Gogol Mikołaj - Płaszcz
Szczegóły |
Tytuł |
Gogol Mikołaj - Płaszcz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gogol Mikołaj - Płaszcz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gogol Mikołaj - Płaszcz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gogol Mikołaj - Płaszcz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MIKOŁAJ GOGOL
PŁASZCZ
Przełoży)
GABRIEL KARSK;
llustrowal EUGENIUSZ MARKOWSK.I
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Tytuł oryginału
«SZYNIEL»
Okładkę projektowała DANUTA STASZEWSKA
i<^/a
W departamencie... lepiej jednak nie wymieniać w którym. Nie ma nic złośliwszego nad wszelkie departamenty, pułki, kancelarie, słowem różnego rodzaju kasty urzędowe. Dzisiaj wręcz każdy prywatny człowtólffS^aża, że w jego osobie zostaje obrażone całe społeczeństwo. Podobno niedawno jakiś kapitan-naczelnik policji powiatowej, nie pamiętam już w jakim mieście, złożył podanie, w którym wskazuje wyraźnie, że nie przestrzega się rozporządzeń państwowych i że jego święte imię bywa wymawiane zgoła nadaremno. A na dowód załączył do swej petycji opasłe tomisko jakiegoś romantycznego utworu, w którym co dziesięć stron występuje kapitan-naczelnik policji, miejscami nawet w stanie kompletnego opilstwa. Tak więc, dla uniknięcia jakichkolwiek nieprzyjemności, lepiej będzie jeżeli departament, o którym mowa, nazwiemy pewnym departamentem. Otóż w pewnym departamen-
cię pracował pewien urzędnik, urzędnik, o którym trudno by powiedzieć, że czymś się wyróżniał: niziutkiego wzrostu, trochę dziobaty, trochę rudawy, trochę nawet jakby przyślepy, z niedużą łysiną nad czołem, ze zmarszczkami na obydwu policzkach oraz z cerą wybitnie hemo-roidalną... Cóż? Winien temu petersburski klimat. Co się tyczy rangi (jako że u nas przede wszystkim wymienić należy rangę), był on tak zwanym wiecznym radcą tytularnym, typem wydrwionym i wyśmianym do woli przez różnych pisarzy mających chwalebny zwyczaj atakowania tych, co nie mogą się odgryzać. Nazwisko owego urzędnika brzmiało: Baszmaczkin. Już samo brzmienie nazwiska wskazuje, że niegdyś powstało od trzewika *; ale kiedy i w jaki sposób do tego doszło — nic nam nie wiadomo. Zarówno jego ojciec, jak dziadek, a nawet szwagier i absolutnie wszyscy Baszmaczkinowie chodzili w butach, zmieniając tylko zelówki ze trzy razy na rok. Na imię miał Akakij Akakiewicz. Może czytelnikom imię to wyda się nieco dziwaczne i wyszukane, możemy wszakże zapewnić, że go bynajmniej nie szukano, lecz że tak się jakoś złożyły okoliczności, iż wprost nie można było dać innego imienia; a oto jak do tego doszło.
Urodził się Akakij Akakiewicz w nocy z 22 na 23 marca, jeżeli nas pamięć nie myli. Nieboszczka matka lego,, żona urządnika i bardzo porządna kobieta, postanowiła — jak przystoi — ochrzcić dziecko. Leżała jeszcze w łóżku, naprzeciwko drzwi, a po prawej jej ręce stał kum, przezacny
* Baszmak — trzewik.
człek — Iwan Iwanowicz Jeroszkin, referent kancelarii senatu, oraz kuma — żona naczelnika cyrkułu, niewiasta rzadkich cnót, Arina Siemionowna Biełobriuszkowa. Położnicy zaproponowano do wyboru trzy imiona: Mokij, Sosij albo męczennik Chozdazat. „Nie — pomyślała nieboszczka — imiona wszystkie takie jakieś..." Żeby jej dogodzić, otwarto kalendarz w innym miejscu; wypadły znowu trzy imiona: Trifilij, Duła i Warachisij. „To ci skaranie boskie — stwierdziła staruszka — co za imiona! Nigdy takich nawet nie słyszałam. Niechby tam jeszcze Waradat czy Waruch, a tu Trifilij i Warachisij." Odwrócono jeszcze kartę, wypadło: Pausikach i Wachtisij. „Ech, widzę już — rzekła staruszka — że taki snadź jego los. Ano, skoro tak, niechże się nazywa jak ojciec. Ojcu było Akakij, to i syn niech będzie Akakij." W taki sposób powstał Akakij Akakiewicz. Dzieciaka ochrzczono; zapłakał przy tym i tak się skrzywił, jak gdyby przeczuwał, że będzie radcą tytularnym. Tak się to wszystko odbyło. Opisaliśmy rzecz szczegółowo, aby czytelnik mógł się przekonać, że nastąpiło to wręcz z konieczności i że innego imienia nie można było dać.
Kiedy Afcafcij Akakiewicz rozpoczął służbę w departamencie i kto go tam skierował — tego nikt nie potrafił sobie przypomnieć. Zmieniali się liczni dyrektorzy i różni naczelnicy, a jego widziano zawsze w tym samym miejscu, na tym samym stanowisku, pełniącego te same czynności, wciąż jako kancelistę-kopistę, tak iż z czasem powszechnie utrwaliło się o nim mniemanie, że widać już na świat przyszedł w stanie całkowicie
gotowym, w mundurze urzędniczym i z łysinką na głowie. W departamencie nie okazywano mu najmniejszego szacunku. Woźni, kiedy przechodził, nie tylko nie podnosili się z miejsc, ale nawet nie patrzyli na niego, jak gdyby przez poczekalnię przeleciała zwykła mucha. Przełożeni traktowali go z jakimś chłodnym despotyzmem. Byle pomocnik referenta po prostu podsuwał mu pod nos papiery, nie powiedziawszy nawet: „Proszę to przepisać" albo: „Oto ciekawa, przyjemna robótka" lub cośkolwiek uprzejmego, jak to jest we zwyczaju w przyzwoitych urzędach. A on brał, spojrzawszy jedynie na papier, nie patrząc, kto mu go podsunął i czy miał do tego prawo. Brał i z miejsca przystępował do przepisywania. Młodzi urzędnicy wykpiwali go i dworowali sobie z niego, ile starczyło im kancelistowskiego dowcipu; opowiadali tuż przy nim różne dykteryjki na jego temat, o jego gospodyni — siedemdziesięcioletniej babinie, mówili, że go bije, pytali, kiedy będzie ich wesele, sypali mu na głowę ścinki papieru, nazywając to śniegiem. Lecz Akakij Aka-kiewicz ani słowem nie odpowiadał — całkiem, jak gdyby nikogo nie dostrzegał; nie miało to nawet wpływu na jego pracę: wśród tych wszystkich szykan nie robił w pisaniu ani jednego błędu. Tylko jeżeli drwiny stawały się już całkiem nieznośne, gdy go trącano w łokieć przeszkadzając w robocie, odzywał się: „Przestańcie, czemu mnie krzywdzicie?" I coś dziwnego brzmiało w tych słowach i w głosie, jakim były wypowiedziane. Coś, co budziło taką litość, iż pewien niedawno mianowany młody urzędnik, który wtórując kole-
gom, pozwolił sobie na drwiny z niego, raptem zamilkł jakby porażony, i od tej pory, rzekłbyś, wszystko się dookoła niego odmieniło i ukazało w innym kształcie. Jakaś moc nadprzyrodzona odtrąciła go od towarzyszów, z którymi nawiązał był stosunki, uważając ich za ludzi przyzwoitych, dobrze wychowanych. A później niejednokrotnie pośród najweselszych chwil stawała mu przed oczyma drobna postać łysawego urzędniczyny i odzywały się jego przejmujące słowa: „Przestańcie! Czemu mnie krzywdzicie?" — a w tych przejmujących słowach pobrzmiewały inne: „Jam twój brat." I biedny młodzieniec zasłaniał twarz dłonią, i nieraz w późniejszych latach wzdrygał się widząc, ile w ludziach jest nieludzkiego, jak wiele okrutnego chamstwa — ach, mój ty Boże! — nawet w tych, których świat poczytuje za szlachetnych i uczciwych.
Można wątpić, czy gdziekolwiek spotkalibyśmy człowieka tak całkowicie oddanego swemu zajęciu. Tu nie wystarczy określenie, że pracował gorliwie, nie: pracował z umiłowaniem. Tam, w owym przepisywaniu, majaczył mu się jakiś różnorodny i ponętny świat. Na jego twarzy malowało się upojenie; niektóre litery były jego ulubienicami; kiedy do nich przystępował, stawał się nienaturalnie podniecony: i śmiał się cichutko, i mrugał porozumiewawczo, i wargami sobie pomagał — tak iż na jego twarzy bodaj można było odczytać każdą literę kreśloną piórem. Gdyby stosownie do tej żarliwości dawano mu awanse, może — ku własnemu zdumieniu — osiągnąłby nawet rangę radcy stanu; dochrapał się jednak tylko, jak
stwierdzali dowcipni koledzy, guzika z pętelką oraz wysiedział sobie hemoroidy. Nie można zresztą powiedzieć, że nie zwracano nań żadnej uwagi. Któryś z dyrektorów, człowiek poczciwy, pragnąc go wynagrodzić za długoletnią służbę, zarządził, by mu powierzono coś poważniejszego niż zwykłe przepisywanie; mianowicie na podstawie gotowego już aktu miał sporządzić pismo skierowane do innego urzędu; zadanie sprowadzało się do zmiany nagłówka oraz do wstawienia gdzieniegdzie czasowników w trzeciej osobie zamiast w pierwszej. Okazało się to dla niego tak mozolną pracą, że spotniał wszystek, tarł czoło i w końcu powiedział: „Nie, lepiej dajcie mi coś do przepisania." Odtąd pozostawiono go już na stałe przy przepisywaniu.
Zdawało się, że poza przepisywaniem nic dla niego nie istniej e. Nie troszczył się wcale o swój ubiór: mundur jego był nie zielony, lecz jakiejś rudawo--mącznej barwy. Kołnierzyk miał tak wąziutki, niziutki — że szyja jego, chociaż nie była długa, wystając z kołnierzyka, zdawała się niezwykle wydłużona jak u owych gipsowych kotków kiwających łebkami, jakich ,c'ałe dziesiątki obnoszą na głowie rosyjscy cudzoziemcy *. I zawsze coś mu się przylepiało do munduru: czy to źdźbło siana, czy jakaś nitka; a na dodatek Akakij Akakiewicz posiadał szczególny dar: idąc ulicą trafiał pod okno akurat w momencie, gdy wyrzucano przez
* Autor ma prawdopodobnie na myśli wędrownych handlarzy, rekrutujących się przeważnie spośród mniejszości narodowych.
10
nie wszelakie paskudztwo, i skutkiem tego na kapeluszu wiecznie nosił skórki arbuza albo dyni i temu podobne ozdóbki. Ani razu w życiu nie zwrócił uwagi na to, co się dzieje codziennie na ulicy, a na co, jak wiadomo, zawsze się pogapi każdy młodzian z urzędniczej braci, który przenikliwość swego bystrego oka rozwinął do tego stopnia, iż zauważy wręcz, komu na przeciwległym chodniku odpruło się u dołu pantalonów strzemiączko, co zawsze wywołuje na jego obliczu złośliwy uśmieszek. Atoli Akakij Akakiewicz, jeżeli nawet na coś patrzał, wszędzie widział swoje czyściutkie, równiutkim pismem nakreślone linijki, i chyba tylko wówczas kiedy — zjawiwszy się nie wiedzieć skąd — jakiś koński pysk przywarł mu do ramienia rażąc policzki podmuchem oddechu, spostrzegał, że znajduje się nie tyle na środku wiersza, ile raczej na środku ulicy. Po przyjściu do domu natychmiast siadał do stołu, naprędce chłeptał swą porcję kapuśniaku i zjadał kawałek wołowiny z cebulą, nie zwracając uwagi na smak, spożywał to wszystko wraz z muchami i z tym, co Bóg zsyłał o tej porze. Zauważywszy, że żołądek zaczyna pęcznieć, wstawał od stołu, wydostawał flaszkę z atramentem i przepisywał przyniesione do domu papiery. Jeżeli zaś papierów takich nie miał, sporządzał — dla własnej przyjemności — odpis dla siebie, zwłaszcza kiedy akt wyróżniał się nie pięknością stylu, lecz adresem do jakiejś nowej albo znacznej osobistości.
Nawet w godzinach kiedy całkiem gaśnie szare niebo petersburskie i wszystek ludek urzędniczy nasycił się obiadem — każdy jak mógł, odpo-
12
wiednio do pobieranej pensji oraz swoich zachcianek; gdy wszystko już odpoczęło po biurowym skrzypieniu piór i bieganinie, po własnych i cudzych zajęciach i po tym wszystkim, czym się dobrowolnie obarcza — nawet ponad potrzebę — nie pohamowany człowiek; kiedy urzędnikom pilno wolny czas poświęcić na przyjemności: kto żwawszy śpieszy do teatru, inny — na ulicę, przeznaczając ten czas na przyglądanie się damskim kapelusikom; ten trawi wieczór na prawieniu komplementów jakiejś ładnej panience, gwiazdce urzędniczego światka; ów — a to zdarza się najczęściej — idzie po prostu w odwiedziny do kolegi zajmującego na trzecim czy drugim piętrze dwie nieduże izby z przedpokojem albo kuchnią i z niejakimi pretensjami do wymagań mody: lampą lub innym sprzęcikiem nabytym za cenę licznych ofiar, wyrzeczenia się obiadów i rozrywek; słowem — nawet w owej porze, gdy wszyscy urzędnicy rozpraszają się po mieszkankach swych przyjaciół, aby zagrać w wista, popijając ze szklanek herbatę z groszowymi sucharkami, zaciągając się dymem z długich cybuchów, opowiadając podczas rozdawania kart jakąś plotkę przechwyconą z wyższego towarzystwa, do którego nigdy i w żadnej sytuacji nie przestanie się garnąć Rosjanin, albo nawet gdy mówić nie ma o czym, powtarzając odwieczną anegdotę o gubernatorze, któremu zameldowano, że koniowi z pomnika Piotra Wielkiego ktoś odrąbał ogon; słowem nawet wówczas kiedy wszystko dąży do rozrywki, Akakij Akakiewicz nie oddawał się żadnej rożnie mógłby powiedzieć, że kiedykol-
13
wiek widział go na jakiejś zabawie. Używszy sobie do syta na pisaniu, kładł się spać, zawczasu uśmiechając się na myśl o jutrzejszym dniu: co też Pan Bóg ześle jutro do przepisywania? Tak płynęło spokojne życie człowieka, który, pobierając czterysta rubli pensji, potrafi być zadowolony ze swego losu, i dopłynęłoby do późnej starości, gdyby nie rozmaite niedole rozsiane na życiowej drodze nie tylko tytularnych, ale nawet tajnych, rzeczywistych, nadwornych i wszelakich radców, nawet tych, co nikomu rad nie udzielają i sami od nikogo ich nie przyjmują.
Jest w Petersburgu potężny wróg wszystkich tych, którzy otrzymują czterysta rubli rocznej pensji lub coś koło tego. Wróg ten — to nikt inny jak nasz północny mróz, chociaż zresztą powiadają, że jest bardzo zdrowy. Przed dziewiątą rano, o tej właśnie godzinie, kiedy ulice roją się od śpieszących do departamentu, poczyna on wymierzać tak mocne i kolące szczutki we wszystkie nosy bez różnicy, iż nieszczęśni urzędnicy wprost nie wiedzą, gdzie je chować. W owej porze, gdy nawet osobom zajmującym wysokie stanowiska boleśnie drętwieją czoła i łzawią się oczy, biedni radcowie tytularni bywają bezbronni. Jedyny ratunek — w mizernym paletku możliwie najprędzej przebyć pięć czy sześć ulic, a potem mocno tupać w portierni — aż dzięki temu od-tają wszystkie zamarzłe po drodze umiejętności i uzdolnienia do funkcji służbowych. Akakij Akakiewicz od niejakiego czasu zaczął odczuwać, że go jakoś szczególnie dotkliwie piecze w plecach i w ramieniu, mimo że przepisowy dystans usiło-
14
wał przebiegać jak najprędzej. Wreszcie pomyślał, czy to nie z powodu jakich usterek w jego płaszczu? Obejrzawszy go dokładnie w domu, stwierdził, że w dwóch czy trzech miejscach — właśnie na piecach i w ramionach — zrobiło się z niego istne sito: sukno przetarte tak dalece, że prześwieca, a podszewka rozlazła się. Trzeba wiedzieć, że płaszcz Akakij a Akakiewicza stanowił również przedmiot drwin urzędników; odmawiano mu nawet szlachetnego miana płaszcza i nazywano kapotą. Istotnie miał jakieś osobliwe właściwości: pelerynka z każdym rokiem się zmniejszała, albowiem służyła do łatania innych części. Owe łaty nie świadczyły o mistrzostwie krawca i wypadały zgoła szpetnie i workowate. Po skonstatowaniu, jak się rzecz ma, Akakij Akakiewicz doszedł do wniosku, że płaszcz trzeba będzie zanieść do Pietrowicza, krawca zamieszkałego na trzecim piętrze gdzieś od strony kuchennych schodów, który to Pietrowicz, lubo miał bielmo na oku i twarz całą w dziobach, dość udatnie parał się naprawianiem urzędniczych i wszelkich innych pan-talonów oraz fraków — ma się rozumieć, kiedy był trzeźwy i kiedy nic innego nie wpadło mu do głowy. O tym krawcu nie byłoby oczywiście potrzeby szeroko się rozwodzić; skoro jednak przyjęło się, iż w opowiadaniu powinien być dokładnie przedstawiony charakter każdej postaci, to nie ma rady: pakujmy i tego Pietrowicza! Początkowo nazywał się tylko Grzegorz i był pańszczyźnianym chłopem jakiegoś dziedzica; Pietrowiczem stał się od chwili, gdy otrzymał akt wyzwolenia i zaczai dość tęgo popijać we wszelakie święta, zrazu
15
w uroczyste, a później bez wyboru we wszystkie kościelne, kiedy tylko widniał w kalendarzu krzyżyk. W tym względzie był wierny pradziadowskim obyczajom, a kłócąc się z żoną nazywał ją kobietą bezbożną i Niemką. Skoro już napomknęliśmy o żonie, wypadnie i jej parę słów poświęcić; niestety jednak niewiele o niej było wiadomo, bodaj tylko to, że jest żoną Pietrowicza, że nosi nawet czepek, a nie chustkę, zdaje się jednak, że urodą nie mogła się pochwalić, bo przy spotkaniach z nią jedynie szeregowcy gwardii zaglądali jej pod cze-peczek, po czym ruszali wąsami, wydawszy jakiś osobliwy pomruk.
Wspinając się po wiodących do mieszkania Pietrowicza schodach — należy bezstronnie stwierdzić, że były solidnie zlane wodą i pomyjami, tudzież na wskroś przesycone owym gorzelnianym odorem wżerającym się w oczy, który, jak wiadomo, niepodzielnie panuje na kuchennych schodach wszystkich petersburskich domów, wspinając się więc po tych schodach Akakij Akakiewicz zawczasu już głowił się, ile też zażąda Pietrowicz, i postanowił nie dać więcej niż dwa ruble. Drzwi były otwarte, ponieważ gospodyni, przyrządzając jakąś rybę, tak mocno nadymiła w kuchni, że nie było widać nawet karaluchów. Akakij Akakiewicz minął kuchnię nie zauważony przez gospodynię i wreszcie wkroczył do izby, gdzie ujrzał Pietrowicza: siedział na szerokim nie politurowanym drewnianym stole, podwinąwszy nogi jak turecki basza. Nogi — jak to jest we zwyczaju krawców siedzących nad robotą — miał bose. I w oczy Aka-kija Akakiewicza przede wszystkim rzucił się
16
dobrze mU znany wielki palec z jakimś pokracznym paznokciem, grubym i twardym niczym skorupa żółwia. Na szyi Pietrowicza wisiał motek jedwabiu i nici, a na kolanach leżał jakiś łach. Krawiec już ze trzy minuty biedził się nad nawleczeniem nitki w ucho igielne, nie mógł trafić i dlatego pomstował na ciemności, a nawet na samą nitkę, gderząc półgłosem: „Nie włazi, bestia, zmęczyłaś mnie, ty szelmo!" Akakijowi Akakiewiczo-wi było nieprzyjemnie, że przyszedł właśnie w chwili kiedy Pietrowicz się złościł: lubił dawać mu robotę wtedy, kiedy krawiec miał już trochę w czubie, albo — jak określała to jego żona — „ochwacił się siwuchą diabeł jednooki". W takim stanie Pietrowicz zazwyczaj bardzo chętnie ustępował z ceny i godził się, zawsze nawet się kłaniając i dziękując. Później co prawda zjawiała się żona z lamentem, że mąż przecie był pijany i dlatego tak tanio się umówił, ale wystarczyło dorzucić dwudziestogroszówkę i po krzyku. Tego zaś dnia Pietrowicz > wyglądał na trzeźwego, a przeto był szorstki, nieskory do rozmowy i gotów żądać Bóg wie ile. Akakij Akakiewicz zorientował się w tym i zamierzał — jak to mówią — dać drapaka, ale sprawa była już rozpoczęta. Pietrowicz wpatrzył się w niego nader bacznie, zmrużywszy swe jedyne oko — i Akakij Akakiewicz mimo woli powiedział:
— Dzień dobry!
— Witam wielmożnego pana — odrzekł Pietrowicz i zerknął ukosem na ręce przybyłego, aby rozeznać, jakiego rodzaju niesie zdobycz.
— A ja, Pietrowicz, właśnie do ciebie... tego...
18
Trzeba wiedzieć, że Akakij Akakiewicz wypowiadał się przeważnie przyimkami, przysłówkami i takimi wreszcie partykułami, które nie mają zgoła żadnego znaczenia. Jeżeli zaś sprawa była szczególnie kłopotliwa, zwykł nawet wcale nie kończyć zdania — tak iż nader często zaczynał od słów: „To doprawdy całkiem tego...", po czym nic już nie następowało: zapominał reszty, sądząc, że wszystko już powiedział.
— Cóż tam takiego? — rzekł Pietrowicz i równocześnie swym jedynym okiem zlustrował cały mundur przybyłego — od kołnierza do rękawów, pleców, fałdów i pętelek, co wszystko dobrze znał, jako że było jego własnej roboty. Taki już zwyczaj mają krawcy: od tego zaczynają przy zetknięciu się z klientem.
— A ja, uważasz, Pietrowicz... płaszcz właśnie... sukno... o, widzisz, wszędzie gdzie indziej całkiem mocne, troszeczkę zakurzone i wygląda jakby sta-rawe, a jest nowe, tylko w jednym miejscu... tego... na plecach, no i na jednym ramieniu odrobinę się przetarło, i na tym także... widzisz, to wszystko. I robota nieduża...
Pietrowicz wziął kapotę, rozłożył zrazu na stole, długo oglądał, pokiwał głową i sięgnął dłonią na okno po okrągłą tabakierę z portretem jakiegoś generała — nie wiadomo jakiego, ponieważ miejsce, gdzie się znajdowała twarz, było przedziurawione palcem a później zaklejone czworokątnym skrawkiem papieru. Zażywszy tabaki, krawiec rozpostarł kapotę w rękach i zlustrował ją pod światło, po czym znów pokiwał głową. Następnie wywrócił mundur podszewką na wierzch i znowu
19
pokiwał głową, ponownie zdjął wieczko z zalepionym generałem i napchawszy do nosa tabaki, schował tabakierkę, a w końcu oznajmił:
— Nie, nie można naprawić: licha garderoba! Na te słowa Akakijowi Akakiewiczowi ścisnęło się serce.
— Dlaczego nie można, Pietrowicz? — powiedział błagalnym, niemal dziecięcym głosem — przecież właściwie tylko na ramionach przetarte, chyba znajdą się u ciebie jakieś skrawki...
— Ano, skrawki można znaleźć, znajdą się — rzekł Pietrowicz — tylko że naszyć niepodobna: samo próchno — dotkniesz igłą, to się rozłazi.
— Niech się rozłazi, a ty zaraz łatkę...
— Ale łatki nie ma gdzie nałożyć, nie ma do czego jej umocować, zanadto zniszczone. Tyle, że się nazywa sukno, a niech wiatr zawieje, to się rozleci.
— No, no, jakoś tam przymocuj. Jakże tak, doprawdy... tego!...
— Nie — odparł stanowczo Pietrowicz — nic się nie da zrobić. Materiał do niczego. Jak nadejdą zimowe chłody, lepiej niech już pan narobi sobie z tego onucek, bo skarpetka nie grzeje. To Niemcy ją wymyślili, żeby więcej pieniędzy wydusić (Pietrowicz lubił przy okazji dociąć Niemcom); a płaszcz już widać wypadnie panu sprawić sobie nowy.
Na dźwięk słowa „nowy" Akakijowi Akakiewiczowi pociemniało w oczach i zakołowało przed nim wszystko, co tylko było w pokoju. Wyraźnie widział jedynie generała z zalepioną papierkiem twarzą na wieczku Pietrowiczowej tabakierki.
— Jak to nowy? — powiedział wciąż jeszcze jakby w śnie. — Przecież na to nie mam pieniędzy.
— A tak, nowy — odparł z okrutnym spokojem Pietrowicz,
— No, a gdyby trzeba nowy, to jakby... tego?...
— To znaczy: ile będzie kosztować?
— Tak.
— Ano trzy półsetki z ogonkiem trzeba będzie wygarnąć — oświadczył Pietrowicz, przy czym wymownie zacisnął wargi. Bardzo lubił silne efekty, lubił z nagła jakoś zaskoczyć klienta i potem patrzeć z ukosa, jak mu zrzednie mina.
— Półtorej setki za płaszcz! — wykrzyknął nieszczęsny Akakij Akakiewicz, wykrzyknął bodaj po raz pierwszy w życiu, albowiem mówił zawsze głosem przyciszonym.
— Tak jest — odrzekł Pietrowicz — i jeszcze zależy, jaki płaszcz. Jeżeli na kołnierz dać kunę, a pod kaptur podłożyć jedwabną podszewkę, to wypadnie nawet ze dwieście!
— Pietrowicz, zlituj się — powtarzał błagalnie Akakij Akakiewicz, nie słysząc i nawet nie usiłując słyszeć wypowiedzianych przez Pietrowicza słów i wszystkich jego efektów — jakoś tam wy-reperuj, żeby mi stary chociaż jeszcze przez pewien czas posłużył.
— Nie, to będzie marnowanie i roboty, i pieniędzy — stwierdził krawiec, a po tych słowach Akakij Akakiewicz wyszedł całkiem unicestwiony. Pietrowicz zaś po jego wyjściu długo jeszcze stał z wymownie zaciśniętymi ustami, nie podejmując przerwanej roboty, zadowolony, że i własną godność zachował, i sztuce krawieckiej nie uchybił.
Znalazłszy się na ulicy Akakij Akakiewicz trwał jak we śnie. „Taka ci to sprawa — mówił sobie
21
w duchu. — Dalibóg, nie przewidywałem, żeby aż tego... — a następnie, po dłuższej pauzie, dodał: — Tak to jest! Oto do czego w końcu doszło, a mnie doprawdy nawet do głowy nie przychodziło, żeby to aż tak..." Potem nastąpiła znowu dłuższa pauza, po której stwierdził: „A wiec to tak! Oto jaka całkiem już niespodziewana... tego... tego by nigdy... taka okoliczność..." Wypowiedziawszy to, zamiast iść do domu, nie zdając sobie z tego sprawy, powędrował w zgoła przeciwnym kierunku. Po drodze otarł się o niego usmolony kominiarz i ubrudził mu całe ramię; ze szczytu budującego się domu posypała się nań cała .czapa wapna. Nie zauważył tego i dopiero później, kiedy się natknął na strażnika, który odstawiwszy halabardę, wytrząsał z rożka tabakę na stwardniałą pięść — wtedy dopiero się ocknął, a i to dlatego, że strażnik powiedział: „Czego się pchasz wprost na pysk człowiekowi, czy nie masz tretuaru?" To sprawiło, że Akakij Akakiewicz obejrzał się i zawrócił ku domowi. Tu wreszcie jął zbierać myśli, ujrzał swą sytuację w wyraźnym i prawdziwym świetle ł począł rozmawiać sam z sobą, już nie urywanymi zdaniami, lecz rozsądnie i otwarcie — jak z rozumnym przyjacielem, z którym można pomówić o na j intymniej sze j, osobistej sprawie. „No nie — stwierdził — teraz z Pietrowiczem niepodobna traktować: on teraz tego... widocznie żona jakoś go sponiewierała. A najlepiej zajść do niego w niedzielę rano: niewyspany po sobocie będzie zezował... potrzeba mu kieliszka na otrzeźwienie, a tu żona pieniędzy nie daje, więc ja mu wtedy dziesiątkę tego... w łapę, to on stanie się rozmowniej-
22
szy... no i wtedy płaszcz..." Tak zdecydował Akakij Akakiewicz w rozmowie z sobą samym, nabrał otuchy i wyczekał najbliższej niedzieli; zobaczywszy z daleka, że żona Pietrowicza wychodzi z domu, ruszył śmiało do niego. Krawiec po sobocie rzeczywiście mocno zezował, głowę miał zwieszoną i był całkiem zaspany; jednakże gdy tylko usłyszał, o co chodzi, żachnął się, jakby go diabeł pod-kusił. „Nie można — powiedział — raczy pan zamówić nowy." Wtedy Akakij Akakiewicz wsunął mu w łapę dziesiątkę. „Pięknie wielmożnemu panu dziękuję, pokrzepię się trochę za pana zdrowie — rzekł krawiec. — A co do płaszcza, proszę się nie trapić: na nic już się nie zda. Nowy uszyję panu, cacuszko! Już ja się postaram."
Akakij Akakiewicz bąknął coś jeszcze na temat naprawy, ale Pietrowicz, nie dosłuchawszy, rzekł: „A ten nowy uszyję panu bez zawodu, co do tego może pan być spokojny, dołoży się starań. Można go nawet zrobić wedle dzisiejszej mody: z kołnierzem zapinanym na ozdobne srebrne klamerki.
Akakij Akakiewicz przekonał się, że bez nowego płaszcza nie obędzie się i całkiem podupadł na duchu. No bo rzeczywiście, jak, za co, za jakie pieniądze go sprawi? Owszem, można by poniekąd liczyć na przyszłe nagrody świąteczne, ale te pieniądze od dawna mają swoje przeznaczenie i zawczasu są rozdzielone. Trzeba sprawić sobie nowe spodnie, uregulować starą należność u szewca za nowe przyszwy do starych cholewek, no i zamówić u szwaczki trzy koszule i ze dwie pary owej bielizny, której nazwy nie przystoi wymieniać w druku. Słowem, wszystkie pieniądze rozejdą się, i gdy-
23
by nawet dyrektor okazał się tak łaskawy, że zamiast czterdziestu rubli gratyfikacji wyznaczyłby czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt, to i tak pozostanie zaledwie jakiś śmieszny okruch, który w kosztach płaszcza będzie kroplą w morzu. Wiedział wprawdzie, że Pietrowicz potrafił nagle zaśpiewać Bóg wie jaką cenę, tak że niekiedy nawet jego żona nie mogła się powstrzymać, żeby nie zawołać: „Co ty, zwariowałeś, głupcze? Kiedy indziej przyjmuje robotę za pół darmo, a teraz licho go podkusiło, że zażądał takiej ceny, jakiej nawet sam niewart." Wprawdzie wiedział, że Pietrowicz zgodzi się i za osiemdziesiąt rubli, no ale skąd wytrzasnąć te osiemdziesiąt rubli? Połowę można by jeszcze zdobyć, połowa by się znalazła; może nawet cośkolwiek więcej, ale skąd wytrzasnąć drugą?
Przedtem jednak czytelnik powinien się dowiedzieć, skąd by się wzięła pierwsza połowa. Otóż Akakij Akakiewicz miał zwyczaj od każdego wydanego rubla odkładać grosz do niewielkiej zamkniętej na klucz szkatułki z wyciętym na wierzchu otworkiem do wrzucania monet. Po upływie półrocza przeliczał uciułane miedziaki i wymieniał je na srebrną drobnicę. Tak postępował od dawna i w ten sposób kwota uzbierana w ciągu kilku lat wyniosła przeszło czterdzieści rubli. Połowa więc była pod ręką; ale jak zdobyć drugą? Jak zdobyć drugie czterdzieści rubli? Akakij Akakiewicz myślał, myślał i doszedł do wniosku, że przynajmniej na przeciąg jednego roku trzeba będzie zmniejszyć codzienne wydatki: skasować wieczorną herbatę, nie zapalać wieczorem świecy, a jeżeli wypadnie jakaś robota — przejść do pokoju go-
24
spodyni i pracować przy jej świecy; chodząc ulicami stąpać po kamieniach i płytach możliwie lekko i ostrożnie, prawie na palcach, żeby przedwcześnie nie zedrzeć zelówek; jak najrzadziej oddawać do prania bieliznę, ażeby się nie niszczyła — po każdym powrocie do domu zdejmować ją i pozostawać w samym tylko bawełnianym szlafroku, bardzo wiekowym i oszczędzonym nawet przez czas. Trzeba zgodnie z prawdą stwierdzić, że początkowo dość trudno było mu przywyknąć do takich ograniczeń, ale później przyzwyczaił się i wszystko jakoś się ułożyło; nauczył się nawet całkiem nie jeść wieczorami; za to odżywiał się duchowo piastując w myślach nieustanną wizję przyszłego płaszcza. Odtąd, rzec by można, samo jego życie stało się jakieś pełniejsze, jak gdyby się ożenił, jak gdyby miał kogoś przy sobie, jak gdyby nie był samotny, lecz jakaś miła towarzyszka życia zgodziła się kroczyć wspólną z nim drogą — a towarzyszką tą było nic innego, tylko właśnie ów płaszcz tęgo wywatowany, na mocnej podszewce nie do zdarcia. Akakij Akakiewicz stał się jakiś żywszy, nawet bardziej stanowczy — niby człowiek, co już ustalił i wytknął sobie cel. Z oblicza jego i z postępków jakoś samo przez się znłknęło niezdecydowanie, niewiara we własne siły — słowem wszelkie cechy chwiejne i nieokreślone. Chwilami w oczach jego błyskał płomień, w głowie wręcz powstawały najśmielsze, najbardziej zuchwałe myśli: czyby kołnierza rzeczywiście nie pokryć kuną? Rozważania na ten temat wprawiały go w roztargnienie. Pewnego dnia przepisując jakiś akt o mało nawet nie zrobił błędu — tak iż
26
prawie na głos wykrzyknął „och"! i przeżegnał się. Przynajmniej raz w miesiącu wstępował do Pie-trowicza, żeby porozmawiać o płaszczu: gdzie najlepiej kupić sukno i jakiego koloru, w jakiej cenie; po czym nieco zafrasowany, ale zawsze zadowolony, wracał do domu rojąc, że przecie nadejdzie wreszcie czas, gdy się wszystko kupi i płaszcz zostanie zrobiony.
Sprawa posunęła się naprzód nawet szybciej niż przewidywał. Wbrew wszelkim rachubom dyrektor wyznaczył mu jako nagrodę nie czterdzieści lub czterdzieści pięć rubli, lecz aż sześćdziesiąt. Czy przeczuwał, że Akakij Akakiewicz potrzebuje płaszcza, czy tak się jakoś zdarzyło? Fakt, że dzięki temu miał o dwadzieścia rubli więcej. Okoliczność ta przyśpieszyła bieg sprawy. Jeszcze dwa, trzy miesiące niewielkiego głodowania i uciułał około osiemdziesięciu rubli. Jego serce, na ogół spokojne, zaczęło łomotać. Nazajutrz wyruszył wraz z Pietrowiczem po sprawunki. Kupili sukna, bardzo dobrego — nie dziwota, gdyż myśleli o tym od pół roku i nie było bodaj miesiąca, żeby nie wstępowali do sklepów wywiedzieć się o ceny; za to sam Pietrowicz powiedział, że lepszego sukna się nie spotyka. Na podszewkę wybrali satynę angielską, ale tak mocną i ścisłą, że — zdaniem Pie-trowicza — była jeszcze lepsza od jedwabiu, a nawet z wyglądu okazalsza i bardziej połyskliwa. Kuny nie kupili, bo rzeczywiście była za droga, zamiast niej wybrali kota, najlepszego jakiego znaleźli w sklepie, kota, który z daleka mógł zawsze ujść za kunę. Pietrowicz nad robotą ślęczał raptem dwa tygodnie — a i to dlatego, że dużo było steb-
27
nowania; inaczej płaszcz byłby gotów wcześniej. Za robotę policzył dwanaście rubli; mniej stanowczo nie można było: wszystko solidnie szyte jedwabiem, podwójnym drobnym szwem, a każdy szew Pietrowicz następnie ugniatał własnymi zębami, wyciskając różne wzorki. Nastąpiło to... trudno powiedzieć jakiego mianowicie dnia, ale chyba najbardziej uroczystym w życiu Akakija Akakiewi-cza był ów dzień, w którym Pietrowicz nareszcie przyniósł płaszcz. Przyniósł go rankiem, na chwilę przed godziną, gdy trzeba było iść do departamentu. A zjawił się ten płaszcz jak najbardziej w porę, ponieważ zaczynały się już dosyć tęgie mrozy i wyglądało na to, że jeszcze się zwiększą. Pietrowicz stawił się z płaszczem jak przystało na dobrego krawca. Jego twarz przybrała wyraz tak dostojny, jakiego Akakij Akakiewicz nigdy jeszcze nie widział. Zdawało się, że jest w pełni świadom dokonanego przez siebie wielkiego dzieła, i że nagle ukazał przepaść dzielącą krawców, którzy tylko wszywają podszewkę i zajmują się przeróbkami, od tych, co szyją nowe ubiory. Wyjął płaszcz z wielkiej chustki do nosa, w której go przyniósł (chustka była tylko co odebrana z prania), po czym zwinął ją i wsunął do kieszeni — już na normalny użytek. Popatrzał z wielką dumą i trzymając płaszcz oburącz nader zgrabnie narzucił go na ramiona Akakija Akakiewicza; potem dłonią przygładził go z tyłu i obciągnął do dołu; następnie udrapował na kliencie płaszcz rozpięty. Akakij Akakiewicz, jako człowiek już w latach, chciał wypróbować płaszcz włożony na rękawy. Pietrowicz pomógł mu włożyć; okazało się, że dobrze leży włożony i na
28
rękawy. Słowem płaszcz był bez zarzutu i zjawił się w samą porę. Pietrowicz nie omieszkał skorzystać z okazji, by oświadczyć, że jedynie dlatego, iż nie posiada szyldu i mieszka na małej ulicy, no i ponieważ Akakija Akakiewicza zna od dawna — dlatego wziął tak niską cenę; a na Newskim Prospekcie za samą robotę policzono by siedemdziesiąt pięć rubli. Akakij Akakiewicz nie chciał rozprawiać na ten temat, lękał się zresztą zawrotnych sum, jakimi Pietrowicz lubił olśniewać. Uregulował tedy należność, podziękował i zaraz w nowym płaszczu udał się do biura. Pietrowicz wyszedł za nim i przystanąwszy na ulicy długo jeszcze spoglądał z daleka na płaszcz, a następnie umyślnie zboczył z drogi, aby obszedłszy krzywym zaułkiem ponownie przeciąć ulicę i raz jeszcze popatrzeć na swój płaszcz z drugiej strony, czyli z przodu.
Akakij Akakiewicz kroczył tymczasem w arcy-świątecznym nastroju. W każdej cząstce upływających minut czuł, że ma na ramionaph nowy płaszcz, i kilka razy nawet uśmiechnął się pod wpływem wewnętrznego ukontentowania. Rzeczywiście korzyść podwójna: raz że ciepło, a drugie — że przyjemnie. Nie zauważył nawet, kiedy przebył drogę — aż oto nagle znalazł się w departamencie; w szatni zdjął płaszcz, obejrzał go ze wszystkich stron i polecił szczególnej opiece woźnego. Nie wiadomo jakim sposobem wszyscy w departamencie nagle dowiedzieli się, że Akakij Akakiewicz ma nowy płaszcz i że kapota już nie istnieje. Zaraz też tłumnie popędzili do szatni — obejrzeć nowy płaszcz Akakija Akakiewicza. Zaczęto winszować mu, prawić komplementy, tak iż z początku tylko
29
się uśmiechał, a później nawet był zażenowany. Kiedy zaś wszyscy, obstąpiwszy go, jęli tłumaczyć, że nowy nabytek należy „oblać", że przynajmniej powinien dla nich wszystkich urządzić przyjęcie, Akakij Akakiewicz zmieszał się do cna, nie wiedział, jak się zachować, co odpowiedzieć i jak się wymówić. Po kilku minutach, cały w pąsach, począł dość naiwnie zapewniać, że to wcale nie jest nowy płaszcz, że, ot, płaszcz właściwie jest stary. W końcu jeden z urzędników, bodaj nawet zastępca naczelnika biura, prawdopodobnie chcąc pokazać, że bynajmniej nie zadziera nosa i brata się z niższymi rangą, powiedział: „Niechże więc będzie tak, że ja zamiast Akakija Akakiewicza urządzę przyjęcie i zapraszam dziś wieczorem do siebie na herbatkę: bo tak się składa, że dzisiaj są moje imieniny." Urzędnicy, ma się rozumieć, zaraz złożyli życzenia solenizantowi i chętnie przyjęli zaproszenie. Akakij Akakiewicz usiłował się wykręcić, ale zaczęto mu klarować, że to niegrzecznie, że to po prostu wstyd i hańba — tak iż już w żaden sposób nie mógł się wymówić. Zresztą później nawet zrobiło mu się przyjemnie, gdy pomyślał, że oto będzie miał sposobność przespacerować się wieczorem w swym nowym płaszczu. Cały ten dzień stał się dla niego najbardziej uroczystym świętem. Wrócił do domu w świetnym humorze, zdjął płaszcz i powiesił go pieczołowicie na ścianie, raz jeszcze nacieszywszy się widokiem sukna i podszewki, po czym umyślnie wyciągnął dla porównania dawną kapotę, która się całkiem rozłaziła. Spojrzał na nią i nawet się roześmiał — tak ogromna była różnica! I długo jeszcze potem, pod-
30
czas obiadu, wciąż się uśmiechał, gdy tylko wspomniał: w jakim stanie znajduje się kapota. Po obiedzie, spożytym w wesołym nastroju, nic już nie pisał, nie tknął żadnych papierów, ale trochę sobie poleżał na łóżku, dopóki nie zapadł zmierzch. Następnie, nie zwlekając, ubrał się, wdział płaszcz i wyszedł na ulicę.
Gdzie mieszkał urzędnik-solenizant, niestety, nie możemy wskazać: pamięć zaczyna nas mocno zawodzić i wszystko w Petersburgu, wszystkie ulice i domy tak się nam pomieszały w głowie, że trudno coś stamtąd wydobyć w przyzwoitym stanie. W każdym razie, jedno przynajmniej jest pewne: że ów urzędnik mieszkał w wytwornej części miasta, a więc dość daleko od siedziby Akakija Aka-kiewicza. Z początku mijał wiele jakichś pustych, skąpo oświetlonych ulic, ale w miarę jak się zbliżał do mieszkania urzędnika, ulice stawały się bardziej ożywione, ludniejsze i jaśniejsze. Coraz więcej było przechodniów, zaczęły się także ukazywać pięknie ubrane panie, panowie w okryciach z bobrowymi kołnierzami; rzadziej widać było zwykłych dorożkarzy w drewnianych sankach nabijanych pozłacanymi gwoździami, coraz częściej natomiast przejeżdżali lichacze * w czerwonych, aksamitnych czapach, w lakierowanych saniach z fartuchami z niedźwiedziego futra, i mknęły po ulicach eleganckie karety, skrzypiąc kołami na śniegu. Akakij Akakiewicz oglądał to wszystko jak nowość. Od szeregu lat nie wychodził z domu wie-
* Lichacze — stangreci wykwintnych pojazdów, zaprzęgniętych w dziarskie konie.
czorami. Z zaciekawieniem przystanął przed oświetloną wystawą jakiegoś magazynu, aby przyjrzeć się malowidłu przedstawiającemu urodziwą kobietę, która zdejmuje trzewik obnażając w ten sposób całą — wcale niebrzydką — nogę, a za jej plecami przez uchylone drzwi sąsiedniego pokoju wysuwa głowę mężczyzna z bokobrodami i kształtną hiszpańską bródką. Akakij Akakiewicz z uśmiechem pokiwał głową i ruszył w dalszą drogę. Czemu się uśmiechał: czy dlatego, że natknął się na rzecz całkiem nieznaną, którą jednak każdy jakoś odczuć potrafi, czy też podobnie jak niejeden urzędnik pomyślał: „Och, ci Francuzi! Co tu dużo gadać, już jeżeli zechcą coś tego... to już rzeczywiście tego..." A może nawet i tyle nie pomyślał, wszak niepodobna wtargnąć w głąb duszy człowieka i poznać wszystko, o czym myśli. Wreszcie stanął przed kamienicą, w której mieszkał młodszy referent.
Zastępca naczelnika żył na wielką stopę: schody były oświetlone latarnią, mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Wszedłszy do przedpokoju Akakij Akakiewicz zobaczył na posadzce całe szeregi kaloszy. Między nimi pośrodku stał samowar, szumiąc i wypuszczając kłęby pary. Na ścianach wisiały szynele i płaszcze, niektóre nawet z bobrowymi kołnierzami albo z aksamitnymi wyłogami. Zza ściany docierał hałas i gwar, który nagle zabrzmiał wyraźnie i dźwięcznie, kiedy drzwi się otwarły i wyszedł lokaj z tacą zastawioną opróżnionymi szklankami, dzbanuszkiem na śmietankę i koszyczkiem sucharków. Widocznie zaproszeni urzędnicy zebrali się już dawno i wy-
32
3 Płaszcz
33
pili pierwszą szklankę herbaty. Akakij Akakiewicz własnoręcznie powiesiwszy płaszcz wszedł do pokoju; przed oczyma zamigotały mu jednocześnie świece, goście, fajki, stoliki do kart i mętnie wdarły mu się w uszy chaotyczne, zewsząd dobiegające rozmowy oraz rumor przesuwanych krzeseł. Zatrzymał się niezdarnie pośrodku pokoju, rozglądając się i medytując, co też ma zrobić! Lecz oto już go spostrzeżono, powitano hucznie, i wszyscy zaraz pośpieszyli do przedpokoju, by ponownie obejrzeć jego płaszcz. Akakij Akakiewicz wprawdzie nieco się zrazu zażenował, że jednak był człowiekiem dobrodusznym, nie mógł nie cieszyć się, widząc, jak wszyscy wychwalają jego płaszcz. Potem, ma się rozumieć, wszyscy porzucili go wraz z jego płaszczem i — zgodnie z tradycją — pomaszerowali ku stolikom przeznaczonym do wista. Wszystko to: hałas, gwar, tłum — wszystko wydało się Akakij owi Akakie wieżowi jakieś niesamowite. Nie wiedział po prostu, jak się zachować, co z sobą robić, z rękami, z nogami; w końcu przysiadł się do grających, zaglądał w karty, temu lub owemu zazierał w twarz, a po niejakim czasie zaczął ziewać, odczuwając nudę, zwłaszcza że dawno już minęła godzina, o której zwykł kłaść się spać. Chciał pożegnać się z gospodarzem, ale go nie puszczono, tłumacząc, że dla uczczenia nowego sprawunku trzeba koniecznie wychylić kieliszek szampana. W godzinę później podano kolację złożoną z sałatki, cielęciny na zimno, pasztetu, ciastek i szampana. Akakija Akakiewicza zmuszono do wypicia dwóch kielichów, po których uczuł, że w pokoju zrobiło się weselej, ale bynajmniej nie
34
mógł zapomnieć, że już północ i dawno czas wracać do domu.
W obawie, że gospodarz zechce go zatrzymywać, cichaczem wymknął się z pokoju, odszukał w przedpokoju swój płaszcz, który nie bez przykrości zastał leżący na podłodze, otrzepał go, usunął najdrobniejszy pyłek, wdział go i zeszedł po schodach na ulicę. Ulice były jeszcze oświetlone. Różne sklepiki — stałe kluby wszelakiego pospólstwa — były otwarte, w innych zaś, choć były pozamykane, wydłużone strugi światła, sączące się przez szczeliny we drzwiach, świadczyły, że i tam nie brak towarzystwa i że zapewne pokojówki i lokaje kończą tu swoje dyskusje i pogwarki, podczas gdy ich chlebodawcy ani się nie domyślają miejsca ich pobytu. Akakij Akakiewicz szedł w wesołym usposobieniu, nawet raptem nie wiedzieć czemu puścił się biegiem za jakąś damą, która niczym błyskawica przemknęła obok, a której każda część ciała posiadała niezwykłą ruchliwość. Zaraz jednak zatrzymał się, a po chwili podjął dalszą drogę już wolniej, jak poprzednio, sam się nawet dziwiąc, skąd mu się zebrało na ten kłus. Niebawem roztoczyły się przed nim owe puste ulice, niezbyt wesołe nawet w dzień, a cóż dopiero wieczorem. Teraz wydawały się jeszcze bardziej głuche i odludne: światła latarni migotały coraz rzadziej (widać przydzielano tu mniej oleju); jęły się ukazywać drewniane domy, płoty; nigdzie żywej duszy; na ulicach iskrzył się tylko śnieg oraz smętnie czerniały śpiące za zamkniętymi okiennicami niziutkie lepianki. Akakłj Akakiewicz zbliżył się do miejsca, gdzie ulicę przecinał ogromny
s*
35
plac z ledwo widocznymi po drugiej stronie domami; plac ten straszył pustynnym obszarem.
W oddali, Bóg wie gdzie, pełgało światełko w jakiejś budce stojącej, rzekłbyś, na końcu świata. Wesołość Akakija Akakiewicza jakoś tutaj znacznie zmalała. Wkroczył na plac z mimowolną trwogą, jak gdyby przeczuwając coś niedobrego. Obejrzał się za siebie i na boki: wokół niego istne morze. „Nie, lepiej wcale nie patrzeć" — pomyślał i szedł z zamkniętymi oczami, a kiedy je otworzył, żeby się zorientować, czy daleko jeszcze do końca placu, nagle ujrzał przed sobą, niemal tuż przed nosem, jakichś dwóch wąsatych osobników; jak wyglądali, nie zdołał nawet rozeznać. Pociemniało mu w oczach i załomotało w piersi. „A ten płaszcz to przecież mój!" — odezwał się jeden z nich grzmiącym głosem, chwyciwszy go za kołnierz. Akakij Akakiewicz chciał już zawołać: „Ratunku!", lecz drugi osobnik podsunął mu pod samą twarz pięść wielkości urzędniczej głowy, przygadując: „Ano, spróbuj tylko krzyknąć!" Akakij Akakiewicz poczuł jedynie, że ściągnęli z niego płaszcz, że dali mu kopniaka, że upadł na wznak w śnieg — i nic już nie czuł. Po kilku minutach oprzytomniał i podniósł się, lecz nikogo już nie było. Czuł, że na dworze zimno i że płaszcza nie ma, zaczął krzyczeć, ale głos, zdawało się, nawet nie potrafił dolecieć do krańców placu. Zrozpaczony, nie przestając wzywać pomocy, puścił się pędem przez plac wprost do budki, obok której wsparty o swą halabardę stał strażnik, spoglądający jak gdyby z zaciekawieniem: po kiego licha z daleka biegnie do niego z krzykiem ten człowiek? Przybiegłszy na
36
miejsce Akakij Akakiewicz, zdyszany, jął głośno wyrzucać mu, że śpi i na nic nie uważa, nie widzi, jak człowieka ograbiają. Strażnik odparł, że nic nie widział, zobaczył tylko, jak go zatrzymało dwóch ludzi na placu, ale myślał, że to jego znajomi; zamiast niepotrzebnie wymyślać, niech się jutro uda do rewirowego, to ten już dojdzie, kto skradł płaszcz. Akakij Akakiewicz przybiegł do domu zmaltretowany do ostatka: nieliczne pozostałe jeszcze na skroniach i potylicy włosy były w zupełnym nieładzie; bok, pierś i spodnie miał utytłane śniegiem.
Stara gospodyni, usłyszawszy gwałtowne łomotanie do drzwi, czym prędzej zerwała się z łóżka i w pantoflu na jednej nodze popędziła otworzyć, wstydliwie przytrzymując koszulę na piersiach; ale otwarłszy drzwi cofnęła się na widok Akakija Akakiewicza w takim stanie. Gdy zaś usłyszała, co zaszło, plasnęła w dłonie i powiedziała, że trzeba pójść wprost do komisarza, że rewirowy ocygani, obieca, a potem będzie zwodził; najlepiej zwrócić się do samego komisarza; to nawet jej znajomy, bo Anna, Finka, co dawniej u niej była za kucharkę, teraz służy u komisarza jako niańka; że często widuje komisarza, jak przejeżdża obok ich domu, że komisarz co niedziela bywa w cerkwi, modli się, a jednocześnie wesoło wszystkim się przygląda, więc widać z tego, że to musi być dobry człowiek. Wysłuchawszy takiej rady, Akakij Akakiewicz w głębokim smutku powlókł się do swego pokoju, a jaką noc tam spędził, niechaj domyśli się ten, kto choćby w przybliżeniu potrafi wejść w położenie bliźniego..Wczesnym rankiem wybrał się do
37
komisarza, ale powiedziano mu, że komisarz śpi; przyszedł o dziesiątej — znów powiedziano mu, że śpi; przyszedł o jedenastej — powiedziano, że komisarza nie ma w domu; stawił się w porze obiadowej, ale kanceliści w poczekalni za nic nie chcieli go wpuścić, wypytując się, po co przychodzi, w jakiej sprawie, i co się takiego wydarzyło. Tak że w końcu Akakij Akakiewicz po raz pierwszy w życiu zdobył się na stanowczość i kategorycznie oświadczył, że musi rozmówić się osobiście z samym komisarzem, że nie mają prawa utrudniać mu tego, że przychodzi z departamentu w sprawie służbowej, a jeżeli złoży na nich zażalenie, będą mieli za swoje. Po tych słowach pisarze nie odważyli się już sprzeciwiać i jeden z nich poszedł z meldunkiem.
Relację o zrabowanym płaszczu komisarz przyjął nader osobliwie. Zamiast zwrócić uwagę na główny punkt sprawy począł wypytywać Akakij a Akakiewicza, dlaczego wracał o tak późnej porze? Czy nie wstępował gdzie po drodze? Czy nie był w jakimś nieprzyzwoitym lokalu? — tak iż Akakij Akakiewicz do cna się zawstydził i wyszedł, sam nie wiedząc, czy sprawie płaszcza zostanie, czy też nie zostanie nadany właściwy bieg. W ciągu całego owego dnia nie pokazał się w biurze (po raz pierwszy w życiu). Nazajutrz przyszedł okrutnie blady i w starej kapocie, która wyglądała jeszcze bardziej żałośnie. Opowieść o grabieży płaszcza — mimo że znaleźli się urzędnicy, którzy nawet i w tym przypadku nie pominęli sposobności po-śmiania się z Akakija Akakiewicza — przecie wielu wzruszyła. Z miejsca postanowiono zrobić
38
składkę, ale zebrano jakąś śmieszną kwotę, gdyż urzędnicy i tak już mocno się szarpnęli na kupno portretu dla dyrektora oraz jakiejś książki zaproponowanej przez naczelnika wydziału, który był przyjacielem autora. Tak więc suma okazała się całkiem mizerna. Któryś z nich, powodowany współczuciem, pośpieszył przynajmniej pomóc koledze dobrą radą, zalecając mu, żeby zwrócił się nie do komisarza, chociaż może się zdarzyć, że ten, chcąc pozyskać względy zwierzchności, jakimś cudem odnajdzie płaszcz, ale wtedy i tak płaszcz zostanie na policji, jeżeli Akakij Akakiewicz nie przedstawi dowodów prawnych, że to jego własność. Najlepiej zwrócić się do pewnej znacznej osobistości, która skomuniku