Inglot Jacek - Inquisitor
Szczegóły |
Tytuł |
Inglot Jacek - Inquisitor |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Inglot Jacek - Inquisitor PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Inquisitor PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Inglot Jacek - Inquisitor - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Jacek Inglot
Tytul: Inquisitor
Z "NF" 7/93
W appolińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek
ogłaszający koniec długiej przerwy zabrzmiał szczególnie
ostro i nieprzyjemnie.
- Jezuuuu... - zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf,
dla oszczędności zwany Łucjanem, i na jego twarzy odbił się
wyraz zniechęcenia. - Znowu trzeba iść na tę golgotę.
W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze "golgota" nosiła
nazwę jednostki lekcyjnej.
- Jeśli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź
łeb do muszli i pierdolnij deklem - strzelił w jego kierunku
Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego
prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od
rana dręczył go obrzydliwy kac. Lubował się wówczas w
prostych i niewyszukanych mądrościach ludowych.
- Gdybyż to było takie proste - westchnął ciężko
informatyk, nazywany powszechnie Teogderykiem; ksywę tę
nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji
podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania,
co uczniowie mieli za "teoretyczne gderanie". - Poza tym o
wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, najlepiej na
młodym drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli.
Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.
- A idźcie mi do diabła z takimi radami! - krzyknął i
chwytając po drodze dziennik wypadł w głąb szkolnych
kazamatów. Za nim powoli ruszała się i reszta; nauczyciele
łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili
zostałem sam.
Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą
zasadniczo powinienem spędzić na poprawianiu wypracowań.
Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim
kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki,
ułożone jeden na drugim - potrzebny byłby tylko słoik dżemu
i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie
wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak
sugestywna, że poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się
śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się równocześnie za grzech
łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny
stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym
przysiąc, że w powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki
zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym deliberować,
ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki.
- Herman wyskoczył przez okno! - wrzasnęła, okręciła się
w miejscu jak fryga i już ją wywiało z powrotem.
Nie wierzyłem własnym uszom - Herman, historyk, zwany
Pobożnym, bowiem specjalizował się w Piastach śląskich,
sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w całej budzie.
Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu
wydawało się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc.
Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu
szkolnego budynku leżał na wznak Herman, wokół którego
kręciło się kilku uczniów pod dowództwem peowca. Ten
objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z
pęknięciem śródstopia i uszkodzeniem stawów. Błyskawicznie
zbiegłem na dół.
Hermana tymczasem położono na noszach; nie wyglądał
dobrze, cały blady i trzęsący się jak osika.
- Skąd on skoczył? - spytałem. Peowiec bez słowa wskazał
otwarte okno na pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja.
Pochyliłem się nad leżącym historykiem.
- Po coś to uczynił, człowieku boży? - zapytałem. Herman
dalej dygotał, szczękając zębami, w końcu wykrztusił:
- Mmmusiałem... zzzatrzasłłłooo... dzzzwonekkk...
Zrozumiałem z tego, że, zatrzaśnięty w ubikacji, usiłował
przez okno wydostać się na zewnątrz i zdążyć na lekcję. A
mówią, że nauczyciele w ogóle się nie przykładają do roboty.
Proszę, oto nasz historyk ryzykował życiem, aby wyłożyć
absolutnie nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie
trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w Anglii.
Chciałem w tym momencie udzielić Hermanowi pochwały na
miejscu, niczym sam Kim Ir Sen, ale właśnie zjawiło się
dwóch ludzi z pogotowia i peowiec mógł przystąpić do
praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych
noszy na drugie.
Wracając do pokoju zatrzymałem się przy nauczycielskiej
ubikacji. Samobójczy skok z powodu zatrzaśniętych drzwi?
Owszem, czasem zdarzały się zatrzaśnięcia, aż do zeszłego
tygodnia, kiedy jeden z użytkowników definitywnie zablokował
zamek, łamiąc w nim klucz. Od tej pory wchodził tam kto
chciał i miało tak trwać aż do momentu, gdy konserwator
upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (tzn. kupić nowy
zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie inkryminowane
odrzwia; chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do
środka, zatrzaskując je za sobą z całej siły. Potem znowu
otworzyłem. Nic.
Przywidziało mu się czy co? Nie wiedziałem, co o tym
myśleć, w związku z czym dałem sobie spokój i poszedłem na
górę. Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek.
- A ja wam mówię, że on się zakochał - oświadczyła pani
Zosia, rusycystka. - Eto emocjonalnyj cziełowiek,
diejstwitielno romanticzieskaja dusza!
- Herman? - powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. - On
się takimi bzdurami nie zajmuje, to człowiek wyższych
ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej Jadwidze.
Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz
zastanawiać, któraż to bogdanka zmusiła Pobożnego do tak
desperackiego kroku. Wtedy po raz pierwszy padło imię
Patrycji.
- Och, Patrycja... - powiedział z westchnieniem Rybak i
zamknął z lubością oczy.
- Jaka znowu Patrycja? - zdziwiłem się.
- Przekonasz się - Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił
do mnie oko. - Mróz po kościach idzie...
W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie
autorytetu, jako że bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując
resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki owłosienia.
Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się
ze względu na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną
minę, dodał:
- Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za
Hermana na fakultet i zajął ich trochę. Dzisiaj już się nie
da ściągnąć innego historyka.
- I ta Patrycja tam będzie?
Rybak nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko wyjątkowo
obleśnie. Wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać dziennika.
Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze
- fakultet Hermana siedział w środku; z dziennika wynikało,
że jest to szesnastu maturzystów płci obojga. Kładłem już
rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie panująca za
drzwiami cisza. Zwykle czekająca na nauczyciela młodzież
daje czadu na całego, zupełnie nie oszczędzając młodych
strun głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza
absolutna, coś tam przez szpary we framudze przeciekało -
jakieś wielogłosowe dyszenie, sapanie, chwilami mlaskanie.
Do licha, co oni tam wyprawiają? - pomyślałem, naciskając
klamkę.
Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę, od całości sceny
dostałbym prawdopodobnie pomieszania zmysłów. Ujrzałem oto
fragment zajmującego środek klasy kłębowiska nagich ciał,
zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto mógł wymyślić.
Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym,
tartacznym rytmie i w monotonii charakterystycznej dla
pornosów produkcji Madame Orlowski. Gapiłem się na to przez
piętnaście może sekund, po czym zatrzasnąłem z hukiem drzwi
i oparłem o nie ciężko, ledwo mogąc ustać na drżących
nogach.
Otarłem chusteczką pot z czoła - od tego widoku spociłem
się jak mysz. Nie ulegało wątpliwości, że albo ja
zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur. Tak czy
owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do
dzieła.
Otworzyłem drzwi na oścież - gwar klasy ucichł i
uczniowie, jak na komendę, obrócili ku mnie głowy. Wszyscy
siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z
rozłożonymi książkami i zeszytami. Na mój widok wstali i
chcieli chórem powiedzieć dzień dobry, ale machnąłem ręką,
aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem Hermana i
zacząłem sprawdzać obecność.
Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen,
trzynastym. Oczywiście rewelacje Rybaka na jej temat, jak
zwykle u tego erotomana, okazały się przesadzone, niemniej
zełgałbym jak pies, mówiąc, że nie uczyniła na mnie
wrażenia. Wysoka, rudowłosa, zielonooka, o ładnej, pociągłej
twarzy, zepsutej trochę zbyt intensywnym makijażem.
Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując
mnie spod zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś
niepokojącego. Poczułem się naraz nagi i zawstydzony - czy
może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer 5?
Taki wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako
Emmanuelle w czasie sceny w samolocie, między jednym a
drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska
nierządnica.
Cała reszta klasy spoglądała na mnie w sposób jak
najbardziej niewinny i prozaiczny. Jeśli jeszcze minutę temu
nurzali się grupowo w rui i porubstwie, musieli mieć wręcz
nieludzką zdolność metamorfozy - albo to, co widziałem,
stanowiło wyłącznie twór mojej imaginacji. Wyglądało to tak,
jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych snów
Rybaka.
Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona,
rozluźniona nawet, uśmiechała się do mnie z nietajoną
perwersją. O wszystkim wie! - przeszło mi przez głowę w
nagłym olśnieniu. I to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W
jej oczach zamigotały figlarne ogniki, rozchyliła usta i na
moment ukazał się w nich koniec różowego języka, dotykający
górnej wargi. Przeklęta nimfetka, czy myśli, że każdy w tej
szkole jest Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich
najszczerszych uśmiechów, typu "belfer też człowiek". Zawsze
zdążę się z nią policzyć.
- Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu
Lutra i kontrreformacji. Jedną z cech kryzysu renesansu było
nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy podręcznik
inkwizycji, "Młot na czarownice", po łacinie Malleus
Maleficarum, opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze
przed wojnami religijnymi...
Dzień następny zaczął się zwykłym szkolnym kieratem: lekcja,
przerwa, lekcja. O wypadku Hermana dyskutowano jeszcze, ale
z mniejszym zapałem. Bardziej się stresowano mającą niedługo
nastąpić kuratoryjną wizytacją. Tak trwało aż do długiej
przerwy.
Kręciłem się wtedy na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk
znika właśnie w sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po
niespełna pół minucie z paniką wypisaną na twarzy. Spojrzał
w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał
przy drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo
klamki.
- Co się dzieje? - zapytałem. - Wyglądasz, jakbyś
zobaczył diabła...
- Gorzej - sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. -
Sam popatrz.
Uchylił je na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka
głowę. Rzeczywiście, tego widoku można było się
przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę i czy
jakieś szczególne defekty, nie, wszystko przedstawiało się
bardzo przyzwoicie. Niemniej widok dokumentnie gołej
sekretarki, pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w
środku szkolnego dnia trochę zaszokować. Krystyna, nieco
pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i
spojrzała na mnie.
- Dlaczego nie wchodzisz? - zapytała spokojnie.
- Zzzzarazzz... - cofnąłem się i zamknąłem drzwi.
Teogderyk wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat
jest chwilowo nieczynny. Spojrzał na mnie ponaglająco.
- Zrób coś! - syknął.
- Ale co? - zupełnie nie miałem żadnego pomysłu.
- Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać.
Wiśta wio, łatwo powiedzieć - przyszła mi na myśl jedna z
ludowych mądrości Rybaka. Chyba jednak nie było innej rady.
Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do
biurka Krystyny.
Nadal siedziała za nim goła jak ją Pan Bóg stworzył: z
tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym w porządną, wojskową
kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały pończochy wraz z
bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku
charakter osoby systematycznej i uporządkowanej. Dlatego to,
co widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w
głowie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa
demonstracja znudzonej na śmierć urzędniczki - i takie
wypadki notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z tym
określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok,
wulgarne propozycje itp. Krystyna nadal pracowicie
wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej uwagi.
- Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później,
teraz jestem zajęta - otworzyła skoroszyt i sprawdzała coś w
rozdzielniku.
- Ehm, jakby ci to powiedzieć... - podsunąłem sobie wolne
krzesło i usiadłem tuż przy biurku. - Powiedz mi, jak się
czujesz?
Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą.
Wzrok miała niewinny i niczego nieświadomy. Znalazłem w nim
tyleż perwersji co i kociego płaczu, jedynie chłód i
irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy.
- Nie narzekam - odparła. - A co się właściwie dzieje?
- Eee, widzisz... - wiłem się jak na szpilkach,
zastanawiając gorączkowo, jakby tu jej powiedzieć. - Wydaje
mi się, że nie wszystko jest z tobą w porządku.
Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie
znowu, tym razem z rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w
górny róg pokoju; zawsze podejrzewałem, że ma niezły biust.
- Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? - zapytała
zimno.
- Nie, skądże, tylko... - plątałem się coraz bardziej.
Cierpiętniczo wzniosłem oczy do nieba, tam szukając
natchnienia. - Tfu, zaraza, apage, satanas...
Na ziemię sprowadził mnie jej cienki wrzask: Krystyna
zakryła piersi rękoma i, krzycząc coraz głośniej,
rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca,
gdzie mogłaby się schować.
- Nie wrzeszcz - powiedziałem i z godnością odwróciłem
się do niej plecami. - Ubranie masz z tyłu, złożone na
krześle. Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie.
Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan.
Wyglądał dosyć marnie: podkrążone oczy i drżące ręce,
którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki papierosa.
W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił się
ku mnie.
- Wiesz, chciałbym pogadać - szepnął konspiracyjnie.
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy.
- To może po lekcjach? - zaproponowałem. - Kończymy dziś
chyba razem.
- Wolałbym jak najwcześniej - mruknął zgnębionym głosem i
powlókł się przed siebie.
Reszta dnia minęła spokojnie. Po ostatniej lekcji Łucjan
dał mi znać, abym nie wychodził z pokoju nauczycielskiego;
został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w stosie
komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo oficjalnie:
- Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i
niewytłumaczalnych, a nawet niesamowitych i, jakby tu
rzec...
- Diabelskich - poddałem mu uprzejmie.
- No właśnie - z miny Łucjana przebijał wstyd
racjonalisty przyłapanego na wierze w krasnoludki.
- A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt -
zaśmiał się kpiarsko Teogderyk, od początku nadstawiający
ucha. - Młodzież nazywa go inkwizytorem.
- A w czym konkretnie rzecz? - zapytałem.
Łucjan chrząknął zakłopotany.
- W klopie - wyjaśnił. - To było wczoraj, już po wypadku
Hermana. Lepiłem z 2a plastelinowy model Ślęży i ubabrałem
się po łokcie. Odkręciłem kran i... - przerwał i zbladł jak
ściana.
- I co? - zapytał Teogderyk, wyraźnie zaciekawiony. -
Fenol czy rtęć?
- Krew!!! - wybuchnął Łucjan. - Siknęło tak, że po
sekundzie obryzgało mnie od stóp do głów, strumień walił z
kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją wszędzie,
na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą.
Próbowałem zamknąć kran, ale kurek urwał się i został mi w
ręku. Strumień walił jak oszalały, potem strzeliła głowica
kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura
wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to wszystko
z siłą górskiej kaskady. Nie mogłem nic zrobić, stałem już
po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do drzwi, ale
wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną
stronę. Zbełtana krew sięgała mi po szyję i...
- Zemdlałeś - stwierdziłem beznamiętnie. - To jedyny
rodzaj ucieczki w takich sytuacjach.
- Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce.
Po krwi nie było ani śladu, ciekła tylko woda z zatkanego
zlewu.
- Ciekawe - mruknął Teogderyk. - Plaga indywidualnych
halucynacji?
- Jakich halucynacji?! - uniósł się geograf. - Czułem
smak tej krwi, plułem nią i rzygałem...
Ale ja już miałem gotową hipotezę.
- Uczysz przypadkiem Patrycję?
- Tę rudą? Owszem, leniwa bestia aż strach, huknąłem jej
ostatnio lufę...
- No właśnie - uśmiechnąłem się szeroko. - Zapytaj ją
przy najbliższej okazji o byle co i postaw dobry stopień.
Nie powinno być więcej halucynacji.
Łucjan popatrzył na mnie podejrzliwie.
- Co takiego?
- Zrób, jak mówię, później ci wyjaśnię w czym rzecz -
ziewnąłem i spojrzałem wymownie na zegarek. Z moich
dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman postawił
Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie
fakultetu. Łucjan patrzył na mnie jeszcze przez chwilę,
potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy
drzwiach zatrzymał się na moment.
- Naprawdę myślisz, że to pomoże? - spytał.
- Tak - odparłem. - Jeśli nie, pomyślimy o czymś innym.
Kiedy drzwi się za geografem zamknęły, Teogderyk obrócił
się ku mnie gwałtownie.
- Co ty wyprawiasz, chłopie? Co ma z tym wszystkim
wspólnego Patrycja? I co to ma być to "coś innego"?
- Wszystko jest pod kontrolą - oświadczyłem, niedbale
oglądając paznokcie. - Po prostu moim zdaniem Patrycja
jest czarownicą.
Oczy Teogderyka o mało nie wyszły z orbit. Otworzył usta
i przez chwilę poruszał nimi niemo jak ryba.
- Chyba żeś ocipiał albo i zwariował - wystękał w końcu.
- To czytanie tych średniowiecznych bzdetów rzuciło ci się
na mózg. Czarownice w wieku komputerów! Czysty obłęd! Idź
się leczyć, człowieku!
- A dlaczegóżby nie? - zareplikowałem spokojnie. - Skoro
istnieje Bóg i Diabeł, to dlaczego nie czarownice? No chyba
że pierwszych dwóch nie ma, to rzeczywiście czarownice wraz
z nimi między bajki trzeba włożyć.
- Wykręcasz kota ogonem - mruknął Teogderyk, człek bardzo
pobożny. - Nie o to mi chodziło.
- Dobrze, daj mi w takim razie jakiekolwiek racjonalne
wyjaśnienie tego, co dzieje się w szkole od dwóch dni? Plaga
indywidualnych halucynacji? Co to właściwie znaczy? Równie
dobrze mógłbyś powiedzieć, że przechodzimy epidemię
tropikalnego bzika, mimo że wiosna dosyć chłodna.
Informatyk milczał, gryząc w zamyśleniu koniec długopisu.
- No dobrze - powiedział wreszcie. - Załóżmy, czysto
teoretycznie, oczywiście, że masz rację. Jej zachowanie w
stosunku do nauczycieli jest w tym kontekście rzeczywiście
zrozumiałe - stawiają jej pały, to się mści. Ale co jej
zawiniła Krystyna?
- To też już ustaliłem - triumfalnie wyszczerzyłem zęby.
- Krystyna widziała Patrycję w tancbudzie o podejrzanej
reputacji, zwanej "Czerwonym młynem". Mówił mi znajomy
policjant, że to gniazdo młodocianej prostytucji i
prawdopodobnie punkt rozprowadzania haszu. Już kiedyś
wyrzuciliśmy uczennicę za konszachty z tamtejszym
towarzystwem...
- Nie wiedziałem - powiedział Teogderyk.
- No to teraz wiesz.
- ...że nasza sekretarka prowadzi tak intensywne życie
nocne.
Oczywiście musiałem go zabrać ze sobą. Siedział skulony w
kącie, pociągając przez słomkę sok pomarańczowy i gapiąc się
na podstawową klientelę "Czerwonego młyna". Stanowili ją
neohippisi, poobwieszani różnymi sznurami i wisiorami
mającymi pełnić funkcję indiańskich amuletów; i właściwie
tylko tyle łączyło ich z poprzednikami z epoki sweet sixty,
jako że ci dzisiejsi ufryzowali sobie włosy najnowszymi
kolorowymi żelami, a w ubiorze przeważały banalne hawajskie
koszule. No i oczywiście hasz, który dystrybuowano
praktycznie jawnie i bez ograniczeń.
Między nimi kręciło się multum młodych dziewczyn,
poubieranych jak lale, w większości jeszcze licealistek.
Miałem wrażenie, że dostrzegam pośród nich kilka twarzy,
znanych mi ze szkolnych korytarzy. Tej, na którą czekaliśmy,
nadal nie było.
- Jest - powiedział naraz Teogderyk i wskazał słomką
przed siebie. - Przy tym podświetlanym parkiecie.
Rzeczywiście, zobaczyłem tam Patrycję. Co prawda,
odmienioną, bo umalowaną na demona trzeciej klasy i w
ciemnych, zakrywających pół twarzy goglach. Ale z rudymi
kłakami nic nie mogła zrobić. Patrzyła w naszym kierunku - w
ręku trzymała krwistoczerwoną różę. Obrywała płatek po
płatku i jadła je powoli, w rytualnym jakby namaszczeniu.
Obok niej stała dziewczyna niewątpliwie znacznie młodsza,
drobna, pulchna blondyneczka o twarzy niczym aniołek.
Patrzyła na Patrycję jak w gwiazdę.
- Znasz tę dzieweczkę obok? - pochyliłem się ku
informatykowi. Ten poprawił okulary i spojrzał uważniej.
- To chyba mała Maria z 2c - powiedział po chwili. -
Wyglądają na bardzo zażyłe psiapsiółki.
W tym momencie discjockey wybełkotał coś do mikrofonu,
ruszył kogut ze stroboskopowym światłem, a z głośników
zaryczał "Guns N'Roses". Młodzież, opalona haszem i opita
piwem, wlała się na parkiet szeroką strugą. Ale natychmiast
można było spostrzec, kto tu rządzi - wokół Patrycji, która
tańczyła z początku samotnie, od razu utworzył się krąg
pięciu-sześciu młodych samców, najwyraźniej aspirujących do
roli wybrańców na resztę nocy. Wykonywali ruchy posuwisto-
kopulacyjne, wypinając do przodu biodra, dobrze spęczniałe w
kroku. Patrycja jednak falowała zupełnie osobno w sennym,
odurzającym rytmie, prawie nie zwracając uwagi na charczenie
głośników. W pewnej chwili wydało mi się, że ponad ich
głowami patrzy wprost na mnie. Obróciłem się ku
Teogderykowi.
- Wiesz, już Przybyszewski w swoich sławnych krakowskich
wykładach zwracał uwagę, że kontakty z diabłem wpływają na
chuć czarownicy, staje się ona seksualnie nienasycona...
- Naprawdę? - Informatyk wpatrywał się w tańczących przez
zapotniałe z emocji okulary. - Zobacz teraz.
Patrycja tańczyła jakby opętana przez sto demonów - wiła
się i skręcała, spalana przez wewnętrzny ogień; wirujący
wokół niej absztyfikanci, bardzo przypominający trutni w
konkurach do królowej roju, systematycznie słabli od żądzy i
zbyt intensywnego gibania i nieruchomieli powoli, uznając
się kolejno za pokonanych - pozostał tylko jeden,
najwytrwalszy, dotrzymujący Patrycji kroku w jej rozszalałym
tańcu św. Wita. I wydawałoby się, że to on dostąpi końcowych
łask, że to jego wybierze - już prawie że go obejmowała,
podchodził do niej z rozpromienioną twarzą, gdy Patrycja
nagle znieruchomiała. Absztyfikant też się zatrzymał,
zdezorientowany. Dziewczyna przeszła obok, mijając go,
jakąby wcale nie istniał, i wyciągnęła z tłumu śliczną małą
Marię, która ze szczęśliwym piskiem rzuciła się jej na
szyję. Obie, ściśle objęte, tańczyły dalej same, całując się
i pieszcząc.
- To takie buty... - powiedział Teogderyk i przetarł
okulary.
- Ano takie - wstałem i poszedłem do ubikacji, aby
wydalić z organizmu nadmiar piwa. Gdy wychodziłem, czekała
już pod ścianą. Zanim zdążyłem zareagować, zarzuciła mi ręce
na szyję i pocałowała, wsuwając gorący i lepki język do
moich ust. Stałem jak sparaliżowany, nie drgnął mi nawet
jeden mięsień. Trwało to może z pół minuty. Wreszcie,
zniechęcona mą bezczynnością, odsunęła się trochę.
- Nie mów mi, belfrze, że nie masz ochoty - sapnęła.
Wsunęła nogę między moje uda i zajrzała namiętnie w oczy.
Mruczała przy tym miękko, ocierając się jak spragniona
pieszczot kotka. Zielonooka diablica, wzbudzająca żądzę
Salome, wodząca na pokuszenie Jana Chrzciciela. Zaraz, jak
to stało u Wilde'a... "To ust twoich pragnę ja, Jokanaanie!
Twe usta są jak szkarłatna obręcz na wieży z kości
słoniowej. Są one jak łuk króla Persów, malowany cynobrem i
nabijany koralem. Nie ma na świecie nic tak czerwonego, jak
usta twoje... Daj mi całować twe usta!" A cóż jej
odpowiedział prorok? "Nigdy! Córo babilońska! Córo
sodomska! Nigdy!" Ciekawe, czy i moją głowę kazałaby sobie
przynieść na srebrnej tacy?
- Mam wrażenie, iż mylisz wkładanie klucza do dziurki z
otwieraniem - oświadczyłem, uwalniając się z jej objęć.
Zesztywniała, jak rażona piorunem. W jej oczach błysnęło na
mgnienie coś zimnego i przerażającego.
- Impotent! - wysyczała po chwili, dygocąc z wściekłości.
- Ach, moja droga, cóż tak złego widzisz w dążeniu do
świętości? - zapytałem, nie mogąc się powstrzymać. Patrzyła
na mnie zmrużonymi, kocimi oczyma, znowu spokojna i
opanowana, oblizując prowokacyjnie wargi. Zaśmiałem się i po
sztubacku pokazałem jej język.
- Sie masz, mała - powiedziałem i najspokojniej w świecie
wróciłem do stolika. Teogderyk wiercił się tam nerwowo.
- Dlaczego właściwie tu przyszliśmy? - w jego głosie
brzmiała irytacja.
- To proste: rzucić jej wyzwanie. Chcę, aby wiedziała, że
na nią poluję. Wtedy zacznie popełniać błędy.
Teogderyk przyjrzał mi się bacznie znad opuszczonych
okularów.
- Stanowczo za dużo czytasz - stwierdził.
Tak to niektóre sprawy swoje szatani przez czarownice
zwierzchownie tylko, i na oko odprawują, tak i w odmienianiu
ludzi w postaci bestyi jakichkolwiek postępować zwykli. Bo
przemienienie postaci w postać albo stworzenia w
stworzenie, sam szatan zna, że nie czyje insze, tylko Boże
dzieło jest... Teogderyk, zniecierpliwiony, przewrócił parę
kartek. Bartholomeus de Spina Dominikanin, Theolog i
Inquisitor w swej książce, którą napisał o czarownikach
powieda: Iż niejaki Antoni Leo, mieszczanim Fererski z żoną
swoją pod przysięgą zeznali, że przed trzema laty w łożnicy
swojej dobrze zamknionej nocy jednej, dwa wielcy kotowie
pokazali się, czyhając na jedno ich dziecię, których oni
ponieważ spali nie postrzegli, aż skoro dziecię krzyczeć
poczęło. Już albowiem prawie wyssali byli krew z dziecięcia
onego...
- Toż to stek bredni! - wybuchnął i cisnął "Młotem na
czarownice" w kąt. Poszedłem tam, podniosłem książkę i
starannie otrzepałem z kurzu.
- Zgadzam się, że Sprenger i Kraemer to wielebni durnie i
traktat w dziewięćdziesięciu procentach składa się ze
ściągniętych od innych idiotów głupot, niemniej w tych paru
procentach ich uwagi należy traktować poważnie. Z faktem
omamiania zmysłów zetknęliśmy się już osobiście - zwróć
uwagę na to, że zawsze czarownica działa w zgodzie z
obowiązującą w danym czasie konwencją kulturową, z
powszechnymi wyobrażeniami. W średniowieczu mogło być to
przemienianie ludzi w zwierzęta. Dziś są to chwyty z
kiczowatego horroru, że ci przypomnę strugi krwi zalewające
w klopie Łucjana, ewentualnie uczniowskie dowcipasy, czyli
goła sekretarka. Wcale się nie zdziwię, jeśli niedługo po
szkole będzie grasował zombi, taki sam jak we "Wrotach
Piekieł" czy innym horrorzydle. Niewątpliwie nasza ruda
oblubienica szatana będzie szukała inspiracji w zalewającej
rynek wideo tandecie, jest co prawda czarownicą, ale i
nastolatką... Choć teraz moim zdaniem na pewien czas
przycichnie.
- Dlaczego?
- Przyczai się i będzie czekała na nasz ruch. Jest bardzo
odważna, ale nie głupia.
- A my co na to?
- Nic, też poczekamy i zastanowimy się - otworzyłem
traktat wielebnych inquisitorów. - A znasz ten kawałek?
Powiedamy, iż sprawą szatańską i omamieniem zmysłów
sposobami...
- Czekaj - Teogderyk podniósł do góry palec i myślał nad
czymś intensywnie. - Załóżmy, powtarzam, załóżmy, że
Patrycja jest naprawdę czarownicą i dysponuje wykazanymi
wyżej możliwościami. To dlaczego, mądralo, nie zrobi z nami
porządku? Powinno to dla niej być pestką! Jakieś gusła,
woskowe laleczki i te sprawy, hę?
Westchnąłem ciężko, niczym Pan nad niewiernym Tomaszem, i
otworzyłem Malleus na stosownej stronicy.
- W miasteczku abowiem Rawensburgu, gdy czarownice na
śmierć skazane, od Radziec były pytane, dlaczego by nam
Inquisitorom, jako inszym ludziom, czarami swemi nie
szkodziły. Odpowiedziały: Iż aczkolwiek to czynić częstokroć
pragnęły, jednak nie mogły. Gdy ich pytano przyczyny,
odpowiedziały, iż nie wiedzą, tylko że ich szatani tak
nauczyli. Jako abowiem częstokroć tak we dnie, jako i w
nocy, nam nieprzyjazne były, trudno wypowiedzieć: to jako
małpy, częścią jako psi, albo kozy wrzaskiem, i nacieraniem
swym nam się przykrzyły. Ale chwała Bogu najwyższemu, który
swoją dobrocią, nas niegodnych sług i stróżów
sprawiedliwości obronić raczył.
Teogderyk otworzył szeroko usta, w niemym podziwie dla
obydwu zacnych dominikanów.
- Próbowała mnie podejść, ale jej nie wyszło - dodałem. -
W tym punkcie Sprenger i Kraemer wydają się mieć rację.
Słuchaj jednak dalej: Powiedamy, iż sprawą szatańską i
omamieniem zmysłów sposobami opisanymi wszystko się dzieje.
Powiedał abowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski
zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił.
Rozkazała mu czarownica, żeby na drzewo pewne wstąpił i z
gniazda, w którym takowych członków było niemało, któryby mu
się spodobał, wziąć pozwoliła. Gdy tedy on jedne najwiętszy
między nimi obrawszy wziąć go chciał. Rzekła czarownica,
zaniechaj tego, abowiem to jest plebana jednego.
Początkowo planowałem śledzić Patrycję sam, ale po namyśle
odstąpiłem od tego - moje zniknięcie ze szkoły zwróciłoby
jej uwagę, wzmogłaby tylko czujność. Poza tym, choć zdaniem
Sprengera i Kraemera nie była zdolna dobrać mi się
bezpośrednio do skóry, mogła rzucić urok na kogoś z
najbliższych i popróbować szantażu. Tego chciałem uniknąć,
więc w końcu postanowiłem nająć zawodowego detektywa. Sam
udawałem, że moje zainteresowanie sprawą osłabło. Zresztą,
po naszym spotkaniu w tancbudzie wszelkie szkolne incydenty
ustały.
Raport detektywa z trzech pierwszych dni obserwacji nie
zawierał nic osobliwego: dziewczyna zdawała się prowadzić
żywot jak najbardziej wzorowej uczennicy. Nawet do
"Czerwonego młyna" więcej nie zaglądała. Przestawała
wyłącznie z małą Marią; spędzała z nią całe popołudnia,
spacerując po parkach i przesiadując w kawiarniach: potem
siedziały do późna w noc u niej w domu, w ładnej willi,
położonej w jednej z dzielnic podmiejskich.
Przeczytałem raport coś ze trzy razy, nic w nim nie
znajdując, aż przy czwartym razie złapałem się za głowę -
ten imbecyl detektyw schodził z posterunku około dwudziestej
trzeciej, kiedy gasło światło w pokoju Patrycji.
Zrozumiałem, że muszę jednak wziąć sprawę w swoje ręce.
Czwartej nocy sam dyżurowałem, ukryty w chaszczach
naprzeciwko domu Patrycji - rzeczywiście, little sweet Marie
poszła sobie kwadrans po dwudziestej drugiej i światło w
pokoju dziewczyny paliło się jeszcze przez pół godziny. Potem
zgasło.
Czekałem dalej - nie działo się nic poza rabanem
czynionym przez koty, których w tej okolicy musiały grasować
całe hordy. Czas płynął, a ja nie zdołałem zaobserwować
żadnego podejrzanego ruchu, odgłosu czy światła. Willa
Patrycji pozostawała ciemna i głucha. Już chciałem zejść z
posterunku, odsądzając się od czci i wiary za głupotę, kiedy
w głębi ulicy zawarczał motor - pod dom dziewczyny zajechała
taksówka, jedna z popularnych w mieście radiotaxi.
Szczęknęła furtka i na chodniku pokazała się Patrycja,
stąpająca cicho jak kot. Wsiadła do samochodu - taksówka
zawróciła i wtedy dostrzegłem jej numer, który sobie
zanotowałem w pamięci. Nie chcąc swoim widokiem płoszyć
ptaszka, siedziałem nadal w krzakach, póki motor
odjeżdżającego wozu nie ucichł na dobre.
Dotarcie do najbliższej nocnej knajpy z telefonem zajęło
mi prawie dwadzieścia minut; tam poczekałem drugie tyle,
przy mocnej kawie, potem zadzwoniłem do radiotaxi i
zażądałem przysłania taksówki o numerze podpatrzonym przed
domem Patrycji. Wymyśliłem na poczekaniu historyjkę, że
jechałem nią parę godzin temu i prawdopodobnie to w niej
właśnie zostawiłem ważne dokumenty, których nie mogę teraz
znaleźć. Na taksówkę czekałem następne dwadzieścia minut. Za
kierownicą siedział świński blondyn, na oko około
czterdziestki.
- To pan jest tym zapominalskim? W wozie nic nie ma... -
przerwał i przyjrzał mi się dokładniej. - Hej, szefie, wcale
pana dzisiaj nie wiozłem!
- Zgadza się - wyciągnąłem setkę i pokazałem mu. - To za
rezygnację z dalszych pytań. Druga będzie za małą
informację.
Taksówkarz wziął banknot i przyglądał mu się nieufnie.
- Jaką informację? - spytał.
- Gdzie pan zawiózł tę dziewczynę, po którą przyjechał
dokładnie godzinę temu?
- Taką rudą? - patrzył na mnie coraz bardziej
podejrzliwie. - Panie, kto pan jesteś?
- Przyjaciel jej rodziców - powiedziałem. - Chcą
wiedzieć, gdzie szlaja się ich ukochana córeczka. Może po
spelunach ćpunów albo jako cichodajka, różnie może być. Jest
jeszcze nieletnia... i, sam pan wie... a sutenerstwo jest w
tym kraju karane.
- Nie mam z tym nic wspólnego - obruszył się blondyn. -
Zawiozłem ją, gdzie chciała i koniec. Nigdy przedtem jej nie
widziałem. Czy muszę być w to wmieszany?
- Niekoniecznie - otworzyłem tylne drzwiczki i wpakowałem
się do taksówki. - O ile szybko pojedziemy dokładnie na to
samo miejsce.
Taksówkarz wysadził mnie dwie przecznice od szkoły.
Zaklinał się, że Patrycja na pewno tu wysiadła. Nie
pozostawało mi nic innego, jak mu uwierzyć. W okolicy nie
było żadnego nocnego klubu czy dyskoteki, co najwyżej dwie
lub trzy meliny narkomanów. Ale przecież czarownica nie
potrzebowała narkotyków. Gdzie zatem ją diabli ponieśli?
Zastanawiając się nad tym bezwiednie doszedłem do szkoły.
A może tu? Ha, pomysł godny Cortazara, pomyślałem, powoli
okrążając przysadzistą, ciemną bryłę szkolnego budynku.
Światło paliło się tylko u nocnego stróża, poza tym zostało
wszędzie dokładnie wygaszone. Nocny stróż, pan Czesio, po
gospodarsku dbał o takie sprawy.
Z braku lepszego pomysłu postanowiłem sobie obejrzeć tył
budynku. I tu było ciemno i głucho, chociaż, gdy się
uważniej przyjrzałem, dostrzegłem cieniutką jak igła,
niebieską smugę na wysokości drugiego piętra, tak jakby ktoś
niezbyt dokładnie dopasował do framugi zaciemniającą
materię. Szybko przeliczyłem okna. Mogło tu chodzić jedynie
o pracownię komputerową.
Zawróciłem i pobiegłem do wejścia; niezbyt przytomny pan
Czesio otworzył dopiero po dziesięciu minutach. Mocno się
zdziwił moim widokiem, jeszcze bardziej zdziwiły go
tłumaczenia, że zostawiłem w pokoju nauczycielskim ważne
dokumenty, do których muszę mieć natychmiast dostęp. Machnął
ręką i wpuścił mnie do środka.
Szkoła sprawiała wrażenie cichej i opuszczonej; moje
kroki odbijały się w pustych korytarzach ogłuszającym prawie
echem, mimo iż starałem się iść na palcach. W końcu, tuż
przed drugim piętrem, zdjąłem buty i dalej posuwałem się w
skarpetkach.
Drzwi do pracowni komputerowej zastałem lekko uchylone;
dobiegał zza nich niebieski, rozmigotany blask, jakby od
pracującego monitora. W pierwszej chwili pomyślałem, że to
Teogderyk zostawił na chodzie komputer, ale zaraz
przypomniałem sobie o automatycznym wyłączniku -
rzeczywiście przydarzyło mu się to kiedyś raz czy dwa, więc
zainstalował zegarowy system automatycznie odłączający
pracownię od sieci punkt o ósmej wieczorem. Po tej godzinie,
aby skorzystać z komputera, każdy musiał sam przekręcać
główny wyłącznik. Rozszerzyłem szparę jeszcze o parę
centymetrów i wcisnąłem się do środka.
Pracownia składała się z dwóch części - małego
przedsionka, zawalonego gratami gospodarza, to jest starymi
pulpitami, komputerami minionych generacji i stosami
wydruków. Teogderyk nigdy nie umiał pozbywać się śmieci. W
drugim pomieszczeniu, właściwej pracowni, stały użytkowane
komputery. Wewnętrzne drzwi, łączące ją z przedsionkiem,
były szeroko otwarte. Trzymając się ściany zajrzałem tam
ostrożnie przez framugę.
Największy monitor, Teogderykowa chluba z superkartą
SVGA, został wystawiony na środek pracowni - mimochodem
zauważyłem, że wszystkie jednostki pracują i są połączone
szeregowo. Przed monitorem, na rozścielonej na podłodze
czarnej, aksamitnej materii siedziało po turecku pięć
dziewcząt, zupełnie nagich i odwróconych do mnie tyłem. Na
samym przedzie była Patrycja, jej rude włosy lśniły miedzią
w zimnym blasku padającym z monitora. Spojrzałem na ekran.
Z początku nie zobaczyłem nic, tylko taflę niebieskiego
światła: gdy jednak wyostrzyłem wzrok, dostrzegłem blade,
falujące linie, układające się w niepokojąco znajomy
kształt, jakby zarys jakiejś głowy. Linie ciemniały, rysy
stawały się coraz wyraźniejsze - po chwili nie miałem
najmniejszych wątpliwości. To musiał być On! Przybył we
własnej plugawej osobie.
Dlaczego akurat w postaci starego kozła? - zastanowiłem
się. Być może była to kwestia wyobraźni, takim go widziałem
na średniowiecznych rycinach. Dla swych nastoletnich
czcicielek mógł być równie dobrze gwiazdorem rocka.
Koźli łeb stawał się coraz bardziej wyraźny - czart
uśmiechnął się i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Głos
szedł przez jeden z komputerowych głośników, elektronicznie
zniekształcony. Nie przypominało to żadnego ze znanych mi
języków europejskich, raczej arabski, choć chyba i nie to,
może chodziło o jakiś zaginiony język z dorzecza Tygrysu i
Eufratu, akadyjski czy babiloński. Demon wypowiedział kilka
zdań w owym narzeczu, a potem patrzył na swe czcicielki,
które gięły się w pokłonach. Patrycja odpowiedziała mu w
tymże babilońskim czy akadyjskim, na co czart uśmiechnął się
tak obrzydliwie, że zgięło mnie w pół. Zaczął się zmniejszać
i oddalać - jednocześnie coś działo się ze światłem;
buchający z monitora strumień gęstniał i tężał, stawał się
oślepiająco jasny: świetliste, wężowe sploty omotywały
dziewczęta, które zdawały się znikać w ich objęciach. W
końcu blask stał się tak jasny, że nie mogłem dalej patrzeć
i zamknąłem oczy.
Ciemność zapadła równie gwałtownie co cięcie gilotyny.
Kiedy znowu otworzyłem oczy, przez chwilę nie widziałem
zupełnie nic. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności,
odkryłem, że dziewczyny znikły. Później dostrzegłem
matowe iskrzenie ekranu monitora; wyglądało to bardzo
dziwnie, więc podkradłem się bliżej, prawie dotykając go
nosem.
Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wyglądało to tak,
jakby ktoś wyjął szybę, a monitor jakimś cudem działał
dalej. Przestrzeń w środku miała charakter trójwymiarowy:
przed mymi oczyma rozpościerał się baloniasto wydęty
przestwór, równie realny w swej przestrzenności co horyzont
widziany przez bulaj statku.
W samym centrum coś się kotłowało, jakieś ogniki odległe
zda się o całe lata świetlne: jeden był większy, pozostałe
krążyły wokół niego, to się zbliżając i zlewając z nim, to
znów odskakując. Przypominało to garść robaczków
świętojańskich, kopulujących zajadle w bezgwiezdną letnią
noc. Uniosłem rękę i zbliżyłem do ekranu; tam, gdzie powinna
być szyba, odczuwałem jedynie lekki, elektrostatyczny jakby
opór - dłoń przeszła przez niewidzialną barierę i znalazła
się w środku. Obserwowałem ze zdumieniem, jak bieleje i
rozbłyska białym światłem. Cofnąłem ją natychmiast. Rój
ogników zawirował gwałtownie i zaczął się przybliżać,
olbrzymiejąc w oczach. Widocznie narobiłem w tym świecie
jakiegoś rabanu. Wróciłem z powrotem za drzwi - widziałem
jeszcze, jak nadlatywały, podobne białym łabędzicom o
fosforyzującej skórze i rozwianych włosach. Zaczynałem nawet
rozróżniać ich twarze, gdy tak płynęły, rozgarniając
roziskrzoną czerń ramionami.
Ekran znowu bluznął strugą światła, które układało się na
czarnym aksamicie w kształty dziewcząt. Elektroniczny sabat
dobiegł końca. Nie potrzebowałem czekać na nic więcej.
Na palcach zbiegłem na dół. Machnąłem na pożegnanie panu
Czesiowi i pośpieszyłem do siebie. To dziwne, ale do tej
pory nie przyszło mi do głowy, że może ich być więcej. Każda
czarownica musi mu przyprowadzić następną. Jego apetyt jest
niezaspokojony - Sprenger i Kraemer pisali o tym tak:
Zamykając ten Rozdział powiedamy, że szatani, abo latawcy
nie tylko z białymigłowami z ich sprośności spłodzonymi, abo
im od bab przy porodzeniu ofiarowanymi, zwykli obcować, ale
też wszelkim usiłowaniem o wstyd uczciwszych i
świątobliwszych panienek przez zwodznice czarownice starają
się. Czego nas doświadczenie w Rawensburgu nauczyło, gdzie
pewne czarownice spalone przed dekretem przyznały się. Iż
miały to rozkazanie od swych mistrzów, żeby wszelakie
starania czyniły, około zwiedzenia tak panienek, jako i wdów
świątobliwych. Wszystkie towarzyszki Patrycji należały do
wzorowych uczennic z bardzo dobrych domów. Tak zresztą jak i
sama Patrycja.
- Diabeł w komputerze? Odbiło ci na dobre! - Teogderyk patrzył
na mnie zatroskany, z pewnością zastanawiając się, jak tu
najszybciej wezwać speców od kaftana bezpieczeństwa.
- A dlaczegóż by nie? - zaatakowałem. - Czy nie myślałeś
nigdy, że przestrzeń wirtualna* to znakomity byt pośredni
między ich a naszym światem? Coś, co jest i zarazem nie jest
materialne, taka strefa graniczna, przedsionek do ich świata?
I zarazem obszar, do którego mamy nieskrępowany dostęp z
obydwu stron. Dlaczego diabeł nie miałby z tego skorzystać?
On zawsze potrafił się dostosować i wszystko, cokolwiek
stworzył człowiek, przeciwko niemu obrócić. Dlaczego i nie
komputer? Znajdź mi teraz jakąś nastolatkę, która o północku
pójdzie pod krzyż na rozstajnych drogach i tam, zakopawszy
zdechłego kota, czarta przyzywać zacznie? To już się
skończyło wraz z Malleus Maleficarum, epoka elektronicznie
przetwarzanej informacji ma też i elektronicznego diabła.
Innymi słowy każdy wiek ma takiego diabła, na jakiego
zasłużył. Diabeł w Oświeceniu na przykład objawiał się w
postaci ufraczonego Niemczyka, wypisz wymaluj jakby stary
Emmanuel Kant. Filozoficznie też i bluźnił, uwodząc swe
ofiary pseudoidealistyczną dialektyką...
- Dosyć! - jęknął Teogderyk i zatkał sobie uszy. - Sam
już nie wiem, kto tu ma szmyrgla, ja czy ty...
- Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą - poklepałem go
uspokajająco po plecach. - Odetkaj uszy i słuchaj mnie
uważnie: moim zdaniem skurwysyn ma zakodowany w którymś z
twoich komputerów system umożliwiający mu wejście w
przestrzeń wirtualną. Powinniśmy spróbować go zlokalizować.
- Ale jak? Czy znasz jakąkolwiek nazwę czy hasło?
- Oczywiście, że nie. Dlatego zamkniesz jutro od rana
pracownię i przejrzysz wszystkie dyski plik po pliku. Jeśli
trafisz na coś podejrzanego, daj mi znać. I weź ze sobą
flaszkę święconej wody.
Teogderyk zamrugał w zdezorientowaniu oczyma.
- To chyba żart?
- A jak myślisz?
Cholernie bym chciał, aby to wszystko okazało się tylko
głupim dowcipem.
Sześć godzin pracy zdało się psu na budę; po skończeniu
swoich lekcji poszedłem mu pomóc. Przejrzeliśmy wszystkie
twarde dyski plus multum dyskietek. Nie znaleźliśmy nic, co
by wykraczało poza normę.
- No, co teraz, mądralo? - Teogderyk obrócił się dookoła
na krześle obrotowym, plecami do monitora, na którym
wylistował ostatni zbiór.
- Nie wiem - gapiłem się bezmyślnie na ekran, zupełnie
wyprany z pomysłów. - Na pewno sprawdziliśmy wszystko?
- Co do bajta. Nic nie ma.
- To niedobrze. Nie mamy zbyt wiele czasu. Zauważyłeś, że
Patrycja zniknęła i od dwóch dni nigdzie się nie pokazuje?
- I owszem - Teogderyk stukał paznokciem w pulpit, jakby
się nad czymś zastanawiając. - Ta mała z 2c zresztą też.
Chyba urwały się razem. Jeśli to gdzieś jest, to tylko w
BIOS-ie.
- W pamięci stałej komputera?
- Tak. - Sięgnął po swoją torbę i czegoś w niej szukał.
- Nigdy nie słyszałem, aby zwyczajny użytkownik mógł
sobie w niej grzebać - zauważyłem.
- Bo i nie może - odparł i wyciągnął z jakiejś tajnej
przegródki starannie zapieczętowaną kopertę. - Dostałem to
od jednego kumpla na wypadek, gdybym miał z nim problemy. -
Włożył dyskietkę do napędu i wczytywał program.
Na ekranie pojawiły się kolejno wszystkie zbiory BIOS-u;
kompletnie nic mi nie mówiły. Teogderyk wyciągnął skądś
długi wydruk i porównywał go z ekranem.
- A to co za diabeł? - zatrzymał listowanie i wskazał na
jeden plik. Do licha, że też wcześniej go nie zauważyłem!
- BERESHIT.RAB - odczytał Teogderyk. - Czegoś takiego tu
nie powinno być!
- Bereshith Rabba, demon pożądania, wspominany w
Talmudzie. Dobra nasza, znamy imię sukinkota!
- Zaraz zrobię z nim porządek - zawołał informatyk i nim
zdołałem zareagować, naprowadził nań kursor. Gdy stukał
komendę "delete", klawiatura trysnęła iskrami, głowica
zaskrzypiała jak darta blacha, a wentylator bluznął czarnym
dymem. Skoczyłem do głównego wyłącznika i odciąłem prąd. W
powietrzu rozszedł się swąd palonego plastyku. Teogderyk
gapił się w osłupieniu na smętne resztki komputera.
- Co to było, do cholery?! - wybuchnął.
- Siła nieczysta - objaśniłem. - Tego się nie da ot tak
sobie skasować. Tu trzeba czegoś innego.
- A czego?
- Egzorcyzmów.
Popatrzył na mnie wzrokiem człowieka, którego tak
wykończono psychicznie, że gotów jest uwierzyć w każdą
brednię.
- Czy umiesz napisać wirusa? - zapytałem.
- Oczywiście. Każdy w miarę zaawansowany informatyk to
potrafi.
- Świetnie. Zadaniem naszego wirusa będzie podklejenie do
każdego pliku tak w DOS-ie jak i w BIOS-ie czy gdziekolwiek
bądź pewnego, w sumie niedużego tekstu.
- Jakiego znowu tekstu?
- Weź ołówek i pisz: In nomine Patris et Filii et
Spiritus Sancti, Amen. Ego te exorciso, spiritus immunde,
Bereshith Rabba...
Nie mogłem się opędzić od myśli, że Patrycja coś szykuje, i
to coś bardzo brzydkiego. Jej zniknięcie wyglądało nad wyraz
podejrzanie, zwłaszcza że tak naprawdę nie uczyniłem nic,
aby ją spłoszyć. Dlaczego wzięła ze sobą tego aniołka,
słodką, małą Marię? Nie zauważyłem jej pośród uczestniczących
w sabacie wiedźm, stąd wniosek, że nie została jeszcze
dopuszczona. Czy miało stać się to teraz? A może chodziło o
coś znacznie gorszego, wręcz potwornego? Podejrzenie, które
mi w tym momencie przyszło na myśl, poderwało mnie do
gwałtownego biegu. Szkoła była tuż obok, sprawdziłem, czy
aby na pewno mam dyskietkę, którą dał mi przed chwilą
Teogderyk. "Moim zdaniem zwariowaliśmy z kretesem" -
oświadczył przy tym. Tak, masz rację, jesteśmy szaleńcami
Bożymi - szepnąłem i pobiegłem jeszcze szybciej.
Drzwi do szkoły zasta