GR504. Collins Colleen - Mężczyzna jest z Marsa

Szczegóły
Tytuł GR504. Collins Colleen - Mężczyzna jest z Marsa
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

GR504. Collins Colleen - Mężczyzna jest z Marsa PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie GR504. Collins Colleen - Mężczyzna jest z Marsa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

GR504. Collins Colleen - Mężczyzna jest z Marsa - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 COLLEEN COLLINS Mężczyzna jest z Marsa... Strona 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Spóźnisz się kiedyś na własny pogrzeb, mawiała matka Rosie i miała rację, ale Rosie starała się myśleć o czymś przyjemniejszym niż własny pogrzeb, gdy jej dodge neon ścinał narożnik i podskoczywszy na krawężniku, wjeżdżał w aleję Clarcka. Spieszyła się wprawdzie, ale nie popadając przy tym, jak co dzień, w panikę. Od wczoraj była bowiem prawną użytkowniczką wspaniałego miejsca parkingowego, położonego tuż koło wejścia do biurowca, w którym pracowała. Wiedziała, że dziś się nie spóźni, a jeżeli nawet, to w najgorszym wypadku o parę minut. Czerwcowy poranek znakomicie się zaczął i najdalej parę minut po ósmej Rosie zasiądzie za biurkiem i bez reszty odda się korekcie, co nadzwyczaj ucieszy szefową. Strzepnęła z bluzki okruchy zdrowego batonika z muesli, który zastępował jej śniadanie, spożytego na trasie pomiędzy Michigan Avenue i State Street, i rzuciła okiem na zegarek, przyczepiony taśmą klejącą do tablicy rozdzielczej. Już było kilka minut po ósmej! OK, najdalej kwadrans po ósmej Rosie zagłębi się bez reszty w tropienie brakujących przecinków. Łups. Auto podskoczyło na muldzie ograniczającej szybkość, wydając dźwięk, jakby wiekowy wehikuł postradał tylny zderzak. Cholera! Jej budżet nie zniesie kosztów wymiany jakiejś przerdzewiałej rury! Ale auto niezrażone jechało dalej. Skręt w podwórze i już widać betonowe schodki wiodące do tylnego wejścia. A dokładnie za tymi schodkami znajdowało się wynajęte przez nią miejsce parkingowe. Jej mały, własny dom z dala od domu! Posmutniała na wspomnienie prawdziwego domu, farmy rodziców w Colby, w Kansas, gdzie spędziła całe swoje życie, aż do dnia, gdy siedem miesięcy temu przeniosła się do Chicago, w Illinois. Przez pękniętą tylną szybę dodge'a widziała szare czerwcowe Strona 3 niebo i zastanawiała się, w jakim momencie czysty błękit zmienił się w ścierkowatą szarość? Albo w jakim momencie wiatr przeczesujący łagodnie łany pszenicy zmienił się w przenikliwego świstacza, pędzącego ludzi i auta ulicami Chicago? Skręciła w lewo koło schodków i... Prrr!... dosłownie w ostatniej chwili zdołała nacisnąć hamulec. Jakiś facet zamierzał zająć jej miejsce parkingowe! Wciąż jeszcze trzymała ręce kurczowo zaciśnięte na kierownicy, porażona niezwykłym i cudownym faktem, że nie wjechała w kuper luksusowego bmw, które zaanektowało jej przestrzeń życiową. Jej przestrzeń! Roztrzęsiona i rozwścieczona Rosie wcisnęła wsteczny bieg, cofając auto o kilka metrów. Zaciągnęła hamulec, wyskoczyła z samochodu i... pluuum!... noga Rosie, odziana w lekki półbucik, wylądowała w głębokiej kałuży. Na białych legginsach pojawiły się wstrętne plamy. Błoto upstrzyło też brzeg brązowej sztruksowej spódniczki. Koledzy z pracy pomyślą, że musiała przedzierać się przez bezdroża, aby tylko na czas zdążyć do biura. Chociaż, przyznała w duchu Rosie, w redakcji „Prawdziwego Mężczyzny" nikt, a już na pewno nie szefowa, nie uwierzy w takie bajki. Cholera! Będzie musiała zaparkować o kilka przecznic dalej! Nici ze słodkich wyobrażeń o miłym dniu roboczym, zaczętym tak pięknie kilka minut, no, najdalej kwadrans po ósmej. To będzie najdłuższy kwadrans na świecie! Jeszcze raz spojrzała na nieskazitelny, błyszczący kuper bmw. Starannie omijając kałużę - mokre buty skrzypiały bestialsko - podeszła do samochodu, by odczytać numery na tablicy rejestracyjnej. Illityg8. Tygrys z Illinois, mruknęła. Osiem tygrysów. Założę się, że to ten dziad, prawnik z trzeciego. Gdy Rosie się złościła, jej oczy zwężały się jak u kota. Albo u tygrysa. Teraz więc para tygrysich oczu lustrowała Strona 4 uważnie tylną fasadę budynku. Redakcja „Prawdziwego Mężczyzny" zajmowała dwie dolne kondygnacje budynku, a na trzecim piętrze mieściły się biura jakichś maklerów, agentów i, jeżeli jej pamięć nie zawodzi, prawnika. Jednego. Już ja cię dostanę, powiedziała Rosie bojowo. Spóźnienie rosło w sposób zastraszający, bo znalezienie miejsca na którejś z bocznych ulic zajmie jej na pewno całą wieczność i pół godziny, ale co tam, skoro i tak się niebotycznie spóźni, to dalsze pięć minut nie odgrywa już żadnej roli. A zatem pójdzie złożyć wizytę panom z trzeciego piętra. A zwłaszcza jednemu! Bang! Rosie obróciła się i spojrzała w maskę ogromnej żółtej ciężarówki, która zatrzymała się tuż za jej dodge'em. Potężne męskie ramię, owłosione i pokryte tatuażem, kiwało na nią zgoła bezceremonialnie. - Kupiłaś tę aleję na własność, panienko? - zapytał właściciel ramienia, a jego głos wydał się Rosie jeszcze bardziej owłosiony niż owo ramię. Odgarnęła włosy, nieporządnymi kosmykami spadające na oczy. - Owszem - odparła. Nieuchronny mechanizm ustawicznych powtórzeń, nabyty, jak wiadomo, w dzieciństwie, sprawił, że Rosie, od najmłodszych lat zmuszona stawiać czoło zaborczej nadopiekuńczości czterech starszych braci, przyswoiła sobie maniery suwerennej greckiej bogini. I chociaż mogła się salwować ucieczką - od dzieciństwa świetnie biegała - skierowała się do swego gruchota z gracją Artemidy, bogini, która na pewno posiadałaby na własność tę diabelną aleję. Z godnością zasiadła za kierownicą i ruszyła w dół ulicy, łaskawie wykonawszy w kierunku kierowcy pewien gest palcami, do złudzenia przypominający figę. - Dzień dobry. Strona 5 Ręka przyozdobiona wściekle pomarańczowymi paznokciami z wężową gracją wślizgnęła się w lekko uchylone drzwi biura Beniamina Taylora. Ben sięgał właśnie po kubek gorącej świeżej kawy, gdy w ślad za ręką do pomieszczenia, pełniącego zarazem funkcję sekretariatu, poczekalni dla klientów i parzalni kawy, wsunęła się również głowa jego byłej żony, Meredith. Usta Meredith miały ten sam wściekle pomarańczowy odcień co paznokcie. Nowa szminka, nowe paznokcie. Meredith skończyła zapewne z tym, jak-mu-tam-Dexterem, i wracała do korzeni, szukając pociechy i ukojenia. A może nawet postanowiła na stałe wrócić do tego kochanego Bena, który zawsze wszystko świetnie rozumie i zawsze jest na zawołanie. - Nie będzie dzień dobry? Usta Meredith wykonały zgrabny ciup, a Ben, wciąż jeszcze w owym mętnym stanie, w jakim znajduje się człowiek, zanim wypije rano pierwszy łyk kawy, pomyślał, że ten ciup skondensował pomarańczowe usta jego byłej żony w grudkę rozżarzonej lawy. - Dobry - burknął i szybko wypił łyk kawy. Boże, pomyślał, spraw, by ta wrząca lawa nie wpadła na pomysł ucałowania mnie. - No, trochę lepiej - odparła Meredith, wchodząc do biura, a Ben aż skurczył się wewnętrznie, bo reszta jego byłej żony spowita była w boleśnie kolorowe, krwistopomarańczowo- błękitnozielone kimono. Tak było zawsze. Gdy Meredith porzucała kolejnego narzeczonego, bądź też on porzucał ją, jego była żona porzucała zarazem swój dotychczasowy wygląd. Orientalny image oznaczał więc tylko jedno - epoka tego, jak-mu-tam- Hextera, skończyła się definitywnie. Meredith spojrzała uważnie na lampę stojącą w kącie koło drzwi. Strona 6 - Widziałam wczoraj prześliczny wieszak na ubrania, naprawdę można umrzeć z zachwytu, czarne lakierowane drewno i inkrustacja z masy perłowej. Świetnie by tu pasował... Ben zesztywniał. To też było jak zawsze. Gdy Meredith zmieniała image, zmieniało się również biuro Bena, a raczej jakaś jego drobna część. Tak to jest, gdy człowiek ożenił się kiedyś z dekoratorką wnętrz, posiadającą dość pieniędzy, by pozwalać sobie na najdziwniejsze fanaberie. Nowe pomysły Meredith nie byłyby może niczym strasznym, pod warunkiem, że zdołałaby któryś z nich doprowadzić do końca. Doświadczenie nauczyło jednak Bena, że kiedykolwiek zabrała się do kolejnej renowacji jego biura, by nadać mu nowy styl - naprawdę można umrzeć z zachwytu - nigdy nie zdążyła zrealizować zaczętego zamysłu, zakochiwała się bowiem, porzucając zaczęte dzieło w pół drogi. - Lampa zostanie - ostrzegł Ben. - Dobrze, dobrze - odpowiedziała, przyglądając mu się zmascarowanymi oczyma. Benowi spodobał się jego własny żarcik językowy. Zmasakrowane mascarą oczy. - Dawniej nie bywałeś opryskliwy - dodała, co było prawdą, która najbardziej chyba zdumiała samego Bena. A przecież jedno spojrzenie na zmascarowane oczy Meredith starczyło, by Ben pojął to, co nawet idiota by zrozumiał, że miał przed sobą kobietę opuszczoną i cierpiącą, a w tym cierpieniu opanowaną przemożną koniecznością przedekorowania jego biura. - Nie zdążyłem wypić kawy - mruknął usprawiedliwiająco. Meredith uniosła brew do góry. Jedną. - Kochanie - powiedziała - czasem mówisz dziwne rzeczy. Tak, nie było wątpliwości. Meredith skończyła z tym, jak-mu- tam-Lexterem, bo nie mówiła do Bena „kochanie", jeśli była związana z kimś innym. Strona 7 - Podoba ci się moja nowa fryzura? - zapytała, muskając ją pomarańczowymi paznokciami. Ze spiętrzonych kunsztownie, acz bez ładu i składu włosów sterczały we wszystkich kierunkach. .. - Co to jest? Bierki? - Kochanie, jak możesz?! Pałeczki!... - Nadzwyczaj w stylu Butterfly - wykrztusił wreszcie. - Madame Butterfly. Włosy Meredith wyglądały jak gniazdo szalonego ptaka. Zdrowy rozsądek podpowiadał jednak, że tę uwagę Ben powinien zachować dla siebie. Nieważne, czy nowy image Meredith jest orientalny, ornitologiczny czy ornitalny, bo cokolwiek znajdowało się na wierzchu, w środku i tak tkwiła kobieta z podkrążonymi oczyma, której ramiona drgały w porywach tłumionego szlochu. Mimo burzliwego rozwodu Meredith zawsze wracała do Bena w momentach desperacji, a on nie miał serca, by ją odepchnąć. - Wyglądają bardzo miło - powiedział wreszcie. - Miło? - Zielone oczy Meredith zabłysły, a błysk ten mówił: Miło! To wszystko, co ten facet ma mi do powiedzenia! - Są tak miło brązowe - poprawił Ben niepewnie. O biada! Za mało, za późno, za niechętnie. Zielony błysk stał się nieomal niebezpieczny. Meredith otwierała właśnie usta, by odpowiedzieć, gdy w ich konwersację wdarł się jeszcze jeden, cienki jak igła kobiecy głos. - Me-re-dith - zapiszczała Heather, obejmując Meredith szczupłymi, opalonymi ramionami. W przeciwieństwie do Meredith Heather miała prosty stosunek do kwestii odzienia. W piątek, świątek i niedzielę nosiła sukienki, których prostotę z trudem można było zauważyć, tak było ich mało i krótko. Strona 8 Meredith i Heather ucałowały powietrze w okolicy swych policzków, po czym Heather cofnęła się o krok, by okiem znawcy ocenić wygląd Meredith. - Cool! - zapiszczała. - I włosy! Nowa moda! Na niechlujkę! Super! Tyle na temat ptasiego orientu. Teraz zatem była w modzie niechlujka. Ben wzdrygnął się po raz kolejny, bo wyobraźnia podsunęła mu obrazy rozmaitych części jego biura, zamienionych w norę abnegata. Meredith uśmiechnęła się tajemniczo, choć widać było, że topnieje z zadowolenia pod lawiną niewymuszonych zachwytów Heather. Tak więc Heather trafiła w sedno, podczas gdy on zdobył się zaledwie na dwa przymiotniki. Meredith delikatnie musnęła jedną z pałeczek. - Och, po prostu miałam ochotę spróbować czegoś nowego. Niebieskie oczy Heather zamieniły się w jedno wielkie współczucie. - Z Dexterem koniec, co? Stożkowate usta Meredith zadrgały, a ich właścicielka z jękiem osunęła się w czułe objęcia Heather. Długie jasne włosy jego sekretarki z matczyną czułością otuliły kimono jego byłej żony, a ich właścicielka posłała Benowi druzgocące spojrzenie. - Powiedz coś - zażądała. - Spóźniłaś się. Heather zniecierpliwiła się wyraźnie. - Nie do mnie. Do niej. - Do Meredith? Wygląda całkiem miło, a ty się spóźniłaś. Jest prawie dziewiąta. Heather mruknęła coś pod nosem, nie przestając pocieszająco głaskać Meredith, która łkając opowiadała coś o tym, że Dexter zażądał oddania ogonka... Strona 9 Ben przyglądał się obu kobietom, z których jedna była jego byłą żoną, a druga byłą kochanką, i stwierdził, że ma na składzie wystarczająco byłych, by z dobrym zapasem przystąpić do gry, na przykład w komórki do wynajęcia. Ale Ben miał trzydzieści sześć lat i nie czuł się na siłach do podjęcia nowej rundy rozgrywek o komórki, zajęte przez byłe czy nawet aktualne kobiety jego życia. Jeżeli w ogóle jeszcze miał na coś ochotę w dziedzinie stosunków międzyludzkich, to na prawdziwą męską przyjaźń. Do diabła! Taka prawdziwa męska przyjaźń, bar piwny, przegadana noc, partia kręgli. Choć, prawdę mówiąc, wolał wino i szachy - rozrywki, które dzielił kiedyś ze swym najlepszym kumplem, Mattem. Ale Matt się zakochał i wyjechał do Kalifornii. Od tego czasu Ben nie miał praktycznie kontaktów ze światem męskich przyjaźni i potrzeb, jeżeli nie liczyć artykułów z gazety zatytułowanej „Prawdziwy Mężczyzna", z której Heather od czasu do czasu odczytywała mu co ciekawsze odpowiedzi z rubryki "Prawdziwy mężczyzna odpowiada na prawdziwie ważne pytania", a pytania były naprawdę ważne i dotyczyć mogły zarówno żyłki do spinningu, jak i żyłki sportowej. Gdy w biurze nie było akurat klientów, a Heather wyszła na lunch, Ben sięgał czasami po tę gazetę, ale raczej dałby się pokrajać na kawałki, niż przyznał, że lubi czytywać to piśmidło, pełne zdjęć młodych męskich byków prężących muskuły w artykułach o nurkowaniu koło Wielkiej Australijskiej Rafy Koralowej lub najwspanialszych strażakach w Chicago. Ben żądał zresztą stanowczo, by Heather chowała tę lekturę do szuflady. Bądź co bądź specjalizował się w prawie pracy i nie byłoby właściwe, by klienci, a już zwłaszcza przeciwnicy, dowiedzieli się, że w biurze poważnego prawnika czytuje się pisemko wypełnione ciałami słodkich, Strona 10 nagich kochasiów. Jak nic mógłby się liczyć z pomówieniem o nadużycia seksualne lub pogardę dla kobiet. Heather czytywała też książki, które głosiły, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, ale w przypadku tych książek Ben nie dbał o to, czy zostawia je na biurku czy nie. Były to książki o szacownych okładkach, bez śladu nagości, i tytułach zgodnych z równouprawnieniem płci - Wenus dla kobiet, Mars dla mężczyzn. Ben przeglądał je czasem i zastanawiał się, czy w tej marsjańsko-wenusjańskiej serii istnieje książka dla mężczyzn, którzy niespodziewanie wylądowali na Wenus, chcieliby jednak wrócić na Marsa. Ben czuł, że życie złapało go w pułapkę na Wenus, w świecie pełnym byłych żon i kochanek. - Jest do głębi zraniona - powiedziała Heather bezgłośnie, wciąż jeszcze piastując szlochające kimono i pałeczki do ryżu. - Ja też - równie bezgłośnie odpowiedział Ben. - Chcę wrócić na moją planetę. Poznał Heather cztery lata temu w barze z kanapkami. Chłopak zza lady, oczarowany jej nimfowatym wdziękiem, obsługiwał ją jak pokorny niewolnik, podczas gdy naburmuszony Ben czekał na swoją kolejkę. Ale gdy Heather oderwała duże błękitne oczy od sprzedawcy i skierowała je sennie na Bena, potrząsając grzywą jasnych włosów jak Bo Derek na filmowej plaży, Ben poczuł, że i on chętnie stałby się jej kanapkowym niewolnikiem. Po miesiącu byli zaręczeni, a Heather podjęła pracę jako recepcjonistka w jego jednoosobowym biurze prawnym. Ale plażowa nimfa okazała się w rzeczywistości królową śniegu. W sześć miesięcy później Ben miał nieprzeparte poczucie, że ktoś włożył go do mrożonej kanapki zamiast szynki. Gdy zerwali ze sobą, Ben wynajął Heather nowe mieszkanie, a gdy okazało się, że ona nie może znaleźć pracy, powiedział, że może zostać. Strona 11 W końcu nie mógł przewidzieć, że jego dwie byłe kobiety zmienią się w jedną straszną byłość. - No powiedz coś! Do diabła, był w końcu prawnikiem, a nie doradcą od siedmiu sercowych boleści! Ale jeżeli miał swoją piętę achillesową, to na pewno umieszczona była w sercu. Nie mógł nawet znieść myśli o tym, że mógłby kogoś celowo zranić, zwłaszcza jeżeli tym kimś była kobieta. Było to bezpośrednim skutkiem wyrastania jako jedyny osobnik płci męskiej w rodzinie złożonej z matki i siostry. Fakt, który zdecydowanie zaważył na wszystkich jego przyszłych stosunkach z kobietami. - Przykro mi, że Dexter chciał odebrać... ten ogonek. Meredith podskoczyła gwałtownie. - Pierścionek! - wrzasnęła. - Pierścionek! Nie ogonek! Heather, odrzucając grzywę jasnych włosów, spojrzała na niego oskarżycielsko. - Jak możesz być tak impertynencki? Meredith, w najgłębszym stadium samowspółczucia, potwierdziła opinię Heather. - Nigdy cię nie obchodziło, co się ze mną dzieje, nawet jak jeszcze byliśmy małżeństwem. Ben przyglądał się im, a wtedy nieco z tyłu, ponad dwiema naburmuszonymi twarzami, pojawiła się jeszcze jedna. Nieznana mu kobieca twarz, zwieńczona burzą kasztanowych loków, z których jeden, jak u małej dziewczynki, opadał niesfornie na czoło. Mała dziewczynka, pomyślał Ben. Gdy jest grzeczna, to jest grzeczna nadzwyczaj, ale jeżeli jest niegrzeczna, to... - Czy pan Benjamin Taylor? - zapytała niegrzeczna grzeczna dziewczynka. Strona 12 Nie, pomyślał Ben, to impertynencki były-mąż-kochanek, który nie odróżnia pierścionka od ogonka. Na głos odpowiedział jednak zgodnie z prawdą: - Tak, słucham. - Illityg? - Nie mam pojęcia? A pani? To rosyjski? Mógłby przysiąc, że niesforne loki nieznajomej skręciły się ciaśniej, a oczy zwęziły się w szparki. - To amerykański i pański - warknęła dziewczyna. - Samochód. Rejestracja: I-L-L-I-T-Y-G-8. - Czy ktoś uszkodził mój samochód? - Nie, ale o mały włos ktoś wjechałby panu w kuper - głos nieznajomej zniżył się groźnie o parę rejestrów. - A mianowicie ja. - Stanowczo wysunęła mały ostry podbródek. - Ukradł pan moje miejsce parkingowe! Jest pan ohydnym, złodziejskim, illinojskim tygrysem. Illinojski tygrys? Meredith i Heather patrzyły na rozłoszczoną nieznajomą i wydawało się, że wskutek przedziwnej osmozy, mimowolnie przyswajają sobie jej złość. One też były złe, a teraz już nawet wściekłe. Tworzyły we trzy boską kobiecą triadę, blokującą drzwi i wszelką możliwość ucieczki. Takie rzeczy nie mają prawa się zdarzać nikomu, dopóki nie wypije pierwszej kawy. Była dopiero dziewiąta, a Ben zdołał się już narazić trzem furiom, z których jednej nigdy w życiu nie widział! Ale Benjamin Taylor był prawnikiem, a każdy prawnik dostaje na chrzcie tajny przydomek, cudowne słówko: negocjacje. Zmuszając kąciki ust do wystudiowanego uśmiechu, Ben zapytał grzecznie: - Może przejdziemy do biura, żeby to przedyskutować? - A po co? - To nie było do ciebie, Heather, tylko do naszego gościa. Rzucił swej byłej kochance spojrzenie, które umiała Strona 13 respektować, a które znaczyło: zjeżdżaj! Potrząsając plażową grzywą i stukając upiornie butami na ogromnych platformach, Heather wycofała się w kierunku swego biurka. Ben szedł już w stronę gabinetu, a przechodząc obok Meredith, szepnął: - Bardzo mi przykro, nie dosłyszałem, oczywiście pierścionek, a nie żaden ogonek...- i w odruchu wiecznego pocieszyciela dodał: - Może chcesz rzucić okiem na kanapę, przydałaby się jakaś innow... Chwila spokoju jest warta nawet najporządniejszej kanapy. Meredith podeszła do kanapy krokiem łowcy, który lada chwila dopadnie łupu. Ben skierował całą swoją uwagę na grzeczną dziewczynkę. Miała na sobie białą bluzkę, nieporządnie wetkniętą w przyzwoitą brązową spódniczkę do kolan. Bluzka wystawała znad paska, tworząc śmieszny ogonek. Ogonek! Tylko tego brakowało! - Pani pozwoli - powiedział, wskazując na drzwi do gabinetu. - Z kim mam przyjemność? - Rosie Myers. Aha, panienka, pomyślał Ben, wiedząc, że mężatka dodałaby przed nazwiskiem wymawiane z naciskiem słowo „pani". Bez znaczenia. Pani czy panna Myers nie interesowała go, może tylko ten niesforny kosmyk... I pełen życia błysk piwnych oczu, które teraz ponuro lustrowały jego biuro. - To kancelaria adwokacka, a nie izba tortur - powiedział. - Proszę, niech pani spocznie. Obdarzyła go spojrzeniem pełnym głębokiej dezaprobaty, ale może chodziło jej o wyszukane drewniane krzesła, z wyrzeźbionymi na oparciach harpiami, przeznaczone dla klientów. Strona 14 Ben zauważył, że włosy nieznajomej są u nasady ubłocone, podobnie jak praktyczne brązowe półbuciki i białe rajstopy. Przed chwilą powiedziała mu, że o mały włos najechałaby na jego samochód. Jak? Przedzierając się przez moczary? - Napije się pani kawy? A może herbaty? Rosie wybrała to z dwóch krzeseł, które było bardziej oddalone od masywnego biurka. - Dałabym się pokroić za kawę - odparła. - Heather! - zawołał w kierunku recepcji - mogłabyś... - Muszę pomóc Meredith - odparła jego sumienna sekretarka. Ciekawe w czym? Może w jedzeniu pałeczkami? Ben spojrzał na Rosie. - Z mlekiem? Z cukrem? - Trzy łyżeczki cukru i mnóstwo mleka. - To już raczej koktajl mleczny, a nie kawa - powiedział Ben, wracając do recepcji. Rosie siedziała sztywno wyprostowana na niewygodnym krześle i z wyglądu kancelarii starała się wywnioskować coś o właścicielu Illityga. Była już potwornie spóźniona, co groziło naganą albo, co gorsza, zwolnieniem, ale po unurzaniu się w kałuży, wymianie uprzejmości z kierowcą ciężarówki i znalezieniu parkingu o kilometr od biura Rosie naprawdę potrzebowała kilku minut na kawę i wynegocjowanie sprawy miejsca parkingowego z prawnikiem tygrysem. Obejrzała kancelarię i doszła do wniosku, że architekt wnętrz przeżył tu głębokie załamanie nerwowe. Na ścianie wisiało kilka pejzaży, które boleśnie przypominały jej rodzinne strony. Wielkie przestrzenie łagodnie rozkołysanych pól i wysokie niebo. W takim otoczeniu Rosie spędziła prawie całe swe dotychczasowe życie. Dwadzieścia sześć lat. Szybko przeniosła wzrok na drugą ścianę, na której wisiała kolekcja mosiężnych gadżetów, ozdobionych paciorkami i piórami. Strona 15 - Proszę - powiedział uprzejmie tygrys, podając jej kubek wonnej, parującej kawy. Sam usiadł za biurkiem w okazałym fotelu z wysokim oparciem. Miał w sobie spokój, który zaskoczył Rosie. I nie był, zwyczajem prawników, jakich widywała na ekranie, ubrany w garnitur, lecz w płócienne spodnie i lekki sweter. Niebiesko- brunatny wzór skośnych rombów na swetrze dobrze harmonizował z kolorem oczu i włosów. Jego kancelarii na pewno brakowało stylu, ale on sam wykazywał dobry gust. I, mimo iż Rosie próbowała nie zwracać uwagi na ten fakt, jego wygląd był... podniecający, o czym jej ciało dawało znać w sposób zgoła bezceremonialny. - Dziękuję - zachrypiała niepewnie, wściekła na własny głos, który doprawdy nie umiał stanąć na wysokości zadania. Ale co tam głos - Rosie pomyślała, że dobrze by było, gdyby jej własny organizm umiał stanąć na wysokości zadania! Siłą woli przeniosła wzrok na kubek, ozdobiony podobizną Jamesa Deana z niedopałkiem papierosa w ustach i tytułem filmu. „Buntownik bez powodu". Tygrys oczywiście zauważył, że ona ogląda kubek. - To pomysł moj... architektki wnętrz - wyjaśnił. - Posiadam komplet kubków „Złoty wiek Hollywood". Po prawdzie wolę staromodne filiżanki, ale moja recepcjonistka zabrała je do domu. Urządzała przyjęcie i jeszcze ich nie odniosła... - Jego zmęczone spojrzenie omiotło ściany kancelarii, zatrzymując się na plakacie, przedstawiającym Jimmy'ego Stewarta w filmie „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu". Ponieważ tygrys zajęty był Stewartem, Rosie pociągnęła spory łyk z Jamesa Deana i westchnęła z zachwytu. Poważnym mankamentem ustawicznych spóźnień był nieuchronny fakt, że rano Rosie na nic nie miała czasu, a już Strona 16 na pewno nie mogła spokojnie delektować się aromatyczną kawą. - Wspaniała - szepnęła, przymykając oczy. Ben przyglądał się jej z uśmiechem. - Doceniam pani zadowolenie - powiedział głosem, który Rosie wydał się głęboki i męski. Patrzyli na siebie przez moment. Rosie przysięgłaby, że łomot jej walącego serca odbija się echem o ściany pokoju. Mocniej chwyciła kubek, bojąc się, że wypadnie z nagle powilgotniałych dłoni. Jeszcze przed chwilą ten facet był dla niej tylko obrzydliwym Illitygiem, teraz stał się ekscytującą obecnością, która pozbawiała ją woli i rozogniała myśli. Miała ochotę sama siebie kopnąć pod stołem. Ma być wściekła, a zamiast tego rozmarza się jak małolata. Musi się stanowczo domagać swych praw! - Czy tak właśnie postępują przebiegli prawnicy? - zapytała, przerywając przedłużające się milczenie. No, przynajmniej głos zachowywał się jak należy i nie chrypiał. - Rozmiękczają klientów kawą i zdjęciami gwiazd filmowych, aby zapomnieli, o co walczą? - Gwiazd filmowych? - zapytał Ben zdziwiony. - A o co mają walczyć? Rosie od niechcenia wytarła wilgotne dłonie o sztruksową spódniczkę. - Ukradł pan moje miejsce parkingowe. - Ukradłem co? - powtórzył. - Chodzi o miejsce parkingowe za tylnym wejściem do budynku? - Tak. - Nie - odpowiedział krótko i upił łyk kawy z kubka, ozdobionego podobizną Marleny Dietrich w cylindrze. Odstawił kubek odrobinę zbyt zdecydowanie, otworzył szufladę i wyjął z niej dokument. - Wczoraj zapłaciłem Strona 17 miesięczny czynsz za wynajem miejsca, na którym dziś parkuje mój samochód. - Ja też - powiedziała Rosie. - Może zapłaciła pani za inne miejsce parkingowe - zasugerował uprzejmie. - Nie. Podał jej zaświadczenie płatności. - Ma pani rachunek? - Oczywiście. W domu - odparła. Oczywiście w domu, ale gdzie... W kuchni, w koszu na bieliznę? - Mam nadzieję, że to rozwieje pani wątpliwości odnośnie do przedmiotu sporu - powiedział. „Odnośnie do przedmiotu sporu". Przestudiowała kwit, zaświadczający, że Benjamin Taylor uiścił miesięczną opłatę za miejsce parkingowe C1001. - C1001. Może odnosi się to do innego przedmiotu sporu? Popatrzył na nią zaskoczony jej ironią. - Zgodnie z planem przestrzennym, miejsca C znajdują się za schodami. Ta dyskusja niczego nie mogła wyjaśnić. Rosie nie miała przy sobie rachunku, nie wiedziała, gdzie są miejsca C, gdzie A i B... Ale naprawdę nie mogła codziennie biegać na odcinku pięciu czy sześciu przecznic. Chciała odzyskać swoje miejsce, a być może jeszcze bardziej chciała odzyskać równowagę wewnętrzną, zakłóconą przez jakiegoś bubka o wyglądzie Hugh Grania i manierach Harrisona Forda. Chrząknęła. - Zarząd budynku musi mieć w aktach kopię obu naszych rachunków. Proponuję, byśmy przedyskutowali wątpliwości odnośnie do przedmiotu sporu w biurze. W porze lunchu? - dodała pytająco. Tygrys otworzył terminarz. - OK - powiedział. - O dwunastej. Strona 18 - O dwunastej - powtórzyła. Facet miał rachunek, terminarz, dwie sekretarki, komplet kubków, bmw, sweter dopasowany do koloru oczu i włosów. Nie musiał mieć jeszcze ostatniego słowa. I bez tego Rosie czuła się jak przegrany ze szczętem, niechlujny nieudacznik. Upiła właśnie łyk kawy, gdy zorientowała się, że jej rozmówca wstał. Wstała też, jednak tak niezręcznie, że wychlapała resztki kawy na rajstopy i dywan! Ben pochylił się ku niej i złapał ją za ręce w tym samym momencie, gdy sama zdołała mocniej uchwycić nieszczęsnego Jamesa Deana. Przez moment stali tak pośrodku kancelarii, wspólnie trzymając kubek, w geście przypominającym magiczny obrzęd kultu kawy. Rosie starała się nie zwracać uwagi na ciepło jego rąk. Ani na piżmowy zapach jego wody kolońskiej. Ani na swoje serce, znowu bijące jak dzwon, fakt nie mający nic wspólnego z wypitą właśnie kawą. - Pochlapała pani rajstopy. - Niski, męski głos Bena wprawił Rosie w drżenie. Poczuła, że jej ciało ogarnia fala ciepła. Popatrzyła na poplamione rajstopy. Ślady błota niewiele różniły się kolorem od świeżych plam po kawie. Z całą pewnością udało się jej zrobić na nim wrażenie. Pomijając wyniosłym milczeniem brudne rajstopy, Rosie powtórzyła: - A zatem o dwunastej. Ben uwolnił jej ręce z uścisku. Był znacznie wyższy od niej. - O dwunastej - potwierdził. Rosie obróciła się i poszła w kierunku recepcji. - Będę w biurze zarządu o dwunastej! - zawołał Ben na pożegnanie. Rosie zatrzymała się gwałtownie. - Mówiłem do mojej sekretarki - poinformował ją tygrys. Strona 19 - Ach tak - odparła Rosie, w przyspieszonym tempie pokonując pomieszczenie recepcyjne. Dopiero na korytarzu zorientowała się, że nadal dzierży w ręku kubek z Jamesem Deanem. Strona 20 ROZDZIAŁ DRUGI - Prawdziwy Mężczyzna uciekł z facetką imieniem Bum Bum? - zapytała Rosie. O tym zdumiewającym fakcie poinformowała ją Pam, ledwie Rosie przestąpiła próg biura. - Poczekaj - powiedziała Pam - to nie koniec. Bum Bum jest striptizerką i gra na bębenku. - Pam z zachwytem wykonała gest bębnienia w afrykańskie bongo. Szare oczy pełne były radosnych iskierek. - Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie przyjdziesz. Okropnie się dziś spóźniłaś... - Musiałam zaparkować strasznie daleko, co najmniej sześć przecznic stąd. Szukała mnie? - Nie. Jest na odprawie szamanów. Wielkie łby muszą zadecydować, kto zastąpi Prawdziwego Mężczyznę. Rosie nie wiedziała, co bardziej ją zadziwiło w tej aferze, fakt, że pan Prawdziwy Mężczyzna, ten szary i nijaki, pełen starokawalerskich nawyków facecik, piszący odpowiedzi na listy czytelników, porzucił swe dotychczasowe życie czy że Bum Bum była w stanie bumbumować, grając na bębenku. Był to największy skandal, z jakim się dotąd zetknęła. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w Colby nie zdarzało się przecież nic bardziej skandalicznego niż poturbowanie starej pani Fergusson przez pijanego Bobby-Joe Reeda. Pam przysiadła na krawędzi biurka Rosie i z gracją wymachiwała obutą w sandałek stopą. - Zaparkowałaś o sześć przecznic stąd? Myślałam, że wynajęłaś sobie miejsce parkingowe. - Prawnik mi je gwizdnął - powiedziała Rosie, wciąż wpatrując się w biurko, przy którym nijaki pan Prawdziwy Mężczyzna płodził swe odpowiedzi, cieszące się wcale nie nijaką popularnością. Gdy przyszła przed chwilą do biura, od razu zauważyła nieobecność Williama (nikt nigdy nie nazwałby go Billem). William pojawiał się w biurze zawsze punktualnie o godzinie