Harry Mulisch - Odkrycie nieba
Szczegóły |
Tytuł |
Harry Mulisch - Odkrycie nieba |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harry Mulisch - Odkrycie nieba PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harry Mulisch - Odkrycie nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harry Mulisch - Odkrycie nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
HARRY MULISCH
ODKRYCIE NIEBA
Przełożył: Ryszard Turczyn
Strona 2
Część pierwsza Początek początku
Prolog
1 Rodzinna uroczystość
2 Ich spotkanie
3 Odprowadzenie do domu
4 Przyjaźń
5 Zabawa na dworze
6 Jeszcze jedno spotkanie
7 Obserwatorium
8 Idylla
9 Demony
10 Cyganie
11 Proces
12 Trójkąt
13 Porządki
14 Zadośćuczynienie
15 Zaproszenie
16 Kongres
Strona 3
17 Gorące dni
18 Punkt zbiegu
19 W morzu
Zadanie
Część druga Koniec początku
Pierwsze intermezzo
20 Hurleburle
21 Nowina
22 Co teraz?
23 Wóz albo przewóz
24 Wesele
25 Zwierciadło
26 Huragan Fancy
27 Pocieszenie
28 Wyprowadzenie zwłok
29 Nieodwracalność
30 Szafot
31 Prośba
32 Fuszerka
33 Sectio caesarea
Z otchłani
Strona 4
Część trzecia Początek końca
Drugie intermezzo
34 Dar
35 Osiedliny
36 Pomnik
37 Wyprawy
38 Grób
39 Następne wyprawy
40 Świat słów
41 Nieobecności
42 Zamczysko
43 Znaleziska
44 Nie
45 Zmiany
46 Gospodarka wolnorynkowa
47 Muzyka
48 Prędkości
49 Westerbork
50 Decyzja
Z otchłani
Część czwarta Koniec końca
Strona 5
Trzecie intermezzo
51 Złoty Mur
52 Podróż włoska
53 Cień
54 Kamienie Rzymu
55 To miejsce
56 Uczoność w Piśmie
57 Odkrycia
58 Przygotowania
59 Antyszambrowanie
60 Komando
61 Ucieczka
62 Tam
63 Środek środka
64 Chawa Lawan?
65 Prawobiorca
Epilog
Strona 6
CZĘŚĆ PIERWSZA
POCZĄTEK POCZĄTKU
Prolog
– Można na momencik?
– O co chodzi?
– Zadanie wykonane. Sprawa zamknięta.
– Jaka sprawa?
– Hm, no, bardzo przepraszam, ta najważniejsza. Zasadnicza sprawa.
– Zasadnicza sprawa? O czym ty mówisz?
– O Świadectwie.
– Ach tak, rzeczywiście! Wielkie nieba, to okropne! Bez przerwy się
zajmujemy istotnymi rzeczami, wszystkie siły się temu poświęca, a potem
przychodzi taka chwila, że się o nich po prostu zapomina albo załatwia w
okamgnieniu.
– Może należałoby trochę więcej zlecać innym?
– Może raczej należałoby nie zapominać, kim się jest, nawet jak się usłyszy
coś poufnego. Więcej zlecać innym! Chyba jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, co
nam wisi nad głową! A jak ci się zdaje, dlaczego w ogóle wdrożono ten projekt?
Powiedz no, jak długo zajmujesz się tą sprawą?
– Prawie siedemdziesiąt lat ludzkiego czasu.
– No to opowiadaj.
– Od czego zacząć?
Strona 7
– Sam wiesz najlepiej. Najpierw co nieco wstępu.
– Rzadko kiedy miewałem do czynienia z tak skomplikowanym programem.
Bogu dzięki, ogólnie rzecz biorąc, pozostawiamy sprawy własnemu biegowi, a
przy wcześniejszych zadaniach miałem do dyspozycji znacznie więcej czasu.
Ponieważ jednak z tych czy innych względów całą sprawę należało zamknąć
jeszcze przed zakończeniem tego tysiąclecia trwania świata, miałem najwyżej
cztery pokolenia, żeby trafić wreszcie na kogoś, kto mógł wykonać zadanie. Przy
mniej więcej normalnym biegu rzeczy absolutnie nie dałoby się tego osiągnąć w
tak krótkim terminie. Na początku zadanie można było oczywiście zlecić
dowolnej Iskierce, ale to by nie miało sensu. Problem polegał na tym, że on, jeśli
rzeczywiście miał być naszym wysłannikiem, musiałby pamiętać o tym zadaniu,
kiedy już przyoblekłby się w ducha i ciało. A to oznacza, że sam musiałby wpaść
na taki nieprawdopodobny pomysł, ponadto musiałby mieć wolę i odwagę, by go
zrealizować. Powiadam „on”, ponieważ nie wydaje mi się, żeby mogła to być
„ona”. Pośród nieskończonych ludzkich rezerw, jakimi dysponujemy, na pewno
znajduje się Iskierka spełniająca stosowne wymagania, ale jak ją
przetransportować na Ziemię? Po pierwsze, trzeba byłoby określić tę jedną
jedyną sekwencję DNA, w której mogłaby się objawić. Nie muszę chyba mówić, że
taka podwójna spirala DNA z informacją na temat człowieka, hermetyczny
kaduceusz tkwiący w jądrze każdej z miliardów komórek i ważący nie więcej niż
jedna stutysięczna grama, po rozwinięciu sięga mniej więcej wzrostu człowieka:
tak więc liczba możliwych kombinacji na poziomie molekularnym ma wartość
wręcz nieprzyzwoitą. Gdyby to zapisać trzyliterowymi słowami czteroliterowego
alfabetu, człowiek określony byłby przez opowiadanie genetyczne, którym
wypełnić można księgę odpowiadającą pięciuset Bibliom. Nawiasem mówiąc,
ludzie też już zdążyli do tego dojść.
– To prawda. Odszyfrowali nasz najtajniejszy koncept, mianowicie, że życie to
niekończące się czytanie. Oni sami są Księgą nad Księgami. W ich roku 1869 te
pokręcone istoty odkryły DNA w jądrze komórkowym, a my wmawialiśmy sobie,
że to nie ma większego znaczenia, ponieważ nigdy nie dojdą, że te kwasy
zawierają kod, a już na pewno nigdy nie uda im się go złamać – tymczasem już w
sto ludzkich lat później odcyfrowali tajne genetyczne pismo w najdrobniejszych
szczegółach. Chyba po prostu nasz kod sprawił, że stali się za mądrzy.
Strona 8
– Tych sto lat później i mnie udało się zrobić, co należy. Na początek udało
nam się zapisać tajne imię naszego człowieka – ale to jeszcze nic w porównaniu z
tym, co nas potem czekało. W końcu musieliśmy przecież znaleźć jeszcze jego
prapradziadków, pradziadków i rodziców, którzy w ciągu mniej więcej
pięćdziesięciu lat mogliby wytworzyć pożądaną kombinację. W swej
niezgłębionej mądrości, która z pewnością zadziwiłaby jego samego, Szef tak
wszystko kiedyś urządził, że w naszej Nieskończonej Światłości mamy Iskierki
spełniające każdą z możliwych kombinacji komórek nasiennych i jajowych. Przy
każdym wytrysku mężczyzna uwalnia trzysta milionów plemników: dla jednej
żeńskiej komórki jajowej daje to dokładnie taką właśnie liczbę potencjalnie
możliwych osób, za które odpowiada dokładnie tyle samo Iskierek. Dodatkowo
jeszcze dla każdej kombinacji każdego plemnika z każdego wytrysku każdego
mężczyzny z teraźniejszości, przeszłości i przyszłości z każdą komórką jajową
każdej kobiety w teraźniejszości, przeszłości i przyszłości przewidziana jest
jedna konkretna Iskierka. Było to niezbędne, ponieważ i w tym wypadku nikt nie
mógł przewidzieć, kiedy człowiek odkryje coś, co przedłuży jego życie o setki czy
tysiące lat. Tak więc istnieje też Iskierka dla konkretnego plemnika z konkretnej
ejakulacji Juliusza Cezara, który mógłby się połączyć z konkretną komórką jajową
Marilyn Monroe. I każdy taki plemnik z niezliczonych ejakulacji syna zrodzonego
z tego mezaliansu mógłby się z kolei połączyć z dowolną komórką jajową każdej z
nieskończenie wielu potencjalnych córek Johna F. Kennedy’ego i Kleopatry albo
dowolnego kamieniarza z czasów Cheopsa z babcią klozetową żyjącą dziesięć
tysięcy lat po nim – wszystkie te kombinacje i ich potomstwo mogłyby się znowu
łączyć ze wszystkimi innymi potencjalnymi kombinacjami ich potencjalnego
potomstwa w przestrzeni i czasie, i tak dalej, i tak dalej, bez końca. Tak więc obok
Iskierek dla kombinacji wszystkich plemników – epoka po epoce nieprzerwanie
wydostających się z hektolitrami wyrzucanej spermy – ze wszystkimi komórkami
jajowymi ze wszystkich epok, są także dla wszystkich alternatywnych,
hipernieskończenie powielających się i mieszających ze sobą pokoleń: oto
właśnie Logos Spermatikos – Absolutnie Nieskończona Światłość!
– Wolno zapytać, czy mówisz mi to wszystko, żeby mnie czegoś nauczyć?
– Świętość, Świętość, Świętość nad Świętościami! Mówię to tylko dlatego, że
wciąż jeszcze odejmuje mi mowę, gdy myślę o naszej Światłości!
– To się chwali. Pewnie chciałeś powiedzieć, że to trochę dużo.
– Otóż właśnie. Można to i tak określić.
– Ale jakoś ci się jednak udało?
Strona 9
– Wolę nie mówić jak. Rozszyfrowanie genomu, odkrycie pełnego tajnego
imienia człowieka, to dla samych ludzi już tylko kwestia pieniędzy, ściśle, jednego
dolara za każdy nukleotyd, czyli trzech miliardów dolarów, a wtedy będą nad tym
pracować na całej Ziemi. Dzięki biotechnologii w niezbyt długim czasie znacznie
szybciej i prościej będą wytwarzać genetyczną esencję konkretnej komórki
jajowej i konkretnego jądra ogoniastej komórki, niż my selekcjonujemy ich w
ramach naszej romantycznej i mocno staroświeckiej hodowli – ale taka była
konieczność przed rokiem 2000.
– No właśnie. A może jedno ma z drugim coś wspólnego? Nic ci nie świta? My
sami dopiero siedemdziesiąt pięć ludzkich lat temu odkryliśmy z przerażeniem,
jak szybko przybywa tam na dole technicznych możliwości i do czego ludzie stają
się dzięki nim zdolni – nie tylko w dziedzinie biotechnologii, ale we wszystkich
innych także. Już wkrótce naszej organizacji nie pozostanie nic innego, tylko
restrukturyzacja, wskutek czego niebo zostanie zatrzaśnięte jak książka.
Opowiadaj, jak ci się udało to wszystko zorganizować.
– Mimo wszelkich trudności, jakieś siedemdziesiąt ludzkich lat temu
dostrzegłem szansę tchnięcia właściwej Iskierki w ducha i ciało nie w ciągu
czterech, ale już trzech pokoleń.
– No, proszę. Jesteś bardziej twórczy, niż sądziłem.
– Niestety, nie obyło się bez pewnych strat. Musiałem posłużyć się czymś
strasznym.
– Mianowicie?
– Pierwszą wojną światową.
– Cóż, jest to po prostu inny aspekt tej samej sprawy. Ta bezsensowna jatka
ostatecznie potwierdziła słuszność naszego zaniepokojenia rozmiarem rewolucji
technologicznej, jakiej w coraz większym stopniu dokonywała ludzkość.
– Chciałbym dodać tylko jeszcze jedno. Otóż: cofając się na moje polecenie od
niezbędnej sekwencji aminokwasów do potencjalnego dziadka ze strony ojca,
moich 301655 722 pracowników doszło do pewnego Austriaka, niejakiego
Wolfganga Deliusa, urodzonego bez specjalnego przeznaczenia w roku 1892. Jako
babka ze strony ojca wchodziła w grę tylko i wyłącznie niejaka Ewa Weiss, także
urodzona bez specjalnego przeznaczenia, ale dopiero w roku 1908, w Brukseli.
– Nazwisko Weiss nie wygląda na specjalnie flamandzkie. Czy nie powinna się
nazywać raczej De Witte?
– Jej rodzicami byli niemieckojęzyczni Żydzi, pochodzili z Frankfurtu i
Wiednia. Rodzina szlifierzy diamentów.
– Pobożni?
– Kompletni agnostycy. Wyśmiewali się z nas.
– Hm.
Strona 10
– Również wiara nie jest dla ludzi sprawą prostą, aż trudno nam sobie to
wyobrazić. My przecież nie musimy wierzyć, my wiemy.
– Tak, tak, nietrudno wyczuć, że operujesz na najdalszych peryferiach
Światłości. Może warto, żebyś się wystrzegał zbytniej dominacji rozumu. Mów
dalej, proszę.
– W kwietniu roku 1914 otrzymałem polecenie i już w czerwcu w Sarajewie
wyskoczył z tłumu student, niejaki Gawriło Princip, i zastrzelił austriackiego
arcyksięcia. Gdy się słyszy to imię i nazwisko, trudno ukryć wewnętrzną radość.
Był on zwolennikiem Nietzschego, najpotworniejszego z potwornych.
– Nazwisko Nietzsche także wydaje mi się niepozbawione dodatkowego
znaczenia. Niczewo. To przecież ten nihilista, który swego czasu rozpuszczał
plotki, że Szef nie żyje. Między nami mówiąc, nie był tak daleki od prawdy, choć
fakt, iż nasz boss nie może umrzeć, jest niewątpliwie najwstrętniejszym
ograniczeniem jego wszechmocy. Istnieje z łaski paradoksu, lecz z tej samej łaski
musi istnieć wiecznie i wiecznie umierać.
– W ciągu paru miesięcy jatka rozkręciła się na dobre. Widowisko to mogłem
wykorzystać nie tylko do połączenia Wolfganga Deliusa z Ewą Weiss, ale także w
odniesieniu do następnego pokolenia, kiedy to konieczna była pomoc Holendrów.
– Holendrów? Czy to aby nie nazbyt przekombinowane?
– To był jedyny sposób. Niemieckie i austriackie sztaby generalne wyciągnęły
z szuflady stary plan Schlieffena, który przewidywał pogwałcenie holenderskiej i
belgijskiej neutralności, co umożliwiło wykonanie manewru oskrzydlającego i
zaatakowanie Francji. Ale dla mojego projektu neutralność Holandii była sprawą
równie zasadniczą, co pogwałcenie neutralności Belgii, i drogą delikatnych
ingerencji w mózg von Moltkego udało mi się osiągnąć tyle, że plan został
wykonany wyłącznie w odniesieniu do Belgii.
– Moja pamięć ludzkich spraw zaczyna już trochę szwankować! Jaki Moltke?
Strona 11
– Feldmarszałek von Moltke, niemiecki głównodowodzący. Wolfgang Delius –
lub też, jak zwykł o sobie mówić zgodnie ze zwyczajem panującym w jego
okolicach: Delius Wolfgang – którego jedynym tytułem był ten uzyskany w
wiedeńskiej Akademii Handlowej, został zawodowym wojskowym i walczył na
froncie włoskim, rosyjskim i francuskim. W Brukseli zakwaterowano go w domu
rodziny Weissów, gdzie jego przyszła żona bawiła się jeszcze lalką na podłodze.
Na tej lalce wprawiała się do przyszłej roli. Delius był chwackim młodym
oficerem artylerii konnej, miał wysokie odznaczenia i srebrne ostrogi, ale też coś
nadzwyczaj posępnego w wejrzeniu, co każdy przypisywał jego wojennym
doświadczeniom, i było w tym sporo racji, chociaż nie do końca. Była w nim
jeszcze głębsza, pierwotna posępność. W tornistrze nosił, jak się to mówi, dzieło
Stirnera Jedyny i jego własność. Weiss, od dawna już szczęśliwy, że znowu jest
pośród ludzi mówiących jego językiem, jeździł tymczasem otwartym
samochodem niemieckiego gubernatora wojskowego po bulwarze Anspach, co
nie uszło uwagi brukselczyków. Wojna wypełniła, co do niej należało, toteż kiedy
Niemcy i Austria skapitulowały, Weiss popadł, zgodnie z moim planem, w
poważne tarapaty. W dzień po ogłoszeniu zawieszenia broni skonfiskowano cały
jego majątek, i żeby uniknąć aresztowania, musiał na łeb, na szyję uciekać wraz z
całą rodziną z Belgii. Oczywiście do Holandii, gdzie ich potrzebowałem, bo to była
moja jedyna szansa. W tym czasie Delius konno posuwał się na czele swojego
oddziału w kierunku Niemiec.
– No ale przynajmniej już się znali.
– Fundament został położony. Po powrocie do zimnego, głodującego Wiednia
Delius objął posadę nauczyciela rachunkowości w prywatnej pensji dla panien,
nadal jednak utrzymywał kontakt listowny z Weissem, który w Amsterdamie
bardzo szybko znowu nabrał wiatru w żagle. Z początkiem lat dwudziestych
ściągnął do siebie młodszego przyjaciela i zatrudnił go na razie jako księgowego
w swoim diamentowym interesie. Z pomocą Weissa Delius wkrótce sam otworzył
firmę pośrednictwa w handlu z Niemcami i Austrią. W ciągu paru lat firma
rozrosła się w całkiem pokaźne biuro, Delius przyjął obywatelstwo holenderskie
i w roku 1926 poślubił Ewę Weiss, o szesnaście lat młodszą od siebie córkę
swego dobroczyńcy. Dziewczyna miała wtedy osiemnaście lat i w rok po ślubie
urodziła dziecko, ale niestety wskutek błędu pisarskiego popełnionego w moim
dziale anielski chłopczyk zmarł już po dwóch tygodniach na zespół nagłej śmierci
łóżeczkowej. To było okropne małżeństwo, przykro mi, że muszę tak powiedzieć.
Znowu uświadomiłem sobie, jak to dobrze, że nie musimy być ani kobietami, ani
mężczyznami. Było jednak konieczne ze względu na drugiego syna, który
przyszedł na świat w roku 1933 i który miał dla mnie kluczowe znaczenie jako
ojciec naszego człowieka na Ziemi.
– Dlaczego to małżeństwo było takie okropne?
Strona 12
– Bez wydanej przez ciebie instrukcji nigdy nie doszłoby do skutku. Wiadomo,
że na Ziemi każdy bierze ślub nie z tym, co trzeba, ale rzadko zdarza się, żeby
dwoje ludzi było aż tak źle dobranych jak oni. Tak czy inaczej ta młoda kobieta i
jej znacznie starszy małżonek musieli się strasznie dręczyć nawzajem – nie tyle
przez to, że coś konkretnego mówili, robili czy czegoś zaniechali, ile raczej przez
to, jacy byli. W końcu pobrali się tylko dlatego, że my tak chcieliśmy, choć
oczywiście nie zdawali sobie z tego sprawy. W jej przypadku decyzja przyszła
może wskutek intrygującej, mrocznej głębi spojrzenia jego jasnoniebieskich oczu,
która ostatecznie miała obrócić się przeciwko niej; dla niego może przez tę jej
niezależność, której na koniec nie mógł już znieść. Była dziesięć razy bystrzejsza i
myślała dziesięć razy szybciej od niego. Jego myślenie było ciężkie i poplątane jak
lina kotwiczna, która dostała się w śrubę statku – tak samo zresztą jak myślenie
niemal wszystkich Austriaków po roku 1918, duszące się nienawiścią do
wszystkich i do samych siebie w tym sadosachermasochtorcie rozbitej cesarsko-
królewskiej monarchii, która w kilka lat później, dzięki szaleństwu jeszcze
jednego Austriaka, w ogóle miała przestać istnieć. Ona chciała wyjść wieczorem,
ale on wolał zagłębiać się w swojego Maksa Stirnera. Podczas gdy ona ze swoimi
żydowskimi przyjaciółkami i przyjaciółmi z jej osobnych czasów bawiła się w
mieście, Germanin z monoklem w oku czytał o jednostce jako „Jedynym” i o jej
własności: świecie. Zdaniem Stirnera człowiek nie powinien pozwolić, żeby
ktokolwiek albo cokolwiek coś mu nakazywało: jednostkowe ego było w pełni
swobodne, po występek włącznie. Kiedy wracała nocą do domu, zastawała go
czasem krzyczącego przez sen, bijącego się poduszką z Włochami. Może powinna
coś z tym zrobić, zanim sprawy zaszły za daleko, ale nie zrobiła. Może dlatego, że
była za młoda, może też dlatego, że w końcu ona stała się jeszcze bardziej
„jedyna” niż on. W roku 1939 Ewa opuściła swojego Wolfganga, zabierając ze
sobą sześcioletniego synka.
– No pięknie. A teraz proszę o przyszłej matce.
– Tutaj na szczęście nie byłem zmuszony do tak szeroko zakrojonych
ingerencji. Prawie nie było z tym problemów, przynajmniej międzynarodowych.
Dotyczyło to wyłącznie Holendrów, a w przypadku tych dzielnych kupców
wszystko w ogóle odbywa się mniej gwałtownie. Nie przeczę, iż po części dlatego,
że udało mi się ich utrzymać z dala od pierwszej wojny światowej, druga wojna
była dla nich w zasadzie pierwszą od XVI wieku, kiedy walczyli z Hiszpanią, która
w tamtym czasie też rządzona była przez pół-Austriaka. Gdyby ominęła ich także
druga wojna, byliby pewnie takimi samymi niezadowolonymi prawiczkami jak
mieszkańcy szwajcarskich dolin.
– Nie jestem pewien, czy to porównanie specjalnie mi się podoba.
– Jeśli chcesz, mogę się z niego wycofać i stwierdzić coś wręcz przeciwnego.
– To też nie jest wyjście.
Strona 13
– Musiałem się tylko odrobinę wmieszać, żeby tę drugą wojnę powołać do
życia. Wychodząc od osoby, która była nam potrzebna, w połączeniu z
materiałem genetycznym Deliusa juniora, jako potencjalnego dziadka ze strony
matki odkryliśmy osobę kustosza Holenderskiego Muzeum Historii Naturalnej w
Lejdzie, niejakiego Oswalda Bronsa, urodzonego bez specjalnego przeznaczenia
w roku 1921. Niezbędna babka ze strony matki, Sophia Haken, całkiem
przypadkowo mieszkała w pobliżu, mianowicie w Delft, gdzie przyszła na świat
w roku 1923, także bez specjalnego przeznaczenia. Ze względu na wiek Brons
pod koniec wojny znalazł schronienie w muzeum; często tam również sypiał, w
sali z surrealistycznym przyrządem Heike Kamerlingha-Onnesa, służącym do
skraplania helu i wyglądającym jak monstrum z „piekła muzykantów” na prawym
skrzydle Ogrodu rozkoszy Hieronima Boscha oraz jak najwyżej umieszczona
figura z Wielkiej szyby Marcela Duchampa.
– O czym ty mówisz?!
– Nie zwracaj na to uwagi. Przez tę genetyczną dłubaninę ciągle jeszcze
jestem rozedrgany jak szpulka na krosnach. Pod koniec roku 1944, ostatniej
wojennej zimy, niemieccy okupanci regularnie zatrzymywali pociągi z rakietami
V2 na stacji w Lejdzie, trochę na południe od Kliniki Uniwersyteckiej, w nadziei,
że powstrzyma to Anglików od ataków z powietrza. Pociski odpalano na Londyn
z położonej niedaleko bazy. Ale pewnego grudniowego południa, punktualnie o
godzinie dwunastej, stacja została jednak zbombardowana; wkrótce potem po
Delft zaczęła krążyć fałszywa plotka, jakoby zapalił się szpital. Chociaż osłabiona
głodem, Sophia mimo zimna natychmiast pojechała na rowerze do Lejdy, żeby
sprawdzić, czy nic się nie stało jej najlepszej przyjaciółce, pielęgniarce. Kiedy
przejeżdżała obok muzeum, kilkaset metrów na południe od stacji, rozpoczął się
drugi nalot i Sophia schowała się w wejściu. Ponieważ jednak Anglicy pod moim
korzystnym wpływem bali się trafić w szpital, nagle spadł wokół niej grad bomb.
Jedna spustoszyła skrzydło muzeum, w którym eksponowano mosiężne
teleskopy z XVIII i XIX wieku. W chaosie ognia, huku, pyłu, krzyków po
niderlandzku i niemiecku, straży pożarnej, karetek i policji Sophia z impetem
wpadła na Oswalda Bronsa. Ogłupiały, w poszarpanym ubraniu, pokiereszowany,
błąkał się po zwałach cegieł z kolosalnym teleskopem w objęciach, i Sophia
ulitowała się nad nim.
– Drobna ingerencja. Korzystny wpływ. Ilu zabitych?
– Pięćdziesiąt cztery osoby.
– I to ma być to lekkie wmieszanie się, tak?
Strona 14
– No zaraz, chwileczkę, o co ci właściwie chodzi? Sam tego nie wymyśliłem, tej
całej manipulacji, ja tylko wypełniam twoją cherubińską wolę. A poza tym udało
mi się zapobiec zrównaniu z ziemią szpitala. Wydaje się, że to takie łatwe
wpływać na naturalny bieg rzeczy, ale rzeczywistość jest zupełnie jak woda:
wprawdzie płynna i ruchoma, ale tylko z najwyższym trudem daje się ją ścisnąć.
Kiedy człowiekowi bardzo na niej zależy, staje się twarda jak skała, w którą
uderzył Mojżesz, by trysnęło źródło.
– Ach, ten nasz Mojżesz… Dotykasz bardzo czułej struny.
– Bardzo przepraszam.
– Kiedy przyszła na świat jej córka?
– W roku 1946, w czasie wyżu demograficznego.
– Kiedy poznała młodego Deliusa?
– W maju roku 1967.
– Opowiedz mi więc wszystko, co się działo od tego momentu. Jeśli można
prosić, bez komentarzy. Ale zrób to obszernie i ze szczegółami, tak żebym miał z
czego wybierać, kiedy zechcę zrobić z tego użytek.
– Dla lepszego rozumienia należałoby jednak zacząć nieco wcześniej.
– Kiedy?
– W poniedziałek, 13 lutego 1967 roku o północy.
– A więc w zasadzie 14 lutego.
– Tak, ludzka miara czasu to jeden wielki paradoks.
– Który rok mają tam teraz na dole?
– 1985.
– Zaczynaj. Słucham.
1
Rodzinna uroczystość
Dokładnie o północy zadbałem o krótkie sPiecie. Gdyby ktoś w tym momencie
szedł cichą haską uliczką, z głową wciśniętą głęboko w kołnierz z powodu
przenikliwego zimna (ale nikogo takiego tam wtedy nie było), zobaczyłby, że w
wolno stojącym domu gasną nagle wszystkie światła, zupełnie jakby w środku
ktoś zdmuchnął wielką świecę. Dla sąsiadów willa miała ponurą w pewnym
sensie aurę: tam właśnie mieszkał legendarny minister stanu, silnie
reformowany Hendrikus Quist. W pełnym ludzi salonie na dole, gdzie odbywała
się uroczystość, nagłe ciemności i zapadnięcie się muzyki w bezdenną czeluść
przywitano gromkim śmiechem.
– Godzinka dla młodych! – wykrzyknął nie tak już młody damski głos.
Strona 15
– Kto tu ma zdolności techniczne?
– Zaraz to naprawię. Babciu, gdzie stopki?
– Na liczniku, w tej skrzynce przy drzwiach do piwnicy.
– Ktoś musiał coś zakombinować, niemożliwe, żeby tak po prostu zrobiło się
sPiecie.
– Pójdę na górę zajrzeć do małego.
– Au!
– Oczywiście ktoś musiał używać tego cholernego tostera. Coba?
– Tak, proszę pani?
– To ty używałaś tostera?
– Nie, proszę pani.
– Zajrzyj no, czy są świece w kredensie.
– Tak jest, proszę pani.
Tylko uliczna latarnia rzucała nieco światła do wnętrza. Na mrocznej
werandzie, gdzieś z tyłu, z trzcinowego fotela podniosła się jakaś wielka postać. Z
kieliszkiem w ręku popatrzyła na dziesiątki cieni.
– Nie, mamo! – zawołała, mocno akcentując każde słowo: – To nie ma nic
wspólnego z robieniem tostów. Zaczęło się!
– Co się zaczęło?
– TO! – wykrzyknęła postać z głową ekstatycznie odchyloną do tyłu, niby
mający widzenie mistyk.
– Znowu zaczynasz! – powiedział jakiś męski głos. – Siadaj i skup się na piciu.
– TO!
– Tak, tak. To. To dobre.
– A pewnie, że dobre! Jest też ciemne i marznie na dworze. Już czas, żeby się
wreszcie zaczęło, ale teraz, Bogu dzięki, nadszedł czas. Niech się stanie. Amen –
żeby chrześcijańscy barbarzyńcy też coś zrozumieli.
– Onno, jesteś nie do zniesienia.
Onno tymczasem poczuł się zainspirowany sprzeciwem, jaki wywołał.
Wiedział, że robi z siebie błazna, ale porywały go jego własne słowa.
– Czyżby moje uszy usłyszały złowieszczy głos mego najstarszego brata? Tego
największego bigota pośród kalwinistów? Cóż może spotkać człowieka
straszniejszego niż być najstarszym bratem? Niechże już moje usta wypowiedzą
te słowa: mieć starszego brata! Ojcze, zasznuruj temu czemuś usta!
– Nie wiem, czy jeszcze pamiętasz – powiedział w ciemnościach jakiś kobiecy
głos – ale właśnie obchodzimy urodziny ojca. Kończy siedemdziesiąt pięć lat,
pamiętasz? To ma być święto.
Strona 16
– Czyż to nie moja młodsza siostrzyczka? The fair Ophelia? Oczywiście, że
wiem, jak najbardziej. Ja sam mam lat trzydzieści trzy – czy to komuś daje może
do myślenia w tym towarzystwie fanatyków i zelotów? Wiem to wszystko, bo
nigdy o niczym nie zapominam. Czyż to nie drugi raz w ciągu tygodnia
świętujemy urodziny ojca? Ojcze, co ty na to? „Szukam cię, lecz widzę tylko jakby
przez zwierciadło i niby w zagadce”. Ty jeszcze przedwczoraj u szczytu stołu, na
zamku Wittenburg: po twojej prawicy królowa, po twojej lewicy księżniczka; na
drugim końcu stołu, całe dziesięć minut od ciebie, nasza biedna matka, wciśnięta
między księcia i premiera; a dalej cały gabinet, osiemdziesięciu sześciu
emerytowanych ministrów, sto siedemdziesiąt osiem tysięcy generałów,
prałatów, bankierów, polityków i przemysłowców, jak okiem sięgnąć; no i
oczywiście wy wszyscy tutaj, wszyscy paszowie i wielcy wezyrowie i małżonki
mogołów i satrapów. Hic sunt monstra. Nie było tylko mojego strasznego
najstarszego brata, komisarza królowej w tej zacofanej prowincji, której nazwa
ciągle mi jakoś umyka.
– Tego już naprawdę za wiele. Zaraz go strzelę w pysk!
– Uspokój się, Diederic. Ależ ty jesteś beznadziejny, Onno. Sam przecież wbity
w smoking rozmawiałeś nieśmiało z panną Bob.
– Ach, mój Boże, panna Bob, cóż za miłe stworzenie. Uświadamiałem ją
seksualnie. Wszystko było dla niej takie nowe.
Onno napawał się chwilą. Zwróciły się przeciwko niemu głównie osoby z jego
pokolenia. Pokolenie starsze niewiele się odzywało, pokolenie młodsze, chodzące
jeszcze do gimnazjum, było rozbawione i pełne podziwu. Takim trzeba być.
Takim powinno się zostać.
– Nie mogę nigdzie znaleźć świec, proszę pani.
Do salonu wszedł młodzieniec z kieszonkową latarką, rozsiewającą światło
słabsze niż blask świecy.
– Poszły bezpieczniki.
Młodzieniec położył latarkę na stole i wtedy twarze kilku starszych pań,
pogryzających okrągłe brązowe ciasteczka z migdałami i popijających likier,
zmieniły się w oblicza transylwańskich wiedźm. Powoli jednak oczy obecnych
przywykły do ciemności, tak że wszystkim zaczęło się wydawać, jakby zrobiło się
jaśniej. Onno wciąż stał w pozie hetmana obserwującego pole bitwy.
– Coba, idź, proszę, tu obok do pani Van Pallandt – powiedziała jego matka. –
Może ona nam coś pomóc. Ale tylko pod warunkiem, że jeszcze pali się u niej
światło.
– Dobrze, proszę pani.
– Ledwie minęły dwa miesiące od dnia narodzin Pana Jezusa, a już nie ma
nawet jednej świecy w tym antyrewolucyjnym bastionie! – zaczął znowu Onno.
Strona 17
– Czy mógłbyś wreszcie skończyć z tymi bluźnierstwami? – spytał mąż jego
najstarszej siostry. – Najlepiej zabieraj się stąd, człowieku. Wynoś się do
Amsterdamu, gdzie twoje miejsce.
– O tak, Bogu niech będą dzięki, że mieszkam w Amsterdamie, a nie w
prawdziwej Holandii.
– Który to już rum z colą, Onno?
– U nas w Amsterdamie tej cieczy nie nazywa się rumem z colą – powiedział
Onno, wznosząc w górę kieliszek. – U nas w Amsterdamie mówimy na to cuba
libre, ale kiedyś też na to wpadniecie tu, w Holandii. Dlatego wznoszę teraz toast
za el lider maximo. Patria o muerte! Venceremos!
Onno jednym haustem wypił zawartość kieliszka.
– Niech żyje Che Guevara! – zawołał jakiś chłopiec.
– Maarten, czyś ty oszalał!
– No proszę, niby małpie figle, a wyszło szydło z worka.
– Lepiej uważaj na swoje małpy! Już niedługo ta małpa zrobi porządek z wami
i waszą obrzydliwą Holandią. Jeszcze trochę, i to Coba będzie tu szefową, a wtedy
ekskomisarz ekskrólowej będzie się musiał pofatygować po świece do sąsiadów,
którzy nie będą się już nazywali Van Pallandt, tylko – czy ja wiem: Gortzak albo
jakoś równie szlachetnie, po robotniczemu. Wy i ta wasza Holandia. Bez Quistów
Holandia w ogóle by nie istniała. To by było błogosławieństwo dla całej ludzkości.
– Onno…
– Ignorować. Trzeba go po prostu ignorować, to sam przestanie.
– Czy ci się to podoba, czy nie, sam jesteś Quistem.
– Ja? Quistem? Cóż za niewybaczalna obraza! Ja jestem bastardem –
powiedział dumnie Onno – jestem kukułczym jajem, podrzutkiem, nikim więcej.
– No to idź tam, skąd przyszedłeś – rzekła jedna z ciotek siedzących przy stole
z latarką, której światło coraz bardziej słabło.
– A któż miałby być tą kukułką? – spytała najstarsza siostra.
– Ani matka, ani ja nigdy tego nie zdradzimy. Nigdy, przenigdy! Prawda,
mamo? Przysięgliśmy to.
– Co przysięgliśmy?
– No tak, teraz będziesz udawać Greka. Nie pamiętasz już tego pięknego jak z
bajki księcia z dalekiego kraju, który przybył do Holandii na białym rumaku?
– O czym on gada?
– Moim zdaniem on nie jest już całkiem compos mentis.
Onno położył rękę na sercu.
– Mówię o siódmym przykazaniu, kobieto.
– Czy ten książę miał może czarną brodę? – spytał jego brat, wykładowca
prawa karnego w Groningen. – Nie chodził czasem w zielonym mundurze, z
pistoletem u pasa?
Strona 18
Onno zaniemówił, odstawił kieliszek, oparł się obiema rękami o ścianę i cały
trząsł się ze śmiechu.
– Jeszcze go to bawi, bałwana jednego.
– Mamo! – wykrzyknął Onno zduszonym głosem. – Oni już wiedzą! Wydało
się!
– Co się wydało?
– Że zdradziłaś ojca z Fidelem Castro.
– Zdradziłam ojca? Co ci strzeliło do głowy? Ja przecież nawet nie znam tego
człowieka.
– To miał być taki żart. To żart.
– Ciekawe żarty się tutaj robi. Nigdy w życiu nie zdradziłam ojca.
– Ale mnie zdradziłaś! – zawołał Onno, wyprostował się i wyciągnął palec w
geście napomnienia, jak natchniony prorok. – Z ojcem! Powołując mnie do życia!
W tym momencie pojawiła się przed nim jego najmłodsza siostra, niższa od
niego o dwie głowy, i złapała go za rękę. Jak ociężały cyrkowy niedźwiedź dał się
odprowadzić na bok.
– Już naprawdę wystarczy, Onno – rzekła dziewczyna łagodnie. – Są pewne
granice.
– Kto ci to powiedział?
– Wszystko w porządku, dużo zniosę, ale wprawiasz mamę w zakłopotanie.
Ona nie bardzo podziela twoje swoiste poczucie humoru.
– Swoiste poczucie humoru? – powtórzył. – Przecież mówię o wszystkich. Czy
nikt tego nie rozumie? Nawet ty? Skoro nawet ty mnie nie rozumiesz, to kto mnie
zrozumie? O, gdzież jest ten, który mnie zrozumie?
– Przyznaj, że nawykłeś do prowokowania innych, że bardzo cię to bawi.
– Oczywiście, oczywiście, ale mówię całkiem poważnie. To, czego nie mówię,
też mówię poważnie.
– Tak, tak, w ten sposób można w nieskończoność.
– O nie, wcale nie w nieskończoność. Umierając, przyczołgam się do ciebie na
kolanach, ale nawet ty nic z tego nie zrozumiesz. Nikt mnie nie rozumie! –
wykrzyknął Onno patetycznie, niespodziewanie znowu na cały głos.
– No właśnie – powiedział mąż jego najstarszej siostry. – Dlatego wracaj lepiej
do tych swoich kryptogramów, a my tutaj w Holandii zadbamy, żebyś mógł się
spokojnie bawić w swoje układanki.
Onno przyłożył dłoń do ucha.
– Czyżbym usłyszał złośliwość w głosie? Może się to bierze z tego, że nikt nie
chce uwierzyć, iż pewien nędzny prokurator generalny z prowincji jest szwagrem
wielkiego, niezapomnianego, światowej sławy Onno Quista?
Strona 19
Kiedy Onno walił się pięściami w klatkę piersiową, otworzyły się drzwi i
pojawiła się grupka dzieci. Na przodzie, w białej nocnej koszulce, sięgającej jej do
bosych stopek, szła mała, może siedmioletnia dziewczynka, która zawołała:
– A kto to jest ten pijany pan?
Onno rzucił jej pełne obrzydzenia spojrzenie.
– Pomiot żmii! – zakrzyknął. – Czy znowu muszą z nich wyrosnąć żony
ministrów, prawników i ambasadorów? O Boże, weź tę dziatwę i roztrzaskaj o
skały, bo inaczej to się nigdy nie skończy!
– Wujku Onno! Wujku Onno!
– Nie jestem niczyim wujkiem. Jak możecie? Jestem wyłącznie swoim
własnym wujkiem. Nierozumiany, wyśmiewany przez wszystkich i przyparty do
ściany, samotnie i majestatycznie ulatuję w szlachetne sfery czegoś Innego.
– Zaczynam mieć dosyć tego błazna – rzekł komisarz królowej. – Ojcze, nie
możesz jakoś położyć temu kresu?
Zrobiło się cicho. Także Onno niespodziewanie zamilkł. Gdzieś bardzo daleko,
w końcu pokoju, przy pluszowych zasłonach, siedział stary Quist. Onno nie mógł
go dojrzeć, patrzył w jego kierunku, szukając go wzrokiem, jak ktoś próbujący
zlokalizować słabą gwiazdę.
– Ach, nie trzeba się przejmować tym chłopakiem – powiedział Quist senior.
Kiedy Onno to usłyszał, odstawił kieliszek na parapet i ruszył w jego stronę,
szukając po omacku drogi między ciężkimi meblami i wyciągniętymi nogami
siedzących – trasa, w miarę której średnia wieku gości stopniowo rosła. W
drugim końcu pokoju siedział jego ojciec, jak ciemna skała w fotelu z uszatym
zagłówkiem: ostatni głaz narzutowy naniesiony przez morenę czołową jego
czasów. Obok stał dębowy pulpit z ogromną siedemnastowieczną Biblią, wielką
jak waliza, ze srebrnymi okuciami i dwoma ciężkimi zamknięciami. Ojciec
siedział plecami do ulicznych latarni, tak że Onno nie mógł zobaczyć jego twarzy.
Padł na kolana i przycisnął wargi do wysokich czarnych butów ojca. Skóra była
ciepła od ukrytych w nich stóp. Onno podniósł się z kolan i powiedział
niespodziewanie wesołym tonem:
– Do widzenia wszystkim. Idę do domu.
– A która to godzina? – spytała jego matka. – Chyba nie ma już żadnego
pociągu?
– Złapię jakąś okazję.
– To bezsens, przecież możesz tu przenocować.
Szwagier Onna roześmiał się.
– Do głowy by mi nie przyszło, żeby zabrać takie podejrzane indywiduum w
środku nocy.
Strona 20
– U nas znalazłoby się miejsce – powiedziała najstarsza siostra Onna. –
Możesz pojechać razem z nami, my już wracamy do domu, jest prawie wpół do
pierwszej.
– Pojadę do Amsterdamu, mam spotkanie.
– Nie wygłupiaj się, wiadomo, że nie masz spotkania o tej porze.
– Daj mu spokój – powiedział prokurator generalny.
Czyżby wszyscy już zapomnieli o obelgach? Najwyraźniej rodzina traktowała
Onna jak zjawisko przyrodnicze: po burzy uprząta się połamane gałęzie i na tym
koniec. Onno rozpostarł ramiona w geście pożegnania i pogwizdując cichutko,
wyszedł do holu.
– Trudno ci będzie coś znaleźć w tych egipskich ciemnościach – powiedziała
najmłodsza siostra, trzymając w rękach przygasającą latarkę.
Kiedy Onno grzebał w stosach płaszczy, w zamku zazgrzytał klucz.
– O mój Boże, wszystko pan pomiesza! – zmartwiła się Coba, w jednej chwili
odnajdując właściwy płaszcz.
– Może cię jednak podrzucę samochodem do Wassenaarseweg? –
zaproponowała siostra, gdy Onno rozpinał płaszcz, żeby ponownie zapiąć
symetrycznie wszystkie guziki. – To przecież co najmniej pół godziny piechotą.
– Wolę się trochę przejść.
– Strasznie cię nosi.
Onno pocałował ją w czoło i wyszedł na dwór. Kiedy zamykał ogrodową
furtkę, w całym domu rozbłysły światła.
Nocna Haga rozciągała się przed nim spokojna i cicha. Prawie nie było
samochodów. Domy były jaśniejsze niż w Amsterdamie, ale niemal wszystkie
okna były ciemne. Urzędnicy spali – śniąc o tym, że za pomocą czołgów
ustawionych na każdym rogu i bombowców nurkujących, które odpaliły rakiety
w kierunku uniwersytetów, udało im się siłą zdusić niepokoje trwające już kilka
lat w stolicy, co przyniosło im awanse na komisarzy rządowych spacyfikowanego
miasta.
W ciężkim, długim zimowym płaszczu Onno maszerował w stronę drogi
wylotowej na Lejdę. Było mu zimno, ale nie miał rękawiczek, nie wsunął też dłoni
w rękawy, tylko założył je do tyłu, tak że po pewnym czasie zesztywniały mu z
zimna, ale on niczego nie poczuł. Spędził tutaj młodość, więc znał każdy kamień,
ale nie budziło to w nim żadnych nostalgicznych doznań. Ponadto nie rozglądał
się na boki, bo cały czas rozmyślał o minionym wieczorze. Pochylony nieco do
przodu, posuwając się z pewnym trudem w rozczłapanych, nigdy
nieczyszczonych butach, szedł opustoszałymi ulicami, cały czas mając przed
oczami okrągłą glinianą tabliczkę – to jedną jej stronę, to znów drugą.