Górzański Jerzy - Święty bród

Szczegóły
Tytuł Górzański Jerzy - Święty bród
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Górzański Jerzy - Święty bród PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Górzański Jerzy - Święty bród PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Górzański Jerzy - Święty bród - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Górzański Święty brud Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Małgorzacie To jest święty brud i nigdy nie należy oddawać go do prania. (Paterne Berrichon – o madrasie, który nosił w szpitalu marsylskim Artur Rimbaud) Piękne cienie Piękne cienie Wojciechowi Malczewskiemu z podziękowaniem za „Zmory” Nie byłem wybrańcem. Moje oczy widziały wszystko. Nie mogłem odwrócić głowy. Nie mogłem zamknąć okna, (Zresztą niewiele by to dało) Jak się zamyka książkę, Która przynosi ulgę po wielkim zmyśleniu. Przechodzili po drugiej stronie ulicy, Przemykali pod betonowym ogrodzeniem, Za którym kwitło zielsko – mój codzienny busz. Ten chudy, jeszcze objęty słonecznym blaskiem, zrywał z siebie pokrwawioną koszulę, nie znałem jego imienia, nie rozumiałem, skąd się bierze gwałtowność gestów, czy rzeczywiste są groźby przyszłości, czy tylko symboliczne udziały w przedstawieniu losu, tamten w szkolnym mundurku, z dłońmi zasieczonymi rózgami, ciągnął za sobą długie wstęgi bandaży, chcesz, to ci opowiem o nim, mówiła Lili – córka sąsiadów – dziwne imię i krople potu na nosie, oczy rozwarte w zdziwieniu, a ich kolor jak skóra źrebaka migotał bez ustanku, odejdź, Liii, mówiłem, chcę to widzieć sam, zrozum, od tego zależy wszystko, szkoda, mówiła Lili, szkoda, wiem o nim tyle, ale już nadchodzili inni, ten półnagi, z kuchennym nożem, wykrzykiwał imiona biednych i pokrzywdzonych, nie był to Dostojewski, nie znałem tego straszliwego poniżenia, jakie ofiarują nam bliscy, i jeszcze straszliwszego przebaczenia, które jest jedynie zachowaniem koniecznej równowagi, szła też dziewczyna, niemal dziecko, z dużym brzuchem wypiętym do przodu, zdrajcą romantycznych uniesień, szła pod słońce, powoli i majestatycznie, aż ją wessał cień mojej kamienicy. Nigdy nie byli moją własnością. Ani ten wychudły pies, który uszedł hyclom. Ani ten wieprz, który uciekł z pobliskiej rzeźni, Naznaczony czerwonym krzyżem na grzbiecie. Byli słoneczni do obłędu, A potem ginęli w cieniu i nigdy nie wracali. Gra światła? Łagodna przemoc cienia? Moment mistyczny? Halucynacje rozgorączkowanej głowy? Nie wiem, nie jestem pewien, Czy to był początek, czy to był koniec. Mani o zmierzchu zapalał gazowe latarnie. Słychać było muzykę ustnej harmonijki. Ciężka głowa opadała na kamienny parapet. I skok wielkiej śruby obracał sny nierzeczywiste. Portret zbiorowy starego poety i jego żony Krzysztofowi Kwaskowi – Pan jest modernistą, A nawet mistykiem. To uspokojenie frazy Trochę mnie kłopocze – on mówi I gładzi poręcz fotela długimi palcami. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. I jego żona, która swoją młodość Poświęciła służbie literatury, Uśmiechnięta i czuła na komplementy. – Ma pani ładną suknię. – Która to już godzina ? – Jeszcze wczesna pora. – Może herbaty ? I żegluje z wdziękiem staromodnym W stronę kuchni. Boże, te kuchnie przejdą do historii, Uczyć będą pokory przeklętych poetów. Kuluary biblioteki. Zaplecze natchnienia. Obrazy formistów – melancholia zwierzeń – Szereg bitew, z których wyniesiono ciała przyjaciół. Północ tak blisko, Że chciałoby podnieść się z szezlonga I wyjść wraz z duchami całej awangardy. – Pan ma ręce czyste. A moje... – on mówi I zaciska palce na ciemnej politurze drewna. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. – Ja, proszę pana... Zaczynam jak nowicjusz W angielskim nieco stylu – „Full of high sentence, but a bit obtuse”; I milknę, gdyż wchodzi piękna żona Z parującą filiżanką herbaty, Jak gdyby wracała z przyjęcia u Prousta. – Zaparzyłam świeżą. – Papiery zżółkłe. Roczniki przedwojennych pism. Fiszki, bibeloty – stara gwardia, Co umrze pierwej, niż się podda w boju. – A zatem co skłania pana ku pisaniu? Potrzeba czy zachwyt? Pan jest za kulturą czy za barbarzyństwem? – On mówi i dłoń się kurczy przed najazdem Hunów. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. I jego piękna żona wciąż się uśmiechała, A jej oczy, przyćmione zmęczeniem i nudą, Wyrażały to, co chciały wyrazić – Były pragnieniem pamiętającym ulotne szczegóły. – Jestem za miłością – Mówi cicho i odwraca twarz Ukazując bladą połowę dziewczęcości Przysypaną pudrem, błękitem i różem. Bo skoro brak jest potwierdzenia Dla naszych wiecznych uczuć i pożądań, Należy milczeć tak, by odpowiadali inni. Czas poniżenia będzie trwać stulecia. Pająk biegnie po złoconym grzbiecie książki. Pali się lampa pod muślinowym abażurem. Zatarty rysunek parowca w-załamaniu muru. Trzeba wyjść na palcach. Smak herbaty to smak jej pocałunku. Mglisty dzień na drodze pod Jeziorną Zdarzenia są tylko przynagleniem, Jak mgła października. Widać jakieś zgarbione postacie, Nierzeczywiste, co nigdzie się nie spieszą. Dzieci nawołujące się, rżenie konia – Ciągnie za sobą sznur z kołkiem. Po bruku drogi stukot drewna. I to rżenie, jak głosy w ciemnym parku – Odcinają się od płytkich wód teraźniejszości, Aby tu nigdy nie powrócić. I śmiech dzieci ukrytych za białymi prześcieradłami, Napędzanymi przez boczny wiatr. A jedno śmielsze – ruchomy obrazek niewinności Na drodze ze szkoły do domu – Pyta Śmierci: – Która godzina, proszę pana? Stary człowiek dopala się jak świeca – Na zmarszczkach twarzy zastygłe zdumienie. Wilgoć opuszczonego domu, przymus wędrówki. Nie odpowiada, stąpa ostrożnie, i jak starość Nie przyznaje się do błędu życia. Wszystko, co zrobił, było prawidłowe. W worku niesie stare gazety i skrwawione szmaty. A dzieci szturchają patykami garb I odskakują z lękiem, bo to są wyobrażenia Piękniejszych zabaw, piękniejszych klęsk i zwątpień. Wszystko to październik, opowieść nie jest nowa. Spóźnione wahadło toczy się po mokrych trawach. Nie było mnie tutaj, gdy dzwoniły sennie Dzwonki rowerów i wieczór z żółtymi oczami Pod naporem nowego świata z wolna ustępował. On zielony, ona naga „To ich właśnie namalowałem: On zielony, ona naga” – wyznał kiedyś Munch. On: Przybyszewski. Ona – Dagny, jego żona. I ten trzeci – Strindberg, zakochany w Dagny. Czwarty: Munch, wielbiący ją skrycie I najbardziej przerażony, bo świadom zadań Jakie postawił sobie – To powiązanie uczuć przetransponować Na język znaków malarskich. „Nie rozumiem, jak to moje nerwy wytrzymały.” Strindberg konwersował jak gdyby nigdy nic. Dagny, no cóż, miała tyle fatalistycznego wdzięku, Że podobno „Górale zaatakowani przez niedźwiedzie” Pędzla Le Fauconniera (Ten obraz znała jedynie ze słyszenia) Na jej widok poddali się drapieżnikom bez walki. „Myślałem bezustannie: Czy jej mąż nie zdaje sobie sprawy z tego?” Etyczny ekspresjonista Munch brał górę Nad perwersyjnym symbolistą Strindbergiem I satanicznym uzurpatorem Przybyszewskim. A Dagny się uśmiechała. No cóż, podobno miała uśmiech Jedyny w swoim rodzaju – Rozchylała leciutko wargi I wysuwała język, a właściwie jego koniuszek (Jego ostrość lub jak kto woli ruchliwość Wiodła zdawało się czuły dialog Z miejscami silnie unerwionymi: – Mein Liebchen was willst du mehr? – Ça va sans dire). Co w połączeniu z jej rudymi włosami (Musiała mieć rude włosy i fiołkowe oczy) Czyniło ją nagą zanim o tym pomyślała. Biedny Przybyszewski – „Z pewnością najpierw zzielenieje, A potem wybuchnie.” Dopiero później właściwie to oceni Strindberg Stojąc przed gotowym obrazem: „To prawdziwa zazdrość. Szkoda tylko, Edvardzie, Że w oczach przyszłych pokoleń On będzie dla niej tym, Czym był «Chłopiec z piszczałką» Maneta dla Zoli Fragmentem natury widzianej Poprzez temperament kobiety.” Zmienił samowolnie artystę na kobietę. I nie dodał, że ten fragment natury To dzieło sztuki, Które ona, Dagny, Zapewne poznała lepiej, Niż ktokolwiek inny. Krucjaty dziecięce Gromady dzieci wędrujące z północy na południe. Za nimi postępujący handlarze starzyzną I wozy pełne zdartych bucików. Trzeba zaopatrzyć muzea błądzeń i zdziwień. Kiedyś Każde dziecko miało swojego szczura. I gdy pędziła ta kawaleria Powiewając wstążkami, wydając okrzyki i piski, Ludzie tarasowali drzwi. Kiedyś Dziecko, tracąc ojca, traciło religię. – Kafka, najlepszy przykład – mówi Krzysztof K. Wlókł się z tyłu – Krzyż z patyków i lęk „Że ogromny mężczyzna, mój Ojciec, Najwyższa instancja, mógł przyjść i prawie Bez powodu wynieść mnie w nocy Z łóżka na balkon, I że ja tak zupełnie Nic nie znaczyłem dla niego.” Dziś Dzieci złotego środka nie mamy odwrotu. Nasze dzieci – Wyczuwalna jest ta zmiana kategorii, Choć wciąż jeszcze poczucie przewagi I perspektywa błędu pozostają bez zmian Dwie małpki na czele pochodu. W obrożach, na smyczy, Wypatrują bram raju. Kurz drogi. Bębenki, piszczałki. Dzienne miłości, Nocne przemarsze przy świetle pochodni. I jak w każdym pochodzie – Który mógłby być książką, filmem, panneau – Z naturalnego wstydu, czy czułej ostrożności, Patrzymy na nogi. Nasze szafy pełne są zdartych butów. Jeszcze nie widać na nich śladów krwi. Epitafium Pamięci Stanisława Grochowiaka Poeta umiera i jakby młodnieje. Odchodzi między ryby, między ptactwo, Między psy i konie, aby stać na straży mimikry. Między kobiety, które pokochać łatwiej niż zrozumieć. Między puste kieliszki, dzwoniące jak febra nad ranem. Poeci krajobrazów czują najdotkliwiej – Trzęsienie nerwów to trzęsienie ziemi. Odchodzi w malignie. Wygładzając skórę i brwi lekko skubiąc. Obłok pudru prowadzi za sobą jak spokojne zwierzę, Nie wiedząc, że prędzej go zdradzi niż obłok na niebie. Leżąc na tafli lustra jak w chłodnej pościeli, Chroni jeszcze urodę, najbliższą siostrę wiecznego rozpadu. Podniesie się z trudem, Książki własne zwiąże cienkim paskiem I niby uczniak zarzuci na ramię. Odwiedzi przyjaciół, gdy w łóżkach sny zaprawiają Ersatzem miłosnej podniety. Stado lwich pysków znad ich głów przepędzi, Co je krwią i bielmem malował Füssii – malarz koszmarów. Kołdrę naciągnie na zziębnięte stopy. Proszki nasenne ukryje w najgłębszej szufladzie. Odchodzi na zawsze, lecz czułość zostaje. Bo czułość to praca bez chwili wytchnienia, Gdy z grobu jest dana, bywa straszna i niewytłumaczalna. Niespiesznie odchodzi, z papierowym garbem. Coraz młodszy już widzi pierwsze proroctwa, Dziewicze stany zamyśleń, znajome natchnienia. Stół, na nim wazon, w głębi postać matki, Która jest młodą dziewczyną i kocha abstrakcję. Jutro to się zmieni – konkret oślepi nawet złotoustych. Powrót to wojna marzeń, tu wiedza i namiętności są tylko zbyteczne. Ciało musi polec pierwsze – „ładownica żalu”. Powieką opada, dłoń mięknie, pękają paznokcie. Język pokrywa szron i zarasta usta. Odnalazł swoje piękno, samotne w momencie narodzin. Tsanta Z Jivarosami zetknąłem się Na początku lat pięćdziesiątych. Mieszkałem na Pradze – mojej Amazonii. Dworzec Wileński szumiał po nocach. Jak lasy dziewicze z okolic Tefé. Ten szum niósł się aż do granicy z Peru. Lokomotywy wjeżdżały w wilgotną zieleń, Z sykiem pary grzęzły w rozlewiskach Juruá. Leticia była tak blisko jak Wołomin. Małe targi w niskiej ulewie różańców, Kręcące się koła odpustowych loterii – Przepowiednie kabały: oko zamglone wódką i palec wskazujący Domki z kolorowych szkiełek, ale drewniany knykieć omijał te cuda, Los zwalniał obroty w Miłosnej – oddalone oszustwo. Moje dzieciństwo pełne nagród pocieszenia! Którejś nocy wyprawiłem się do Mayanas. Ucieczka z domu na Wileńskiej to wielka podróż. Mityczna przygoda XVII wieku W parku Skaryszewskim – Hiszpański misjonarz Figueiro wtajemniczał mnie W technikę miniaturyzacji czaszek. Zabieg ohydny, ubliżający proceder. „Moje biedne dziecko, co cię tu przygnało. Postaraj się o tym jak najszybciej zapomnieć. Tsanta znaczy: Duszę zabitego nieprzyjaciela należy zamknąć W jakiejś części jego ciała. Najlepiej do tego nadaje się ucięta głowa.” Węże syczały w ciemności, zasypiałem siedząc, A ogień spalał karłowate krzewy. Dym o zapachu kadzidła miękko opływał Wokół kamiennego posągu wielkiego Huayana Capac. Słuchałem opowieści o konkwistadorze Benevente, Miasteczku Macas i Metysach, którzy od Jivara Kupowali spreparowane głowy w zamian za maczety. Dopiero kiedy wąskie smugi świtu Poczęły się przebijać przez sklepienie liści, Wróciłem do swojej Amazonii studziennych podwórek, Gdzie nastroszone dzikie koty Przyczajone po bramach, A szczury ciężkie i ospałe w cieple śmietników Łby wychylały siwe od popiołu. I już wtedy wiedziałem – To wcześniejsze przeczucie na widok kufra, Z metalowymi guzami na listwach poziomych, Co przebył drogę z Havre’u do Paryża, W którym się chowałem przed siostrą. Zapach przesiąkniętych lawendą ubrań. Kurz delikatny jak rozpylony talk – Gorzki smak przesiadek, pośpiechu, nawoływań. Ciemny zaduch, w którym huczał Daleki gwizd lokomotyw i stukot kół Usypiał, zagarniał, unosił w nieznane. – Wyłaź, bracie – mówiła siostra – Musisz iść po zupę do kościoła. Rok 1946, z puszką po marmoladzie, Codzienna rozhuśtana wędrówka. Skrzypiąca podróż do raju miłosierdzia. I już wtedy wiedziałem – Jivarosi to plemię między epokami, snami, Realnym życiem, zniewoleniem, kłamstwem Odprawiający rytualne obrzędy Nad duszami zmarłych wrogów. Z dużego plakatu przed moją kamienicą Patrzyła na mnie twarz przerwana w połowie. Z jednym okiem zwisającym niżej, Z drugim surowym, choć sprawiedliwym, Przyklejonym do chropowatego muru. To jednooki wódz Jivarosów Trzymał straż przy bramie. Kalectwo olbrzyma, papierowa charyzma, Przed którą przechodzi śpiewające dzieciństwo: „Mała czaszka z długimi włosami Jest pięknie zmyślona. Tylko śmierć jest prawdziwa. Podróż urojona.” Na temat Konstandinosa Kawafisa Lustra Przyglądaj się pisaniu. Ono tylko pozostanie. Świat jest zimą. Świat jest upałem. Słowa są pamięcią wielkiej zadymki I siarczystego mrozu. Rozpalonych do białości kamieni, Dusznego powietrza. Zdrad i porzuconych miłości. Radości, które nas dopadają W momencie największego smutku. Takie są i takie będą dni nasze Końca i początku. Lustra Kawafisa zatrzymujące Piękność nieprzemijającą. Pokój Porządek w papierach. Platona „Państwo”. „Iliada”, Plutarch. Może „Historia rzymska” Diona. Dante, reszta w rozproszeniu tkliwego podziału: Akratos zbliża się do szaleństw zmysłowych. Poznanie świata w upadku, w odmęcie. I Hedymeles, gdy domaga się powrotu W klasyczną jednię bezustannie szlifowanego stylu. Choć pospołu z dionizyjskich są wzięte misteriów. Ciało skłania się ku ciału w pragnieniu chwila. Umysł umysłowi wymyśla Lukianowe sny. Bądź młody, bądź sam i kochaj Paideię. Bądź stary, bądź sam i kochaj nagość. Krzyżujące się w świetle naftowej lampy Pożądanie i wiedza. Wiedza i pożądanie – Dwa zwalczające się stany natury. Nade wszystko porządek w papierach. Okno i firanka poruszana oddechem miasta. Kawiarnia Stolik ten sam. popękany blat marmurowy. W tym miejscu siadywał i stąd Aż po dachy domów i blask okien Roztaczał się widok w zmierzchu gęstniejący. Wgłębienie w blacie – Ślad łokcia podpierającego głowę, Gdy znużenie przychodzi I oczekiwanie na postać znajomą Zamienia się w sen. Przebudzić się i ujrzeć twarz młodą, To pozdrowienie oczu i warg. I ciała po wieczornej kąpieli w morzu! Barbarzyńcy Pamięci Michała Sprusińskiego „Mapy nie mają pamięci – Zaczynam w to wierzyć. Olśniewające wybrzeża, Do których przybijają statki, Będą zapomniane. Przez kartografów, podróżników i wodzów. Tylko duch obecności pozostaje wieczny. Duch wypalonej trawy, kamieni I morza, co miesza zieleń z błękitem. I zapachy przekradające się przez noc. Północ zapachów i westchnień umierających, Którzy tracą dar największy – wspomnienia” – Tak zapewne myślał mając 48 lat. Nie był już taki młody, Ale być może przemierzył wszystkie porty Peloponezu. Pielgrzym będący na łasce swego ciała. Myślą powracający do Aleksandrii i wierszy – Ironia faktów, gorycz i lęk o najbliższych, Gdy słowa skazują na powrót i wygnanie: „Dlatego, że dziś barbarzyńcy przyjść mają, a ich bardzo nudzą popisy retorów.” Bandaże Pokój hotelowy jest jak repetycja natchnienia. Szepty powtarzane w nadziei, Że nikt nie usłyszy tych cudownych poruszeń, Drgań mowy wygasającej. Lecz ktoś to widzi, wsłuchany, Przejęty dziwnością letniego popołudnia. Mała dziewczynka, którą chłód korytarza Wyprowadza z nudów w szczelinę drzwi otwartych – Bandaże na szyi starego poety, Nędzna niemota choroby, Która zabiera głos i przestrzeń. „Ty cała się w odczucie przemieniłaś dla mnie” – Mówi spragniony widoku Aleksandrii. Wróci tam niedługo, Aby dokładnie w dniu siedemdziesiątych urodzin Umrzeć w greckim szpitalu. Epitafium Konstandinos, syn Petrosa, Aleksandryjczyk, Grek i urzędnik, Po trosze makler giełdowy, Poeta trzech przeszłości: helleńskiej, Antycznej i bizantyjskiej, Nigdy nie zdradził swojego przeznaczenia. Nawet miłość nie zdołała zabrać mu celu. Ten co ostrzega i wabi z ukrycia, Leży tu – ponad wszystkie wyniesiony światy. drugiej osobie Autoportret z dwunastoma złotymi zębami Tłumy, na które patrzyłeś z czwartego piętra w Boże Ciało. Dymy kadzideł i drobny deszcz zasuszonego kwiecia szklił jezdnię przez następne dni tygodnia. Śpiew zdartej płyty i uniesiona nad głowami figura Matki Boskiej w chwiejnym majestacie. Małe dziewczynki w bieli – to one właśnie w kilka lat później stały się robotnicami biegnącymi o mroźnym poranku do Wedla na pierwszą zmianę. Dziecięce przyrzeczenie – będę sławił wielotysięczne pochody. Choć naprawdę marzyłeś o dwunastu złotych zębach zdobiących twoje usta. Przebacz mu, Panie, złoto idzie długo do ust i dlatego kłamie. Kobieta o czerwonych oczach Blada ze zmęczenia żarówka u sufitu to jest właśnie czoło tej kobiety o czerwonych oczach, o której być może napisano już wszystko. Że czuła nieodparty pociąg do bogatych mężczyzn i do wystaw sklepowych pełnych zajmujących drobiazgów. Mieszkała w Hadze i nie miała najmniejszego pojęcia o malarstwie. W dodatku, jak na ironię, w przedpokoju mieszkania wisiał przez trzydzieści lat obraz Comelisa van Haarlem – „Gospoda miłości”, na którym nigdy nie zatrzymało się jej spojrzenie. To wina złego światła – mawiała służąca (z wielu względów nie należy włączać do akcji przemądrzałej służki). I kapeluszy– należałoby dodać. Szerokich kapeluszy, spadających niczym lawina na blade czoło, czerwone oczy i zielone usta, wiecznie błyszczące, jak gdyby do kredki przez nią używanej ktoś dodał odrobinę połysku morza, gdy wytraca ono swą barwę pod ciężarem burzowej chmury, tuż przed ostatecznym zmatowieniem. Pod tą samą żarówką śpi twoja żona, snem wydobywającym się z niej chrapliwie przez lekko rozwarte usta, poruszającym wezbraną zatoczką śliny umiejscowioną pomiędzy zębami a dolną wargą. Przed dziesięcioma dniami urodziła syna i natura nie próżnuje, chciałaby utrwalić ślady zniszczeń, jakich dokonała na jej ciele. W rozchyleniu nocnej koszuli widać pierś, ciężką, z promieniście rozchodzącymi się smugami rozstępów, z obrzmieniem wokół sutki, z której wycieka cienka strużka mleka. Jeszcze niżej, ale widoku wzbrania załamany w tym miejscu materiał koszuli, znajduje się wygolone podbrzusze. Gdzieś ukryte głębiej, po drugiej stronie ciała, pośladki skłute igłami zastrzyków – żelazo zastygło tuż pod skórą, tworząc sinoniebieskie plamy. Powiesz: pisanie to ujawnianie szczegółów. Piękno wyobrażone jest niewytłumaczalne, bo nie dotyka naszych nerwów. Piękno twojej żony, rzeczywiste i prostsze do nazwania, zaleczy rany natury. Czy nie powinieneś jednak uchwycić tego momentu, kiedy czerwone oczy kobiety z Hagi spoglądają beznamiętnie na twoją śpiącą w wilgotnej pościeli żonę, biedną i storturowaną? I czy gasząc żarówkę nie zgasisz pragnienia, jedynego być może, na które naprawdę zasłużyłeś? Pejzaż rue Cortot Czy znany ci jest casus Modiglianiego, który wraz z Van Goghiem stał się reproduktorem wrażeń estetycznych rewolucjonizując mieszkania nowej inteligencji i który dzięki wrodzonemu kanibalizmowi doszedł do czegoś? Trzeba odtworzyć fakty, żeby być pewnym, chociaż nie radziłbym ci do tego celu używać starej inteligencji, ponieważ budzi ona zbyt często potrzebę upodlenia i poniżenia. Ślepota knajpy „Lapin Agile” i bandy Picassa (o czym wspomina Pierre Sichel), kiedy pijany Utrillo spadał pod stół i jeden Modi widział, co się dzieje. Był jeszcze przytomny. Koledzy nieśli Maurice’a do pracowni jego matki, Suzanne Valadon. Modi szedł za nimi, podtrzymywał mu głowę. Czasami podnosił jego rękę zdrętwiałą od ciągłego wskazywania kierunku. Niekiedy kładł się nabruku rue Cortot, żeby lepiej wyśledzić cel. Był jeszcze trzeźwy. Mawiał do siebie: „Nie trzeba szukać ani znajdować, trzeba wiedzieć.” Ale czy to jest wystarczający dowód, że pogardzał Utrillem, leżąc na bruku rue Cortot z jego palcem cierpkim od wina w ustach? Po prostu utożsamiał się z celem, nic więcej. Daj mu odpocząć pośród szczekania totemów i świergotu jaskółek nad Livorno. Przewodnik z Chirico Szukasz dodatkowych objaśnień w tym przewodniku, chcesz wiedzieć, ilu jeszcze doznasz wrażeń i co cię spotka, kiedy tak będziesz stał przyglądając się napisom, pustym przestrzeniom, murom. Na ten temat stary przewodnik milczy. Wskazuje jedynie miejsca godne obejrzenia. Nabyłeś go w ciemnym sklepie pełnym książek wydzielających zapach starej skóry morza, na której sól przyćmiła wszystkie barwy.„To bardzo dobry przewodnik” – zapewniał cię sprzedawca. „Trzeba tylko dokładnie spełniać jego polecenia. On kiedyś najlepszych synów tej ziemi wyprowadził na wolność. Lecz niestety jednocześnie posłał ich tropem policjantów i katów. Nakład był duży i każdy mógł kupić. To ostatni egzemplarz. Sprzedał mi go pewien szpicel na emeryturze.” Słyszysz w pustej uliczce zamglonej upałem oddech ściganego oraz kroki zbliżającej się pogoni. Trzymasz w ręku klucz do wolności i więzienia. Służąc nieznanemu światu oprawców i ofiar. Dedykacje Ty się wykrwawiasz I z wielkim dygotem napędzasz emocje, Żeby ktoś siebie odczuł jako przyzwolenie. Ofiarować komuś, nazbyt pospiesznie i czule, Pół nocy człowieczego lęku i autozniszczenia. Szczęśliwe dni przysięgi, By utrwalać wieczność osobistą drugich. Odchodzą od nas, omijają niespokojne prądy Odwołań, przekreśleń, łatwych wydziedziczeń. Na jak długo jednak wystarczy dzielności, By powstrzymać pióro? Gdy cykle wydawnicze bywają dłuższe od miłości. Wiersze pachnące farbą to dym po świętym ogniu. Dałem jej rękę, język, żebro, słodycz oka. I to, co chciałem powiedzieć, było całym światem. A ona przypisana miała trwonić piękno świata, Bo taka jest wola dawania – brać cudze w niewolę. Teraz siedzę po nocach i sprawdzam rejestry. Pierwszą ocalić, bo z serca zbiegła czysta, bez namysłu. Drugą anulować, bo w rozpaczy szukała pociechy. Żonę, kochankę, przyjaciółkę, wroga Wyrzucić z pamięci wiersza, co chce pamiętać nawet ornamenty. Tę, co ugodziła w dumę, pożegnać na zawsze. Platoniczkę skreślić, bo w jej uczuciu zbyt wiele pogardy. Piękna prosi: „Zostaw mnie na czarną godzinę.” Mądra milczy, wie, że przy niej zawaha się pióro. Natura tych zabiegów ma posmak ledwie satyryczny. Będą żyć wiecznie w ciągłym zagrożeniu – Kobiety, przyjaciele, podziwiani mistrze. Żywi, o których zapominam, bo są wiersza cieniem. I zmarli, których posądzam o zdradę stów kilku. Tyle we mnie gniewu i tyle pokory. Tematy imaginacyjne Z życia wierszy Wiersze, do których nikt nie wraca. Jak one właściwie żyją? Zakładają rodziny, wstają o świcie I biegną do fabryk, żeby zarobić na utrzymanie. To są wiersze liryczne. W sobotę piją, w niedzielę oglądają telewizję. Starzeją się u boku żon i dzieci, Pragnących coś zrozumieć z ich przeżywania. Wiersze zapomniane przeżywają same siebie, Łagodnie chwytając za gardło. Kronika wypadków Jest jakaś męcząca niepewność W tym połączeniu fotela z krzakiem jaśminu. I stolika, na którym nieład tworzenia – Książki, notatki, ołówki i mosiężny przycisk. Głowa z resztką posiwiałych włosów Próbuje wznieść się wyżej – Roztrąca gałęzie drzew. Co jest dalej? Co budzi ślepotę? Niżej trup myszy, Zmięty jak kartka wyrwana z notesu. Ta sama dziewczynka przez stulecia Ze skakanką przemierza ogród. Obraz jak każdy, nic specjalnego. Mądrzy poeci dopisują mitologię zdarzeniom. Głupi poeci tworzą nową wrażliwość. Czytają gazety, W których pełno komunikatów, O przejechanych dzieciach. Miłość z Orsona Wellesa Matka wsparta na poręczy krzesła. Ojciec stoi w oknie. Dziecko zjeżdża na saneczkach Z wysokiego pagóra. Dalej jest las. W lesie płacze dorosłe życie. Wszyscy są razem, Lecz każde oddzielnie zasypia I śpi do późnej starości. Jeszcze jedno: (nie chciałem o tym mówić) Brakuje nam wszystkim cierpliwości i taktu. Dziecko ciągnie saneczki pod górę. Znika między drzewami. Za dwadzieścia lat odnajdziemy saneczki w barze. Barman – swój chłop – będzie pamiętał twarz dziecka: Tłusty lok opadający na czoło Przecięte bruzdą przedwczesnej goryczy. – Te saneczki są niewiele warte, Chociaż rozśmieszają mnie ludzkie przyzwyczajenia. Rozkład jazdy Pióro jest pociągiem, który zatrzymuje się na tej stacji. Nikt nie wysiada. Wszyscy chcą jechać dalej. Tak mniej więcej wygląda miłość i sprawiedliwość. A jak wygląda prawda? Co tam nowego w polityce? Która godzina? Mieliśmy ciężką noc, chcieliśmy opisać bezsens. Brak danych, ponieważ on tkwi w nas. Połączenia między ludźmi i przedmiotami są prawidłowe. Paczy je tylko nieznośne, wewnętrzne napięcie – Zdobyć na własność tragedię innych. Ciemny deszcz pada w tej okolicy (motyw niderlandzki) To ciemny deszcz – Spójrz, dziecko. Ucz się ciemnego deszczu, Który zawsze pada w tej okolicy. Kobieta ciągnie wózek z chrustem. Staraj się pojąć tę chwilę, Kiedy starość przywiązana sznurem Nie chce utracić powabów cierpienia. Zrozum. Sznur to droga, Bezsensowna polna droga Wiodąca donikąd. Pętla, znużenie, ciemny deszcz, To elementy obrazu. Z tego nadmiaru posępnych urzeczeń Zrodzi się szaleństwo. Będą palić muzea, Żeby nigdy więcej bieda Nie była tematem sztuki. Okazało się, mój Boże, że Znacznie trudniej uzyskać minimum socjalne Niżeli efekt ciemnego deszczu, Który zawsze pada w tej okolicy. Nie płacz nad losem tej starej kobiety Ciągnącej wózek z chrustem. To tylko model, figura w pejzażu. Już ją dogania płomień nowej ideologii, Zawsze sprawiedliwej. Umrze na poparzenia trzeciego stopnia. Spłonie jej dobytek. Droga się spopieli – pętla rozluźni, A ten, który ją począł w nastroju chwili, Utrwalił na płótnie, Zostanie wymazany ze wszystkich katalogów. To ciemny deszcz nowej ideologii, Spójrz, dziecko. Ucz się ciemnego deszczu nowej ideologii, Który zawsze pada w tej okolicy. Magdalena 1947 Miała czerwone paznokcie I częstowała mnie ciasteczkami. Twarde kamyki Uderzały o dno talerzyka. Ale później, gdy ciemnieją Gałęzie klonu za oknem. O porze zaledwie nikłej – Zapach pasty do zębów Rozwiewa się wraz z jej oddechem. Drażniące wonie skóry przesyconej Wodą różaną, lawendą i czymś, Co przenika przez pancerz Każdego popołudnia. Ta chwila, Gdy utleniają się metale czoła I paruje zachwycające Zbiegowisko jej oczu. Gdy zdejmuje nogę z nogi I ślad na skórze Odciśniętego rąbka spódnicy Powoli nabrzmiewa. Miała ten zwyczaj – Podsuwała się bliżej, Tak jak dzieci na sankach Próbują zjechać Z ośnieżonego pagórka. „Uważaj, mały. Trzymaj się mocno.” Czułem ugniatające ciepło Jej piersi i oddech na karku, Łaskotanie włosów o zapachu Wanilii i migdałów, Z domieszką rumianku. Przyjmowałem z drżeniem ten zwyczaj Zawstydzającej dziecięcej pewności, Że tego nic da się zamienić Na żadne słodycze. Wielki Sen Moja matka miała Wielki Sen. Śnił jej się Eugeniusz Bodo, który Znosił ją po drabinie, a Mieszkaliśmy na czwartym piętrze, więc Trwało to bardzo długo, i Mój ojciec wjechał w ten Wielki Sen Na motocyklu marki „Indiana”. Na rogu Inżynierskiej i Wileńskiej było kino. Krzesła skrzypiały po nocach. Do świata wymyślonego przez innych Miałem dwa kroki. Specjalnie się nie spieszyłem. Ojciec obwoził matkę po Wielkim Śnie. Przytulona do jego pleców powtarzała bez przerwy: – Uważaj, błagam cię. – Którejś nocy ojciec przejechał Eugeniusza Bodo. Urodziłem się z zapomnienia ojca I nagłego przebudzenia matki. Okna naszego mieszkania Znajdowały się naprzeciw wejścia do kina I gabloty zawieszone fotosami z filmów Przypominały rozjarzone oczy bóstwa. Moje widzenie twardniało I wytrzymywało tamto spojrzenie nierzeczywiste. Niczego więcej nie nauczyłem się przed wyjściem z domu. Trzeba wytrzymać spojrzenie sztucznych rajów do końca – Mityczny moment buntu i pojednania. Naśladownictwo z François Bouchera Piosenki młodości nigdy nie wyśpiewane. Ona woła: „Zostań!” A ja iść muszę. Tej bitwy nie przegramy. Zdrajcy uczuć przelotnych chwalą potęgę wojen, Bliżsi wyzwolenia niż wierności młodzieńczych przyrzeczeń. Pod nimi łąka – zgubiony to kraj. Stracone powaby maja. Traw przenikanie – cudowność płytka i już zapomniana. Będą zbierać siano. Stopa pasterki przejdzie, poruszy to, co zatrzymane. Żegnaj, chwilo kobiecości, obietnico żalu. Ulewa jak gwałtowny płacz oczyści ten obraz. Trudniejsze sprawy mam do przekazania. W starych wierszach zbyt szalone są miasta, alkohol i drwina. I nic nie zatrzyma marszu do doskonałości. Dziewczęcość tamtych lat pochmurnych, co chciała mnie posiąść, Usidlić, powstrzymać, będąc samym stworzeniem i rajem. Stwórzmy nowy obwód, jak chce Henri Michaux Wszystko, co tworzymy, Nie jest dalekie od prawdy. Piszę wiersz i zamykam oczy. Ciemność gęstnieje i słyszę kroki. Nadchodzi strażnik i pyta: „Jest tam kto?” Milczę. Bo nie ja wymyśliłem strażnika. Zresztą mógłby to być ktokolwiek. Przecież istotne jest pytanie. I brak odpowiedzi. Kochałem kiedyś milczącą postać, Której bezdomność rozczulała Mnie tak dalece, Że ukryłem ją w swoich włosach. Ile się nacierpiała przez te lekkomyślne I próżne grzebienie. Ile razy uchodziła żywcem Z powodzi szamponów. Mimo to milczy, nie skarży się. „Jest tam kto?” – pyta powtórnie strażnik. Milczymy oboje. To jest właśnie wiersz bliski prawdy. Głos zewnętrzny chce nas jedynie utwierdzić, A nie pokonać. Gabriela Hommage Ci co nas opuszczą I ci co nas zdradzą Nie będą o nas wiedzieć więcej Niż my o nich. Na jej dłoni, którą pamiętasz z czasów wielkich przeżyć Jako małą książeczkę o pożądaniu – Kilka nakazów i zakazów. Groźnych wyliczeń. Właścicielka pierwszych wzruszeń, piękna Gabriela, Urodziła troje dzieci i utyła. Luster przybyło w jej mieszkaniu I męskich koszul do prania. Odwiedź ją, sprawdź, czy jej dłoń urosła Przez lata, ciężka i sprawiedliwa. Klasyczny pozór w pierścionkach – Gruba księga zdarzeń o niczym. Dedykacja – ślady twoich zębów na skórze, Kiedy pocałunki były jeszcze grą miłosną I ból tylko utwierdzał w pragnieniu czystości. Gabriela ma auto i płacze po nocach. Ostatni cud surrealizmu Strój, który ma na sobie moja żona, Jest niemal dokładną mapą Europy. Jej szafa to kino pełne map. Nie wolno tam wchodzić z zapałkami. Zapałki są zazdrosne i chciałyby płonąć w Paryżu, W Londynie, w Rzymie i w Madrycie. Każda z nich zna swoją drogę i swój opór. Swoje ograniczenia i swoją nadmierną pychę. Pragnienia uwięzione w pudełku zapałek Mogą podpalić mapy. To ostatni cud surrealizmu – Man Ray 1890–1976 w hełmie strażackim Pełni dyżur w szafie przez dwadzieścia cztery godziny. Kiedy moja żona otwiera drzwi, Man Ray mówi głosem Eluarda: „Nie potrafiłaś uformować mężczyzny Aby nie kochać w nim kogoś innego” – Co ma być sadystyczną aluzją do moich zarobków. Temat imaginacyjny Wychowany po staroświecku. No, niezupełnie. Prawie, w ogóle, ledwie wychowany. Ulica była mi domem. Tak i nie tak. Spiesz się do domu, bo zamkną bramę. Po wyjściu z domu miałem dom. A gdy wychodziłem, to jakby z domu do domu. Był też fotograf o bramę dalej – W gablotce retusze, upiększenia, biel zębów. Pokój, nic więcej, przez który przechodzą ludzie. Nie należy myśleć o tym – jeszcze jeden epizod. Wielka Imaginacja starzeje się wraz ze mną. (styczeń 1978) Poematy Termona Żywa magia Nie mogliśmy przedostać się przez miasto. Kilka obrazów typowych dla czasu paniki. Rojowisko aut zatykających wyloty ulic. Magnetyczna nostalgia uchylonych okiennic, Za którymi panują dziwność i spokój: Dziecko wymiotujące, bez skargi, piękne dziecko O napiętej szyi i zapach karmelu, białe nici I obrazek przedstawiający uśpioną wioskę w dolinie. „Zrób coś” – mówiłaś i spoglądałaś na mały zegarek, Fosforyzujące oko wrośnięte w skórę przegubu, błędny ognik. „Zrób coś, Termonie, tak dalej być nie może.” Wiele miast widziałem i każde jak miłość Pragnęło porzucenia, aby śpiewać w samotności. Sklep na rogu, z przyćmionym światłem witryny, Czyż nie był piosenką, której nie usłyszymy nigdy? I w twoich oczach niecierpliwych dostrzegłem zdumienie – Nie byłem zdolny do kochania istot cielesnych, Dla których własny egoizm i cudze cierpienie Stawały się tym samym niezrozumiałym dźwiękiem, Godnym miłości własnej jedynie. Zawsze kochałem świat, jego bezgraniczną wolność. Zawsze, gdziekolwiek moje oczy napotykały opór, A mój mózg poznawał sekrety żywej magii, Porzucałem namiętność, niewolnictwo, rozkazy: Żyłem światem, a on żądał ode mnie tylko potwierdzenia. Dlatego cię straciłem w tym mieście pełnym aut i ludzi, Słysząc wołanie okrętowych syren, Wysoki ptasi śpiew przygody i odwrotu. Wielki Nieporządek Moja matka, kobieta surowych zasad, Mówiła mi przy każdej okazji, A tych jest zbyt wiele w naszym dzieciństwie. „Krzesło, Termonie, służy do siedzenia, Do tego, żeby trzymać się prosto, Kształtować kręgosłup, Trzymać linię ramion. Siedząc w krześle wyrażasz wolę i charakter.” To najbardziej pamiętam, Bo każda jej nauka była przeciwna mojej naturze. Nie czułem nienawiści, Raczej ukrytą potrzebę błędu, strach przed analogią. Umarła w krześle, sztywna, wyniosła, Z książką otwartą na kolanach. Tylko lewy pantofel porzucony obok Psuł harmonię majestatu śmierci. Obrażał strukturę wiedzy doskonałej. Pantofel, wymknąwszy się jej czarnej sukni, Mnie przywrócił chaosowi, Mnie oślepionego łzami i symetrią. Wożę go wszędzie z sobą w walizce, Między książkami, papierami. Wielkim Nieporządkiem. Sklep z bronią Stały śmiercionośne w stojakach, Leżały na półkach, ledwo uśpione, Z całą połyskliwą suwerennością niklu. Nie chciałem zabijać, Chociaż obecność tylu luf spragnionych ognia Uspokajała mnie, jak to miasto znane przelotnie. „Czy życzy pan sobie coś ekstra?” – słyszałem słowa, Lecz źródło mowy pozostało nie znane. Chudy sprzedawca za ladą milczał, Śledząc cienie przechodniów, co szli do domów Wprost przez szyby witryny. „Potrzebna mi skuteczna broń na kobiety” – Rzekłem bez namysłu, z udaną powagą. A on rozłożył ręce i na jego twarzy Zakwitł półuśmiech męskiego zbratania: „Każda broń jest dobra, jeśli mierzy prosto w serce wroga – Cały arsenał do pańskiej dyspozycji.” Nie chciałem zabijać, Chociaż gdyby zawierzyć własnym instynktom, Noc by mi przyszło spędzić w arsenale. Więc powiedziałem jedynie – Wszyscy znają ten patos świętego oburzenia – „To świństwo strzelać do kobiet.” I patrzył zdumiony władca nagłej śmierci, Jak rzucam na ladę pusty trzos Rimbauda – Handlarza bronią z Szoa – Którym się opasywał niczym złotą szarfą. Bo nikomu nie wierzył i cierpiał bez przerwy Na dyzenterię, chorobę lichwiarzy i biednych – Oto kłębowisko jelit, ciemna noc sarkomy, Rozświetlona pochodnią kupca i mistyka. Skorupa żółwia (prawdopodobnie identyfikacja Borgesa) Ten stary mężczyzna – Pamiętam go na tarasie nadmorskiego hotelu, Z którego przy słonecznej pogodzie Widać było kres horyzontu Przecinanego sylwetką przepływającego statku. Siwy i pochylony wstępował po schodach z gazetą, Jak gdyby niósł sztandar do boju. Szlachetna natura, której świat wysyła Trochę iluzji i trochę zwątpienia. Nic nas nie łączyło, prócz samotności i marzeń. Nawet morze podczas bezsennych nocy Przepowiadające losy z niezmienną powagą. Te hotele po sezonie, puste skorupy żółwi – Czas ma jeszcze trwałość, lecz nie ma napięcia. Doskonałość zbliża się wtedy i chce coś powiedzieć. Nie widzę kształtu, ale czuję oddech kobiety, Jakby zapowiedź nagłego przypływu pożądania. Ten stary mężczyzna – Kiedyś, bez powodu zagadnął mnie w przejściu: „Czy pan wie, że zwykła logika, No, to wszystko, co się zowie następstwem zdarzeń, Jakiś tam rzeczywisty zbiór naszych zachowań, Nie ma większego sensu, ponieważ...” Zawiesił głos, potrząsnął gazetą – Jakże opadały piach, liście, kłaki, urojone robactwo! Wstręt przed iluzją fabrykatu Składającego się z mordów, terrorystycznych wojen, Kronik towarzyskich i sportowych sensacji. „Ponieważ, mój panie, świat żąda od nas cudu.” Począł nagle recytować, odrzucając głowę do tyłu, Tak że wydatny knykieć grdyki Zagrał melodię wiersza: I tylko to. A luksusowy statek; który obok płynął, Widział chyba rzecz dziwną: chłopca spadającego z nieba, Lecz miał przed sobą jakiś port, więc płynął dalej. „Niech pan koniecznie uratuje tego chłopca. Ja jestem już stary, a morze zimne i głębokie.” I poszedł dalej, bo miał przed sobą gazetę – Oczy wszechwidzące upadłego świata. Oczekiwania i przyrzeczenia Lodowiec Nadchodzi czas wielkich chłodów. Lodowiec podpływa pod nasze okna. Kurczą się stół i łóżko. Głodne światło telewizora Przenika do kuchni. W zapełnionej lodówce nikt się nie broni. Prowiant czeka na wyzwolenie. W bibliotece niepokój. Kiedy szron pokryje kartki książek, myśli odejdą na zachód. Żona chodzi w szaliku i mówi: – Zamknij szafę, ubrania się przeziębią. A ja czuwam przy oknie. Nie mam czasu. Świetnie przygotowany technicznie. Z kartką i z piórem, aby utrwalić w opisie ten moment, gdy czoło góry lodowej dotknie mojego czoła, czoła mojego dziecka i czoła mojej żony. Ze wszystkich zdarzeń, których będziemy świadkami, najpiękniejsze są połączenia obcości i czułych obietnic. Pokój nasz stanie się miastem, gdzie najłatwiej znosić upokorzenia. Miasto o zanikających nazwach ulic stanie się krajem, gdzie nikt nie będzie pamiętać słów, co cięższe są od obrazy. Przestronność zimna zastąpi brak zrozumienia. Kochamy się, czekając na świat, który ma przyjść – nieznane kształty, dzikie formy, odbicia spragnionych wnętrz. Profesor Zen Folder znów staje się modny Profesor Zen Folder, słynny etnograf, badacz struktur etnicznych ludów prymitywnych, udzielił wywiadu po niemal trzydziestoletniej przerwie, ponieważ w tym czasie zajęty był zbieraniem dokumentacji do nowej książki – „Człowiek jako produkt określonego systemu ekonomicznego.” – Pracowałem nad tym zagadnieniem wystarczająco długo, aby w końcu dojść do przekonania, że istnieje wolność osobista – oświadczył. Blisko siedemdziesięcioletni naukowiec nie poprzestał na tym. – Narody, które lekceważą aktualny dorobek swoich poetów, znikną prędzej czy później z powierzchni ziemi. Poezja bowiem dzięki specyficznemu językowi, jakim się posługuje na co dzień, jest w stanie oddać ogólną atmosferę, pejzaż, język oficjalny i język obyczajowy danego kraju. Oddać i zachować, utrwalić w pamięci pokoleń. Udzielił także odpowiedzi na pytanie tzw. podchwytliwe: – Czy istnieją dwa takie same kraje? – Uczeni nie wykluczają tej możliwości. W dzisiejszym świecie procesy dezintegracyjne w kulturze postępują szybko. Wystarczy trzydzieści lat, żeby różnice kulturowe zatarły się zupełnie. Wyróżnik geograficzny nie ma tutaj znaczenia. Człowiek do człowieka podobny. Tym bardziej góra do góry. To, co może dzielić dwa takie same kraje – dzikość, zapach krwi, testament przodków. Może, ale nie musi. Wsadzanie palcy między drzwi Przeczytałem niedawno w pewnej gazecie, że japoński poeta, Takeo Noda, pozbawił się możliwości zarabiania w sposób szczególnie okrutny – zważywszy iż ręce i tylko ręce są dla poety gwarancją pomyślności w życiu społecznym i osobistym. Takeo Noda, nadzieja poezji japońskiej, dokonał samookaleczenia zwyczajnie i bez krzyku, włączając ów zabieg w normalny tok zajęć domowych. Rodzina właśnie wieczorową porą oglądała telewizję – szedł cykliczny program o wulkanach. Takeo zrobił z chusteczki knebel i wepchnął go sobie do ust, tak że oddzielał zęby dolne od górnych. Następnie podszedł do drzwi swojego pokoju. Wsadził w szparę pięć palców lewej ręki. Potem wsadził pięć palców prawej ręki. A kiedy było po wszystkim – wypluł knebel i zawołał – Mamo! Ojciec poszkodowanego zeznał, że słyszał jakieś hałasy. Przypominało mu to odgłosy rozgniatania włoskich orzechów w drzwiach, co służy dalszemu ich wypaczaniu i z czym on się oczywiście nie zgadza. Takeo zapytany przez dziennikarzy o powód, dla którego uczynił zamach na najświętsze narzędzia pracy – odparł: – Jeszcze nie wiem. „Jeszcze nie wie” – napisano wkrótce w gazetach. Choć wszyscy już od dawna wiedzą. Nie mają wątpliwości. Mają za to dobre samopoczucie. Rozstali się ze złudzeniami. Nawołują do konsolidacji. Takeo Noda obiecał dalej pisać. – Na szczęście mam zdrowe zęby – oświadczył. Na zakończenie sesji naukowej poświęconej warunkom pracy w bezdusznym świecie konsumpcji. Nocne czuwanie w Addis Abebie na dworze pana naszego Hajle Sellasje w roku 1972 Nie było nas tak dużo. Tworzyliśmy niewątpliwie Coś na kształt całości. Jakąś całość, skończoność. Ostateczną wersję. Na dworze pana naszego Cień otwierał drzwi I nikt nie oglądał się za siebie. Aż wreszcie dnia któregoś Poczęły się zmieniać kształty zdarzeń i godzin. Wypadały ze zwarcia, z uchwytu braterskiego, Pojedyncze okazy, tzw. jednostki osobnicze. Chciwi zaszczytów, słabi i chimeryczni. Kupowani stanowiskami i obietnicami – Pozbawiali nas siły zbawczego monumentu. Było nas kilkunastu. Takiego nagromadzenia ideałów Nie pamiętają wieki – mawiano o nas. A do tego jeszcze niezawisłość, prawość. Asceza moralna i dystans – Oto ścisłe, splątane krwią i dekalogiem, Ciało wytrwałe na pokojach pana naszego, Gdzie zdrada zasłaniała okna I nikt nie oglądał się za siebie. A potem ktoś wymyślił Nocne czuwanie, Nocną wartę, Służbę przy księżycu i gwiazdach. W przyćmionej kawalkadzie lamp Bezsenność – demonstracja wiary, Przywiązania, obowiązku, autorytetu. Nad czym czuwanie? Nikt nie wie. Zapewne nad kurzem, Co wiruje w smugach światła. Nad abstrakcją nowego ducha. Nad racją stanu. Nad czymś, co się obija o uszy. Nad niewypowiedzianym. I tu pękł monolit naszych arogancji, Pogardliwych i tajnych stosunków odwiecznych, Zależności, racji wyższych, błogich sentymentów. Słabsi nie spali, by znów poczuć siłę, Zaś silni, wprawieni w ruch podniosłością incydentu, Sądzili, że noc się skończy prędzej niż intryga. A to tylko przyzwyczajenie – Smak bezsenności, to smak krwi. Napisać wiersz to jakby zawiadomić przyjaciela Napisać wiersz To jakby zawiadomić przyjaciela. To jest telefon w środku nocy. To jest znak, sygnał, A nie mistyczne zawołanie. Ani semantyczna próżnia, Ani frazes wzniosłej etymologii. To jest punkt informacyjny. To jest skrzynka kontaktowa. To nie jest list przybity nożem do drzwi. To nie jest ulotka, szyfrogram, gryps – Przemycane święte godła anarchistów. To nie jest na otarcie dziewczyńskich łez Chusteczka, co ma cztery rogi, Gdy ukochany szedł w wieczne śniegi i mróz. To jest prostokąt światła i okno, Które nigdy nie wzbrania wejść. To są słowa Marinettiego na wolności, Wskazujące kierunek ucieczki. Wielki wybuch Wielki wybuch Andrzejowi Bonarskiemu Nie ulega wątpliwości – wypadłem z siebie. Nastąpiła straszliwa eksplozja. Kości moje, krew, żyły, skóra, włosy, mózg, mięśnie, to wszystko, co cielesne i związane formą niby trwałą, nagle i niespodziewanie wyleciało w powietrze. Zresztą nie tylko to – nasza organiczność w końcu jest mniej doskonała niż zwykłe wyobrażenie o niej. Można jakoś przeboleć tę stratę. Ale drobiazgi, epizody, ułamki, cała przestrzeń postrzegania rozleciała się na kawałki. To także wypadło z siebie, odłączyło się od gruntu stałego i przestało istnieć. Podziały nieostre, złudzenia wiary i porządku, wartości i przeżycia, nieuchwytne, niewyrażalne, konkretne i zmysłowe, materialne i te w rodzaju m e t a, zdmuchnięte przez wybuch opuściły raz na zawsze swoje legowiska. Jaki żal, jaka strata. Mógłbym dalej opowiadać w tym stylu. Podmuch eksplozji uczynił wyrwę nawet w moich wyobrażeniach. Szyba w drzwiach stołowego pokoju, matowa, chropowata – jedyne widzenie na dwie strony, które jest sekretem dzieciństwa. Być może ostatnim. Z pokoju na ciemność korytarza, gdzie zwierzęta i rośliny, przepływające fantazmaty o tajemniczych kształtach, świetliste smugi i ogniki, krążące w dusznym powietrzu, ciche stąpania i umykające szelesty. Nawet jęki, zawodzenia, przekleństwa. Tak, ucho dziecka jest okrutnym łowcą. Tego już nie ma. Wstrząs o sile przekraczającej jakiekolwiek granice zmiótł tę dziewiczą dżunglę. A spojrzenie z korytarza na pokój. Spojrzenie na dolinę rozjaśnioną niepojętym światłem, wypełnioną po brzegi drgającą poświatą. Żadnych drapieżnych kształtów, ostrych konturów. Bogactwo rojeń zawsze sprawiedliwe. Łagodna senność, co najwyżej delikatne dzwonienie. Może śpiew, na pewno śpiewność, która nie jest początkiem ani końcem; Pośrednia radość, coś w każdym razie pośredniczącego pomiędzy wzruszeniem a chęcią posiadania. Nic z tego nie pozostało, oprócz dziury, ogromnego leja. Chropowata szyba wypadła ze swoich ram. Przeciąg spowodowany kataklizmem połączył dwie armie, które rzuciły się na siebie ze wściekłym ujadaniem, szarpiąc, masakrując się nawzajem. Nawet fikcja utraciła obszar nadany jej niegdyś prawem wyobraźni, wyrzucona siłą detonacji na tereny dawnego piękna. Ono jedno nie wypadło z siebie, choć jego tereny zostały już zaminowane. Hunowie teraźniejszości czekają na sygnał. Jedynie realność jest w sobie – to znaczy w wierszu – „w żywym i głębokim poczuciu cudowności” dotykającym „centralnej rzeczywistości świata” gdzie „dziecko jest ojcem mężczyzny.” Chodzi tym razem o Lopeza Lopez oświadczył kiedyś szafie – „Jestem wyzwolony całkowicie ze strachu i kłamstwa.” Po tym oświadczeniu wyszedł na ulicę. Padał deszc