Goddard Robert - Dni niepoliczone

Szczegóły
Tytuł Goddard Robert - Dni niepoliczone
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Goddard Robert - Dni niepoliczone PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Goddard Robert - Dni niepoliczone PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Goddard Robert - Dni niepoliczone - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Tego samego autora ukazały się: Bez śladu Co kryje mrok Dłoń w rękawiczce Pożyczony czas Przemiana Uchwycona w światło Ucieczka Spod Obłoków Zamknięty krąg Zamknięty rozdział Zapisane w kamieniu Zbyt późno Strona 4 ROBERT GODDARD Dni NIEPOLICZONE Przełożył Łukasz Praski Prószyński i S-ka Strona 5 Tytuł oryginału: DAYS WITHOUT NUMBER Copyright © Robert and Vaunda Goddard 2003 All rights reserved Projekt okładki: Copyright © Christopher Brown we współpracy z Transworld Publishers z grupy Random House Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Małgorzata Kozub Korekta: Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie: Aneta Osipiak ISBN 83-7337-628-3 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. 30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53 Strona 6 Pamięci mojego ojca Williama Jamesa Goddarda 1903-1984 Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy osiągnęli mądrość serca Księga Psalmów 90,12 Strona 7 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 W cale nie żałował, że zgodził się przyjechać. Dawno już nauczył się przyjmować konsekwencje wszystkich swoich decyzji z pewną dawką spokoju. Żal nie był więc odpowied- nim słowem. Lecz konsekwencje rodzą się wolno i nie zawsze są przyjemne. Długa podróż na zachód z każdą milą przypo- minała mu o tym coraz bardziej. Opuszczał nieprzyjazną ziemię, a teraz wkraczał na spokojną równinę. Jadąc do do- mu, nie tylko porzucał schronienie, ale deklarował, że już go nie potrzebuje - powiedziałby rzecz jasna, że to się rozumie samo przez się. Ale powiedzieć a uwierzyć to dwie zupełnie odmienne rzeczy, jak hałas i cisza. A przez przyciemniane szyby i wytrzymałą stal szarego, eleganckiego służbowego samochodu słyszał... przede wszystkim ciszę. Jechał do domu, kierując się na zachód, co stanowiło tak- że sprzeczność pod względem historycznym. Mimo że Nicho- las Paleologus starał się jak najlepiej grać rolę opanowanego Anglika, pracującego na średnio ważnym kierowniczym sta- nowisku, to jeśli wierzyć w genealogiczne badania jego dziadka, w rzeczywistości był kimś o wiele Strona 8 bardziej egzotycznym: potomkiem ostatniego cesarza Bizan- cjum. Ciągle okazywał i niemal zawsze odczuwał głęboką pogardę dla swych półlegendarnych wschodnich korzeni. Zainteresowanie, jakie wzbudzało jego pochodzenie, bywało w najlepszym razie niemiłe, a w najgorszym... Nie miał jed- nak ochoty wracać pamięcią do najgorszych razów. Odkąd odizolował się od rodziny, był gotów przyznawać się jedynie do rodowodu greckiego i żadnego innego, wypierając się związków imperialnych w rozmowach z żałosną garstką tych, którzy skojarzyli nazwisko. Ostatecznie wydawało się mało prawdopodobne, by ostatni z Paleologów trafili do Anglii. Jednak tak wynikało niezbicie ze strzępków historii ich rodu. Dynastia Paleolo- gów rządziła Bizancjum przez dwa ostatnie i najmniej chwa- lebne stulecia istnienia imperium aż do upadku cesarza Kon- stantyna XI, który w 1453 nie zdołał obronić murów Kon- stantynopola przed oblężeniem Turków. Katastrofa rozpro- szyła ocalałą część rodziny po krajach śródziemnomorskich, wtapiając ją między niżej urodzonych członków rodu, aż pewnego dnia prapraprawnuk stryjeczny Konstantyna, The- odore, uciekając z Włoch przed oskarżeniem o zabójstwo, postawił stopę na angielskiej ziemi i już jej nie opuścił. Dożył swych lat jako gość rodziny Lowerów, mieszkając w ich ma- jątku Clifton na kornwalijskim brzegu Tamar, po drugiej stronie Plymouth, w parafii Landulph, gdzie zmarł w roku 1636. Znalazłszy w kościele w Landulph tablicę pamiątkową po- święconą Theodore'owi Paleologusowi, dziadek Nicka, God- frey Paleologus, postanowił osiedlić się w tej okolicy z zamia- rem udowodnienia cesarskich korzeni swojego rodu, na co poświęcił sporo czasu, którego miał dość dzięki pokaźnemu spadkowi. Kupił zrujnowany wiejski dom - Trennor - poło- żony w połowie drogi między kościołem a wioską Cargreen i stopniowo urządził w nim wygodne rodzinne gniazdo. Uro- dził się w Plymouth i nigdy nie zdołał znaleźć koronnego dowodu na swoje pokrewieństwo z dawno zmarłym The- odore'em, lecz przynajmniej zaspokoił swoją ambicję i został pochowany w Landulph - choć nie w siedemnastowiecznym Strona 9 grobowcu Paleologusów. Jego syn Michael studiował archeologię w Oksfordzie, a potem zaczął ją wykładać. W tym mieście urodziło się jego pięcioro dzieci, wśród nich także Nick. Ale Michael nie sprzedał Trennor, po śmierci rodziców zatrzymał posiadłość jako dom letni, do którego ostatecznie przeprowadził się po przejściu na emeryturę. Od śmierci żony mieszkał samotnie, choć w okolicy pozostało jego czworo dzieci, które nie opu- ściły tych stron albo z własnego wyboru, albo w wyniku zrzą- dzenia losu. Tylko Nick postanowił ułożyć sobie życie z dala od Trennor. Teraz jednak i on wracał. Lecz nie na długo. I podejrzewał, że z niezbyt ważnego powodu. Było piątkowe popołudnie. Wilgotny zimowy zmierzch dognał go na drodze i wyprzedził. To chyba dobrze, pomyślał Nick, patrząc na przydrożne słupki milowe odliczające odle- głość dzielącą go od celu podróży. Może potrzebował osłony ciemności. W każdym razie na pewno potrzebował schronie- nia. Jak zawsze. W niedzielę jego najstarszy brat będzie obchodził pięć- dziesiąte urodziny. Andrew hodował owce na Bodmin Moor i sprawiał wrażenie jeszcze bardziej osamotnionego - zdaniem ich siostry, Irene - z powodu rozwodu, odejścia jedynego syna i opłakanego stanu brytyjskiego rolnictwa. Przyjęcie urodzinowe w Trennor - spotkanie całego rodzeństwa - mia- ło im wszystkim sprawić przyjemność, a zwłaszcza Andrew. Takiego wezwania Nick nie mógł zignorować. Namawiając go, Irene przyznała jednak, że chodzi o coś więcej. „Musimy porozmawiać o przyszłości. Nie sądzę, żeby tato mógł sobie dłużej radzić samotnie w Trennor. Pojawiła się pewna moż- liwość i chcielibyśmy poznać twoje zdanie”. Odmówiła podania przez telefon szczegółów. Nick domyślał się, że mia- ła nadzieję wzbudzić jego ciekawość i poruszyć sumienie. Co jej się udało, choć nie tak zdecydowanie, jak zapewne przy- puszczała. Wreszcie się zgodził, ponieważ nie miał żadnej sensownej wymówki, by odmówić. Strona 10 Gdy Nick dotarł do Plymouth, tłok popołudniowego szczytu zaczął się właśnie przerzedzać. Jadąc przecinającą miasto A38, zbliżył się do Tamar Bridge, gdzie roboty dro- gowe znacznie spowalniały ruch aut, których sznur sennie sunął nad szeroką, czarną wstęgą rzeki. Z lewej mostem ko- lejowym przemknął pociąg, zdążając tam, skąd przyjechał Nick, który porzucając na mgnienie oka swój wyćwiczony spokój, bezwiednie pomyślał, że chętnie znalazłby się w jed- nym z wagonów. Lecz było to tylko mgnienie oka. Po chwili znów odzyskał panowanie nad sobą. Po drugiej stronie mostu skręcił w stronę centrum Saltash i wrócił przez najstarszą część mia- sta, zjeżdżając ze stromego wzniesienia w kierunku rzeki i pozostawiając nad sobą drogę i tory kolejowe. Skręcając w prawo u stóp wzniesienia, od razu ujrzał na nabrzeżu roz- świetlone ciepłym blaskiem okna pubu Old Ferry, w którym od dwunastu lat gospodarzyła Irene Viner, z domu Paleolo- gus. Na pomysł prowadzenia własnego lokalu wpadł jej mąż, kiedy zwolniono go ze stoczni Devonport. Wkrótce jednak zaczął przepijać większość zysków, a Irene udało się rozwią- zać ten problem dopiero przy pomocy adwokata. Otwarcie przyznawała, że prowadzenie pubu nigdy nie było jej marze- niem, ale radziła sobie z tym o wiele lepiej, niż Nick mógłby przypuszczać. Wjechał na niewielkie podwórko za budynkiem i zapar- kował w wąskiej luce między vauxhallem Irene a dużym po- jemnikiem na plastikowe butelki, wyłączył silnik i wysiadł. Dopiero gdy pierwszy raz wciągnął do płuc chłodne i wilgot- ne powietrze znad rzeki, uświadomił sobie, że naprawdę tu przyjechał. Niemal nad głową miał przęsło wiekowego mostu kolejowego, ciemnego i cichego po przejeździe zmierzającego na wschód pociągu. Dalej wznosił się obwieszony pomostami rusztowań nowoczesny most drogowy, którego kształt roz- mywał się w świetle lamp sodowych. Siostra Nicka wybrała sobie dom w doprawdy dziwnym miejscu, w cieniu budowli Strona 11 związanych z podróżowaniem, nazwanym na pamiątkę środ- ka transportu, którego od dawna tu nie było*. W każdym razie pub Old Ferry był ślepym zaułkiem. * Old ferry - stary prom (przyp, tłum.) Takie wrażenie odniósł też Nick. Ale co z tego? Miał tu spędzić tylko weekend. Owszem, przyjechał, ale zaraz odje- dzie. Wyciągnął z bagażnika torbę i ruszył do głównego wejścia. Wchodząc do pubu, pochylił głowę. Układ budynku zacho- wywał rozdział zwykłego baru od komfortowej sali barowej, ale obsługiwano je przy wspólnym kontuarze, a Irene i jej klienci nazywali obydwa pomieszczenia po prostu fronto- wym i tylnym. Były tu niskie sufity, nierówne podłogi i ścia- ny grube jak mury lochu. Budynek nie dźwigał lekko ciężaru swych pięciuset lat. Nie sprawiał też jednak wrażenia mu- zeum. Dwa automaty do gry i garstka miejscowej młodzieży stanowiły przekonujący argument, że przybysza nie powita tu stęchlizna starzyzny. Inną sprawą był papierosowy dym. Nick, zagorzały wróg palenia, idąc przez salę, mimowolnie kaszlnął, przyciągając nieufne spojrzenia grupki przy automacie do gry. Widok schludnego, odzianego w elegancki garnitur nieznajomego raczej nie sprawił im przyjemności, a rodzinne podobień- stwo do gospodyni najwyraźniej umknęło ich uwagi. W istocie podobieństwo rzucało się w oczy. Oboje byli po- dobnego wzrostu i zbliżonej budowy ciała; w lśniących, ciemnych włosach srebrzyło się mniej więcej tyle samo siwi- zny; mieli odrobinę zbyt pociągłe twarze i orle nosy, by moż- na ich uważać za atrakcyjnych w klasycznym rozumieniu tego słowa, mimo to coś w ich wyglądzie przyciągało wzrok i z pewnością zostaliby dostrzeżeni w każdym zgromadzeniu. Irene siedziała na stołku za barem, utkwiwszy nieobecne spojrzenie w pustej sali w głębi lokalu, przyciszonym głosem Strona 12 rozmawiając przez ramię z tlenioną na blond barmanką, która raczyła drinkami młodzieńców w sali od frontu. - Oto i on - obwieściła Irene, gdy Nick wkroczył w jej po- le widzenia. - Witaj, przybyszu. - Zeskoczyła ze stołka, pode- szła do brata i ucałowała go. - Dobrze wyglądasz. - Ty też. - Podoba ci się moja kreacja? - Wykonała pół piruetu, prezentując opinającą biodra spódnicę i buty na wysokim obcasie. Blask lampy zamigotał na szkarłatnej bluzce. - Piąt- kowa toaleta specjalnie dla bywalców. Mówię ci, niejeden zrejterowałby do Boatmana, gdyby nie moje nogi. - Nie wątpię. - Rzeczywiście w to wierzył, choć w tej chwili w pubie raczej nie roiło się od jej wielbicieli, a bledną- cy z wolna uśmiech Irene zdawał się to potwierdzać. - Niedługo się zjawią. - Cieszę się, że zdążyłem przed ściskiem. - Wyglądasz, jakbyś przyjechał prosto z biura. - Fakt, ranek spędziłem w biurze. - Masz ochotę na drinka? - Może później. Chciałbym się odświeżyć. - Oczywiście. Zapominam, jaki szmat drogi przejechałeś. Zajmiesz pokój Laury. Jeżeli jesteś głodny, w lodówce jest tarta i sałatka. - Dobrze. Do zobaczenia za chwilę. Nick otworzył drzwi obok damskiej toalety opatrzone ta- bliczką OBCYM WSTĘP WZBRONIONY i wszedł na wąskie schody prowadzące do części mieszkalnej. Przesadzając po dwa stopnie, dotarł do ciasnego podestu wychodzącego na salon i sypialnię, znajdujące się od frontu, oraz kuchnię, ła- zienkę i drugą sypialnię w głębi. Sypialnia z tyłu należała do jego siostrzenicy przebywającej obecnie w szkole z interna- tem. Łóżko zostało już pościelone. Rzucił torbę obok niego, przez chwilę usiłował odgadnąć, kim jest dziewczyna na pla- kacie za drzwiami, a potem skierował kroki do łazienki. Strona 13 Zanim Nick zszedł z powrotem do baru, minęło mniej więcej czterdzieści minut, a w sali z tyłu zainstalowało się już kilkunastu słynnych bywalców, dzielących się dowcipami i plotkami. Niektórych mgliście sobie przypominał i oni też zdawali się go rozpoznać. Wkrótce okazało się, że Irene poin- formowała ich o jego wizycie i jej rzekomym powodzie: przy- jęciu w Trennor. Został przyjęty jak dobry znajomy i stawiał drinki jak reszta towarzystwa. W ciągu kilku następnych godzin nauśmiechał się i nagadał tyle, ile zazwyczaj czynił przez cały miesiąc, aż rozbolała go szczęka, a uczucie napię- cia przerodziło się w nieprzyjemne pieczenie w żołądku. Nikt nie zadał mu pytania, które samo się narzucało: dlaczego nie zatrzymał się w wielkim Trennor, gdzie stało kilka pustych sypialni, między innymi i ta, którą przez wiele lat dzielił ze swoim bratem Basilem, zamiast gnieść się między pluszo- wymi królikami Laury i płytami girls-bandów? I chyba do- brze, bo nie potrafiłby udzielić zadowalającej odpowiedzi. Irene wciąż nie puszczała pary z ust. Może bywalcy już wie- dzą, pomyślał nad trzecim guinnessem, żałując, że w ogóle zgodził się go przyjąć. Może tylko on pozostawał w niewie- dzy. Pochwyciwszy badawcze, a zarazem ostrzegawcze spoj- rzenie siostry zza kółeczek dymu z czyjejś cygaretki, pomy- ślał, że może jednak nie. Gdy wyprowadzono w ciemność ostatniego klienta, a barmankę po pobieżnym sprzątaniu wysłano do domu, do- chodziła północ. Irene zapaliła pierwszego tego wieczoru papierosa, nalała Nickowi i sobie podwójną glenmorangie, po czym usiadła obok brata przy stole najbliższym gazowego kominka, którego blask dawał efekt płomieni tańczących na obramowaniu z kutej miedzi i umieszczonych po obu stro- nach ornamentach imitujących mosiężne ozdoby końskiej uprzęży. - Sprawiają wrażenie całkiem dobrodusznych chłopaków - zauważył, mając na myśli nieobecną już wesołą gromadę. Strona 14 - Czyli nie za bardzo cię wymęczyli? - Posłała mu znad szklaneczki współczujący uśmiech. - Nie. Wszyscy byli... - Pytam o samo przeżycie. Nie lubisz tłumu, prawda? Zwłaszcza gdy sam masz się w nim znaleźć. - Jakoś sobie radzę. - Tak? Martwię się o ciebie, gdy jesteś tak daleko, sam... - Nie masz się o co martwić. - Kiedyś miałam. - Ale już nie. Zrozumiawszy aluzję, Irene zmieniła temat. - Cieszę się, że udało ci się przyjechać. - Sądzisz, że Andrew też się ucieszy? - Oczywiście. Chociaż... - Może niekoniecznie to okaże. - Dobrze wiesz, jaki jest. I powiem ci, że to się u niego pogłębia. - Czy wobec tego niespodziewany przyjazd młodszego brata to naprawdę dobry pomysł? - Przecież jesteśmy rodziną, Nick. Spotkania rodzinne nie mogą był złym pomysłem. Poza tym... - Nie ściągnęłaś mnie tu tylko z myślą o szanownym jubi- lacie. - Nie. - Głęboko zaciągnęła się papierosem. - Naturalnie, chodzi też o tatę. - A czy on wie, że zjawię się w niedzielę? - Nie. Pomyślałyśmy, że... obydwóm sprawimy niespo- dziankę. - Pomyślałyśmy? - Anna i ja. - A Basil? - Wie, co się dzieje. Nick uznał, że to było do przewidzenia, skoro od pewnego czasu Basil mieszkał z ich siostrą Anną. - Szczęściarz. Irene westchnęła. Strona 15 - No dobrze. Trzeba w końcu wyznać całą prawdę. Nie widziałeś taty od ponad roku. Ostatnio mocno się postarzał. Można powiedzieć, że... zmizerniał. Pamiętam, że zawsze był wysoki. A teraz się... skurczył. - W końcu ma osiemdziesiąt cztery lata. - I na tyle wygląda. Gdyby żyła mama, może byłoby ina- czej. A tak, naprawdę nie wiem, czy może zostać w Trennor i dalej snuć się samotnie po domu. - A Pru? - Ledwie jednak Nick wspomniał o sprzątaczce od lat pracującej u rodziców, uświadomił sobie, że jej też niewiele brakuje do osiemdziesięciu czterech lat. - Nie ma go na oku? - Owszem, jeśli coś dostrzega przez kataraktę. Ale nie- wiele już z niej pożytku. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. - Chcesz powiedzieć, że tato musi spojrzeć prawdzie w oczy. - W Tavistock jest zakład, który zdaniem Anny byłby dla niego idealnym miejscem. Gorton Lodge. Nick przypuszczał, że Anna, jako pielęgniarka i admini- stratorka domu opieki w Plymouth, ma odpowiednie kompe- tencje do wydawania ocen w tej materii. Mimo to zdawało mu się, że jest w tym wszystkim niepotrzebny pośpiech. Ogarnęło go współczucie dla ojca - odczucie tak niecodzien- ne, że aż się wzdrygnął. - Sama opowie ci o tym jutro wieczorem. Chciała, żebyś przyjechał na kolację. Ale w Gorton Lodge jest naprawdę ładnie, uwierz mi. Lepszego miejsca nie kupisz nigdzie w okolicy. - W to akurat nie... - Nick urwał. Gdy Irene wspomniała o kupowaniu, przyszła mu nagle do głowy myśl: kto będzie płacił rachunki za Gorton Lodge? Spadek po jego dziadku nie przetrwał do następnego pokolenia. Natomiast ojciec zawsze dawał do zrozumienia, że pensja uniwersytecka - nie wspominając o piątce dzieci - nie pozwoliła mu dobrze za- bezpieczyć się na stare lata. Żadne z dzieci nie zarabiało też grubej forsy. Jedynym źródłem funduszy, które wydawało się oczywiste, był sam Trennor. Ale dom stanowił ich spadek. Strona 16 Dlaczego bracia i siostry Nicka nagle zapragnęli przeznaczyć go na zapewnienie ojcu wygodnej starości? Z jednej strony był to gest godny pochwały, z drugiej jednak bardzo nie w ich stylu. - Irene, trzeba będzie sprzedać dom. - Oczywiście. - A jeśli tato przeżyje jeszcze dziesięć albo więcej lat, na- wet pięć... - To bez różnicy. - Bez różnicy? Mówisz bez sensu. Ile jest wart Trennor? Trzysta tysięcy? Najwyżej trzysta pięćdziesiąt. - Masz rację, tyle by pewnie kosztował na wolnym rynku. - A jaki znasz inny rynek? - Ograniczony. Ktoś zaoferował tacie pół miliona. Nick spojrzał na siostrę zdumiony. - Pół miliona? - Zgadza się. Pięćset tysięcy funtów. Z ręki do ręki. - Przecież... tato nie wystawił domu na sprzedaż. - Stąd premia. - I to jaka. - W tej chwili zdeponowana na rachunku przejściowym adwokata, zgodnie z życzeniem Baskcomba. Baskcomb był adwokatem ich rodziny, a przed nim jego ojciec i ojciec jego ojca. Najwyraźniej kandydat na kupca podchodził do sprawy poważnie. - Kim jest ten ktoś? - Nazywa się Tantris. Nic o nim nie wiem. Nazwisko brzmi z cudzoziemska. Ale nasze też. Żadne z nas nie pozna- ło go osobiście. Działa przez pośredników. - Dlaczego chce kupić dom? - Czy to ważne? - Być może. Co powiedział tato? - Powiedział: „Nie ma mowy”. - Czyli nic z tego. - Chyba że go przekonamy. Wystąpimy zwartym fron- tem. - A więc po to miałem przyjechać. - Niezupełnie. - Irene spojrzała na niego z wyrzutem, jak Strona 17 gdyby zawiedziona sugestią, że nie chodzi o nic więcej. - Uważałam, że masz prawo wiedzieć. Możesz na tym skorzy- stać razem z nami. Albo oczywiście stracić, jeżeli odrzucimy ofertę pana Tantrisa i jego pieniądze. - Nie my, ale tato ją odrzuci. Zresztą to wątpliwa korzyść. Tyle że pieniądze mogłyby dłużej napędzać Gorton Lodge. O ile... - Rachunki ureguluje pan Tantris. Po raz drugi tego wieczoru Nick spojrzał na siostrę, nie kryjąc zdumienia. - Co? - Zapłaci pan Tantris. To będzie coś w rodzaju funduszu powierniczego. Sprawa, zdaniem Baskcomba, nie do zakwe- stionowania pod względem prawnym. - Dlaczego miałby to zrobić? - Żeby przypieczętować transakcję. - Ale... - I oczywiście po to, żeby pokonać nasze opory. Przy- puszczam, że to fortel, żeby przeciągnąć nas na swoją stronę. Nie mam złudzeń co do jego motywów. - Ale jakie właściwie są jego motywy? Dlaczego tak bar- dzo zależy mu na Trennor? Irene wzruszyła ramionami. - Mówiłam już, czy to naprawdę ważne? Udzieliła mu kolejnej wymijającej odpowiedzi, o jeden raz za dużo. Nick nachylił się nad stołem bliżej siostry. - Wiesz, Irene? Zanim odpowiedziała, przez kilka sekund gasiła papiero- sa. - Tak. Wszyscy wiemy. - Z wyjątkiem mnie. - Właśnie. - Więc? - Usiłując wydobyć z niej prawdę, nie krył iryta- cji. - To trochę... niezwykłe. - Nie wątpię. - Powiedziałabym nawet, zaskakujące. Strona 18 - Wobec tego zaskocz mnie. - Właściwie... - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco. - Zamierzam pozostawić to komuś o wiele bardziej kompe- tentnemu ode mnie. - Doprawdy. Któż to taki? - Asystentka pana Tantrisa, panna Hartley, która chce się z tobą spotkać i wyjaśnić całą sytuację. Wolałaby, żebyś usłyszał to od niej, i szczerze mówiąc, ja też. Potrafi odpo- wiedzieć na wszystkie twoje pytania. - Wolałaby? Czyli wie o mnie? - Słyszała o tobie. Dałam jej jasno do zrozumienia, że na- leży uwzględnić twój pogląd. I bardzo jej zależy, żeby usza- nować twoje zdanie. - Bardzo ładnie z jej strony. - Sarkazm. - Irene rozjaśniła się w uśmiechu. - Dobry znak, Nick. - Znak czego? - Powrotu do rodzaju ludzkiego. - Spojrzała na niego z dawną siostrzaną czułością, której nie mógł odrzucić, ale nie mógł też odpowiedzieć podobnym uczuciem. - W końcu do niego należysz. - Kiedy umówiłaś mnie z panną Hartley? - spytał, prze- chodząc do konkretów. - Na jutro w południe. - Tutaj? - Nie, w St Neot. W kościele. - W St Neot? - To w połowie drogi między Liskeard a Bodmin. - Na litość boską, wiem, gdzie to jest. Nie wiem tylko, po co mam jechać taki kawał drogi, żeby się zobaczyć z tą kobie- tą. - Dowiesz się, kiedy tam pojedziesz. - Co to ma znaczyć? - Ma znaczyć tyle, że panna Hartley wszystko ci wytłu- maczy. - Irene wysączyła resztkę whisky ze szklaneczki. - Dlatego też powiem ci dobranoc. Strona 19 Rozdział 2 Z doświadczenia całego życia Nick wiedział, że wszelkie próby nakłonienia Irene do wyjawienia czegoś, o czym po- stanowiła nie mówić, były daremne. Kiedy zbudził się naza- jutrz rano, znalazł odrobinę pociechy w myśli, że darował sobie te wysiłki. Uniknął przynajmniej jednego błędu. Dru- giego jednak nie udało mu się ustrzec i teraz za to płacił. Wypił o wiele więcej, niż miał w zwyczaju. Z każdym bole- snym ruchem głowy żałował drugiej szklaneczki glenmoran- gie, którą opróżnił, gdy Irene poszła spać. Dlatego więc tradycyjna przebieżka w sobotę rano była raczej torturą niż pokrzepieniem. Na szczęście pogoda oka- zała się łaskawa - dzień był szary, bezwietrzny i orzeźwiająco chłodny. Nick pobiegł na południe, minął szkołę Saltash i wrócił ścieżką wzdłuż linii kolejowej. Potem odsapnął na nabrzeżu, obserwując łabędzie i mewy i przyglądając się gę- siom płynącym z gracją po niebie nad dachami Plymouth. Ból głowy wcale nie zelżał - przeciwnie, dokuczał mu coraz bardziej. Nick miał nadzieję, że przynajmniej w pewnym stopniu odpokutował za własną lekkomyślność. Kiedy zbliżał się do Old Ferry, w nozdrza uderzył go aro- mat smażonego bekonu, który, ku jego zdziwieniu, wydał mu się nadzwyczaj kuszący. Chrupki bekon i jajecznica okazały Strona 20 się opatentowanym przez Irene lekarstwem na kaca. I co dziwniejsze, skutecznym. Kiedy już Nick podniósł sobie po- ziom cholesterolu i kofeiny w organizmie; a potem wymoczył się w wannie, znów poczuł się bardziej podobny do w miarę sprawnego fizycznie i trzeźwo myślącego człowieka, którym miał być. O jedenastej wyruszył - dzieliła go godzina od wyjaśnienia tajemnicy, które już od dawna mu się należało. Nick nie pamiętał, czy kiedykolwiek przedtem odwiedzał St Neot. Była to jedna z wiosek na południowym skraju wrzosowiska Bodmin Moor, urządzano do nich rodzinne wycieczki z Trennor, kiedy był dzieckiem, więc zapewne nie- gdyś zawitali i tutaj. Może byli tam na lodach? Nie był pe- wien. Kręta, okolona drzewami droga wijąca się doliną Loveny także nie wywoływała w nim żadnych konkretnych wspomnień. Było to jednak malownicze miejsce; z kominów domków stojących u stóp łagodnych wzgórz wrzosowiska leniwie unosił się dym. Kościół znajdował się w najwyżej położonym punkcie wsi. Była to kanciasta, granitowa budowla nosząca ślady znisz- czenia, prezentowała się jednak okazale, świadcząc o wyso- kim kunszcie budowniczych sprzed wielu wieków. Nick za- trzymał się pod zachodnim murem cmentarza na parkingu należącym również do niewiele mniej szacownej gospody London Inn. Wyglądało na to, że pub jest już otwarty, ale o tak wczesnej porze nie widać jeszcze było dużego ruchu. Ze- gar kościelny pokazywał za dziesięć dwunastą. Nick przyje- chał za wcześnie. Nie on jeden. Zaparkował obok małego czerwonego peu- geota. Kiedy wysiadł, to samo zrobił kierowca peugeota. Była to niewysoka, szczupła kobieta ubrana w dżinsy, sweter i kożuszek, o poważnej, bladej twarzy i ciemnych, kręconych włosach. Zza małych okularów w złotych opraw- kach spoglądały surowo orzechowe oczy. - Pan Paleologus? - spytała z ledwie słyszalnym akcen- tem środkowoangielskim.