Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hans-Jurgen Massaquoi - Neger Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Hans-Jürgen Massaquoi, Destin ed to Witn ess: Growing Up Black in Nazi Germany,
Perennial, an Imprint of HarperCollins Publishers, New York 2001
© Copyright by Katharine Massaquoi, 2016
© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA, 2016
© Copyright for the Polish translation by Anna Bańkowska, 2016
TŁUMACZENIE Z ANGIELS KIEGO Anna Bańkowska
REDAKCJA I KOORDYNACJA PROJ EKTU Maria Krawczyk
WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA Hanna Antos
POS ŁOWIE prof. dr hab. Anna Wolff-Powęska
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII rzeczyobrazkowe
SKŁAD tandem studio
ZDJĘCIE NA OKŁADCE
Hamburg, 1933. Hans-Jürgen Massaquoi na dziedzińcu szkolnym.
Fot. z kolekcji H.-J. Massaq uo ia
DOFINANS OWANO ZE ŚRODKÓW
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Fundacji im. Róży Luksemburg
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (+48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11
e-mail:
[email protected], kolpor
[email protected]
www.karta.org.pl, ksiegarnia.karta.org.pl
Strona 5
Wydanie I
Warszawa 2016
ISBN 978-83-64476-49-5
SKŁAD WERS JI ELEKTRONICZNEJ
Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
Strona 6
SPIS TREŚCI
Od Wydawcy
Podziękowania
Prolog
Posłowie
Przypisy
Ilustracje
Strona 7
OD WYDAWCY
Historia życia Hansa-Jürgena Massaquoia (1926–2013) nie różniłaby się zapewne zbytnio
od życiorysów innych chłopców urodzonych w Niemczech u progu objęcia władzy przez
Adolfa Hitlera, gdyby nie jeden szczegół – miał on czarną skórę.
Massaquoi był synem niemieckiej pielęgniarki Berthy Baetz i liberyjskiego studenta prawa
Al-Haj Massaquoia. Pierwsze lata życia chłopiec spędził otoczony miłością i przepychem we
wspaniałym domu swego dziadka – dawnego króla afrykańskiego ludu Vai, konsula general‐
nego Liberii w Niemczech – Momolu Massaquoia. Cudowne dzieciństwo Hansa-Jürgena
skończyło się nagle w 1929 roku, gdy afrykańska rodzina z powodów politycznych musiała
wrócić do Liberii. Ze względu na słabe zdrowie syna, Bertha postanowiła zostać w Niem‐
czech. Z braku pieniędzy, przeniosła się do robotniczej dzielnicy Hamburga – Barmbek,
gdzie chłopiec po raz pierwszy zetknął się z biedą i szykanami.
Hans-Jürgen dorastał wśród nazistowskich defilad i porywających mów Führera. Jako
prawdziwy patriota, starał się z całą dziecięcą żarliwością włączyć w budowanie III Rzeszy.
Niemcy były jednak jego nieosiągalnym marzeniem – im gorliwiej chciał służyć swojemu
krajowi, tym brutalniej był wykluczany ze wspólnoty. Jednoznacznie utożsamiał się z ojczy‐
zną matki – był niemieckim obywatelem, a język, kulturę i historię kraju uważał za swoje –
szybko jednak został sklasyfikowany jako wróg. Jego sytuacja diametralnie pogorszyła się
w 1935 roku, po wprowadzeniu Ustaw norymberskich, ograniczających prawa nie-Aryjczy‐
ków. A być nie-Aryjczykiem w kraju owładniętym nazistowską ideą czystości rasy oznaczało
zostać pozbawionym praw obywatelskich i żyć w ciągłym zagrożeniu sterylizacją, ekspery‐
mentami paramedycznymi, więzieniem czy obozem koncentracyjnym, wreszcie śmiercią.
Przez te wszystkie lata zmagań Hansowi-Jürgenowi towarzyszyła matka – osoba pełna do‐
broci, mądrości i życiowej zaradności.
Bohater przeżył koszmar nazizmu oraz blisko dwustu alianckich nalotów na Hamburg.
Niedługo po zakończeniu wojny wyruszył z Niemiec do Liberii – ojczyzny swego ojca, gdzie
zetknął się z egzotyczną kulturą, ale i postkolonialnym rasizmem. Jednak krajem, w którym
znalazł spełnienie, były dopiero Stany Zjednoczone. To tam zdobył wykształcenie, studiując
Strona 8
na University of Illinois, założył rodzinę oraz zrobił karierę dziennikarską, zostając redakto‐
rem naczelnym miesięcznika „Ebony” (Heban) – amerykańskiego pisma skierowanego do
Afroamerykanów i współtworzonego przez nich. Jako wzięty dziennikarz miał okazję prze‐
prowadzać wywiady z wieloma czarnoskórymi sławami świata polityki, sztuki czy sportu,
tym samym włączając się w wielki ruch na rzecz zniesienia dyskryminacji rasowej w Stanach
Zjednoczonych.
Autor pisał swe wspomnienia w języku nowej ojczyzny – po angielsku. Wyszły one nakła‐
dem wydawnictwa HarperCollins pod tytułem Destined to Witness: Growing Up Black in
Nazi Germany (Powołany na świadka: Dorastanie czarnoskórego w nazistowskich Niem‐
czech) w 1999 roku. Książka została zauważona w Stanach Zjednoczonych, jednak praw‐
dziwy sukces odniosła w Niemczech. Tłumaczenie, wydane jeszcze w tym samym roku, za‐
tytułowane słowami z dziecięcej piosenki Neger, Neger, Schornstei nfeger (dosł. Murzynie,
Murzynie, kominiarzu) trafiło na listę bestsellerów „Der Spiegel”, na której utrzymywało się
przez kilka miesięcy. Na podstawie historii Hansa-Jürgena Massaquoia nakręcono
w 2005 roku film fabularny emitowany przez kanał ZDF niemieckiej telewizji publicznej.
Książka Neger, Neger… ukazuje się po polsku w wielotomowej serii „Świadectwa”, pre‐
zentującej najważniejsze zapisy XX wieku. Wyjątkowość tej opowieści tkwi w opisie unika‐
towego doświadczenia bycia obcym wśród swoich. Poprzez wspomnienia, Autor chciał prze‐
kazać nie tylko swoje zakorzenione w historii XX wieku spotkanie z nazizmem. Podkreślał,
że rasizm jest złem, które w każdym momencie może przybrać gwałtownie na sile – nieza‐
leżnie od miejsca czy okoliczności – a jego doświadczenie ma stanowić uniwersalne me‐
mento.
Choć Massaquoi opisuje skrajnie trudne czasy, nie epatuje cierpieniem, nie ma w nim nie‐
nawiści. I mimo że Niemcy były krajem, w którym przeżył pasmo upokorzeń i gdzie funk‐
cjonował w stanie ciągłego zagrożenia życia, do końca mówił o nich jako o swej ojczyźnie.
W jego opowieści nie brak za to pełnych życia i humoru scen, z których przebija obraz czło‐
wieka o wielkiej inteligencji, otwartości i dobroci.
Maria Krawczyk
Strona 9
PODZIĘKOWANIA
W odróżnieniu od spłodzenia dziecka, aby wydać na świat książkę, potrzeba zwykle ca‐
łej „wioski” życzliwych krewnych, przyjaciół oraz profesjonalistów. Neger, Neger… bynaj‐
mniej nie jest wyjątkiem. Bez pomocy nielicznej, lecz oddanej kadry pomocników, pozosta‐
łaby tylko niedościgłym marzeniem w odległych zakamarkach mojego umysłu.
Za wsparcie w przekształceniu pomysłu w książkę wiele uznania należy się mojej żonie
i najlepszej przyjaciółce Katharine, która podczas kolejnych etapów powstawania tekstu zno‐
siła kaprysy „geniusza przy pracy”, biorąc na siebie liczne obowiązki muzy, pierwszej czytel‐
niczki, znakomitej kucharki, kierowcy, krytyczki i tak dalej. Wielokrotnie ratowała sytuację,
stając w szranki z moim wyjątkowo upartym komputerem i nieodmiennie naginając go do
swojej woli, kiedy zachciało mu się strajku.
Takie same pochwały kieruję do moich synów – doktora nauk medycznych
Steve’a G. Massaquoia, profesora w Massachusetts Institute of Technology (MIT) oraz me‐
cenasa Hansa J. Massaquoia jr., wspólnika w kancelarii prawniczej Lewis and Munday
w Detroit. Pomimo obciążeń zawodowych znaleźli czas, aby zaangażować się w mój pro‐
jekt, począwszy od krytycznej lektury tekstu aż do (w przypadku mecenasa Hansa jr.) dar‐
mowej (jak sądzę) porady prawnej przy sporządzaniu umów z wydawcami i agentami oraz
zabezpieczaniu praw autorskich.
W identycznym stopniu na moją wdzięczność zasłużyli sobie brat i siostra mojej żony,
Numa Rousseve z White Plains w stanie Nowy Jork i Elaine Thompson z San Jose w Kali‐
fornii oraz mój przyjaciel Ed Morris, profesor Columbia College w Chicago. Każde z nich
wzięło na siebie trud przeczytania i redakcji tekstu, traktując to jako dzieło miłości i dzieląc
się ze mną cennymi uwagami.
Spóźnione wyrazy wielkiego uznania kieruję do mojego zmarłego przyjaciela, Alexa Ha‐
leya. Zaledwie kilka miesięcy przed swoją przedwczesną śmiercią 10 lutego 1992 zwrócił mi
niedokończony jeszcze tekst, który uprzejmie zgodził się zrecenzować i opatrzyć bezcen‐
nymi sugestiami.
Strona 10
Nie mógłbym zakończyć tych podziękowań bez wzmianki o moim przyjacielu na całe ży‐
cie Ralphie Giordano z Kolonii, od którego zaczął się „cały ten bal”, że się tak wyrażę. Naj‐
pierw przez wiele lat namawiał mnie na spisanie wspomnień, aż wreszcie pewnego dnia
oznajmił mi przez telefon, że jest umówiony z ważnymi niemieckimi wydawcami, więc jeżeli
szybko dostarczę mu egzemplarz książki (która wciąż była w trakcie pisania!), to postara się,
aby trafiła do odpowiednich ludzi. Wkrótce po spełnieniu jego życzenia otrzymałem wiado‐
mość, że wydawcy wyrazili zainteresowanie Neger, Neger… i praca nad publikacją ruszyła
pełną parą.
Przy okazji chciałbym podziękować za cenne informacje profesorowi Raymondowi
J. Smyke’owi z Morges w Szwajcarii, autorowi biografii mojego dziadka, czcigodnego Mo‐
molu Massaquoia (1870–1938).
Za wprowadzenie w arkana sztuki wydawniczej składam podziękowanie mojej agentce li‐
terackiej Sarah Lazin z Sarah Lazin Books w Nowym Jorku, która przekonała mnie, że pisa‐
nie książki to łatwizna, a następnie niestrudzenie pilnowała moich interesów zarówno w Eu‐
ropie, jak w Stanach. Jestem też głęboko wdzięczny Claire Wachtel, naczelnej redaktorce
w wydawnictwie William Morrow, za wiarę, że moje dzieło ujrzy światło dzienne. Czuję się
dłużnikiem redaktora Grega Villepique’a, którego czujne oko i wprawne palce nadały mojej
książce ostateczny szlif.
Ostatnie, ale niepoślednie miejsce na tej liście zajmują moi wierni towarzysze: teriery wa‐
lijskie (Don) Kichot i Sancho (Pansa). Dziękuję im za cierpliwe czuwanie wraz ze mną
w długie, samotne noce, które są udziałem każdego, kto porywa się na przygodę z pisaniem.
Hans-Jürgen Massaquoi
Strona 11
Mojej matce Bercie Nikodijevic (1903–
1986)
z głęboką wdzięcznością
Strona 12
PROLOG
Pisać o sobie tak, aby nie narazić się na zarzut słabości, próżności i egotyzmu, to zad anie, któremu pod o‐
łają tylko nieliczni; niewiele mam podstaw, by i siebie zaliczyć do tej garstki szczęśliwców.
Frederick Douglass
Mógłbym podpisać się oburącz pod powyższymi odczuciami, wyrażonymi tak trafnie po‐
nad wiek temu przez wielkiego abolicjonistę we wstępie do własnej autobiografii pod tytułem
My Bondage, My Freedom. Jeżeli jednak, podobnie jak pan Douglass, postanowiłem opubli‐
kować historię mojego życia, ryzykując, że narażę się na opinię słabeusza i próżnego egocen‐
tryka, to postąpiłem tak wskutek usilnych nacisków ze strony osób, których smak literacki
zawsze uważałem za nieskazitelny. Mam na myśli Alexa Haleya, autora Korzeni, Ralpha
Giordano z Kolonii, autora Die Bertinis, oraz mojego dawnego zwierzchnika i mentora, wy‐
dawcę magazynu „Ebony” Johna H. Johnsona. Każdy z nich potrafił mnie przekonać, że do‐
świadczenia czarnoskórego chłopaka, który dorastał i wkraczał w wiek męski w nazistow‐
skich Niemczech, naocznego świadka i ofiary zarówno prześladowań na tle rasowym, jak
alianckiego bombardowania, który następnie spędził kilka lat w Afryce, są tak niezwykłe, że
jako dziennikarz mam obowiązek podzielić się swym specyficznym spojrzeniem na Holo‐
kaust. Alex uważał, że jako niemiecki obywatel, a jednocześnie – paradoksalnie – zagrożony
niebezpieczeństwem outsider, patrzyłem na pewne tragiczne wydarzenia w Trzeciej Rzeszy
pod szczególnym kątem. Nalegał też, abym zapisał moje równie niezwykłe przygody, zwią‐
zane z poszukiwaniem afrykańskich korzeni.
Obok pogromów moich żydowskich współobywateli w Niemczech oraz prześladowań na
tle rasowym afroamerykańskich braci i sióstr w Stanach Zjednoczonych, istniało też moje
osobiste piekło, na które złożyły się cztery podstawowe aspekty:
Jako czarnoskóry osobnik w „białych” Niemczech wyraźnie rzucałem się w oczy, nie mo‐
głem więc ani uciec, ani się ukryć, że sparafrazuję idola mojego dzieciństwa Joego Louisa1.
W przeciwieństwie do Afroamerykanów, nigdy nie korzystałem z dziedzicznych technik
przetrwania, stworzonych i wciąż ulepszanych przez kolejne pokolenia uciskanych ludzi.
Strona 13
Musiałem jednak z konieczności kluczyć po polu minowym potencjalnych katastrof i rozwi‐
jać moje własne instynkty. Im to bowiem zawdzięczam fizyczne i psychiczne przetrwanie
w kraju, w którym nienawiść rasowa jawnie zmierzała do likwidacji wszystkich nie-Aryjczy‐
ków.
Nazistowscy rasiści, inaczej niż amerykańscy, nie popełniali swoich okrucieństw anoni‐
mowo, pod osłoną nocy i białych prześcieradeł. Nie realizowali, jak tamci, swoich rasistow‐
skich programów za pomocą chytrze zaszyfrowanych słów w rodzaju „niesprawiedliwe kon‐
tyngenty”, „dyskryminacja pozytywna” i „prawa stanowe”. Rasiści z hitlerowskich Niemiec
wykonywali swoją brudną robotę jawnie i bezwstydnie, we współpracy i z pełnym błogosła‐
wieństwem rządu, który skażenie aryjskiej krwi domieszką innej, „gorszej”, uważał za kar‐
dynalny grzech przeciwko narodowi.
Na dobrą sprawę – pomimo odważnego i niezłomnego wsparcia mojej matki, Niemki,
która nie tylko nie straciła wiary w moje możliwości, ale potrafiła mi ją wpoić – przez cały
czas żyłem w obliczu zagrożenia czystką etniczną. Zmagałem się z nim samotnie, bez poczu‐
cia bezpieczeństwa i przynależności, jakie ludzka istota otrzymuje zwykle od członków swo‐
jej grupy, nawet tej osaczonej przez wroga. Z powodu braku czarnoskórych kobiet oraz na‐
rzuconego przez rząd zakazu mieszania się ras, po osiągnięciu dojrzałości nie miałem możli‐
wości legalnego nawiązania stosunków towarzyskich. Dziś w Republice Federalnej Niemiec
żyją tysiące Afrykanów i tak zwanych Mischlingskind (ze związków amerykańskich czarno‐
skórych żołnierzy z Niemkami), ale za panowania Hitlera populacja czarnych po prostu nie
istniała, przynajmniej ja na nikogo takiego nie trafiłem. Dopiero długo po wojnie dowiedzia‐
łem się, że niewielka liczba czarnych Niemców – tak zwanych bękartów Nadrenii, spłodzo‐
nych pod francuską i belgijską okupacją w czasie I wojny światowej – została poddana eks‐
terminacji w hitlerowskich obozach śmierci.
Ponieważ po Niemcach mojego pokolenia oczekiwano jasnej skóry i aryjskiego pochodze‐
nia, musiałem do znudzenia wyjaśniać, dlaczego ktoś o brązowej karnacji i czarnych, kędzie‐
rzawych włosach mówi po niemiecku bez obcego akcentu i podaje Niemcy jako swoje miej‐
sce urodzenia. Niech mi więc będzie wolno powtórzyć, że urodziłem się w roku 1926
w Hamburgu, ponieważ mój dziadek, ówczesny konsul generalny Liberii w tym drugim co
do wielkości mieście Niemiec, przywiózł ze sobą swoją liczną rodzinę. Moim ojcem, wsku‐
tek intensywnych zalotów do niemieckiej pielęgniarki, został jego najstarszy syn. Krótko
przed dojściem Hitlera do władzy dziadek wraz z ojcem wrócili do Liberii, zostawiając moją
matkę i mnie własnemu losowi w coraz bardziej wrogim, rasistowskim społeczeństwie.
Koszmar naszego życia w ciągłym strachu zarówno przed gestapowskimi oprawcami, jak
i alianckimi bombami dobiegł końca wiosną 1945, kiedy nazistowski gauleiter Karl Kaufmann
poddał aliantom niemal doszczętnie zburzone miasto, wbrew rozkazom Hitlera, aby bronić
Hamburga „do ostatniego człowieka”. To, co Studs Terkel2 w swojej mówionej historii II
Strona 14
wojny światowej nazywa the Good War [dobrą wojną], było wszystkim, tylko nie tym,
zwłaszcza dla mojej matki i dla mnie. Tylko cudem bowiem uniknęliśmy śmierci w hambur‐
skim piekle, przeżywszy około dwustu brytyjsko-amerykańskich nalotów, w których zginęło
ponad czterdzieści jeden tysięcy cywilów, a ponad połowa budynków, w tym nasz, uległa
zniszczeniu.
Trzy lata po wojnie, w roku 1948, wyjechałem do Liberii, gdzie mieszkał mój ojciec. Pod‐
czas pobytu w Afryce zapoznałem się nie tylko z jej cenną kulturą, ale także z rasizmem ko‐
lonialnym, w wydaniu zarówno francuskim, jak i brytyjskim. W roku 1950, dzięki rocznej
wizie studenckiej, otrzymałem zgodę na wjazd do Stanów Zjednoczonych. Niecałych dzie‐
więć miesięcy później, w trakcie „konfliktu” koreańskiego, ja, bezpaństwowiec, wskutek
ewidentnej pomyłki urzędnika zostałem wcielony do wojska i odsłużyłem dwa lata jako spa‐
dochroniarz w 82. dywizji powietrznej.
Zarówno w wojsku, jak w cywilu miałem liczne okazje, by przyjrzeć się mrocznej stronie
Stanów Zjednoczonych, doświadczyć rasizmu w wydaniu amerykańskim i porównać go
z nazistowskim. Zwłaszcza jeden incydent jasno pokazuje, że rasizm nie sprowadza się do
praw Jima Crowa3, jak się to często głosi. W roku 1966 wziąłem udział w marszu przeciwko
segregacji rasowej pod wodzą Martina Luthera Kinga w typowej chicagowskiej „białej”
dzielnicy Gage Park. Podczas tej pokojowej, modlitewnej demonstracji zostaliśmy obrzuceni
kamieniami i przekleństwami przez rozwścieczoną białą społeczność, którą ledwie udało się
utrzymać w ryzach policji.
Drugi incydent miał miejsce, kiedy w mundurze wojskowym jechałem pociągiem z Chi‐
cago do Fayetteville w Karolinie Północnej, wracając na mój posterunek w Fort Bragg. Biały
konduktor zaatakował mnie, ponieważ zasnąłem i nie zauważyłem, że pociąg minął linię Ma‐
sona–Dixona, kiedy to powinienem przenieść się do wagonu dla kolorowych. „Bierz swoją
czarną dupę w troki i wynoś się do innych czarnuchów!” – wrzeszczał za mną biały, wysu‐
szony mężczyzna, wyganiając mnie kopniakami z przedziału. Wolałem nie ryzykować linczu
za pobicie białego, na co miałem wielką ochotę, więc powściągnąłem gniew, zabrałem swój
worek i spełniłem jego żądanie.
Takie zniewagi niemal przekraczały moją wytrzymałość, ale dość wcześnie nauczyłem się,
że nazwa tej gry brzmi „przetrwanie”. Nagrodą za cierpliwość stał się G.I. Bill4, który zachę‐
cił mnie do nauki w college’u, do czego w nazistowskich Niemczech nie miałem prawa.
W trakcie studiów udało mi się zdobyć serce i rękę młodej pracownicy socjalnej z St. Louis.
Chociaż po czternastu latach małżeństwo zakończyło się rozwodem, zdążyło pobłogosławić
nas dwoma wspaniałymi synami, którzy dodali mi wielu bodźców do osiągnięcia skromnego
sukcesu i związanej z tym satysfakcji.
Uzbrojony w dyplom dziennikarstwa i komunikacji społecznej University of Illinois, pra‐
cowałem na podrzędnych stanowiskach w branży wydawniczej, aż wreszcie przystąpiłem do
Strona 15
Johnson Publishing Company jako współwydawca tygodnika dla czarnych „Jet”. Niecały rok
później przeniesiono mnie na podobne stanowisko w ilustrowanym miesięczniku „Ebony” –
okręcie flagowym spółki.
W ciągu jednej nocy stałem się aktywnym uczestnikiem, obserwatorem i reporterem naj‐
większego społeczno-politycznego ruchu stulecia – walki czarnych o równość rasową w la‐
tach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na terenie Stanów Zjednoczonych,
kolonialnej Afryki i Indii Zachodnich. Podczas mojej blisko czterdziestoletniej pracy
w „Ebony” awansowałem na stanowisko redaktora naczelnego i zostałem członkiem kole‐
gium redakcyjnego. Dzięki temu śledziłem z pierwszego rzędu najważniejsze wydarzenia hi‐
storyczne, a podczas licznych wyjazdów w Stanach, Afryce, Europie, Azji i na Karaibach
miałem możność rozmawiać z najbardziej znanymi osobistościami naszych czasów, w tym
z trzema prezydentami Stanów Zjednoczonych (Carterem, Reaganem i Bushem). Szeroki
wachlarz moich zadań obejmował wywiady na wyłączność z politykami, w tym z prezyden‐
tami Nigerii (Nnamdi Azikiwe), Botswany (Seretse Khama), Liberii (William Tolbert) i Nami‐
bii (Sam Nujoma), premierami Jamajki (Michael Manley i Edward Seaga), działaczami walki
o prawa obywatelskie (dr Martin Luther King, wielebny Jesse Jackson i Malcolm X), a także
znaczną liczbą „żywych legend”, takich jak Lena Horne, Diana Ross, Shirley Temple, Joe
Louis, Max Schmeling i Muhammad Ali.
Dokumentując i relacjonując przez tak długi czas osiągnięcia czarnoskórych osób, otrzy‐
muje się wiele nagród. Dla mnie tą najważniejszą jest możliwość odnalezienia własnej psy‐
chologicznej przystani po dwunastu latach odczłowieczającego i poniżającego maltretowania
pod rządami nazistów. Było to rozwiązanie konfliktu, którego doświadcza tak wiele dzieci
z mieszanych par w związku ze swoją rasową tożsamością. Nie mógłbym stać się żywym
świadkiem ciągłej heroicznej walki czarnych o przetrwanie i równość w rasistowskiej Ame‐
ryce, dokumentować w kolejnych artykułach niezliczonych osiągnięć czarnych w obliczu
ogromnych przeciwności, gdybym sam nie czuł dumy z mojej przynależności rasowej. Moim
najcenniejszym, najbardziej zaszczytnym wspomnieniem z czasów walki o prawa obywatel‐
skie dla czarnych jest marsz na Waszyngton w roku 1963, podczas którego stałem przy po‐
mniku Lincolna, słuchając niezapomnianego przemówienia dr. Kinga Mam marzenie.
Jako młody chłopak, dorastający wśród zwykłych niemieckich robotników, byłem świad‐
kiem powstania jednego z najbardziej opresyjnych rządów wymyślonych przez człowieka,
a także – po dwunastu mijających boleśnie wolno latach – jego zasłużonego, katastroficznego
upadku. Ze swojej dogodnej pozycji obserwowałem, jak nazistowska trucizna, przygotowana
przez Hitlera i wciskana ludziom przez sprytnego manipulatora Josepha Goebbelsa, ministra
oświecenia publicznego Trzeciej Rzeszy, wolno, lecz skutecznie dokonuje swego haniebnego
dzieła. Jak zmienia uczciwych i wrażliwych obywateli w fanatycznych rasistów, dążących do
unicestwienia każdego, kto nie pasuje do ich wizji nowego porządku światowego i nie bierze
Strona 16
dosłownie ich narodowego hymnu Deutschland, Deutschland über alles. Fakt, że Niemcy
z najwyższą skwapliwością wykonywali rozkazy bandy pozbawionych skrupułów politycz‐
nych oportunistów pod wodzą żądnego krwi szaleńca, często wymienia się jako dowód ska‐
żenia winą całego narodu. Ja się z tym nie zgadzam. Wiem, że mimo presji przywódców
i wbrew obowiązującym trendom znaczna liczba Niemców – niestety niewystarczająca, by
miała znaczący wpływ na rzeczywistość – pozostała uczciwymi ludzkimi istotami. To dzięki
tym jednostkom, które oparły się pokusie pójścia z prądem rasowego szaleństwa i nigdy nie
uważały mnie za mniej wartościowego z racji koloru skóry, przetrwałem ten ciężki okres nie‐
mal bez szwanku.
Jeżeli ja, autentyczny nie-Aryjczyk, uniknąłem eksterminacji, sterylizacji czy medycznych
eksperymentów w którymś z hitlerowskich obozów śmierci, to stało się tak głównie dzięki
dwóm szczęśliwym przypadkom. Po pierwsze – małej, w stosunku do Żydów, liczbie czar‐
nych, których przesunięto na dalsze miejsce w kolejce do eksterminacji. Po drugie – nieocze‐
kiwanie szybkim postępom wojsk alianckich, które wymusiły na Niemcach skupienie się na
walce o przetrwanie. W wielu przypadkach hitlerowscy kaci zostali zlikwidowani, zanim zdą‐
żyli zakończyć czystki rasowe. Tak oto przedostałem się przez sito najszerzej zakrojonego
i najbardziej metodycznego systemu masowych morderstw w nowoczesnej historii, dzięki
czemu nadal żyję i jestem w stanie opisać koleje mojego losu.
Cofając się o ponad siedem dekad, polegałem przede wszystkim na własnej pamięci i oso‐
bistych zapiskach, a w przypadku wydarzeń poprzedzających moje narodziny czy wykracza‐
jących poza zdolność zapamiętywania – na wspomnieniach mojej matki i innych członków
rodziny w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Liberii. Ponieważ nie wszystkie opisywane
fakty są pochlebne, zmieniłem niektóre nazwiska, aby zainteresowanym oszczędzić zakłopo‐
tania.
Strona 17
Jeden taki moment
Pewnego pięknego letniego poranka 1934 roku Herr Grimmelshäuser, nasz wychowawca
w trzeciej klasie podstawówki, poinformował nas, że na polecenie dyrektora, Herr Wriedego,
wszyscy uczniowie i nauczyciele mają zgromadzić się na dziedzińcu szkolnym. Tam, ubrany
w brunatny nazistowski mundur, jak zawsze na specjalne okazje, Herr Wriede obwieścił
nam, że oto nadszedł „najważniejszy moment naszego młodego życia”, ponieważ los wybrał
nas na szczęśliwców, którzy dostąpią przywileju oglądania na własne oczy „naszego ukocha‐
nego Führera Adolfa Hitlera”. Zaszczytu tego, jak nas zapewnił Herr Wriede, będą nam kie‐
dyś zazdrościć nasze dzieci i wnuki. Miałem wtedy osiem lat i w głowie mi nie postało, że
zwracając się do niemal sześciuset uczniów, dyrektor ma na myśli wszystkich, oprócz mnie
jednego.
Cała szkoła aż wrzała z radosnego oczekiwania na ten wolny od zajęć dzień. Od dawna
uporczywie wbijano nam do głów, jak bohatersko Führer dążył do władzy i jak nadludzkie
wysiłki podejmował, aby wyprowadzić Niemcy ze stanu zniewolenia, w który popadły po
klęsce w I wojnie światowej, a następnie przywrócić im dawną chwałę. Wszechobecność
Führera zdążyliśmy już odczuć, ponieważ wszędzie widywaliśmy jego podobizny – w szko‐
łach, budynkach publicznych, na plakatach i znaczkach pocztowych, nie wspominając o ga‐
zetach i kolorowych magazynach. Jeszcze bardziej frapował nas jego – teraz już dobrze
znany – głos w radiu i na ekranie dzielnicowego kina, gdzie przemawiał do nas w cotygodnio‐
wych kronikach filmowych. I oto teraz mieliśmy ujrzeć na własne oczy owego legendarnego
zbawcę i dobroczyńcę Vaterlandu! Większość uczniów, w tym ja, na samą myśl o tym była
wprost nieprzytomna z emocji.
Na fali entuzjazmu, maszerowaliśmy pod okiem nauczycieli przez niemal godzinę do miej‐
sca zbiórki przy Alsterkrugchaussee, głównej arterii prowadzącej do hamburskiego portu lot‐
niczego na przedmieściu Fuhlsbüttel. Wzdłuż całej trasy przejazdu kolumny samochodów –
z lotniska do szacownego hamburskiego Rathausu w centrum – tłoczyły się tysiące ludzi
w stanie bliskim histerii. Od wtargnięcia na jezdnię powstrzymywał ich nieskończenie długi,
żywy łańcuch połączonych rąk „brunatnych koszul”. Usadzeni wzdłuż krawężnika za od‐
działami SS i SA, czekaliśmy przez długie godziny, aż wreszcie, kiedy nasza niecierpliwość
sięgnęła szczytu, ryk tłumu wzniósł się nagle do ogłuszającego crescendo. Fanfary orkiestry
SS zaintonowały Badenwei ler Marsch, ulubiony utwór Hitlera, oficjalny sygnał jego przyby‐
cia. Moment, na który wszyscy czekali, nastąpił. Wyprostowany jak struna obok kierowcy
czarnego otwartego mercedesa, z prawą ręką wyciągniętą w znanym nazistowskim salucie,
Führer przejechał koło nas w tempie zbliżonym do marszu z oczami bez wyrazu, utkwio‐
nymi w przestrzeni.
Strona 18
„Najważniejszy moment naszego życia”, do którego dyrektor Wriede tak starannie nas
przygotowywał, trwał zaledwie kilka sekund, ale mnie wydały się one wiecznością. Ja,
ośmioletni chłopiec o kędzierzawych włosach i brązowej skórze, wśród morza niebiesko‐
okich blond dzieci, stałem tam, przepełniony dziecięcym patriotyzmem, wciąż jeszcze pod
osłoną parasola błogiej nieświadomości. Razem ze wszystkimi wiwatowałem na cześć czło‐
wieka, który każdą godziną swego życia dążył do destrukcji „parszywych nie-Aryjczyków”,
takich jak ja. Człowiek ten, zaledwie kilka lat później, miał doprowadzić swój naród do naj‐
większej katastrofy w jego długiej historii, a cały świat niemal na skraj zagłady.
Momolu Massaquoi
Opowieść o tym, jak znalazłem się w tym fanatycznie wiwatującym tłumie, bynajmniej nie
zaczęła się w dniu moich narodzin 19 stycznia 1926. Ani – jak można by się spodziewać –
w Hamburgu, mieście, gdzie przyszedłem na świat. Stało się to pięć lat wcześniej w odległym
o prawie 5 tysięcy kilometrów mieście Monrovia, stolicy Liberii, kiedy prezydent tego za‐
chodnioafrykańskiego państwa sprytnie postanowił pozbyć się potencjalnego rywala politycz‐
nego Momolu Massaquoia, mojego przyszłego dziadka.
Charles Dunbar King, czternasty prezydent Liberii, już od dłuższego czasu uważał rosnącą
popularność ambitnego Massaquoia za potencjalne zagrożenie. Wykształcony w Ameryce ry‐
wal był dawniej dziedzicznym władcą narodu Vai, który zamieszkiwał tereny graniczące z Li‐
berią oraz przyległą kolonią brytyjską, Sierra Leone. Kiedy w wieku trzydziestu lat, po dzie‐
sięciu latach panowania jako Momolu IV, został w plemiennej dyspucie zmuszony do abdy‐
kacji i złożenia odziedziczonej po rodzicach – królu Lahai i królowej Sandimannie – korony,
zaczął szukać szczęścia jako polityk w Monrovii. Niemało mu w tym pomogło pozbycie się
pięciu plemiennych żon i ślub z młodą pięknością Rachel Johnson, która – szczęśliwym zbie‐
giem okoliczności – okazała się panną o świetnych koneksjach politycznych i finansowych,
była bowiem wnuczką Hilary’ego W.R. Johnsona, pierwszego urodzonego w Liberii prezy‐
denta tego kraju. Małżeństwo spełniło nie tylko bezgraniczne oczekiwania Massaquoia wobec
kobiecej urody, ale także jego ambicje, dało mu bowiem coś, bez czego nikt w Liberii nie
mógł liczyć na polityczny sukces – towarzyską akceptację „amerykanoliberyjskiej” klasy rzą‐
dzącej. „Amerykanoliberyjczyk” to ulubione określenie stosowane przez potomków amery‐
kańskich niewolników. To oni w roku 1847 założyli republikę Liberii, po czym wprowadzili
tam ścisły system kastowy, który narzucono autochtonom w celu utrzymywania ich w stanie
ciągłej impotencji politycznej i ekonomicznej.
Dzięki swej smykałce do polityki, urokowi osobistemu i surowej, męskiej powierzchowno‐
ści, Massaquoi szybko awansował na kolejne rządowe stanowiska, w tym ministra do spraw
interioru. To ostatnie wiązało się z odpowiedzialnością za zbliżenie wodzów plemiennych
z rządem liberyjskim, rozpatrywanie plemiennych skarg i organizację międzyplemiennych
Strona 19
dysput. Przy szerokim poparciu ze strony zarówno swojej nowej amerykanoliberyjskiej
klasy, jak i współplemieńców z ościennego terytorium, Massaquoi wyrósł na polityczną, po‐
wszechnie uznaną potęgę. Stał się też przedmiotem zainteresowania wyższych kręgów wła‐
dzy, które widziały w nim kolejnego rezydenta pałacu prezydenckiego. Niektóre z owych po‐
głosek dotarły do prezydenta Kinga, ten zaś uznał, że najwyższa pora położyć im kres, pyta‐
nie tylko – jak? Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Nasunęła się sama w formie pierw‐
szej po wojnie oficjalnej wizyty przedstawiciela rządu niemieckiego, za prezydentury Friedri‐
cha Eberta. Niejaki doktor Bussing, poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Niemiec,
spotkał się z prezydentem Kingiem w jego siedzibie, aby przedyskutować ściślejszą współ‐
pracę obu państw. W rozmowie wziął udział minister do spraw interioru Momolu Massaquoi.
Kiedy niski, lekko otyły poseł wkroczył do gabinetu Kinga, na jego powitanie podnieśli się
z miejsc prezydent i Massaquoi. Niemiec miał na sobie wygnieciony, biały garnitur z lnu
i cały czas wachlował się kaskiem tropikalnym, bezskutecznie próbując zaznać odrobiny ulgi
od dusznej, afrykańskiej spiekoty.
W odróżnieniu od gościa, na Liberyjczykach upał zdawał się nie robić wrażenia. Zarówno
wysoki, elegancki King z sumiastym wąsem, jak i mocno zbudowany, gładko wygolony Mas‐
saquoi, prezentowali się nienagannie w swoich grafitowych garniturach od londyńskiego
krawca i modnych wysokich kołnierzykach, których niepokalana biel ostro kontrastowała
z ciemnymi twarzami.
Zaraz po zapaleniu cygar i zajęciu miejsc Niemiec przeszedł do sedna. Płynną, lecz nazna‐
czoną ciężkim, germańskim akcentem angielszczyzną wyjaśnił, że prezydent Ebert i minister
spraw zagranicznych Walther Rathenau poprosili go o przekazanie prezydentowi Kingowi
wyrazów wdzięczności za gotowość wysłuchania ich propozycji. Jego rząd uznał, iż nadszedł
czas, aby Niemcy i Liberia ustanowiły stosunki dyplomatyczne poprzez wymianę konsulów
generalnych. Wymiana taka, dowodził doktor Bussing, przyniesie obopólne korzyści. Ułatwi
otwarcie bardzo pożądanego rynku zbytu dla liberyjskich surowców i produktów takich jak
guma, kakao i olej palmowy, Niemcom zaś zapewni nieskrępowany dostęp do tych dóbr,
który utracili wskutek przegrania wojny i ogołocenia przez aliantów ich afrykańskich kolonii.
Prezydent King nie tylko wyraził zainteresowanie propozycją, ale uznał, że należy ją jak
najszybciej wprowadzić w życie. Na to poseł zauważył, że sukces całego planu zależeć bę‐
dzie w znacznej mierze od wyboru właściwej osoby na owo eksponowane stanowisko. Musi
to być człowiek o wyjątkowych kwalifikacjach – wybitnie inteligentny, elokwentny i dosko‐
nale wykształcony. Powinien też posiadać dużą wiedzę o Afryce w ogólności, a o Liberii i jej
kulturze w szczególności. Wreszcie – aby osiągnąć sukces w Niemczech, kraju o wysokim
stopniu świadomości klasowej – musi wykazywać się doskonałymi manierami i obyciem to‐
warzyskim. „Chyba znam człowieka, który odpowiada ściśle pańskim wymaganiom – odpo‐
Strona 20
wiedział prezydent, obrzucając swojego ministra znaczącym spojrzeniem. – Właściwie z całą
pewnością go znam.”
Sześć miesięcy po wizycie niemieckiego emisariusza, 12 czerwca 1922, Momolu Massa‐
quoi, nowo mianowany liberyjski konsul generalny w Niemczech, objął swoją misję w Ham‐
burgu, dokąd przybył z żoną Rachel, synami – siedemnastoletnim Nathanielem i rocznym
Arthurem – oraz dziesięcioletnią córką Fatimą na pokładzie SS „Wigbert”, należącym do nie‐
mieckiego Woermann-Linie. Pięciu jego synów z poprzednich małżeństw: Jaiah, Manna,
Jawa, Bei James i Abraham zostało w Afryce. Najstarszy syn Al-Haj studiował już wtedy
w Dublinie.
Hermann Bae tz
W słoneczny, lecz wyjątkowo mroźny niedzielny poranek w lutym 1905 majster w kamienio‐
łomie Hermann Baetz przedzierał się jak wiele razy przedtem przez zimową scenerię lesi‐
stych gór Harzu w pobliżu miasteczka Uftrungen. Zmierzał do magazynku z prochem, gdzie
składowano duże ilości dynamitu, aby pobrać kilka lasek do eksplozji zaplanowanych na na‐
stępny dzień. Wyrobisko od magazynku dzieliła nieduża odległość, ale teraz, przy śniegu po
kolana, Baetz posuwał się bardzo powoli. Krzepkiej budowy i średniego wzrostu, jak więk‐
szość szanujących się Niemców swojej epoki, nosił gęste wąsy uważane za symbol męsko‐
ści.
Tego szczególnego ranka nękały go złe przeczucia i to nie bez powodu. W ciągu ostatniego
miesiąca dwukrotnie otarł się o śmierć. Za pierwszym razem wspinał się po sznurkowej dra‐
binie w kamieniołomie, aby zaznaczyć w stromej ścianie miejsca do wywiercenia otworów
na ładunki wybuchowe, gdy nagle pękła jedna z dwóch głównych lin. Na szczęście miał dość
siły, by uchwycić się szczebla i poczekać, aż robotnicy go wyciągną. Kilka dni później, kiedy
spadający głaz minął go zaledwie o centymetry, Baetz doszedł do wniosku, że to nie mógł
być przypadek. Staranne badanie zarówno pękniętej liny, jak i głazu potwierdziło jego podej‐
rzenie: ktoś wyraźnie przy nich majstrował. Ktoś chciał jego śmierci.
Jeszcze przed tymi incydentami żona Martha przestrzegała go, by miał się na baczności.
Odkąd zwolnił z pracy sześciu włoskich robotników, aby przyjąć na ich miejsce bezrobot‐
nych Niemców, bała się o jego bezpieczeństwo. Chociaż nie czuł niechęci do cudzoziemców,
był niemieckim patriotą o prostych zasadach, w tym takiej, że dobroczynność zaczyna się od
własnych ziomków. Włosi pracowali w kamieniołomie od lat, bo wtedy jeszcze roboty star‐
czało dla wszystkich. Ale – zgodnie z niepisaną zasadą – w kolejce do zatrudnienia cudzo‐
ziemcy zajmowali ostatnie miejsce, a w miarę ubywania miejsc pracy wylatywali jako
pierwsi. Czując się niepożądanymi albo w najlepszym razie tylko tolerowanymi jako zło ko‐
nieczne, Włosi mieli pretensje do Niemców, chociaż sprytnie zachowywali swoje uczucia dla