Głowacki Ryszard - Raport z rezerwatu

Szczegóły
Tytuł Głowacki Ryszard - Raport z rezerwatu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Głowacki Ryszard - Raport z rezerwatu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Głowacki Ryszard - Raport z rezerwatu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Głowacki Ryszard - Raport z rezerwatu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RYSZARD GŁOWACKI RAPORT Z REZERWATU Krajowa Agęcja Wydawnicza Warszawa 1982r. SPIS TREŚCI Czym jestem Ostatnia wyprawa Voya Berga Nielojalność Dżin dla profesora Nieudany eksperyment Poradnia neoscjentologiczna Raport z rezerwatu Kontrakt Donos Desperat CZYM JEsTEM Wątpliwości, bezustanne wątpliwości... Jedno kolosalne pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi odmianami, a na iedną z nich nie mogę znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda cząstkowa odpowiedź byłaby równocześnie tą całkowitą, ostateczną, jedyną... Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej największą pomyłką rojącą sobie panowanie nad Czasem i Przestrzenią? A może tylko skomplikowanym homeostatem powołanym do spełnienia ściśle określonego zadania i prze- znaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie? Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu, rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasność spojrzenia, wdzięk uśmiechu - wszystko jest zapisane misterną mozaiką atomowych drobJn na niewidzialnych wstążkach chromosomów. Czy posągowym Apollinem mi być, czy też chromym od początku swej drogi nieszczęśnikiem, radosnym jasnovvło- sym zjawiskiem przywołującym uśmiech na stroskane twarze przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewną najadą królu- jącą wśród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydują one. Pędzę wolny i silny głębią oddechu, ciała posłuszeństwem, sprężystością kości i mięśni. Dokąd? Dokąd chcę pędzić, co zdobyć? Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcą one, zaśpiewam ptakiem odwieczną pieśń istnienia, wiatrem przyfrunę, burzą, orka- nem, tęczą roztoczę przed ciżbą zdumionych oczu, w pląsach motylich zawiruję pod kopułą niebios, w twardym kamieniu słowa rzeźbę wykuję nie podatną czasowi. I wszędzie cząstkę siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa! Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwet- ka superzorganizowanego automatu sterowanego prądami płynącymi siecią wysokooporowych przewodów. Nieco mniej prymitywna ta sieć - nieco szybciej płyną w niej impulsy. I już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze- wagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo... Nieco bardziej skomplikowane połączenia między komór- kami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych ma- leństw tworzą geniusza. Praca - powiecie - praca nad sobą wyniesie cię ponad dolinę przeciętności. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale jeśli gdzieś tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje? Pulsują gruczoły, nabrzmiewają ciężarem związków produ- kowanych, zdumiewających, czekają na chwilę odpowiednią by użyć tych wytworów. Pochylają się głowy mędrców nad preparatami - mierzą, liczą, analizują. Już wiedzą! Jak żyć, skoro stany świadomości mają chemiczną motywa- cję? Pierwsze uniesienie młodości, miłość i nienawiść. boha- terstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania określonych substancji produkowanych zgodnie z założonym harmono- gramem. A co z dobrem i złem? Czy wolną wolę też mam wbudowaną w program? Nie zdając sobie z tego sprawy sam wytwarzam związki do kierowania sobą. A jeśli ktoś kiedyś zechce mnie pozbawić tej roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów? Pytania, pytania, pytania... Garbiąsię umęczone bezruchem grzbiety, pochylają nad preparatami głowy. Lecz czyż któraś podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy? Awięc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automa- tem, zmieniającym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed- nio gruczoły, czy też niezależną Istotą? Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!! - Wyłącz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się zdaje, że jest człowiekiem... OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze ścian płynę- ły ciche dźwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał ją, ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygod- niowych wypraw na koncerty. Prawdę mówiąc, te koncerty starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na większe poświęcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna i dostojna - słowem inna. Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przyświetlną prędkością stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri. Za jakąś godzinę osiągną umowną granicę Układu wyznaczo- ną w odległości 50 jednostek astronomicznych od Słońca i wtedy trzeba będzie włączyć silniki hamujące. Potem nastąpi okres hamowania i m…newrowania wśród pól grawitacyjnych, aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkość i po dwóch tygodniach osiąść na orbicie parkingowej Księży- ca. Zresztą Instrukcja Wejścia w Układ nie pozostawia możli- wości jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszą być włączone silniki hamujące. Okresu tego nikt nie lubi, bo to przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył w poprzedniej wypr�wie, często mawiał, że starzeje się tylko i wyłącznie między Plutonem a Ziemią. Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast. - Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół godziny wchodzimy do domu. - W porządku - odparł - już idę. Powoli wstał, wyłączył muzykę, włożył buty i poszedł do sterowni. Fred, który pełnił dyżur, uśmiechnął się na jego widok. - No, wreszcie zacznie się coś dziać! - Podaj sytuację. - Za kwadrans osiągamy położenie "plus pięćdziesiąt". Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę osiągniemy dziesiątego czerwca - wyrecytował nawigator. - Dziękuję... Coś ty powiedział Fred? Dziesiątego czerw- ca? Przecież to rocznica mojego ślubu z Kris. Ale będzie miała niespodziankę, gdy się zjawię w domu. - Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś rozliczyli wcześniej niż po dwóch dniach, zwłaszcza po wyprawie trwającej dziewięć lat. Bę- dziesz w domu najwcześniej dwunastego. - Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie rocznica ślubu. - Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieści siedem lat formalnych, a trzydzieści biologicznych. Ślub brałeś mając dwadzieścia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta piąta rocznica. Brawo! - Fred, ja muszę zdążyć. - To niemożliwe, szefie. Voy zamyślił się. - Fred, a gdybyśmy trochę opóźnili włączenie silników? Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy moglibyśmy zyskać te dwa dni. - Instrukcja mówi, że na granicy Układu... - Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile należy opóźnić hamowanie, aby zameldować się na Lunie o dwa dni wcześniej? - Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czter- dzieści siedem minut. - Silniki włączyć o czasie "T plus czterdzieści siedem minut"! - Rozkaz! W sterowni zapanowała nagła cisza. Wskaźnik chronome- tru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy. Nawigator wstał i przesunął ją o 47 minut do przodu. Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwując wyła- niające się z mroków Wszechświata Słońce. Wreszcie Voy włączył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym głosem rzekł do mikrofonu: - Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma. Potwierdzić w kolejności. - Drugi gotów! - Trzecia gotowa! Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca wyłączył obwód i zwrócił się do nawigatora: - Przepraszam cię, Fred. Jeśli będzie granda to i tak spad- nie na mnie. Zresztą to przecież moja ostatnia wyprawa. Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do trans- portowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy będę w domu. - Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o gran- dzie. Witać nas będą... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić. Spokojna głowa. Zgodnie z obliczeniami Knoa osiągnęli orbitę Luny ósmego czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łącznikowego i po chwili byli już w Bazie. Z ulgą opuścili pudło "Contacta", które przez tyle lat było ich światem. Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad dachem Bazy świeciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po uroczystości powitania poszedł do Centrali i poprosił o połą- czenie ze swoim domem. Dość długo nikt się nie zgłaszał, aż wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspa- ny, kobiecy głos. - Słucham... - To ja, wróciłem. - Kto mówi? - Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg. - Tato! To ja, Yola. Włączam wizję. Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewająco znana, dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego córka, którą zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynką ze sterczącymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już dziewiętnaście lat. - Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłeś przez te dziewięć lat. Powiedz coś. - Yo, poproś mamę i chłopców. - Zaraz ich obudzę. - A która u was godzina? - Już po północy. - To nie budź chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Poproś tylko mamę. Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było tylko ścianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łączność się urwała. Próby powtórnego połączenia się nie dały rezultatu. Numer na Ziemi nie odpowiadał. - Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy. Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji Rozliczeniowej materiałów dotyczących wyprawy. Wszystkie były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach pokładowych, ale szczegółowe badania potrwają całe lata. A zresztą, niech o to boli głowa tych facetów z Dokumentacji. Załoga "Contacta" została przewieziona specjalną rakietą na orbitę Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpoznał ze wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi- tu wieku słynny astronauta ostatnie lata przed przejściem na emeryturę spędzał między Ziemią a Księżycem. Przywitali się serdecznie. - Gratuluję Berg, odwaliliście kawał roboty. - Dziękuję, co słychać u ciebie? - Przecież widzisz, przekroczyłem limit biologiczny i bawię się w taksówkarza. Ziemia - Księżyc i z powrotem. Rzygać się chce. A za rok muszę już przejść do pracy na dole, w šrzędzie Kosmicznym. Chyba oszaleję za biurkiem. - Nic ci się nie stanie Lars, a twoje doświadczenie bardzo przyda się w Urzędzie. Ale, ale - ile ty masz lat? - Dopiero siedemdziesiąt cztery. - Lars, do kogo ta mowa, przecież piętnaście lat temu gdy byłem z tobą na piątej Tolimaka B, dociągałeś setki. Teraz musisz mieć już ponad sto dziesięć. - Notak, alety liczyszwedług metryki -zaśmiałsię Larsen. Dochodzili właśnie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz- nie uściskał swojego starego dowódcę i przyjaciela. - Do zobaczenia Lars, trzymaj się. - Cześć chłopcze, przyjemnego urlopu. Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewylądowali w Centralnym Porcie na Saharze. Znów przemówienia, kwiaty i w końcu do załogi "Contacta" zostały dopuszczone rodziny i przyjaciele. W tłumie ściskających się i płaczących ze szczęścia ludzi Voy długo nie mógł zobaczyć swoich. W końcu znalazł ich stojących daleko z tyłu, pod ścianą budynku poczekalni - Yolę i bliźniaków. - Dzieci! - Tato! Córka rzuciła mu się naszyję; czuł,że łzy zbierają mu się pod powiekami. Chłopaki, przywitajcie się z ojcem. Dwóch dziesięcioletnich, identycznych chłopców, sięgają- cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzyło w jego kierunku. Voy wyjechał gdy zaczynali stawiać pierwsze kroki. - Poznajmy się, jestem Voy, wasz ojciec. - Cześć! -wrzasnęli równocześnie-totyjesteś nasz stary? Nie wyglądasz na to. - Dlaczego? - Za młody - podsumował ten, który miał na koszulce wyhaftowaną literę B, czyli z pewnością Bert. - Uhm - potwierdził ten drugi z literą A, oczywiście Art - Georg lepiej pasuje. - Nie plećcie głupstw - ofuknęła ich siostra - chodźmy do samolotu. - Jak to - zdziwił się Voy - a gdzież mama? - Wyjechała - krzyknęli bliźniacy. - Dokąd? - Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chodź- my bo za chwilę jest odlot - głos córki dziwnie przy tym drżał. W samolocie usiedli obok siebie. Chłopcy popychali się na sąsiednich fotelach. - Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mamą, czy chora? - Nie, nie. Kris musiała wczoraj wyjechać. Zostawiła nagra- ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej wyprawie. Voy wyczuł niechęć córki do kontynuowania tematu. Reszta podróży upłynęła im na chaotycznej wymianie zdań o gwiaz- dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim chcąc w kilku słowach zawrzeć dziewięcioletnią rozłąkę. Późnym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy był bardzo zmęczony. Kilkakrotne zmiany warunków grawitacyj- nych i klimatycznych w ciągu ostatnich kilku dni dawały znać o sobie. Pragnął tylko jednego - spać! Obudził się około południa - z ogrodu , przez uchylone okno dolatywał śpiew ptaków, widać było błękitne niebo. Nastoliku obok tapczanu stał przenośny videofon. Na nim leżała zaklejo- na koperta, na której ręką Kris było wypisane jego imię. Voy rozdarł kopertę i niecierpliwie wcisnął kasetę w gniazdo odtwarzania. Ekran pozostał pusty, ale z głośnika rozległ się głos Kris, Kris za którą tak tęsknił przez cały czas od chwili opuszczenia domu. - Voy, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy. Oglą- dałam wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia- łam cię. Wyglądasz wspaniale. Nie zmieniłeś się nic przez ten długi czas. Przeciwnie niż ja. Wiem, że sprawię ci przykrość, ale nie chciałam rozmawiać z tobą, gdy mnie Yola obudziła w nocy. Bałam się. Wiedziałam, że wracacie. Już od tygodnia mówiło się niemal wyłącznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna podał, że macie zbyt dużą szybkość. Ja jedna wiedziałam dlaczego... Z pewnością jesteś zaskoczony tym co mówię. Ale pomyśl spokojnie - dwadzieścia pięć lat temu pobraliśmy się. Mieliśmy oboje po dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj ja mam czterdzieści siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy- dziestki. Sam mi tłumaczyłeś, że prędkości przyświetlne powodują prawie całkowite zatrzymanie procesu starzenia się komórek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Widać to już było wyraźnie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z tych dwudziestu pięciu lat małżeństwa spędziliśmy razem nie więcej niż cztery. Jesteśmy wprawdzie rówieśnikami w sensie formalnym, ale biologicznie i psychicznie należymy już do dwóch różnych pokoleń. Pamiętasz moją mamę z czasów gdy jeździliśmy do niej na wakacje na Sycylię? Tak właśnie ja wyglądam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze miały tendencję do szybkiego starzenia się. Cóż, to ta południowa uroda, którą tak zachwycałeś się dawniej... Już w czasie twojego ostatniego urlopu godzinami musiałam pracować nad swoim wyglądem... zresztą spójrz na mnie, a sam się przekonasz... Głośnik umilkł, a ekran powoli zaczął się rozjaśniać. Po chwili ukazała się na nim kobieca postać na tle ogrodu. Była to Kris; ale gdyby nie wiedział, że to będzie ona, nie domy- śliłby się tego. Wpatrywał się z osłupieniem w zbliżającą się kobietę, która w niczym nie przypominała mu ukochanej Kris. - Widzisz najlepiej sam, czas jest łaskawy tylko dla was, bohaterów Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie było, często zamykałam się w swoim pokoju i oglądałam holograficzne zapisy naszych wspólnych wycieczek. Jesteśmy na nich jak dawniej piękni i szczęśliwi, Aż kiedyś, niedawno, stanęłam koło twojego hologramu i popatrzyłam w lustro. To było szokujące i wtedy postanowiłam... Nie pasujemy do siebie. Ty jesteś młodym człowiekiem, osiągnąłeś prawie nieśmiertel- ność, jak mityczni bogowie greccy. Możesz mieć każdą piękną dziewczynę, której tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe. Za twój trud, za lata zamknięcia w tych przeklętych blaszan- kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzejącą się kobietą... Kris znów umilkła, aby się nie rozpł…kać; twarz jej zni- knęła z ekranu, na którym widać teraz było tylko gałęzie drzew. Wkrótce jednak znów rozległ się jej głos, lecz już inny, zdecydowany: - Musimy się rozejść. Mam przyjaciela. Nazywa się Georg. Od trzech lat spotykamy się, chodzimy na koncerty, do parku. On ma pięćdziesiąt pięć lat, jest wdowcem. Jego żona zginęła w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzieścia lat temu. Była meteorytologiem. On sam nigdy nie był nigdzie poza Ziemią. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem. Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Chłopcy za nim przepadają. Chce się ze mną ożenić. Powiedziałam że dam mu odpowiedź po twoim powrocie. Dam mu ją, Voy. Tak będzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla chłopców i dla niego. Małżeństwo anulujemy w przyszłym tygodniu. Parę lat temu wszedł w życie przepis dopuszczający do udziału w wypra- wach pozaukładowych tylko ludzi stanu wolnego lub całe małżeństwa. Jeśli chodzi o Yolę, to ona ma twój charakter. Za niecałe dwa lata skończy Szkołę Nawigatorów i ruszy twoim śladem. Tak postanowiła. Opiekuj się nią. Ty wróć do gwiazd. Wiem, że je kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez nich. Żegnaj. Ekran zgasł i nastała przeraźliwa cisza. Voy poczuł potwor- ną pustkę w głowie. Długo leżał patrząc niewidzącymi oczyma w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie weszła Yola i nic nie mówiąc zaczęła go głaskać po głowie. Nagle odezwa- ła się: - Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko załatwiłam. - Dobrze. Ten tydzień nad morzem bardzo dobrze mu zrobił. Kąpali się. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa- no Voya do rozmównicy. Zobaczył uśmiechniętą twarz Knoa. - Cześć stary, słyszałeś, organizuje się wyprawa w rejon Canis Maioris. Przewidywany czastrwania piętnaście lat. Start za dwa lata. Ciebie proponują na dowódcę. Jutro ma z tobą rozmawiać sam Stary. Wiadomość spadła na Voya jak grom z jasnego nieba. Pożegnał się z Fredem, a potem udał się na długi, samotny spacer brzegiem morza. Po powrocie wszedł do pokoju córki . - Yo, prawdopodobnie zaproponują mi dowództwowypra- wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. Myślę, że byłaby to dla ciebie znakomita praktyka po ukończeniu szkoły. Tylko gdy wrócisz, nie będziesz już mieć przyjaciółek... Oczy Yoli zrobiły się ogromne. Z radości zdołała tylko rzucić mu się na szyję i wykrzyknąć: - Tato! NIELOJALNOŚć Lubił te późne niedzielne popołudnia. Od morza wiała zwykle lekka orzeźwiająca bryza, nieodmiennie niosąca ta- jemniczy zapach wielkiej przygody, odległych lądów i ocea- nów, cichych koralowych wysp o pocztówkowej urodzie. i tej niepowtarzalnej radości. jaką daje przecinanie wiecznie roz- kołysanej tafli wód. W jego uregulowanym życiu niedzielne spacery miały wyso- ką rangę i były cząstką nie zmienionego od lat rytuału. Najpierw urocze, pachnące domowymi obiadami i smażoną rybą zaułki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes- ne kryte molo, wcinające się daleko, daleko w morze, a na koniec powrót reprezentacyjną, wysadzaną palmami aleją do centrum miasta. Tam, nie bacząc na wysokie ceny, wypijał w ulubionym lokalu lampkę dobrego wina i wracał do swojego niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy. Dzisiaj również odbył już pielgrzymkę po labiryncie nadmor- skich uliczek, dwukrotnie przemierzył całą długość śmiałej żelbetowej estakady i zapuścił się w rozwichrzony szpaler pięknych drzew wiodący do śródmieŚcia. Na chwilę zatrzymał się przy odsłoniętym przed kilkoma zaledwie dniami monu- mentalnym pomniku Generała i, nasy‡iwszy oczy tym nowym urbanistycznym akcentem stolicy, ruszył w stronę Śródmieś- cia, gdzie czekała na niego szklaneczka z chłodnym wytraw- nym winem. Pisk naciśniętych gwałtownie hamulców zmusił go do odwrócenia się. Zobaczył, jak z dużego, szarego samochodu ;wyskakuje dwóch rosłych mężczyzn i biegnie w jego stronę. Twarze ich były zdumiewająco jednakowe i sprawiały wrażenie gumowych masek. - To ten? - Ten! Strumień ohydnie śmierdzącej cieczy zalał mu twarz i oczy. Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni po chusteczkę, nim zdążył ją wyciągnąć, już ktoś wykręcił mu ręce i założył na nie kajdanki. Równocześnie na głowę narzucono mu jakiś worek i uderzono pięścią w plecy. - Ruszaj! - usłyszał niski szorstki głos. Zrobił kilka kroków we wskazanym ki‚runku i wtedy jakieś ręce pociągnęły go za klapy marynarki. Upadł na twarz jak kłoda, obijając sobie równocześnie kolano o jakiś wystający kant. Trzasnęły zamykane drzwiczki i natychmiast poczuł gwałtowne szarpnięcie ruszającego samochodu. Oprócz odgłosów jazdy nie dochodziły go żadne inne dźwięki. Samochód zakręcił kilka razy i wreszcie znieruchomiał. Poczuł kopnięcie butem w żebra i usłyszał znany mu już głos. - Wstawaj ! Po omacku podniósł się z podłogi, uderzył głową w dach furgo- netki i stanął niezdecydowanie na ugiętych nogach. Znowu poczuł uderzenie pięścią w plecy. ruszył więc ostrożnie przed siebie, pamiętając o tym, żeby nie uderzyć głową w coś wys- tającego i by nie wypaść z samochodu. Poczuł pod nogami urywającą się płaszczyznę podłogi i delikatnie zaczął szukać gruntu. Udało mu się stanąć na ziemi bez szwanku i wtedy usłyszał rechot kilku głosów. - To jakiś cwaniak! - Tresowany... - Zawsze wypadają na pysk, a temu się udało. He, he, he! Poczuł tępe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i stały nacisk jakiegoś przedmiotu. - Lufa! - przemknęło mu przez skołataną głowę. Nacisk zelżał na moment. aby zaraz nasilić się gwałtownie, ruszył więc przed siebie szurając butami po żwirowanym pod- wużu. Po kilku krokach wyczuł stopnie schodów. Było ich trzy. Odgłos otwieranych drzwi, silne pChnięcie w plecy, trzaśnięcie metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewnątrz. Cisza. Stał niezdecydowanie, bojąc się poruszyć, aby nie wpaść w jakąś pułapkę. Worek zwisał na nim luźno; schyliwszy głowę, mógł dostrzec szpice swoich butów. - Gdyby tak mieć wolne ręce... - schylił się głęboko do przodu, lecz worek tkwił na swoim miejscu. Klęknął - także bez rezultatu. W końcu położył się na kamiennej podłodze i mozolnie wyczołgał z potrzasku. Był w małym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek sprzętów. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod sufitem, przez które sączyło się troChę światła, dwoje żelaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze była popstrzona przez muchy żarówka, zwisająca na drucie z sufitu. Rozglądał się bezradnie po pustym wnętrzu, nic nie rozumiejąc z błyskawicznie rozwijającej się akcji. Dopiero teraz poczuł piekący ból poniżej kolana. Podciągnął nogawkę spodni i spojrzał na nogę - głęboko zdarta skóra odsłaniała kawałek kości. Cienkie strużki krwi zastygły już na goleni. Nagła jasność poraziła mu wzrok: Skulił się, jak przed oczekiwanym ciosem, zasłonił oczy skutymi rękami. Światło padało gdzieś z góry, z ukosa. Oślepiające. - Wysuń ręce! - wielokrotnie wzmocniony głos płynął z niewidocznych megafonów nieomal dotykalnym miażdżącym strumieniem. , Wykonał polecenie natychmiast. Wiedział o coţim chodziło - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym przedramieniu byłdoskonale widoczny w jaskrawym świetle padającym od strony sufitu; z pewnością obserwowali go przy pomocy kamery. Światło zgasło równie nagle, jak poprzednio się zapaliło. Początkowo nie widział niczego oprócz jasnych, pulsujących kręgów. Dopiero po chwili zaczął rozróżniać kontur zakrato- wanego okna i zarys metalowych drzwi w ścianie. Nagle poczuł, że zaczyna go ogarniać wściekły, bezsilny gniew, spływa wyczuwalną gorącą falą aż po palce rąk i nóg. - Hej! Jest tam kto? Odezwijcie się! - sam zdziwił się brzmieniu swojego głosu. Odpowiedziała mu głucha cisza. Nic, żadnej reakcji. A prze- cież musieli słyszeć. Musieli! - Ludzie! Nic złego nie zro- biłem! To jakaś pomyłka! - Stul pysk! -zagrzmiało naglezewszystkich stron i równie nagle ucichło. Zrezygnował. Apatycznie powlókł się pod ścia- nę i usiadł na podłodze, oparłszy plecy o twardy szorstki mur. Sciemniało się. Najpierw zniknęły zarysy metalowych drzwi, potem żarówka ze sznurem, a w końcu nie mógł już dostrzec konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Stracił poczu- cie czasu. Zdawało mu się, że siedzi tutaj, w tej ciemności, już bardzo długo. Wstawał kilkakrotnie, by rozprostować zbolałe kości i rozgrzać się trochę, bo od kamiennej posadzki zaczęło ciągnąć chłodem. Nagle zapaliła się brudna żarówka zwisająca z sufitu, a po chwili usłyszał zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy- pnęły nie naoliwione zawiasy i równocześnie gdzieś u góry rozległ się twardy męski głos: - Twój numer? - Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem M - zero zero tysiąc dwieście siedemdziesiąt cztery. - W porządku. Wyjdź przez te drzwi i idź przed siebie. Żarówka zgasła i jedynym pUnktŠm orientacyjnym stał się jasny prostokąt otwartych drzwi z perspektywą słabo oświet- lonego korytarza. Ruszył w tę stronę, oglądając się na boki. Po kilkunastu krokach doszedł do błyszczącej metalowej zapory, lecz gdy zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki, przeszkoda bezszelestnie uskoczyła w bok i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu z małym kwadratowym stołem i krzesłem pośrodku. - Siadaj! - polecił mu niewidoczny mężczyzna o twardym, zdecydowanym głosie. - Nazwisko, imię. - Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie rozumiem o co tu chodzi? - Od stawiania pytań to my jesteśmy. Urodzony? - Dwunastego maja w osiemdziesiątym ósmym. - Imię ojca? - Też Edward. - Zgadza się. Ukończona Szkoła informatyki, pracujesz w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa- ler. Zamieszkały Bananowa czternaście, mieszkanie siedem. Potwierdzasz? - To wszystko absolutna prawda, ale... - Służba wojskowa w jednostce numer pięćdziesiąt siedem tysięcy pięćset piętnaście, przeniesiony do rezerwy w stopniu młodszego sierżanta z opinią... Wynik strzelania z pistoletu testowego - dostateczny, sprawność fizyczna - średnia. Wzrost sto siedemdziesiąt osiem, oczy szare. Znaki szczegól- ne - blizna o kształcie trójkąta w okolicy lewego łokcia, czarne znamię wielkości ziarna grochu na karku, w rozmowie często używa wyrazu "absolutnie". Nałogi - wytrawne wino. Za granicą nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh plus. Uzębienie - brak lewej górnej szóstki, w prawej dolnej piątce plomba z biolamitu. Zgadza się? - Tak, tylko numeru jednostki już nie pamiętam, a i z tą plombą, to też nie mam pewności. - Nieważne. My wiemy o każdym więcej, niż on sam. Mamy tu takie rzeczy, o których się nikomu nieśniło. Każdy obywatel jest dla nas przezroczysty jak szkło. Nasz system informacyjny pozwala w ciągu kilku sekund mieć wszystkie dane o interesu- jącym nas osobniku, łączni‚ ze zdjęciem, odciskami palców i innymi ciekawymi materiałami. Mówię ci to, abyś nic nie kręcił, lecz szczerze odpowiadał na pytania. Pamiętaj - tylko szczerość może cię uratować. Nasze aparaty zarejestrują każde twoje kłamstwo, zanim zdążysz je wypowiedzieć. Cisza przeciągała się. Spokojnie zaczął analizować sytu- ację, ale z którejkolwiek strony podszedł, zawsze brakowało motywu aresztowania, a przecież jakiś musiał być, bo nie pory- wa się z ulicy pierwszego lepszego człowieka tylko dlatego, że wyszedł sobie na niedzielny spacer. - Honest, wracajcie do celi! - rozległo się gdzieś w ścianie. Rozsunęły się drzwi do korytarza i po chwili znowu znalazł się w pomieszczeniu z kamienną posadzką. Słaba żarówka ledwie rozjaśniała mroki nocy. Zaczął spacerować wokół ścian, a potem po przekątnej - tam i z powrotem, tam i z powrotem, za każdym nawrotem przekraczając leżący na podłodze brezentowy worek. Pora kolacji z pewnością dawno już minęła, ale głodu nie czuł. Chciało mu się tylko pić. Zgrzytnęły żelazne drzwi i ukazało się w nich dwóch męż- czyzn w przylegających do twarzy maskach. Jeden z nich podniósł z podłogi worek i nałożył mu na głowę. Ruszyli. Huk zatrzaskiwanych drzwi, głuchy odgłos kroków po kamiennej posadzce i nagle świeży powiew wiatru. - Uważaj, schody! - to był ten sam charakterystyczny głos drugiego z przesłuchujących go. Trzy stopnie w dół, a po nich chrzęst żwiru pod butami. Wyprowadzili go tą samą drogą, był tego pewny. - Stój! - ten sam znany głos. Dobrze znany. Ale jak tu dopasować do niego osobę, nazwisko. Cicho podjechał samochód; otworzyły się drzwiczki i poczuł pchnięcie w plecy. Tym razem uważał, aby się nie uderzyć w nogę. Ruszyli. Samochód często skręcał, to w prawo, to w lewo, widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzymał się. Ktoś zdjął mu z rąk kajdanki, ściągnął worek z głowy i wy- pchnął na ulicę. Było ciemno. Obejrzał się usłyszawszy szum odjeżdżającego auta. Było nieoświetlone. Ruszył w kierunku przeświecającej przez gałęzie drzew, odległej latarni, ogląda- jąc się często za siebie, ale nikt za nim nie szedł. Nagły podmuch wiatru przyniósł znany zapach morza, a za chwilę usłyszał szum fali łamiącej się na przybrzeżnych gła- zach. Jeszcze kilkanaście kroków i znalazł się na bulwarze w pobliżu mola. Kilka razy wciągnął do płuc orzeźwiające morskie powietrze i poczuł, jak wzburzenie zaczyna go powoli opuszczać. Otworzyła się przed nim rzęsiście oświetlona perspektywa palmowej alei, jakże świetnie mu znanej z conie- dzielnych spacerów. Powoli, krok za krokiem szedł nią tak samo, jak przed kilku godzinami. Koło pomnika przystanął na moment; kółko się zamknęło. Wydarzenia ostatnich godzin szybko zaczęły tracić ostrość. Może to był sen? Schylił się, dotknął nogi poniżej kolana - zapiekło. Znowu poczuł przemożne pragnienie, więc nie namyślając się wiele zdecydowanie ruszył w kierunku centrum. Z przeciwnej strony nadchodził jakiś mężczyzna. W chwili, gdy się mijali, nagle przystanął i zawołał: - Ed Honest! Czyż to możliwe?! Nagłe olśnienie! To był ten sam charakterystyczny głos! Głos z przesłuchania. A przed nim stoi uśmiechnięty od ucha do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku. - No co Ed, nie poznajesz mnie? - Poznaję cię Wiily, nic się nie zmieniłeś. Ale co ty tutaj robisz? Ktoś mi już dawno mówił, że jesteś gdzieś na pro- wincji. - Byłem, stary, ale od miesiąca jestem już tutaj. Czekaj no- może byśmy gdzieś usiedli, wypili coś, bo duszno dziś. - Możemy, właśnie idę na lampkę wina. - To może tutaj? Kawiarniany ogródek zapraszał głębokimi wiklinowymi fo- telami i przytulnością altanek pokrytych kwitnącymi pnącza- mi. Weszli i zamówili butelkę wina. Było właśnie takie, jakie być powinno na tę parmą gorącą noc - białe, wytrawne i chłodne. Wymieniając zdawkowe uwagi o pogodzie szybko opróżnili pierwszą butelkę i zamówili drugą. Willy rozgadał się. Snuł wspomniŠnia o dawnych beztroskich czasach, o wspólnych znajomych i o ich losach, o profesorach. Mówił, mówił, mówił... - Willy - Honest przerwał mu nagle w połowie zdania - czy to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy też dalszy ciąg przesłuchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie. Zapanowała cisza. Willy nalał sobie pełną lampkę, zagłębił się w trzcinowym fotelu i powoli zaczął sączyć złocisty płyn, wlepiwszy wzrok w prawie pustą już, drugą butelkę. - Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywiś- cie; byłem tam, bo pracuję u nich. I wcale nie robiłem z tego przed tobą tajemnicy, wręcz przeciwnie - w czasie przesłu- chania dałem ci do zrozumienia, że za ścianą jest ktoś znajo- my. Potem dopilnowałem, by cię bezpiecznie odstawiono do miasta. Spotkanie nasze nie było przypadkowe; specjalnie wyszedłem ci naprzeciw, bo chciałem z tobą porozmawiać. - A o czym? - O tobie. Chcę ci przedstawić pewną propozycję. Otóż wiem, ile zarabiasz i uważam, że twoje dochody mogłyby być dużo, dużo wyższe. Powiedzmy, na początek, dwa razy wyższe. - To zaczyna być interesujące... A za co ja miałbym dosta- wać taką kupę forsy? - Za pracę w swoim zawodzie. - U was? - U nas. Intensywnie rozwijamy służbę informacyjną i po- trzebujemy fachowców z naszej branży. Ja, między innymi, zajmuję się rekrutacją nowych pracowników. - Zanim odpowiem ci cokolwiek, muszę się trochę więcej dowiedzieć o tej pracy . Na początek powiedz mi, z jakiego powodu zostałem dzisiaj zatrzymany. - Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne słyszałeś o analizatorze Mendozy? - Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa- nych przez mózgi schizofreników, czy coś w tym rodzaju. - Tak, to był początek. Udoskonaliliśmy ten aparat do tego stopnia, że możemy teraz rejestrować myśli człowieka z odle- głości do kilkudziesięciu metrów. Wielopłaszczyznowej inter- pretacji zapisów dokonuje komputer z opóźnieniem siedmiu sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych obrazów na ekranach telewizyjnych. - Ale co to ma wspólnego ze mną? - Prowadziliśmy wstępne badania w terenie i przypadkowo znalazłeś się w stożku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy z pięciu kanałów interpretacyjnych wykazały twoją nielojal- ność w stosunku do osoby Generała. - Generała? Zaczynam rozumieć... Aparatura była zainsta- lowana koło pomnika? - Tak. - A czy możesz mi zdradzić tajemnicę, co zarzucił mi wasz genialny analizator? - Powiem ci w imię starej przyjaźni. Pierwszy kanał, że nosisz się z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze. Drugi, że powinno się wybudować szkołę imienia Generała. Trzeci kanał zinterpretował twoją myśl jako pytanie, czy wyjdą wkrótce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie, zaś czwarty również jako pytanie, ale dotyczące wysokości nagrody, jaką otrzymać masz za zniszczenie pomnika. Wresz- cie na piątym kanale były jakieś mrzonki o nieokreślonej szkole dywersyjnej. - W takim razie teraz ja ci powiem, o czym myślałem stojąc u stóp monumentu. Zastanawiałem się mianowicie, ile szkół można by wystawić za pieniądze włożone w budowę pomnika i przeróbkę całego placu. Umilkli obaj i równocześnie sięgnęli po swoje lampki z wi- nem. Zapanowało krępujące milczenie przerywane jedynie szumem wzmagającego się wiatru w konarach pobliskich drzew i odległymi dźwiękami orkiestry z jakiegoś nocnego lokalu. W pewnym momencie Willy przysunął swój trzcinowy fotel do stołu i oparłszy się na nim łokciami powiedział: - Ed, ja wiedziałem, że ty jesteś niewinny. Ten analizator ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadzą się usunąć, z pewnością się dadzą. a wtedy interpretacja będzie stupro- centowo pewna! Zamontujemy analizatory wszędzie - na ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wykładowych ibędziemy wiedzieć co każdy myśli. Żaden przypadek nielojal- ności nam nie umknie! Wprowadzimy totalną inwigilację psychiczną sprzężoną z systemem drobiazgowej informacji i wreszcie zapanuje u nas spokój i poszanowanie prawa! Potrzeba nam tylko fachowców, dobrych oddanych fachow- ców. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda? Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez słowa wstał, podszedł do kelnera zajętego właśnie rozmową z bufetową, wręczył mu banknot pokrywający z nadwyżką cenę dwóch butelek wytrawnego wina i wyszedł na ulicę w rozkołysany szpaler pięknych starych drzew, targanych coraz silniejszym, orzeźwiającym wiatrem od morza. DŻIN DLA PROFESORA Nie, nie ma się co dłużej okłamywać. Jestem rozbitkiem. Ja, Patrick Swinnerton, jestem życiowym rozbitkiem. Taka jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sześciu lat. mimo doktoratu z fizyki, z którego jeszcze niedawno byłem tak dumny. Uświadomiłem sobie to dopiero teraz, kiedy rozwście- czona gospodyni zatrzasnęła za mną furtkę w ogrodzeniu. Od trzech miesięcy byłem bez pracy; drobne oszczędności szyb- ko topniały. Komornego nie płaciłem już od dwóch miesięcy. Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzymała i wyrzuciła mnie na ulicę. Wcale się jej nie dziwię. Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewyglądało to wcale tak groźnie. Później okazało się, że w całym kraju nikt nie potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to była robota Starego. Wszędzie miał znajomych; wystarczyło mu zatelefonować... Gdybym wiedział, że to tak się skończy! Zachciało jej się romansu z młodym asystentem męża, a ter�z za to cierpię tylko ja. Od tego czasu już się u mnie nie pokazała! Gdybym miał jakąś rodzinę, dalekich krewnych... Gdzie wrócę? Do przytułku dla sierot, w którym się wychowałem? Deszcz zacinał coraz mocniej, zapadał wczesny, listopado- wy zmierzch. Gdzie pójść, co ze sobą zrobić? Nie miałem tu żadnych przyjaciół a paru znajomych dawno przestało mnie zauważać. Powlokłem się na dworzec kolejowy, miejsce, które pod każdą szerokością geograficzną jest azylem dla ludzi dotkniętych przez los. W poczekalni było ciepło i cicho. Na ławeczkach drzemało paru mężczyzn w wymiętych, sza- rych ubraniach i jakaś gruba kobieta trzymająca oburącz wielki kosz. Usiadłem w kącie i zamyśliłem się... Przecież nie mogę się poddać. Jestem młodym człowiekiem, dopiero u progu życia... Już wiem co zrobię! Pojadę na gapę do Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szkoły, z pewnością znajdzie dla mnie jakąś pracę - mogę uczyć fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to będzie najlepsze wyj- ście. Chciałem zostać wielkim fizykiem, ale nie udało się, trudno. Trzeba z czegoś żyć, a później jeszcze może się zmienić... Mój podły nastrój poprawił się nieco: dość już miałem rozmyślań. Do odejścia pociągu pozostało jeszcze sporo czasu i trzeba go było jakoś zapełnić. Zobaczyłem leżącą na stole gazetę. Była to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor- na". Dobre i to. Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie czytywałem ogłoszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po- szukiwani". Gdybym był ogrodnikiem. butlerem czy pomocą domową! Ale ja byłem fizykiem, a fizyków - niestety - nikt nie potrzebował... Teraz również odruchowo zacząłem od ogło- szeń i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskaderów pilnie..., "Pracownicydozakładu utylizacyjnego...", normal- nie, jak co dzień. Ale nagle wzrok mój zatrzymał się, serce zaczęło łomotać jak oszalałe. Tak, to nie było złudzenie: "Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw…tne laboratorium. Pożądana znajomość sanskrytu. Zgłoszenia kierować Three Oaks...". Przeczytałem to kilka razy, zanim uświadomiłem sobie całą treść tego krótkiego ogłoszenia - przecież to adresowane jest jakby wyłącznie do mnie! Ja jestem fizykiem, a znam nieźle sanskryt! "Trzy Dęby" - toż to posiadłość tego starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora instytutu. Krążą plotki, że on coś nie tego... Rzucił pracę, stanowisko, wyjechał na wieś, zbudował prywatne laborato- rium i przeprowadza w nim jakieś nieokreślone doświadcze- nia. Nie ma tam rzekomo żadnych współpracowników, ajedy- nym. oprócz niego, mieszkańcem ogromnego domu, jest głuchy jak pień stary lokaj. Profesor ma podobno masę forsy w banku. Moja euforia została jednak nagle przyhamowana jakimś wewnętrznym głoSem. Spojrzałem jeszcze raz na ogło- szenie - elektronik ze znajomością sanskrytu! To nie ma sensu. Te dwie gałęzie wiedzy nigdy nie mogą chodzić w pa- rze. Wyglądało to tak, jakby ktoś z rodziny profesora w trosce o jego zdrowie zmusił go do zatrudnienia asystenta, a ten pozornie się zgodził i dał ogłoszenie, stawiając jednakże warunki w zasadzie niemożliwe do spełnienia. Ależ ja mu zrobię kawał! Gdy pokażę mu dyplom i powiem, że znam sanskryt, chyba się wścieknie, ten stary odludek. Ale musi mnie przyjąć - podobno zawsze dotrzymuj‚ słowa. Spojrzałem na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia- mi. Dochodziła dopiero czwarta, a nadworze było już zupełnie ciemno. W Instytucie ktoś mówił, że te "Trzy Dęby" znajdują się jakieś pięć mil za miastem, na wrzosowisku. Jeśli zaraz wyruszę, to za dwie godziny powinienem tam dotrzeć, nawet z tą moją prawie pustą walizką. Wsadziłem gazetę do kieszeni i ruszyłem do wyjścia. Padało jeszcze mocniej. Na szczęście miałem parasol. Trzymając go w jednej ręce, a walizkę w drugiej, ruszyłem w deszcz z uczu- ciem, że coś się w moim życiu nagle odmieniło. Na przedmieściu spotkałem policjanta, który długo mi się przyglądał: zanim odpowiedział na pytanie o dom profesora. Ostatnie trzy mile przeszedłem w zupełnej ciemności jakąś wyboistą drogą. Z pewnością byłem zachlapany błotem po dziurki w nosie. Już zdawało mi się, że te "Trzy Dęby' chyba wcale nie istnieją. gdy wtem dostrzegłem jakieś nikłe światełko. Po paru minutach stanąłem na podjeździe wielkiego domu, którego fragment oświetlała samotna zakurzona żarówka zawieszona nad wejściem. Złożyłem parasol, wytarłem nieprawdopodob- nie zabłocone buty i pociągnąłem za uchwyt starodawnego, ręcznego dzwonka. Jego dźwięk rozległ się mocno podrugiej stronie drzwi i znów zapanowała niczym niezmącon� cisza, którą przerwało nagle ujadanie psów. Po chwili powtórzyłem dzwonienie; znów bez efektu. Gdyby nie ta żarówka nad drzwiami i te psy można by sądzić, że jest to dom niezamieszkany. Gdy już całkiem zrezygnowany zacząłem się zastanawiać nad drogą powrotną do miasta, nagle jakiś chropawy głos rozległ się gdzieś nad moją głową... - Proszę wejść, młodzieńcze. Drzwi otwarły się automatycznie i wszedłem do obszernego hallu, w którym nie było żywej duszy. Na kominku palił się ogień, podszedłem więc, aby się trochę ogrzać i osuszyć. Przez następne parę minut znowóż nic się nie działo, aż wreszcie jakieś drzwi otwarły się i wszedł stary służący, niosąc w jednej ręce pantofle, a w drugiej jakieś okrycie. - Dobry wieczór! Może pan zechce się przebrać? - rzekł. - Dobry wieczór! - odpowiedziałem. Z wdzięcznością wziąłem od niego suche rzeczy i z ulgą zrzuciłem przemoczo- ne buty, płaszcz i marynarkę. - Dziękuję. - Ja nie słyszę - odparł starzec. - Pan profesor prosi. A więc, jak na razie, wszystko się zgadza - pomyślałem idąc zanim. Służący w prowadził mnie do biblioteki, wskazał głębo- ki fotel i zniknął bezszelestnie jak duch. Po chwili otwarły się obite skórą drzwi w kącie biblioteki iwszedł wysoki, siwy, stary człowiek. Zatrzymał się pośrodku pokoju i zapytał suchym, zmęczonym głosem: - Czym mogę panu służyć - Pan profesor Laugh, nieprawdaż? - odpowiedziałem również pytaniem, wstając z fotela. - Tak... - Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodzę w sprawie ogłoszenia. - Ach, tak... Czy zna pan sanskryt? Wszystko się zgadza - pomyślałem błyskawicznie - jest tak, jak sądziłem". - Znam - odpowiedziałem obserwując równocześnie wy- raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie był on tą odpowiedzią wc�le zdziwiony! - To dobrze. Mojewarunki są następujące: kontrakt na rok, praca bez określonego zakresu obowiązków oraz czasu. Ta- jemnica badań absolutna, płaca pięćdziesiąt funtów tygod- niowo, płatne raz w miesiącu, plus wyżywienie i mieszkanie - dodał. - Czy to panu odpowiada? ...Pięćdziesiąt funtów! Dla mnie, który byłem zupełnie goły, pięćdziesiąt funtów stanowiło majątek! - No więc jak? - zapytał jeszcze raz profesor. - Ależ oczywiście, panie profesorze. Zgadzam się. - To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, że zjemy coś, doktorze - gospodarz nacisnął guzik umieszczony na biurku i dwa krótkie błyski rozjaśniły mroki korytarza, w którym poprzednio zniknął służący. - William nie słyszy i dlatego mamy sygnalizację świetlną - wyjaśnił. - A teraz proszę siadać. Cała dotychczasowa rozmowa trwała nie więcej niż trzy minuty i w tym krótkim czasie moje życie diametralnie się odmieniło. Usiedliśmy przy stole, po chwili wszedł służący niosąc na tacy prosty, starokawalerski posiłek składający się z chleba, wędzonych ozorów, sałatki jarzynowej i herbaty. Honorowe miejsce zajmowała wielka butelka ginu. Jadłem jak wilk, co w moim przypadku było zupełnie uzasadnione. Go- spodarz zadowolił się mikroskopijną porcją, ale za to nalał dwa potężn‚ kielichy ginu i podniósł swój w górę... - Za pomyślność naszej współpracy - rzekł. Nie powiem, żebym należał do wielbicieli tego trunku, wypiłem więc z trudnością ćwierć kielicha. W tym czasie profesor opróżnił swój do dna i nalał powtórnie. Widząc moje szeroko rozwarte oczy usprawiedliwił się: - Lubię ten rodzaj alkoholu... ale … propos, czy pan prowa- dzi samochód? - Tak, mam prawo jazdy. - Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobić trochę zakupów żywności, według własnego uznania. I proszę nie zapomnieć o skrzynce ginu! Oto czek na dwieście funtów - sto dla pana jako zaliczka na najbliższy miesiąc, a drugie sto na zakupy. Samochód stoi w garażu. Schowałem czek, bohatersko dopiłem do połowy wstrętną jałowcówkę i ciężko zagłębiłem się w przepastnym fotelu. Profesor w tym czasie nabijał tytoniem jedną ze swoich fajek. Ech, Pat - pomyślałem - czy to wszystko aby ci się nie śni? Przecież to idzie zbyt gładko! Godzinę temu brnąłeś w deszczu i błocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz nażarty, masz w kieszeni czek na dwieście funtów... Mój wewnętrzny dialog przerwał głos profesora: - No, a teraz możemy porozmawiać. - Tak, ja też chciałem o to prosić. Profesorze, przecież pan nic o mnie nie wie; ja... ja mogę być zwykłym złodziejem, a nie fizykiem Swinnertonem. - Rzeczywiście... ale pan nim jest, prawda? - Jestem... ale... - No więc nie ma problemu i możemy kontynuować. Na wstępie chcę pana zapytać, czy wierzy pan w istnienie duszy? - Ależ panie profesorze, ja jestem fizykiem! - Wiem, ja też, i co z tego? Proszę mi odpowiedzieć w prost. - No... oczywiście, że nie. - A dlaczego? - Dlaczego? Przecież duch, gdyby istniał, byłby istotą niematerialną. - A dlaczego pan sądzi, że niematerialną? - Religie tak twierdzą. - Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jesteśmy przecież fizykami, prawda? - Czy więc mam rozumieć, że zapytał mnie pan o moje poglądy na temat "duchów" materialnych? - Mniej więcej to miałem na myśli. - Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam ża- dnych poglądów na temat taki