Hamilton Peter F. - Pustka (3) - Ewolucja
Szczegóły |
Tytuł |
Hamilton Peter F. - Pustka (3) - Ewolucja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hamilton Peter F. - Pustka (3) - Ewolucja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hamilton Peter F. - Pustka (3) - Ewolucja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hamilton Peter F. - Pustka (3) - Ewolucja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Peter F. Hamilton
Pustka: Ewolucja
Część trzecia trylogii „Pustka”
Przełożyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2018
Strona 3
Tytuł oryginału:
The Evolutionary Void
Copyright © 2010 by Peter F. Hamilton
Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo
MAG
Redakcja:
Urszula Okrzeja
Korekta:
Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce:
Tomasz Maroński
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66065-46-8
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63,
04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
www.mag.com.pl
ebook - lesiojot
Strona 4
Dla Felixa F. Hamiltona,
który pojawił się równocześnie z „Pustką”.
Nie martw się, świat ojca jest jednak nieco inny.
Strona 5
1
Statek nie miał imienia; nie miał numeru seryjnego ani nawet
logo. Zbudowano tylko jeden taki egzemplarz. Nigdy drugi nie
będzie potrzebny, więc żadnych oznaczeń mu nie nadano. Po
prostu – „statek”.
Mknął przez podstrukturę czasoprzestrzeni z prędkością
pięćdziesięciu dziewięciu lat świetlnych na godzinę. Żaden
pojazd zbudowany przez człowieka nie podróżował tak szybko.
Przy tej fantastycznej prędkości nawigacja odbywała się za
pomocą interpretacji podobieństwa szczeliny kwantowej, która
określała względne położenia masy w zewnętrznym
rzeczywistym wszechświecie. Ten sposób nawigacji zmniejszał
konieczność użycia prostego hiperradaru i czujników – urządzeń
możliwych do wykrycia. Nadzwyczaj wyrafinowany ultranapęd
„statku” mógłby osiągnąć jeszcze większą prędkość, ale znaczną
część fenomenalnej energii wykorzystywano do tłumienia
fluktuacji. Dzięki temu w polach kwantowych nie pojawiały się
charakterystyczne deformacje, mogące zdradzić pozycję „statku”
innym okrętom, które chciałyby go namierzyć.
Imponująca zdolność maskowania się, a przy tym ten ogrom:
jajo długości sześciuset metrów i średnicy dwustu metrów w
centrum. Faktyczna przewaga polegała jednak na uzbrojeniu: na
pokładzie znajdowały się bronie zdolne zlikwidować pół tuzina
okrętów Wspólnoty klasy Capital, i to w zasadzie bez
wychodzenia z trybu oczekiwania. Tylko raz je sprawdzono. By
uniknąć wykrycia, „statek” odleciał na dziesięć tysięcy lat
świetlnych od Wielkiej Wspólnoty i dopiero tam je przetestował.
W międzygwiezdnej pustce rozeszły się kolorowe mgławice.
Przez następne milenia prymitywne obce cywilizacje z tego
rejonu Galaktyki będą im oddawać cześć jako bogom.
Neskia siedziała w czystej, półkolistej kabinie „statku”, mając w
egzowizji spokojnie tańczące trajektorie lotu. Przeszedł ją
Strona 6
dreszcz trwożnej emocji, gdy wspominała widok gwiazd
rozrywanych na strzępy. Co innego pracować dla Frakcji
Progresywistów, zarządzać tajną stacją wytwórczą, wysyłać
statki i sprzęt do rozmaitych agentów i przedstawicieli. To łatwe:
bezduszna maszyneria, której precyzja napawała Neskię dumą.
Co innego widok broni w akcji. Neskia poczuła niepokój, jakiego
nie zaznała od ponad dwóch wieków, odkąd stała się Elewatem i
rozpoczęła migrację do centrum. Nie negowała swej wiary w
Progresywistów, ale świadomość istnienia tak potężnych broni
oddziaływała mocno na pierwotnym poziomie, który nigdy nie
został w pełni wyparty z jej ludzkiej psychiki. Trwogą
przejmowała ją moc, którą władała jedynie ona.
Inne elementy jej zwierzęcej przeszłości zostały spokojnie i
skutecznie wymazane. Najpierw dzięki biononice i uznaniu
filozofii kulturowej Elewatów, czego kulminacją było przyjęcie
doktryny Frakcji Progresywistów. Potem dla pokreślenia
przywiązania do nowej wiary subtelnie odrzuciła swoją
dotychczasową formę cielesną. Obecnie skóra Neskii połyskiwała
metaliczną szarością, komórki naskórka przepojono najnowszą
półorganiczną tkanką, która wpasowała się z idealną symbiozą.
Twarz – kiedyś wzbudzała zachwyt mężczyzn – przybrała teraz
bardziej efektywny, płaski profil, a biononicznie zmodyfikowane,
duże, okrągłe oczy widziały w wielu szerokich spektrach. Dzięki
wydłużonej i bardziej giętkiej szyi głowa zyskała znacznie
większą manewrowalność. Obciągnięte połyskliwą skórą mięśnie
wzmocniono i Neskia potrafiła biec jak ścigający ofiarę lampart, i
to jeszcze zanim zadziałały u niej modyfikacje biononiczne.
Największą ewolucję przeszedł jednak jej umysł. Zrezygnowała
z bioneuronalnego profilowania; nie potrzebowała genetycznego
wzmocnienia wiary. Cześć i uwielbienie – byłoby to dla jej
procesów myślowych określenie zbyt uproszczone – ale bez
wątpienia była oddana sprawie. Całkowicie się poświęciła
Progresywistom, zaangażowana na pełnym poziomie
emocjonalnym. Dawne ludzkie troski i imperatywy biologiczne
już jej nie obchodziły, cały intelekt poświęciła frakcji i jej celom.
Przez ostatnie pięćdziesiąt lat tylko ich projekty i plany były dla
Strona 7
niej źródłem satysfakcji i cierpienia. Całkowicie z nimi
zintegrowana, stała się uosobieniem wartości Progresywistów.
Dlatego liderka frakcji, Ilanthe, właśnie ją wybrała na dowódcę
„statku” podczas tej misji. I właśnie to, jedynie to, dawało jej
satysfakcję.
„Statek” zwalniał, osiągając współrzędne, które Neskia
wcześniej wprowadziła do smartkoru. Prędkość słabła, aż
„statek” zastygł bezwładnie w transwymiarowej stazie, a displej
nawigacyjny Neskii pokazywał Układ Słoneczny oddalony o
dwadzieścia trzy lata świetlne. Dogodna odległość. Znajdowali
się poza rozległą siecią czujników otaczającą macierzysty świat
ludzkości, lecz „statek” mógł tam dotrzeć w niecałe trzydzieści
minut.
Neskia kazała smartkorowi wykonać pasywne skanowanie.
Wykrył pył międzygwiezdny i dziwną lodową kometę. W
promieniu trzech lat świetlnych żadnej innej masy nie stwierdził.
Na pewno nie było żadnych statków. Aliści skanowanie wykazało
małą, charakterystyczną anomalię; na jej widok Neskia
uśmiechnęła się z satysfakcją. W otoczeniu „statku” ultranapędy
trzymały się w transwymiarowej stazie, niewykrywalne.
Zdradzał je tylko ten jeden specyficzny sygnał. Należało wiedzieć,
czego się szuka, żeby go wykryć. Ale kto by tu czegokolwiek
szukał? A już na pewno nie ultranapędów. „Statek” potwierdził,
że jest tu osiem tysięcy maszyn na stanowisku, czekających na
instrukcje. Neskia nawiązała połączenie i uruchomiła procedurę
sprawdzania. Rój był gotowy.
Spokojnie czekała na kolejną rozmowę z Ilanthe.
***
Zebranie Rady EgzoProtektoratu zakończyło się i Kazimir
zamknął połączenie z perceptualną salą konferencyjną. Był sam
w swoim biurze na szczycie Pentagonu II. Nie miał dokąd pójść.
Trzeba uruchomić flotę odstraszającą, teraz nie ma żadnych
wątpliwości. Tylko tak można pokonać nadciągającą armadę
Imperium Ocisenów bez nieakceptowalnej liczby ofiar po obu
stronach. A gdyby wyciekła informacja, że Ocisenów wspierają
Strona 8
statki alf... A na pewno wycieknie. Ilanthe się tym zajmie.
Nie ma wyboru.
Podszedł do panoramicznego okna, po raz ostatni poprawiając
niesforny kołnierz z szamerunkiem. Spojrzał w dół na bujny park
Atolu Babuyan, oświetlonego łagodnym blaskiem emitowanym
przez kryształową kopułę w górze. Przez sztuczny brzask widział
jednak rozmyty półksiężyc Icalanise. Podczas swej kadencji
obserwował ten widok mnóstwo razy. Traktował go jako coś
oczywistego. Teraz się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś to zobaczy.
U prawdziwego wojskowego nie była to myśl niezwykła – co
więcej, jej rodowód mógł napawać dumą.
Jego u-adiunkt otworzył połączenie z Paulą.
– Rozmieszczamy flotę odstraszającą przeciw Ocisenom –
powiedział.
– O, rety! Wnioskuję, że ostatnia misja uwięzienia się nie
powiodła.
– Nie powiodła się. Statek alf wybuchł, gdy wycofywaliśmy go z
hiperprzestrzeni.
– A niech to! Samobójstwo nie leży w naturze psychologicznej
alf.
– Oboje to wiemy. ZAN:Władze też oczywiście to wiedzą, ale jak
zawsze potrzeba niezbitego dowodu, a nie poszlak – stwierdził.
– Lecisz z flotą?
Kazimir mimowolnie się uśmiechnął. Gdybyś tylko wiedziała.
– Tak, lecę.
– Powodzenia. Spróbuj zwrócić się przeciwko niej. Będą tam
prowadzić obserwacje; jest szansa, że uda ci się ich wcześniej
wykryć?
– Na pewno spróbujemy. – Zerknął na stacje przemysłowe
krążące wokół „Wysokiego Anioła”: na tle nieboskłonu tworzyły
wąski, połyskujący, srebrny pierścień. – Słyszałem o Ellezelinie.
– Właśnie. Digby nie miał wyboru. ZAN wysyła zespół
kryminalistyczny. Jeśli uda im się odkryć, co przewoził Chatfield,
może zdołamy doprowadzić Progresywistów przed sąd, zanim
dotrzesz do Ocisenów.
– Wątpię. Ale mam dla ciebie nowiny.
Strona 9
– Tak?
– „Lindau” opuścił układ planety Hanko.
– Dokąd leci?
– To najciekawsze. O ile się zorientowałem, leci do Szpikulca.
– Do Szpikulca? Jesteś pewien?
– Ekstrapolacja na podstawie ich obecnej trajektorii. Nie
zmienia się od siedmiu godzin.
– Ale to... nie.
– A dlaczego nie? – Kazimir był rozbawiony reakcją śledczej.
– Po prostu nie wierzę, że Ozzie znów będzie wtrącać się do
spraw Wspólnoty. Nie w taki sposób. A już na pewno by nie
zatrudnił kogoś takiego jak Aaron.
– Dobra, przyznaję ci rację. Ale w Szpikulcu są również inni
ludzie.
– Są. Mógłbyś kogoś wymienić?
Kazimir się poddał.
– Więc co Ozzie ma wspólnego z całą sprawą?
– Nie mam pojęcia.
– „Lindau” nie leci z szybkością, do jakiej jest zdolny.
Prawdopodobnie został uszkodzony na Hanko. Do Szpikulca bez
trudu zdołasz dotrzeć przed nim, a nawet go przechwycić.
– Kuszące, ale nie zamierzam ryzykować. Już i tak straciłam za
dużo czasu na swoją osobistą obsesję. W tym momencie nie mogę
znów ryzykować i szukać wiatru w polu.
– Jasne. Przez kilka dni będę zajęty. W razie pilnej konieczności
możesz się ze mną skontaktować.
– Dziękuję. Teraz mój priorytet to zabezpieczenie Drugiej
Śniącej.
– Powodzenia.
– Tobie też tego życzę, Kazimirze. Szczęśliwej drogi.
– Dziękuję.
Zamknął połączenie z Paulą i jeszcze przez chwilę stał przy
oknie.
Potem aktywował funkcję interfejsu swojego pola
biononicznego, które dopasowało się do T-sfery floty.
Teleportował się do terminalu wormholowego, orbitującego
Strona 10
poza gigantycznym statkiem-arką obcych, i przez wormhol
wyłonił się w terminalu Kerensk. Kolejny skok teleportacyjny i
wynurzył się wewnątrz Wyspy Heweliusza – jednej z ziemskich
stacji T-sfer, unoszącej się siedemdziesiąt kilometrów nad
Południowym Pacyfikiem.
– Gotowe – zameldował ZAN:Władzom.
ZAN otworzył tajny wormhol do Proximy Centauri, oddalonej o
4,3 lat świetlnych, i Kazimir przeszedł przez niego. Układ Alfa
Centauri okazał się wielkim rozczarowaniem, gdy w 2053 roku
Ozzie i Nigel otworzyli tam swój pierwszy wormhol dalekiego
zasięgu. Ponieważ dzięki standardowym astronomicznym
procedurom wykryto już tam podwójną gwiazdę typu
widmowego G i K oraz planety, wszyscy mieli nadzieję na
znalezienie tam światów odpowiednich dla ludzi. Nic takiego nie
odkryto. Ale ponieważ Ozzie i Nigel skutecznie dowiedli, że
między odległymi gwiazdami można stworzyć wormhol, udało
im się zdobyć dodatkowe fundusze dla swojej firmy, która
szybko przekształciła się w Sieć Transportu Tunelowego (STT),
oraz założyć Wspólnotę. Nikt nigdy nie powrócił do Alfa Centauri
i nikt nigdy nie był w układzie Proxima Centauri, która ze swoją
małą gwiazdą typu widmowego M nie mogła mieć planety
odpowiedniej dla ludzi. Właśnie dlatego stanowiła doskonałą
lokalizację – ZAN zbudował tam „flotę odstraszającą” i tam też
miała ona swoją bazę.
Kazimir zmaterializował się pośrodku prostej, przezroczystej
kopuły, która u podstawy miała dwa kilometry średnicy.
Stanowiła mały pęcherz na powierzchni jałowej, pozbawionej
powietrza planety, okrążającej drobnego czerwonego karła w
odległości pięćdziesięciu milionów kilometrów. Ciążenie
wynosiło jakieś dwie trzecie standardowego. Okoliczne niskie
wzgórza strzępiły linię horyzontu, szarobrązowy regolit
przybierał ponurą rdzawą barwę w niewydajnym
promieniowaniu Proximy.
Stopy Kazimira stały na czymś, co wyglądało jak matowy szary
metal, ale gdy próbował skoncentrować wzrok na jednolitej
powierzchni, ta się skręciła, jakby coś oddzielało podeszwy
Strona 11
butów od fizycznej struktury. Jego biononiczna funkcja
skanowania pola wykazała, że wokół niego ożywiają się potężne
siły, wznoszące się z dziwnej podłogi.
– Jesteś gotowy? – spytały ZAN:Władze.
Kazimir zacisnął zęby.
– Zaczynaj.
Zapewniał Gore’a i Paulę, że flota odstraszająca to nie blef.
Stanowiła szczyt technicznych osiągnięć ZAN i mogła
przynajmniej dorównać okrętom raielów-wojowników. Musiał
jednak przyznać, że nazwanie jej flotą to była lekka przesada.
Nieunikniony problem polegał na tym, komu ufać, gdy ma się
taką siłę rażenia. Im większa załoga, tym większe
prawdopodobieństwo złego wykorzystania albo przecieku
informacji do którejś frakcji. Paradoksalnie sama technika
dostarczała rozwiązania. Potrzebowała tylko jednej sterującej
świadomości. ZAN odmówił przejęcia dowództwa z powodów
etycznych, odrzucając koncepcję odgrywania roli absolutnej
omnipotencji. Dlatego zadanie zawsze spadało na naczelnego
admirała.
Siły roiły się wokół Kazimira, wzbierały w bazie jak fala
przypływu, odczytywały go na poziomie kwantowym, a potem
przekształcały pamięć. Admirał przechodził transformację:
czysto fizyczna struktura przemieściła się do równoważnej z nią
funkcji energii zawartej w pojedynczym punkcie, który wtargnął
do czasoprzestrzeni. Jego „objętość” – sygnatura energii, którą się
stał – była zwinięta w głębi pól kwantowych, przy czym została
wykorzystana podobna zasada konstrukcyjna jak w przypadku
ZAN. Zawierała jego umysł i wspomnienia wraz z pewnymi
podstawowymi zdolnościami motorycznymi i zmysłowymi, lecz
w odróżnieniu od ZAN nie był to punkt o stałej lokalizacji.
Kazimir wykorzystał swoje nowe wejścia sensoryczne, by
zbadać siatkę wewnątrzprzestrzenną w swoim bezpośrednim
otoczeniu; przeglądał czekający układ przetransformowanych
funkcji zgromadzonych wewnątrz skomplikowanych
mechanizmów egzotycznej materii kopuły. Wybierał te, które
mogły się przydać w misji, i wcielał je do własnej sygnatury –
Strona 12
podobnie w dawnych czasach postępowali rycerze, gdy
przechodzili przez zbrojownię i brali z półek broń i tarcze.
W końcu do swojej pierwotnej sygnatury wcielił osiemset
siedemnaście funkcji. Funkcja dwudziesta siódma była
zdolnością podróży ponadświetlnych i umożliwiała Kazimirowi
przesunięcia całej sygnatury energii przez hiperprzestrzeń. Nie
zachował żadnej masy, prędkość jaką mógł osiągnąć, była kilka
rzędów większa od ultarnapędu.
Kazimir wystrzelił się z bezludnej planety w kierunku Floty
Ocisenów i pędził z prędkością stu lat świetlnych na godzinę.
Potem przyśpieszył.
***
Statek międzygwiezdny był gotów do wejścia w atmosferę
planety. Dostawca uśmiechnął się do stewarda, który szedł przez
kabinę i zbierał od pasażerów niedopite drinki. Powinien to robić
bot albo wbudowany zsyp śmieciowy, ale towarzystwa lotnicze
zawsze zatrudniały załogę ludzką, gdyż większość pasażerów
(przynajmniej nie-Elewatów) lubiła odrobinę kontaktu
osobistego podczas podróży. Ponadto załoga ludzka przydawała
nieco wyrafinowania i elegancji wieków minionych.
Uzyskał dostęp do czujników, gdy wokół statku gęstniała
atmosfera. Na drugim co do wielkości południowym kontynencie
planety Fanallisto padał deszcz. Potężne, spiżowe chmury
przetaczały się nad ląd napędzane wiatrem, który nad pustymi
przestrzeniami Oceanu Antarktycznego nabierał straszliwej
prędkości. Deszcz był tak potężny, że miasta aktywowały pola
siłowe kopuł pogodowych. Do rozrastających się stref rolniczych
słano ostrzeżenia o powodziach.
Fanallisto rozwijała się od ponad stu lat. Całkiem przyjemna
planeta, niczym się niewyróżniająca na firmamencie Światów
Zewnętrznych. Dziesiątki milionów ludzi żyły w nudnawych
strefach zurbanizowanych. Każda miała świątynię Żywego Snu i
pokaźny zastęp wyznawców. Perspektywa Pielgrzymki
wywoływała napięcia i spory, a sytuację pogarszały ostatnie
wydarzenia na Viotii. Każdy dzień kryzysu przynosił nowe akty
Strona 13
przemocy wobec świątyń.
Nic szczególnego. Podobnych konfliktów było mnóstwo w
Wielkiej Wspólnocie. Na Fanallisto jednak przemoc spotkała się
kilka razy z odwetem ludzi o wzbogaconych biononikach. Frakcja
Konserwatystów bardzo chciała odkryć, co takiego szczególnego
ma w sobie Fanallisto, że aż potrzebne są wsparcie i ochrona
prawdopodobnych agentów Progresywistów.
Dostawca się tym nie przejmował, o czym wyraźnie powiedział
frakcji. Na Fanallisto przebywał jednak obecnie agent Frakcji
Konserwatywnej, a standardowe procedury operacji w terenie
wymagały zapewnienia niezależnego wsparcia ewakuacji.
Dlatego właśnie Dostawca nie pojechał prosto do Londynu z
kosmoportu Purlap, lecz poleciał na Trangor, a potem
najbliższym statkiem na Fanallisto. Przynajmniej nie brał
aktywnego udziału w operacji. Drugi agent nawet się nie
dowiedział o przybyciu Dostawcy.
Statek komercyjny przebił się przez mokrą atmosferę i lądował
w kosmoporcie Rapall. Wszyscy pasażerowie wysiedli. W
budynku terminalu Dostawca odebrał bagaż; dwie średnie
walizki sunęły za nim na regrawie i zaparkowały się w bagażniku
taksówki. Zamówił taksówkę i do komercyjnej dzielnicy miasta
odbył krótki lot w małej kapsule regrawowej, która przemknęła
pod polem siłowym kopuły. Stamtąd pomaszerował na inne
lądowisko taksówek i – używając innej tożsamości – poleciał do
hotelu Foxglove we wschodniej części miasta.
Na dziesięć dni zarezerwował pokój 225, wykorzystując
certyfikat trzeciej tożsamości i płacąc niewykrywalną monetą.
Cztery minuty zajęło mu włamanie się do węzła
cybersferycznego pokoju i zainstalowanie rozmaitych procedur,
dzięki którym pokój wyglądał na zamieszkany. Miła,
profesjonalna robótka, ocenił. Mała jednostka kuchenna będzie
wytwarzała posiłki, które bot-pokojówka, podczas codziennego
porannego sprzątania, wyrzuci do toalety. Od czasu do czasu
włączą się prysznic sporowy oraz inne urządzenia; klimatyzatory
zmienią temperaturę, węzeł przekaże do unisfery kilka rozmów.
Zużycie energii będzie się zmieniało.
Strona 14
Wstawił obie walizki do jedynej szafy, żeby pokój wyglądał
porządniej, i aktywował ich mechanizmy obronne. Nie chciał
wiedzieć, co jest wewnątrz, ale domyślał się, że jakiś dość
agresywny hardware. Upewnił się, że mechanizmy działają
poprawnie, opuścił pokój i zamówił taksówkę pod westybul
hotelu. To nie on wróci po walizki – to by stworzyło wzorzec. Był
wdzięczny za takie procedury operacyjne. Po ostatnim śnie
Justine chciał tylko jednego: wrócić do rodziny. Już postanowił,
że przez kilka następnych tygodni nie przyjmie żadnych dalszych
zleceń od Frakcji Konserwatywnej, bez względu na to, jak bardzo
będą go ostrzegać i jak uprzejmie prosić. Wydarzenia gęstniały,
zbliżał się punkt kulminacyjny, a było tylko jedno miejsce, w
którym powinien przebywać prawdziwy ojciec.
Szklane, kurtynowe drzwi westybulu rozsunęły się,
przepuszczając Dostawcę. Taksówka już na niego czekała,
unosiła się kilka centymetrów nad betonowym placykiem. Nie
zdążył do niej dotrzeć, gdy zadzwoniła do niego Frakcja
Konserwatywna.
Odmówię im, obiecał sobie. Choćby nie wiem co.
Usiadł na wklęsłym fotelu taksówki, powiedział smartnetowi,
że chce jechać do centrum, a potem przyjął rozmowę.
– Tak?
– Rozmieszczono flotę odstraszającą – powiedziała Frakcja
Konserwatywna.
– Dziwi mnie, że tak długo to trwało. Ludzie denerwują się z
powodu Ocisenów, a przecież nawet jeszcze nie wiedzą o alfach.
– Uważamy, że całe to rozmieszczenie to wynik knowań
Progresywistów.
– Naprawdę? A co mieliby przez to zyskać?
– Poznaliby w końcu naturę floty odstraszającej.
– No dobrze, ale w czym im to pomoże?
– Nie wiemy. Ale to ma być kluczowa sprawa w ich planach,
postawili prawie wszystko na jedną kartę, żeby zmanipulować to
jedno wydarzenie.
– Gra się zmienia – powiedział Dostawca słabo. – To właśnie
powiedział Marius: gra się zmienia. Myślałem, że mówi o Hanko.
Strona 15
– Najwyraźniej nie.
– A więc rzeczywiście wkraczamy w fazę krytyczną?
– Tak się wydaje.
Od razu nabrał podejrzeń.
– Już nic więcej dla was nie będę robił – oznajmił. – Nie teraz.
– Wiemy. Dlatego dzwonimy. Stwierdziliśmy, że na to
zasługujesz. Rozumiemy, jak wiele znaczy dla ciebie rodzina. Jak
bardzo chcesz z nią być.
– Aha. Dziękuję.
– Jeśli chcesz wrócić do bardziej aktywnego statusu...
– Dam wam znać. Czy mój zastępca przejął śledzenie Mariusa?
– Informacje operacyjne są niedostępne.
– Oczywiście, przepraszam.
– Jeszcze raz dziękujemy za współpracę.
Koniec rozmowy. Dostawca wyprostował się w fotelu.
Cholera! Flota odstraszająca! Sprawa robiła się poważna,
potencjalnie zabójcza. Do diabła z procedurami: kazał taksówce
lecieć prosto do kosmoportu. Lot, który miał zarezerwowany,
startował dopiero za dwie godziny. U-adiunkt natychmiast
wyszukał mu pierwszy statek w stronę jednego ze Światów
Centralnych. Lot linii PanCephei na Gralmond, za trzydzieści pięć
minut. U-adiunkt zdołał zarezerwować miejsce z olbrzymią
dopłatą za kabinę w salonce pierwszej klasy. Ale lot miał trwać
dwadzieścia godzin. Plus dwadzieścia minut przesiadki przez
wormhol na Ziemię i za dwadzieścia jeden godzin z kawałkiem
Dostawca dotrze do Londynu.
Tyle czasu wystarczy. Czy aby na pewno?
***
Araminta tak strasznie chciała uciec jak najdalej od Colwyn City,
że zupełnie nie myślała o praktycznych aspektach marszu
ścieżkami silfenów między światami. Spacerek przez tajemnicze
lasy i słoneczne polany uznała za pomysł romantyczny.
Równocześnie pokazałaby środkowy palec: niech się odpieprzą
Żywy Sen i ten sukinsyn Kleryk Konserwator. Gdyby się chwilę
zastanowiła, staranniej by dobrała odzież i na pewno włożyłaby
Strona 16
solidniejsze buty. No i wzięłaby coś do jedzenia.
Na razie nie zwracała uwagi na te sprawy. Niecałą godzinę szła
beztrosko przez mały zagajnik, w którym wynurzyła się ścieżka z
Francola Wood. Araminta dziwiła się po prostu, jakie ma
szczęście, że w końcu udało jej się wybrnąć z trudnej sytuacji.
„Musisz sobie uzmysłowić, czego chcesz”, powiedział jej Laril.
Właśnie zaczynam to robić. Znów przejmuję kontrolę nad
swoim życiem.
Wtedy cztery księżyce zaszły za horyzont. Uśmiechnęła się do
odchodzącego kwartetu, zastanawiając się, kiedy znowu się
pojawią. Szybko przesuwały się po niebie, więc na pewno
okrążały tę planetę kilkakrotnie w ciągu doby. Odwróciła się za
siebie i uśmiech zamarł jej na twarzy. Gruby wał ciemnych,
nieprzyjaznych chmur rósł nad wysokimi wzgórzami
okalającymi dolinę. Dziesięć minut później lunęło i w kilka
sekund przemoczyło Aramintę do suchej nitki. Wygodny stary
polar chronił przed mżawką, ale nie przed niemal tropikalną
ulewą. Araminta odsunęła z oczu kosmyki – teraz szczurze
ogonki – i zdecydowanie brnęła naprzód, mając widok najwyżej
sto metrów przed sobą. Buty o cienkich podeszwach rozjeżdżały
się na niebezpiecznie śliskim trawopodobnym podłożu. Mozolnie
schodziła po stoku na dno doliny, przez połowę czasu w kucki,
jak goryl. I tak przez trzy godziny.
Przez resztę dnia trawersowała szeroką, pustą dolinę. Chmury z
łoskotem przetoczyły się gdzieś dalej. Pomarańczowo
zabarwione światło słoneczne wysuszyło jej kurtkę i spodnie, ale
bielizna nie wyschła i zaczęła ją wkrótce ocierać. W końcu
Araminta dotarła do szerokiej, meandrującej rzeki.
Brzeg po tej stronie doliny był niepokojąco grząski.
Najwyraźniej silfeni nie używali łodzi. Nigdzie nie było brodu ani
kamieni, ułatwiających przejście przez rzekę. Araminta z
nieufnością obserwowała szybki nurt. Zacisnęła zęby i ruszyła w
dół rzeki. Szła pół godziny, ale nie znalazła żadnego naturalnego
miejsca, gdzie mogłaby przekroczyć rzekę. Musiała wejść do
wody.
Zdjęła kurtkę, spodnie, bluzkę i związała je swoim wiernym
Strona 17
pasem narzędziowym. Nie mogła zostawić ubrań, choć gdyby
musiała płynąć, stanowiłyby wielkie obciążenie. Brodząc,
trzymała ciężki tobołek nad głową. Dno rzeki było śliskie, szybki
prąd – niebezpieczny, a woda lodowata, że aż zapierało dech.
Pośrodku rzeki woda sięgała prawie do obojczyków, ale
Araminta z determinacją szła naprzód.
Słaniając się, wyszła na drugi brzeg. Skórę miała zdrętwiałą.
Tak się trzęsła, że nie mogła odwiązać tobołka, który teraz był jej
jedynym dobytkiem. Idąc, albo drżała z zimna i kuliła się, albo dla
rozgrzewki okładała się ramionami. W końcu palce odzyskały
czucie. Ciało było przeraźliwie blade, gdy znów wkładała drżące
ręce i nogi w ubranie.
Marsz jej zbytnio nie rozgrzał. Przed nocą nie udało jej się
dotrzeć do linii lasu. Zwinęła się przy niewielkiej skale i drżąc,
zapadła w niespokojny sen. W nocy dwa razy padało.
Rano uświadomiła sobie, że nie ma nic do jedzenia. W brzuchu
jej burczało, gdy schyliła się nad małą strużką, by napić się
lodowatej wody. Nigdy nie czuła się tak podle. Nawet w dniu gdy
opuściła Larila, nawet gdy widziała swoje mieszkanie w
płomieniach. Ale paskudnie! Co gorsza, nigdy przedtem nie czuła
się tak samotna. To nie był świat człowieka. Gdyby przytrafiło jej
się coś banalnego – skręcona kostka, rozcięte kolano – nie mogła
wezwać pogotowia, żadnej pomocy w promieniu lat świetlnych.
Leżałaby tu w dolinie i umierała z głodu.
Wyobraziła to sobie, świadoma teraz, jak wielkie ryzyko podjęła
wczoraj, przechodząc przez rzekę. Kończyny zaczęły jej drżeć.
Doszła do wniosku, że to opóźniona reakcja szokowa, następstwo
strasznej walki w Parku Bodant i brodzenia w lodowatej rzece.
Z większą ostrożnością ruszyła ku linii drzew w górach. Nie
znalazła nic nadającego się do jedzenia. Ziemię pokrywały
żółtawe, trawiaste rośliny o małych lawendowych kwiatkach.
Wlokąc się posępnie, próbowała sobie przypomnieć wszystko, co
słyszała o ścieżkach silfenów. Niewiele. Nawet encyklopedia
powszechna, załadowana do spacji pamięci, zawierała na ten
temat więcej mitów niż faktów. Ścieżki istniały, map nie było;
jacyś ludzie-mediewiści wyruszyli tu w poszukiwaniu celów
Strona 18
osobistych, nieracjonalnych; potem o wielu z nich słuch zaginął.
Oczywiście z wyjątkiem Ozziego. Araminta mętnie wiedziała, że
Ozzie jest przyjacielem silfenów. Również Mellanie, kimkolwiek
kiedyś była. Araminta pluła sobie w brodę, że nie kazała
swojemu u-adiunktowi zrobić prostej kwerendy. Ponad tydzień
temu Cressida poinformowała ją o jej osobliwym rodowodzie, ale
Araminta nie dopytywała ani nie próbowała się czegoś sama
dowiedzieć. Idiotka za mnie.
Na wspomnienie Cressidy postanowiła się zebrać do kupy.
Cressida nigdy się nie poddawała, nie rozczulała nad sobą. A
przecież jestem z nią również spokrewniona.
Szukała więc pozytywów, podchodząc do lasu, gdzie powinna
się zaczynać następna ścieżka. Po pierwsze, wyczuwała ścieżki,
co znaczyło, że ta wędrówka się zakończy, będzie miała jakiś
finał. Brak jedzenia wkurzał, ale Araminta miała przecież silne
dziedzictwo Awangardów, a ich etos polegał na przygotowaniu
ludzkości, by mogła przeżyć w całej Galaktyce. W dzieciństwie,
na farmie, bawili się z rodzeństwem w „spróbuj to zjeść” i wtedy
się przekonała, że Awangarda dość trudno otruć obcą
roślinnością. Jej kubki smakowe posiadały wyostrzoną zdolność
wyłapywania tego, co niebezpieczne. O ile roślina nie była
ekstremalnie trująca, metabolizm Araminty potrafił sobie z nią
poradzić.
Mimo to rosnąca tu trawa jej się nie podobała.
Poczekam do następnej planety, zanim skosztuję tej trawy.
Gdy dochodziła do pierwszych, porośniętych mchem drzew,
powietrze znacznie się oziębiło. Daleko znad doliny nadciągały
gęste chmury w kształcie kowadła. W tej temperaturze deszcz
zmyłby resztki morale, jakie jej zostały.
Wchodziła w las. Długie, miodowobrązowe liście trzepotały na
gałęziach drzew. Z trawy wyzierały białe kłębuszki jakby ciasno
zwiniętej pajęczyny. Wśród drzew wiatr ucichł. Araminta
nabierała wiary w siebie. W jakiś sposób wyczuwała, że coś się
zmienia. Gdy spojrzała w górę, między plątaninę gałęzi, widziała
nikłe prześwity nieba podbarwione turkusem. To dodawało
otuchy. Niebo było tu zdecydowanie jaśniejsze i bardziej
Strona 19
przyjazne niż nad górami.
Głęboko w gajasferze albo w dumaniu silfeńskiego Ostrowa
Matki – gdziekolwiek dryfował jej umysł – mogła śledzić subtelne
zmiany przestrzeni wokół siebie. Ścieżka cały czas była w ruchu,
nie mając ustalonego początku ani końca; droga reagowała na
życzenia podróżnego. Ale chyba, z pewnej niewiarygodnej
odległości, Aramintę obserwowała jakaś świadomość. I Araminta
miała mgliste wrażenie, że na ścieżkach znajduje się wiele istot.
Nieprzebrane miliony wędrowały tu i tam; niektórzy mieli cel,
chcieli czegoś doświadczyć, inni dawali się prowadzić ścieżkom
losowo przez Galaktykę, by coś znaleźć i poznać.
Między oblepionymi mchem pniami pojawiały się nowe drzewa
o gładkich białawozielonych pniach. Bujne zielone liście
przywoływały na myśl wiosnę w lesie. Po pniach pięły się
bluszcze i winorośle, obwieszone girlandami szarych kwiatów.
Ścieżka wiła się wśród pagórków, wkraczała w wąskie doliny.
Araminta szła przed siebie. Mijała szemrzące strumyki. Raz
nawet dobiegł ją grzmot potężnego wodospadu, ale gdzieś dalej
od drogi, więc nie poszła za dźwiękiem. Czerwone liście
przeplatały się w jasnobrązowym baldachimie. Butami deptała
kruche liście w trawie. Powietrze robiło się ciepłe i suche.
Deszczowa dolina została wiele godzin z tyłu. Araminta usłyszała
cichy madrygał śpiewany głosem obcej istoty. Nie znała słów, ale
harmonie wydały jej się przepiękne. Przystanęła nawet na chwilę
zasłuchana. Wiedziała: to silfeni, liczna grupa krocząca radośnie
do nowego świata, oferującego świeże widoki i ekscytacje. Przez
chwilę miała ochotę do nich podbiec, widzieć to, co oni widzą,
czuć wszystko tak, jak oni czują. Ale wtedy do jej umysłu wsączył
się obraz Cressidy, inteligentnej, samodzielnej, skupionej na celu,
i zrozumiała skonfundowana, że wędrówka z bandą obcych elfów
nie jest rozwiązaniem. Bez entuzjazmu ruszyła w dalszą drogę.
Na pewno gdzieś daleko był świat Wspólnoty, choć obecnie
droga do niego była mało używana. Silfenów nie obchodziły
planety, na których powstały inne cywilizacje, szczególnie te
poniżej pewnego poziomu technologicznego.
Drzewa się przerzedzały. Westchnęła z ulgą, gdyż z każdym
Strona 20
krokiem robiło się bardziej biało, jaśniej i cieplej. Teraz
przeważały drzewa o liściach czerwonych, grubych i woskowych
oraz jasnoszarych cienkich gałązkach, dziwnie od siebie
odseparowanych. Uśmiechnęła się radośnie. To niesamowite, że
między światami są takie ścieżki.
Szlak zaprowadził ją na skraj falujących drzew.
– O, Wielki Ozzie! – szepnęła przerażona, mrużąc oczy w
oślepiającym świetle. Aż po horyzont rozciągał się przed nią
widok płaszczyzny pokrytej białym piaskiem. Gorącego słońca
nie przesłaniała żadna chmurka. – To pustynia!
Araminta wykonała pełny obrót i nagle zobaczyła, że jest
pośrodku nędznej kępki drzew na skraju długiego, błotnistego
stawku. Gdzieś w tych drzewach ginęła ścieżka, kurcząc się do
nicości.
– Zaraz, to nie tak, coś się nie zgadza. Nie chcę tu być. – I wtedy
ścieżka zniknęła. – O, w mordę!
***
Araminta może niewiele wiedziała o obcych planetach, ale
jednego była pewna: bez przygotowania nie wyrusza się na
pustynię w samo południe. Powoli obeszła staw, szukając śladów
obecności innych ludzi. Poza bardzo starymi odciskami w
wyschniętym mule nie znalazła żadnych dowodów na to, by ktoś
mógł tu regularnie bywać. Słońce się wznosiło. Usiadła i oparła
się plecami o szary pień, usiłując schować się w nędznym cieniu
mięsistych liści drzewa.
Ponownie osaczyły ją wątpliwości, których udało jej się
przedtem pozbyć. Już znowu zaczynała użalać się nad sobą. Może
silfeni uczestniczyli w wydarzeniach galaktycznych bardziej, niż
przypuszczano? Może ją tu specjalnie wyrzucili, żeby nie mogła
poprowadzić Pielgrzymki ludzi? Od razu zobaczyła Cressidę z
brwiami uniesionymi w charakterystyczny, pogardliwy sposób.
Na ten widok aż się skuliła.
Daj spokój, weź się w garść!
Spojrzała na pas z narzędziami. Niewiele ich było, a niektóre
wykazywały niski poziom naładowania. Przydadzą się.