Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

Szczegóły
Tytuł Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Hans-Jür­gen Mas­sa­quoi, De­sti­n ed to Wit­n ess: Gro­wing Up Black in Nazi Ger­many, Pe­ren­nial, an Im­print of Har­per­Col­lins Pu­bli­shers, New York 2001 © Co­py­ri­ght by Ka­tha­rine Mas­sa­quoi, 2016 © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Ośro­dek KARTA, 2016 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Anna Bań­kow­ska, 2016 TŁU­MA­CZE­NIE Z AN­GIEL­S KIEGO Anna Bań­kow­ska RE­DAK­CJA I KO­OR­DY­NA­CJA PRO­J EKTU Ma­ria Kraw­czyk WSPÓŁ­PRACA RE­DAK­CYJNA Hanna An­tos PO­S ŁO­WIE prof. dr hab. Anna Wolff-Po­wę­ska OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZNE SE­RII rze­czy­obraz­kowe SKŁAD tan­dem stu­dio ZDJĘ­CIE NA OKŁADCE Ham­burg, 1933. Hans-Jür­gen Mas­sa­quoi na dzie­dzińcu szkol­nym. Fot. z ko­lek­cji H.-J. Mas­sa­q u­o ia DO­FI­NAN­S O­WANO ZE ŚROD­KÓW Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego Fun­da­cji im. Róży Luk­sem­burg Ośro­dek KARTA ul. Na­rbutta 29, 02-536 War­szawa tel. (+48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11 e-mail: [email protected], kol­por­[email protected] www.karta.org.pl, ksie­gar­nia.karta.org.pl Strona 5 Wy­da­nie I War­szawa 2016 ISBN 978-83-64476-49-5 SKŁAD WER­S JI ELEK­TRO­NICZ­NEJ To­masz Szy­mań­ski kon­wer­sja.vir­tu­alo.pl Strona 6 SPIS TREŚCI Od Wy­dawcy Po­dzię­ko­wa­nia Pro­log Po­sło­wie Przy­pisy Ilu­stra­cje Strona 7 OD WY­DAWCY Histo­ria ży­cia Hansa-Jür­gena Mas­sa­qu­oia (1926–2013) nie róż­ni­łaby się za­pewne zbyt­nio od ży­cio­ry­sów in­nych chłop­ców uro­dzo­nych w Niem­czech u progu ob­ję­cia wła­dzy przez Adolfa Hi­tlera, gdyby nie je­den szcze­gół – miał on czarną skórę. Mas­sa­quoi był sy­nem nie­miec­kiej pie­lę­gniarki Ber­thy Ba­etz i li­be­ryj­skiego stu­denta prawa Al-Haj Mas­sa­qu­oia. Pierw­sze lata ży­cia chło­piec spę­dził oto­czony mi­ło­ścią i prze­py­chem we wspa­nia­łym domu swego dziadka – daw­nego króla afry­kań­skiego ludu Vai, kon­sula ge­ne­ral­‐ nego Li­be­rii w Niem­czech – Mo­molu Mas­sa­qu­oia. Cu­downe dzie­ciń­stwo Hansa-Jür­gena skoń­czyło się na­gle w 1929 roku, gdy afry­kań­ska ro­dzina z po­wo­dów po­li­tycz­nych mu­siała wró­cić do Li­be­rii. Ze względu na słabe zdro­wie syna, Ber­tha po­sta­no­wiła zo­stać w Niem­‐ czech. Z braku pie­nię­dzy, prze­nio­sła się do ro­bot­ni­czej dziel­nicy Ham­burga – Barm­bek, gdzie chło­piec po raz pierw­szy ze­tknął się z biedą i szy­ka­nami. Hans-Jür­gen do­ra­stał wśród na­zi­stow­skich de­fi­lad i po­ry­wa­ją­cych mów Füh­rera. Jako praw­dziwy pa­triota, sta­rał się z całą dzie­cięcą żar­li­wo­ścią włą­czyć w bu­do­wa­nie III Rze­szy. Niemcy były jed­nak jego nie­osią­gal­nym ma­rze­niem – im gor­li­wiej chciał słu­żyć swo­jemu kra­jowi, tym bru­tal­niej był wy­klu­czany ze wspól­noty. Jed­no­znacz­nie utoż­sa­miał się z oj­czy­‐ zną matki – był nie­miec­kim oby­wa­te­lem, a ję­zyk, kul­turę i hi­sto­rię kraju uwa­żał za swoje – szybko jed­nak zo­stał skla­sy­fi­ko­wany jako wróg. Jego sy­tu­acja dia­me­tral­nie po­gor­szyła się w 1935 roku, po wpro­wa­dze­niu Ustaw no­rym­ber­skich, ogra­ni­cza­ją­cych prawa nie-Aryj­czy­‐ ków. A być nie-Aryj­czy­kiem w kraju owład­nię­tym na­zi­stow­ską ideą czy­sto­ści rasy ozna­czało zo­stać po­zba­wio­nym praw oby­wa­tel­skich i żyć w cią­głym za­gro­że­niu ste­ry­li­za­cją, eks­pe­ry­‐ men­tami pa­ra­me­dycz­nymi, wię­zie­niem czy obo­zem kon­cen­tra­cyj­nym, wresz­cie śmier­cią. Przez te wszyst­kie lata zma­gań Han­sowi-Jür­ge­nowi to­wa­rzy­szyła matka – osoba pełna do­‐ broci, mą­dro­ści i ży­cio­wej za­rad­no­ści. Bo­ha­ter prze­żył kosz­mar na­zi­zmu oraz bli­sko dwu­stu alianc­kich na­lo­tów na Ham­burg. Nie­długo po za­koń­cze­niu wojny wy­ru­szył z Nie­miec do Li­be­rii – oj­czy­zny swego ojca, gdzie ze­tknął się z eg­zo­tyczną kul­turą, ale i post­ko­lo­nial­nym ra­si­zmem. Jed­nak kra­jem, w któ­rym zna­lazł speł­nie­nie, były do­piero Stany Zjed­no­czone. To tam zdo­był wy­kształ­ce­nie, stu­diu­jąc Strona 8 na Uni­ver­sity of Il­li­nois, za­ło­żył ro­dzinę oraz zro­bił ka­rierę dzien­ni­kar­ską, zo­sta­jąc re­dak­to­‐ rem na­czel­nym mie­sięcz­nika „Ebony” (He­ban) – ame­ry­kań­skiego pi­sma skie­ro­wa­nego do Afro­ame­ry­ka­nów i współ­two­rzo­nego przez nich. Jako wzięty dzien­ni­karz miał oka­zję prze­‐ pro­wa­dzać wy­wiady z wie­loma czar­no­skó­rymi sła­wami świata po­li­tyki, sztuki czy sportu, tym sa­mym włą­cza­jąc się w wielki ruch na rzecz znie­sie­nia dys­kry­mi­na­cji ra­so­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Au­tor pi­sał swe wspo­mnie­nia w ję­zyku no­wej oj­czy­zny – po an­giel­sku. Wy­szły one na­kła­‐ dem wy­daw­nic­twa Har­per­Col­lins pod ty­tu­łem De­sti­ned to Wit­ness: Gro­wing Up Black in Nazi Ger­many (Po­wo­łany na świadka: Do­ra­sta­nie czar­no­skó­rego w na­zi­stow­skich Niem­‐ czech) w 1999 roku. Książka zo­stała za­uwa­żona w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, jed­nak praw­‐ dziwy suk­ces od­nio­sła w Niem­czech. Tłu­ma­cze­nie, wy­dane jesz­cze w tym sa­mym roku, za­‐ ty­tu­ło­wane sło­wami z dzie­cię­cej pio­senki Ne­ger, Ne­ger, Schorn­ste­i n­fe­ger (dosł. Mu­rzy­nie, Mu­rzy­nie, ko­mi­nia­rzu) tra­fiło na li­stę be­st­sel­le­rów „Der Spie­gel”, na któ­rej utrzy­my­wało się przez kilka mie­sięcy. Na pod­sta­wie hi­sto­rii Hansa-Jür­gena Mas­sa­qu­oia na­krę­cono w 2005 roku film fa­bu­larny emi­to­wany przez ka­nał ZDF nie­miec­kiej te­le­wi­zji pu­blicz­nej. Książka Ne­ger, Ne­ger… uka­zuje się po pol­sku w wie­lo­to­mo­wej se­rii „Świa­dec­twa”, pre­‐ zen­tu­ją­cej naj­waż­niej­sze za­pisy XX wieku. Wy­jąt­ko­wość tej opo­wie­ści tkwi w opi­sie uni­ka­‐ to­wego do­świad­cze­nia by­cia ob­cym wśród swo­ich. Po­przez wspo­mnie­nia, Au­tor chciał prze­‐ ka­zać nie tylko swoje za­ko­rze­nione w hi­sto­rii XX wieku spo­tka­nie z na­zi­zmem. Pod­kre­ślał, że ra­sizm jest złem, które w każ­dym mo­men­cie może przy­brać gwał­tow­nie na sile – nie­za­‐ leż­nie od miej­sca czy oko­licz­no­ści – a jego do­świad­cze­nie ma sta­no­wić uni­wer­salne me­‐ mento. Choć Mas­sa­quoi opi­suje skraj­nie trudne czasy, nie epa­tuje cier­pie­niem, nie ma w nim nie­‐ na­wi­ści. I mimo że Niemcy były kra­jem, w któ­rym prze­żył pa­smo upo­ko­rzeń i gdzie funk­‐ cjo­no­wał w sta­nie cią­głego za­gro­że­nia ży­cia, do końca mó­wił o nich jako o swej oj­czyź­nie. W jego opo­wie­ści nie brak za to peł­nych ży­cia i hu­moru scen, z któ­rych prze­bija ob­raz czło­‐ wieka o wiel­kiej in­te­li­gen­cji, otwar­to­ści i do­broci. Ma­ria Kraw­czyk Strona 9 PO­DZIĘ­KO­WA­NIA W  od­róż­nie­niu od spło­dze­nia dziecka, aby wy­dać na świat książkę, po­trzeba zwy­kle ca­‐ łej „wio­ski” życz­li­wych krew­nych, przy­ja­ciół oraz pro­fe­sjo­na­li­stów. Ne­ger, Ne­ger… by­naj­‐ mniej nie jest wy­jąt­kiem. Bez po­mocy nie­licz­nej, lecz od­da­nej ka­dry po­moc­ni­ków, po­zo­sta­‐ łaby tylko nie­do­ści­głym ma­rze­niem w od­le­głych za­ka­mar­kach mo­jego umy­słu. Za wspar­cie w prze­kształ­ce­niu po­my­słu w książkę wiele uzna­nia na­leży się mo­jej żo­nie i naj­lep­szej przy­ja­ciółce Ka­tha­rine, która pod­czas ko­lej­nych eta­pów po­wsta­wa­nia tek­stu zno­‐ siła ka­prysy „ge­niu­sza przy pracy”, bio­rąc na sie­bie liczne obo­wiązki muzy, pierw­szej czy­tel­‐ niczki, zna­ko­mi­tej ku­charki, kie­rowcy, kry­tyczki i tak da­lej. Wie­lo­krot­nie ra­to­wała sy­tu­ację, sta­jąc w szranki z moim wy­jąt­kowo upar­tym kom­pu­te­rem i nie­odmien­nie na­gi­na­jąc go do swo­jej woli, kiedy za­chciało mu się strajku. Ta­kie same po­chwały kie­ruję do mo­ich sy­nów – dok­tora nauk me­dycz­nych Steve’a G. Mas­sa­qu­oia, pro­fe­sora w Mas­sa­chu­setts In­sti­tute of Tech­no­logy (MIT) oraz me­‐ ce­nasa Hansa J. Mas­sa­qu­oia jr., wspól­nika w kan­ce­la­rii praw­ni­czej Le­wis and Mun­day w De­troit. Po­mimo ob­cią­żeń za­wo­do­wych zna­leźli czas, aby za­an­ga­żo­wać się w mój pro­‐ jekt, po­cząw­szy od kry­tycz­nej lek­tury tek­stu aż do (w przy­padku me­ce­nasa Hansa jr.) dar­‐ mo­wej (jak są­dzę) po­rady praw­nej przy spo­rzą­dza­niu umów z wy­daw­cami i agen­tami oraz za­bez­pie­cza­niu praw au­tor­skich. W iden­tycz­nym stop­niu na moją wdzięcz­ność za­słu­żyli so­bie brat i sio­stra mo­jej żony, Numa Ro­us­seve z White Pla­ins w sta­nie Nowy Jork i Ela­ine Thomp­son z San Jose w Ka­li­‐ for­nii oraz mój przy­ja­ciel Ed Mor­ris, pro­fe­sor Co­lum­bia Col­lege w Chi­cago. Każde z nich wzięło na sie­bie trud prze­czy­ta­nia i re­dak­cji tek­stu, trak­tu­jąc to jako dzieło mi­ło­ści i dzie­ląc się ze mną cen­nymi uwa­gami. Spóź­nione wy­razy wiel­kiego uzna­nia kie­ruję do mo­jego zmar­łego przy­ja­ciela, Alexa Ha­‐ leya. Za­le­d­wie kilka mie­sięcy przed swoją przed­wcze­sną śmier­cią 10 lu­tego 1992 zwró­cił mi nie­do­koń­czony jesz­cze tekst, który uprzej­mie zgo­dził się zre­cen­zo­wać i opa­trzyć bez­cen­‐ nymi su­ge­stiami. Strona 10 Nie mógł­bym za­koń­czyć tych po­dzię­ko­wań bez wzmianki o moim przy­ja­cielu na całe ży­‐ cie Ral­phie Gior­dano z Ko­lo­nii, od któ­rego za­czął się „cały ten bal”, że się tak wy­rażę. Naj­‐ pierw przez wiele lat na­ma­wiał mnie na spi­sa­nie wspo­mnień, aż wresz­cie pew­nego dnia oznaj­mił mi przez te­le­fon, że jest umó­wiony z waż­nymi nie­miec­kimi wy­daw­cami, więc je­żeli szybko do­star­czę mu eg­zem­plarz książki (która wciąż była w trak­cie pi­sa­nia!), to po­stara się, aby tra­fiła do od­po­wied­nich lu­dzi. Wkrótce po speł­nie­niu jego ży­cze­nia otrzy­ma­łem wia­do­‐ mość, że wy­dawcy wy­ra­zili za­in­te­re­so­wa­nie Ne­ger, Ne­ger… i praca nad pu­bli­ka­cją ru­szyła pełną parą. Przy oka­zji chciał­bym po­dzię­ko­wać za cenne in­for­ma­cje pro­fe­so­rowi Ray­mon­dowi J. Smyke’owi z Mor­ges w Szwaj­ca­rii, au­to­rowi bio­gra­fii mo­jego dziadka, czci­god­nego Mo­‐ molu Mas­sa­qu­oia (1870–1938). Za wpro­wa­dze­nie w ar­kana sztuki wy­daw­ni­czej skła­dam po­dzię­ko­wa­nie mo­jej agentce li­‐ te­rac­kiej Sa­rah La­zin z Sa­rah La­zin Bo­oks w No­wym Jorku, która prze­ko­nała mnie, że pi­sa­‐ nie książki to ła­twi­zna, a na­stęp­nie nie­stru­dze­nie pil­no­wała mo­ich in­te­re­sów za­równo w Eu­‐ ro­pie, jak w Sta­nach. Je­stem też głę­boko wdzięczny Cla­ire Wach­tel, na­czel­nej re­dak­torce w wy­daw­nic­twie Wil­liam Mor­row, za wiarę, że moje dzieło uj­rzy świa­tło dzienne. Czuję się dłuż­ni­kiem re­dak­tora Grega Vil­le­pi­que’a, któ­rego czujne oko i wprawne palce nadały mo­jej książce osta­teczny szlif. Ostat­nie, ale nie­po­śled­nie miej­sce na tej li­ście zaj­mują moi wierni to­wa­rzy­sze: te­riery wa­‐ lij­skie (Don) Ki­chot i San­cho (Pansa). Dzię­kuję im za cier­pliwe czu­wa­nie wraz ze mną w dłu­gie, sa­motne noce, które są udzia­łem każ­dego, kto po­rywa się na przy­godę z pi­sa­niem. Hans-Jür­gen Mas­sa­quoi Strona 11 Mo­jej matce Ber­cie Ni­ko­di­je­vic (1903– 1986) z głę­boką wdzięcz­no­ścią Strona 12 PRO­LOG Pi­sać o so­bie tak, aby nie na­ra­zić się na za­rzut sła­bo­ści, próż­no­ści i ego­ty­zmu, to za­d a­nie, któ­remu po­d o­‐ łają tylko nie­liczni; nie­wiele mam pod­staw, by i sie­bie za­li­czyć do tej garstki szczę­śliw­ców. Fre­de­rick Do­uglass Mógł­bym pod­pi­sać się obu­rącz pod po­wyż­szymi od­czu­ciami, wy­ra­żo­nymi tak traf­nie po­‐ nad wiek temu przez wiel­kiego abo­li­cjo­ni­stę we wstę­pie do wła­snej au­to­bio­gra­fii pod ty­tu­łem My Bon­dage, My Fre­edom. Je­żeli jed­nak, po­dob­nie jak pan Do­uglass, po­sta­no­wi­łem opu­bli­‐ ko­wać hi­sto­rię mo­jego ży­cia, ry­zy­ku­jąc, że na­rażę się na opi­nię sła­be­usza i próż­nego ego­cen­‐ tryka, to po­stą­pi­łem tak wsku­tek usil­nych na­ci­sków ze strony osób, któ­rych smak li­te­racki za­wsze uwa­ża­łem za nie­ska­zi­telny. Mam na my­śli Alexa Ha­leya, au­tora Ko­rzeni, Ral­pha Gior­dano z Ko­lo­nii, au­tora Die Ber­ti­nis, oraz mo­jego daw­nego zwierzch­nika i men­tora, wy­‐ dawcę ma­ga­zynu „Ebony” Johna H. John­sona. Każdy z nich po­tra­fił mnie prze­ko­nać, że do­‐ świad­cze­nia czar­no­skó­rego chło­paka, który do­ra­stał i wkra­czał w wiek mę­ski w na­zi­stow­‐ skich Niem­czech, na­ocz­nego świadka i ofiary za­równo prze­śla­do­wań na tle ra­so­wym, jak alianc­kiego bom­bar­do­wa­nia, który na­stęp­nie spę­dził kilka lat w Afryce, są tak nie­zwy­kłe, że jako dzien­ni­karz mam obo­wią­zek po­dzie­lić się swym spe­cy­ficz­nym spoj­rze­niem na Ho­lo­‐ kaust. Alex uwa­żał, że jako nie­miecki oby­wa­tel, a jed­no­cze­śnie – pa­ra­dok­sal­nie – za­gro­żony nie­bez­pie­czeń­stwem out­si­der, pa­trzy­łem na pewne tra­giczne wy­da­rze­nia w Trze­ciej Rze­szy pod szcze­gól­nym ką­tem. Na­le­gał też, abym za­pi­sał moje rów­nie nie­zwy­kłe przy­gody, zwią­‐ zane z po­szu­ki­wa­niem afry­kań­skich ko­rzeni. Obok po­gro­mów mo­ich ży­dow­skich współ­o­by­wa­teli w Niem­czech oraz prze­śla­do­wań na tle ra­so­wym afro­ame­ry­kań­skich braci i sióstr w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ist­niało też moje oso­bi­ste pie­kło, na które zło­żyły się cztery pod­sta­wowe aspekty: Jako czar­no­skóry osob­nik w „bia­łych” Niem­czech wy­raź­nie rzu­ca­łem się w oczy, nie mo­‐ głem więc ani uciec, ani się ukryć, że spa­ra­fra­zuję idola mo­jego dzie­ciń­stwa Jo­ego Lo­uisa1. W prze­ci­wień­stwie do Afro­ame­ry­ka­nów, ni­gdy nie ko­rzy­sta­łem z dzie­dzicz­nych tech­nik prze­trwa­nia, stwo­rzo­nych i wciąż ulep­sza­nych przez ko­lejne po­ko­le­nia uci­ska­nych lu­dzi. Strona 13 Mu­sia­łem jed­nak z ko­niecz­no­ści klu­czyć po polu mi­no­wym po­ten­cjal­nych ka­ta­strof i roz­wi­‐ jać moje wła­sne in­stynkty. Im to bo­wiem za­wdzię­czam fi­zyczne i psy­chiczne prze­trwa­nie w kraju, w któ­rym nie­na­wiść ra­sowa jaw­nie zmie­rzała do li­kwi­da­cji wszyst­kich nie-Aryj­czy­‐ ków. Na­zi­stow­scy ra­si­ści, ina­czej niż ame­ry­kań­scy, nie po­peł­niali swo­ich okru­cieństw ano­ni­‐ mowo, pod osłoną nocy i bia­łych prze­ście­ra­deł. Nie re­ali­zo­wali, jak tamci, swo­ich ra­si­stow­‐ skich pro­gra­mów za po­mocą chy­trze za­szy­fro­wa­nych słów w ro­dzaju „nie­spra­wie­dliwe kon­‐ tyn­genty”, „dys­kry­mi­na­cja po­zy­tywna” i „prawa sta­nowe”. Ra­si­ści z hi­tle­row­skich Nie­miec wy­ko­ny­wali swoją brudną ro­botę jaw­nie i bez­wstyd­nie, we współ­pracy i z peł­nym bło­go­sła­‐ wień­stwem rządu, który ska­że­nie aryj­skiej krwi do­mieszką in­nej, „gor­szej”, uwa­żał za kar­‐ dy­nalny grzech prze­ciwko na­ro­dowi. Na do­brą sprawę – po­mimo od­waż­nego i nie­złom­nego wspar­cia mo­jej matki, Niemki, która nie tylko nie stra­ciła wiary w moje moż­li­wo­ści, ale po­tra­fiła mi ją wpoić – przez cały czas ży­łem w ob­li­czu za­gro­że­nia czystką et­niczną. Zma­ga­łem się z nim sa­mot­nie, bez po­czu­‐ cia bez­pie­czeń­stwa i przy­na­leż­no­ści, ja­kie ludzka istota otrzy­muje zwy­kle od człon­ków swo­‐ jej grupy, na­wet tej osa­czo­nej przez wroga. Z po­wodu braku czar­no­skó­rych ko­biet oraz na­‐ rzu­co­nego przez rząd za­kazu mie­sza­nia się ras, po osią­gnię­ciu doj­rza­ło­ści nie mia­łem moż­li­‐ wo­ści le­gal­nego na­wią­za­nia sto­sun­ków to­wa­rzy­skich. Dziś w Re­pu­blice Fe­de­ral­nej Nie­miec żyją ty­siące Afry­ka­nów i tak zwa­nych Mi­schling­skind (ze związ­ków ame­ry­kań­skich czar­no­‐ skó­rych żoł­nie­rzy z Niem­kami), ale za pa­no­wa­nia Hi­tlera po­pu­la­cja czar­nych po pro­stu nie ist­niała, przy­naj­mniej ja na ni­kogo ta­kiego nie tra­fi­łem. Do­piero długo po woj­nie do­wie­dzia­‐ łem się, że nie­wielka liczba czar­nych Niem­ców – tak zwa­nych bę­kar­tów Nad­re­nii, spło­dzo­‐ nych pod fran­cu­ską i bel­gij­ską oku­pa­cją w cza­sie I wojny świa­to­wej – zo­stała pod­dana eks­‐ ter­mi­na­cji w hi­tle­row­skich obo­zach śmierci. Po­nie­waż po Niem­cach mo­jego po­ko­le­nia ocze­ki­wano ja­snej skóry i aryj­skiego po­cho­dze­‐ nia, mu­sia­łem do znu­dze­nia wy­ja­śniać, dla­czego ktoś o brą­zo­wej kar­na­cji i czar­nych, kę­dzie­‐ rza­wych wło­sach mówi po nie­miecku bez ob­cego ak­centu i po­daje Niemcy jako swoje miej­‐ sce uro­dze­nia. Niech mi więc bę­dzie wolno po­wtó­rzyć, że uro­dzi­łem się w roku 1926 w Ham­burgu, po­nie­waż mój dzia­dek, ów­cze­sny kon­sul ge­ne­ralny Li­be­rii w tym dru­gim co do wiel­ko­ści mie­ście Nie­miec, przy­wiózł ze sobą swoją liczną ro­dzinę. Moim oj­cem, wsku­‐ tek in­ten­syw­nych za­lo­tów do nie­miec­kiej pie­lę­gniarki, zo­stał jego naj­star­szy syn. Krótko przed doj­ściem Hi­tlera do wła­dzy dzia­dek wraz z oj­cem wró­cili do Li­be­rii, zo­sta­wia­jąc moją matkę i mnie wła­snemu lo­sowi w co­raz bar­dziej wro­gim, ra­si­stow­skim spo­łe­czeń­stwie. Kosz­mar na­szego ży­cia w cią­głym stra­chu za­równo przed ge­sta­pow­skimi opraw­cami, jak i alianc­kimi bom­bami do­biegł końca wio­sną 1945, kiedy na­zi­stow­ski gau­le­iter Karl Kauf­mann pod­dał alian­tom nie­mal do­szczęt­nie zbu­rzone mia­sto, wbrew roz­ka­zom Hi­tlera, aby bro­nić Ham­burga „do ostat­niego czło­wieka”. To, co Studs Ter­kel2 w swo­jej mó­wio­nej hi­sto­rii II Strona 14 wojny świa­to­wej na­zywa the Good War [do­brą wojną], było wszyst­kim, tylko nie tym, zwłasz­cza dla mo­jej matki i dla mnie. Tylko cu­dem bo­wiem unik­nę­li­śmy śmierci w ham­bur­‐ skim pie­kle, prze­żyw­szy około dwu­stu bry­tyj­sko-ame­ry­kań­skich na­lo­tów, w któ­rych zgi­nęło po­nad czter­dzie­ści je­den ty­sięcy cy­wi­lów, a po­nad po­łowa bu­dyn­ków, w tym nasz, ule­gła znisz­cze­niu. Trzy lata po woj­nie, w roku 1948, wy­je­cha­łem do Li­be­rii, gdzie miesz­kał mój oj­ciec. Pod­‐ czas po­bytu w Afryce za­po­zna­łem się nie tylko z jej cenną kul­turą, ale także z ra­si­zmem ko­‐ lo­nial­nym, w wy­da­niu za­równo fran­cu­skim, jak i bry­tyj­skim. W roku 1950, dzięki rocz­nej wi­zie stu­denc­kiej, otrzy­ma­łem zgodę na wjazd do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie­ca­łych dzie­‐ więć mie­sięcy póź­niej, w trak­cie „kon­fliktu” ko­re­ań­skiego, ja, bez­pań­stwo­wiec, wsku­tek ewi­dent­nej po­myłki urzęd­nika zo­sta­łem wcie­lony do woj­ska i od­słu­ży­łem dwa lata jako spa­‐ do­chro­niarz w 82. dy­wi­zji po­wietrz­nej. Za­równo w woj­sku, jak w cy­wilu mia­łem liczne oka­zje, by przyj­rzeć się mrocz­nej stro­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych, do­świad­czyć ra­si­zmu w wy­da­niu ame­ry­kań­skim i po­rów­nać go z na­zi­stow­skim. Zwłasz­cza je­den in­cy­dent ja­sno po­ka­zuje, że ra­sizm nie spro­wa­dza się do praw Jima Crowa3, jak się to czę­sto głosi. W roku 1966 wzią­łem udział w mar­szu prze­ciwko se­gre­ga­cji ra­so­wej pod wo­dzą Mar­tina Lu­thera Kinga w ty­po­wej chi­ca­gow­skiej „bia­łej” dziel­nicy Gage Park. Pod­czas tej po­ko­jo­wej, mo­dli­tew­nej de­mon­stra­cji zo­sta­li­śmy ob­rzu­ceni ka­mie­niami i prze­kleń­stwami przez roz­wście­czoną białą spo­łecz­ność, którą le­d­wie udało się utrzy­mać w ry­zach po­li­cji. Drugi in­cy­dent miał miej­sce, kiedy w mun­du­rze woj­sko­wym je­cha­łem po­cią­giem z Chi­‐ cago do Fay­et­te­ville w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, wra­ca­jąc na mój po­ste­ru­nek w Fort Bragg. Biały kon­duk­tor za­ata­ko­wał mnie, po­nie­waż za­sną­łem i nie za­uwa­ży­łem, że po­ciąg mi­nął li­nię Ma­‐ sona–Di­xona, kiedy to po­wi­nie­nem prze­nieść się do wa­gonu dla ko­lo­ro­wych. „Bierz swoją czarną dupę w troki i wy­noś się do in­nych czar­nu­chów!” – wrzesz­czał za mną biały, wy­su­‐ szony męż­czy­zna, wy­ga­nia­jąc mnie kop­nia­kami z prze­działu. Wo­la­łem nie ry­zy­ko­wać lin­czu za po­bi­cie bia­łego, na co mia­łem wielką ochotę, więc po­wścią­gną­łem gniew, za­bra­łem swój wo­rek i speł­ni­łem jego żą­da­nie. Ta­kie znie­wagi nie­mal prze­kra­czały moją wy­trzy­ma­łość, ale dość wcze­śnie na­uczy­łem się, że na­zwa tej gry brzmi „prze­trwa­nie”. Na­grodą za cier­pli­wość stał się G.I. Bill4, który za­chę­‐ cił mnie do na­uki w col­lege’u, do czego w na­zi­stow­skich Niem­czech nie mia­łem prawa. W trak­cie stu­diów udało mi się zdo­być serce i rękę mło­dej pra­cow­nicy so­cjal­nej z St. Lo­uis. Cho­ciaż po czter­na­stu la­tach mał­żeń­stwo za­koń­czyło się roz­wo­dem, zdą­żyło po­bło­go­sła­wić nas dwoma wspa­nia­łymi sy­nami, któ­rzy do­dali mi wielu bodź­ców do osią­gnię­cia skrom­nego suk­cesu i zwią­za­nej z tym sa­tys­fak­cji. Uzbro­jony w dy­plom dzien­ni­kar­stwa i ko­mu­ni­ka­cji spo­łecz­nej Uni­ver­sity of Il­li­nois, pra­‐ co­wa­łem na pod­rzęd­nych sta­no­wi­skach w branży wy­daw­ni­czej, aż wresz­cie przy­stą­pi­łem do Strona 15 John­son Pu­bli­shing Com­pany jako współ­wy­dawca ty­go­dnika dla czar­nych „Jet”. Nie­cały rok póź­niej prze­nie­siono mnie na po­dobne sta­no­wi­sko w ilu­stro­wa­nym mie­sięcz­niku „Ebony” – okrę­cie fla­go­wym spółki. W ciągu jed­nej nocy sta­łem się ak­tyw­nym uczest­ni­kiem, ob­ser­wa­to­rem i re­por­te­rem naj­‐ więk­szego spo­łeczno-po­li­tycz­nego ru­chu stu­le­cia – walki czar­nych o rów­ność ra­sową w la­‐ tach pięć­dzie­sią­tych, sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych na te­re­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ko­lo­nial­nej Afryki i In­dii Za­chod­nich. Pod­czas mo­jej bli­sko czter­dzie­sto­let­niej pracy w „Ebony” awan­so­wa­łem na sta­no­wi­sko re­dak­tora na­czel­nego i zo­sta­łem człon­kiem ko­le­‐ gium re­dak­cyj­nego. Dzięki temu śle­dzi­łem z pierw­szego rzędu naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia hi­‐ sto­ryczne, a pod­czas licz­nych wy­jaz­dów w Sta­nach, Afryce, Eu­ro­pie, Azji i na Ka­ra­ibach mia­łem moż­ność roz­ma­wiać z naj­bar­dziej zna­nymi oso­bi­sto­ściami na­szych cza­sów, w tym z trzema pre­zy­den­tami Sta­nów Zjed­no­czo­nych (Car­te­rem, Re­aga­nem i Bu­shem). Sze­roki wa­chlarz mo­ich za­dań obej­mo­wał wy­wiady na wy­łącz­ność z po­li­ty­kami, w tym z pre­zy­den­‐ tami Ni­ge­rii (Nnamdi Azi­kiwe), Bot­swany (Se­retse Khama), Li­be­rii (Wil­liam Tol­bert) i Na­mi­‐ bii (Sam Nu­joma), pre­mie­rami Ja­majki (Mi­chael Man­ley i Edward Se­aga), dzia­ła­czami walki o prawa oby­wa­tel­skie (dr Mar­tin Lu­ther King, wie­lebny Jesse Jack­son i Mal­colm X), a także znaczną liczbą „ży­wych le­gend”, ta­kich jak Lena Horne, Diana Ross, Shir­ley Tem­ple, Joe Lo­uis, Max Schme­ling i Mu­ham­mad Ali. Do­ku­men­tu­jąc i re­la­cjo­nu­jąc przez tak długi czas osią­gnię­cia czar­no­skó­rych osób, otrzy­‐ muje się wiele na­gród. Dla mnie tą naj­waż­niej­szą jest moż­li­wość od­na­le­zie­nia wła­snej psy­‐ cho­lo­gicz­nej przy­stani po dwu­na­stu la­tach od­czło­wie­cza­ją­cego i po­ni­ża­ją­cego mal­tre­to­wa­nia pod rzą­dami na­zi­stów. Było to roz­wią­za­nie kon­fliktu, któ­rego do­świad­cza tak wiele dzieci z mie­sza­nych par w związku ze swoją ra­sową toż­sa­mo­ścią. Nie mógł­bym stać się ży­wym świad­kiem cią­głej he­ro­icz­nej walki czar­nych o prze­trwa­nie i rów­ność w ra­si­stow­skiej Ame­‐ ryce, do­ku­men­to­wać w ko­lej­nych ar­ty­ku­łach nie­zli­czo­nych osią­gnięć czar­nych w ob­li­czu ogrom­nych prze­ciw­no­ści, gdy­bym sam nie czuł dumy z mo­jej przy­na­leż­no­ści ra­so­wej. Moim naj­cen­niej­szym, naj­bar­dziej za­szczyt­nym wspo­mnie­niem z cza­sów walki o prawa oby­wa­tel­‐ skie dla czar­nych jest marsz na Wa­szyng­ton w roku 1963, pod­czas któ­rego sta­łem przy po­‐ mniku Lin­colna, słu­cha­jąc nie­za­po­mnia­nego prze­mó­wie­nia dr. Kinga Mam ma­rze­nie. Jako młody chło­pak, do­ra­sta­jący wśród zwy­kłych nie­miec­kich ro­bot­ni­ków, by­łem świad­‐ kiem po­wsta­nia jed­nego z naj­bar­dziej opre­syj­nych rzą­dów wy­my­ślo­nych przez czło­wieka, a także – po dwu­na­stu mi­ja­ją­cych bo­le­śnie wolno la­tach – jego za­słu­żo­nego, ka­ta­stro­ficz­nego upadku. Ze swo­jej do­god­nej po­zy­cji ob­ser­wo­wa­łem, jak na­zi­stow­ska tru­ci­zna, przy­go­to­wana przez Hi­tlera i wci­skana lu­dziom przez spryt­nego ma­ni­pu­la­tora Jo­se­pha Go­eb­belsa, mi­ni­stra oświe­ce­nia pu­blicz­nego Trze­ciej Rze­szy, wolno, lecz sku­tecz­nie do­ko­nuje swego ha­nieb­nego dzieła. Jak zmie­nia uczci­wych i wraż­li­wych oby­wa­teli w fa­na­tycz­nych ra­si­stów, dą­żą­cych do uni­ce­stwie­nia każ­dego, kto nie pa­suje do ich wi­zji no­wego po­rządku świa­to­wego i nie bie­rze Strona 16 do­słow­nie ich na­ro­do­wego hymnu Deutsch­land, Deutsch­land über al­les. Fakt, że Niemcy z naj­wyż­szą skwa­pli­wo­ścią wy­ko­ny­wali roz­kazy bandy po­zba­wio­nych skru­pu­łów po­li­tycz­‐ nych opor­tu­ni­stów pod wo­dzą żąd­nego krwi sza­leńca, czę­sto wy­mie­nia się jako do­wód ska­‐ że­nia winą ca­łego na­rodu. Ja się z tym nie zga­dzam. Wiem, że mimo pre­sji przy­wód­ców i wbrew obo­wią­zu­ją­cym tren­dom znaczna liczba Niem­ców – nie­stety nie­wy­star­cza­jąca, by miała zna­czący wpływ na rze­czy­wi­stość – po­zo­stała uczci­wymi ludz­kimi isto­tami. To dzięki tym jed­nost­kom, które oparły się po­ku­sie pój­ścia z prą­dem ra­so­wego sza­leń­stwa i ni­gdy nie uwa­żały mnie za mniej war­to­ścio­wego z ra­cji ko­loru skóry, prze­trwa­łem ten ciężki okres nie­‐ mal bez szwanku. Je­żeli ja, au­ten­tyczny nie-Aryj­czyk, unik­ną­łem eks­ter­mi­na­cji, ste­ry­li­za­cji czy me­dycz­nych eks­pe­ry­men­tów w któ­rymś z hi­tle­row­skich obo­zów śmierci, to stało się tak głów­nie dzięki dwóm szczę­śli­wym przy­pad­kom. Po pierw­sze – ma­łej, w sto­sunku do Ży­dów, licz­bie czar­‐ nych, któ­rych prze­su­nięto na dal­sze miej­sce w ko­lejce do eks­ter­mi­na­cji. Po dru­gie – nie­ocze­‐ ki­wa­nie szyb­kim po­stę­pom wojsk alianc­kich, które wy­mu­siły na Niem­cach sku­pie­nie się na walce o prze­trwa­nie. W wielu przy­pad­kach hi­tle­row­scy kaci zo­stali zli­kwi­do­wani, za­nim zdą­‐ żyli za­koń­czyć czystki ra­sowe. Tak oto prze­do­sta­łem się przez sito naj­sze­rzej za­kro­jo­nego i naj­bar­dziej me­to­dycz­nego sys­temu ma­so­wych mor­derstw w no­wo­cze­snej hi­sto­rii, dzięki czemu na­dal żyję i je­stem w sta­nie opi­sać ko­leje mo­jego losu. Co­fa­jąc się o po­nad sie­dem de­kad, po­le­ga­łem przede wszyst­kim na wła­snej pa­mięci i oso­‐ bi­stych za­pi­skach, a w przy­padku wy­da­rzeń po­prze­dza­ją­cych moje na­ro­dziny czy wy­kra­cza­‐ ją­cych poza zdol­ność za­pa­mię­ty­wa­nia – na wspo­mnie­niach mo­jej matki i in­nych człon­ków ro­dziny w Niem­czech, Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Li­be­rii. Po­nie­waż nie wszyst­kie opi­sy­wane fakty są po­chlebne, zmie­ni­łem nie­które na­zwi­ska, aby za­in­te­re­so­wa­nym oszczę­dzić za­kło­po­‐ ta­nia. Strona 17 Je­den taki mo­ment Pew­nego pięk­nego let­niego po­ranka 1934 roku Herr Grim­mel­shäu­ser, nasz wy­cho­wawca w trze­ciej kla­sie pod­sta­wówki, po­in­for­mo­wał nas, że na po­le­ce­nie dy­rek­tora, Herr Wrie­dego, wszy­scy ucznio­wie i na­uczy­ciele mają zgro­ma­dzić się na dzie­dzińcu szkol­nym. Tam, ubrany w bru­natny na­zi­stow­ski mun­dur, jak za­wsze na spe­cjalne oka­zje, Herr Wriede ob­wie­ścił nam, że oto nad­szedł „naj­waż­niej­szy mo­ment na­szego mło­dego ży­cia”, po­nie­waż los wy­brał nas na szczę­śliw­ców, któ­rzy do­stą­pią przy­wi­leju oglą­da­nia na wła­sne oczy „na­szego uko­cha­‐ nego Füh­rera Adolfa Hi­tlera”. Za­szczytu tego, jak nas za­pew­nił Herr Wriede, będą nam kie­‐ dyś za­zdro­ścić na­sze dzieci i wnuki. Mia­łem wtedy osiem lat i w gło­wie mi nie po­stało, że zwra­ca­jąc się do nie­mal sze­ściu­set uczniów, dy­rek­tor ma na my­śli wszyst­kich, oprócz mnie jed­nego. Cała szkoła aż wrzała z ra­do­snego ocze­ki­wa­nia na ten wolny od za­jęć dzień. Od dawna upo­rczy­wie wbi­jano nam do głów, jak bo­ha­ter­sko Füh­rer dą­żył do wła­dzy i jak nad­ludz­kie wy­siłki po­dej­mo­wał, aby wy­pro­wa­dzić Niemcy ze stanu znie­wo­le­nia, w który po­pa­dły po klę­sce w I woj­nie świa­to­wej, a na­stęp­nie przy­wró­cić im dawną chwałę. Wszech­obec­ność Füh­rera zdą­ży­li­śmy już od­czuć, po­nie­waż wszę­dzie wi­dy­wa­li­śmy jego po­do­bi­zny – w szko­‐ łach, bu­dyn­kach pu­blicz­nych, na pla­ka­tach i znacz­kach pocz­to­wych, nie wspo­mi­na­jąc o ga­‐ ze­tach i ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nach. Jesz­cze bar­dziej fra­po­wał nas jego – te­raz już do­brze znany – głos w ra­diu i na ekra­nie dziel­ni­co­wego kina, gdzie prze­ma­wiał do nas w co­ty­go­dnio­‐ wych kro­ni­kach fil­mo­wych. I oto te­raz mie­li­śmy uj­rzeć na wła­sne oczy owego le­gen­dar­nego zbawcę i do­bro­czyńcę Va­ter­landu! Więk­szość uczniów, w tym ja, na samą myśl o tym była wprost nie­przy­tomna z emo­cji. Na fali en­tu­zja­zmu, ma­sze­ro­wa­li­śmy pod okiem na­uczy­cieli przez nie­mal go­dzinę do miej­‐ sca zbiórki przy Al­ster­krug­chaus­see, głów­nej ar­te­rii pro­wa­dzą­cej do ham­bur­skiego portu lot­‐ ni­czego na przed­mie­ściu Fuhls­büt­tel. Wzdłuż ca­łej trasy prze­jazdu ko­lumny sa­mo­cho­dów – z lot­ni­ska do sza­cow­nego ham­bur­skiego Ra­thausu w cen­trum – tło­czyły się ty­siące lu­dzi w sta­nie bli­skim hi­ste­rii. Od wtar­gnię­cia na jezd­nię po­wstrzy­my­wał ich nie­skoń­cze­nie długi, żywy łań­cuch po­łą­czo­nych rąk „bru­nat­nych ko­szul”. Usa­dzeni wzdłuż kra­węż­nika za od­‐ dzia­łami SS i SA, cze­ka­li­śmy przez dłu­gie go­dziny, aż wresz­cie, kiedy na­sza nie­cier­pli­wość się­gnęła szczytu, ryk tłumu wzniósł się na­gle do ogłu­sza­ją­cego cre­scendo. Fan­fary or­kie­stry SS za­in­to­no­wały Ba­den­we­i ler Marsch, ulu­biony utwór Hi­tlera, ofi­cjalny sy­gnał jego przy­by­‐ cia. Mo­ment, na który wszy­scy cze­kali, na­stą­pił. Wy­pro­sto­wany jak struna obok kie­rowcy czar­nego otwar­tego mer­ce­desa, z prawą ręką wy­cią­gniętą w zna­nym na­zi­stow­skim sa­lu­cie, Füh­rer prze­je­chał koło nas w tem­pie zbli­żo­nym do mar­szu z oczami bez wy­razu, utkwio­‐ nymi w prze­strzeni. Strona 18 „Naj­waż­niej­szy mo­ment na­szego ży­cia”, do któ­rego dy­rek­tor Wriede tak sta­ran­nie nas przy­go­to­wy­wał, trwał za­le­d­wie kilka se­kund, ale mnie wy­dały się one wiecz­no­ścią. Ja, ośmio­letni chło­piec o kę­dzie­rza­wych wło­sach i brą­zo­wej skó­rze, wśród mo­rza nie­bie­sko­‐ okich blond dzieci, sta­łem tam, prze­peł­niony dzie­cię­cym pa­trio­ty­zmem, wciąż jesz­cze pod osłoną pa­ra­sola bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Ra­zem ze wszyst­kimi wi­wa­to­wa­łem na cześć czło­‐ wieka, który każdą go­dziną swego ży­cia dą­żył do de­struk­cji „par­szy­wych nie-Aryj­czy­ków”, ta­kich jak ja. Czło­wiek ten, za­le­d­wie kilka lat póź­niej, miał do­pro­wa­dzić swój na­ród do naj­‐ więk­szej ka­ta­strofy w jego dłu­giej hi­sto­rii, a cały świat nie­mal na skraj za­głady. Mo­molu Mas­sa­quoi Opo­wieść o tym, jak zna­la­złem się w tym fa­na­tycz­nie wi­wa­tu­ją­cym tłu­mie, by­naj­mniej nie za­częła się w dniu mo­ich na­ro­dzin 19 stycz­nia 1926. Ani – jak można by się spo­dzie­wać – w Ham­burgu, mie­ście, gdzie przy­sze­dłem na świat. Stało się to pięć lat wcze­śniej w od­le­głym o pra­wie 5 ty­sięcy ki­lo­me­trów mie­ście Mon­ro­via, sto­licy Li­be­rii, kiedy pre­zy­dent tego za­‐ chod­nio­afry­kań­skiego pań­stwa spryt­nie po­sta­no­wił po­zbyć się po­ten­cjal­nego ry­wala po­li­tycz­‐ nego Mo­molu Mas­sa­qu­oia, mo­jego przy­szłego dziadka. Char­les Dun­bar King, czter­na­sty pre­zy­dent Li­be­rii, już od dłuż­szego czasu uwa­żał ro­snącą po­pu­lar­ność am­bit­nego Mas­sa­qu­oia za po­ten­cjalne za­gro­że­nie. Wy­kształ­cony w Ame­ryce ry­‐ wal był daw­niej dzie­dzicz­nym władcą na­rodu Vai, który za­miesz­ki­wał te­reny gra­ni­czące z Li­‐ be­rią oraz przy­le­głą ko­lo­nią bry­tyj­ską, Sierra Le­one. Kiedy w wieku trzy­dzie­stu lat, po dzie­‐ się­ciu la­tach pa­no­wa­nia jako Mo­molu IV, zo­stał w ple­mien­nej dys­pu­cie zmu­szony do ab­dy­‐ ka­cji i zło­że­nia odzie­dzi­czo­nej po ro­dzi­cach – królu La­hai i kró­lo­wej San­di­man­nie – ko­rony, za­czął szu­kać szczę­ścia jako po­li­tyk w Mon­ro­vii. Nie­mało mu w tym po­mo­gło po­zby­cie się pię­ciu ple­mien­nych żon i ślub z młodą pięk­no­ścią Ra­chel John­son, która – szczę­śli­wym zbie­‐ giem oko­licz­no­ści – oka­zała się panną o świet­nych ko­nek­sjach po­li­tycz­nych i fi­nan­so­wych, była bo­wiem wnuczką Hi­lary’ego W.R. John­sona, pierw­szego uro­dzo­nego w Li­be­rii pre­zy­‐ denta tego kraju. Mał­żeń­stwo speł­niło nie tylko bez­gra­niczne ocze­ki­wa­nia Mas­sa­qu­oia wo­bec ko­bie­cej urody, ale także jego am­bi­cje, dało mu bo­wiem coś, bez czego nikt w Li­be­rii nie mógł li­czyć na po­li­tyczny suk­ces – to­wa­rzy­ską ak­cep­ta­cję „ame­ry­ka­no­li­be­ryj­skiej” klasy rzą­‐ dzą­cej. „Ame­ry­ka­no­li­be­ryj­czyk” to ulu­bione okre­śle­nie sto­so­wane przez po­tom­ków ame­ry­‐ kań­skich nie­wol­ni­ków. To oni w roku 1847 za­ło­żyli re­pu­blikę Li­be­rii, po czym wpro­wa­dzili tam ści­sły sys­tem ka­stowy, który na­rzu­cono au­to­chto­nom w celu utrzy­my­wa­nia ich w sta­nie cią­głej im­po­ten­cji po­li­tycz­nej i eko­no­micz­nej. Dzięki swej smy­kałce do po­li­tyki, uro­kowi oso­bi­stemu i su­ro­wej, mę­skiej po­wierz­chow­no­‐ ści, Mas­sa­quoi szybko awan­so­wał na ko­lejne rzą­dowe sta­no­wi­ska, w tym mi­ni­stra do spraw in­te­rioru. To ostat­nie wią­zało się z od­po­wie­dzial­no­ścią za zbli­że­nie wo­dzów ple­mien­nych z rzą­dem li­be­ryj­skim, roz­pa­try­wa­nie ple­mien­nych skarg i or­ga­ni­za­cję mię­dzy­ple­mien­nych Strona 19 dys­put. Przy sze­ro­kim po­par­ciu ze strony za­równo swo­jej no­wej ame­ry­ka­no­li­be­ryj­skiej klasy, jak i współ­ple­mień­ców z ościen­nego te­ry­to­rium, Mas­sa­quoi wy­rósł na po­li­tyczną, po­‐ wszech­nie uznaną po­tęgę. Stał się też przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia wyż­szych krę­gów wła­‐ dzy, które wi­działy w nim ko­lej­nego re­zy­denta pa­łacu pre­zy­denc­kiego. Nie­które z owych po­‐ gło­sek do­tarły do pre­zy­denta Kinga, ten zaś uznał, że naj­wyż­sza pora po­ło­żyć im kres, py­ta­‐ nie tylko – jak? Na od­po­wiedź nie mu­siał długo cze­kać. Na­su­nęła się sama w for­mie pierw­‐ szej po woj­nie ofi­cjal­nej wi­zyty przed­sta­wi­ciela rządu nie­miec­kiego, za pre­zy­den­tury Frie­dri­‐ cha Eberta. Nie­jaki dok­tor Bus­sing, po­seł nad­zwy­czajny i mi­ni­ster peł­no­mocny Nie­miec, spo­tkał się z pre­zy­den­tem Kin­giem w jego sie­dzi­bie, aby prze­dys­ku­to­wać ści­ślej­szą współ­‐ pracę obu państw. W roz­mo­wie wziął udział mi­ni­ster do spraw in­te­rioru Mo­molu Mas­sa­quoi. Kiedy ni­ski, lekko otyły po­seł wkro­czył do ga­bi­netu Kinga, na jego po­wi­ta­nie pod­nie­śli się z miejsc pre­zy­dent i Mas­sa­quoi. Nie­miec miał na so­bie wy­gnie­ciony, biały gar­ni­tur z lnu i cały czas wa­chlo­wał się ka­skiem tro­pi­kal­nym, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc za­znać odro­biny ulgi od dusz­nej, afry­kań­skiej spie­koty. W od­róż­nie­niu od go­ścia, na Li­be­ryj­czy­kach upał zda­wał się nie ro­bić wra­że­nia. Za­równo wy­soki, ele­gancki King z su­mia­stym wą­sem, jak i mocno zbu­do­wany, gładko wy­go­lony Mas­‐ sa­quoi, pre­zen­to­wali się nie­na­gan­nie w swo­ich gra­fi­to­wych gar­ni­tu­rach od lon­dyń­skiego krawca i mod­nych wy­so­kich koł­nie­rzy­kach, któ­rych nie­po­ka­lana biel ostro kon­tra­sto­wała z ciem­nymi twa­rzami. Za­raz po za­pa­le­niu cy­gar i za­ję­ciu miejsc Nie­miec prze­szedł do sedna. Płynną, lecz na­zna­‐ czoną cięż­kim, ger­mań­skim ak­cen­tem an­gielsz­czy­zną wy­ja­śnił, że pre­zy­dent Ebert i mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych Wal­ther Ra­the­nau po­pro­sili go o prze­ka­za­nie pre­zy­den­towi Kin­gowi wy­ra­zów wdzięcz­no­ści za go­to­wość wy­słu­cha­nia ich pro­po­zy­cji. Jego rząd uznał, iż nad­szedł czas, aby Niemcy i Li­be­ria usta­no­wiły sto­sunki dy­plo­ma­tyczne po­przez wy­mianę kon­su­lów ge­ne­ral­nych. Wy­miana taka, do­wo­dził dok­tor Bus­sing, przy­nie­sie obo­pólne ko­rzy­ści. Uła­twi otwar­cie bar­dzo po­żą­da­nego rynku zbytu dla li­be­ryj­skich su­row­ców i pro­duk­tów ta­kich jak guma, ka­kao i olej pal­mowy, Niem­com zaś za­pewni nie­skrę­po­wany do­stęp do tych dóbr, który utra­cili wsku­tek prze­gra­nia wojny i ogo­ło­ce­nia przez alian­tów ich afry­kań­skich ko­lo­nii. Pre­zy­dent King nie tylko wy­ra­ził za­in­te­re­so­wa­nie pro­po­zy­cją, ale uznał, że na­leży ją jak naj­szyb­ciej wpro­wa­dzić w ży­cie. Na to po­seł za­uwa­żył, że suk­ces ca­łego planu za­le­żeć bę­‐ dzie w znacz­nej mie­rze od wy­boru wła­ści­wej osoby na owo eks­po­no­wane sta­no­wi­sko. Musi to być czło­wiek o wy­jąt­ko­wych kwa­li­fi­ka­cjach – wy­bit­nie in­te­li­gentny, elo­kwentny i do­sko­‐ nale wy­kształ­cony. Po­wi­nien też po­sia­dać dużą wie­dzę o Afryce w ogól­no­ści, a o Li­be­rii i jej kul­tu­rze w szcze­gól­no­ści. Wresz­cie – aby osią­gnąć suk­ces w Niem­czech, kraju o wy­so­kim stop­niu świa­do­mo­ści kla­so­wej – musi wy­ka­zy­wać się do­sko­na­łymi ma­nie­rami i oby­ciem to­‐ wa­rzy­skim. „Chyba znam czło­wieka, który od­po­wiada ści­śle pań­skim wy­ma­ga­niom – od­po­‐ Strona 20 wie­dział pre­zy­dent, ob­rzu­ca­jąc swo­jego mi­ni­stra zna­czą­cym spoj­rze­niem. – Wła­ści­wie z całą pew­no­ścią go znam.” Sześć mie­sięcy po wi­zy­cie nie­miec­kiego emi­sa­riu­sza, 12 czerwca 1922, Mo­molu Mas­sa­‐ quoi, nowo mia­no­wany li­be­ryj­ski kon­sul ge­ne­ralny w Niem­czech, ob­jął swoją mi­sję w Ham­‐ burgu, do­kąd przy­był z żoną Ra­chel, sy­nami – sie­dem­na­sto­let­nim Na­tha­nie­lem i rocz­nym Ar­thu­rem – oraz dzie­się­cio­let­nią córką Fa­timą na po­kła­dzie SS „Wig­bert”, na­le­żą­cym do nie­‐ miec­kiego Wo­er­mann-Li­nie. Pię­ciu jego sy­nów z po­przed­nich mał­żeństw: Ja­iah, Manna, Jawa, Bei Ja­mes i Abra­ham zo­stało w Afryce. Naj­star­szy syn Al-Haj stu­dio­wał już wtedy w Du­bli­nie. Her­mann Ba­e tz W sło­neczny, lecz wy­jąt­kowo mroźny nie­dzielny po­ra­nek w lu­tym 1905 maj­ster w ka­mie­nio­‐ ło­mie Her­mann Ba­etz prze­dzie­rał się jak wiele razy przed­tem przez zi­mową sce­ne­rię le­si­‐ stych gór Ha­rzu w po­bliżu mia­steczka Uftrun­gen. Zmie­rzał do ma­ga­zynku z pro­chem, gdzie skła­do­wano duże ilo­ści dy­na­mitu, aby po­brać kilka la­sek do eks­plo­zji za­pla­no­wa­nych na na­‐ stępny dzień. Wy­ro­bi­sko od ma­ga­zynku dzie­liła nie­duża od­le­głość, ale te­raz, przy śniegu po ko­lana, Ba­etz po­su­wał się bar­dzo po­woli. Krzep­kiej bu­dowy i śred­niego wzro­stu, jak więk­‐ szość sza­nu­ją­cych się Niem­ców swo­jej epoki, no­sił gę­ste wąsy uwa­żane za sym­bol mę­sko­‐ ści. Tego szcze­gól­nego ranka nę­kały go złe prze­czu­cia i to nie bez po­wodu. W ciągu ostat­niego mie­siąca dwu­krot­nie otarł się o śmierć. Za pierw­szym ra­zem wspi­nał się po sznur­ko­wej dra­‐ bi­nie w ka­mie­nio­ło­mie, aby za­zna­czyć w stro­mej ścia­nie miej­sca do wy­wier­ce­nia otwo­rów na ła­dunki wy­bu­chowe, gdy na­gle pę­kła jedna z dwóch głów­nych lin. Na szczę­ście miał dość siły, by uchwy­cić się szcze­bla i po­cze­kać, aż ro­bot­nicy go wy­cią­gną. Kilka dni póź­niej, kiedy spa­da­jący głaz mi­nął go za­le­d­wie o cen­ty­me­try, Ba­etz do­szedł do wnio­sku, że to nie mógł być przy­pa­dek. Sta­ranne ba­da­nie za­równo pęk­nię­tej liny, jak i głazu po­twier­dziło jego po­dej­‐ rze­nie: ktoś wy­raź­nie przy nich maj­stro­wał. Ktoś chciał jego śmierci. Jesz­cze przed tymi in­cy­den­tami żona Mar­tha prze­strze­gała go, by miał się na bacz­no­ści. Od­kąd zwol­nił z pracy sze­ściu wło­skich ro­bot­ni­ków, aby przy­jąć na ich miej­sce bez­ro­bot­‐ nych Niem­ców, bała się o jego bez­pie­czeń­stwo. Cho­ciaż nie czuł nie­chęci do cu­dzo­ziem­ców, był nie­miec­kim pa­triotą o pro­stych za­sa­dach, w tym ta­kiej, że do­bro­czyn­ność za­czyna się od wła­snych ziom­ków. Włosi pra­co­wali w ka­mie­nio­ło­mie od lat, bo wtedy jesz­cze ro­boty star­‐ czało dla wszyst­kich. Ale – zgod­nie z nie­pi­saną za­sadą – w ko­lejce do za­trud­nie­nia cu­dzo­‐ ziemcy zaj­mo­wali ostat­nie miej­sce, a w miarę uby­wa­nia miejsc pracy wy­la­ty­wali jako pierwsi. Czu­jąc się nie­po­żą­da­nymi albo w naj­lep­szym ra­zie tylko to­le­ro­wa­nymi jako zło ko­‐ nieczne, Włosi mieli pre­ten­sje do Niem­ców, cho­ciaż spryt­nie za­cho­wy­wali swoje uczu­cia dla