Górski Piotr - Horda
Szczegóły |
Tytuł |
Górski Piotr - Horda |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Górski Piotr - Horda PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Górski Piotr - Horda PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Górski Piotr - Horda - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Piotr Górski
Horda
Zajęli ten opuszczony pas bunkrów o zmroku. Noc zastała ich
już bezpiecznych. Wyprzedzali Rosiczkę najwyżej o
kilkanaście kilometrów, ale on musiał jeszcze przeprawić się
przez bagna, a to była ciężka praca i posuwał się wolno.
Zresztą bunkry dawały dobrą osłonę.
- Cholerne betonowe trumny - powiedział Siódmy. Miał
tylko jedną rękę.
Dwudziesty Czwarty rozłożył się obok.
- Wczoraj mówiłeś coś o cholernym błocie. Trudno ci
dogodzić. To jest wojna, stary. Gdybyś zapomniał.
- Gówno mnie to obchodzi.
Siedzieli pod ścianami w ciemności. W tym bunkrze
zmieściło się tylko pięć osób, ale w sumie było ich
szesnaścioro. Najstarszy miał dziewiętnaście lat i dowodził.
Palił papierosa. Wszyscy palili.
- Co teraz z nami będzie? - spytała Aloe.
Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie i sypiała z
Pierwszym, bo miał władzę. Teraz czuł na pliczku jej oddech,
ale nie śpieszył się z odpowiedzią.
- Trzeba iść za Piątym - rzekł. - Musimy go dostać. Wiem,
że jest ciężko, ale jeśli cokolwiek jest pewne, to właśnie
to, że trzeba iść za Piątym.
- Może lepiej zaczekać na Rosiczkę - odezwał się
Dwunasty. - Skasujemy jego bandę, a Piątego poszukamy potem.
- Nie - rzekł krótko Pierwszy.
- Rosiczka będzie ostrożny - mruknął Dwudziesty Czwarty.
- Wydaje mu się, że jest naszym jedynym problemem. Nie wie,
jaki numeru wyciął nam Piąty, będzie więc ostrożny i dlatego
powolny. To jasne, że w końcu nas dorwie. Może wejdzie nawet
za nami do miasta. Ale wtedy my już znajdziemy Piątego.
Znajdziemy go na pewno.
Rozmawiano jeszcze przez chwilę, a potem zapadła cisza.
Aloe położyła się obok Pierwszego, przywarła do niego całym
ciałem i szybko zasnęła. Nie oponował, skoro zdecydowała, że
tym razem do niczego między nimi nie dojdzie. Nie znosiła,
kiedy próbował zbyt mocno zbliżyć się do niej, a wokół byli
inni. Po prostu czyjaś obecność ją krępowała. Z początku
cieszył się z tego, bo myślał, że to oznaka uczucia. Znał
jej przeszłość. Potem zrozumiał, że nie o miłość tu chodzi.
Aloe była piękna i chciała coś znaczyć. Pierwszy był
przywódcą. Aloe została więc jego kochanką. Gdyby ktoś inny
był przywódcą, Aloe zostałaby jego kochanką. Była zawodową
kochanką przywódcy. Oczywiście, starała się nie dać tego
poznać Pierwszemu. Na swój sposób była miła.
Pierwszy długo nie mógł zasnąć. Potrzebował snu, ale
pomimo wysiłków nie udawało mu się. Słuchał wycia psów. Ich
głosy przypominały mu dzień, kiedy zawaliły się stropy w
kopalni. Kopalnia znajdowała się na terenie skażonym. Nikt
nigdy nie chciał tam chodzić. Pierwszy z początku też nie.
Dopiero później, kiedy wiele zaczęło od tego zależeć,
przedarł się wraz z całą grupą przez radioaktywną pustynię i
zeszli pod ziemię. Szukali magazynu, który był tak ważny, że
zbudowano go poniżej linii wydobycia, co wydawało się do
tego stopnia nierealne, że nikt nie spodziewał się, że on
tam jest. Nie znaleźli go od razu, choć mieli wszystkie
informacje. Popełnili wiele błędów. W końcu trafili na
magazyn i zabrali zeń jedną jedyną rzecz, po którą przyszli.
Metalowy amulet wielkości pięści. Ale to było już potem, jak
część starych stropów runęła. Nic nie dało się zrobić.
Pierwszy pamiętał, że psy wyły wtedy jak potępione. Większa
część grupy została na zawsze pod pokładami.
Na początku czuł żal. Potem, bardzo szybko, przeszło mu.
Ludzie z jego otoczenia umierali często i bez patosu. Można
było się przyzwyczaić. Byli dziećmi, ale nie myśleli o sobie
jak o dzieciach. Na to mieli zawsze zbyt dużo ciężkiej
broni. Zasypiając, Pierwszy sprawdził, czy ma automat w
zasięgu ręki. Potem jeszcze próbował uprzytomnić sobie, kto
pełni wartę. Pomyślał, że to dobrze, że on sam nigdy nie
musi pełnić warty. Powietrze było wokół zimne. Pierwszy
zapadał w głęboki i spokojny sen.
O świcie grupa ruszyła w drogę.
Piąty musiał iść do stolicy. To była jego jedyna szansa.
Nikt nie zastanawiał się, jaką drogę wybierze. Szedł
najkrótszą i miał przewagę. Chodziło teraz o to, żeby wygrać
wyścig osiągając cel przed Piątym. Posuwali się szybko.
Razem tworzyli małą kolumnę. Nie byli tak brudni ani tak
nędznie ubrani, jak niektóre bandy. Wielu z nich miało na
sobie grube skórzane kurtki, inni fragmenty żołnierskich
mundurów, znajdowanych na pobojowiskach albo zdobywanych w
walce. Dziewczyny ubierały się po męsku. Dźwigały tylko
mniej broni. Za to chłopcy nieśli jej tyle, że gdy nadarzała
się okazja, w przeszłości dochodziło do starć nawet z
oddziałami regularnego wojska. Mieli wszystko. Począwszy od
granatów, z których tworzono całe naszyjniki, poprzez
miotacze, zwykłe automaty i pistolety, aż po niewielką
wyrzutnię na stelażu. Wyrzutni używano do niszczenia
zabudowań.
Wataha psów postępowała z tyłu. Pierwszy śmiał się i
patrzył, jak idą, nisko pochylając łby, posłuszne na każde
skinienie. Olbrzymie, ciemne, niezwykle silne, były z grupą
od dawna; żyły z ludźmi i ginęły z ludźmi. Wielu chłopaków
miało swoje psy. Gdy Piąty zdradził, jego zwierzę
zastrzelono. Z żalem, ale zastrzelono. Nie miało to nic
wspólnego z zemstą, ale wszyscy czuli, że tak trzeba.
Posuwali się przez kamieniste tereny, mijając lasy
strzaskane bombardowaniami, spalone miasta, potoki, w
których woda była gęsta i ciężka jak oliwa. Pierwszy
pozwalał psom żywić się ludzkim mięsem, gdy znajdowali nie
pochowane zwłoki. Nawet tutaj, choć do stolicy nie było
daleko, morderstwo było czymś, z czym stykało się na każdym
kroku, jednak dalej na południe okolice stawały się bardziej
cywilizowane. To właśnie wydawało się niepokojące. Pierwszy
jeszcze nigdy nie był w stolicy. Oficjalnie mógł się tam
dostać każdy, kto tego pragnął. Praktycznie decydowali o tym
przywódcy patroli wojskowych, którzy nieufnie odnosili się
do wszelkich cywilnych uzbrojonych ugrupowań. Jak na razie
napotykano tylko mniejsze oddziały żołnierzy, które nie
paliły się do konfontacji z uzbrojoną po zęby gromadą
wyrostków. Ale kontakt musiał w końcu mieć miejsce. Na
wszelki wypadek członkowie grupy posiadali przepustki z
pieczęcią książęcą, wystawione przez Arradrona. Minister
przyznał im je, gdy zawierano umowę. Piąty także miał ten
dokument. Dzięki temu mógł bez trudu skontaktować się z
Arradronem w jego siedzibie zwanej Zamkiem Mniejszym, a
która była po prostu luksusową willą. Trzeba więc było
znaleźć się w stolicy wcześniej. Pościg trwał.
Pierwszy szedł na końcu. Prowadził Dwunasty. On często
przekradał się do stolicy i kierunek znał doskonale.
Sprzedawał tam wszystko, co zrabowali; miał wewnątrz
znajomych. Dwunasty był najmłodszy z bandy. Miał czternaście
lat. Kiedy podrzynał komuś gardło, był bardzo spokojny i
uśmiechał się miękko.
- Co będziemy robić, gdy już się wszystko skończy? -
zapytała Aloe.
Pierwszy wzruszył ramionami.
- Tyle razy już o tym rozmawialiśmy.
- Bo to tak przyjemnie - odparła. - Porozmawiajmy trochę,
na wypadek, gdyby się nie sprawdziło.
Spojrzał na nią.
- Odnajdziemy Piątego. Zabijemy go i odzyskamy amulet.
- To dobrze. Ty zawsze jesteś pełen wiary. Myślę tylko,
czy dla wszystkich to będzie dobre. Nie wiem, czy zdołam się
przyzwyczaić.
- Co za głupstwa - rzekł. - Będziemy żyć normalnie. Jak
ci wszyscy szczęśliwi ludzie w stolicy.
- Nie wiem - pokręciła głową. - Co zrobi Siódmy, ze swoją
jedną ręką. On nic nie umie. Nikt nie zechce do pracy kaleki
- analfabety. Albo Dwunasty. On jest taki, taki...
- No jaki?
- Taki dziki. Jak on się tam będzie czuł, wśród tych
wszystkich ludzi, którzy okażą mu swoją pogardę za to, że
jest tym, czym jest.
- Wszyscy jesteśmy trochę dzicy - rzekł Pierwszy. -
Dlatego żyjemy. Właśnie dlatego jeszcze żyjemy. Wojna to nie
mój wymysł. Nie moja wina, że to trwa już dziesiątki lat, że
gdy upadły państw i wymieszały się narody, pojawili się
książęta i teraz oni walczą ze sobą. Że moi rodzice zginęli
i wychowałem się wśród obcych, że ciebie od małego
przyuczano, jak być dziwką, że Dwunasty zagazował swoich
starych, bo chcieli go sprzedać na targu.
- Ty skurwysynu - gwałtownie uniosła głowę, a włosy
płynnie opadły jej na ramiona. - Nie musiałeś tego mówić.
Sama wiem, kim byłam. Ty skurwysynu.
- Dobrze - rzekł. - Nie powinienem tego mówić.
Roześmiała się.
- Jesteś kanalią. To normalne, tym stadem musi rządzić
najgorszy łajdak, ale nie nadajesz się do życia w stolicy.
Ty - ani nikt z nas. Nie oszukujmy się. Arradron też wie o
tym. Nawet, jeśli odzyskamy amulet, on go weźmie i nie da
nic w zamian.
- Mówiłaś, że przyjemnie jest mówić o tym. Na razie nie
widzę w tym nic przyjemnego.
Niebo pociemniało. To samoloty któregoś z książąt
podążały na zachód. Olbrzymie bombowce o skrzydłach jakby
wyrzeźbionych z płomieni. Nikt nie zadał sobie trudu, by
odgadnąć, czyje mają barwy. Było to bez znaczenia.
Pierwszy sposępniał.
- Wiesz, ja naprawdę bym chciał znaleźć dla siebie, dla
nas miejsce.
- Wiem - odparła. - Dlatego poszliśmy tam i zdobyliśmy
ten amulet. On nam pomoże.
- Powiedź - rzekł. - Gdy to się stanie, zostaniesz ze
mną?
Skinęła głową.
- Tak. Zostanę. Zostanę z tobą na zawsze.
Uwierzył jej. Nie wierzył, kiedy mówiła, że go kocha, ale
teraz uwierzył. Pomyślał, że po prostu chce w to wierzyć,
ale nie zmieniło to w niczym radosnego nastroju, który go
opanował.
Pierwszy zbliżył się do Dwunastego.
- Kiedy dojdziemy? - spytał.
- Jutro w nocy - odparł chłopiec.
- Źle. Musimy być przed wieczorem.
- No to trzeba mocniej wyciągać kulasy.
- Piąty pewnie wyciąga.
- E, czy ja wiem. Jest już zmęczony, ścigamy go blisko
tydzień. Jeżeli jest głupi, to często szedł i w dzień i w
nocy. Nie mówię, że mógł zmylić kierunek. Ale jeśli nie dbał
o siebie, to jest wykończony. Idzie wolniej, choć sam o tym
nie wie.
- On nie jest głupi - rzekł Pierwszy. - Był jednym z nas.
Ale musimy być w stolicy przed nim. To pewne.
- Powtarzam to sobie w każdej minucie - odparł Dwunasty.
- Nawet, gdy idę się odlać.
Okolica się zmieniała. Wojenne zniszczenia stawały się
jakby mniej widoczne. Asfaltowe szosy i tu były
nieprzejezdne, ale tym razem nie w wyniku bombardowań, lecz
artyleryjskiego systematycznego ostrzału. Książęta udzielali
sobie nawzajem gwarancji, że nie użyją powietrznych armii do
nalotów na swe stolice. Mogli w ten sposób kierować
działaniami bezpieczni za murami. Ich umowy obowiązywały
oczywiście do chwili, w której jedna strona nie osiągnęła
nadmiernej przewagi i przeciwnik przestawał mieć cokolwiek do
stracenia. Starano się więc nie przeważać zbytnio w wojnie.
Uzyskiwano coś w rodzaju równowagi dynamicznej, wiernie
przypominającej równowagę nuklearną sprzed kilkudziesięciu
lat. Była to odrobina rozsądku w szaleństwie. Coś, co
pozwalało dobrze się bawić.
W południe grupa zatrzymała się w opuszczonej, ale nie
całkiem zrujnowanej wsi. Zmęczenie udzielało się wszystkim.
- Co za miejsce, tfu - przeżegnał się Trzydziesty Drugi,
siedemnastoletni chłopak z długimi włosami i krzyżem,
zwisającym na piersi. - Niby wszystko w porządku,
zabudowania jakby w komplecie, tylko ludzi nie ma. To
musiała być broń biologiczna. Tylko to.
Przeżegnał się.
- Zamknij się, cholera - mruknął Siódmy.
- To mogło być cokolwiek - odezwał się Piętnasty.
- Nie, to musiała być biologiczna - Trzydziesty Drugi
znów się przeżegnał.
- Przestań się, cholera, modlić - wrzasnął Siódmy. -
Słowo, że jak cię widzę, żreć mi się odechciewa.
Jadł suchary. Jedyne, co jeszcze zostało im do jedzenia.
Resztki mięsa skończyły się dwa dni wcześniej. O mięso było
ciężko.
- Co to za brednie - powiedział Pierwszy kładąc się na
ziemi. - Obojętnie, co tu się stało, to było dawno. Ktoś
tych wieśniaków dyskretnie wytłukł albo po prostu uciekli.
- Jeżeli to biologiczna, to mogło jeszcze coś zostać -
nie dawał za wygraną Trzydziesty Drugi.
Piętnasty wzruszył ramionami.
- Nie martw się. Nie musisz się tym martwić. Nikt
wracający ze strefy nie musi martwić się już czymkolwiek.
- Ty, tobie też nikt nie kazał ładować się w ten syf -
powiedział Pierwszy.
- Spokojnie. Ja tam nie płaczę.
Porozsiadano się pod ścianami domów. Niektórzy zaczęli
plądrować wieś w poszukiwaniu czegoś cennego.
- Ciągle o tym myślę - powiedział Dwunasty do Siódmego.
- O czym?
- No, że tam było tyle tego promieniowania.
- Gdyby nie było, wszystkim zajęliby się żołnierze i nikt
by z nami nie gadał.
Dwunasty zastanowił się.
- Może tak byłoby lepiej.
- Cholera z tobą. Zawsze chcieliśmy takiej szansy i ty
też chciałeś.
- Ale teraz nie wiem.
- Bo za dużo o tym myślisz.
- A co? Źle nam się żyło? Robiliśmy wszystko, na co
mieliśmy ochotę. Nikt nie był tak silny na pograniczu.
- Prawda, nie jesteśmy już tacy silni, ale gdy zostaniemy
w stolicy, to już nie będzie ważne.
- To dlatego, że całe życie marzyliśmy, żeby tam być. Bo
to wydawało się wspaniałe.
- I teraz jest wspaniałe, cholera.
- Już nie. Nie dla mnie. Wiem, że jestem bardzo chory.
Siódmy dał mu papierosa, sam też zapalił. Spojrzał w
niebo.
- Stolica. To jest to. Własne mieszkanie, bezpieczne
życie, te wszystkie fantastyczne rozrywki. Tam pożyjemy,
zobaczysz. Może będzie to krótkie życie, ale nie będę
żałował.
- Tak. Tylko, żeby nie ta świadomość.
Dwudziesty Trzeci, nieduży chłopak, który zawsze się
śmiał z byle czego, teraz też się roześmiał. Musiał słyszeć,
o czym mówią.
- E tam - rzekł. - Wszystko ma dobre strony. Teraz, na
przykład, nie boję się sikać w nocy. Dawniej się bałem, bo
to różnie bywa. Ale teraz nie. Kiedy wyciągam kutasa, to
tak, jakbym zapalał latarkę. Mój kutas świeci w ciemności.
- To idź sobie poświeć - odparł Siódmy, a odwracając się
w stronę Dwunastego powiedział: - Sam wybrałeś.
- Myślałem, że jest mi wszystko jedno, ale czasem mnie to
bierze.
Siódmy pokiwał głową.
- Dzieciuch jesteś.
Był tylko trzy lata starszy, ale Dwunasty nie
zaprotestował. Nie powiedział mu także, że najgorzej by
było, gdyby musieli wracać.
Siódmy palił papierosa jakoś nieporadnie i nerwowo.
- Cholerna kopalnia - rzekł. - Ale warto. Żebym zdechł,
warto.
Przerwa w marszu trwała krótko. Szybko wyszli ze wsi. O
Rosiczce prawie zapomniano. Oni ścigali Piątego, Rosiczka i
jego najemnicy podążali ich śladem. Kiedy zaatakował grupę
przy wyjściu ze strefy i zażądał, by oddać mu amulet,
Pierwszy wściekł się, ale nie podjął walki. Napastników było
więcej, a wielu jego chłopaków zginęło pzecież w kopalni.
Banda Rosiczki była zbieraniną dezerterów z armii książęcej.
Amulet był dla nich szansą. Pośród moczarów, zastawiając
pułapki, Pierwszy zgubił prześladowców. Obyło się bez nowych
zabitych, ginęły tylko psy. Za to te, które przeżyły były
najsilniejsze.
Tutaj, bliżej stolicy, Rosiczka nie mógł czuć się
bezpieczny. Nie miał przepustek. Ale i Pierwszy zachowywał
ostrożność, gdy mijały go patrole, a było ich coraz więcej.
Grupa jednak posuwała się szybko, mijając pas wielkich lasów
i wchodząc na niewielki płaskowyż. Na krótko przed wieczorem
spadł lekki deszcz. Potem się rozpogodziło. Dopiero późną
nocą przywódca pozwolił się zatrzymać. Zdecydował, że
odpoczywać będą tylko dwie godziny.
Leżąc przy Aloe, przywódca zasypiał. Słyszał jej równy
oddech i słyszał, jak Kryta, inna dziewczyna z grupy i
Piętnasty rozmawiają o tym, jak to będzie p o t e m.
Właściwie nie chciał dziwić się temu, co dochodziło jego
uszu. Kryta mówiła, że do ich przyszłego domu kupią
elektryczną zmywarkę do naczyń, żeby niczego nie stłuc.
Piętnasty upierał się, że to nie będzie potrzebne, że
poradzą sobie i tak. Pierwszy był pewien, że Kryta nigdy nie
widziała nawet szklanki. W domach rolników, których
przychodzili zabijać, naczynia były plastykowe. Ale z
opowieści wiedziano, że w stolicy naczynia są ze szkła. Nie
wolno więc było ich tłuc.
Pierwszy zastanawiał się, o czym mówią dwie pozostałe
pary. Tylko cztery dziewczyny przeżyły ostatnie wydarzenia i
działało to przygnębiająco. Czy opowiadają podobne głupstwa,
jak ci tutaj; czy sądzą, że zostaną razem, jak on, kiedy pytał
o to Aloe? Pomyślał, że to dobrze, że ma Aloe. Niektórzy nie
mają nawet takich dziewcząt, które udają miłość. Zatopił
twarz w jej włosach. Zasypiał prawie szczęśliwy.
Dwie godziny minęły szybko. Potem znów ruszyli w
kierunku, który wskazywał Dwunasty. Pomimo zmęczenia, pomimo
ciemności.
Późno po wschodzie słońca natrafili na osadę rolników. W
pobliżu nie było żołnierzy. Pierwszy dał znak i grupa
stanęła. Szare twarze zaczęły się ożywiać.
- To bardzo ładne miejsce - powiedział ktoś. - W takich
miejscach nigdy nic się nie dzieje. Życie przepływa obok i
ludzie nie bardzo wiedzą, co to jest ten prawdziwy świat. A
szkoda. Bardzo szkoda.
Dwunasty rzucił spojrzenie na Pierwszego. Czekał rozkazu
i nie mógł ukryć podniecenia. Mieszkańcy właśnie ich
zauważyli. Kobiety podniosły alarm. Nie miało to żadnego
znaczenia. Palili już większe osady, takie, których broniło
wojsko. Wysadzali w powietrze całe zespoły domów.
Rozstrzeliwali mężczyzn, gwałcili kobiety. Było ich wtedy
więcej, ale i roboty było więcej. Ku dowódcy zwracały się
wszystkie oczy. Wiedział, co znaczą te spojrzenia. I czuł to
samo.
- Podchodzimy, ale spokojnie - rzekł.
Nie musiał mówić. Wystarczyło. Zbliżali się wolno, nie
dotykając broni, prowadząc rozmowy o niczym. Mężczyźni z
osady wyszli przeciw nim z automatami, inni kryli się za
rogami budynków. Pierwszy wiedział, że nie zaczną strzelać
pierwsi. Wojna niczego ich nie nauczyła. Choćby trwała
jeszcze kilkaset lat, tacy jak oni, rolnicy, musieli zawsze
umierać.
Od pierwszych zabudowań dzieliło grupę najwyżej sto
metrów. Mężczyźni z osady zaczęli zdradzać oznaki
zdenerwowania. To był sygnał, że trzeba zaczynać.
Wyrzutnia, niedostrzegalnie, została odbezpieczona.
Piętnasty niósł ją na plecach i nie można było zauważyć, że
coś przy niej poprawia. Jedna niewielka głowica z
powodzeniem mogła wyłączyć większość bohaterskich obrońców.
Dym i ogień umożliwiały w takich sytuacjach natychmiastowy
doskok na osłonięte pozycje, otwarcie ognia i rozpoczęcie
zabawy.
Aloe zbliżyła się do Pierwszego.
- Nie róbmy tego - powiedziała cicho.
- To postanowione - rzekł.
- Proszę, przecież miało być inaczej.
- Później.
Uwiesiła się jego ramienia.
- Nie teraz - powiedziała głośno. - Nie można teraz,
kiedy idziemy do stolicy, kiedy wszystko ma się zacząć od
nowa. To już niepotrzebne. To strata czasu.
Słyszeli ją wszyscy. Słyszeli nawet rolnicy. Pierwszy
spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zatrzymał się. Inni stanęli
za jego przykładem. Odległość od osady była niewielka.
- Strata czasu - powtórzyła Aloe.
Sytuacja stała się napięta. Obrońcy cofnęli się i
osłonili. Czekali. Atak wciąż jeszcze nie stanowił problemu,
ale sygnał należało dać natychmiast. Jednak Pierwszy
zwlekał.
- Zostawmy - powiedział Dwudziesty Czwarty.
Pierwszy spojrzał na niego, potem na Aloe. Nie patrzył na
nikogo więcej. Pomyślał, że stolica jest blisko. Muszą się
śpieszyć. Podniecenie w nim opadło. Nagle poczuł się bardzo
zmęczony.
Rozejrzał się wokół siebie.
- Odchodzimy - rzekł.
Odwrócił się i poszedł, poprawiając broń. Reszta,
ociągając się, ruszyła za nim. Ktoś zaklął. Ostatni szedł
Dwunasty, który choć rozczarowany, rozważał coś, bo
wysiłek malował się na jego dziecięcej twarzy.
Na mężczyzn, którzy wciąż stali z karabinami przed
drzwiami swych domów, nikt już nie zwracał uwagi. Rolnicy
nie strzelają w plecy.
Dziewiąty zrównał się z Pierwszym.
- Piąty chce wszystkiego dla siebie - powiedział. -
Arradron nie zechce z nami rozmawiać, jeśli będzie już miał
amulet. A wtedy będę żałował. Będę żałował, że nie
spaliliśmy tego miejsca.
W jego twarzy dowódca wyczytał groźbę. Dziewiąty był o
rok młodszy, ale szeroki w ramionach i szybki.
- Idź do diabła - rzekł Pierwszy.
Co do rolników, to sprawa była jasna. Rosiczka, idąc w
ślad za Pierwszym, zetrze osadę z powierzchni ziemi i utopi
ją we krwi. Potem zaczai się w pobliżu w nadziei, że
Pierwszy wróci. Albo Rosiczka wejdzie do stolicy. Lecz to
mało prawdopodobne. Raczej będzie czekał.
Wkrótce grupa natknęła się na dość znaczny oddział
wojska. Blisko sześćdziesięciu zabójców w mundurach.
Żołnierze uformowali szyk i wymierzyli z automatów.
Odpowiedziano tym samym. Psy przywarły na ziemi, warcząc.
Wzajemna lustracja przeciągała się; zapadła pełna napięcia
cisza. Dowodzący oddziałem oficer zażądał informacji, skąd
są i dokąd idą. Zachowywał się prowokująco i był bardzo
pewny siebie. Pierwszy zignorował to. Rozkazał swoim pokazać
przepustki. Oficer długo je oglądał, zanim pozwolił grupie
przejść. Żołnierze długie minuty trzymali jeszcze broń w
pogotowiu.
- O mały włos - powiedział Dziewiąty patrząc na
Pierwszego.
- To byli cholernie nerwowi żołnierze - powiedział
Siódmy. - Ja tam wolę jasne sytuacje. Widzisz cholernego
żołnierza, to go zabij. Nie wierzę w te przepustki. A jeśli
ja nie wierzę, to jak ma w nie uwierzyć taki cholerny
żołnierz.
Jeszcze dwa razy zatrzymywano ich, nim ujrzeli mury
stolicy. Była ogromna. Miała kilka kilometrów średnicy, a
obwarowania wznosiły się ponad ziemię na jakieś dwadzieścia
metrów. Miasto płonęło miliardem świateł w bladym mroku
zbliżającego się wieczoru.
- Wspaniałe - powiedziała Aloe.
Piętnasty patrzył na psy. Nie mogły iść z ludźmi. Czuł
żal, że tracą te piękne, dumne zwierzęta o głębokich,
lśniących oczach. Zawołał na nie. Otoczyły go ciasnym
pierścieniem swych ciemnych ciał, a on przyklęknął i mówił
do nich, jak gdyby potrafiły go pojąć. Potem kazał im
zostać. Grupa oddaliła się już znacznie, ale wielu chłopaków
oglądało się za siebie. Kiedy Piętnasty ruszył śladem
reszty, psy zaczęły się denerwować. Gestem i krzykiem
zabronił im ruszać się z miejsca. Były posłuszne. Piętnasty
dołączył do swoich, a potem jeszcze raz odwrócił się.
Widział przyczajone na ziemi sylwetki zwierząt, które powoli
roztapiały się w szarości.
Do bram dobrnęli już grubo po zachodzie. Handlarze, którzy
tam wystawiali swój towar, skwapliwie schodzili im z drogi.
Kilkanaście posępnych postaci wnikało do miasta i nikt ich
nie niepokoił. Pojedynczy żołnierze odwracali wzrok. Zła
sława swobodnych gangów czyniła swoje. Tylko policjanci
przyglądali się przybyłym natarczywie i bezczelnie. Tutaj
policjant czuł się Bogiem w stosunku do ludzi z zewnątrz.
Trzeba było tu mieszkać, żeby mieć swoje prawa.
Dwunasty prowadził. To on był pośrednikiem między
Pierwszym a Arradronem, kiedy zawierano układ, że grupa
zdobędzie amulet w zamian za status obywatelski. Znał
stolicę. Szli ulicami pełnymi ludzi mimo późnej pory.
Dziewczyny przyglądały się, jak pięknie ubrane są kobiety.
Czasami tłum rozstępował się, kiedy wolno przejeżdżał
opanerzony samochód policyjny. Poza tym nie funkcjonowały tu
żadne pojazdy. Fluorescencyjne tablice informowały
przybyszów, że między piątą a szóstą rano każdy, kto znajdzie
się na ulicy, zostanie rozstrzelany przez siły porządkowe.
Stolica nie chciała włóczęgów śpiących pod ścianami
budynków. Na ten czas goście opuszczali miasto i często
przeczekiwali fatalną godzinę pod jego murami. Mieszkańcy
wracali po prostu do domów. Utrzymywano porządek.
- Patrz, jakie to wszystko wielkie - powiedział
Dwudziesty Czwarty do Siódmego. Wyciągniętą ręką wskazywał w
górę, przed siebie, gdzie wstrzeliwały się w niebo sylwetki
gigantycznych wieżowców.
Siódmy skinął głową.
Ze wszystkich stron napływało światło tysięcy neonów i
reklam. Było naprawdę jasno. Jedna z dzielnic wyróżniała się
niezmiernym zagęszczeniem nocnych klubów, które właśnie
otwierane, zapraszały do swoich wykwintnych wnętrz. Gdzie
indziej tego nie było. Tam z reguły panował większy spokój.
Wszędzie za to rozciągały się sieci sklepów i domów
handlowych. Przez oszklone witryny można było zajrzeć i
przekonać się, że jest tam wszystko, czego można pragnąć.
- Tu nie ma wojny - rzekł Siódmy. - Tu wojna jest tylko
pieprzoną bajką, która nikogo nie obchodzi.
Wygląd grupy budził zainteresowanie. Bandy z zewnątrz
pojawiały się tu rzadko. A już prawie nigdy w pełnym
uzbrojeniu, choć prawo nie zakazywało noszenia broni.
Policja poddawała intruzów troskliwej obserwacji i wcale tego
nie ukrywano. Wiadomości o ich ruchach funkcjonariusze
podawali sobie przez radio. Gdy grupa znalazła się w
okolicach Zamku Mniejszego, była otoczona przez mundurowe
patrole i tajnych agentów. Nie ingerowano jednak. Nie było
powodów.
Dwunasty zatrzymał się.
- To tu, blisko - rzekł.
Stali na obszernym placu. Tłum falował tutaj, jak
wszędzie, ale niedaleko wybudowano masywne ogrodzenie z
czarnej stali. Czaszki i piszczele wymalowane na murze
ostrzegały przed wysokim napięciem.
- Idąc wzdłuż muru, dotrzemy do wejścia - powiedział
Dwunasty.
Drugi skinął głową.
- Dobrze. Pójdziemy we dwóch. Reszta tu zostaje i czeka.
Spostrzegł, że kilkanaście par oczu patrzy na niego w
skupieniu.
- Tak - rzekł. - Zobaczymy.
Poszli.
- Jacyś chytrzy faceci idą za nami - wyszczerzył zęby
Dwunasty.
- Spokojnie - odparł Pierwszy. - Rzucamy się w oczy.
Wartownia i wejście nie były daleko. Pierwszy oddał
Dwunastemu swoją broń.
- Czekaj tu - powiedział.
- Zaraz - zaprotestował Dwunasty. - Pójdę z tobą.
Wszystko tu znam, będzie łatwiej.
- Nie. Idę sam. Czekaj tu i patrz na wszystko.
- Ty, chyba nie chcesz nas wykiwać - rzekł nagle
Dwunasty.
Pierwszy wbił w niego wzrok. Patrzył i milczał, aż
czternastolatek odwrócił głowę. Potem dowódca ruszył w
kierunku wartowni, bez słowa. Dwunasty, wściekły, splunął,
zatrzymał jednak go gestem i powiedział:
- W budynku, w poczekalni na ścianie jest monitor. Na nim
są nazwiska ludzi, którzy mieli lub będą jeszcze mieć
spotkanie z Arradronem. Nie umiem czytać, ale mówiono mi, że
to właśnie taki wykaz.
- Dobra, bękarcie.
Strażnik zlustrował Pierwszego uważnym wzrokiem. Długo
porównywał zdjęcie na przepustce z jego twarzą. Czujnikiem
zbadał oryginalność pieczęci. Porównał odciski palców. Za
ogromną kratą dwóch innych strażników nieruchomo gapiło się
przed siebie.
Wartownik odszedł na bok i rozmawiał z kimś przez
mikrofon założony tuż poniżej linii ust. Wrócił za chwilę.
- Pan minister przyjmie pana.
Masywna krata podniosła się bezszelestnie. Pierwszy
wszedł. Obszukano go, osłuchano jakimś urządzeniem i
powiedziano, gdzie iść. Strażnicy patrzyli za nim, a on
poszedł szeroką aleją przez dosyć ładny ogród. Przy końcu
alei znajdował się stylowy dom o spadzistym dachu. Stojący
przy drzwiach goryl także obszukał Pierwszego. Po przejściu
przez próg chłopak znalazł się w korytarzu, gdzie podłoga
była z marmuru, a pod ścianami stały egzotyczne rośliny.
Wtedy przeszukano go po raz ostatni; najdokładniej.
W poczekalni znajdował się jeszcze tylko jeden człowiek.
Siedział w głębokim fotelu i przeglądał jakieś papiery. Nie
zwrócił uwagi na wchodzącego.
Pierwszy rozglądnął się i niemal natychmiast spostrzegł
monitor, który zajmował całą ścianę. Na ekranie rzeczywiście
wyświetlana była lista spotkań, jakie Arradron odbywał tego
dnia. Pierwszy zbliżył się w stronę monitora, choć to nie
było potrzebne. Przebiegł oczami cały wykaz. Potem jeszcze
raz, ale już uważniej. Oddychał niespokojnie. Za trzecim
razem miał pewność. Piątego nie było na liście.
Uśmiechnął się do siebie. Jeśli zdrajca miał przyjść, to
najwcześniej dzisiaj. Jego ewentualna przewaga nie mogła być
zbyt wielka.
Wiedział już, co trzeba robić. Okłamie Arradrona. Zagra
na czas. Zaczają się. Będą czekać. Piąty przyjdzie i dostaną
go. Wszystko będzie dobrze.
W tym momencie coś się zmieniło. Chłopak zbladł. Na
ekranie pojawiły się jego personalia. Komputer uwzględnił
już przybycie Pierwszego i wyznaczył mu czas audiencji. Ale
nie to było ważne. Komputer wyświetlał też dane Piątego.
Wynikało z nich, że Piąty dotarł jednak do ministra. Dwie
godziny temu.
Dwie godziny.
Pierwszy zaczął gorączkowo myśleć.
"Godzina dwudziesta druga trzydzieści - zaśpiewał ukryty
głośnik. - Pan minister przyjmie pana Pierwszego. Proszę
wejść."
Człowiek w fotelu podniósł głowę znad swoich papierów.
Był niemile zaskoczony. Wydawało mu się, że on powinien mieć
teraz spotkanie.
Pierwszy myślał, starając się nie wpadać w panikę. Piąty
dostał się tu, ale przyjęto go nieoficjalnie. Pewnie,
zależało mu na tym. Ale transakcja była już dokonana. Piątego
chroniła potęga Arradrona. To, że ukazało się na monitorze
jego nazwisko - to informacja tylko na użytek Pierwszego.
Starano się go uprzedzić, dać możliwość wycofania się.
Informowano, że stał się niepotrzebny. Że to koniec, że
wszystko stracone.
To była sugestia, żeby nie zabierał czasu Arradronowi.
"Pan Pierwszy, proszę wejść" - powtórzono przez głośnik.
Brzmiało to jak szyderstwo.
"I właśnie dlatego tam pójdę - pomyślał Pierwszy. - Ale
to nie ma sensu. No kurwa, kurwa, kurwa."
Arradron przyjął go grzecznie w gabinecie od sufitu po
podłogę obitym ciemną boazerią. Zaproponował koniak, a gdy
Pierwszy odmówił, nalał sobie i usiadł w fotelu.
- Przykro mi - powiedział Arradron. - Przykro mi, bo już
posiadam rzecz, o którą mi chodziło. Umowa z panem, no
cóż...
- Wiem - odparł Pierwszy. - Wiem, co pan ma. Ale to my
zdobyliśmy tę rzecz. Ten amulet. Niech pan dotrzyma umowy.
Arradron wstał i z kieliszkiem w ręku zaczął przechadzać
się po pokoju.
- Amulet, relikt przeszłości, źródło władzy magicznej,
czy też niezwykle rzadki minerał, potrzebny do produkcji
nowej generacji głowic chemicznych, jakie to ma znaczenie. O
ile mi wiadomo, pan Piąty, czy jak on tam się przedstawił,
oświadczył, że wszystko zrobił bez niczyjej pomocy.
Pierwszy chwilę nie odpowiadał. Jakby zbierał myśli.
- Pan wie, że to kłamstwo. Pan dobrze wie. Ale wygodniej
jest panu udawać, że pan wierzy. Piąty nie mógł zażądać za
wiele. W ostatecznym rozrachunku okazał się tańszy.
- Niech pan nie będzie naiwny - powiedział Arradron. -
Czego pan oczekuje? Wiem, że ten chłystek was zdradził, to
oczywiste, ale to nie moja sprawa. Zawarłem umowę z panem,
ale pan się nie wywiązał. Przedmiot nie pan mi dostarczył, a
ja płacę dostawcy. Ma pan rację. Ten szczeniak jest tańszy.
Jedno obywatelstwo miejskie i choćby największe pieniądze to
nie to samo, co kilkadziesiąt zezwoleń. Czy pan wie, jak
trudno teraz o takie zezwolenie na pobyt? To się nie mieści
w głowie.
- Jest nas już niewielu - odparł spokojnie Pierwszy.
Arradron przestał spacerować.
- No to co? Czy to coś zmienia? Jedno obywatelstwo
kosztuje teraz miliony. Miliony. Dał się pan oszukać,
Pierwszy, i wcale mi pana nie żal.
- Chcieliśmy tylko zamieszkać w stolicy - powiedział
Pierwszy przez zaciśnięte zęby. - Chcieliśmy zamieszkać w
stolicy i zacząć wszystko od nowa.
- Dał się pan oszukać - ciągnął minister - i nie żal mi
pana. Bo jest pan najgorszym bandziorem, o jakim słyszałem.
Słyszałem zaś niejedno, bo jest wojna i dużo się dzieje. No
tak, właśnie, jest wojna. Wypuszczę pana stąd żywego. I
pozwolę opuścić miasto bez kłopotów. W końcu oddał nam pan
dużą przysługę. Książę będzie zachwycony.
- Jest pan świnią, Arradron.
- Nic podobnego. Tylko pan pozwolił się oszukać. I to nie
mnie. Zdarzyło się panu coś najgorszego: zdrada. Wielu
umierało od tej choroby. Pan wciąż żyje.
Pierwszy wstał i skierował się do drzwi.
- Prowadził pan ze mną grę, Pierwszy - powiedział
Arradron. - Grał pan naiwnego, który szuka sprawiedliwości.
Ale pan nie jest naiwny. Pan jest okrutny. Był pan
przegrany, zanim tu przyszedł i wiedział pan o tym. Ale to
była szansa. Zawsze szansa. Więc jednak pan przyszedł.
Już przy drzwiach Pierwszy odwrócił się.
- Oszczędzę panu tych milionów - rzekł. - Niech mi pan
powie, jak znaleźć Piątego, a zniknie problem jego
obywatelstwa.
- Nic z tego. To inteligentny dzieciak. Doskonale się
zabezpieczył. Może i chciałbym, ale nie mogę.
Pierwszy wyszedł i nie zatrzymywany przez nikogo wydostał
się z posiadłości ministra.
Dwunastemu wystarczył jeden rzut oka, żeby odgadnąć.
- Co za skurwysyn - wykrztusił. I nie powiedział nic
więcej. Odwrócił się tylko w stronę miejsca, z którego
obserwowali ich policjanci w cywilu. Patrzył na nich.
Zastanawiał się. Rysy jego twarzy zmieniły się. Dziecko o
obliczu manekina.
Chciał się odegrać. Obojętnie na kim.
Ale jeszcze nie teraz.
- Już nic nie da się zmienić? - zapytał.
- Nie - odparł Pierwszy.
Bardzo powoli wracali do grupy. Nie odzywali się do siebie.
Idąc potrącali ludzi. Przechodnie odwracali głowy. Niektórzy
coś mruczeli. Pierwszy nie zwracał na to uwagi. Dwunasty
patrzył tylko posępnie.
Gdy stanęli na placu, Aloe podbiegła do Pierwszego, a
inni otoczyli ich kręgiem.
- Wynosimy się stąd - powiedział przywódca.
Nie zrozumieli do końca. Jeszcze nie chcieli wierzyć.
- No, na co się gapicie - wrzasnął Pierwszy. -
Spieprzyliśmy.
- To znaczy, że co? - zapytał Dziewiąty.
- Że koniec. Wracamy w lasy. Ubili interes za naszymi
plecami.
- Skurwysyny!
Zapadła cisza. Ktoś się przeżegnał.
- Przestań, cholera, się modlić - ryknął Siódmy.
Dwunasty nerwowo przygryzał wargę.
- Rozwalmy ich - rzekł.
- Rozwalmy - powtórzyła jak echo Aloe.
Pierwszy milczał. Nie patrzył na nikogo. Umysł miał
chłodny. Gdy wspominał cały ostatni tydzień z perspektywy
tej chwili, zachciało mu się śmiać. Wszystko skończyło się
fatalnie, ale przy odrobinie rozsądku można było
przewidzieć, że tak się skończy. Szanse złapania Piątego
były minimalne. Od początku.
- I co zrobimy? - zapytał Piętnasty.
Pytanie zawisło w próżni.
- Więc co?
Powoli wszystkie twarze zwróciły się w stronę przywódcy.
Pierwszy wyraźnie zwlekał z decyzją.
- Kombinujemy żarcie i wynosimy się - rzekł.
Nikt się nie poruszył.
- Krew za krew - powiedział niespiesznie Dziewiąty. - Tak
zawsze było.
- Po tym, co się stało, nie możemy tak po prostu odejść -
stwierdził Piętnasty.
- Więc czego chcecie? - powiedział Pierwszy. - Chcecie
się rzucić na Zamek? Te wszystkie gliny czekają tylko, żeby
ktoś rzucił peta na ulicę. Rozpieprzą nas nawet za to.
- Nie zależy mi - rzekł Dwunasty.
- Przejdziesz najwyżej dwa kroki z odbezpieczonym
automatem.
- I tak jestem już trupem.
Pierwszy zaciął zęby. Ale powiedział tylko:
- Dosyć. Idziemy.
Właśnie teraz, kiedy szli przez miasto, które już na
pewno nie miało stać się ich domem, zrozumieli, jak bardzo
są zmęczeni. Te wszystkie olbrzymie budowle, roziskrzone
feerią świateł, wydawały się jeszcze wspanialsze, bo
niedostępne.
Kupili suchary i mięso. Jeszcze przed północą wydostali
się z miasta. Wkrótce odnalazły ich psy, które -
zrozpaczone - zataczały szerokie kręgi wokół miejsca, w jakim
je zostawiono. Ludzie przyjęli ten fakt bez radości. Szli
wolno, nie śpiesząc się. Powietrze było przejrzyste i
chłodne.
- Może jeszcze tu wrócimy - powiedział Piętnasty do Kryty
i obejrzał się, by zobaczyć, jak miasto lśni w ciemności. -
To będzie wtedy, gdy już choroba się w nas rozwinie i nie
będziemy mieli dużo czasu.
- Wrócimy - powiedział głucho Dziewiąty idący obok.
- Wymyślimy coś i rozwalimy, kogo trzeba.
- Tak - odparła Kryta i spuściła głowę.
Aloe opierała głowę na ramieniu Pierwszego. Było jej
ciężko. Pierwszy nie odzywał się, a usta miał gniewnie
zacięte.
- Nie dręcz się - powiedziała. - Teraz to na nic. Takie
myślenie może wykończyć.
- To już nie jest ważne.
- A co jest ważne? - zapytała.
- Rosiczka - odparł.
Siódmy uderzył się ręką po udzie. Twarz miał ponurą.
- Gdzie on teraz może być, cholera?
- Zobaczymy - odparł przywódca. - Jak puścił z dymem tych
brudnych chłopów, to jest w pobliżu. Krąży, w obawie przed
wojskiem.
- Może zrezygnował?
- Zobaczymy. Jak zrezygnował, my spalimy osadę.
Siódmy splunął i powiedział, że wolałby, żeby Rosiczka
był tu gdzieś, bo on, chociaż ma tylko jedną rękę, chce go
powiesić na byle jakim drzewie.
- Co myślisz zrobić? - zapytała Aloe.
- Wyrżnąć wszystkich - rzekł Pierwszy.
- Dzisiaj?
- Teraz. Jak najszybciej. I chcę myśleć o tym. Tylko o
tym.
- Tak - rzekła posępnie.
Patrzyła na psy, które sunęły obok. Przydadzą się
niedługo.
Po kilku godzinach dotarli do osady, którą mijali rano.
Wszyscy już wiedzieli, że coś się stanie i czepili się tej
myśli z wariacką radością. Osada tonęła w mroku i w ciszy.
Podchodzili ostrożnie. Przygotowania ograniczyły się do
sprawdzenia broni i krótkich uwag na temat wynikłych nagle
możliwości. Zbliżali się polami. Szli szeroką ławą, lekko
pochyleni, zachowując kilkumetrowe odstępy. Pierwszy
zostawił przy sobie tylko Dwunastego i Dwudziestego
Czwartego, któremu przypadł tym razem obowiązek dźwigania
wyrzutni. Aloe pocałowała go i zajęła dalsze miejsce w
szyku. Jakieś sto metrów od zabudowań przyczajono się,
wykorzystując nierówności terenu. Pierwszy dał znak
Dwunastemu.
- Dalej, idź - szepnął.
Dwunasty zniknął jak zdmuchnięty. Wkrótce zamajaczył na
tle budynków w oddali, a potem gdzieś przepadł. Dowódca
oczekiwał go, leżąc na ziemi.
Chłopak wrócił po piętnastu minutach. Był znakomitym
zwiadowcą.
- Źle - szepnął. - Masa trupów. Pośrodku wsi pozbierano
je na kupę. Jest ładunku na dwa cmentarze. Jest wojsko.
- Dużo wojska?
- Nie wiem. Warty są liczne.
- No to Rosiczka już tu był - mruknął Pierwszy. - Zrobił
swoje i tyle go widzieli.
- Chyba nie - zaprotestował Dwunasty.
- Co, nie?
- Chyba nie udało mu się. Wyrżnął całą ludność, ale
żołnierze musieli go zaskoczyć, bo z kilku jego najemników
zrobiono wisielców. I jedna z piwnic jest pod strażą,
trzymają tam kogoś.
- Ci powieszeni to na pewno ludzie Rosiczki?
- Na pewno. Nieźle wyglądają na sznurach. Ale sam szef
musi być w tej piwnicy. Jeszcze z nim nie skończono.
Pierwszy zastanowił się.
- Wiedziałem, że Rosiczka tu przyjdzie - rzekł. - Nie
wiedziałem tylko, że da się tak podejść. Amator. Idź i
powiedz reszcie o wojsku. Wszystko jak zwykle. Ruszamy
dokładnie za trzy minuty.
Dwunasty poszedł wzdłuż linii, jaką tworzyły czuwające na
pozycjach sylwetki chłopaków i dziewczyn, a przywódca dał
znak Dwudziestemu Czwartemu, by był gotowy.
Czołgali się. Psy postępowały między nimi niczym senne
duchy. Wszystko działo się w ciszy i w osadzie niczego nie
zauważono, ale też nikt nie wypatrywał zagrożenia. Nie
spodziewano się nowej bandy. Odległość między grupą a
skrajem osady systematycznie się zmniejszała. Pięćdziesiąt
metrów. Dwadzieścia pięć. Pięć.
Pierwszy przywarł do ściany najbliższego budynku. Ciemne
postaci kryły się po prawej i lewej jego stronie. Wydobył
granaty.
Sunęli pustymi uliczkami jak czarny, milczący wąż. Na
przecięciu się ulic, pod siatką z drutu, siedział żołnierz.
Przed drzwiami pobliskiego domu palił papierosa inny. Drzewa
i krzaki przesłaniały widoczność, ale ułatwiały poruszanie
się. Pierwszy przesunął się pod szeroki dąb. Zobaczył
kolejnego żołnierza, jak ziewa, oparty o parkan.
Przykucnął. Automat złożył na prawym kolanie i powiązał
kilka granatów w wianek. Starannie wyjął zawleczki.
Dwudziesty Czwarty tuż za nim także się przygotowywał. Dużo
od niego zależało. Gestem wskazał dowódcy wysoką latarnię
uliczną. Wisiał na niej trup młodego mężczyzny.
Pierwszy skinął głową, że widzi.
Chwycił karabin w garść. W drugiej ręce trzymał ciągle
pęk granatów. Z południa płynął orzeźwiający wiatr i gałęzie
dębu uginały się pod jego ciężarem miarowo. Pierwszy
gwałtownie zerwał się z miejsca i zamachnął się z całych
sił.
Rzucił.
W tym samym momencie zagrzmiała wyrzutnia. Zaterkotały
karabiny maszynowe. Pierwszy skoczył do przodu. Jeden. Dwa.
Trzy. Cztery wybuchy o olbrzymiej mocy wstrząsnęły ziemią.
Biegnąc Pierwszy znajdował się już pośród powstającego morza
ognia i dymu. Wartownicy leżeli martwi. Ściany dwóch domów
pękały i kładły się z trzaskiem. Rozległy się krzyki i
przekleństwa. Przywódca przedostał się przez małą uliczkę,
skręcił. Zobaczył, że z naprzeciwka biegnie jakiś człowiek.
Pierwszy rozwalił go natychmiast. Potem granat w najbliższe
okno. Zanim nastąpił wybuch, chłopak wyważył już jakieś
drzwi. Strzelił na oślep. Wpadł do środka. Kolejny granat.
Eksplozja. Znów drzwi. Młody żołnierz próbuje złapać
pistolet, ale nie nadąża. Ktoś z kąta wyciąga błagalnie
ręce. Pierwszy długimi seriami, metodycznie demolował
stylowy pokój. Wbiegł po schodach. Kilka pocisków wyłamało
tynk obok niego. Ktoś strzelił. Chłopak odskoczył. Moment
oddechu, krótka seria; dwa granaty, jeden po drugim. Siła
wybuchu zepchnęła go ze schodów. Spadł. W ramieniu czuł
ból. Wybiegł na powietrze. Ponad połowa zabudowań stała już
w płomieniach. To reszta grupy opanowywała teren. Przebiegł
Dziewiąty, nie zauważył dowódcy. Jakiś żołnierz płonął
żywcem i wyciągał do góry ramiona.
Pierwszy znów biegł. Przed sobą miał trzech żołnierzy.
Rzucił się za drzewo. Ziemia obok niego eksplodowała. Poczuł
ciepły podmuch i oczy zaszły mu krwią. Stracił równowagę,
już nie miał osłony, poleciał w bok. Ale nikt nie strzelał.
Żołnierze płonęli. Zza rogu wynurzył się Dziewiąty z
miotaczem. Machał rękami. Drugi starł z twarzy krew i
głęboko dyszał. Dziewiąty skierował smugę ognia na pobliski
budynek. Wył. Nagle upadł i już się nie podniósł.
Walka trwała od kilku minut. Huk ognia narastał, a dym
układał się piętrowo. Pierwszy niewiele mógł dostrzec.
Podniósł się i pochylony przesuwał się do skrzyżowania. Coś
otarło się o jego nogi. Instynktownie odskoczył. Ciemny
kształt. Pies. Był zdyszany i miał przekrwione oczy. Na
pobliskich latarniach znowu wisielcy. Pierwszy ukrył się za
jakąś furtką. Poklepał psa.
Z lewej strony masywny budynek. Zbyt masywny, jak na taką
osadę. Wewnątrz żołnierze. Ostrzeliwali się. Dwunasty za
wrakiem jakiejś maszyny. Dalej Kryta. Aloe. Bryza. Wyglądały
pięknie w swych obszernych kurtkach, z automatami bijącymi na
maksa. Nagły hałas. Pierwszy odwrócił się i strzelił
jednocześnie. Z płonącego okna skakał jakiś desperat. Skonał
w locie.
Pies sprężył się i zadrżał. Pierwszy wzdrygnął się.
Wyszli i ostrożnie poczęli się przekradać w stronę
Dwunastego. Wszystko szło dobrze. Pierwszy położył się na
ziemi i czołgał. W pewnej chwili pies przeskoczył parkan i
zniknął. Słychać zdławiony krzyk. Jęk. Pierwszy nie miał
czasu spojrzeć. Dwunasty już go zobaczył. Osłaniał go.
Dowódca szybko znalazł się przy nim. Pies wrócił. Na pysku
miał krew.
- Miotacz! Masz przecież miotacz - krzyknął Pierwszy.
- Zostaw - Dwunasty był zdecydowany. - Tam są jeńcy. Będę
ich miał.
To chyba jedyny budynek w osadzie, który jeszcze nie
płonął. Kilku żołnierzy broniło się zacięcie. Trwała
wymiana strzałów. Jeden z wojskowych dostał.
Pierwszy patrzył na Aloe, która zajmowała pozycję w
niedalekiej odległości. Była spokojna. Opanowana jak zwykle.
Widać Siódmego. W jedynej ręce trzymał miotacz i ciskał
się z nim na prawo i lewo. Dwunasty wściekał się. Prawie
płakał. Śpieszył się, ale nie mógł przełamać oporu żołnierzy w
budynku. Z okien na piętrze i parterze mieli dobrą
widoczność. Pierwszy dopiero zauważył na ziemi zwłoki dwóch
swoich chłopaków.
Jeden z nich to Trzydziesty.
- Ty skurwysynu - wrzasnął na Dwunastego. - Ty niewyżyty
skurwysynu.
Ściągnął miotacz z jego ramienia. Chłopak próbował
protestować. Dowódca nie słuchał. Ogień łagodnym strumieniem
dosięgnął okien. Wił się między nimi jak bluszcz. Dwunasty
krzyknął, zerwał się i pobiegł do drzwi budynku. Rozsadził
je. Nikt już do niego nie strzelał, bo z okien buchał dym.
Pierwszy śmiał się i malował ogniem po ścianach jak artysta.
Dwunasty zniknął w drzwiach. Już go nie widać. Teraz Siódmy
dołączył się ze swym miotaczem i pomaga dowódcy. Nic już nie
widać spoza płomieni. Pierwszy rozkazuje kończyć. Wreszcie
zauważył, że Dwunasty gdzieś się zapodział.
Rozglądnął się dookoła. Trzy dziewczyny. Siódmy. Pies.
Płomienie. Góry płomieni i żar, który napierał zewsząd.
Nagle od ognia oddzieliła się niewielka postać. Dwunasty.
Kaszlał, krztusił się. Ubranie na nim gorzało. W ślad za nim
podążało trzech mężczyzn, z powiązanymi i wykręconymi do
tyłu rękami. Słaniali się. Jeden upadł. Podniósł się. Znowu
upadł. Dwunasty runął na ziemię i tarzał się. Siódmy
dopadł i pomagał mu się gasić. Mężczyźni mieli spalone
włosy, posiniałe twarze i załzawione oczy.
Pierwszy znieruchomiał. Patrzył na nich. Tak. To był
Rosiczka. Na pewno on. I dwóch jego najemników. Bez brody,
bez stalowego pasa, ale przecież Rosiczka.
Dwunasty ugasił się już z pomocą Siódmego. Dziewczęta
wyszły do nich. Wyglądało na to, że walka jest skończona.
Znikąd nie nadbiegali żołnierze. Umilkły strzały, pozostał
tylko huk pożaru. Dwunasty głośno łapał powietrze i chwiejnie
się poruszał. Odepchnął Krytę, która podeszła do niego i
zabrał jej pistolet. Upadła, lecz to nic go nie obchodziło.
Oczy miał nieprzytomne.
- Co robisz? - krzyknął Pierwszy.
Dwunasty zbliżył się do jeńców. Opuścił ciężko głowę, a
potem ją podniósł. Był poważny. Uniósł rękę, w której
trzymał pistolet, wyprostował ją i strzelił dwa razy.
Kompani Rosiczki upadli.
- No to uratowałem ci życie - wybełkotał do ich szefa. -
Teraz poderżnę ci gardło.
Upuścił pistolet. Wszyscy przyglądali się Rosiczka nie
poruszył się, patrzył tylko przed siebie, a oczy łzawiły mu
od dymu.
Dwunasty wyciągnął nóż. Pierwszy stał zafascynowany.
Chłopiec podszedł, mocno ściskając rękojeść.
- Ty psi synu - powiedział Rosiczka.
Dwunasty zaszedł go od tyłu i chwycił jedną ręką za
głowę. Drugą wykonał ruch, jakby zagarniał ukochaną zabawkę i
szybko przesunął nożem po szyi mężczyzny. Trysnęła krew.
Chłopak odskoczył, zaciskając zęby. Rosiczka wyprostował się,
wyprężył, stał tak przez mgnienie, nie mogąc złapać tchu, a
potem upadł, poruszając ustami jak ryba wyciągnięta na ląd.
Bił głową o ziemię i kopał nogami. Niedługo znieruchomiał.
Kałuża krwi wykwitła w miejscu, gdzie leżał.
Dwunasty stał i patrzył.
- Ruszać się - rzekł Pierwszy. - Idziemy dalej.
Wzięli automaty. Pierwszy ruszył przodem. Szli ulicami,
które wyglądały jak czarne pasma między kolumnami ognia.
Wciąż nikt nie strzelał. Nikogo nie było. Wszędzie leżały
zwłoki. Na wielkim placu usypano z ciał ogromny stos, ale to
były trupy mieszkańców, pomordowanych przez Rosiczkę.
Wkrótce stwierdzili, że dalszy marsz po osadzie nie ma sensu
i jest niemożliwy ze względu na żar.
Na polach czekało już na nich czte