Gross Andrew - Ty Hauck 1.Czarny przypływ
Szczegóły |
Tytuł |
Gross Andrew - Ty Hauck 1.Czarny przypływ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gross Andrew - Ty Hauck 1.Czarny przypływ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gross Andrew - Ty Hauck 1.Czarny przypływ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gross Andrew - Ty Hauck 1.Czarny przypływ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
CZARNY
PRZYPŁYW
ANDREW GROSS
Z angielskiego przełożył
RAFAŁ LISOWSKI
Strona 4
Tytuł oryginału: THE DARK TIDE
Copyright © Andrew Gross 2008
All rights reserved
Polish edition copyright
© Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright
© Rafał Lisowski 2010
Redakcja:
Jacek Ring
Zdjęcie na okładce:
Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki i serii:
Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7359-931-4
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.meriin.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Strona 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
GODZINA 6.10
Kiedy promienie porannego słońca padały ukośnie przez
okno sypialni, Charles Friedman zgubił pałeczkę.
Nie miał tego snu już od lat. Jako tyczkowaty dwunastolatek
biegł w trzecim odcinku sztafety podczas zawodów lekkoatle-
tycznych na letnim obozie. Pojedynek między Szarymi a Nie-
bieskimi pozostawał wyrównany. Niebo lśniło błękitem, a tłum
falował — ostrzyżone najeża głowy, rumiane twarze, których
Charles miał już nigdy więcej nie zobaczyć. Jego kolega z dru-
żyny, Kyle Bregman, pokonywał poprzedni odcinek. Zbliżał się,
wciąż nieznacznie prowadził. Wydymał policzki, dając z siebie
wszystko.
Wyciągnąć rękę...
Charles spiął się, gotów wystartować, gdy tylko pałeczka do-
tknie jego dłoni. Czuł, jak w oczekiwaniu drżą mu palce.
Jest! Już! Wystartował.
Nagle rozległ się przygniatający jęk widzów.
Charles zatrzymał się i z przerażeniem spojrzał w dół. Pa-
łeczka leżała na ziemi. Zespół Szarych poprawnie wykonał
zmianę. Ich zawodnik minął go w pełnym biegu, by odnieść
niespodziewane zwycięstwo. Kibice Szarych skakali z radości.
W uszach Charlesa triumfalne okrzyki mieszały się z niezado-
wolonym buczeniem.
7
Strona 7
Wtedy się obudził. Tak jak zawsze. Ciężko oddychał, a po-
ściel była mokra od potu. Spojrzał na dłonie — puste. Zaczął
oklepywać kołdrę, zupełnie jakby po trzydziestu latach pałecz-
ka wciąż gdzieś tu leżała.
Był jednak tylko Tobey, ich biały west highland terier.
Usiadł mu okrakiem na klatce piersiowej i patrzył wyczekująco
szeroko otwartymi ślepiami.
Mężczyzna z westchnieniem opuścił głowę na poduszkę.
Spojrzał na zegar: szósta dziesięć. Za dziesięć minut włączy
się budzik. Żona Charlesa, Karen, leżała skulona tuż obok. Ma-
ło spał. Od trzeciej do czwartej nie mógł zasnąć, więc nie chcąc
obudzić Karen, oglądał z wyłączonym dźwiękiem mistrzostwa
świata najsilniejszych kobiet na kanale ESPN2. Coś nie dawało
mu spokoju.
Może chodziło o znaczną sumę, którą w zeszły czwartek za-
inwestował w akcje kanadyjskich piasków roponośnych i
utrzymał przez weekend — bardzo ryzykowny ruch, biorąc pod
uwagę, że cena ropy spadała. A może o to, że zajął pozycję dłu-
gą na sześciomiesięcznych kontraktach na gaz ziemny i jedno-
cześnie krótką na rocznych. W piątek indeks energetyczny
wciąż spadał. Charles bał się wyjść z łóżka, bał się spojrzeć w
ekran w obawie przed tym, co tam zobaczy.
A może chodziło o Sashę?
Charles od dziesięciu lat prowadził własny energetyczny
fundusz hedgingowy na Manhattanie, lewarowany w stosunku
osiem do jednego. Z zewnątrz — ze swymi rudawozłotymi wło-
sami, okularami w rogowych oprawkach i spokojem mola
książkowego — wyglądał raczej na planistę albo doradcę po-
datkowego niż na człowieka, którego żołądek (a teraz również i
sny!) dowodził, że żyje w piekle akcji najwyższego ryzyka.
Charles, ubrany w bokserki, podniósł się na łóżku i usiadł,
opierając łokcie na kolanach. Tobey zeskoczył na podłogę i za-
czął gorączkowo drapać w drzwi.
8
Strona 8
— Wypuść go.
Karen poruszyła się, obróciła i naciągnęła kołdrę na głowę.
— Jesteś pewna? — Charles spojrzał na Tobeya. Psiak spu-
ścił uszy po sobie, merdał ogonem i niecierpliwie podskakiwał
na tylnych łapach, zupełnie jakby mógł obrócić gałkę zębami.
— Wiesz, co się stanie.
— Daj spokój, Charlie, dzisiaj twoja kolej. Wypuść biedaka.
— Wyryję ci to na nagrobku...
Charles wstał i otworzył drzwi prowadzące na ćwierćhekta-
rowe, ogrodzone płotem podwórko, o przecznicę od cieśniny w
Old Greenwich. Tobey błyskawicznie wypadł na patio. Jego nos
już zdążył wychwycić woń królika czy wiewiórki, które jeszcze
nie podejrzewały, co je czeka.
Pies natychmiast rozpoczął swój piskliwy skowyt.
Karen przycisnęła poduszkę do głowy i zawarczała:
— Wrrr...
Tak zaczynał się każdy dzień. Charles wlókł się do kuchni,
włączał CNN i nastawiał kawę, słuchając psiego szczekania
dobiegającego zza okna. Potem szedł do gabinetu, żeby spraw-
dzić w Internecie europejskie transakcje spot, a następnie
wskakiwał pod prysznic.
Tego ranka wieści nie były pocieszające: siedemdziesiąt dwa
dolary dziesięć centów. Wciąż spadały. Charles wykonał w my-
ślach szybkie obliczenia. Będzie zmuszony sprzedać następne
trzy kontrakty. Kolejne kilka milionów z głowy. Dopiero minęła
szósta rano, a on już znalazł się pod wodą.
Na dworze Tobey kontynuował nieustający jazgot.
Charles pod prysznicem obmyślał porządek dnia. Musiał
odwrócić pozycje. Wyprzedać te kontrakty na piaski ropono-
śne, a potem czekało go spotkanie z kredytodawcą. Czy nad-
szedł czas, żeby się przyznać? Miał także przelać pieniądze na
konto szkolne swojej córki, Sam. Jesienią pójdzie do ostatniej
klasy liceum.
I wtedy do niego dotarło. Cholera!
Dziś rano powinien odstawić samochód do warsztatu.
9
Strona 9
Mercedes wymagał przeglądu po piętnastu tysiącach mil. W
zeszłym tygodniu Karen w końcu wymogła na Charlesie, żeby
umówił się z mechanikiem. To oznaczało, że będzie musiał po-
jechać do pracy pociągiem. Czyli straci trochę czasu. Miał na-
dzieję już o wpół do ósmej siedzieć za biurkiem i zająć się tymi
pozycjami. W tej sytuacji po południu Karen będzie go musiała
odebrać z dworca.
Zwykle po ubraniu się Charles już się spieszył. O wpół do
siódmej budził żonę, pukał do drzwi Aleksa i Samanthy, aby
zbierali się do szkoły, a przy drzwiach przeglądał jeszcze „Wall
Street Journal”.
Tego ranka, z uwagi na samochód, miał chwilę, żeby wypić
kawę.
Mieszkali w przytulnym, odnowionym domu w stylu kolo-
nialnym na eleganckiej ulicy w miasteczku Old Greenwich,
przecznicę od cieśniny. Spłacili go w całości, a był wart chyba
więcej, niż ojciec Charlesa, sprzedawca krawatów ze Scranton,
zarobił przez całe życie. Co prawda Charles nie mógł się po-
chwalić takim bogactwem jak niektórzy wysoko postawieni
znajomi z superchałupami na North Street, ale dobrze mu się
powodziło. Jako absolwent liceum z rocznika liczącego sied-
miuset uczniów wywalczył miejsce na Uniwersytecie Pensyl-
wanii. Później wyróżniał się w dziale energetycznym Morgan
Stanley, a kiedy założył własną firmę, Harbor Capital, udało
mu się zabrać ze sobą kilku prywatnych klientów. Friedmano-
wie mieli domek narciarski w Vermoncie, opłacili studia dzieci
i jeździli na wakacje do egzotycznych krajów.
Więc gdzie, u diabła, popełnił błąd?
Tobey drapał w drzwi balkonowe, usiłując wrócić do domu.
No dobrze, już dobrze. Charles westchnął.
W zeszłym tygodniu ich drugą westie, suczkę Sashę, przejechał
samochód. Tutaj, na cichej ulicy, wprost przed domem. Znalazł ją
właśnie Charles, zakrwawioną, nieruchomą. Wszystkim do dziś
10
Strona 10
było smutno. A potem ten list. Dzień później przyniesiono go
do biura w koszu kwiatów. Wciąż się przez niego pocił. No i
powróciły sny.
Przykro mi z powodu psiaka, Charles. Czy następne mogą
być twoje dzieci?
Do jasnej cholery, jakim cudem to mogło zajść tak daleko?
Wstał i sprawdził godzinę na zegarze kuchenki: szósta
czterdzieści pięć. Liczył, że przy odrobinie szczęścia zdążyłby
do warsztatu na wpół do ósmej i na pociąg o siódmej pięćdzie-
siąt jeden, a niecałą godzinę później siedziałby za biurkiem na
rogu Czterdziestej Dziewiątej Ulicy i Trzeciej Alei. Tam wymy-
śli, co robić. Wpuścił psa do domu. Zwierzak natychmiast go
minął, ze skowytem popędził do salonu i pognał przez drzwi
frontowe, które Charles przez roztargnienie zapomniał za-
mknąć. Teraz Tobey budził całą okolicę.
Z tym małym skubańcem było więcej roboty niż z dziećmi!
— Karen, wychodzę! — zawołał Charles, łapiąc teczkę i wpy-
chając pod pachę egzemplarz „Wall Street Journal”.
— Buzi, buzi — odpowiedziała owinięta ręcznikiem Karen,
która właśnie wyskoczyła spod prysznica.
Dla Charlesa wciąż wyglądała seksownie — z mokrymi wło-
sami barwy karmelu, lekko zmierzwionymi od kąpieli. Nie
można było zaprzeczyć, że jest piękna. Dzięki wieloletnim tre-
ningom jogi utrzymywała smukłą, kuszącą figurę, zachowała
też gładką skórę i wciąż miała te orzechowe oczy, których spoj-
rzenie błyskawicznie zniewalało. Przez chwilę żałował, że w
łóżku nie obrócił się do niej, kiedy Tobey prysnął z kołdry,
otwierając przed nimi tę niespodziewaną okazję.
Tylko jednak krzyknął coś o samochodzie — że pojedzie do
Nowego Jorku koleją dojazdową Metro-North. I może potem
zadzwoni i poprosi, żeby po niego wpadła w drodze do domu, a
wtedy odbiorą auto.
11
Strona 11
— Kocham cię! — Karen przekrzyczała wycie suszarki do
włosów.
— Ja ciebie też!
— Po meczu Aleksa pójdziemy coś zjeść...
Cholera, rzeczywiście, Alex miał mecz lacrosse, pierwszy w
tym sezonie. Charles wrócił do kuchni i zostawił na blacie kart-
kę do syna.
Do naszego napastnika nr 1! Daj im popalić, mistrzu!
POWODZENIA!!!
Podpisał się inicjałami, po czym przekreślił je i napisał: „Ta-
ta”. Przez sekundę przyglądał się kartce. Musiał z tym skoń-
czyć. Nie wiedział, o co chodzi, ale nigdy nie pozwoli, żeby coś
im się stało.
Następnie ruszył do garażu. Przez dźwięk automatycznych
wrót oraz szczekanie Tobeya przebił się głos żony, któremu
wtórowało wycie suszarki:
— Charlie, wpuść tego cholernego psa!
Strona 12
ROZDZIAŁ DRUGI
O ósmej trzydzieści Karen była już na zajęciach jogi.
Do tego czasu zdążyła wygonić Aleksa i Samanthę z łóżek,
postawić na stole pudełka z tostami i płatkami, żeby mieli co
zjeść na śniadanie, znaleźć bluzkę, która zdaniem Samanthy
„totalnie zginęła, mamo” (była w szufladzie komody córki), a
także rozstrzygnąć dwie kłótnie o to, kto kogo dziś zawozi oraz
kto bardziej napaskudził w umywalce, z której oboje korzystali.
Poza tym nakarmiła psa i sprawdziła, czy strój Aleksa do la-
crosse jest wyprasowany. Kiedy sprzeczka o to, kto kogo ostat-
ni dotknął — polegająca na klepaniu się nawzajem po plecach i
wykręcaniu sobie palców — zaczęła się przeradzać w bójkę z
wyzwiskami, wypchnęła dzieci za drzwi i pokierowała do acury
Samanthy, obdarzając każde buziakiem i machając na poże-
gnanie. Odebrała wiadomość od komitetu ochrony drzew na
temat wiązu przeznaczonego do ścięcia oraz wysłała dwa e-
maile do członków rady szkoły na temat zbliżającej się akcji
zbierania funduszy.
Początek... Karen westchnęła, skinięciem głowy witając kil-
ka znajomych osób, po czym prędko dołączyła do reszty ludzi
ćwiczących powitanie słońca w studiu Sportsplex w Stamford.
13
Strona 13
Popołudnie będzie parszywe.
Karen miała czterdzieści dwa lata i była ładna. Wiedziała, że
wygląda co najmniej o pięć lat młodziej. Ze względu na bystre,
brązowe oczy i ślady piegów, które wciąż zdobiły jej policzki,
ludzie często porównywali ją do Seli Ward o jaśniejszych wło-
sach. Gęste, jasnobrązowe włosy spięła z tyłu głowy i gdy zoba-
czyła się w lustrze, uznała, że nie ma powodu wstydzić się swe-
go wyglądu w treningowych trykotach, szczególnie jako matka,
która w dawnym życiu była jedną z najskuteczniejszych osób
zbierających fundusze dla baletu nowojorskiego.
Tak właśnie poznała się z Charliem. Na kolacji na cześć dar-
czyńców. Oczywiście on tam tylko reprezentował firmę, sam
nie potrafił odróżnić przysiadu od obrotu. Zresztą do dziś nie
potrafi — zawsze mu dokuczała. Był jednak nieśmiały i nieco
autoironiczny, a w tych swoich szelkach i okularach w rogowej
oprawce, z rudoblond czupryną, wyglądał raczej jak wykładow-
ca nauk politycznych niż młody wilczek w dziale energetycz-
nym Morgan Stanley. Charliemu najwyraźniej podobało się, że
ona nie była stąd — w jej głosie jeszcze pobrzmiewał delikatny
południowy zaśpiew. Zawsze z zachwytem nazywał go aksa-
mitną rękawiczką na jej żelaznej pięści, ponieważ w życiu nie
spotkał nikogo — i to naprawdę nikogo — kto potrafił załatwiać
sprawy równie skutecznie jak ona.
Cóż, dziś po zaśpiewie nie pozostał ślad, podobnie jak po
idealnej smukłości bioder. Nie wspominając o poczuciu, że ma
jakąkolwiek kontrolę nad własnym życiem.
Tę straciła po narodzinach dzieci.
Karen skoncentrowała się na oddechu, pochylając się w
przód i przyjmując pozycję pałki. Sprawiało jej to trudność,
więc skupiła się na wyciągnięciu ramion i wyprostowaniu krę-
gosłupa.
— Proste plecy — odezwała się monotonnym głosem Cheryl,
instruktorka. — Donna, ramiona przy uszach. Karen, postawa.
Wykorzystaj kość udową.
14
Strona 14
— Kość udowa to mi zaraz odpadnie — jęknęła Karen,
chwiejąc się.
Kilka osób wybuchło śmiechem. Karen wyprostowała się i
odzyskała właściwą pozę.
— Pięknie. — Cheryl klasnęła w dłonie. — Dobra robota.
Karen wychowała się w Atlancie. Jej ojciec był właścicielem
małej sieci sklepów z farbami i artykułami renowacyjnymi.
Studiowała sztukę na Uniwersytecie Emory'ego. Gdy miała
dwadzieścia trzy lata, wraz z przyjaciółką pojechały do Nowego
Jorku. Tam znalazła swoją pierwszą pracę w dziale reklamy
domu aukcyjnego Sotheby's i od tej pory wszystko poszło jak
po maśle. Po ślubie z Charliem nie było łatwo. Rezygnacja z
kariery, przeprowadzka tu, na prowincję, założenie rodziny. W
tamtych czasach Charlie wciąż pracował albo wyjeżdżał, a na-
wet gdy był w domu, odnosiło się wrażenie, że telefon ma na
stałe przyklejony do ucha.
Na początku sytuacja wyglądała dość niepewnie. Charlie
wykonał kilka błędnych posunięć, gdy założył i prawie splajto-
wał. Na szczęście do akcji wkroczył jego mentor z Morgan
Stanley i poratował go finansowo. Od tamtej pory układało się
całkiem dobrze. Nie prowadzili co prawda wystawnego życia —
tak jak niektórzy znajomi, którzy mieszkali na kompletnym
odludziu w zamkach w stylu normandzkim, mieli domy w Palm
Beach, a ich dzieci nigdy nie latały komercyjnymi liniami. Ale
kto by tego chciał? Friedmanowie mieli domek w Vermoncie
oraz lekką łódź w jachtklubie w Greenwich. Karen wciąż cho-
dziła do spożywczego i zbierała psie kupy z podjazdu. Zabiegała
o prezenty na aukcje na rzecz centrum dla młodzieży i dbała o
domowe rachunki. Rumieniec na policzkach świadczył o tym,
że jest szczęśliwa. Kochała swą rodzinę bardziej niż cokolwiek
na świecie.
A jednak — westchnęła, przechodząc w pozycję krzesła —
czuła się jak w raju ze świadomością, że co najmniej przez go-
dzinę dzieci, pies i sterta rachunków na biurku są o milion ki-
lometrów stąd.
15
Strona 15
Uwagę Karen przyciągnął widok za szklaną przegrodą. Wo-
kół biurka w recepcji zbierali się ludzie, wpatrzeni w podwie-
szony pod sufitem telewizor.
— Pomyślcie o pięknym miejscu... — poinstruowała Cheryl.
— Zróbcie wdech. Niech wasz oddech was tam zabierze...
Karen podryfowała ku miejscu, na którym zawsze się kon-
centrowała. Do odległej zatoczki niedaleko Tortoli, na Kara-
ibach. Ona, Charlie i dzieciaki natrafili na nią, żeglując w pobli-
żu. Weszli po kolana do turkusowej wody i spędzili tam cał-
kiem sami cały dzień. To był świat bez telefonów komórkowych
i kanału Comedy Central. Karen nigdy nie widziała męża bar-
dziej odprężonego. Później ciągle powtarzał, że kiedy dzieci
dorosną i opuszczą dom, a on nad wszystkim zapanuje, pojadą
tam. Jasne. Karen zawsze uśmiechała się w duchu. Charlie ob-
racał się w swoim świecie. Kochał arbitraż, uwielbiał to ryzyko.
Zatoczka mogła poczekać, nawet całe życie, jeśli to konieczne.
Karen była szczęśliwa. Dostrzegła swoją twarz w lustrze.
Uśmiechnęła się do własnego odbicia.
Nagle zorientowała się, że tłum przy recepcji wciąż rośnie.
Kilka osób zeszło z bieżni, koncentrując się na podwieszonych
ekranach. Podeszli nawet trenerzy i również oglądali przekaz.
Coś się stało!
Cheryl klaskaniem próbowała przywołać grupę do porząd-
ku.
— Ludzie, skupcie się!
Jednak bez skutku.
Uczestnicy zajęć jeden po drugim przerywali ćwiczenia i pa-
trzyli w telewizor. Przybiegła pracownica klubu, otwierając
drzwi na oścież.
— Coś się stało! — powiedziała z twarzą bladą z niepokoju.
— Pożar w Nowym Jorku na stacji Grand Central!
Wybuchła jakaś bomba.
Strona 16
ROZDZIAŁ TRZECI
Karen wybiegła przez szklane drzwi i wcisnęła się przed te-
lewizor.
Wszyscy tak zrobili.
Reporter nadawał z ulicy na Manhattanie, sprzed stacji ko-
lejowej. Pewnym głosem potwierdzał, że w środku doszło do
jakiejś eksplozji.
— Możliwe, że do kilku...
Na ekranie pojawiły się zdjęcia lotnicze z helikoptera. Z
wnętrza wzbijał się w niebo kłąb czarnego dymu.
— O Jezu — wymamrotała Karen, z przerażeniem oglądając
tę scenę. — Boże, co się stało...?
— Coś na torach — powiedziała stojąca tuż obok kobieta w
trykocie. — Myślą, że wybuchła jakaś bomba, może w którymś
z pociągów.
— Mój syn dziś rano jechał pociągiem — wysapała inna, za-
krywając usta dłonią.
Kolejna, z ręcznikiem na szyi, z trudem powstrzymywała łzy.
— Mój mąż też.
Nim Karen zdążyła w ogóle pomyśleć, napłynęły kolejne ra-
porty. Na torach doszło do eksplozji — kilku eksplozji — w
chwili gdy pociąg kolei dojazdowej Metro-North wjeżdżał na
17
Strona 17
stację. Reporter donosił, że teraz szaleje tam pożar. Dym wydo-
stawał się na ulicę. W środku wciąż pozostawały uwięzione
dziesiątki osób. Może setki.
— Kto to zrobił? — mruczeli ludzie dokoła.
— Podobno terroryści. — Jeden z trenerów pokręcił głową.
— Nie wiedzą...
Wszyscy już raz przeżyli podobny koszmarny moment. Ka-
ren i Charlie znali ludzi, którzy jedenastego września nie wydo-
stali się z wieżowców. W pierwszej chwili Karen patrzyła na to z
pełnym współczuciem kogoś, kto z boku obserwuje rozgrywa-
jącą się tragedię. Chodziło o bezimiennych ludzi bez twarzy,
których zapewne widziała setki razy — siedzieli naprzeciw niej
w pociągu, czytali w gazecie wiadomości sportowe, biegli ulicą
do taksówki. W klubie wszyscy stali ze wzrokiem wbitym w
ekran. Wielu chwyciło się za ręce.
Wtedy dotarło do Karen.
Nie błyskawicznie — pierwsze nadeszło uczucie pustki w
piersi. Nasilało się, a towarzyszył mu nadciągający lęk.
Rano Charlie coś do niej krzyknął — o tym, że pojedzie po-
ciągiem. Przekrzykiwał wycie suszarki.
Że musi odstawić samochód na przegląd i chce, żeby po po-
łudniu odebrała go z dworca.
O Boże...
Poczuła ucisk w klatce piersiowej. Wzrok pomknął w stronę
zegara. Gorączkowo starała się zrekonstruować jakąś chrono-
logię. O której wyszedł Charlie, która teraz była...? Karen za-
czynała się bać. Jej serce waliło jak metronom ustawiony na
szybkie tempo.
Podano nowe wiadomości. Karen się spięła.
— Wygląda na to, że chodzi o bombę — oznajmił reporter. —
Znajdowała się w pociągu Metro-North, który wjeżdżał na sta-
cję Grand Central. Właśnie potwierdzono, że był to pociąg ze
Stamford.
W klubie rozległ się stłumiony okrzyk wielu gardeł.
18
Strona 18
Większość trenujących pochodziła właśnie z tych okolic.
Każdy znał osoby — krewnych, znajomych — regularnie jeżdżą-
ce tą linią. Pobladłe twarze, na których malował się szok. Lu-
dzie odwracali się do siebie, nie wiedząc nawet, obok kogo sto-
ją, wzajemnie szukając pocieszenia w swoich spojrzeniach.
— To straszne, prawda? — Kobieta obok Karen kręciła gło-
wą.
Karen ledwie potrafiła odpowiedzieć. Nagle przeszedł ją
dreszcz.
Pociąg ze Stamford jechał przez Greenwich.
Potrafiła tylko podnieść wzrok na zegar: ósma pięćdziesiąt
cztery. Tak mocno ściskało ją w klatce piersiowej, że prawie się
dusiła.
Kobieta patrzyła na nią.
— Skarbie, wszystko w porządku?
— Nie wiem... — Oczy Karen były pełne przerażenia. — W
tym pociągu mógł być mój mąż.
Strona 19
ROZDZIAŁ CZWARTY
GODZINA 8.45
Ty Hauck był w drodze do pracy.
Zredukował prędkość do ośmiu kilometrów i skierował swój
siedmiometrowy rybacki skif Merrily do portu w Greenwich.
Od czasu do czasu, kiedy pogoda była ładna, Hauck udawał
się do pracy łodzią. Tego właśnie rześkiego, jasnego kwietnio-
wego ranka spojrzał z pokładu i w myślach oznajmił: Czas letni
uznaję za rozpoczęty! Dwudziestopięciominutowy rejs cieśniną
Long Island z okolic Cove Island w Stamford, gdzie mieszkał,
na pewno nie trwał dłużej niż powolna, mozolna podróż w po-
rannym ruchu na autostradzie 1-95. A rześki wiatr we włosach
budził go dużo szybciej niż jakakolwiek latte grande ze
Starbucksa. Mężczyzna włączył przenośny odtwarzacz CD. Fle-
etwood Mac. Popłynęły słowa starego przeboju:
Rhiannon rings like a bell through the night? And wouldn't
you love to love her.
To dlatego przeprowadził się tutaj cztery lata temu. Po wy-
padku, po rozpadzie małżeństwa. Niektórzy mówili, że to
ucieczka. Że się ukrywa. I może faktycznie tak było, ale tylko w
pewnym sensie. No i co z tego, do cholery?
W Greenwich kierował policyjnym wydziałem do spraw
przestępstw z użyciem przemocy. Ludzie na nim polegali. Czy
20
Strona 20
to jest ucieczka? Czasem przed pracą wypływał na godzinkę,
żeby cieszyć się spokojem różowego wschodu słońca i łowić
tasergale i skalniki prążkowane. A to?
Tutaj się wychował. W zamieszkiwanym przez klasę średnią
Byram, niedaleko Port Chester przy granicy ze stanem Nowy
Jork, zaledwie kilka kilometrów, a zarazem całe życie od
ogromnych posiadłości wyrosłych przy drogach na prowincję,
od bram, przez które przejeżdżał, żeby sprawdzić jakiegoś bo-
gatego dzieciaka, który dachował swoim hummerem za sześć-
dziesiąt tysięcy dolarów.
Teraz wszystko się zmieniło. Prowincjonalne rodziny, w
młodości Haucka zamieszkujące te okolice od pokoleń, ustąpiły
miejsca trzydziestoparolatkom, którzy zbili fortunę na fundu-
szach hedgingowych. Wyburzali stare domy i zamiast nich sta-
wiali gigantyczne zamki za żelaznymi bramami, z prywatnymi
kinami oraz basenami wielkości jezior. Zjeżdżali się tu wszyscy
zamożni. Obecnie rosyjscy magnaci — kto wie, skąd oni brali te
fortuny? — wykupywali tereny jeździeckie w Conyers Farm i
budowali lądowiska dla helikopterów.
Miliarderzy rujnują milionerów. Hauck pokręcił głową.
Dwadzieścia lat temu grał jako running back w drużynie
futbolowej liceum Greenwich High. Potem, w Colby College,
grał w trzeciej dywizji. Nie była to, co prawda, uniwersytecka
Wielka Dziesiątka, ale dzięki dobremu dyplomowi szybko trafił
do programu szkoleniowego dla detektywów nowojorskiej po-
licji, co dla jego ojca, przez całe życie pracownika urzędu wod-
nego miasta Greenwich, było wielkim powodem do dumy.
Hauck rozwiązał kilka głośnych spraw i awansował. Później
pracował w policyjnym biurze informacji i wtedy runęły wieże
World Trade Center.
A teraz wrócił.
Wpływał do portu przy wtórze pykającego silnika, zostawia-
jąc po lewej ręce wypielęgnowane trawniki Belle Haven. Po
drodze minęło go kilka małych łodzi, które opuszczały przy-
stań.
21