Graal - Nelson DeMille
Szczegóły |
Tytuł |
Graal - Nelson DeMille |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Graal - Nelson DeMille PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Graal - Nelson DeMille PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Graal - Nelson DeMille - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
GRAAL
NELSON DEMILLE
Przełożył
Leszek Karnas
Warszawa 2015
Strona 3
Strona 4
SPIS TREŚCI
Od autora
Część I. Etiopia, październik 1974
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Część II. Rzym, grudzień 1974
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Strona 5
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Część III. Etiopia
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Strona 6
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Część IV. Poszukiwanie
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Część V. Rzym, luty
Rozdział 56
Podziękowania
Przypisy
Strona 7
OD AUTORA
Wcześniejsza wersja tej powieści opublikowana została prawie czterdzieści lat temu, a gdy
nad nią pracowałem, opisane tu wydarzenia historyczne – rewolucja i wojna domowa
w Etiopii – rozgrywały się na bieżąco. Hajle Sellassje, cesarz tego kraju znany jako Lew Judy,
został wówczas zdetronizowany i zmarł w więzieniu, a Etiopia pogrążyła się w chaosie.
Jako absolwent historii i nauk politycznych, a zarazem człowiek uzależniony od
najświeższych doniesień prasowych, zainteresowałem się Etiopią – kolebką odizolowanej
przez tysiąclecia, niemal biblijnej cywilizacji, która wkroczenie w dwudziesty wiek okupiła
krwią. Niektórzy z moich włoskich przodków walczyli w Etiopii podczas inwazji w 1895
roku, a także w roku 1936, gdy kraj ten podbiła armia Mussoliniego. Historia rodzinna
wzbudziła zatem moje żywe zainteresowanie Etiopią i pomyślałem o napisaniu powieści,
w której tle pojawiłby się wątek etiopskiej dynastii królewskiej ginącej z rąk marksistów po
trzech tysiącach lat panowania – powieści przypominającej klimatem Doktora Żywago,
którego właśnie wtedy przeczytałem. Teraz, czterdzieści lat później, widzę, że to dzieło
o wojnie, miłości i stracie jest ponadczasowe.
Pracując nad swoją powieścią, pozwoliłem sobie na nieco literackiej swobody, lecz opisane
w niej wydarzenia historyczne są prawdziwe – a przynajmniej miały miejsce według
mediów, które stanowiły dla mnie główne źródło informacji. Dla zwiększenia dramatyzmu
wymyśliłem również pewne szczegóły dotyczące topografii i geografii, lecz na mapach Etiopii
z 1975 roku było jeszcze wiele białych plam, a kraj ten był w owych czasach wciąż
niebezpieczny – stanowił więc doskonałe tło wyprawy do jądra ciemności.
Strona 8
CZĘŚĆ I
ETIOPIA, PAŹDZIERNIK 1974
– Cóż to? Widmo pucharu, co jest i go nie ma?
– Nie, mnichu! Jakie widmo? – zapytał Percewal.
– To puchar, wszak to ten jest, co z niego Pan nasz pił podczas Ostatniej Wieczerzy; jakże smutna
była...
Wiedz, że puchar ów Józef, co z błogosławionej
arymatejskiej krainy pochodził,
podróżując, dostarczył aż do Glastonbury...
Tam ów puchar zostawił, a gdy który z ludzi
dotknął go albo ujrzał, zdrowiał w jednej chwili
uwolnion od boleści za sprawą swej wiary.
Ale potem nastały tak okrutne czasy,
że zabrano do nieba świętą czarę. Znikła.
Alfred Tennyson, Święty Graal, przeł. Leszek Karnas
Strona 9
ROZDZIAŁ 1
Sędziwy włoski ksiądz wczołgał się w kąt celi i okrył siennikiem. Na zewnątrz wyjące pociski
artyleryjskie rozrywały miękką afrykańską glebę, a ich odłamki kruszyły kamienne ściany
więzienia. Dookoła słychać było wybuchy. Rozgrzane kawałki metalu dziurawiły falistą
blachę, którą pokryto dach budynku.
Stary kapłan skulił się jeszcze bardziej i jeszcze mocniej wtulił w żałośnie cienki siennik.
Niespodziewanie ostrzał ustał. Starzec odetchnął z ulgą. Zakrzyknął po włosku do swoich
strażników:
– Dlaczego do nas strzelają?! Kto atakuje?!
Lecz nie usłyszał odpowiedzi. Starszych Etiopczyków, tych, którzy mówili po włosku,
ubywało z biegiem lat, przez co zza kamiennych ścian docierało do niego coraz mniej słów
w jego ojczystym języku. Stary ksiądz uświadomił sobie, że nie usłyszał ani jednego włoskiego
słowa od prawie pięciu lat. Zawołał jeszcze raz, najpierw zapamiętanymi strzępami języka
amharskiego, a potem dialektu tigrinia:
– O co chodzi?! Co się dzieje?!
I tym razem nikt mu nie odpowiedział. Strażnicy nigdy się do niego nie odzywali, bo nie
znaczył dla nich więcej niż ciała rozkładające się na dziedzińcu. Kiedy przez czterdzieści lat
zadaje się pytania, na które nikt nie odpowiada, może to znaczyć tylko jedno: że jest się
martwym. Ksiądz wiedział jednak, że strażnicy nie mieli śmiałości, by mu odpowiedzieć.
Kiedyś jeden z nich uczynił to, wszedłszy pierwszy raz do jego celi. Było to czterdzieści lat
temu? Może mniej; trudno było zliczyć... Stary ksiądz już nawet nie pamiętał tamtego
człowieka. Nie mógł za to zapomnieć o jego czaszce, którą dostał od strażników. Służyła mu
za kubek. Za każdym razem, gdy z niej pił, przypominał sobie życzliwość strażnika, który się
do niego odezwał. Pamiętali też strażnicy napełniający osobliwe naczynie: pamiętali, by nie
rozmawiać ze starcem. Ale on i tak pytał.
– Skąd ta wojna?! Uwolnicie mnie?! – zawołał jeszcze raz.
Utkwił wzrok w żelaznych drzwiach w ścianie naprzeciwko. Zamknęły się za młodym
człowiekiem w 1936 roku, kiedy Etiopia była jeszcze włoską kolonią, i od tamtej pory nigdy
się nie otworzyły. Używano tylko małego okienka zamontowanego w nich tuż nad podłogą;
podawano przez nie posiłki i usuwano nieczystości. Światło, dźwięki i powietrze dostawały się
do celi przez okno nie większe od dużej książki – w rzeczywistości było ono pamiątką po
brakującym kamiennym bloku i znajdowało się tak wysoko, że nie dało się przez nie wyjrzeć.
Cały dobytek księdza składał się ze zdartej shammy, umywalki, tępych nożyczek
Strona 10
służących mu do obcinania włosów i paznokci oraz Biblii w języku włoskim, którą pozwolono
mu zatrzymać, gdy go uwięziono. Wiedział, że bez niej już wiele lat temu postradałby
zmysły. Przeczytał ją już sto, a może dwieście razy i pomimo pogarszającego się wzroku
nauczył się każdego słowa na pamięć. Stary i Nowy Testament podnosiły go na duchu,
pozwalały mu oderwać się od rzeczywistości, chroniły jego umysł przed zgnuśnieniem i były
pokarmem dla jego duszy.
Starzec pomyślał o młodym człowieku, który przekroczył próg żelaznych drzwi w 1936
roku. Pamiętał każdy szczegół jego twarzy i każdy ruch ciała. Nocą rozmawiał z nim
i wypytywał o jego rodzinną Sycylię. Poznał młodego człowieka tak dobrze, że wnikał w jego
umysł i odczucia, wiedział, do której szkoły chodził, z jakiej przybył wioski i ile lat miał jego
ojciec. Młody człowiek oczywiście nigdy się nie postarzał, a jego opowieści brzmiały zawsze
tak samo. Był jedynym człowiekiem, którego ksiądz znał na tyle dobrze, by móc zapamiętać
jego młodą twarz. Ostatni raz ujrzał ją w lustrze blisko czterdzieści lat temu; od tamtej pory
widywał ją już tylko w myślach. Zaszlochał.
Po chwili otarł łzy brudną shammą, oparł się znowu o ścianę i głęboko westchnął. Powrócił
do rzeczywistości.
Wojny wybuchały i przetaczały się przez okolicę, ksiądz zaś zastanawiał się, jak wielkie
zmiany musiały zajść w świecie pod jego nieobecność. Strażnicy starzeli się i umierali. Czas
nie oszczędzał też młodych żołnierzy paradujących po dziedzińcu małej fortecy. Gdy był
młodszy, potrafił o wiele dłużej utrzymywać się na krawędzi okiennego otworu. Teraz
jednak nie był już w stanie wykrzesać z siebie dawnej energii, by podciągnąć się na rękach
i wyglądać na zewnątrz dłużej niż kilka minut dziennie.
Ostrzał wywołał lawinę myśli. Stary ksiądz wiedział, że jego uwięzienie dobiega końca; jeśli
nie zabije go wybuch, to zrobią to strażnicy, którym rozkazano to uczynić, jeśli nie będą już
mogli dalej przetrzymywać go w więzieniu. Właśnie dotarły do niego głosy uciekających
żołnierzy. Za chwilę strażnicy otworzą nieużywane do tej pory drzwi i spełnią swój
obowiązek. Ale nie miał im tego za złe. Takie otrzymali rozkazy, więc im wybaczył. To, jak
zginie, nie miało już dla niego znaczenia – jego ciało i tak go zawodziło. W kraju panował
głód, przez co nie dojadał od ponad roku. Gdy kaszlał, słyszał bulgotanie w płucach. Czuł
obecność śmierci – w swojej celi i na zewnątrz.
Najbardziej ubolewał na tym, że umrze w niewiedzy będącej wynikiem czterdziestu lat
przebywania w mroku. Teraz wiedział o świecie mniej niż prosty wieśniak. Nie żałował, że
musi umrzeć, i nie czuł szczególnego lęku przed śmiercią, lecz myśl o umieraniu, gdy się nie
wie, jak zmienił się świat, była dla niego wyjątkowo smutna. Z drugiej strony – jego
powołanie nie było z tego świata, zatem zmiany w świecie doczesnym nie powinny mieć dla
Strona 11
niego żadnego znaczenia. Mimo to chciałby dowiedzieć się czegoś o teraźniejszych
sprawach ludzi. Ksiądz nie potrafił przestać myśleć o swych przyjaciołach, rodzinie
i rządzących światem w ostatnich latach.
Owinął się shammą jeszcze ciaśniej. Słońce zachodziło i znad wyżyn powiał zimny wiatr.
Mała jaszczurka, której odłamek urwał kawałek ogona, wdrapała się niezgrabnie na ścianę
nad jego głową. Stary ksiądz usłyszał głosy żołnierzy. Rozmawiali po amharsku i zastanawiali
się, który z nich będzie musiał go zabić, jeśli okaże się to konieczne.
Podobnie jak w przypadku wielu uwięzionych i skazanych na śmierć mężczyzn i kobiet,
a także uświęconych męczenników, istniało coś, co odcisnęło na nim swoje piętno i pozwoliło
księdzu przetrwać lata udręki. Odcisnęła je sekretna wiedza o pewnej rzeczy. Wiedza ta
podnosiła go na duchu, a on chętnie oddałby kolejne czterdzieści lat życia, by móc jeszcze
raz spojrzeć na to, co kiedyś zobaczył. Tak silna była jego wiara. Lata, które spędził
w więzieniu, smuciły go, gdyż znaczyły, że świat nie dowiedział się jeszcze o tej rzeczy.
Gdyby było inaczej, przetrzymywanie go w więziennej izolatce nie byłoby już konieczne.
W chwilach smutku pragnął, by go zabito i oszczędzono mu bycia martwym za życia od
tak wielu lat. Był jednak kapłanem; ci, którzy go pojmali – mnichami, a ci, którzy go uwięzili
– cesarskimi żołnierzami i Koptami; musieli go zatem oszczędzić. Mnisi zabronili żołnierzom
odzywać się do niego pod jakimkolwiek pozorem i ostrzegli ich, że każdego, kto złamie ten
zakaz, spotka śmierć. Kazali im też zabić księdza, jeśli przetrzymywanie go w izolacji stanie
się niemożliwe. Ksiądz pomyślał, że ten dzień właśnie nadszedł. I ucieszył się, że wkrótce
stanie przed obliczem swego ojca niebieskiego.
Niespodziewanie artyleria wznowiła ostrzał. Stary kapłan usłyszał głuche uderzenia
i chrzęst kruszonych murów małej fortecy. Gdy w końcu obserwatorzy artylerii skorygowali
pozycje, pociski zaczęły celniej trafiać w ściany budynku. Odgłos wystrzałów niknął w huku
wybuchających stosów beczek z benzyną i skrzyń pełnych amunicji. Z zewnątrz dobiegały
głosy żołnierzy krzyczących z bólu. Bliski wybuch wstrząsnął małą celą; jaszczurka oderwała
się od ściany i spadła obok więźnia. Ogłuszające eksplozje sparaliżowały jego umysł; teraz
dostrzegał tylko jaszczurkę. Gad usiłował skoordynować ruchy okaleczonych części ciała
i miotał się na drżącej polepie. W księdzu widok ten budził współczucie. Zdał sobie sprawę,
że żołnierze mogli opuścić garnizon i pozostawić go na śmierć z głodu i pragnienia.
Fala uderzeniowa zerwała z dachu kawał falistej blachy i wyrzuciła go w purpurową
zorzę. Rozgrzany odłamek szrapnela musnął policzek księdza, który krzyknął z bólu. Starzec
usłyszał wrzawę dochodzącą zza żelaznych drzwi, które niemal niezauważalnie się
poruszyły. Zapatrzył się w nie. Drzwi poruszyły się ponownie i rozległo się skrzypienie
zardzewiałego metalu przebijające się przez piekielny hałas. Czterdzieści lat to kawał czasu;
Strona 12
drzwi nie miały zamiaru ustąpić. Krzyki wzmogły się i po chwili ucichły. Ksiądz dostrzegł
ruch klapy w drzwiach powoli przesuwającej się do góry. Szli po niego. Przycisnął Biblię do
piersi.
Wysoki, wychudzony Etiopczyk wpełzł przez otwór do celi, przypominając starcowi
jaszczurkę. Mężczyzna wstał, spojrzał na więźnia i wydobył zza pasa zakrzywiony miecz.
Stary kapłan dostrzegł w półmroku rysy twarzy żołnierza. Był on bez wątpienia Amharem
i potomkiem Chamitów. Zakrzywiony nos i wysoko osadzone kości policzkowe upodobniały
go wprawdzie do Semitów, ale gęste czarne włosy i śniada cera zdradzały, iż pochodzi od
Chama. Odziany w shammę mężczyzna z mieczem w ręku wyglądał jak biblijna postać,
a stary ksiądz pomyślał, że tak właśnie powinno być, chociaż nie wiedział dlaczego.
Kapłan podniósł się, tuląc Biblię; kolana trzęsły mu się tak bardzo, że ledwie stał.
Zauważył, że ma zupełnie wyschnięte usta. Zaskoczył Etiopczyka, krocząc z rozmysłem
w jego stronę. Wolał umrzeć szybko i z godnością. Gonitwa po celi i zasłanianie się rękami
przed ciosami scimitara byłyby czymś groteskowym.
Etiopczyk zawahał się. Wcale nie chciał spełnić swego obowiązku i zaczął się zastanawiać,
czy nie ma sposobu, by się od niego wymigać. Wyciągnął jednak krótszą zapałkę i musiał
zostać katem. Co robić? Stary kapłan ukląkł i uczynił znak krzyża. Etiopczyk, należący do
starożytnego Kościoła koptyjskiego, zaczął drżeć.
– Wybacz mi, ojcze – odezwał się, kalecząc język włoski.
– Wybaczam – odrzekł stary ksiądz i zaczął się modlić za obu strzępami dawno już
zapomnianej łaciny.
Gdy ucałował Biblię, po jego policzkach spłynęły łzy.
Odgłos pobliskiego wystrzału przebił się przez milknące wybuchy armat. Ktoś krzyknął.
Jeszcze jeden strzał, a potem serie z broni automatycznej.
– To Oromowie – powiedział po włosku żołnierz.
Jest przerażony, i słusznie, pomyślał ksiądz. Pamiętał Oromów. Byli równie bezlitośni, co
starożytni Hunowie. Okaleczali pojmanych przed zadaniem im śmierci.
Ksiądz podniósł wzrok. Spojrzał na żołnierza trzymającego miecz i zauważył, że
mężczyzna trzęsie się ze strachu.
– Zrób to! – krzyknął.
Żołnierz upuścił miecz i wyciągnął zza pasa staromodny pistolet. Cofnął się do drzwi,
nasłuchując odgłosów dochodzących z zewnątrz.
Nie mógł się zdecydować. Wahał się: zostać w bezpiecznej celi czy wyjść i stanąć oko
w oko z Oromami, którzy wtargnęli już do fortecy? Zabić księdza czy darować mu życie?
Niewykonanie rozkazu groziło śmiercią.
Strona 13
Stary kapłan wolał umrzeć szybko – Oromowie na pewno by się nie spieszyli ani nie
okazaliby mu litości. Wstał i odezwał się do żołnierza po amharsku:
– Zabij mnie! Szybko!
Wskazał palcem swoje serce.
Żołnierz zamarł, ale po chwili uniósł broń. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że gdy
wystrzelił, kula poleciała zbyt wysoko i odłupała kawałek kamiennej ściany nad głową starca.
Sędziwy ksiądz wycierpiał już dostatecznie dużo. Poczuł, że wzbiera w nim złość.
Przebywał tu, w odosobnieniu, od prawie czterdziestu lat i pragnął umrzeć szybko, nie
tracąc wiary jak wielu, którzy zwątpili w ostatnich sekundach swego życia. Ale żołnierz
nieudolnie próbujący spełnić swą powinność przedłużał agonię starca, ten zaś poczuł, że
wiara zaczyna go opuszczać.
– Zrób to! – krzyknął.
Spojrzał na lufę pistoletu i dostrzegł kolejny błysk. Pomyślał o rzeczy, która odcisnęła
piętno na jego życiu. Zapadła ciemność.
Ocknął się w poczuciu cudu: żył. Wybuch zerwał większą część dachu i odsłonił
rozgwieżdżone niebo. Błękitnawa poświata księżyca kładła się na polepie zasypanej
pokruszonymi cegłami. Panowała nieziemska cisza. Nawet owady wyniosły się z fortecy.
Kapłan rozejrzał się i spróbował wymacać wśród gruzu swą Biblię. Na próżno. Pomyślał, że
być może zabrał ją żołnierz.
Starzec podczołgał się do drzwi i ostrożnie przecisnął przez otwór przy podłodze. Zobaczył
martwego żołnierza: Etiopczyk był nagi i pozbawiony genitaliów. Brak ubrania i okaleczenie
świadczyły o tym, że wpadł w ręce Oromów. Mogli wciąż być w pobliżu.
Starzec stanął chwiejnie na nogach. W błękitnej poświacie zobaczył dziedziniec zasłany
nagimi ciałami. Paliły go trzewia, lecz czuł się dobrze. Jak mógłby czuć się inaczej, gdy szedł
pod gołym niebem i miał swobodę ruchu większą niż pięć kroków w dowolnym kierunku?
Chłodny powiew poderwał chmurę ceglanego pyłu, a stary ksiądz poczuł zapach spalonej
ziemi i śmierci. Zrujnowane betonowe budynki świeciły bielą i wyglądały jak połamane zęby.
Ksiądz wzdrygnął się i schował ręce pod shammą. Był zziębnięty; poczuł lepkość na swojej
skórze. Wiedział, że jego shamma przesiąkła krzepnącą krwią, więc zaczął poruszać się
wolniej, by nie otworzyć rany.
Minęło już czterdzieści lat, ale starzec pamiętał drogę. Ruszył w kierunku głównej bramy.
Była otwarta. Kapłan wyszedł przez nią, jak w każdym ze swoich pięciu tysięcy snów. Był
wolny.
Strona 14
ROZDZIAŁ 2
Jeep podskakiwał powoli na drodze porytej koleinami, a jego przysłonięte reflektory
wyłuskiwały szlak wśród gęstej roślinności dżungli. W oddali grzmiała artyleria rozświetlająca
nocne niebo jak błyskawice dalekiej burzy.
Frank Purcell ściskał kierownicę i wpatrywał się w zniekształcone cienie koślawych drzew
i wijących się pnączy. Nagle nacisnął hamulec, wyłączył silnik i zgasił światła.
– Co się stało? – zapytał siedzący obok Henry Mercado.
Purcell uniósł tylko rękę, nakazując mu milczenie.
Zdenerwowany Mercado wbił wzrok w dżunglę, w której każdy cień zdawał się poruszać.
Podniósł siwą głowę i zaczął nasłuchiwać, a potem zerknął w ciemność kątem oka, lecz
niczego nie zauważył.
Z tyłu pojazdu o otwartych bokach, na plandece zarzuconej zapasami i sprzętem
fotograficznym, rozległ się subtelny kobiecy głos:
– Wszystko w porządku?
Mercado obrócił się na siedzeniu.
– Tak – odpowiedział.
– Więc dlaczego stoimy?
– Dobre pytanie – wyszeptał Mercado. – Frank, dlaczego stoimy?
Purcell nie odpowiedział. Uruchomił silnik i wrzucił bieg. Samochód z napędem na cztery
koła wgryzł się w koleiny i ruszył do przodu. Purcell dodał gazu; pojazd zaczął jeszcze
bardziej podskakiwać. Mercado wczepił się w siedzenie, a Vivian podniosła się i usiadła,
szukając w ciemności czegokolwiek, czego mogłaby się przytrzymać.
Jechali tak kilka minut. Nagle Purcell szarpnął kierownicą w prawo. Jeep przebił się przez
gęstwinę wysokich zarośli i zatrzymał na polanie.
– Frank, co ty, do diabła, wyprawiasz? – zapytała Vivian.
Na środku polany wznosiły się bielejące w świetle księżyca ruiny starego włoskiego
uzdrowiska, w którym zażywano kiedyś kąpieli mineralnych. Było ono dziwaczną, nietypową
pamiątką włoskiej okupacji; wybudowany w stylu rzymskim obiekt popadał w ruinę, zupełnie
jak łaźnie Cezara w innych miejscach i czasach.
Purcell skierował jeepa w stronę największego z budynków i przyspieszył. Pojazd
podskakiwał w wysokich trawach, a otynkowany ośrodek wczasowy rósł w oczach.
Jeep dotknął kołami szerokich frontowych schodów i zaczął się na nie wdrapywać.
Strona 15
Przemknął pomiędzy dwiema żłobionymi kolumnami, minął portyk z gładkiego kamienia
i wjechał do środka, by zatrzymać się pośrodku wielkiego holu hotelowej części uzdrowiska.
Purcell wyłączył silnik i zgasił światła. Nocne stworzenia na chwilę zamilkły, by zaraz znów
napełnić dżunglę niedorzeczną kakofonią swych głosów.
Przez zniszczone sklepienie wpadało do wnętrza eteryczne, niebieskawe światło księżyca
rozjaśniające pseudorzymskie pomieszczenie. Wszystkie ściany ozdobione były wielkimi,
podniszczonymi freskami przedstawiającymi sceny kąpieli, nawiązujące do antycznych
malowideł. Purcell otarł twarz wilgotną dłonią.
– O co tu chodzi? – odezwał się Mercado.
Purcell wzruszył tylko ramionami.
Vivian doszła już do siebie i roześmiała się szyderczo z tyłu jeepa.
– Myślę, że dzielny facet stracił odwagę w ciemnej dżungli – powiedziała.
Mówiła na ogół z brytyjskim akcentem, choć zdarzało jej się wymawiać niektóre słowa
w egzotyczny sposób. Mercado powiedział Purcellowi, że nie wie, który język jest ojczystym
językiem Vivian. Równie tajemnicze było dla niego jej pochodzenie, chociaż posługiwała się
szwajcarskim paszportem z nazwiskiem Smith.
– Tajemnicza kobieta – powiedział Mercado.
– Wszystkie są takie – odparł Purcell.
Mercado wyskoczył z jeepa i się przeciągnął.
– Wyjechaliśmy z dżungli, ale jesteśmy jeszcze w lesie – stwierdził.
Jego osobliwy śródatlantycki akcent był typowy dla ludzi, których całe życie upływa
w podróży pomiędzy Wyspami Brytyjskimi a Ameryką Północną. Matka Mercado była
Angielką, a ojciec Hiszpanem – stąd nazwisko. Mercado spędził jednak większą część
młodości w szwajcarskiej szkole z internatem i mówił płynnie również po francusku, włosku
i niemiecku.
Frank Purcell przesłonił papierosa dłonią i zapalił go. W świetle zapałki wyglądał na więcej
niż trzydzieści parę lat. Wokół jego ust i ciemnych oczu rysowały się już zmarszczki,
a kędzierzawe czarne włosy poprzetykane były srebrnymi nitkami; sprawiał wrażenie
zmęczonego. Zapadł się w fotel i wypuścił długą smugę dymu.
– Właściwie co to za miejsce? – zapytał.
Mercado przechadzał się miarowym krokiem po wyłożonej mozaiką podłodze wielkiego
holu.
– To łaźnie rzymskie – powiedział. – A twoim zdaniem, stary?
– Łaźnie rzymskie.
– Sam widzisz – skwitował Mercado. – Cholerni faszyści zbudowali je w ramach swojej
Strona 16
misji cywilizacyjnej w 1936. O ile dobrze pamiętam, kiedyś napisałem o tym artykuł. Takie
łaźnie spotyka się tu w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Ruszcie się! Jeśli
mineralne źródła jeszcze nie wyschły, urządzimy sobie przyjemną kąpiel.
Purcell wygramolił się z jeepa.
– Mów trochę ciszej, Henry – powiedział.
– Nie mogę mówić ciszej, kiedy ja jestem tu, a wy tam, prawda, Frank? Chodźcie,
rozejrzymy się.
Vivian dołączyła do Mercado przed kolumnadą prowadzącą na wewnętrzny dziedziniec.
Purcell kroczył wolno po podłodze zasypanej gruzem. Pięć lat pracy w roli korespondenta
wojennego w Indochinach wypaliło jego dawną fascynację ruinami. Ostatnimi, które go
zainteresowały, były szczątki kambodżańskiej świątyni Angkor Wat; Purcell przypłacił tamtą
wycieczkę rocznym pobytem w jenieckim obozie Czerwonych Khmerów. W ten sposób
odebrano Purcellowi kawał życia i wiele innych rzeczy, a wśród nich – wszelkie złudzenia co
do swoich bliźnich.
Dogonił Mercado i Vivian, którzy szli powoli przez kolumnadę skąpaną w księżycowym
świetle. Obeszli stojący na środku posąg Neptuna z uniesionym trójzębem. Dalej kolumnada
zakręcała pod kątem prostym, a gdy minęli narożnik, usłyszeli delikatny plusk wody.
– Mamy szczęście – oświadczył Mercado. – Czuję siarkę. Przed nami kąpiel.
Vivian stanęła na niskiej marmurowej ławce i rozejrzała się po dziedzińcu.
– Tak, widzę parę – powiedziała. – Tam, za drzewami.
Przecięli dziedziniec, idąc w kierunku szpaleru eukaliptusów. Rozległą powierzchnię,
wyłożoną niegdyś białym kamieniem, obrosły porosty i trawy. Nad gąszczem żywopłotów
górował Janus o dwóch obliczach; posąg rzucał monstrualny cień, przez który szybko
przeszli. Większość kolumn otaczających dziedziniec pokrywały pnącza. Wszędzie
poniewierały się fragmenty roztrzaskanych figur rzymskich bogów i bogiń. Można było
odnieść wrażenie, że tak wyglądał średniowieczny Rzym, w którym pasterze pędzili stada
przez cesarskie budowle zarośnięte gęstą roślinnością.
Przeszli obok wyschniętej fontanny stojącej w pełnym melancholii ogrodzie i minęli dwa
eukaliptusy. Zobaczyli przed sobą kamienną balustradę wiodącą do skręcających schodów.
Zeszli po rozsypujących się stopniach i ujrzeli basen o powierzchni około czterdziestu
metrów kwadratowych. Opary siarki prawie uniemożliwiały oddychanie.
Zbliżyli się do basenu. Woda wydawała się zupełnie czarna, a księżyc rozświetlał jedynie
grzbiety delikatnych fal na jej powierzchni. Wielka kamienna ryba niezmordowanie
wypluwała strumień rozpuszczonych minerałów do wiecznie spragnionej niecki. Odgłos
spływającej wody odbijał się echem od ściany po drugiej stronie basenu.
Strona 17
– Śmierdzi – zauważył Purcell.
– Ech, wy jankesi – odparł Mercado. – Dla was wszystko musi pachnieć jak dezodorant. Te
łaźnie są kontynuacją starożytnej europejskiej tradycji i jedyną poza drogami dobrą rzeczą,
którą Mussolini zrobił dla tego kraju.
– Tutejsze drogi też śmierdzą – powiedział Purcell, prężąc muskularne ciało.
Vivian zrzuciła ubranie w kolorze khaki. Stanęła naga na brzegu basenu. Jej śnieżnobiała
skóra wyglądała w świetle księżyca jak delikatny, wypolerowany alabaster.
Purcell patrzył na Vivian przez kilka sekund. Od chwili gdy trzy dni wcześniej opuścili
Addis Abebę i wyruszyli na tę wyprawę w poprzek kraju, Purcell widywał nagą Vivian za
każdym razem, gdy się zatrzymywali, by zażyć kąpieli. Początkowo czuł się zaskoczony
owym brakiem skrępowania, ale dziewczyna nalegała, by towarzysze podróży nie okazywali
jej specjalnych względów.
Mercado usiadł na omszonej ławce i zaczął zdejmować buty. Purcell przysiadł
naprzeciwko; od czasu do czasu omiatał Vivian krótkim spojrzeniem. Oceniał jej wiek na nie
więcej niż dwadzieścia pięć lat – musiała zatem mieć około szesnastu, gdy w 1965 roku
wysiadł na sajgońskim lotnisku Tan Son Nhut, trafiając w serce wojennej zawieruchy. Czuł
się przy niej staro. Myślał: kim jest? Vivian miała kaukaskie rysy twarzy i białą skórę,
natomiast jej powieki przypominały kształtem migdały, a czarne włosy były długie, proste
i gęste jak u wschodnich Azjatów albo rdzennych Amerykanów. Ale jej oczy... Oczy Vivian
miały ciemnozielony kolor. Purcell zastanawiał się, czy taka kombinacja w ogóle jest możliwa
z genetycznego punktu widzenia.
Vivian uniosła ramiona i zaczęła wdychać opary.
– A jednak śmierdzi, Henry – stwierdziła.
– Odświeża i jest dobre dla zdrowia. Wdychaj.
Vivian wzięła głęboki oddech.
– Graviora quaedam sunt remedia periculis – rzekła.
Purcell zerknął na Vivian. Bez wątpienia mówiła po łacinie. Był to nowy język w jej
repertuarze.
Zapytał Mercado:
– Co powiedziała?
Mercado, siłujący się z butem, podniósł wzrok.
– Co? Aha. Leczenie jest gorsze od choroby – wyjaśnił, uwalniając stopę.
Purcell nie odpowiedział.
– Nie czuj się gorszy, stary – rzekł Mercado. – Ona nie zna łaciny, tylko jedno, może dwa
zdania. Tylko się popisuje.
Strona 18
– Przed kim?
– To jasne: przede mną.
Purcell zdjął buty i spojrzał na Vivian. Siedziała nad basenem i właśnie sprawdzała
temperaturę wody, wkładając do niej palce.
– Ciepła! – zawołała.
Mercado zsunął szorty i zbliżył się po cichu do brzegu basenu. Purcell zauważył, że ciało
jego towarzysza zaczęło zdradzać oznaki starzenia. Ile mógł mieć lat? Był tu, w Etiopii,
podczas włoskiej inwazji w 1935 roku, więc musiał mieć co najmniej sześćdziesiąt. Purcell
zerknął na Vivian, potem znowu na Mercado, zastanawiając się, czy tych dwoje coś łączy.
Zsunął szorty i stanął obok Mercado.
Siedząca metr dalej Vivian wstała, uniosła się na palcach i podniosła ręce. Spojrzała
w niebo i wykrzyknęła:
– Tam piekło, tam ciemność, tam otchłań siarki; tam wszystko płonie, parzy, cuchnie,
niszczeje! 1
Rzuciła się do przodu. Czarna, ciepła woda mineralna niemal bezgłośnie otuliła jej ciało.
Mercado pochylił się i dotknął wody.
– To był Szekspir, Frank – powiedział. – Król Lear opisał tak waginę.
– Mam nadzieję, że to nie był jego tekst na podryw.
Mercado się roześmiał.
Purcell wskoczył do basenu i zaczął płynąć. Ciepła woda pachniała jak zepsute jaja, lecz po
chwili przykre wrażenie minęło. Purcell poczuł, że spływa z niego zmęczenie, a ciepło
przyćmiło mu nieco umysł.
Mercado ruszył swe wielkie cielsko, wszedł do wody i zaczął pływać.
Purcell dryfował, leżąc na wznak. Poczuł się dobrze po raz pierwszy od kilku dni, a może
nawet tygodni. Delikatne prądy wody zabierały go ze sobą, a unosząca się para przyprawiała
o senność. Słyszał rozbawioną Vivian; jej okrzyki zwierzęcej radości odbijały się echem od
otoczenia. Purcell chciał ją poprosić, by zachowywała się ciszej, ale nie wiedzieć czemu
przestało to mieć dla niego znaczenie. Poczuł, że sztywnieje mu członek. Odwrócił się na
brzuch i podpłynął do platformy na środku basenu. Była zanurzona na kilka centymetrów.
Purcell wdrapał się na nią, ułożył na plecach i zamknął oczy.
Tuż obok pojawił się Mercado.
– Żyjesz, Frank? – zapytał.
Purcell otworzył oczy. Dostrzegł wśród oparów twarz swego towarzysza.
– Powiedz jej, żeby się zamknęła – powiedział półprzytomny. – Ściągnie na nas Oromów
z całej prowincji.
Strona 19
– Co? Aha. Ale Vivian śpi na brzegu basenu, Frank. Mówiłem jej o tym wcześniej. Coś ci się
śniło?
Mercado zerknął na zegarek. Minęła już godzina.
– Stary, wracamy do jeepa – powiedział. – Martwi mnie skrzynia biegów.
– W porządku – odparł Purcell.
Odwrócił się. Miarowo wiosłując rękami, podpłynął do brzegu basenu i wyszedł
z siarczanej wody. Dostrzegł śpiącą Vivian. Wciąż naga, leżała zwinięta jak embrion.
Mercado rozejrzał się.
– Na pewno gdzieś tu płynie słodka woda – powiedział. – Może w tamtej łaźni?
– Wolałbym się stąd wynieść, Henry. I tak już bardzo ryzykujemy.
– Oczywiście, masz rację, ale śmierdzimy.
Purcell usiadł na marmurowej ławce pokrytej porostami i wytarł się swą kurtką safari.
Mercado przysiadł się tuż obok. Jego nagość wprawiła Purcella w zakłopotanie.
Mercado wycisnął nieco wody ze swych gęstych siwych włosów. Ruchem głowy wskazał
śpiącą nagą Vivian i zapytał:
– Czy ona cię nie... krępuje?
Purcell wzruszył ramionami. Mercado nie palił się do wyjaśnienia swojej relacji z młodą
damą, a Purcell nie był pewien, czy ma to dla niego znaczenie. Jednak był ciekaw. Rozwinął
w sobie zawodową ciekawość typową dla reportera – nie miała ona nic wspólnego ze
wścibstwem. W Addis Abebie zgodził się zawieźć Henry’ego Mercado i Vivian Smith na
północny zachód kraju, gdzie wojna domowa najbardziej przybrała na sile, i nie zażądał
wiele w zamian. Teraz poczuł jednak, że Mercado jest mu coś winien.
– Kim ona jest? – zapytał.
Tym razem to Mercado wzruszył ramionami.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem – odpowiedział.
– Myślałem, że jest fotografką.
– Bo jest. Ale poznałem ją dopiero kilka miesięcy temu. W Hiltonie, w Addis Abebie. Nawet
nie wiem, czy w ogóle potrafi fotografować. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, ale niczego jeszcze
nie wywołaliśmy. – Mercado roześmiał się. – Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy w jej
aparacie jest klisza.
Purcell się uśmiechnął. Księżyc schował się za głównym budynkiem i przyjemna ciemność
spowiła łaźnie. Delikatny wieczorny wiatr przyniósł zapach tropikalnych kwiatów i Purcell
poczuł, że odzyskuje wewnętrzny spokój. Zastanawiał się, czy pojechałby do Indochin
z własnej woli. Zapytał Mercado:
– Siedziałeś w więzieniu, prawda?
Strona 20
– Stary, to nie było więzienie. My, więźniowie polityczni, tak tego nie nazywamy. Jeśli
chcesz o tym pogadać, to, na litość boską, używaj właściwego słowa: obóz. Brzmi lepiej.
I bardziej dystyngowanie. Jak na ironię, przydarzyło się to właśnie mnie – ciągnął Mercado.
– Bo wtedy sam byłem niezłym lewicowcem.
– Kiedy?
– Po wojnie. W styczniu 1946 Rosjanie złapali mnie we wschodnim Berlinie. A ja tylko
fotografowałem kolejkę po żywność. Zimą 1946 takie kolejki stały w całej Europie, ale
w robotniczym raju miało ich chyba nie być. Pieprzeni Ruscy rządzili tam wtedy... Ile?
Jakieś dziewięć miesięcy? Trudno zbudować socjalistyczny raj w takim czasie i właśnie to im
powiedziałem. Nie bierzcie tego do siebie, mówię. Bezdyskusyjnie pobiliście Hunów, więc co
z tego, że stoją w kolejkach po chleb? Dobrze tak nazistom. Ale Ruscy chyba nie do końca
zrozumieli mój punkt widzenia.
Purcell kiwnął głową z roztargnieniem.
– Otrzymałem z Reutera wycinki ze wszystkimi artykułami, które napisałem od czasów
hiszpańskiej wojny domowej w 1936 – mówił dalej Mercado. – Moje najlepsze
antyfaszystowskie teksty. W niektórych nie szczędziłem miłych słów pod adresem
bohaterskiej Armii Czerwonej. A nawet nie wiem, czy ci cholerni łachmaniarze cokolwiek
przeczytali. Wiem tylko, że trafiłem na Syberię i wyszedłem dopiero w 1950 podczas którejś
z wymian więźniów. Nie usłyszałem słowa przeprosin. Jednego dnia byłem numerem
168AM382, a następnego ponownie zostałem Henrym Mercado, londyńskim
korespondentem Reutera z perspektywą sporej zaległej wypłaty. Cztery lata za pstryknięcie
zdjęcia. Ja, miły lewicowiec z Cambridge. Fabian Society i takie tam... Proletariusze
wszystkich krajów, łączcie się!
Purcell znów nie odpowiedział.
– Ile odsiedziałeś, Frank? – zapytał Mercado. – Rok w Kambodży? Cóż, nie możemy tego
porównywać w latach, prawda? Piekło to piekło, a jak już się w nim znajdziesz, zamienia się
w wieczność, zgadza się? Zwłaszcza gdy nie wiesz, ile będziesz musiał odsiedzieć. Wtedy nie
możesz nawet odliczać dni do wyjścia.
Purcell skinął głową.
– Kim dla nich jesteś? – retorycznie zapytał Mercado. – Nikim. Poinformują cię, że zmarła
twoja żona? Na pewno nie. Może nawet sami nie wiedzą, że jesteś żonaty. Nie wiedzą
o tobie nic; wiedzą tylko, że jesteś numerem 168AM382 i musisz pracować. Kiedy więc
twoja żona umiera na zapalenie płuc, penicylina jest na wagę złota, a kobieta nie może
sama...
Mercado nagle urwał, a jego oczach pojawiło się zmęczenie.