Gordon Noah - Medicus 01 - Medicus
Szczegóły |
Tytuł |
Gordon Noah - Medicus 01 - Medicus |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gordon Noah - Medicus 01 - Medicus PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Noah - Medicus 01 - Medicus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gordon Noah - Medicus 01 - Medicus - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Noah Gordon
MEDICUS
Tytuł oryginału The Physician Cykl: Medicus tom 1
Przełożyła z angielskiego Ewa Życieńska
Strona 3
Wydawnictwo „Książnica”
Opracowanie graficzne Marek J. Piwko Fotografia na okładce ©Corel ©
1986byNoahGordon For the Polish edition © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1994
ISBN 83-7132-599-1
Strona 4
Kochanej Ninie, która mi dała Lorraine
Strona 5
Część pierwsza Chłopak Balwierza 1 Diabeł w Londynie Były to ostatnie bezpieczne i
beztroskie chwile dzieciństwa Roba, a on jednak w swojej nieświadomości uważał obowiązek
pilnowania ojcowskiego domu, braci i siostry za dopust Boży. Tak wczesną wiosną słońce
stało jeszcze na tyle nisko, że ciepłymi liźnięciami sięgało pod okap strzechy, Rob więc
rozsiadł się na pochyłym szorstkim kamieniu przed drzwiami od ulicy i z lubością się
wygrzewał. Ulicą Gęśli zbliżała się jakaś kobieta, ostrożnie stawiając stopy między wybojami
w bruku. Bruk wymagał naprawy, tak samo jak większość nędznych wyrobniczych domków
skleconych byle jak przez rzemieślników, którzy na życie zarabiali stawianiem porządnych
domów dla ludzi bogatszych, cieszących się większym powodzeniem.
Rob miał do wyłuskania koszyk wczesnego groszku i jednocześnie starał się nie
spuszczać z oka młodszego rodzeństwa, co pod nieobecność mamy było jego obowiązkiem.
Sześcioletni William Stuart i czteroletnia Annę Mary grzebali się w ziemi przy domu, wśród
chichotów oddając się swoim tajemniczym zabawom. Jonathan Carter, półtoraroczny malec,
bełkotał z sytości leżąc na kożuszku, nakarmiony papką z chleba i poklepany po plecach, póki
mu się nie odbiło. Siedmioletni Samuel Edward wymknął się Robowi. Sprytny Samuel
zawsze umiał się wymigać od pomocy, toteż Rob rozglądał się za nim z oburzeniem. Łuskał
strączki jeden po drugim, jak mama wydłubując groszek z woskowych dołków kciukiem, i nie
przerwał swego zajęcia, gdy zobaczył, że ta kobieta zmierza prosto do niego. Mięsistą twarz
miała jaskrawo wymalowaną, a sznurówka poplamionego stanika tak wysoko podnosiła
jejpiersi, że przy pewnych ruchach łyskały z niego uróżowane brodawki. Rob J. liczył sobie
ledwie dziewięć lat, ale dziecko Londynu zawsze pozna ulicznicę.
- Hej tam, to dom Nathanaela Cole’a?
Przyjrzał się jej z niechęcią, gdyż nie pierwszy to raz ladacznica pukała do ich drzwi
pytając o ojca.
- A kto pyta? - burknął, zadowolony, że ojciec wybrał się szukać pracy, a mama
poszła odnieść hafty i może uniknąć kłopotliwego spotkania.
- Żona go potrzebuje. Od niej przychodzę.
- Co mówicie? Jak to: potrzebuje go?
Zręczne dziecinne palce przerwały łuskanie groszku. Nierządnica przyjrzała mu się
chłodno, po tonie jego głosu i zachowaniu zgadując, co o niej sądzi.
- To twoja matka? Skinął głową twierdząco.
- Zaczęła ciężki poród. Jest w stajniach Egglestana przy PuddleDock. Lepiej poszukaj
ojca i mu powiedz - powiedziała i odeszła.
Rozejrzał się, nie wiedząc, co począć.
Strona 6
- Samuel! - zawołał, lecz przeklęty Samuel jak zwykle zapodział się nie wiadomo
gdzie, Rob oderwał więc Williama i Annę Mary od zabawy. - Zajmij się małymi, Willum -
przykazał, po czym zostawił dom i pobiegł ile sił w nogach.
Gdyby wierzyć bajarzom, których nie braknie nigdy, Anno Domini 1021, rok ósmej
ciąży Agnes Cole, był rokiem szatana. Zaznaczył się uciążliwymi dla ludzi klęskami i
potwornymi wybrykami natury. Poprzedzającej go jesieni straszne mrozy spętały rzeki i
ścięły zbiory. Spadły deszcze, jakich nie bywało, a wskutek nagłej odwilży wysoka fala
wtargnęła do Tamizy zmiatając mosty i domy. Spadały gwiazdy wlokąc za sobą błyskawice i
pokazała sie kometa. W lutym wyraźnie zatrzęsła się ziemia. Piorun utrącił szczyt krucyfiksu
i powtarzano sobie po cichu, że Chrystus i jego święci posnęli. Podobno pewne źródło przez
trzy dni tryskało krwią, a podróżni opowiadali, że w lasach i różnych tajemnych miejscach
pokazuje się diabeł.
Agnes przykazała najstarszemu synowi, żeby nie dawał wiary tym bajdom, z troską
jednak dodała, że gdyby Rob J. coś niezwykłego zobaczył albo usłyszał, ma uczynić znak
krzyża.
Ciężko się żyło bożemu ludowi tego roku, gdyż zbiory zawiodły i nastały ciężkie
czasy. Nathanael przez cztery miesiące z górą nie zarobił ani pensa i zawdzięczał utrzymanie
umiejętnościom żony, która pięknie haftowała.
Kiedy się pobierali, oboje byli chorzy z miłości i bardzo ufni w swoją przyszłość.
Nathanael planował, że wzbogaci się jako przedsiębiorca budowlany, w cechu ciesielskim
jednak awansowało się powoli i wszystko zależało od komisji egzaminacyjnych, które tak
drobiazgowo oceniały każdy projekt, jakby był przeznaczony dla króla. Sześć lat był
czeladnikiem, a dwakroć tyle towarzyszem stolarskim. Teraz powinien się już ubiegać o
stopień mistrza ciesielskiego, niezbędny dla samodzielnego przedsiębiorcy. Aby jednak
zostać mistrzem, trzeba było energii i pomyślnych czasów, on zaś nazbyt już utracił ducha, by
się postarać.
Życie ich nadal uzależnione było od cechu, lecz teraz nawet londyński cech cieśli
zawodził. Nathanael stawiał się co dzień rano w domu cechowym tylko po to, by się
dowiedzieć, że żadnej pracy nie ma. Razem z innymi zrezygnowanymi towarzyszami szukał
zatem pociechy w trunku, który zwali pimentem. Jeden z cieśli dostarczał miodu, inny
przynosił korzenie, a w domu cechowym zawsze się znalazł dzban wina. Od żon innych cieśli
Agnes wiedziała, że nierzadko jeden z nich wychodzi i sprowadza kobietę, której po pijanemu
kolejno zażywają bezrobotni mężowie.
Pomimo wad Nathanaela Agnes nie potrafiła odsunąć go od siebie, gdyż wielkie
Strona 7
czerpała upodobanie w rozkoszach ciała. Dbał o to, aby stale chodziła z brzuchem, i od nowa
napychał ją dzieckiem, ledwie zdążyła wydać na świat poprzednie, a ilekroć zbliżał się jej
czas, unikał domu. W ich życiu niemal dosłownie spełniły się ponure przepowiednie ojca
Agnes, wygłoszone, kiedy już z Robem w brzuchu wychodziła za młodego cieślę, który się
zjawił w Watford do pomocy przy budowie stodoły sąsiada. Ojciec winił za wszystko jej
edukację, twierdząc, że nauka napełnia kobietę szaleństwem pożądliwości.
Jej ojciec był właścicielem niedużej zagrody, którą otrzymał od Ethekeda z Wessexu
zamiast żołdu. Jako pierwszy z rodziny Kempów osiadł na roli. Walter Kemp oddał córkę na
naukę w nadziei, że zapewni jej to małżeństwo z jakimś ziemianinem, ponieważ bogaci
ziemianie przekonali się już, jak praktycznie jest mieć kogoś zaufanego, kto potrafi czytać i
rachować, i żetym kimś może być żona. Goryczą napełnił go widok córki wychodzącej za
mąż tak nisko i niewybrednie. Ale biedak nie mógł jej nawet wydziedziczyć. Ta odrobina,
jaką posiadał, przeszła za zaległe podatki na Koronę, kiedy umarł.
Ambicje ojca ukształtowały jednak życie córki. Pięć najszczęśliwszych lat życia, jakie
zapamiętała, były latami spędzonymi jako dziecko w szkole u zakonnic. Zakonnice nosiły
szkarłatne buciki, biało-fioletowe habity i welony cienkie jak mgiełka. Nauczyły ją czytania i
pisania, trochę łaciny niezbędnej do zrozumienia katechizmu, jak również kroju, szycia
niewidocznym ściegiem i płaskiego haftu, tak eleganckiego, że był znany i poszukiwany we
Francji jako haft angielski. „Fanaberie”, których się nauczyła od zakonnic, teraz żywiły całą
rodzinę.
Tego ranka poważnie się zastanawiała, nim wybrała się odnieść wykonane hafty. Czas
jej się zbliżał i czuła się ciężka i niezdarna, lecz spiżarnia świeciła już pustkami. Trzeba było
iść na targ Billingsgate, kupić mąki i kaszy, a na to potrzebowała pieniędzy należnych od
mieszkającego w Southwark, na drugim brzegu rzeki, kupca handlującego haftami. Z małym
zawiniątkiem w ręku ruszyła więc powoli przez Thames Street w stronę Mostu Londyńskiego.
Na Thames Street kłębił się jak zawsze tłum jucznych zwierząt i dokerów kursujących
z towarem między przepastnymi składami a lasem masztów przy nabrzeżu. Gwar spadł na nią
jak deszcz podczas suszy. Mimo wszystkich kłopotów wdzięczna była Nathanaelowi za to, że
zabrał ją z Watford i zagrody. Jakże kochała to miasto!
- Wracaj, psiajucho, oddaj pieniądze! Ale już! - wydzierała się wściekła przekupka na
kogoś, kogo Agnes nie mogła dojrzeć.
Śmiech mieszał się z gwarem obcych języków, przekleństwa padały jak czułe
zaklęcia. Mijała po drodze obszarpanych niewolników dźwigających na statki ciężkie gęsi
żelaznej surówki. Psy obszczekiwały uginających się pod tym strasznym ciężarem biedaków,
Strona 8
pot perlił się na ich ogolonych głowach. Wciągnęła w płuca czosnkowy odór bijący od nie
mytych ciał i metaliczny zapach surówki, a następnie przyjemniejszą woń płynącą od wózka,
przy którym jakiś człowiek zachwalał paszteciki z mięsem. Ślina napłynęła Agnes do ust, lecz
miała w kieszeni tylko jednego miedziaka, w domu zaś głodne dzieci.
- Paszteciki słodkie jak grzech! - wołał sprzedawca.
- Smaczne i gorące!
Baseny portowe pachniały rozgrzaną w słońcu żywicą i smołowaną liną. Idąc położyła
rękę na brzuchu i poczuła ruchy dzieciaka pływającego w zawartym między jej biodrami
oceanie. Na rogu gromada marynarzy z kwiatami przy czapkach śpiewała wesoło, a trzech
muzykantów przygrywało im na piszczałce, bębenku i harfie. Kiedy ich mijała, zauważyła
mężczyznę opartego o dziwaczny wóz z wymalowanymi znakami zodiaku. Mógł mieć jakieś
czterdzieści lat. Zaczynały mu wypadać włosy, ciemnobrązowe jak i broda. Twarz miał
ogorzałą, rysy miłe i byłby przystojniejszy od Nathanaela, gdyby nie tusza - nosił przed sobą
brzuch równie pełny jak ona. Tusza owa nie była odpychająca, przeciwnie, rozbrajała,
pociągała i mówiła patrzącemu: oto przyjazna, braterska dusza, aż nazbyt rozkochana w tym,
co dobre w życiu.
Niebieskie oczy iskrzyły się i błyszczały nie przynosząc ujmy uśmiechowi igrającemu
na wargach.
- Śliczna pani, będziesz moją turkaweczką? - zapytał. Zaskoczył ją, rozejrzała się,
ciekawa, do kogo mógł to powiedzieć, lecz nikogo prócz niej w pobliżu nie było.
- Ha!
Normalnie zmroziłaby hultaja jednym spojrzeniem, ażby mu w pięty poszło, ale miała
poczucie humoru i spodobał się jej ten mężczyzna, który je też okazał, i to niemałe.
- Jesteśmy jak stworzeni dla siebie. Życie dałbym za was, moja pani! - zawołał za nią
z zapałem.
- Nie ma potrzeby, już Chrystus to zrobił, mopanku - powiedziała.
Uniosła głowę, wyprostowała plecy i odeszła kołysząc się kusząco i dźwigając przed
sobą potwornie wielkie, rozdęte dzieckiem brzuszysko. Zawtórowała mu śmiechem.
Dawno już żaden mężczyzna nie złożył jej hołdu jako kobiecie bodaj żartem, toteż po
tej absurdalnej wymianie zdań Agnes w lepszym nastroju przepychała się dalej Thames
Street. Wciąż uśmiechnięta zbliżała się już do Puddle Dock, gdy chwyciły ją bóle.
- Matko miłosierna... - wyszeptała.
Ból szarpnął znowu, zaczynając się w podbrzuszu, lecz ogarnął wnet umysł i całe
ciało. Nogi się pod nią ugięły.
Strona 9
Gdy osunęła się na bruk, pękł worek z wodami. - Na pomoc! - zawołała. - Niech mi
ktoś pomoże!
Natychmiast zebrała się londyńska gawiedź żądna widowiska i zewsząd otoczyły
Agnes ludzkie nogi. Przez mgłę bólu dojrzała krąg ciekawych twarzy.
Jęknęła.
- Odsuńcie się, psubraty! - warknął parobek rozwożący piwo. - Kobieta nie ma czym
oddychać. I dajcie ludziom zarobić na chleb powszedni. Zabierzcie ją z ulicy, bo wozy nie
przejadą!
Zanieśli ją gdzieś, gdzie było ciemno, chłodno i mocno śmierdziało nawozem. Zanim
się tam znalazła, ktoś zdążył się ulotnić z jej haftami. W głębi tego mroku poruszały się jakieś
wielkie kształty. Gdzieś o deskę stuknęło kopyto budząc wyraźne echo i rozległo się głośne
rżenie.
- Co to? Hola, nie możecie jej tu wnosić - oznajmił kłótliwy głos. Należał do
zrzędnego człowieczka ze sterczącym brzuchem i szczerbatą gębą. Agnes poznała Geoffa
Egglestana i pojęła, że jest w jego stajniach. Rok temu z okładem Nathanael przestawił w nich
kilka boksów i do tego się teraz odwołała.
- Mości Egglestan - powiedziała słabym głosem - jestem Agnes Cole, żona tego cieśli,
co go pan dobrze zna.
Wydało jej się, że dojrzała na jego twarzy błysk niechętnego rozpoznania i kwaśną
świadomość, że nie może jej wyrzucić. Ludzie tłoczyli się za nim z oczyma błyszczącymi
ciekawością.
- Proszę... - wydyszała Agnes. - Niech się ktoś zlituje i sprowadzi mojego męża.
- Nie mogę zostawić stajni - burknął Egglestan. - Musi iść kto inny.
Nikt się nie poruszył i nie odezwał. Ręka Agnes powędrowała do kieszeni w
poszukiwaniu monety.
- Proszę... - powtórzyła wyjmując pieniążek.
- Spełnię chrześcijański obowiązek - od razu powiedziała jakaś kobieta, niewątpliwie
ulicznica. Jej palce zacisnęły się na monecie jak szpony.
Ból był nie do zniesienia, jakiś nowy i inny. Do silnych skurczów Agnes przywykła,
po dwóch pierwszych jej porody nie były zbyt trudne, gdyż spowodowały rozstąpienie się
kości. Przed i po urodzeniu Annę Mary miewała poronienia, zarówno jednak Jonathan, jak i
dziewczynka po odejściu wód wyszli z niej z łatwością, jak śliskie ziarenka spomiędzy
palców. Takiego bólu jak ten nie zaznała przy żadnym ze swoich pięciu porodów.
Święta Agnieszko, pomodliła się w drętwym milczeniu, święta Agnieszko,
Strona 10
wspomożycielko jagniąt, zmiłuj się nade mną.
Zawsze podczas porodu modliła się do swojej patronki i święta Agnieszka
przychodziła jej z pomocą, ale tym razem Agnes nie czuła nic poza nieustającym bólem i
dzieckiem tkwiącym w niej jak wielki szpunt.
Tymczasem jej urywane krzyki przyciągnęły uwagę przechodzącej babki położnej,
dobrze podchmielonej staruchy, i ona to klnąc przepędziła ze stajni gapiów. Podeszła do
Agnes i przyjrzała się jej z niesmakiem.
- Te diabelne chłopy ułożyły cię w gnoju - mruknęła. Nie miało sensu przenoszenie jej
na inne miejsce, gdyż wszędzie było tak samo. Babka zadarła spódnice Agnes powyżej pasa,
przecięła na niej bieliznę, odgarnęła zgnojoną słomę sprzed otwartego sromu i wytarła ręce o
brudny fartuch.
Z kieszeni wydobyła naczynie ze smalcem pociemniałym już od krwi i śluzu innych
kobiet. Zaczerpnąwszy trochę zjełczałego tłuszczu, ruchami jak przy myciu nasmarowała
dłonie i wsunęła najpierw dwa, potem trzy palce, a na koniec całą dłoń w rozwartą pochwę
rodzącej, która wyła już jak zwierzę.
- Jeszcze nie tak będzie bolało, moja pani - orzekła po chwili, smarując sobie ramiona
aż do łokci. - To niebożę mogłoby się ugryźć w piętę, gdyby chciało. Wyłazi rzycią naprzód.
Cechowa rodzina Rob J. ruszył biegiem w stronę Puddle Dock. Potem sobie
przypomniał, że ma szukać ojca, skręcił więc w kierunku cechu cieśli, każde bowiem dziecko
członka cechu wiedziało, dokąd ma biec w razie potrzeby.
Siedziba londyńskiego cechu cieśli znajdowała się przy końcu ulicy Cieśli, w starej
koszarowej budowli o ścianach z pali przeplecionych wikliną i pokrytych grubą warstwą
tynku, który co parę lat trzeba było kłaść od nowa. W obszernym wnętrzu, na prostych
krzesłach i przy stołach zbitych przez cechowych towarzyszy, siedziało kilkunastu mężczyzn
w skórzanych kaftanach i pasach z narzędziami. Rob zobaczył wśród nich sąsiadów i
członków Dziesiątki ojca, ale Nathanaela nie było.
Dla londyńskich rzemieślników parających się obróbką drewna cech był wszystkim:
urzędem zatrudnienia, apteką, przedsiębiorstwem pogrzebowym, miejscem towarzyskich
spotkań, ośrodkiem pomocy w okresach bezrobocia, sądem rozjemczym, agencją
pośrednictwa i wynajmu, władzą polityczną i autorytetem moralnym.
Było to stowarzyszenie rygorystycznie zorganizowane, składające się z czterech grup
cieśli zwanych Setkami.
Każda Setka Uczyła dziesięć Dziesiątek, które zbierały się oddzielnie w mniejszym
gronie, i dopiero kiedy z takiej Dziesiątki ubywał ktoś wskutek śmierci, przedłużającej się
Strona 11
choroby lub przeprowadzki, przyjmowano do niej jako terminatora nowego członka,
zazwyczaj z listy oczekujących synów starych członków. Słowo starszego cechu rozstrzygało
jak słowo panującego monarchy i do tej właśnie osobistości, do Richarda Bukerela, udał się
teraz Rob.
Bukerel plecy miał pochyłe, jakby przytłoczone odpowiedzialnością. Wszystko w nim
wydawało się mroczne: włosy miał czarne, oczy koloru dębowej kory, obcisłe spodnie, bluzę
i kurtę z surowej wełny ufarbowanej w wywarze z łupin włoskiego orzecha, a twarz ciemną
jak wyprawna skóra, ogorzałą na słońcu przy budowie tysięcy domów. Poruszał się, mówił i
myślał z rozwagą, z rozwagą wysłuchał też Roba.
- Nie ma tu Nathanaela, synu.
- Nie wiecie, panie majstrze, gdzie go szukać? Bukerel zastanowił się.
- Poczekaj no tu chwilkę - rzekł wreszcie i podszedł do siedzących w pobliżu kilku
mężczyzn.
Do Roba dotarły tylko jakieś oderwane słowa i wypowiedziane szeptem zdanie.
- Jest z tą suką? - zapytał szeptem Bukerel. Po chwili starszy cechu wrócił.
- Wiemy, gdzie znaleźć twojego ojca - oznajmił. - Leć do matki, chłopcze.
Znajdziemy Nathanaela i przyjdziemy tam za tobą.
Rob wybąkał słowa podziękowania i pobiegł w swoją stronę.
Nie przystawał, żeby odsapnąć. Uskakując przed ciężkimi wozami, wymijając
pijaków i przemykając przez tłum, pędził do Puddle Dock. Po drodze dojrzał swego wroga,
Anthony’ego Tite’a „Szczyla”, z którym w zeszłym roku stoczył trzy zażarte bójki. Anthony z
dwójką przyjaciół, szczurów portowych, znęcał się nad paroma niewolnikami dostawcy
portowego. Nie zatrzymuj mnie teraz, śmierdzielu, pomyślał chłodno Rob, bo cię załatwię.
Tylko spróbuj.
Tak jak miał zamiar załatwić któregoś dnia tego bydlaka, swego tatę.
Zobaczył, że jeden z tych portowych szczurów pokazuje go Anthony’emu, ale już ich
minął i biegł dalej. Bez tchu i z kłuciem w boku zdążył do stajni Egglestana na moment, kiedy
nieznajoma starucha owijała noworodka.
W stajni gęsto było od smrodu końskiego nawozu i krwi jego matki. Mama leżała na
ziemi, oczy miała zamknięte, twarz bladą. Zdumiało go, jaka jest mała.
- Mamo!...
- Jesteś jej synem?
Skinął głową, jego chuda pierś unosiła się i opadała. Stara charknęła i splunęła na
ziemię.
Strona 12
- Niech matka odpocznie - poleciła.
Gdy przyszedł tata, na Roba prawie nie spojrzał. Wozem wymoszczonym słomą,
pożyczonym przez Bukerela od przedsiębiorcy budowlanego, zawieźli do domu mamę i
noworodka, chłopca, który miał zostać ochrzczony imionami Roger Kemp Cole. Zawsze po
urodzeniu nowego dziecka mama z żartobliwą dumą pokazywała im maleństwo. Teraz tylko
leżała ze wzrokiem wlepionym w strop pod strzechą. Wreszcie Nathanael wezwał z
sąsiedztwa wdowę Hargreaves.
- Nie da rady nawet karmić dzieciaka - użalił się.
- Może jej przejdzie - pocieszyła go wdowa Hargreaves. Słyszała o jakiejś mamce i ku
olbrzymiej uldze Roba zabrała niemowlę. Dosyć miał roboty przy pozostałej czwórce dzieci.
Jonathan Carter co prawda przyuczony już był do nocnika, ale bez nadzoru matki chyba o tym
zapomniał.
Nathanael został w domu, Rob J. mało się jednak do niego odzywał i tak manewrował,
by schodzić ojcu z drogi.
Brak mu było lekcji, jakie odbywali co dzień rano, mama bowiem umiała przemienić
naukę w wesołą zabawę.
Nie znał nikogo innego, kto by miał w sobie tyle ciepła, figlarnej czułości i
cierpliwości do jego ociężałej pamięci.
Samuelowi Rob przykazał trzymać Williama i Annę Mary z dala od domu. Tego
wieczora Annę Mary z płaczem upomniała się o kołysankę. Rob przytulił siostrę nazywając ją
panną Annę Mary, najbardziej bowiem lubiła, kiedy tak się do niej zwracano, a na koniec
zaśpiewał jej jakieś bzdury o kosmatych króliczkach i puszystych ptaszkach w gniazdku,
ciesząc się, że nie słyszy tego Anthony Tite. Siostra twarz miała okrąglejszą i ciało
delikatniejsze niż matka, choć mama zawsze im mówiła, że Annę Mary rysy i charakter
wzięła po Kempach, łącznie z rozdziawianiem ust podczas snu.
Nazajutrz mama wyglądała lepiej, ale według ojca te rumieńce na twarzy to była
gorączka. Dygotała, toteż przykrywali ją dodatkowo czym się dało.
Trzeciego dnia rano, kiedy Rob podawał matce wodę, przeraził się jej rozpalonej
twarzy. Pogłaskała go po dłoni.
- Mój Rob - wyszeptała. - Mój mały mężczyzna... - Oddech miała nieświeży i bardzo
szybko oddychała.
Kiedy ją wziął za rękę, coś z niej przeszło do niego. Była to świadomość, całkowita
pewność tego, co ją czeka.
Nie był w stanie zapłakać ani nawet krzyknąć. Włosy wstały mu na głowie, ogarnęła
Strona 13
go niepomierna zgroza.
Nawet człowiek dorosły nie wiedziałby, co z tym począć, a on był przecież dzieckiem.
W przerażeniu uścisnął dłoń mamy, aż ją zabolało. Zauważył to ojciec i zdzielił go
kułakiem w głowę.
Na drugi dzień rano, gdy Rob J. wstał, matka nie żyła.
Nathanael Cole siedział i płakał, co wystraszyło dzieci, do których nie dotarło, że
mama odeszła na zawsze.
Nigdy dotąd nie widziały, żeby ojciec płakał, zbiły się więc w gromadkę blade i
czujne.
Pochówkiem i wszystkim co z nim związane zajął się cech. Przyszły kobiety, choć
żadna nie była blisko z Agnes, która z racji swego wykształcenia nie cieszyła się ich
zaufaniem. Teraz jednak wybaczyły jej, że za życia umiała czytać i pisać, i ubrały ją do
trumny. Rob znienawidził na zawsze zapach rozmarynu. W lepszych czasach mężczyźni
zgromadziliby się dopiero wieczorem, po pracy, obecnie jednak wielu jej nie miało, przyszli
więc wcześniej. Hugh Tite, ojciec Anthony’ego, zupełnie do niego podobny, zjawił się w
imieniu trumniarzy, komitetu, który od lat zaopatrywał w trumny zmarłych członków cechu.
Poklepał Nathanaela po plecach.
- Dosyć nazbierałem twardych sosnowych desek. Resztki z tej roboty przy stawianiu
karczmy Bardwella w zeszłym roku. Pamiętasz to piękne drewno? Będzie miała trumnę jak
się patrzy.
Hugh był półzawodowym wędrownym cieślą i Rob słyszał, jak ojciec mówił z
pogardą, że nie potrafi dbać o narzędzia, ale teraz Nathanael tylko skinął głową i wrócił do
swojego kubka.
Cech dostarczył wszystkiego w obfitości, pogrzeb bowiem był jedyną okazją do
pofolgowania sobie w jedzeniu i piciu. Poza jabłecznikiem i jęczmiennym piwem było
jeszcze piwo słodowe i trunek z miodu zmieszanego z wodą i odstawionego na sześć tygodni
dla fermentacji. Był też przyjaciel i pocieszyciel cieśli, piment, było wino morwowe zwane
moratem i korzenny miód zwany meteglinem. Towarzysze cechowi przynieśli całe naręcza
pieczonych kuropatw i przepiórek, wiele smażonych i pieczonych zajęcy i sarniny, wędzone
śledzie, świeże pstrągi i płastugi, jak również niezliczone bochenki chleba.
Cech podjął się zebrać dwupensową składkę na biednych w intencji świętej pamięci
Agnes Cole i dostarczył żałobników, którzy poprowadzili kondukt do kościoła, oraz grabarzy,
którzy przygotowali grób. U Św. Botolfa ksiądz nazwiskiem Kempton bezmyślnie odśpiewał
mszę i polecił mamę Jezusowi, a towarzysze cechowi odmówili za jej duszę dwa psalmy. Na
Strona 14
cmentarzu spoczęła u stóp niewielkiego cisa.
Po powrocie z pogrzebu kobiety odgrzały i podały stypę. Wszyscy długo jedli i pili,
dzięki śmierci sąsiadki mogąc na chwilę zapomnieć o wikcie biedaków. Wdowa Hargreaves
usiadła przy dzieciach i podsuwała im co smaczniejsze kąski, demonstracyjnie okazując
swoją troskliwość. Przygarniała je do obfitego, pachnącego biustu, a one wierciły się,
udręczone. Kiedy jednak Williama zebrało na wymioty, za dom wyprowadził go Rob i
trzymał głowę zwijającemu się w kurczach, charczącemu dzieciakowi. Potem Della
Hargreaves pogłaskała Williama po włosach i orzekła, że wszystko to z żalu po matce. Rob
wszakże wiedział, że przekarmiła małego przyrządzonymi przez siebie potrawami, i już do
końca stypy trzymał rodzeństwo z dala od jej marynowanego węgorza.
Chociaż rozumiał, co to jest śmierć, uświadomił sobie, że czeka, kiedy mama wróci do
domu. Jakaś część jego istoty zbytnio by się nie zdziwiła, gdyby otworzyła drzwi i weszła z
zakupami zrobionymi na targu i pieniędzmi od handlarza haftów z Southwark.
„Lekcja historii, Rob. Jakie trzy germańskie plemiona napadły na Brytanię w roku
pańskim 400 i 500?
- Anglowie, Jutowie i Sasi, mamo.
- Skąd przybyli, kochanie?
- Z Germanii i Danii. Pokonali Brytów na wschodnim wybrzeżu i założyli królestwa
Northumbrii, Mercji i Wschodniej Anglii.
- Skąd tyle rozumu u mojego syna?
- Od mądrej matki.
- Ach! Masz buziaka za mądrą matkę. I drugiego za mądrego ojca. Nigdy ci nie wolno
zapominać o mądrym ojcu...”
Ku wielkiemu zdumieniu Roba ojciec nie odszedł. Wydawało się, że Nathanael chce
porozmawiać z dziećmi, lecz nie potrafił. Większość czasu spędzał przy naprawie strzechy.
Parę tygodni po pogrzebie, kiedy odrętwienie jeszcze nie minęło, ale Rob zaczynał już
pojmować, jak inne będzie teraz jego życie, ojciec znalazł wreszcie pracę. Grunt nadrzeczny
w Londynie, brunatny i grząski, to miękki, lepki muł, siedlisko małży niszczących statki,
świdraków okrętowców. Plugastwo to straszne poczyniło szkody w drewnianych
konstrukcjach, od niepamiętnych czasów wgryzając się w nabrzeża i dziurawiąc je jak sito,
toteż niektóre wymagały wymiany. Praca była mordercza i niewiele miała wspólnego z
budową pięknych domów, ale Nathanael był w potrzebie i przyjął ją z wdzięcznością.
Obowiązki domowe spadły na Roba, mimo że był kiepskim kucharzem. Często Della
Hargreaves przynosiła jedzenie albo przyrządzała któryś z posiłków, zwykle gdy Nathanael
Strona 15
był w domu, starała się też wtedy ładnie pachnieć, czule i troskliwie traktować dzieci. Była
tęga, lecz w miarę pociągająca, twarz miała rumianą, wystające kości policzkowe i spiczastą
brodę oraz małe pulchne dłonie, którym oszczędzała pracy. Rob zawsze się opiekował braćmi
i siostrą, teraz jednak tylko on to robił, z czego ani on, ani oni nie byli zadowoleni.
Jonathan Carter i Annę Mary nieustannie popłakiwali. William Stewart stracił apetyt,
buzia mu się wyciągnęła i oczy zrobiły się ogromne, a Samuel Edward jeszcze bardziej się
rozzuchwalił i przynosił do domu przekleństwa, którymi obrzucał Roba z tak złośliwym
upodobaniem, że starszy brat nie widział innego wyjścia, jak poskramiać go laniem.
Starał się postępować tak, jak według niego mama by postąpiła.
Rankami, kiedy maleństwo dostało swoją papkę z chleba, a reszta jęczmienny chleb i
coś do popicia, czyścił palenisko pod okrągłym otworem stanowiącym ujście dla dymu, przez
który z sykiem leciały w ogień krople deszczu, kiedy padało. Wynosił popiół za dom,
wyrzucał go i zamiatał podłogi. Okurzał nieliczne sprzęty we wszystkich trzech izbach. Trzy
razy w tygodniu chodził na targ przy Billingsgate zrobić zakupy, które mama przynosiła do
domu chodząc tam raz na tydzień. Wielu straganiarzy go znało. Gdy pierwszy raz się tam
pojawił, ten i ów do wyrazów współczucia dołączył niewielki podarunek dla rodziny
Cole’ów: parę jabłek, kawałek sera, pół niewielkiego solonego sztokfisza. Ale w ciągu paru
tygodni on przywykł do nich, a oni do niego i targował się zacieklej niż mama, żeby nie
myśleli, że mogą wykorzystać swoją przewagę nad dzieciakiem. Z targu wlókł się jak
najwolniej do domu, tak mu było nieśpieszno z powrotem przejmować od Williama ciężkie
brzemię opieki nad dziećmi.
Mama chciała w tym roku posłać Samuela do szkoły. Wcześniej wymogła na
Nathanaelu zgodę na naukę Roba u zakonników przy kościele Św. Botolfa, przez dwa lata
więc co dzień chodził do szkoły parafialnej, potem jednak musiał przerwać naukę, aby ona
mogła zająć się haftem. Teraz nikt do szkoły nie pójdzie, ojciec bowiem nie umie czytać ani
pisać i naukę uważa za stratę czasu. Rob tęsknił za szkołą. Chodził po gwarnych dzielnicach
tandetnych, ciasno skupionych domków, już prawie nie pamiętając, że kiedyś główną jego
troską były dziecinne zabawy i widmo Tony’ego Tite’a „Szczyla”. Anthony i jego banda
patrzyli, jak przechodzi, nie ścigając go, jakby strata matki uczyniła go nietykalnym.
Któregoś wieczora ojciec powiedział, że dobrze się spisuje.
- Zawsze byłeś nad wiek dorosły - oznajmił Nathanael niemal z przyganą. Popatrzyli
na siebie zmieszani, nie mając wiele więcej do powiedzenia. Jeżeli Nathanael wolny czas
spędzał z ladacznicami, to Rob o tym nie wiedział. Nadal nienawidził ojca, gdy pomyślał o
losie matki, ale wiedział, że Nathanael walczy w sposób, którym ona byłaby zachwycona.
Strona 16
Łatwo mógłby przekazać opiekę nad braćmi i siostrą wdowie Hargreaves i z nadzieją
przyglądał się jej zabiegom, bo miejscowi prześmiewcy i kpiarze już mu donieśli, że to ona
jest kandydatką na jego macochę.
Dzieci nie miała, jej mąż, Lanning Hargreaves, był cieślą i piętnaście miesięcy
wcześniej zginął przygnieciony belką. Jeśli kobieta umierając zostawiła małe dzieci, obyczaj
nakazywał, aby wdowiec szybko ożenił się powtórnie, toteż nikt się za bardzo nie zdziwił,
kiedy Nathanael zaczął przesiadywać sam na sam z Delią u niej w domu. Nigdy jednak te
wizyty nie trwały długo, Nathanael bowiem był zazwyczaj bardzo zmęczony. Z czarnych
dębowych pni trzeba było ciosać czworoboczne pale i falochrony służące do budowy
nabrzeży, a następnie, podczas odpływu, wbijać je głęboko w dno rzeki. Nathanael pracował
w wilgoci i chłodzie. Tak jak inni członkowie jego zespołu nabawił się głuchego kaszlu i
wracał do domu obolały ze zmęczenia. Z dna zamulonej Tamizy wydobywali strzępy historii:
rzymski skórzany sandał z długimi rzemieniami do wiązania w kostce, ułamaną dzidę, różne
skorupy. Ojciec przyniósł Robowi płaski ułomek krzemienia, grot strzały ostry jak nóż,
znaleziony na głębokości dwudziestu stóp.
- Rzymski? - zapytał przejęty Rob. Ojciec wzruszył ramionami.
- Może saski.
Ale co do pochodzenia monety znalezionej parę dni później nie było wątpliwości.
Kiedy Rob zmoczył popiół z paleniska i cierpliwie ją oczyścił, z jednej strony poczerniałego
krążka pojawiły się słowa: Prima Cohors Britanniae Londonii. Kościelna łacina Roba okazała
się ledwie wystarczająca.
- Wybita chyba na pamiątkę pierwszej kohorty przybyłej do Londynu - powiedział.
Z drugiej strony widniał Rzymianin na koniu i trzy litery: IOX.
- Co znaczy to IOX? - zapytał ojciec.
Rob nie miał pojęcia. Mama by wiedziała, lecz umarła, a poza nią nie miał kogo
zapytać, schował więc monetę głęboko.
Tak przywykli do kaszlu Nathanaela, że już go nikt nie słyszał. Pewnego ranka, gdy
Rob czyścił palenisko, dobiegły go zza drzwi jakieś hałasy. Otworzył i ujrzał Harmona
Whitelocka, członka załogi ojca, i dwóch niewolników wypożyczonych od dokerów. We
trójkę przynieśli Nathanaela do domu.
Niewolnicy przerażali Roba. Wolność można było stracić w różny sposób: jeniec
wojenny stawał się własnością wojownika, kiedy ten darowywał mu życie, zamiast go zabić;
na niewolę skazywano za pewne przestępstwa, na przykład za długi albo niezapłacenie kary
lub grzywny. Razem ze skazanym szli w niewolę żona i dzieci, a także przyszłe pokolenia
Strona 17
jego rodziny.
Ci niewolnicy byli wysocy, muskularni i na znak poddaństwa mieli ogolone głowy.
Okrywały ich cuchnące łachmany. Trudno było poznać, czy to cudzoziemscy jeńcy, czy
Anglicy, bo nic nie mówili, tylko tępo wpatrywali się w Roba.
Nathanael nie był ułomkiem, ale nieśli go, jakby nic nie ważył. Niewolnicy nawet
bardziej wystraszyli Roba niż widok pożółkłej, bezkrwistej twarzy ojca, którego głowa
osunęła się bezwładnie na bok, kiedy go położyli.
- Co się stało?
Whitelock wzruszył ramionami.
- Nieszczęście. Połowa nas na to zapadła, człowiek nic tylko kaszle i spluwa. Dziś taki
był słaby, że zwaliło go z nóg, jakeśmy się zabrali do cięższej pracy. Mam nadzieję, że jak
parę dni odpocznie, znowu się pokaże na nabrzeżu.
Nazajutrz rano Nathanael nie był w stanie zwlec się z łóżka, nie mówił, a chrypiał.
Wdowa Hargreaves przyniosła gorącego naparu z miodem i zakrzątnęła się przy nim.
Rozmawiali szeptem, po cichu, i kobieta parę razy się roześmiała, ale kiedy przyszła na drugi
dzień, Nathanael miał wysoką gorączkę, nie był w nastroju do żartów ani czułości, więc
szybko się wyniosła.
Jego język i gardło stały się jaskrawoczerwone, wciąż prosił o wodę. W nocy coś mu
się przyśniło i raz krzyknął, że Tamizą nadpływają śmierdzący Duńczycy w łodziach o
wysokich dziobach. W piersi zebrała mu się lepka flegma, której nie mógł odplunąć, oddychał
z coraz większym trudem. Gdy przyszedł ranek, Rob pobiegł do sąsiedniego domu po wdowę,
lecz Delia Hargreaves nie chciała przyjść.
- Wygląda mi to na pleśniawki. Bardzo zaraźliwe - powiedziała i zamknęła drzwi.
Nie mając już dokąd się udać, Rob znowu poszedł do cechu. Richard Bukerel
wysłuchał go z uwagą, wrócił z nim do domu i długo siedział w nogach łóżka Nathanaela,
przypatrując się jego rozpalonej twarzy i przysłuchując charkotliwemu oddechowi.
Najłatwiejszym rozwiązaniem byłoby wezwać księdza. Duchowny co prawda
najwyżej zapaliłby świece i odmówił modlitwy, lecz Bukerel mógłby umyć ręce od
wszystkiego nie obawiając się krytyki. Przez parę lat zażywał powodzenia jako
przedsiębiorca budowlany, ale odkąd został starszym londyńskiego cechu cieśli, tracił grunt
pod nogami, starając się środkami ubogiej kasy robić więcej, niż to było możliwe. Teraz też,
świadom losu, jaki czeka tę rodzinę, kiedy zabraknie ostatniego z rodziców, zdecydował się
wyłożyć pieniądze cechu, by sprowadzić Thomasa Ferratona, medyka.
19Tego wieczora żona zmyła Bukerelowi głowę.
Strona 18
- Medyka? A cóż to, Nathanael Cole stał się nagle szlachcicem? Każdemu w Londynie
starcza balwierz, a Nathanael Cole potrzebuje medyka, który każe sobie słono zapłacić?
Bukerel wybąkał tylko jakąś wymówkę, gdyż miała rację. Jedynie szlachta i bogaci
kupcy pozwalali sobie na kosztowne usługi medyków. Zwykli ludzie korzystali z pomocy
balwierzy, czasem biedny wyrobnik wysupłał pół pensa na puszczenie krwi lub jakąś inną
wątpliwej wartości usługę. Sam Bukerel uważał, że wszyscy ci uzdrowiciele to przeklęte
pijawki, prędzej gotowe zaszkodzić niż w czymkolwiek pomóc, ale dla Cole’a chciał uczynić
co tylko mógł, dlatego w chwili słabości wezwał medyka, wydając na to zarobione ciężką
pracą składki innych cieśli.
Kiedy Ferraton przyszedł do Cole’ów, był jak najlepszej myśli. Wyglądał na
uosobienie pewności siebie i powodzenia w obcisłych spodniach pięknego kroju i z
mankietami koszuli przybranymi haftem, na którego widok Rob natychmiast poczuł ukłucie
w sercu, gdyż przypomniał mu mamę. Pikowany kaftan Ferratona, uszyty z najcieńszej
wełny, nosił plamy zakrzepłej krwi i wymiocin, głosząc wszem wobec, jak medyk uważał w
swojej pysze, chwałę jego chlubnej profesji.
Zamożny z domu - jego ojcem był John Ferraton, kupiec wełniany - Ferraton
praktykował u medyka nazwiskiem Paul Willibald, którego bogata rodzina zajmowała się
wyrobem i sprzedażą cienkich kling.
Willibald leczył bogaczy i Ferraton po odbyciu praktyki też się dorobił podobnej
klienteli. Leczenie szlachty leżało poza zasięgiem kupieckiego syna, ale wśród ludzi
zamożnych czuł się jak u siebie, łączyły ich wspólne nawyki i interesy. Nigdy świadomie nie
przyjął chorego spośród wyrobników, a Bukerela wziął za wysłannika kogoś dużo lepszego.
W Nathanaelu Cole’u natychmiast rozpoznał pacjenta nie przedstawiającego żadnej wartości,
nie chcąc jednak robić sceny, postanowił sprawić się z tym przykrym obowiązkiem
najszybciej jak potrafił.
Delikatnie dotknął czoła Nathanaela, zajrzał mu w oczy i powąchał jego oddech.
- No - powiedział - ujdzie.
- Co mu jest? - zapytał Bukerel, lecz Ferraton nie odpowiedział.
Rob instynktownie pojął, że medyk nie wie.
- To ślinogorz - orzekł w końcu Ferraton, wskazując na białe wrzody w purpurowym
gardle ojca. - Ropne zapalenie natury przejściowej. Nic więcej. - Ścisnął krępulcem ramię
Nathanaela, zręcznie je nakłuł i upuścił znaczną ilość krwi.
- A jak się nie poprawi? - zapytał Bukerel.
Medyk zmarszczył czoło. Nie odwiedzi po raz drugi tego domu biedaków.
Strona 19
- Dla pewności upuszczę mu więcej krwi - rzekł i nakłuł drugie ramię. Zostawił
flaszeczkę kalomelu zmieszanego z węglem trzcinowym, biorąc od Bukerela oddzielnie
należność za poradę, puszczanie krwi i lekarstwo.
- To pijawka! Krew z człowieka wysysa! Jaśnie wielmożny fajfus od wyżymania jaj -
mruknął Bukerel, odprowadzając Ferratona wściekłym spojrzeniem. Starszy cechu obiecał
Robowi na odchodnym, że przyśle kobietę do opieki nad ojcem.
Wykrwawiony i blady Nathanael leżał bez ruchu. Parę razy brał chłopca za Agnes i
próbował chwycić go za rękę, ale Rob pamiętał, co zaszło podczas choroby matki, i usuwał
się przezornie. W końcu zawstydzony zbliżył się do łóżka ojca. Ujął stwardniałą od pracy
dłoń Nathanaela, zauważając przy tym zrogowaciałe, połamane paznokcie, wżarty w ciało
brud i szorstkie ciemne włoski.
Stało się to samo. Wyczuł jakieś przygasanie, jakby trzepotał się i gasł płomień
świecy. Nie wiadomo skąd spłynęła na niego świadomość, że ojciec umiera i niewiele zostało
mu życia, zdjęła go też niema zgroza jak wtedy, gdy mama leżała na łożu śmierci.
Za łóżkiem stali bracia i siostra. Był jeszcze mały, lecz bardzo inteligentny, toteż jego
smutek i dojmujący strach zagłuszyła wymagająca natychmiastowego działania troska.
Potrząsnął ojca za ramię.
- Co teraz będzie z nami? - zapytał głośno.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi.
Rozdzielenie Tym razem, ponieważ umarł towarzysz cechowy, a nie tylko ktoś z jego
rodziny, cech zapłacił za odśpiewanie pięćdziesięciu psalmów. Dwa dni po pogrzebie Delia
Hargreaves wyjechała do 21Ramsey, gdzie mieszkał jej brat, a Richard Bukerel zabrał Roba
na przechadzkę.
- Kiedy nie ma krewniaków, dzieci trzeba rozdzielić - powiedział dziarsko starszy
cechu. - Wszystkim zajmie się cech.
Rob zdrętwiał. Wieczorem spróbował to wytłumaczyć braciom i siostrze, lecz jeden
Samuel zrozumiał, o czym mówi.
- Więc nas rozdzielą? - zapytał.
- Tak.
- Każde pójdzie do innej rodziny?
- Tak.
Tej nocy do jego łóżka ktoś się wsunął. Prędzej by się spodziewał Willuma albo Annę
Mary, lecz to był Samuel.
Objął Roba za szyję i przytulił się, jakby się bał, że spadnie.
Strona 20
- Niech oni wrócą, Rob.
- Też bym chciał.
Pogłaskał kościste ramię, które tyle przyjęło od niego kułaków, i razem sobie
popłakali.
- I już nigdy się nie zobaczymy? Rob poczuł jakiś chłód.
- No, Samuel, nie bądź taki głupi. Na pewno zamieszkamy niedaleko i stale będziemy
się widywać. Zawsze zostaniemy braćmi.
Pocieszyło to Samuela, który na chwilę przysnął, ale przed świtem zmoczył się w
łóżku. Rano wstydził się i unikał wzroku Roba. Obawy jego nie były bezpodstawne, gdyż to
on pierwszy miał odejść. Większość towarzyszy z Dziesiątki ojca wciąż zostawała bez pracy,
z dziewięciu cieśli jeden tylko mógł i chciał wziąć do domu dziecko. Razem z Samuelem
również młotki i piły Nathanaela powędrowały do mieszkającego o sześć domów dalej
mistrza Turnera Horne’a.
Dwa dni później przyszedł z ojcem Kemptonem niejaki Ranald Lovell, ksiądz, który
odśpiewał obydwie msze, za mamę i za tatę. Ojciec Lovell powiedział, że przenoszą go na
północ Anglii i potrzebne mu dziecko. Obejrzał ich wszystkich i spodobał mu się William.
Lovell był postawnym pogodnym mężczyzną o jasnoblond włosach i szarych oczach, z
których, jak próbował sobie wmówić Rob, patrzyła sama dobroć.
- To do zobaczenia, William - powiedział Rob. Blady i roztrzęsiony brat był w stanie
tylko skinąć głową, gdy opuszczał dom z księżmi.
Rob żywił cichą nadzieję, że może uda mu się zatrzymać dwoje najmłodszych, ale
wydzielał już resztki jedzenia pozostałego ze stypy po ojcu i był trzeźwym chłopcem.
Jonathana wraz ze skórzaną kurtą ojca i pasem na narzędzia oddano towarzyszowi
stolarskiemu Aylwynowi z Setki Nathanaela. Kiedy przyszła pani Aylwyn, Rob powiedział
jej, że Jonathan jest przyuczony do nocnika, ale kiedy się czegoś boi, potrzebuje jeszcze
pieluchy, przyjęła więc sprane szmaty z uśmiechem i skinieniem głowy.
Maleńkiego Rogera zatrzymała mamka, która dostała też hafciarskie materiały mamy.
Rob dowiedział się o tym od Richarda Bukerela, lecz sam tej kobiety nawet nie widział.
Annę Mary trzeba było umyć włosy. Mimo że robił to ostrożnie, jak go nauczono,
trochę mydła dostało jej się do oczu, piekło i paliło. Kiedy wytarł i przytulił płaczącą siostrę,
poczuł, że jej czyste, brunatne jak sierść foki włosy pachną tak samo jak włosy mamy.
Nazajutrz lepsze sprzęty zabrali Haverhillowie, piekarz z żoną, i Annę Mary
przeniosła się nad ich piekarnię.
Rob sam ją do nich zaprowadził, ściskając siostrę za rękę.