Harris Oliver - Nick Belsey (1) - Podwójne życie
Szczegóły |
Tytuł |
Harris Oliver - Nick Belsey (1) - Podwójne życie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harris Oliver - Nick Belsey (1) - Podwójne życie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harris Oliver - Nick Belsey (1) - Podwójne życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harris Oliver - Nick Belsey (1) - Podwójne życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
(THE HOLLOW MAN)
Przełożyła: ANNA MARIA NOWAK
2011
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Dedykacja
Cytat
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Strona 4
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Rozdział czterdziesty siódmy
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Rozdział pięćdziesiąty
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Rozdział pięćdziesiąty szósty
Rozdział pięćdziesiąty siódmy
Rozdział pięćdziesiąty ósmy
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty
Rozdział sześćdziesiąty
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy
Rozdział sześćdziesiąty drugi
Rozdział sześćdziesiąty trzeci
Rozdział sześćdziesiąty czwarty
Rozdział sześćdziesiąty piaty
Strona 5
Dla Emily
Strona 6
Boże, daj mi siłę, bym umiał wieść podwójne życie.
Hugo Williams, Prayer
Strona 7
Rozdział pierwszy
Zamożne Hampstead spało głęboko przytulone do parku Heath. Pod platanami
stały pokryte szronem mercedesy. Na gankach wiktoriańskich domów nie paliły
się światła. Na ulicach panował mrok, tylko neon Starbucksa rozjaśniał
ciemności.
East Heath Road w kierunku South End Green cicho przemykały pierwsze
samochody. Posterunkowy Nick Belsey z wydziału kryminalnego nasłuchiwał ich
odległego szmeru. Wciąż mógł odróżnić pojedyncze wozy, co oznaczało, że
jeszcze nie ma siódmej. Zimno wilgotnej ziemi przenikało jego ciało. W ustach
zgrzytał mu piasek, na języku został smak krwi i gnijącej kory.
Belsey leżał na niewielkim wzgórku porośniętym sosnami i odgrodzonym od
świata kolcolistem oraz płotkiem z kutego żelaza. W sumie niegłupie miejsce na
kryjówkę, pomyślał.
Gdybym jej potrzebował. Nieopodal dostrzegł swój płaszcz. W górnej części
torsu czuł rwący ból, który promieniował na całą klatkę piersiową, ale nie potrafił
wskazać jego źródła. Bolały go również kark i prawe ramię. Oddech zamieniał się
w obłoczki pary. Policjant dźwignął się powoli, sięgnął po płaszcz, strzepnął go i
przeszedł przez ogrodzenie na wilgotny trawnik.
Ze swojego miejsca widział Londyn rozciągający się aż po wzgórza Kent i
Surrey. Niebo bladło na horyzoncie. Samo miasto wyglądało jak odrętwiały
olbrzym pogrążony w pijackim śnie; Camden, dalej West End i City. Zegarek
gdzieś zniknął. Belsey przeszukał kieszenie i znalazł zakrwawioną serwetkę,
ulotkę jakiegoś ośrodka rekolekcyjnego, ale ani kluczy, ani komórki, ani odznaki
policyjnej.
Pokuśtykał w dół zarośniętym zboczem. Przeszedł przez boisko, a potem ruszył
ścieżką do sadzawki. Buty miał przemoczone, woda chlupotała mu między
palcami. Zatrzymał się przy stawie i rozejrzał, czy nie pojawił się żaden amator
porannego pływania. Na razie nie. Ukląkł na betonowym mostku, pochylił się nad
wodą i ochlapał sobie twarz. Krew skapywała mu z drżących dłoni. Próbował
zobaczyć swoje odbicie, ale widział tylko połyskliwe, ciemne, jakby oleiste
plamy. Dwa łabędzie przyglądały mu się bacznie.
Strona 8
- Dzień dobry - powiedział Belsey.
Poczekał, aż dostojnie odwrócą się i odpłyną, po czym zanurzył głowę w
wodzie.
Strona 9
Rozdział drugi
Radiowóz nadal stał na parkingu w East Heath. Przednią szybę miał
roztrzaskaną, drzwi od strony kierowcy otwarte.
Ślady krwi na żwirze prowadziły w stronę parku: duże plamy, nie pojedyncze
kropelki; zapewne sprzed jakichś trzech godzin.
Na ziemi leżał powyginany metalowy szlaban. Wyglądało na to, że tylko on
ucierpiał. Belsey nie zauważył śladów kolizji z innym pojazdem: resztek lakieru
ani wgnieceń z boku. Odłamki szkła rozsypały się po masce. Na ziemi leżała
blokada kierownicy. Schylił się po nią. Musiała wypaść przez przednią szybę w
momencie zderzenia. Cudem nie rozwaliła mu głowy. Odłożył ją, wziął garść
wilgotnych liści i wytarł kierownicę, dźwignię zmiany biegów oraz drzwi.
Niespiesznym krokiem opuścił parking i wyszedł na załom drogi łączącej
Downshire Hill z South End Green. Po lewej ręce miał park, po prawej - wille
warte miliony funtów. Panowała niczym niezmącona cisza. Każdy dzień ma
swoją złotą godzinę, pomyślał Belsey. Zupełnie jak śledztwo. Głowisz się nad
tym, kto zabił, aż nagle otwierają się drzwi i wszystko układa się w logiczną
całość. Idąc, pociągał za klamki samochodów dopóty, dopóki nie otworzył
jakiegoś opla astry. Rozejrzał się, wsiadł, otworzył schowek na rękawiczki i
wygrzebał drobne - wszystkiego trzy funty. Wziął je i wysiadł z samochodu,
cicho zamykając drzwi.
W nocnym kiosku przy szpitalu kupił szczoteczkę do zębów, butelkę wody i
watę. Lokal prowadziło dwóch braci Somalijczyków. - Dzień dobry, inspektorze.
Co się stało?
- Popływałem sobie trochę. Woda jest cudowna.
- Skoro pan tak twierdzi, inspektorze. - Uśmiechnęli się niepewnie i nabili
zakupy na kasę.
- I wciąż jeszcze nie awansowałem na inspektora.
- Dobra, szefie.
Unikali jego wzroku. Nawet jeśli niepokoił ich jego wygląd, nie pytali, skąd te
obrażenia twarzy.
Belsey wziął resztę, głęboko zaczerpnął tchu i ruszył Pond Street w stronę
Strona 10
komisariatu.
Większość londyńskich komisariatów mieściła się w modernistycznych
betonowych pudełkach. Ale nie w Hampstead.
Budynek z czerwonej cegły promieniował obywatelską dumą Rosslyn Hill.
Wyżej umościła się zamożna, syta dzielnica, poniżej zaś zaczynało się brudne,
zaniedbane Camden Town.
Belsey siadł na przystanku autobusowym i patrzył, jak z komisariatu po nocnej
zmianie wychodzą zmęczeni, przygaszeni policjanci. O ósmej zjawią się gorliwe
ranne ptaszki. Dał im pięć minut i przeszedł przez ulicę.
Korytarze świeciły pustkami. Poszedł do szatni i znalazł apteczkę, a w niej
paracetamol, bandaż i środek dezynfekcyjny.
Wyjął z kosza zepsuty parasol i włamał się do swojej szafki: zapasowy krawat,
sfatygowany egzemplarz Złotej gałęzi, ale żadnych rezerwowych butów ani
koszuli. Wyszedł na korytarz i znieruchomiał. Kilka metrów przed sobą zobaczył
plecy szefa - inspektora Tima Gowera - który właśnie wchodził do stołówki.
Policzył do pięciu, po czym na palcach przemknął obok.
Wszedł na piętro do pustego biura wydziału kryminalnego i usiadł, nie
zapalając świateł ani nie odsłaniając okien.
Chwycił rejestr nocnej zmiany i sprawdzał pozycja po pozycji. Bójka w barze z
kebabem, dwa włamania, jedno zaginięcie... Na szczęście żadnego Belseya.
Przeszukał szuflady biurka. Oczywiście były tam, leżały spokojnie. Jego odznaka
i legitymacja. „Metropolitalna Policja J.W. Elżbiety II” plus korona w srebrnej
tarczy. Czyli tyle z niego zostało. Sprawdził skasowany radiowóz. Okazało się, że
należał do posterunku Kentish Town. Zadzwonił tam.
- Tu Nick Belsey z wydziału kryminalnego komisariatu w Hampstead. Jeden z
waszych radiowozów stoi na parkingu w East Heath... Nie, nadal tam jest... Nie
wiem... Dzięki.
Potem zamknął się w łazience i rozebrał do pasa. Przyjrzał się swojemu
odbiciu. Zaschnięta strużka krwi biegła od lewej dziurki w nosie, przez usta, po
brodę. Przesunął po niej palcem.
Skaleczenie okazało się niewielkie, tylko rozcięta warga. Przeżyje. Prawe ucho
miał mocno otarte, prawa kość policzkowa bolała, gdy dotykał, ale nie była
pęknięta. Na torsie i prawym barku już pojawiały się ciemne rozległe siniaki.
Belsey oczyścił skaleczenia, wypluł resztki ukraszonego zęba. Był nieźle napruty,
Strona 11
wyglądał zarazem młodziej i starzej jak na swoje trzydzieści osiem lat. W jego
chłodne, pozbawione wyrazu oczy policjanta wracało światło. Zdjął spodnie i
zwilżył nogawki, a potem opłukał wodą marynarkę, próbując przywrócić ubranie
do jako takiego stanu. Odwiesił marynarkę, włożył spodnie i wrócił do pokoju.
Zajrzał pod biurko kolegi w nadziei, że upoluje jakieś suche buty, ale niczego nie
znalazł.
Dyżurny oficer zostawił listę wiadomości - telefonów z ostatnich kilku godzin.
Dzwonili jegomoście, z którymi nie rozmawiał od lat, kilku dalekich krewnych i
stary kolega.
Dzwoniłeś do mnie wieczorem... Belsey nie przypominał sobie, by do
kogokolwiek dzwonił. Na obrzeżach świadomości zaczął czaić się strach.
Odsłonił nieduże okno przy biurku. Noc się ulotniła, po niebie sunęły cienkie
chmury niczym smugi brudu na wodzie. To będzie wyjątkowy dzień, czuł to
wyraźnie. Zimowe słońce wisiało nad horyzontem. W klarownym powietrzu
wszystko rysowało się wyjątkowo ostro. Mężczyzna w samej koszuli otwierał
drogerię, zamiatacz uwijał się z miotłą, przesuwając się w kierunku stacji metra
Belsize Park. Obok niego w pośpiechu przemykali bankowcy i biznesmeni.
Belsey przypomniał sobie o kartach. Odruchowo pomyślał, że powinien je
zablokować, ale wtedy uświadomił sobie, że same się zablokowały kilka dni
temu. Dawne życie nieodwracalnie umarło. Skoro nie ma kart, nie ma długów, a
bez długów jest wolny. Nic go nie zatrzyma.
Najważniejsze jednak to zachować spokój.
Wygładził leżące na biurku akta: jedna bójka, dwa włamania, jedno zaginięcie.
W myślach już układał mu się plan. Zgłoszenie o zaginięciu przysłano ze
stanowiska kierowania pół godziny temu. Oznaczało to, że zdaniem dyżurnego
ktoś powinien zbadać tę sprawę, choć na ogół policja nie zajmowała się
zniknięciami dorosłych. Prawdopodobnie zaintrygował go adres: Bishops
Avenue. Była to najdroższa ulica w ich rewirze, a zatem pewnie i jedna z
najdroższych na świecie. Gdyby chodziło o biedaka, nie zainteresowałby się tym
pies z kulawą nogą.
Nikt nie ukrywał, że bogatych traktuje się inaczej niż biedaków.
Zostawił kartkę na biurku sierżanta: „Sprawa zag. męż.” i wziął kluczyki do
nieoznakowanego auta. Potem wyszedł na dwór, sprawdził, czy wystarczy paliwa
w baku, wrzucił wsteczny i wyjechał na Downshire Hill.
Strona 12
Rozdział trzeci
Jechał równo, bez pośpiechu. Czasem wyprzedził go jakiś land-rover z
przyciemnionymi szybami, zza których wysuwała się ręka z papierosem. To
nadciągała fala dojeżdżających do pracy spoza Londynu. Dopiero za pół godziny
na ulice wyruszą rodzice odwożący dzieci do szkoły, ruch więc wciąż jeszcze
odbywał się płynnie. Belsey wspinał się do Whitestone, mijając amatorów
porannej przebieżki. Za Spaniards Inn skręcił w lewo i wjechał w enklawę
bogaczy: Bishops Avenue.
Stały przy niej wyłącznie rezydencje. Każda miała inny system zabezpieczeń,
choć wszystkie były jednakowo nowoczesne i wyrafinowane, a nade wszystko
pozbawione gustu. Przy Bishops Avenue mieszkali szejkowie i książęta.
Ogrodzone parcele o długości kilometra ciągnęły się aż do Hampstead Heath,
ponurej trasy A1 albo głównej drogi prowadzącej do East Finchley. Ta
uprzywilejowana część Londynu stanowiła zamknięty świat - nieprzenikniony,
wyniosły, odgrodzony od pospólstwa.
Na podjeździe przed numerem trzydziestym siódmym czekała blada blondynka.
Na różowy uniform sprzątaczki zarzuciła czarny żakiet. Raz po raz płytko
zaciągała się papierosem. Piętrowy budynek za jej plecami wprost promieniał
tępym samozadowoleniem nuworysza, pusząc się nowiutką czerwoną cegłą,
białymi parapetami i białymi kolumnami obok czarnych, wypolerowanych na
błysk drzwi. Na środku półokrągłego podjazdu stał maszt, na którym jednak nie
powiewała flaga. Ścieżka z różowawego żwiru prowadziła na tył willi.
Kobieta zerknęła na sińce Belseya, potem na jego odznakę policyjną i
zdecydowała się uwierzyć temu drugiemu.
- Niczego nie dotykałam - oznajmiła z polskim akcentem. Z jej ust wydobył się
kolejny obłoczek dymu.
- Jak ma pani na imię? - spytał Belsey.
- Krystyna.
- Sprząta pani u zaginionego?
- Tak.
Ominął ją i podszedł do schodów.
Strona 13
- Jest ktoś w środku?
- Nie.
Zerknął na zamknięte okiennice. Pokonał cztery gładkie kamienne stopnie i
zatrzymał się wyczekująco przed drzwiami, ale sprzątaczka została na dole.
- Mieszkali sami? - Tak.
- Alarm jest wyłączony? - Tak.
- Kiedy ostatni raz go pani widziała?
- Nigdy.
- Nigdy go pani nie widziała?
- Zgadza się.
- To skąd pani wie, że zniknął?
- Zostawił list.
Belsey pchnął drzwi. Uchyliły się, odsłaniając przedsionek wielkości
niewielkiego kościoła. Skojarzenie potęgowały marmurowa posadzka i wielki
kryształowy żyrandol. W głębi wysoką fontannę, z której nie tryskała woda,
okalała para identycznych krętych schodów wyściełanych czerwonym
chodnikiem. Belsey wszedł do środka. W lustrach oprawionych w masywne ramy
widział swoje poobijane, wymięte odbicie.
Czerwonymi stopniami wspiął się na pierwsze piętro, gdzie zajrzał do trzech
sypialni z białymi wykładzinami oraz mnóstwem poduszek i łazienki z
kamiennymi umywalkami, jacuzzi oraz złotymi mydełkami w kształcie muszelek.
Oprócz tego znalazł myjki do twarzy z japońskich wodorostów i zrolowane
ręczniki przewiązane srebrną wstążką. Nigdzie jednak nie dostrzegł śladów
samobójstwa. Większość desperatów odbierała sobie życie w łazienkach, rzadziej
w sypialniach.
Właściciela nie było w domu. Tylko jedno łóżko miało pomiętą pościel, jakby
niedawno ktoś w nim spał. Belsey póty zaglądał do szafek, póki nie znalazł
pantofli z wężowej skóry.
Zrzucił wilgotne buty i wsunął w nie nogi. Choć nieco za duże, idealnie
dopasowywały się do stopy. Na szafce nocnej leżał portfel z kartami kredytowymi
wydanymi dla A. Devereux.
Żadnej gotówki. Belsey wysunął szufladkę, ale znalazł tylko spinkę i
reklamówkę z Harrodsa. Włożył do niej swoje buty i zszedł do kuchni.
Lodówka miała wbudowane radio i telewizor, a także wyświetlacz z
Strona 14
informacjami, którym produktom kończy się okres przydatności do spożycia. Jeśli
wierzyć panelowi, był to porcjowany kurczak, choć Belsey nie znalazł w środku
żadnego drobiu, tylko zamkniętą butelkę szampana, chleb razowy, ser, słoiki z
oliwkami i marmoladą, półtłuste mleko i połowę porcji gulaszu. Mleko pachniało
świeżo. Detektyw sprawdził zamrażarkę: torebka krewetek i butelka wódki.
Nigdzie nie było kawy. Obok stojaka z winami kusił lśniący stalowy toster.
Wrzucił do niego dwie kromki chleba i nalał wody do czajnika.
Czekając, aż się zagotuje, snuł się po parterze, podziwiając nowe książki na
półkach i nowoczesną sztukę na ścianach: surowe abstrakcyjne obrazy oprawione
w efektowne złocone ramy. Przeszedł przez jadalnię - szklane świeczniki, długie
kotary - potem zajrzał do gabinetu wyłożonego dębową boazerią. Na środku
pokoju królował stół bilardowy na perskim dywanie.
List pożegnalny leżał na nim. Czarny atrament, elegancki papier listowy ze
znakiem wodnym.
Wybaczcie. Długo mamiłem się, że mogę żyć jak dawniej, ale to niemożliwe. Od
roku czuję się, jakby zgasło słońce. Uwierzcie, proszę, wiem, co robię. Tak
naprawdę będzie najlepiej. Uporządkowałem papiery i pozałatwiałem
formalności, żeby nie przysparzać Wam dodatkowych problemów.
Alex Devereux
Jak miło, pomyślał Belsey. List nie miał adresata. Może był skierowany do
pracowników? Kto, u licha, podpisywał list pożegnalny imieniem i nazwiskiem?
Kartka była z czerpanego papieru. Widniał na niej adres Bishops Avenue i motto:
„Człowiek żyje nadzieją”.
Belsey porównał charakter pisma z notatkami na biurku - pasował. Dotknął
kranów w łazience, sprawdzając, czy są ciepłe, skontrolował też zamki w oknach.
Nacisnął klamkę drzwi prowadzących na dach - otworzyły się natychmiast.
Wyszedł na zewnątrz i aż się zachłysnął. Poranny wietrzyk marszczył wodę na
basenie z efektowną ukrytą krawędzią, dzięki czemu akwen wyglądał, jakby nagle
się kończył. Wokół niego stały leżaki. Na powierzchni nie unosił się trup. Dalej,
za kratkami pergoli widać było trawniki i kort tenisowy, granicę posesji, boiska i
wreszcie samo Hampstead Heath, którego nagie gałęzie wyglądały, jakby drapały
niebo.
Belsey wrócił do salonu i zaczął eksperymentować z przyciskami telewizora
plazmowego wiszącego nad kominkiem. Posmarował masłem tosty i, jedząc,
Strona 15
ponownie przeczytał list. Następnie wyszedł przed dom i wrzucił do radiowozu
swoje zniszczone buty. Krystyna siedziała na murku.
- Jakieś sygnały świadczące o tym, że pan Devereux miał kłopoty? - zapytał.
- Nie.
- Od dawna pani u niego pracuje?
- Dwa miesiące.
- Zauważyła pani dziś coś podejrzanego? - Nie.
- Zniknęły jakieś pojazdy?
- Nie wiem.
- W jakiej branży pracował pan Devereux?
- Był biznesmenem.
- Doprawdy? Kto by pomyślał.
Belsey przeszedł na tył budynku, do ogrodu. Trawnik był pokryty szronem.
Wypieszczone ścieżki, meble z kutego żelaza, obowiązkowe kamery i drut
kolczasty. Nikt nie udawał, że bogacze odbierali sobie życie tam samo jak
biedacy, ale nikt też nie kłamał, że kierowały nimi inne pobudki.
Sprzątaczka z namaszczeniem wręczyła mu klucze od rezydencji. Może tam,
skąd pochodziła, obowiązywał taki ceremoniał, pomyślał Belsey. Może tam coś
takiego było na porządku dziennym?
- Napije się pani? - zaproponował.
- Nie - odmówiła.
Strona 16
Rozdział czwarty
Belsey przejechał obok parkingu w East Heath. Rozbity radiowóz już zniknął.
Uporządkowali wszystko, nawet odłamki szkła.
Zastanawiał się, co zarejestrowały kamery monitoringu. Na których ekranach
pojawiła się twarz kierowcy? Zaparkował przy zajezdni na Highgate Road i przez
chwilę siedział w samochodzie. Potem zmusił się, by wstać i ruszyć na obskurną
główną ulicę Kentish Town.
Co właściwie zrobił? Wstąpił do biura doradztwa personalnego i wziął ulotkę
zatytułowaną Bankructwo i co dalej? Stamtąd udał się do punktu
bukmacherskiego, gdzie w rogu znajdował się barek z gorącymi napojami i
kanapkami. Wystarczyło mu akurat na kawę. Usiadł w głębi, połknął cztery
paracetamole i zaczął czytać ulotkę: „Sporządź dokładną listę codziennych
wydatków. Bądź szczery”. Odłożył broszurę grzbietem do góry.
Ubiegła noc stanowiła w jego życiu punkt przełomowy. Czuł to wyraźnie. Była
jak gruba kreska dzieląca je na dwie części.
Pęknięcie dokonało się, kiedy wyczołgał się z rozbitego wozu i zanurzył w
mrok. A skoro wylądował w okolicach Kentish Town, to znaczy, że szukał
miejsca, by wypić drinka. Dopiero teraz przypomniał sobie, że faktycznie wpadł
do sklepu przy Fortress Road. Zamierzał kupić fajki, ale okazało się, że nie miał
portfela. To było jedną przecznicę od posterunku Kentish Town. Teraz sączył
kawę, obserwując graczy wchodzących do lokalu. Hazardziści, pomyślał. Co za
określenie. Wstał, pozostawiając ich w szponach nałogu.
Dyżur na posterunku pełnił stażysta, typowy żółtodziób: gorliwy
dziewiętnastolatek z tlenionymi włosami. Belsey pokazał mu odznakę.
- Nick Belsey z komisariatu Hampstead. Podobno wasz radiowóz urwał się w
nocy na samowolkę.
- Zgadza się.
- O której?
- Jego brak zgłoszono o trzeciej siedemnaście.
- Inspektor Gower prosi o nagrania. Nowy się zawahał.
- Nasze nagrania z parkingu?
Strona 17
- Owszem. Wiesz, gdzie są zapisywane? Na twardym dysku?
- Tak.
W tej samej chwili na drugim końcu sali pojawił się posterunkowy Robin
Oakley. Mam przechlapane, pomyślał Belsey.
Kończył z nim kurs. Gość jeździł nissanem GT-R, kolekcjonował broń białą i
nie potrafił trzymać języka za zębami.
- Nick - przywitał się Oakley, gapiąc się na podrapaną twarz Belseya. - Co ci
się stało?
- Czy ktoś wczoraj oddał komórkę albo portfel?
- Bo co?
- Zgubiłem - wyjaśnił Belsey.
Oakley uznał to za świetny dowcip.
- Czy ktoś zwrócił portfel Nicka Belseya?! - krzyknął. - Może być wszędzie.
Rozumiesz, co mam na myśli, Nick.
- Nie.
Oakley uśmiechnął się szeroko. Żółtodziób patrzył na nich, nic nie rozumiejąc.
- Mam iść i zapytać o ten parking?
- Nie trzeba - odparł Belsey. - Daj spokój.
- Jaki parking? - zaciekawił się Oakley.
- Nieważne. Masz fajki? Wyszli przed budynek. Oakley z kieszeni marynarki
wyciągnął małe pudełko superkingów i poczęstował Belseya.
- Jak się czujesz, głupku skończony? - zapytał.
- Widziałeś mnie wczoraj?
- Pół Londynu cię widziało.
- Gdzie byłem?
- Rozmawiałeś ze swoim przełożonym?
- Z Gowerem? Ostatnio nie.
Oakleyowi drgnęły usta, jakby powstrzymywał się od śmiechu.
- Gdzie w końcu wylądowałeś?
- Bo co?
- Nick, musisz pogadać z Gowerem.
- Dobra. Co takiego zrobiłem?
- W pewnym momencie wylądowałeś u Wawrzyńca.
Strona 18
- Chryste.
Belsey zamknął oczy. Wawrzyniec Wspaniały był patronem speluny przy
Tottenham Court Road. Za dnia lokal ten udawał przeciętną włoską spaghetterię,
ale ponieważ miał licencję na sprzedaż alkoholu do piątej rano i właściciela
alkoholika, który kompletnie nie panował nad sytuacją, kwitł w nim handel
kokainą. Ściany pokrywały mierne kopie mistrzów renesansu, a umywalki w
toalecie zwykle były obryzgane krwią.
- O której byłem u Wawrzyńca?
- Czy to ważne?
- Miałem jeszcze telefon?
- Wydzwaniałeś do wszystkich. Zapraszałeś ich do Wawrzyńca. Twierdziłeś, że
masz urodziny, stary.
Belsey otworzył oczy. Oakley uśmiechnął się, kręcąc głową.
Rzucił niedopałek na drogę, poklepał kumpla po ramieniu i zostawił go
samego.
Belsey dopalił papierosa i wrócił do samochodu. Powoli wracały mu
wspomnienia. Teraz sam sobie przypominał, że gdzieś nad ranem wylądował u
Lorenza. Zdaje się, że próbował sprzedać właścicielowi marynarkę. Usiłował też
wyjaśnić jakiemuś klientowi baru, jak wpadł w spiralę zadłużenia. Obaj uznali to
za przezabawne. „Spirala zadłużenia”, powtarzali.
Musieli wrzeszczeć, żeby zagłuszyć muzykę. „Teraz jadę na rekolekcje”.
Belsey pamiętał ulotkę, którą dostał w sklepie ze zdrową żywnością. „Gnębi cię
niepokój? Niepewność? Jesteśmy ponadwyznaniową wspólnotą, prowadzimy
rekolekcje uzdrowienia duchowego. Zapraszamy do naszego ośrodka w
Worcestershire”. Na okładce znajdował się rysunek mężczyzny siedzącego ze
skrzyżowanymi nogami. Promienie rozchodzące się z jego ciała miały zapewne
symbolizować wewnętrzne oświecenie. „Stań się niczym dziecko, którego dusza
jest pusta. Spokój ducha zależy wyłącznie od ciebie”. „Idziesz na odwyk?” „Nie
jadę do kliniki, tylko do ośrodka rekolekcyjnego”. „Jakiego?” Przypominał sobie
również, że w pewnym momencie jechał samochodem z facetem, który twierdził,
jakoby pracował w MSZ-ecie. Gość miał nakłucia nawet na grzbiecie dłoni.
Dopiero teraz zobaczył, od czego wszystko się zaczęło: stał w recepcji hoteliku w
King's Cross, a przed nim w dwóch workach na śmieci leżał cały jego dobytek.
Terminal odrzucił ostatnią jego kartę.
Strona 19
Belsey wiedział, że ta chwila kiedyś nastąpi, mimo to był zdumiony, gdy
wreszcie nadeszła. Wszystko zaczęło się dwa tygodnie temu, gdy bankomaty
przestały akceptować jego karty. Początkowo odgrywał zdumionego, dzwonił na
infolinię, rozmawiając z uprzejmymi doradcami z Bombaju czy innego
Bangaluru. Siedział przy barze i trzymał długopis nad serwetką, jakby lada
moment miał prowadzić ważne obliczenia. „Pycha jest największym wrogiem
hazardzisty” - to jedno zdanie z jakiejś książki bez przerwy kołatało mu w głowie.
Co właściwie zrobił? Miał dość sprytu, by żonglować zadłużeniem, ale zabrakło
mu rozumu, by zrezygnować z życia ponad stan. Zgubiła go nadmierna odwaga -
oto bolesna brutalna prawda. Był głupi, a do tego bezsensownie pewny siebie.
Jego kumple hazardziści nazywali ten etap skokiem w przepaść. Przestał panować
nad sytuacją i rzucił się w otchłań, gdzie nieuchronnie czekała zagłada. Czy
właśnie to robił? Czy próbował ratować się, sięgając dna zadłużenia?
W miarę jak zbliżał się do limitu debetu na kartach, ogarniała go dziwaczna
euforia. Szastał pieniędzmi na prawo i lewo, kupował prezenty nieznajomym,
obciążał konto datkami na organizacje dobroczynne, robił ostatnie szaleńcze
zakłady - czy w miejscowości X spadnie deszcz albo kto wygra wybory w jakiejś
odległej środkowoazjatyckiej republice. Wtedy wydawało mu się, że przeżywa
iluminację, odkrywa prawdę ukrytą przed oczami prostaczków. Teraz wiedział, że
tamten jego stan można by porównać do hipotermii. Najpierw odczuwa się
przenikliwe zimno, które w pewnym momencie ustępuje miejsca zwodniczej
błogości i spokojowi. Pozwolił sobie na kilka dni beztroskiego szaleństwa, a
kiedy otrzeźwiał, było za późno na ratunek. Jego zadłużenie przekroczyło punkt
krytyczny. Pensja nie wystarczała nawet na pokrycie odsetek kredytów, nie
mówiąc już o takich ekstrawagancjach jak mieszkanie.
Właściciel przepraszał, wymawiając mu pokój. Ogromnie mu przykro, ale
naprawdę nie ma innego wyjścia. To niewielki hotelik, nie może sobie pozwolić
na straty. Do jego pokoju już wprowadziła się spłoszona, wychudzona rodzina.
Zostawił jej swoje rzeczy. I tak nie miał serca zabierać ich z sobą. Razem z nim
na bruk został wyrzucony młody Afgańczyk - Siddik Sahar - który przyjechał do
Anglii, by się ożenić. „Mnie odmówiono azylu, a tobie kredytu”, zażartował
Siddik.
Nie wyglądał na przygnębionego. Powiedział, że i tak załatwił już formalności.
Stali przed łuszczącą się fasadą hotelu Continental, paląc fajki. Belsey miał na
Strona 20
sobie swój dyżurny garnitur, Afgańczyk - kurtkę pilota z amerykańską flagą na
plecach. Przez aluminiowe rusztowanie wokół stacji St Paneras słońce padało na
brudny chodnik i zakurzone witryny sklepowe.
Przez tych kilka miesięcy, które Belsey spędził w hotelu, zdążyli dobrze się
poznać. Siddik dotarł do Zjednoczonego Królestwa przez Moskwę. Twierdził, że
pracował tam jako przewodnik wycieczek i że w Afganistanie był więźniem
politycznym. Miał dwie słabości: brylantynę i młode turystki.
- Pracujesz dzisiaj? - zapytał Belseya.
- Mam wolne.
- Potrzebuję świadka. Świadka i garnituru. Zapłacę pięćdziesiąt funtów.
- Jakiego świadka?
- Na ślub.
Panna młoda okazała się Słowaczką. Mieszkała w Edgware, miała rude włosy,
chrapliwy śmiech, a na karku dychę więcej niż oblubieniec. Ślubu w ratuszu
Marylebone udzieliła im znudzona urzędniczka. Belsey nie chciał pieniędzy, ale
Afgańczyk uparł się, że zapłaci, więc za całą kwotę kupił szampana. Siedzieli w
pubie przy muzeum figur woskowych. Belsey nie zamierzał pić. We troje obalili
cztery butelki, po czym przenieśli się do baru pod salą scjentystów, gdzie
odbywało się wesele.
Afgańczyk i Słowaczka wyglądali na szczęśliwych. Belsey zastanawiał się, czy
został ktoś, do kogo mógłby zadzwonić z prośbą o pożyczkę - przynajmniej na
nocleg. Odpowiedź brzmiała: nie.
Wspomnienia pchały się teraz jedno za drugim. O dwudziestej pierwszej dotarł
do pubu w Waterloo, gdzie policjanci skrzyknęli się, by uczcić kolegę - opiekuna
psa i znajomego jego ojca - który niedawno zginął w wypadku samochodowym
we Francji. Umówili się w Ten Bells, niedaleko miejsca, gdzie tresowali psy.
Stawili się głównie gliniarze z pionu prewencji oraz grupka z wydziału
narkotykowego. Stara gwardia: każdy z zaawansowanym nadciśnieniem i
tubalnym głosem straganiarza. Na zewnątrz panował mrok. Belsey osiągnął ten
etap, kiedy jedna chwila płynnie przechodziła w drugą, a on po prostu nie mógł
zrobić fałszywego kroku. Przeżywał fantastyczną przygodę. Wszystko dobrze się
skończy, a problemy same się rozwiążą. Hałaśliwie witał się z mężczyznami,
których pamiętał jak przez mgłę, z czasów dzieciństwa, gdy ojciec pracował w
Scotland Yardzie. Wszyscy się postarzeli. Przez krótki przerażający moment