Haden Suzette - Hej zakwitła nam dębina

Szczegóły
Tytuł Haden Suzette - Hej zakwitła nam dębina
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Haden Suzette - Hej zakwitła nam dębina PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Haden Suzette - Hej zakwitła nam dębina PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Haden Suzette - Hej zakwitła nam dębina - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Suzette Haden Elgin Hej, zakwitła nam dębina Tego dnia, gdy dokonała cudu, Willow Severty była po prostu wykończona. Od godziny użerała się z kobietami na widowni, znosiła cierpliwie ich ataki, ważyła każde słowo mozolnie przełamując brak porozumienia. One złościły się na nią i na cały świat, nie dawały jej spokoju. Gdy zawiodły słowa, wyczerpana Willow zwróciła się ku czynom. Dokładnie chodziło o jeden czyn. Stała tam, całkiem przybita gradem słów; z każdą minutą wyglądała na bardziej sponiewieraną i do niczego. Wreszcie jakby się otrząsnęła, niczym zmęczone zwierzę po wyjściu z wody, wyciągnęła obie ręce przed siebie w geście obrony przed tamtymi kobietami. - Dosyć - powiedziała stojąc z boku mównicy w końcu sali, przed rzędami krzeseł. - Tego już za wiele. Przykro mi, że zawiodłam wasze oczekiwania, ale robiłam, co mogłam. I powtarzam: jesteście w błędzie z tym swoim praniem brudów. Powiadam wam, mężczyźni spisywali swoje prawa, odkąd tylko nauczyli się upamiętniać swą dumę i podłość, ale zawsze istniały sposoby obejścia tych praw, tak jak omija się kałuże na drodze. Prawa i wojny będą zawsze, nie warto na nie splunąć. Powiadam, nam trzeba c u d u. Gdyby zawiesiła teraz głos, przerwałyby jej, była tego pewna; mówiła więc dalej. - Cudu! - powtórzyła. - Którego nie dokonają władza i pieniądze, nauka, prawa i wojny razem wzięte. Dość już słów; oni je i tak zlekceważą. Pora na z n a k. Znak lub zapowiedź. Trzeba nam cudu, by im pokazać... - uśmiech rozjaśnił jej zmęczoną twarz, gdy dodała: - Jakiś bardzo mały cud nam wystarczy. Nie żeby naraz Pentagon zaczął lewitować. Wystarczy, gdy - Willow rozejrzała się wokół, przebiegła wzrokiem ponad głowami siedzących aż poza drugi koniec sali, gdzie spostrzegła coś, czym mogłaby się posłużyć. - Wystarczy, żeby ten bezlistny dąb, który stoi tam goły wśród śniegu, okrył się nagle prześlicznym kwieciem. Taki cud byłby w sam raz. Głęboko westchnęła i stało się. Cóż, raczej odosobnione są przypadki, gdy wielki dąb zakwita w samym środku zimy, czy nawet kiedy indziej. Akurat zaś to kwitnienie było niedorzeczne, obrażało wszelkie uczucia. Przyjeżdżali eksperci - po dwóch, po trzech - biolodzy i botanicy, zwolennicy dynamizmu liniowego i nieliniowego, ogrodnicy, a nawet fizycy. Kiedy dokładny przekrój jednego z doskonale żółtych kwiatów, wielkiego jak spodek, dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że jest on prawdziwy jako zwykły twór roślinny - nie zaś, jak z początku zakładano, z plastyku, jedwabiu, czy innej wyprodukowanej przez człowieka substancji - ukazały się na ten temat. Ostrożne artykuły w pismach naukowych. Ze zdjęciami przekroju kwiatu oraz jego części pod mikroskopem, z uwzględnieniem różnych kątów i punktów widzenia. Botanicy, którzy przez ostatnie dziesięć czy ileś lat nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, teraz pysznili się w samym centrum uwagi naukowców i odpowiadali na wszelkie trudne pytania. - Właściwie co to jest? - Jakaś anomalia - replikowali z powagą. - Ale czym są te kwiaty? - Niestety, nie wiemy. - A jak mogło do tego dojść? - Również nie wiemy. Taka już natura anomalii. Żaden z ekspertów nie umiał wyjaśnić, dlaczego po zerwaniu jednego złocistego kwiatu natychmiast na jego miejscu wyrastał następny. Pożałowali zaraz, że w ogóle o tym wspomnieli, bo ściągnęło to nieprzebrane tłumy ludzi zdecydowanych zabrać sobie do domu naręcze cudownego kwiecia. Spowodowało to konieczność utrzymywania wokół dębu straży przez całą dobę, zbudowania budki strażniczej i trzymetrowego płotu ze stali oraz wprowadzenia na ogrodzony teren dobermana, żeby sobie tam hasał. Prasa przejawiała mniejszą powściągliwość niż uczeni. National Enquirer zamieścił krzykliwy tytuł na pół strony: ZIMOWY DĄB ZAKWITA RÓZĄ! BISKUPI GŁOSZĄ CUD! Kwiaty wcale nie były różami ani w ogóle czymkolwiek znanym człowiekowi, ale nazwano je dość trafnie. Z wyczuciem sytuacji. Kwitły też interesy. Pod koniec pierwszego tygodnia, gdy nawet płot nie całkiem jeszcze wyrósł z błotnistej brei śniegu, pojawiły się budki z hot-dogami i przyczepy z pączkami i kawą. Sprzedawcy pamiątek oferowali plastykowe dęby najrozmaitszej wielkości, obsypane żółtym plastykowym kwieciem, z wypisanymi gotykiem na podstawce słowami: "Wizerunek Cudownego Dębu". Różne kościoły z początku okazywały zainteresowanie, a nawet entuzjazm. Cuda nie zdarzają się znów tak często, a długotrwały cud, odporny na wszelkie wysiłki badawcze uczonych nie istniał z pewnością nigdzie indziej we współczesnym świecie. Ale po tym, jak pierwsza fala teologów i ewangelistów porozmawiała sobie z Willow Severty, kościoły wycofały się urażone, w milczącym zakłopotaniu. Fakty nie podlegały dyskusji: czterdzieści trzy kobiety w sali widziały, jak Willow Severty wezwała dąb, by zakwitł pośród śniegu; poza nimi jeszcze kilkunastu przechodniów, których w żaden sposób nie można było podejrzewać o psychozę tłumu. Kobiety z sali przyznały jednogłośnie, że gdy odwróciły głowy tam, gdzie patrzyła Willow, drzewo stało już w pełnej krasie jaskrawozłotych kwiatów. Ludzie z zewnątrz całkowicie zgadzali się z tą wersją: oto w jednej chwili stał dąb - nagi i czarny jak wszystkie dęby w lutym - a potem, całkiem nagle, kolejne jego gałęzie pokryły się kwieciem. Ludzie uporczywie, wbrew naukowcom, nazywali kwiaty różami. Wyglądało na to, że kwitnienie tych róż wywołała z całą pewnością Willow Severty. Do Willow przybywały więc osoby duchowne, czcigodne, przygotowane na spotkanie kogoś równie czcigodnego - i odchodziły wielce zmieszane. Ta kobieta nie była katoliczką czy baptystką, ona w ogóle nie była chrześcijanką! Obudzone nagle nadzieje Żydów, muzułmanów, druidów i wikanów - lista ciągnęła się w nieskończoność - rychło zgasły; Severty nie zgadzała się na przypisanie jej żadnego ze znanych wyznań. - Czy wierzysz w Boga? - pytali ją, a ona uśmiechała się i dalej robiła na drutach. Gdy domagali się odpowiedzi, Willow podnosiła wzrok z widocznym niesmakiem i mówiła: - Czy nie lepiej byłoby uważać, że zrobiłam to s a m a? Tu wyszczerzała się w wyjątkowo obelżywy sposób i dodawała: - A może wolicie twierdzić, że to robota szatana? Sam pomysł, że Zło mogło posiąść moc wystarczającą, by zmieścić ów złoto kwitnący dąb pośród śniegu i tam go trzymać, był zwyczajnie nie do przyjęcia. Skręcało ich na samą tę myśl, więc odrzucali ją, by jakoś pozostać przy zdrowych zmysłach. Z drugiej strony nie do przyjęcia było też założenie, że sprawczynią cudu jest niesympatyczna, przysadzista, źle ubrana kobieta w średnim wieku, która zrobiła to bez poparcia jakiejkolwiek organizacji czy doktryny religijnej. Oczywiście, że nie dokonała tego sama, głupi pomysł. Ale Kogo wezwała Willow Severty? Domagali się od niej odpowiedzi, czy zdoła uczynić to samo ponownie, a ona wtedy śmiała się im w nos. - Panowie - mówiła - wy zróbcie to choć r a z. A kiedy przyznawali, że nie potrafią, dawała im czas: - Zróbcie to, a potem się zastanowimy, czy ja umiem rzecz powtórzyć. Oskarżali ją o zuchwałość i bluźnierstwo, lecz Willow wyłożyła im wszystko: - Nie potraficie - powiedziała. - Za żadne pieniądze. Na nic cała straszliwa broń z waszych arsenałów. I wszystkie wasze niebywale rozwinięte technologie. I wasze potężne religie razem wzięte. Może właśnie nadszedł moment, byście się wreszcie zastanowili nad prawdziwą wartością tego wszystkiego, panowie. A kwiatki kwitły na dębie jakby nigdy nic. Dookoła pnia wykiełkowały nowe pędy, które w opancerzonych samochodach zabrano do laboratorium, gdzie w cieplarni obumarły od razu. Zasadzone na otwartej przestrzeni, na pilnie strzeżonych działkach, zginęły równie szybko. Próby szczepienia, odkładania, klonowania i stosowania metod tak nowych, że obejmowała je tajemnica wojskowa - powodowały ich śmierć. Zawiodły wszystkie próby produkcji i reprodukcji. Gdy nadeszła pora żołędzi, dąb miał ich pod dostatkiem, u boku upartych kwiatów, ale przekrój i analiza wykazały, że są to zwykłe żołędzie zwyczajnego dębu; wyhodowane z nich sadzonki były zwykłymi sadzonkami. I sto lat upłynie, zanim te nowe drzewa zakwitną, jeśli rzeczywiście tak im pisane. Nie wystarczyło stwierdzić: - Och, to tylko nowy gatunek dębu, który zakwita, gdy osiągnie określony wiek. - Sprawa przedstawiała się o wiele gorzej: pogwałcone zostały wszelkie prawa natury. Istnieją rośliny o iście cudownym tempie wzrostu, inne, całkowicie do przyjęcia. Ale nie ma takiej, której kwiaty nigdy nie były pączkami, a do tego nie więdły i nie opadały; nie ma roślin n i e z m i e n n y c h. Owszem, gdy zerwało się "różę" dębu, schła i obumierała jak każdy inny kwiat. Jednak dopóki kwiaty tkwiły na drzewie, nie poddawały się żadnym procesom naturalnym. Nie porywały ich silne wiatry, palący upał nie kazał ich płatkom więdnąć i brązowieć na brzegach, najostrzejszy mróz nie usztywniał ich, ani nie pozbawiał zapachu. Kwiat można było zniszczyć laserem lub palnikiem, ale w miejsce spalonych (przy akompaniamencie wściekłych wrzasków rozmodlonego tłumu, który żądał zaprzestania profanacji) wyrastały nowe, nietknięte kwiaty, gdy tylko przerwano dzieło zniszczenia. Podobnie się działo przy zastosowaniu środków chemicznych, prądu elektrycznego, fal akustycznych i każdego mechanizmu obmyślonego przez ekspertów. Obawiano się użyć broni jądrowej tutaj, w centrum miasta Madison w stanie Wisconsin, ale nie było podstaw do przypuszczeń, że rezultat tej próby różniłby się od dotychczasowych. Willow Severty, od której domagano się komentarzy, rzekła: - No cóż, miłująca dobroć, którą wy wszyscy nazywacie "łaską", jest właśnie taka. Przybywa jej w miarę dawania. I dalej wiązała koniec z końcem, podczas gdy naukowcy ubiegali się o jeszcze większe dotacje na rozwój badań nad dębem. Część kobiet nie mogła oprzeć się zdziwieniu, że oferty składane Willow przez pierwszych kilka dni - umowy o napisanie książki, kontrakty z telewizją i filmem, propozycje maskotek Willow Severty, torebek śniadaniowych, naklejek i kubków z jej wizerunkiem - wszystkie zostały wycofane, zanim Willow zdążyła zdecydować się na podpisanie którejkolwiek z nich. Willow się nie dziwiła. Trochę ją zaskoczyło, że euforia publikatorów nie skończyła się wcześniej: jak tylko okazało się, że dąb to nie siedmiodniowy cud, lecz sprawa na dłużej. Gdy zbliżał się dzień pierwszej rocznicy cudu, Willow kupiła bilet na autokar Greyhounda, zabrała swoje robótki i jak najdyskretniej ulotniła się tam, gdzie nikt nie spodziewał się jej znaleźć. Była rozsądna i nadzwyczaj cierpliwa: wyniosła się do slumsów Detroit. - Co my z tym zrobimy? Pytanie trzepotało w powietrzu jak transparent nad głowami zebranych uczestników Programu Paskudny Dąb. Ucieszyliby się, gdyby zatrzepotała również odpowiedź, ale odpowiedzi nie było. Próbowano wszystkiego i nic nie poskutkowało. Ta baba Willow Severty sprowadziła ów dąb na świat i żadna siła, pieniądze czy technika nie zdołały powtórzyć lub wyjaśnić jej wyczynu. Stała kontrola źródeł rozpowszechniania informacji nie przepuszczała jakiejkolwiek wzmianki o cudzie i cudotwórczyni, jednak to nie wystarczało. Drzewo rosło dalej. Wciąż n i e p o k o i ł o. Każdy, kto wybrał się do Madison, mógł się o tym przekonać. Śmiercionośne środki chemiczne wstrzykiwane w korzenie pod osłoną nocy, ukradkiem, nie wywołały żadnego efektu. Ultradźwięki, mikrofale, elektrowstrząsy, sól - tak, sól, jak poradził pewien człowiek, który na swojej działce solą wytępił niezniszczalne dotąd czerwone osty - nic temu drzewu nie przeszkadzało. Można powiedzieć, że wyglądało k w i t n ą c o. A ludzie gadali. W wielu językach i dialektach wyrażali w sumie tę samą myśl: - No nie? Tego się nie da zrobić, nijak się nie da! Lud, masy ludowe naśmiewały się po cichu. Coraz mniej osób uczęszczało do kościoła; zanotowano również spadek liczby kandydatów na studia i rekrutów do wojska. O kilka procent zmalały szeregi głosujących, spadł odsetek przestępstw z użyciem przemocy i wskaźnik lecznictwa szpitalnego. Lekarze zauważyli zmniejszenie się liczby pacjentów, sprzedaż detaliczna ledwo utrzymywała się nad kreską, adwokaci tęsknili za klientami. Wszystko to wyrażało się niewielkimi liczbami; każde zjawisko z osobna nie byłoby warte uwagi. Jednak traktowane całościowo, jako przejaw szerzącej się tendencji; stanowiło poważny problem. - Panowie - zagaił sekretarz obrony. - Widzimy rosnące lekceważenie wszelkich instytucji społecznych. T r z e b a temu zaradzić. - Ale jak, do cholery, to mogło... - Nieważne jak! - zasyczał sekretarz obrony. - N i e w i e m y jak i nie mamy czasu zawracać sobie tym głowy. Willow Severty powiedziała tej zgrai histerycznych feministek, że wystarczy kwitnący dąb, żeby nas skompromitować. I m i a ł a r a c j ę! My nie możemy pójść w jej ślady, nie potrafimy powtórzyć jej wyczynu i wyglądamy jak cierpiące na impotencję stado osłów. Wyszliśmy na d u r n i ó w. Trzeba z tym skończyć, zanim sprawy wymkną się nam z rąk. Nie mamy tu do czynienia z żadnym wytworem cywilizacji czy kultury, lecz z prymitywnym zabobonem; dlatego nie możemy dopuścić do obchodów pierwszej rocznicy tak zwanego cudu Willow Severty. M u s i m y zapobiec powstawaniu tego rodzaju symboli w świadomości społecznej. - Dlaczego to "tak zwany" cud, panie sekretarzu? - zapytał ksiądz zasiadający w charakterze przedstawiciela religii. - Och, niechże ksiądz siedzi cicho - zawołali inni, a duchowny posłuchał. Niełatwo jest okazać siłę, gdy samemu ma się mętlik w głowie. Ksiądz był a b s o 1 u t n i e przekonany, że sam Bóg Wszechmogący kazał drzewu zakwitnąć i tak je zostawił - lecz po co? Dlaczego miałby zrobić swym wiernym tak potworny kawał i `to na tak długo? I dlaczego nie skończył z tym w odpowiedzi na tysiąckrotne modły odprawiane całą dobę w ciągu ostatnich, sześciu miesięcy na intencję przekonania Go, by tak uczynił? .. W kręgach kościelnych szeptano, że pewna matka przełożona (!) powiedziała ponoć: - "Nie lękajcie się, nikt z Boga nie może szydzić". Czyżby? Ksiądz dobrodziej wzdrygnął się i przeżegnał dyskretnie. - Jakie działania panowie proponujecie? Pół tuzina obecnych zadało to samo pytanie, jakby ucząc się go na pamięć; w ich głosach pobrzmiewał niepokój, jak przystało możnym wystrychniętym na dudka przez maluczkich. - Mamy zamiar ściąć to pieprzone drzewo w diabły! oświadczył sekretarz obrony, a ksiądz znów się przeżegnał; wstrząśnięty słowami pieprzone" i "w diabły" zapomniał o dyskrecji. - I to w s z y s t k o? - ciszę przerwał obficie udekorowany generał. - Po prostu ściąć? - No... niezupełnie - przyznał sekretarz. - Do prasy poszedł przeciek, ukaże się jutro... Odkryto mianowicie, że drzewo wydziela substancje silnie rakotwórcze - tu spojrzał na kartkę formatu A6 i sypnął statystyką. - Wzrost zachorowań na białaczkę o 40 procent w Madison. Rak piersi o 80 procent. Rak macicy i szyjki o 60 procent. Rak... - Rozumiemy, panie sekretarzu - zauważył generał. - Kto poda tę informację? - Washington Post, dziennik telewizji CBS, Reader's Di'gest. I National Enquirer. - Wielkie nieba, powiedzą, że to czary! - zaprotestował ksiądz. - I co z tego? - sekretarz obrony prychnął szyderczo. Niech sobie mówią! Ale wreszcie skończymy z tym, proszę księdza. - Na pewno? - No chyba. O ile ktoś z obecnych nie przekona mnie, że z jednego chociaż powodu powinniśmy zrobić inaczej - co nie będzie łatwe, uprzedzam - punktualnie o drugiej w nocy tamto drzewo zostanie ścięte tuż przy ziemi i spopielone: każda najmniejsza gałązka, każdy centymetr korzenia; a ziemię wokół każemy wyjałowić. Potem zaś, przyjaciele, wybetonujemy cały plac i na miejscu drzewa postawimy pawilon Kentucky Fried Chicken. Madison w stanie Wisconsin potrzebuje nowego punktu sprzedaży kurczaków z rożna. Z parkingiem. Potasował swoje karteczki, podniósł brwi i czekał. Po chwili rzekł: - Czy to znaczy, że nikt nie zamierza protestować? Pół roku wcześniej może ktoś wyraziłby sprzeciw. Uczeni zażądaliby więcej czasu na badania. Przedstawiciele nauk humanistycznych mogli wstawiać się o powściągliwość wobec takiej wspaniałości i o należny respekt wobec nieznanego. Biznesmeni i przemysłowcy zawahaliby się: gdyby to swoiste źródło niewyczerpanych zasobów przekazać w odpowiednie ręce i właściwie je eksploatować, dalsze badania mogłyby się opłacić. I tak dalej. Ale teraz zmądrzeli wszyscy, nawet duchowni; zobaczyli zagrożenie w rozkwicie. Nie wyrazili sprzeciwu. Okolicznych mieszkańców ewakuowano przed drugą w nocy.. Pracownicy służb specjalnych nie tracili czasu na wyjaśnienia, informowali jedynie o śmiertelnym zagrożeniu. I tak się zaczęło. Robotnicy z wyznaczonej ekipy, nie przyznając się do mieszanych uczuć, ścięli i wypalili dąb do gołej ziemi. Z pomocą buldożera upewniono się, że nie została choćby najmniejsza nitka korzenia; ziemię przeorano nie raz, a trzy razy, na wyraźny rozkaz Departamentu Obrony, choć oficjalnie decyzję wydała Agencja Ochrony Środowiska. Gołą ziemię wyjałowiono substancją sterylizującą, zaś w pobliżu zaparkowała betoniarka w pełnej gotowości. Gdy nad Madison w stanie Wisconsin wstał świt, poranne wiadomości przyniosły informację o potwornym niebezpieczeństwie, któremu skutecznie zapobiegły Dolary Z Naszych Podatków. Ze zdjęciem przeoranej ziemi, po której teraz już niepotrzebnie biegał doberman, za ogrodzeniem, gdzie nie zostało nic do pilnowania prócz spychacza i betoniarki. Kilka dni trwało oburzenie, ale gdy ludzie przeczytali artykuł w Reader's Digest i posłuchali dziennika TV, wiadomość się rozeszła i protesty szybko zamilkły. Upominano lud wierny z ambony, że Pismo Święte wcale nie zaprzecza istnieniu czarownic, a co więcej, nawołuje do ich wytępienia. W Detroit Willow Severty uśmiechnęła się do siebie, gdy pokazali się agenci i zaczęli śledzić ją krok w krok. Rozumiała, że sprzeczne z interesem narodowym byłoby robienie z siebie męczennicy w tym krótkim okresie, dopóki cały ten idiotyczny epizod nie zniknie z publicznej świadomości. Feministki pomrukiwały: - Tak czy owak, ona zrobiła c o ś, czego t a m c i nie potrafili. Lecz któż interesuje się wypowiedziami feministek? Chyba tylko inne feministki. Ale te nigdy nie przejmowały się Willow Severty; chwilę pomruczały, ale w gruncie rzeczy znów zajęte były rozmyślaniami o prawodawstwie. Tak się złożyło, że w dniu pierwszej rocznicy dębowego cudu ani jedna ekipa filmowa nie przyjechała do Madison. Na miejscu obecni byli wyłącznie budowlani wznoszący pawilon Kentucky Fried Chicken, jeden samotny strażnik i znudzony doberman, gdy pod warstwą betonu ziemia zaczęła falować i drżeć. Wszyscy kurczowo przywarli do rusztowań, by zaraz uciec co sił. Wielka szkoda, że Willow Severty nie była świadkiem tego widowiska. Ogromny dąb wystrzelił w powietrze tam, gdzie miały stanąć rożny do pieczenia kurcząt; potężne korzenie rozpruły powierzchnię nowego, wspaniałego parkingu zostawiając zwalone kawały betonu wzdłuż każdego pęknięcia. Drzewo oblepiały żółte kwiaty, które bardzo przypominały róże; ich zapach przesycił ostre lutowe powietrze. Miłym akcentem był śnieg; miękki puch przykrył skruszony beton i lekko przyprószył bielą brzegi kwiatowych płatków. Widok jak na pocztówce, Madison mogło być dumne: w samym sercu miasta tak znaczący symbol. - Pokój na ziemi - głosił. - Dobrej woli ludziom. przekład - Barbara Jankowiak