George Eliot - Miasteczko Middlemarch
Szczegóły |
Tytuł |
George Eliot - Miasteczko Middlemarch |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
George Eliot - Miasteczko Middlemarch PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie George Eliot - Miasteczko Middlemarch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
George Eliot - Miasteczko Middlemarch - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
GEORGE ELIOT
Miasteczko
Middlemarch
KLASYKA POWIEŚCI
Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Strona 2
TOM I
Strona 3
Od tłumaczki
Nie do wiary, jak bardzo aktualna może się wydać ta powieść
czytelnikowi, żyjącemu w kraju, który wznosi właśnie – lepiej czy gorzej
– gmach demokracji, oparty na szeroko pojętych prawach obywatelskich.
Książka ta bowiem, napisana przed stu dwudziestoma ośmioma laty, a
traktująca o wydarzeniach sprzed przeszło stu siedemdziesięciu lat o tym
właśnie opowiada, tyle że była to demokracja angielska.
Aktualności pojawiają się tu nieustannie, jeśli potrafimy się wsłuchać
w głos dochodzący z drugiego planu tej powieści, planu wydarzeń
politycznych i społecznych, działań obywatelskich i zawodowych,
dotykanych piórem lekko, jakby od niechcenia, a jednak w istotny sposób
splecionych z dziejami bohaterów. Dzieją się w kraju rzeczy ważne, a
miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko w
Anglii, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz
z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch
są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności,
a więc również mieszkańców sąsiednich dworów i należących do nich
farm.
Akcja powieści, którą autorka nazwała w podtytule: Studium życia na
prowincji, zaczyna się w końcu września roku 1829, a kończy w maju 1832,
tuż przed uchwaleniem ustawy o reformie wyborczej, rozgrywa się więc
w okresie wielkiej społecznej batalii o zmianę oblicza prowincjonalnej
Anglii – powiedzielibyśmy dzisiaj: o podstawy demokracji obywatelskiej.
Ta pierwsza reforma wyborcza, która zresztą w niewielkim stopniu
zmieniła sposób wybierania członków parlamentu, zapoczątkowała
zmiany na wszystkich niemal płaszczyznach życia społecznego – łącznie
ze zmianami w dotychczasowym skostniałym układzie towarzyskim.
Strona 4
„Człowiek sam stanowi o tym, czy jest dżentelmenem” – powiada jeden z
bohaterów książki, a jest to w 1831 roku oświadczenie niemal rewolucyjne.
Zaczynają się chwiać historycznie utrwalone podziały – w 1829 roku
książę Wellington jako premier oraz sir Robert Peel jako minister spraw
wewnętrznych przeprowadzają w Parlamencie ustawę o swobodach dla
katolików, która po wiekach nietolerancji przywraca wyznawcom tej
religii prawa obywatelskie w tym samym zakresie, w jakim je dotychczas
mieli dysydenci protestanccy. Ten akt polityczny jest tak dalece sprzeczny
z poglądami kupców i oberżystów miasteczka Middlemarch, że nie wahają
się nazywać niedawnego bohatera wojen napoleońskich – sługą papistów.
Lecz Kościół anglikański przestaje być monopolistą, pewnym swoich
przywilejów. I choć wciąż jeszcze ewangeliccy dysydenci uważani są za
ludzi należących do niższej sfery, a metodyzm – za religię prostaków,
między poszczególnymi wyznaniami rozpoczyna się ruch. Ale wszystko
to dzieje się powoli, krok po kroku.
Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych
bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka
godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate,
lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale
przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne
wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące,
co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat
prowincjonalnej Anglii – mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także
farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony
około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio
dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie
brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian
w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego
dysydenta – w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obraz
Strona 5
uzupełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty
opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego
dzieciństwa pisarki.
Los prowadzi bohaterów Miasteczka Middlemarch po rozmaitych,
krzyżujących się ścieżkach. Ta, która interesuje nas szczególnie, to
ścieżka polska. Jeden z bohaterów powieści, i to wyraźnie faworyt
autorki, nazywa się Ladislaw i jest wnukiem polskiego powstańca. Jak
to się stało, że George Eliot przyjęła imię za nazwisko (niewątpliwie
bowiem chodzi o Władysława), skąd jej zainteresowanie tematyką polską
– na to pytanie nie znam odpowiedzi, choć od dawna jej szukam. Mamy
bowiem w twórczości tej pisarki jeszcze jedną „polską” zagadkę, jaką
jest zbieżność wątku powieści Silas Marner, wydanej w 1861 roku, i
Jermoły Kraszewskiego, wydanej w 1857 roku, a więc wcześniejszej o
cztery lata i wówczas nietłumaczonej. Różne można snuć na ten temat
przypuszczenia. Jedyne udokumentowane źródło zainteresowania George
Eliot sprawami polskimi, jakie znalazłam, to fakt, że jej pasierb, Thomie
Lewes, pragnął jechać do Polski, by walczyć z Rosjanami, rodzina
jednak odwiodła go od tego pomysłu i w zamian wysłała do Afryki na
polowania na grubą zwierzynę. Polskie pochodzenie Willa Ladislawa
nie było mu pomocą w skomplikowanym romansie w Middlemarch – na
niemal wszystkich szczeblach angielskiej drabiny społecznej wytykano
mu pogardliwie domieszkę obcej krwi „wszystko jedno czy polskiej, czy
żydowskiej” – co pozwalam sobie pozostawić bez komentarza naszym
rodzimym szowinistom.
Miasteczko Middlemarch to jedna z ważniejszych pozycji w kanonie
klasycznej literatury angielskiej i wstyd doprawdy, że ukazuje się w
Polsce dopiero u progu XXI wieku. George Eliot, jedna z najbardziej
Strona 6
nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z
powodu wyzwań, jakie rzucała opinii publicznej, angielską George Sand,
podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans
umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej, nadając mu odpowiedni
ciężar gatunkowy. Twórczość George Eliot stanowi ogniwo pomiędzy
dotychczasową beletrystyką, będącą opisem wydarzeń, a powieścią z
określonym założeniem filozoficznym, bliżej jej więc do Henry Jamesa
niż do Dickensa.
Prawdziwe nazwisko George Eliot brzmiało: Mary Ann Evans.
Urodziła się na Arbury Farm koło Nuneaton w hrabstwie Warwick w
1819 roku jako piąte dziecko Roberta Evansa. Fakty te są istotne, gdyż
krajobraz Warwickshire stanowi tło każdej jej powieści rozgrywającej się
w prowincjonalnej Anglii, a postać ojca jest prawzorem postaci Kaleba
Gartha w Miasteczku Middlemarch. Pan Evans był rządcą majątku Arbury
Hall, leżącego nieopodal Coventry, zdolnym budowniczym i geometrą,
znanym z uczciwości i prawości charakteru. Z rodzeństwa najbliższy był
pisarce jej brat Izaak – największa miłość lat dziecinnych, przeniesiona
na karty Młyna nad Flossą. Miasto Coventry uważane jest za prototyp
Middlemarch.
Posłano ją do szkoły już w piątym roku życia, a w dziewiątym
przeniesiono najpierw na pensję panny Lewis, żarliwej ewangeliczki,
następnie zaś do szkoły w Coventry, prowadzonej przez siostry Franklin,
kalwinki. Żarliwość religijna przyszłej pisarki i uleganie skrajnościom
były ogromne; wraz z wiadomościami z geografii i rachunków przejęła
kalwinizm swoich nauczycieli. Będzie to dla nas istotne, gdy zaczniemy
śledzić wewnętrzne walki pana Bulstrode ze światem i sobą samym.
W szkole – cóż to musiała być za szkoła – Mary Ann nauczyła się
francuskiego i niemieckiego, później opanowała również włoski, grekę
i łacinę. Była więc osobą bardzo wykształconą, co nie przeszkodziło jej
Strona 7
z kalwińską pryncypialnością uważać wszelkich rozrywek za występek.
W 1841 roku przeniosła się z ojcem i rodziną na stałe do Coventry,
gdzie zaczęła pogłębiać studia, zwłaszcza filozoficzne i teologiczne,
i zawierać nowe znajomości w liberalnych kręgach miasteczka.
Doprowadziło to do całkowitej odmiany jej religijnych zapatrywań –
utraciła wiarę i pozostała do śmierci jawną agnostyczką. Po śmierci
ojca osiadła w Londynie i zaczęła pracować w liberalnym czasopiśmie
Westminster Review wydawanym przez Johna Chapmana.
W Londynie znalazła się w najwyższych intelektualnych kręgach –
poznała Dickensa, Thackeraya, Tennysona, Carlyle’a, Darwina i Herberta
Spencera. Poznała tam również krytyka i pisarza, George’a Lewesa, w
którym się zakochała. Lewes był żonaty i choć żona go opuściła, nie
mógł uzyskać rozwodu. Mary Ann Evans podjęła wówczas niebywale
odważną decyzję – postanowiła związać się z Lewesem bez formalnego
aktu małżeństwa.
Reakcja świata była z początku niesłychanie przykra – parę spotkał
ostracyzm towarzyski, a również rodzinny. Ukochany brat Izaak zerwał z
Mary Ann wszelkie kontakty.
George Lewes okazał się przez blisko ćwierć wieku, aż do śmierci, nie
tylko wiernym i oddanym mężem, ale i nieocenionym doradcą literackim.
Mary Ann, która uważała się dotychczas za tłumaczkę i krytyka, pod
jego wpływem zaczęła pisać opowiadania. Od początku pisała pod
pseudonimem. „George” – ze względu na George’a Lewesa, a poza tym
Eliot „to takie ładne, krągłe słowo”.
Talent jej został uznany bardzo szybko i znakomite recenzje
wynagrodziły wcześniejsze upokorzenia. Jej dorobek literacki jest
pokaźny, najważniejsze powieści to: Adam Bede, Daniel Deronda, Felix
Holt, The Radical, Młyn nad Flossą, Middlemarch Romola i wspomniany
już wyżej Silas Marner. Miasteczko Middlemarch wszyscy ówcześni
Strona 8
krytycy okrzyknęli zgodnie arcydziełem. Oprócz satysfakcji pisarskiej
przyszła również satysfakcja finansowa – George Eliot uzyskiwała od
swojego wydawcy, Williama Blackwooda, bardzo wysokie honoraria.
Za Middlemarch autorka otrzymała dziewięć tysięcy funtów. Była to na
owe czasy ogromna suma. Charlotte Brontë za każdą kolejną powieść
dostawała od swego wydawcy pięćset funtów.
Po pewnym czasie towarzystwo londyńskie, a przynajmniej jego
część, zaczęło zabiegać o względy wziętej autorki, dając jej satysfakcję
za uprzednie upokorzenia. Nawet królowa Wiktoria, rówieśnica George
Eliot, ów, zdawałoby się, symbol pruderii i pryncypialności, uznała
wielkość jej pisarstwa, czytała głośno jej powieści księciu małżonkowi, a
w liście do córki stwierdziła, że związek, który z Bóg wie jakich przyczyn
nie mógł być zawarty formalnie, jest w jej głębokim przekonaniu święty i
prawy. Nie potępiła więc George Eliot. Potępiło ją jednak duchowieństwo
anglikańskie – po śmierci pisarki w 1880 roku odmówiono zgody na
pochowanie jej w Opactwie Westminster wśród największych twórców
angielskich.
A niewątpliwie należało się jej to miejsce. Erudycja i inteligencja,
połączone ze znakomitym zmysłem obserwacji i ciepłym poczuciem
humoru przyniosły literaturze angielskiej kilka świetnych,
niezapomnianych pozycji o wyjątkowo szlachetnej tonacji moralnej.
Po pierwszym okresie ogromnego powodzenia zainteresowanie
pisarstwem George Eliot w wieku XX zaczęło przygasać, może również
dlatego, że te powieści stanowiły obowiązkową lekturę szkolną, a
któż lubi czytać pod przymusem. Ostatnio jednak nastąpił renesans jej
twórczości, czego efektem jest znakomity angielski serial telewizyjny
Middlemarch, ze świetną obsadą, oglądany już niemal przez cały świat.
Fabuła powieści okazała się doskonałym materiałem filmowym, dialogi
przenoszono niemal dosłownie, a recenzje były równie entuzjastyczne jak
Strona 9
w chwili pierwszego wydania książki. Po Middlemarch sięgnęła znowu
cała Anglia. Sądzę, że warto, by sięgnął po tę książkę i polski czytelnik.
Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Strona 10
Preludium
Któż spośród tych, co pragną poznać dzieje człowieka i dowiedzieć
się, jak owa tajemnicza mieszanka reaguje na różnorakie eksperymenty
dokonywane przez Czas, nie zadumał się choćby przez chwilę nad życiem
świętej Teresy i nie uśmiechnął dobrotliwie na myśl o małej dziewczynce,
która pewnego ranka wyruszyła w świat z młodszym braciszkiem, by
szukać męczeństwa w krainie Maurów? Trzymając się za ręce, z oczyma
szeroko otwartymi, wymaszerowali z surowej Avila, bezradni niby
para sarniąt, choć ich ludzkie serca biły już narodowym rytmem, kiedy
stanęła na ich drodze codzienna rzeczywistość w postaci wujów i kazała
zrezygnować z wielkiego zamierzenia. Ta dziecięca pielgrzymka była
właściwym początkiem. Namiętna, idealistyczna natura Teresy pragnęła
życia wypełnionego dziełem: cóż mogły dla niej znaczyć opasłe romanse
rycerskie czy towarzyskie podboje pięknej panny? Trawiący ją ogień
szybko spopielał to liche paliwo, a podsycany od wewnątrz szukał jakiejś
nieogarnionej satysfakcji, jakiegoś celu, który by nigdy nie usprawiedliwił
znużenia, który by w miejsce desperacji wniósł porywającą świadomość
życia poza nią samą. Znalazła takie dzieło w reformie zakonu.
Owa Hiszpanka, żyjąca przed trzystu laty, nie była z pewnością
ostatnią tego rodzaju kobietą. Niejedna narodziła się od tego czasu
Teresa, której życie nie zostało wypełnione żadną treścią, umożliwiającą
dokonanie w przyszłości jakiegoś wiekopomnego dzieła; egzystencja
tych kobiet była albo pełna nieporozumień wynikających z fatalnego
połączenia wielkości ducha i niedostatku możliwości, albo też kończyła
się tragiczną klęską nieuświęconą przez poetę, nieopłakaną, zapomnianą.
Mimo lichego światła i skomplikowanych warunków, w jakich żyły,
starały się kształtować swoje myśli i czyny w szlachetnej zgodzie,
Strona 11
a mimo to przeciętnym oczom ich wysiłki wydawały się niespójne i
niejasne. Te późniejsze Teresy nie znajdowały wsparcia w żadnych
konsekwentnych koncepcjach społecznych ani systemach, które takim
płomiennym duszom mogłyby zastąpić wiedzę. Ich żarliwość oscylowała
pomiędzy nieokreślonym idealizmem a zwykłymi kobiecymi tęsknotami,
z czego pierwsze potępiane było jako ekstrawagancja, a drugie – jako
niewłaściwość.
Niektórzy sądzą, że takie zagubione istnienia są skutkiem kłopotliwej
nijakości, jaką Najwyższa Potęga nadała naturze kobiecej; gdyby przyjąć
jeden wyznacznik kobiecego ograniczenia, tak określony jak na przykład
możność zliczenia do trzech i nie więcej, można by mówić o społecznym
losie kobiety z naukową pewnością. Tymczasem pozostaje nam owa
nijakość, kryjąca jednak w sobie o wiele więcej różnorodności, niżby o
tym świadczyły tak bardzo do siebie podobne modne fryzury czy wzięte
romanse, wierszem i prozą. Tu i tam, na ciemnym stawie, wzrasta wśród
kacząt jakieś niespokojne łabędziątko, któremu nie udało się odnaleźć
bystrego nurtu rzeki, gdzie mogłoby pływać wraz ze swymi wiosłonogimi
braćmi. Co jakiś czas rodzi się jakaś święta Teresa, która ostatecznie nie
zakłada niczego, a żar jej serca i tęsknota za nieosiągniętym dobrem
ulatują drżące, zaznawszy utrudzeń, miast skupić się na jakimś dawno już
uznanym dziele.
Strona 12
KSIĘGA PIERWSZA
PANNA DOROTEA BROOKE
Strona 13
Rozdział I
Niewiele czynię dobra, bom kobieta,
Wszelako dążę wciąż w jego pobliże.
Beaumont i Fletcher, The Maid’s Tragedy[1]
Starsza panna Brooke odznaczała się tym rodzajem urody, którą
skromność ubioru jeszcze bardziej uwydatnia. Miała tak kształtne dłonie
i przeguby, że mogła nosić rękawy równie pozbawione stylu jak te, w
jakich ukazywali Madonnę włoscy malarze, a jej profil, sylwetka i sposób
bycia nabierały dodatkowej godności dzięki prostocie stroju, który w
zestawieniu z prowincjonalną modą robił podobne wrażenie jak piękny
cytat z Biblii – czy naszych dawnych poetów – na szpalcie dzisiejszej
gazety. Mówiono o niej, że jest bardzo mądra, ale zaraz dodawano, że
jej siostra Celia ma więcej zdrowego rozsądku. A przecież Celia nosiła
niewiele więcej ozdób i tylko bystry obserwator mógł dostrzec, że jej
suknia nieco się różni od sukni siostry, a w jej kroju pojawia się cień
kokieterii; akceptowała bowiem w dużej mierze racje, dla których starsza
panna Brooke ubierała się z taką prostotą. Nie bez znaczenia była tu
świadomość przynależności do określonej sfery: ród Brooke’ów, choć
niearystokratyczny w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niewątpliwie
świetnie skoligacony; w kilku ostatnich pokoleniach nie znalazłoby
się wśród jego przodków nikogo, kto by się parał kupiectwem czy
sklepikarstwem – nikogo poniżej admirała czy pastora, a był tam nawet
pewien purytański dżentelmen, który służył Cromwellowi, a następnie
[1] Jeżeli nie zaznaczono inaczej, motta w przekładzie Barbary Kopeć-
Umiastowskiej.
Strona 14
wrócił na łono Kościoła i z wszystkich politycznych perturbacji wyszedł
z pokaźnym majątkiem rodowym. Młode damy z takim nazwiskiem,
mieszkające w cichym dworze, uczęszczające do wiejskiego kościółka,
niewiele większego niż ich salon, musiały, rzecz jasna, uznawać fatałaszki
za rzecz godną ambicji kramarskiej córki. Do tego dodać należy związany
z urodzeniem nawyk oszczędności, który w owych czasach sprawiał, że
zbytek w ubiorze stanowił pierwszą pozycję do skreślenia, jeśli potrzebne
były fundusze na coś, co dobitniej by świadczyło o przynależności do ich
sfery. Takie przyczyny dostatecznie tłumaczyłyby ową prostotę ubioru,
niezależnie od uczuć religijnych, jednak w przypadku starszej panny
Brooke właśnie religia była czynnikiem decydującym. Celia akceptowała
potulnie poglądy siostry, nasycając je tylko owym zdrowym rozsądkiem,
który potrafi przyjmować najwznioślejsze nawet idee bez przesadnej
egzaltacji. Dorotea umiała na pamięć wiele wyjątków z Myśli Pascala
oraz z pism Jeremy’ego Taylora; uważała, że człowiek, który patrzy na
losy ludzkości przez pryzmat chrześcijaństwa, musi dojść do wniosku, że
troska o modny strój to zajęcie godne pomyleńca. Nie potrafiła pogodzić
niepokojów życia wewnętrznego, z którego wynikają przecież wieczyste
konsekwencje, z żywym zainteresowaniem modną narzutką czy sztuczną
wypukłością przymarszczonej materii. Miała filozoficzny umysł, który ze
swej istoty tęsknił za jakąś wzniosłą koncepcją świata, obejmującą również
parafię Tipton oraz jej, Dorotei Brooke, reguły postępowania w tej parafii;
uwielbiała wielkość i intensywność i natychmiast akceptowała wszystko,
co w jej oczach nosiło ich znamiona; mogłaby szukać męczeństwa, potem
z niego rezygnować, by jednak wreszcie doznać męczeństwa, ale wcale
nie tam, gdzie go szukała. Niewątpliwie takie cechy charakteru u panny
na wydaniu stanowiły pewną zawadę i sprawiały, że o jej losach nie
decydowała, jak to bywa w zwyczaju, uroda, próżność, czy też choćby
psie przywiązanie. Z tym wszystkim ona, starsza z sióstr, nie miała jeszcze
Strona 15
dwudziestu lat, i tak jak jej młodsza siostra od śmierci rodziców przed
kilku laty otrzymywała wykształcenie wedle przypadkowego, wąskiego
programu, najpierw w pewnej rodzinie angielskiej, a potem w rodzinie
szwajcarskiej w Lozannie, gdzie umieścił je ich nieżonaty stryj i opiekun,
pragnąc w ten sposób powetować im, niedolę sieroctwa.
Nie minął jeszcze rok, odkąd zamieszkały w Tipton Grange razem z
owym stryjem, mężczyzną dochodzącym sześćdziesiątki, o ustępliwym
usposobieniu, zmiennych poglądach i chwiejnych sympatiach
politycznych. W młodości podróżował i jak uważano w tej części
hrabstwa, nabrał nieco chaotycznego sposobu myślenia. Wnioski pana
Brooke równie trudno było przewidzieć jak pogodę: można było tylko
bezpiecznie założyć, że będzie działał w najlepszych intencjach, a do
realizacji swych celów użyje jak najmniej pieniędzy. Najbardziej bowiem
niezborne i niezdyscyplinowane umysły mają w sobie jakieś określone
ziarna przyzwyczajeń; bywa, że ktoś nie troszczy się o żadne swoje
sprawy i pamięta jedynie o własnej tabakierze, jeśli jednak o nią idzie,
jest czujny, podejrzliwy i zaborczy.
Dziedziczna skłonność do purytanizmu nie ujawniła się w panu
Brooke, natomiast wyraźnie dawała o sobie znać u Dorotei, zarówno w
jej wadach, jak zaletach, na przykład w irytacji na stryjowskie gadanie lub
na jego sposób prowadzenia majątku, tak „by wszystko pozostawało, jak
jest”. Z tym większym utęsknieniem młoda panna wyglądała chwili, kiedy
dojdzie pełnoletności i będzie miała pewną swobodę w dysponowaniu
pieniędzmi na jakieś szlachetne cele. Uważano ją za bardzo bogatą: obie
siostry otrzymywały po rodzicach siedemset funtów rocznie każda, a
gdyby Dorotea wyszła za mąż i miała syna, ten dziedziczyłby majątek
pana Brooke przynoszący około trzech tysięcy rocznie – dochód,
który wydawał się oszałamiający wielu prowincjonalnym rodzinom,
omawiającym dotąd jeszcze ostatnie pociągnięcie pana Peela w Kwestii
Strona 16
Katolickiej, rodzinach, które nawet nie umiałyby sobie wyobrazić
przyszłych metod zbijania majątku ani tej olśniewającej plutokracji, co
tak szlachetnie podniosła do rangi godności konieczność życia w wielkim
stylu.
Jakżeby Dorotea miała nie wyjść za mąż? Panna tak urodziwa i z takimi
widokami na przyszłość? Nic nie mogło stanąć temu na przeszkodzie
prócz jej zamiłowania do skrajności i upartej chęci dostosowywania
życia do własnych wyobrażeń, co przewidującemu mężczyźnie kazałoby
się zawahać przed złożeniem jej propozycji małżeńskiej, ją zaś mogło
nawet skłonić do odrzucenia każdych oświadczyn. Młoda panna, dobrze
urodzona, bogata, która klęka nagle przy łożu chorego wyrobnika i
modli się żarliwie, jakby myślała, że żyje w czasach apostołów, której
przychodzą dziwne pomysły, by pościć jak papistka lub ślęczeć nocą nad
starymi księgami teologicznymi! Taka żona mogłaby pewnego pięknego
ranka obudzić człowieka zaskakującą propozycją, na co ma pójść jej
posag, propozycją niemającą nic wspólnego ani z ekonomią polityczną,
ani koniecznością utrzymywania koni wierzchowych; doprawdy, człowiek
powinien dwa razy pomyśleć, nim zaryzykuje podobny związek. Od
kobiet nie oczekuje się zdecydowanych poglądów; ponadto fakt, że ich
poglądy nie mają żadnego wpływu na postępowanie, jest największą
poręką zarówno dla społeczeństwa, jak życia rodzinnego. Normalni
ludzie robią to samo, co ich bliźni, toteż jeśli pojawiają się gdzieś jacyś
szaleńcy, łatwo ich rozpoznać i unikać.
Na wsi opinia o dwóch nowo przybyłych pannach, nawet wśród
farmerów, skłaniała się na ogół na korzyść Celii, która była taka miła
i wyglądała tak niewinnie, podczas gdy ogromne oczy starszej siostry,
podobnie jak jej pobożność, wydawały się zbyt niezwykłe i osobliwe.
Biedna Dorotea! W porównaniu z nią niewinnie wyglądająca Celia była
osobą bywałą i doświadczoną; o ileż subtelniejszy jest umysł ludzki od
Strona 17
tkanki, która osłania go z zewnątrz niby tarcza zegarowa czy herbowa.
Jednakże każdy, kto się zetknął z Doroteą, choćby był nawet, wskutek
owych niepokojących pogłosek, uprzedzony do niej, stwierdzał, że jest
obdarzona urokiem, który w niepojęty sposób daje się z tym wszystkim
pogodzić. Większość mężczyzn uważała, że wygląda czarująco na koniu.
Dorotea uwielbiała świeże powietrze, wieś i wszystko, co się z nią łączyło,
a kiedy jej oczy i policzki błyszczały radością, wcale nie przypominała
dewotki. Jazda konna była słabostką, na którą pozwalała sobie mimo
wyrzutów sumienia i wciąż czekała dnia, kiedy się jej wyrzeknie.
Była otwarta, żarliwa, bez cienia zarozumialstwa; doprawdy, miło
było patrzeć, jak jej wyobraźnia przyozdabia Celię we wdzięki o wiele
większe niż jej własne, a jeśli się zdarzyło, że jakiś pan pojawiał się we
dworze nie po to, żeby się zobaczyć ze stryjaszkiem, wyciągała z tego
natychmiast wniosek, że na pewno kocha się w Celii. Na przykład sir
James Chettam, na którego starała się patrzeć oczyma Celii, rozważając
w duchu, czy siostra powinna go przyjąć, czy odrzucić. Gdyby jej ktoś
powiedział, że przecież baronet zabiega o nią samą, uznałaby to za
niestosowny żart. Przy wszystkich wysiłkach, by poznać rzeczywistość,
Dorotea zachowała bardzo dziecinne wyobrażenia o małżeństwie. Była
pewna, że przyjęłaby oświadczyny mądrego Hookera[2], gdyby się była
urodziła na czas i zdążyła go ustrzec od straszliwego błędu, jaki popełnił,
wybierając taką, a nie inną kobietę na żonę; albo Johna Miltona, gdy
dotknęła go ślepota, albo jakiegoś innego wielkiego człowieka, którego
dziwactwa znosiłaby ze wzniosłą pobożnością. Ale sympatyczny,
przystojny baronet, który odpowiadał „oczywista” na każdą jej uwagę,
nawet kiedy wyrażała wątpliwości – czymże by mógł ją zainteresować
jako konkurent? Prawdziwie cudowne małżeństwo to takie, gdzie mąż
[2] Richard Hooker (1554-1600) – teolog, rzekomo nieszczęśliwy w
małżeństwie. W czasach Elżbiety I pisał prace w obronie Kościoła Anglii.
Strona 18
jest jakby ojcem, zdolnym nauczyć żonę nawet hebrajskiego, gdyby tego
chciała.
Te osobliwości jej charakteru sprawiały, że okoliczne towarzystwo
miało za złe panu Brooke, iż nie zapewnił bratanicom jakiejś damy w
średnim wieku w roli towarzyszki i opiekunki. Ale on sam tak bardzo się
bał apodyktycznych kobiet – a taką zapewne okazałaby się owa osoba
– że pozwolił, aby Dorotea wyperswadowała mu ten pomysł, i znalazł
dość odwagi, by stawić w tej sprawie czoło całemu światu, to znaczy
pani Cadwallader, żonie miejscowego plebana, oraz nielicznej grupce
ziemian, z którymi utrzymywał stosunki w tym północno-wschodnim
zakątku hrabstwa Loam. Tak więc starsza z sióstr prezydowała w domu
stryjaszka, a nowa godność i związana z nią estyma wcale nie wydawały
się jej przykre.
Sir James Chettam miał być tego wieczoru na kolacji w Grange wraz
z pewnym panem, którego dziewczęta nigdy jeszcze nie widziały, a co do
którego Dorotea żywiła jakieś wzniosłe nadzieje. Na kolacji spodziewano
się bowiem wielebnego Edwarda Casaubona, uważanego w hrabstwie
za człowieka ogromnej wiedzy, który podobno od wielu lat pracował
nad wiekopomnym dziełem na temat historii religii i który ponadto miał
majątek odpowiednio duży, by dodać blasku swej pobożności; posiadał
również własne poglądy, ale te miały się jaśniej uwidocznić dopiero w
księdze, kiedy zostanie wydana. Samo jego nazwisko robiło wrażenie
trudne do oszacowania bez użycia ścisłych miar naukowych.
Tego dnia Dorotea wróciła wcześniej z przedszkola, które założyła
we wsi, i zasiadła na swoim ulubionym miejscu w ładnym saloniku
dzielącym sypialnie obu sióstr z mocnym postanowieniem, że wykończy
projekty jakichś budynków (ogromnie lubiła to zajęcie), kiedy Celia,
która spoglądała na nią z wahaniem i prosząco, powiedziała wreszcie:
– Doroteo, kochanie, jeśli pozwolisz… jeśli nie jesteś zbyt zajęta…
Strona 19
może mogłybyśmy dzisiaj przejrzeć zostawioną nam przez mamę biżuterię
i podzielić się nią? Mija dokładnie sześć miesięcy, od kiedy stryjaszek ci
ją wręczył, a ty dotąd nawet na nią nie spojrzałaś.
Na buzi Celii ukazał się cień nadąsania, na prawdziwe dąsy nie
pozwalał zbożny lęk przed Doroteą oraz zasady, dwie siły sprawcze, które,
poruszone nieopatrznie, mogły wywołać sekretne napięcie. Spojrzawszy
niepewnie na siostrę, Celia zobaczyła z ulgą, że zwracające się ku niej
oczy Dorotei pełne są rozbawienia.
– Cóż z ciebie za cudowny kalendarzyk, Celio! Czy to sześć miesięcy
księżycowych czy kalendarzowych?
– Mamy dzisiaj ostatni dzień września, a stryjaszek dał ci biżuterię
pierwszego kwietnia. Pamiętasz przecież, powiedział, że ze szczętem
o niej zapomniał. A i ty pewno o niej nawet nie pomyślałaś, odkąd ją
zamknęłaś tutaj, w sekretarzyku.
– Wiesz przecież, kochanie, że nie powinnyśmy nosić tej biżuterii. – W
ciepłym tonie Dorotei brzmiała i serdeczność, i chęć usprawiedliwienia.
Trzymała w ręku ołówek i kreśliła na marginesie projektu jakieś małe,
dodatkowe szkice.
Celia oblała się pąsem i zrobiła poważną minę.
– Sądzę, że gdybyśmy ją gdzieś schowały i przestały o niej myśleć,
okazałybyśmy brak szacunku dla pamięci mamy… A poza tym – dodała
po chwili wahania, a w gardle jej wzbierał szloch upokorzenia – naszyjniki
często się teraz nosi, nawet Madame Poinçon, która pod pewnymi
względami była bardziej surowa niż ty, nie wyrzekała się biżuterii. A jeśli
idzie o chrześcijan… na pewno są w niebie kobiety, które za życia nosiły
klejnoty… – Kiedy Celii bardzo zależało na tym, by kogoś przekonać,
dawała świadectwo swoich sił umysłowych.
– Chciałabyś je nosić? – zawołała Dorotea, a zdumienie nad
dokonanym odkryciem ożywiło całą jej postać i nadało ruchom
Strona 20
dramatyczności zapożyczonej od tej właśnie pani Poinçon, która
nosiła biżuterię. – W takim razie wyjmijmy ją zaraz. Czemuś mi o tym
wcześniej nie powiedziała? Ale klucze, klucze! – ścisnęła dłońmi skronie,
zdesperowana brakiem pamięci.
– Klucze są tutaj. – Tę wiadomość Celia miała już od dawna gotową
i przemyślaną.
– Otwórz, proszę, dużą szufladę w sekretarzyku i wyjmij szkatułkę z
biżuterią.
Po chwili szkatułka stała otwarta, a rozłożone na stole klejnoty
utworzyły przed oczyma sióstr wspaniały kwietnik. Nie była to wielka
kolekcja, ale kilka sztuk odznaczało się ogromną urodą; na pierwszy rzut
oka największe wrażenie robił naszyjnik z ametystów w pięknej złotej
oprawie, a również krzyżyk z pereł, w którym tkwiło pięć brylantów.
Dorotea natychmiast zapięła siostrze naszyjnik na szyi, do której przyległ
ściśle jak bransoletka, a krąg, jaki w ten sposób powstał, znakomicie
podkreślał linię głowy i szyi Celii, w stylu Henrietty Marii[3], co mogła
wyraźnie stwierdzić w stojącym naprzeciwko zwierciadle.
– No, proszę, Celio! Możesz go włożyć do tej sukni z indyjskiego
muślinu. Ale krzyżyk będzie bardziej odpowiedni do ciemnej sukni.
Celia starała się powściągnąć uśmiech zadowolenia.
– Och, Dodo, ten krzyż musisz zatrzymać dla siebie.
– Nie, moja droga, nie, nie. – Dorotea odrzuciła propozycję niedbałym
gestem dłoni.
– Musisz, musisz naprawdę; bardzo do ciebie pasuje, zwłaszcza do
twojej czarnej sukni – nalegała Celia. – Ten krzyżyk mogłabyś nosić.
– Za żadne skarby świata, za żadne skarby świata. Krzyż to ostatnia
rzecz, jakiej mogłabym użyć jako ozdobę. – Dorotea zadrżała lekko.
[3] Henrietta Maria – żona Karola I, przedstawiana zawsze z naszyjnikiem z
pereł.