Gang rozowego sari - Amana Fontanella-Khann
Szczegóły |
Tytuł |
Gang rozowego sari - Amana Fontanella-Khann |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gang rozowego sari - Amana Fontanella-Khann PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gang rozowego sari - Amana Fontanella-Khann PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gang rozowego sari - Amana Fontanella-Khann - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Amana Fontanella-Khann
Gang różowego sari
Strona 3
Moim rodzicom i, oczywiście, Jamesowi
Strona 4
Mapa
Strona 5
Prolog
JAK PO MAŚLE
UCIEKŁA, BY RATOWAĆ ŻYCIE.
– Achchhe Lal Nishad
Świtało. W miasteczku Atarra panował całkowity spokój. W ogrodzie
Purushottama Naresha Dwivediego, budzącego powszechną grozę potentata
alkoholowego i jednocześnie posła zasiadającego w parlamencie stanowym,
niepiśmienny rolnik Achchhe Lal Nishad wił się ponad liżącymi go językami
ognia. Jego silne, lecz szczupłe ciało podtrzymywało nad płomieniem dwóch
osiłków – jeden chwycił mężczyznę za ramiona, a drugi za nogi. Trzeci zaś
okładał go po głowie i zadawał ciosy w żebra.
Achchhe nie przebywał tu długo. Najwyżej pół godziny, choć czas płynie
znacznie wolniej, kiedy człowiek panicznie boi się spalenia żywcem.
Trzynastego grudnia 2010 roku około czwartej nad ranem telefon wyrwał go
z niespokojnego, ciężkiego snu. Achchhe zerwał się i usiadł na baczność na
swym plecionym łóżku charpoy. Spodziewał się, że to będą złe wieści.
– Wstawaj, draniu! Twoja córka wymknęła się z domu posła i uciekła! Albo
natychmiast tu się pojawisz, albo sami przyjdziemy i wywleczemy cię z łóżka!
– warknął po drugiej stronie linii głos jednego z ludzi polityka.
Następnie w słuchawce zapadła głucha cisza.
Achchhe, owdowiały ojciec czworga dzieci, w pośpiechu pożyczył od sąsiada
motorower i w towarzystwie najstarszego syna, Santoo, wyruszył ze swej
glinianej chaty w wiosce Shahbajpur do miasteczka Atarra. Podróż
wyboistymi, krętymi drogami z największą prędkością, jaką zdołał osiągnąć
motorower, zajęła im dwie godziny. Kiedy dotarli na miejsce, świtało.
Achchhe zaparkował motorower przy drodze, nieopodal głównego wejścia
do domu posła. Ponieważ był z natury dość bojaźliwy, nakazał Santoo, by
czekał na niego przy pojeździe, podczas gdy sam mroczną alejką udał się na
podwórze polityka. Po upływie dłuższego czasu Santoo postanowił od drugiej
strony zakraść się na tyły domu i zobaczyć, co się dzieje.
Kiedy doszedł na koniec dróżki, wzdłuż której płynął strumyk ścieków,
dostrzegł ojca. Torturowano go pośrodku podwórza, w miejscu doskonale
osłoniętym od wścibskich oczu.
– Twoja córka to złodziejka. Dlatego zostawiłeś ją w domu posła? – ryczał
jeden z osiłków, podczas gdy Achchhe zwijał się nad płomieniem.
Strona 6
Santoo w milczeniu przyglądał się, jak błagalnym głosem ojciec tłumaczy
się i kaja przed napastnikami.
– To nie był mój pomysł, to vidhayak powiedział, że ma zostać – skomlał,
mając na myśli posła.
– I co, może też zaproponował, żeby go okradła? – wrzasnął jeden z ludzi
Dwivediego.
– Musiałeś maczać w tym palce. To ty jej kazałeś kraść! – szczeknął drugi
i wymierzył Achchhemu cios w głowę.
– Nie zrobiłem tego! Możecie przeszukać mój dom! – krzyknął
zdesperowany Achchhe.
Na to oprawcy z łomotem upuścili go na ziemię. Wymierzając mu kolejne
kopniaki, zawołali:
– Wstawaj! Do samochodu! Zaraz się przekonamy, co tam chowasz
w domu. Nie będziesz nam kłamał!
Zaciągnęli Achchhego i Santoo, którego również zauważyli, do czarnego
dżipa scorpio i ruszyli tą samą drogą, którą ojciec i syn pokonali
w ciemnościach przedświtu.
Przybywszy do domu Achchhego, ludzie polityka rozbijali garnki, trzaskali
drzwiami, niczego jednak nie znaleźli. Głośno klnąc, wywrócili dom do góry
nogami. Mieszkańcy wioski kryli się po kątach, a ci, którzy byli w tym czasie
na dworze, robili wszystko, by nie rzucać się w oczy.
– Ten drań myśli, że uda mu się ukryć przed nami łup, ale my już mu
pokażemy! – wrzasnął jeden z napastników. Achchhe i Santoo zostali
związani, z powrotem wrzuceni do dżipa i odwiezieni na posterunek policji
w Atarze.
– Sprawdźcie te psy – nakazali policjantom oprawcy. – Mieli czelność nas
okraść.
Santoo i Achchhe, choć nie padło przeciw nim oskarżenie, zostali
zamknięci w celi przez usłużnych policjantów.
– Tyłki wam poodcinamy – miał syknąć przez kraty jeden ze stróżów
prawa.
Ojciec i syn spędzili w areszcie wiele męczących godzin, zanim znowu
pojawili się ludzie polityka.
– Dobra, już można ich wypuścić – nakazali policjantom, którzy posłusznie
otworzyli celę.
Strona 7
W rejestrach policyjnych nie istnieją żadne dokumenty potwierdzające
uwięzienie Achchhego i Santoo.
Sługusi posła zawieźli ojca i syna z powrotem do domu swego
zwierzchnika. Tam Dwivedi poinformował ich, że jego ludzie odnaleźli Sheelu
i mają zamiar odstawić ją na policję. Kiedy zaś Achchhe i Santoo zapytali, czy
mogą się z nią zobaczyć, zagroził im kolejnym biciem i rozkazał wracać do
domu.
Achchhe zignorował groźby i mimo wszystko poszedł na policję. Tak jak
się obawiał, został odprawiony z kwitkiem.
– Nie pozwolono mi z nią rozmawiać. Nie mogłem jej nawet zobaczyć...
Powiedzieli, że ma się równie dobrze, jakby już nie żyła, i że mam
natychmiast wyjść. Inspektor powiedział: „Jeśli natychmiast nie wyjdziesz,
połamię ci nogi” – opowiadał później Achchhe.
Achchhe i Santoo, chorzy ze strachu i bezradności, po raz drugi tego dnia
udali się do domu. Nie wiedzieli, do kogo zwrócić się o pomoc. Choć sąsiedzi
z wioski nie stanęli w ich obronie, kiedy ludzie polityka plądrowali ich dom,
Santoo nie winił ich za to.
– Wszyscy w Shahbajpurze są biedni, kto więc mógłby nam pomóc? To
rolnicy, którzy jedzą tylko to, co uda im się wyhodować – dodał później.
Widząc, że kruche struktury sprawiedliwości i praworządności, na których
polegał, zawodzą jedna po drugiej, Achchhe zaczął rozważać przyłączenie się
do rozbójników. Jak głosiły legendy, w jarach i lasach wokół jego wioski
z dawien dawna kryli się banici, którzy, nie zaznawszy sprawiedliwości od
państwa, postanowili wziąć prawo we własne ręce.
Już miał zdecydować się na ten krok, kiedy zupełnie nieoczekiwanie
pojawiło się inne rozwiązanie.
Strona 8
Rozdział pierwszy
RÓŻA NA PUSTYNI
SAM BÓG NIE BYŁBY W STANIE OGRANICZYĆ PRZESTĘPCZOŚCI
W UTTAR PRADEŚ
– nagłówek w „Times of India”
Zimowy poranek w Bundelkhandzie. Mimowolnie szczękają zęby, a ciało
jest zupełnie zesztywniałe. Z domów, które w czasie nieznośnych upałów mają
dawać jak najwięcej chłodu, w mgnieniu oka ucieka wszelkie, nawet
najmniejsze ciepło – takie jak to spod rozgrzanego nocą koca. Najtrudniej jest
wstać. W nieizolowanym budynku z cegły wilgotny, podstępny ziąb czai się na
betonowej podłodze i przywiera do gołych stóp.
Sampat Pal była nieugięta nawet w takich warunkach. Czternastego
grudnia 2010, jak co rano, szefowa Gangu Różowego Sari wstała o świcie
i wyszła z dwupokojowego biura, by umyć się pod pompą na podwórku domu
swego gospodarza.
Chwyciła zimną, stalową dźwignię ręcznej pompy i poruszyła nią
kilkakrotnie w dół i do góry. Przenikliwy, metaliczny dźwięk odbił się echem
od lodowatych ścian. Parę sekund później do starego wiadra po farbie
chlusnęła woda. Kiedy wiadro napełniło się, kobieta zanurzyła w nim
plastikowy dzbanek, po czym wylała jego zawartość na swe brązowe, pokryte
gęsią skórką ciało.
Sampat Pal prawie nie zwracała uwagi na dotkliwe zimno. Jej myśli,
niczym nieustępliwy pies gończy, śledziły szczegóły pewnej podejrzanej
historii, którą przedstawiono jej poprzedniego dnia. Jedna z jej podwładnych,
Geeta Singh, szefowa dystryktu, zwierzyła się Sampat, że jej szwagier, Suraj
Singh, poprosił ją o pomoc.
Pracował w małym sklepiku z butami, mieszczącym się nieopodal domu
Purushottama Naresha Dwivediego – członka zgromadzenia ustawodawczego
stanu Uttar Pradeś. W związku z tym znał syna polityka – Mayanka – który
zapraszał go czasem do siebie. Suraj dowiedział się ostatnio, że mieszka tam
tajemnicza nieznajoma dziewczyna. Wkrótce potem był świadkiem, jak
zabiera ją z domu Dwivediego policja. Ludzie mówili, że ukradła coś z domu
vidhayaka, ale Surajowi wydało się to podejrzane. Zaalarmował więc Geetę,
która z kolei poinformowała Sampat.
Zielone, nakrapiane złotobursztynowymi plamkami oczy Sampat zwężają
Strona 9
się, kiedy kobieta się zamyśla. Jej puszyste brwi, normalnie łagodnym łukiem
wygięte do góry, opadają w dół. Goniąc jakąś myśl, nieświadomie wysuwa
koniuszek języka. Wszystko to sprawia, że w chwilach głębokiego skupienia
jej twarz przypomina buzię dziecka, pochłoniętego jakimś trudnym
obliczeniem.
– To wszystko nieprawda! – powiedziała Sampat sama do siebie, kolejną
porcją zimnej wody spłukując ze skóry mydlaną pianę. – Jak to możliwe, by
dziewczyna ukradła coś politykowi? Kim mogłaby być? Jego służącą?
Kochanką?
Sampat miała powody do podejrzliwości. W Uttar Pradeś – na indyjskim
Dzikim Zachodzie – ponad jedna czwarta posłów zasiadających
w zgromadzeniu ustawodawczym była oskarżona o przestępstwa. Przeciwko
dziewiętnastu procentom z nich toczyły się w sądach niebłahe sprawy karne –
o morderstwo, gwałt, szantaż czy porwanie. Sampat, teraz już rozgrzana
emocjami, zaczęła niezwłocznie szykować się do wyjścia. W pośpiechu zawsze
narzuca na siebie sari, a zimą wkłada na nie rozpinany sweter, który ma
chronić ją przed zimnem. Chwyta grzebień i zapalczywie rozczesuje na gładko
ociekające wodą czarne włosy do ramion. Przeważnie zbiera je w wilgotny
kucyk, który następnie skręca jednym szybkim ruchem i spina metalową
klamrą. Na tym kończy się krótki czas, który Sampat co dzień poświęca tylko
sobie. Po raz ostatni ścierając spod powiek resztki snu, kobieta wyrusza
z domu w pięciopalczastych skarpetkach i klapkach na gumowej podeszwie –
czyli w swym zwyczajnym zimowym obuwiu – by stawić czoło kolejnemu
dniowi.
Patio biura Sampat wychodzi na Bisanda Road – ulicę, która nazywa się
tak, bo prowadzi do pobliskiego miasteczka Bisanda, a jest jedną z głównych
arterii komunikacyjnych w Atarze. Miasto, w którym żyje 10 700
mieszkańców, wciąż w znacznym stopniu zacofane, zostało zbudowane dość
przypadkowo i chaotycznie. Jego sporą część stanowi rolnicza wioska, złożona
z prostych glinianych chat. Na ruch uliczny na Bisanda Road składają się
ręcznie pchane wózki, jaskrawo pomalowane samochody dostawcze,
trójkołowe riksze, dzwoniące blaszanymi dzwonkami, szwendające się bez
celu krowy i ludzie, którzy w plecionych z palmowych liści koszach,
pieczołowicie ustawionych na głowach, dźwigają plony swych pól i ogródków.
Nad ziemią unosi się stale niska chmura kurzu, wzbudzanego nieustannym
ruchem.
Strona 10
W zimowe poranki po przeciwległej w stosunku do biura Sampat stronie
ulicy często utrzymuje się mgiełka, a powietrze wypełnia ostry smród
palonego plastiku. Podczas srogich zimowych miesięcy ogniska, w których
pali się śmieci, stanowią cenne źródło ciepła, a przy tym pozwalają pozbyć się
nieczystości. Widok z biura Sampat jest równie przygnębiający jak
spowijający całą okolicę zapach. Stojące wzdłuż Bisanda Road ceglane domy
i rodzinne sklepiki kształtem przypominają pudełka. Gdyby nie wesołe, żywe
kolory: miętowy, kobaltowy, jaskraworóżowy, można by je wziąć za
warsztaty samochodowe. Żadna z tych prymitywnych budowli nie posiada
okien, natomiast ściany frontowe w całości zasłonięte są metalowymi
żaluzjami, ozdobionymi ręcznie wymalowanymi reklamami mało
ekskluzywnych marek, na przykład największego indyjskiego producenta
taśm klejących – Fevicol. Co rano żaluzje suną w górę, odsłaniając wnętrze
małych sklepików, sprzedających plastikowe rury melioracyjne, opony do
traktorów i sklejkę.
Atarrę ze wszystkich stron otaczają nieprzewidywalne, podatne na suszę
pola. Ostre słońce oświetla sylwetki wychudzonych wieśniaków, ubranych
w dhoti – przepaski biodrowe i podkoszulki. Schyleni, w pocie i znoju plewią
zagony lub orzą zaprzężonymi wołami. Rolnicy rok w rok modlą się
o zbawienne monsunowe deszcze, po których dobrze rosłyby młode sadzonki
ryżu, ciecierzycy, nikli indyjskiej, pszenicy i żółto kwitnącej gorczycy. Sezony,
w których pada wyjątkowo mało, kończy zazwyczaj fala samobójstw
zadłużonych rolników. Nie mając z czego spłacić długów, zaciągniętych na
zakup drogich środków owadobójczych, wielu z nich postanawia zakończyć
życie. Najpowszechniejszym sposobem jest wypicie tej samej substancji
chemicznej, której zakup doprowadził nieszczęśnika do ruiny. W niektórych
częściach Bundelkhand – rejonu, gdzie leży Atarra, w wyniku suszy całe
wioski zadłużają się u lichwiarzy.
Mimo okropnego wrażenia, jakie robiła tego ranka Bisanda Road, Sampat,
spoglądając na nią, czuła rozpierającą ją dumę. Asfaltowa nawierzchnia nie
istniała bowiem przed jej przybyciem do miasta w 2005 roku. Ulica była
wówczas kamienistą drogą z koleinami. Jadącym po niej wozom koła spadały
z osi, a podróż trwała dwa razy dłużej niż obecnie.
– Widzisz tę drogę? – mawiają ludzie w Atarze. – To dzięki Sampat Pal
położyli na niej asfalt.
Strona 11
Pewnego dnia w 2006 roku Sampat wraz z grupą niezadowolonych kobiet
wyszła na drogę z drewnianymi motykami w rękach, skandując głośno:
– To ma być droga? Wygląda jak pole! Chodźcie, zasadzimy tu warzywa,
przynajmniej będzie co jeść!
Zaczęły siać, sadzić, spulchniać kamienisto-piaszczyste podłoże
i wstrzymywać ruch. Przechodnie przystawali i patrzyli. Aby lepiej widzieć,
schodzili z wozów, wózków i rowerów. Sampat zadzwoniła do urzędnika
lokalnej administracji, pokazała mu stan, w jakim znajduje się droga
i zmusiła, by w obecności tłumu zobowiązał się ją naprawić.
– Tak, Sampat-ji. Naprawimy tę drogę. Z całą pewnością.
Tego dnia jej kobiecy gang, którego członkinie nosiły jaskraworóżowe sari,
a w rękach trzymały pomalowane na różowo kije, po raz pierwszy pokazał się
publicznie. Miejscowi dziennikarze, opisujący to wydarzenie, ochrzcili grupę
Gangiem Gulabi, co w języku hindi oznacza „Różowy Gang”. Organizacja
liczyła wówczas tylko kilkadziesiąt członkiń. Do 2008 roku ich liczba wzrosła
jednak do około dwudziestu tysięcy. Gang był więc dwukrotnie liczniejszy niż
armia irlandzka, a ośmiokrotnie – niż afgańska al Kaida.
– Jestem teraz taka feh-mas – lubiła mawiać Sampat, twardo wymawiając
zapożyczone z angielskiego słówko (famous, czyt: fejmes, sławna), i szeroko
rozkładając ramiona, by oddać skalę swej złej sławy. Jeden z jej przyjaciół
twierdzi, że w ciągu paru lat awansowała „z zera na bohatera”.
Biuro Sampat, a w zasadzie główna kwatera Różowego Gangu – bo
właśnie ta nazwa najbardziej się upowszechniła – to pomieszczenie bez okien
na parterze dwupiętrowego domu z cegły. Mieści się obok budynku, w którym
jej zięć prowadził kiedyś mały gabinet lekarski.
Choć Sampat nazywa je „biurem”, nie ma tam ani biurek, ani
komputerów, ani żadnych innych sprzętów, których można by oczekiwać
w miejscu pracy. Gdyby nie megafon na jednej z półek, rzut okiem na
wysprzątane do czysta pomieszczenie nie zdradziłby, że dzieje się tam
cokolwiek, co wykracza poza normalność.
Drzwi frontowe biura wychodzą na małe, zadaszone patio, osłonięte przed
słońcem i zawsze pełne komarów. Przeważnie tu właśnie, na tym kawałku
betonu, Sampat przyjmuje nieprzerwaną strużkę rozżalonych interesantów –
i kobiety, i mężczyzn. Zaczynają napływać już o świcie i opowiadają o swych
kłopotach aż do nocy. Jak pacjenci w poczekalni u lekarza, z nadzieją
Strona 12
wypisaną na twarzach przesiadują na rachitycznych plastikowych krzesłach
i plecionych pryczach charpoy, poustawianych na patio jedna przy drugiej.
Niektórzy ściskają w dłoniach kiepskiej jakości fotokopie dokumentów –
raportów policyjnych, zaświadczeń o własności, aktów małżeństwa (które
przydają się, kiedy mężczyzna bierze sobie inną żonę, a poprzednią wyrzuca
z domu, odmawiając jej jakichkolwiek praw). Bywa, że kobiety przychodzą tu
bezpośrednio po pobiciu przez męża – z fioletowym siniakiem pod okiem czy
rozciętą, opuchniętą wargą.
Dni Sampat wypełniają wizyty na posterunkach policji, protesty przed
budynkami sądów i odwiedziny u kobiet w szpitalu. Dlatego często zdarza się,
że nie ma jej w biurze, kiedy przybywają interesanci. W takiej sytuacji albo
czekają, albo przyjeżdżają następnego dnia. Niewielu z nich pracuje od
dziewiątej do piątej, więc swobodnie dysponują czasem i zmieniają plany.
Z tego właśnie powodu Sampat – kobieta tuż przed pięćdziesiątką –
podjęła decyzję, by wyprowadzić się z domu w pobliskim miasteczku Badausa,
w którym pozostał jej mąż i czworo dzieci. Dopóki mieszkała u siebie, jej życie
rodzinne było wywrócone do góry nogami przez nieustający napływ ludzi
przynoszących przerażające historie.
W miejscu takim jak Atarra to nie do pomyślenia, by kobieta zamężna
mieszkała z dala od rodziny. Sampat nie boi się jednak czynić wyjątków od
ogólnie przyjętych zasad. Wychodząc z tego samego założenia, nie zawahała
się zamieszkać w jednym pokoju ze swym współpracownikiem – Jaiem
Prakashem Shivhare – byłym nauczycielem liceum, teraz działaczem
społecznym, mężczyzną wielkiej łagodności. Shivhare ma krótko ostrzyżone,
srebrzyste włosy, pięknie kontrastujące ze śniadą cerą, ciężkie, opadające
powieki, które zawsze sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały zamknąć się
na czas drzemki, i senny, miękki głos. Swego wiernego towarzysza, który
prawie nigdy jej nie odstępuje, Sampat nazywa „Babuji”. Jest to określenie
pełne szacunku, używane wobec starszych mężczyzn i nauczycieli.
Stosowanie go pozwala Sampat uniknąć plotek.
Sampat i Babuji wprowadzili się do biura w Atarze w 2005 roku. Oboje
pracowali już wtedy społecznie, ale ich działalność nie była jeszcze znacząca.
W owych czasach wstawali ze świtem, zjadali skromne śniadanie, niekiedy po
prostu chapatti – płaski, niewyrośnięty chlebek – z surową cebulą i pastą
z zielonej papryki, po czym na rowerach ruszali do pobliskich osad, rozsianych
Strona 13
pośród otaczających Atarrę rozległych pól ryżowych. Ich zadaniem była
organizacja „grup samopomocy”. W ramach programu rządowego kobiety
mogły składać do wspólnej puli niewielkie kwoty. Zgromadzenie pewnej puli,
stanowiącej wkład własny, pozwalało otrzymać pożyczkę od państwa. Sampat
od 2003 roku pracowała w tym programie jako mediator. Wtedy też założyła
własną organizację pozarządową – Organizacja na rzecz Wsparcia
i Równouprawnienia Kobiet. Rząd uważał, że program grup samopomocy
mógł wyciągnąć miliony rodzin ze skrajnego ubóstwa. To właśnie wtedy jedna
z grup samopomocy Sampat zapoczątkowała nową organizację
samozwańczych strażniczek prawa i sprawiedliwości.
Niewiele było w Indiach regionów, w których sprawiedliwość byłaby
równie pożądana, jak w wyjałowionym Bundelkhandzie, leżącym na
południowo-zachodniej granicy największego stanu Indii – Uttar Pradeś. Ten
monolityczny ogromny, jednolity stan (którego nazwa oznacza dosłownie
„stan północny”) liczy nieco poniżej dwustu milionów mieszkańców,
przewyższając tym samym liczbę ludności Brazylii. Jako odrębne państwo
zajmowałby piątą pozycję na liście najbardziej zaludnionych krajów świata.
Równocześnie byłby krajem najuboższym – panuje tu większy niedostatek
żywności niż w Afryce subsaharyjskiej. Na domiar złego szerząca się
w Bundelkhandzie przestępczość nie ma sobie równych w innych częściach
Uttar Pradeś. Bundelkhand to ojczyzna cieszących się najgorszą sławą
indyjskich rozbójników, którzy, nie doczekawszy się sprawiedliwości od
państwa, postanowili wziąć prawo w swoje ręce. Wielu zamordowało swoich
wrogów, po czym zaczęło wieść życie bandytów, napadając i plądrując wioski.
Widok mężczyzn ze strzelbami przewieszonymi przez ramię nie należy tu do
rzadkości ani nie wzbudza sensacji. Z takich właśnie powodów rząd indyjski
zaliczył Bundelkhand do najbardziej zacofanych rejonów kraju, a co za tym
idzie – na świecie. Ogromne obszary Uttar Pradeś uważane są powszechnie –
nawet przez władze – za miejsce, w którym panuje całkowite bezprawie.
Już sam kamienisty, nierówny krajobraz Bundelkhandu, z gołym
horyzontem i spłowiałym niebem, nie może budzić nadziei. Jednolitą paletę
barw, na którą składa się spalona słońcem pszenica, ochra, a także brąz
krowiego łajna i szarość popiołu, przełamuje tylko zieleń poletek ryżowych
i bujnych tamaryndowców, drzew mahua i sheesham. Podróżując przez te
ziemie, z łatwością można napotkać rozmaite metafory surowości tej krainy:
Strona 14
leżący w rowie szkielet ogiera pożartego przez zdziczałe psy, stracha na
wróble z czaszką byka zamiast głowy, rolnika okładającego batem
wychudzonego muła.
Babuji i Sampat przemierzyli te tereny wzdłuż i wszerz na wspólnym,
zardzewiałym rowerze. Łatwo sobie ich wyobrazić: Babuji na siodełku
w bawełnianej tunice, a Sampat bokiem na bagażniku, z sari powiewającym
na wietrze. Z oddali mogli wyglądać na męża i żonę, a ich rozmowy mogły
przypominać małżeńskie pogaduszki. Tak jednak nie było. Jadąc wyboistymi
drogami w nieznośnie prażącym słońcu, godzinami szukali odpowiedzi na
pytanie: „Jak wyciągnąć kobiety z domów?” lub na bardziej zasadnicze: „Jak
stworzyć lepsze społeczeństwo?”. Nigdy nie rozprawiali o niczym innym.
– Kobiety żyją w niewolnictwie – podsumowywała ich całodzienne
rozważania Sampat. Żywiła nadzieję, że grupy samopomocy pomogą kobietom
osiągnąć niezależność finansową, a co za tym idzie, i co ważniejsze wolność.
Jedna z wiosek, w której Sampat i Babuji stworzyli najbardziej
zaangażowaną grupę samopomocy, nazywała się Uraiya Purva. Niedaleko
stamtąd właściciel budynku, w którym wynajmowali biuro, posiadał
dwanaście i pół hektara ziemi. Choć Sampat od roku 2003 zakładała grupy
w całym rejonie Banda, gdzie mieszkała, to wyjątkowo gorliwych członków
udało jej się zwerbować właśnie w Uraiya Purvie. Jednym z powodów sukcesu
tej grupy była bliskość Atarry. Obie miejscowości dzieliło tylko pięć minut
jazdy rowerem. W skład grupy weszły kobiety, które potem stały się
pierwszymi członkiniami Różowego Gangu.
W Uraiya Purvie nie istniało pojęcie toalety. Każda chata miała w ścianie
zewnętrznej dziurę, przez którą fekalia wpadały do szarej strużki ścieków,
płynących wzdłuż przecinających wioskę dróżek. W osadzie była jedna pompa,
ustawiona przez misjonarzy. Mieszkańcy czerpali nią wodę do picia i kąpieli.
Kiedy Sampat i Babuji przyjeżdżali tam na spotkanie, nie mieli na czym
siedzieć – w wiosce nie było ani jednego krzesła. Ludzie kucali po prostu lub
wyciągali na dwór swoje charpoy, siadali na nich i słuchali, co ma do
powiedzenia Sampat.
Sampat to utalentowana mówczyni. Stosuje skuteczne techniki, dzięki
którym na dłuższy czas udaje jej się przyciągnąć uwagę nawet najbardziej
otępiałych od słońca rolników. Poszturchuje siedzących obok niej ludzi,
gwałtownie odwraca głowę i zadaje pytania retoryczne albo patrzy
Strona 15
słuchaczom prosto w oczy, kiedy najmniej się tego spodziewają, i głośno
klaszcze, by podkreślić pointę. Gdyby przyjrzeć się jej z daleka, spoza zasięgu
słuchu, z samej jej wyrazistej mimiki można by odczytać każdą emocję –
wielki gniew z chmurnie zmarszczonego czoła, szczęście – z dziecięcego
uśmiechu, zdziwienie z uniesionych brwi. Nadzwyczajna ekspresyjność
Sampat sprawia, że jest ona niezwykłą aktorką i potrafi wywrzeć wielkie
wrażenie, co bardzo jej się przydaje w snuciu barwnych opowieści o tym co
złe, a co dobre.
Bogaty język ciała Sampat to jednak nie wszystko. Prócz niego kobieta
dysponuje mocnym, skupiającym uwagę głosem. Potrafi przemawiać z taką
siłą, że słuchacz niemal czuje, jak jej słowa celują prosto w niego niczym
wystrzelone z katapulty, a ich prędkość można by mierzyć w skali Beauforta.
Spora szpara między górnymi jedynkami nadaje jej mowie jeszcze więcej
dramatyczności. Przemawia zawsze wielkimi literami – pogrubioną
i podkreśloną czcionką, każde zdanie wieńcząc kilkoma wykrzyknikami.
Mówi donośnym głosem – zarówno w domu, jak wtedy, gdy rozmawia przez
swą nokię wielkości cegły, do której nieustannie wykrzykuje rozkazy, porady
i przestrogi. Nic więc dziwnego, że ma wieczną chrypkę, a w jej głosie
dźwięczy ciepła, zgrzytliwa nuta. To wynik stałego, nadmiernego wysiłku
strun głosowych, skutek lat przemawiania do tłumów kobiet siedzących po
turecku w cieniu banianów.
Mimo że Sampat była doskonałą mówczynią, to przekonanie kobiet, które
wcześniej samodzielnie nie podejmowały przecież absolutnie żadnych decyzji
finansowych, by wpłaciły pieniądze na wspólny fundusz, z którego potem
mogłyby zaciągać pożyczki, wymagało wielkiej cierpliwości. Niektóre mówiły:
– Nie ufam nawet własnemu bratu, więc jak mam zaufać tobie?
Sampat tłumaczyła, że wyciągnięcie pieniędzy ze wspólnego rachunku
oszczędnościowego będzie wymagać zgody przynajmniej dziesięciu
sygnatariuszy, a w każdej z grup samopomocy nad sprawami finansowymi
czuwać będzie skarbnik, sekretarz i przewodniczący. Babuji udzielał bardziej
poetycznej odpowiedzi:
– Świat nie może istnieć bez wiary – perswadował. – Przed wami umarły
tysiące. Dlaczego więc wy wciąż oddychacie? W każdej minucie życia istnieje
ryzyko śmierci, więc jak możecie mówić, że nie macie wiary?
Babuji dodawał dyskusji wyrafinowania. Jako najstarszy z ośmiorga
rodzeństwa ukończył studia licencjackie – filologię angielską i socjologię
Strona 16
w Atarra Degree College, więc jest znacznie lepiej wykształcony od Sampat,
która – jak większość mieszkańców Bundelkhandu – nie mówi po angielsku.
Porozumiewa się tylko w hindi lub bundeli – narzeczu typowym dla
Bundelkhandu. Ojciec Babujiego, choć prosty rolnik, był „najbardziej
wykształconym człowiekiem w wiosce”, jak wspomina sam Babuji, ponieważ
ukończył szkołę odpowiadającą w amerykańskim systemie edukacyjnym
gimnazjum. Kiedy Babuji dorastał, matka, gorliwa hinduistka, zachęcała go,
by uczył się na pamięć fragmentów świętych tekstów i recytował je na głos po
obiedzie. Dzięki temu jako dorosły Babuji ma w zanadrzu setki celnych
powiedzeń, które czerpie z różnych źródeł – od Mahabharaty po Jak zdobyć
przyjaciół i zjednać sobie ludzi Dale’a Carnegiego, którą to książkę
w przekładzie na hindi kupił sobie w mieście Kanpur. Babuji ma zwyczaj parę
razy dziennie cytować głośno maksymy i przysłowia. Znany jest też z tego, że
swoje argumenty ilustruje przypowieściami i ludowymi podaniami. To dla
niego normalne, by codzienne, zwyczajne rozmowy okraszać wtrętami typu:
„Nostradamus twierdził, że XXI wiek będzie należał do kobiet” czy „Choć
Gandhi ważył tylko czterdzieści kilo, zdołał potrząsnąć całym światem”.
Kiedy zdarzało się, że Babuji w czasie spotkań grup samopomocy odpływał
za daleko w swoje rozmyślania, Sampat naprowadzała rozmowę z powrotem
na sprawy praktyczne, by nie stracić uwagi kobiet. Ona zawsze stoi twardo
na ziemi, jest mocno zakotwiczona. Być może to kwestia ciężaru
przywództwa, który spoczywa na jej barkach. To ona ma odwagę stawić czoła
policji, agresywnym mężom, a nawet przestępcom – ona, nie Babuji.
– W obliczu niebezpieczeństwa Babuji znika jako pierwszy. Bardzo się boi!
– droczą się ich znajomi.
Większość kobiet w Uraiya Purvie to podeszłe w latach wdowy,
pozostawione przez młodsze pokolenie, które w poszukiwaniu źródła
utrzymania wyprowadziło się do jednego z kipiących życiem indyjskich miast.
Z historycznego punktu widzenia wdowy to najgorzej traktowani członkowie
indyjskiego społeczeństwa. Indie to kraj sati – obecnie zabronionego przez
prawo obyczaju, nakazującego owdowiałej kobiecie rzucić się na stos
pogrzebowy, na którym płonęły zwłoki męża.
Nieokreśloną liczbę wdów wepchnięto w płomienie siłą, jeśli opierały się
samodzielnie zakończyć życie. W Bundelkhandzie – rejonie powierzchnią
zbliżonym do Belgii – tradycji sati przestrzegano szczególnie zagorzale.
Strona 17
Nawet bohater książki Juliusza Verne’a W osiemdziesiąt dni dookoła świata,
Jean Passepartout, podróżując przez te okolice, uratował młodą kobietę od
śmierci w płomieniach. Dziś, choć w Bundelkhandzie od wdów nie oczekuje
się już złożenia życia w ofierze, często czeka je powolne konanie na skutek
porzucenia i zaniedbania.
– Wszyscy odeszli. Sama tu zostałam – mówi Kodia Dai, bezzębna
siedemdziesięcioparolatka, jedna z najdawniejszych członkiń Różowego
Gangu. Pozytywną stroną pozostawiania wdów na pastwę losu jest to, że choć
muszą radzić sobie zupełnie same, krewni nareszcie przestają rządzić ich
życiem. Zapomniane kobiety z Uraiya Purvy jesień swego życia mogły przeżyć
tak, jak chciały – w końcu były wolne. Dlatego właśnie one w pierwszej
kolejności zgodziły się wstąpić do grupy samopomocy. Kiedy grupa ta
powstała, Sampat i Babuji zarobili pierwszą gażę rządową – około dwóch
tysięcy rupii, czyli mniej więcej czterdzieści dolarów. Taka suma należała się
bowiem za założenie każdej grupy samopomocy. Pieniądze podzielili równo
między siebie. Jako mediatorzy w programie mogli zarobić dodatkowo osiem
tysięcy rupii, wypłacone w czterech równych ratach, pod warunkiem, że ich
grupa wypełni wszystkie zobowiązania i cele wyznaczone przez rząd
w ramach projektu. Wkrótce po tym, jak zaczęli razem pracować, Sampat
i Babuji postanowili:
– Cokolwiek dostaniemy, choćby był to nawet jeden chapatti, podzielimy
się po równo.
Organizatorzy grup samopomocy w ramach programu rządowego mieli
również obowiązek organizować comiesięczne spotkania członków każdej
grupy i przeprowadzać na nich swego rodzaju kurs gospodarowania własnymi
finansami i przedsiębiorczości. Sampat i Babuji mówili o tych sprawach, ale
zebrania grup dostosowali przede wszystkim do potrzeb własnej misji, której
najważniejszym celem było głoszenie równości i sprawiedliwości wobec kobiet,
niższych kast i biedoty. Sampat swym donośnym głosem mówiła o rozmaitych
problemach, jakie miała w życiu. Należały do nich na przykład: zamążpójście
w wieku dwunastu lat, wieczna walka z trudną w kontaktach teściową, brak
wykształcenia. Nie wahała się podejmować tematu przemocy rodzinnej,
z którą sama się w życiu spotkała – na przykład mówić o sąsiedzie, który
ustawicznie bił żonę – i nawoływać kobiet, by zjednoczyły siły i podjęły
wspólną walkę.
Strona 18
– Kiedy się zjednoczymy, będziemy silne! – wołała, wyrzucając
w powietrze zaciśniętą pięść.
Ze względu na wyrazistą osobowość Sampat i na fakt, że wielokrotnie
udzieliła wsparcia i pomocy potrzebującym, kobiety z Uraiya Purvy wkrótce
zaczęły zwracać się do niej ze swoimi problemami. A tych było wiele. Niektóre
narzekały na brak drogi do wsi. Inne, jak Kodia i jej znajoma Lungi Dai,
potrzebowały pomocy w uzyskaniu legitymacji emeryta, których wydania
odmawiał im miejscowy urzędnik, bo nie chciały dać mu łapówki. Nie mając
zaś kart, chodziły głodne. Z czasem Sampat zaczęła zachęcać kobiety z grupy
samopomocy, by wspólnie szukały rozwiązań swych problemów. Choć te
proste wieśniaczki nigdy dotąd nie brały udziału w protestach, dopingowała
je, by zbierały się przed budynkami rządowymi, domagając się lepszych dróg
i urzędów bez łapówek.
Na początku urzędnicy drwili z Sampat i jej wspólniczek.
– Kim wy właściwie jesteście? – pytali i prychali pogardliwie, kiedy
kobiety wkraczały na posterunek policji lub do punktu wydawania żywności.
Wkrótce jednak, dzięki zwykłemu przebłyskowi geniuszu, nikomu
niepotrzebne starsze wdowy i natrętki w średnim wieku stały się
przekleństwem skorumpowanych urzędników. Bardzo szybko w mieście
zaczęło być o nich głośno.
*
Sampat po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się nad wprowadzeniem
jednolitego stroju dla kobiet ze swych grup w 2005 roku, w czasie Diwali –
hinduskiego festiwalu świateł. Wtedy to zabrała część kobiet ze swej grupy
samopomocy na małą pielgrzymkę do miasta Chitrakoot. Choć sama nie była
szczególnie religijna, uznała, że dzięki wyprawie kobiety będą mogły
doświadczyć samodzielnego podróżowania. Niestety, kiedy wysiadły z pociągu,
okazało się, że jednej z nich brakuje.
– Nie mogę sobie teraz przypomnieć jej imienia. Wszyscy mówiliśmy do
niej Pappu ki didi, czyli siostra Pappu. Zasnęła i pojechała dalej, do
Jabalpuru. Wszystkie płakałyśmy, kiedy się okazało, że została w pociągu –
wspominała potem Sampat.
Kobiety martwiły się o współtowarzyszkę całą noc. Najbardziej oczywiście
Sampat, która osobiście wzięła na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo
grupy i obawiała się represji ze strony rodziny zaginionej.
Strona 19
– W Bundelkhandzie można wpaść przez coś takiego w prawdziwe
tarapaty. Mogli oskarżyć mnie, że ją porwałam. U nas bardzo łatwo
o aresztowanie, więc naprawdę się obawiałam.
Po powrocie do Atarry zasępione kobiety siedziały na patio Sampat
i czekały na pojawienie się zguby. To właśnie wtedy Sampat nagle przyszło do
głowy, że nie doszłoby do tej przygody, gdyby wszystkie jej podopieczne
podczas wszelkich wyjazdów i wyjść rzucały się w oczy i dawały łatwo
rozróżnić w tłumie. Może mogłyby nosić jakąś odznakę? – zastanawiała się,
ale szybko tę myśl porzuciła. Wpadła bowiem na pomysł, by wszystkie,
łącznie z nią samą, ubierały się w jednakowe sari – czyli codzienny strój
wszystkich kobiet na Półwyspie Indyjskim. W ten sposób najłatwiej będzie je
rozróżnić w tłumie, pomyślała. Natychmiast dostrzegła inne zalety
jednolitego stroju. Doszła do wniosku, że nie tylko pomoże on zapobiec takim
sytuacjom, jaka właśnie się zdarzyła. Przede wszystkim będzie doskonałym
sposobem na zbudowanie mocnej tożsamości zbiorowej – sposobem wyrażenia
jedności. Czyż nie to właśnie zawsze starała się przekazać kobietom?
– Pomyślałam sobie, że taki strój zatrze nawet różnice między biednymi
a bogatymi. Często zdarzało się, że zamożniejsze członkinie nosiły ładne sari,
a te z kasty dalitów brzydkie – wspominała. Dalici to niska kasta, o której
członkach mówiono niegdyś „nietykalni”.
Przypominając, że starsze kobiety pomagały sobie przy chodzeniu kijem,
Sampat stwierdziła, że kobiety z jej „gangu” mogłyby również nosić przy sobie
laski. Pomyślała, że mogłyby one przydać się w różnych sytuacjach,
najczęściej – do odpędzania zdziczałych psów.
Sampat postanowiła na początek kupić czterdzieści sari dla najbardziej
zaangażowanych członkiń grup samopomocy. Każda mogła dostać je za
dwieście rupii – jednorazową opłatę, będącą jednocześnie wpisowym do
pozarządowej organizacji Sampat – Tribal Women Upliftment and
Empowerment of Women Organization. Różowy Gang miał działać właśnie
pod auspicjami tej organizacji.
Zanim jednak Sampat kupiła sari, podzieliła się swoim pomysłem
z samymi członkiniami.
– Jeśli je kupimy, czy będziecie chciały je nosić? – zapytała. Kobiety
obiecały, że tak. Pierwsza partia strojów kosztowała cztery tysiące rupii, czyli
mniej więcej osiemdziesiąt dolarów. Suma ostudziła nieco zapał Sampat. –
I skąd ja wezmę takie pieniądze? – pytała przyjaciół. Po paru dniach
Strona 20
rozmyślań przyszedł do niej dr Khanna, dobry przyjaciel, który sporo czasu
przesiadywał z Sampat na jej patio. Zaproponował, że pożyczy jej pieniądze
na sari. Sam należał do niższej kasty, wspierał więc działania Sampat na
rzecz najgorzej traktowanych członków społeczeństwa. Cała trójka: Babuji,
Sampat i dr Khanna, już następnego dnia wsiadła w pociąg do Kanpuru,
pobliskiego miasta z dużym targiem tekstyliów, by zakupić sari.
Błądzili wśród labiryntu straganów, na których sprzedawano wszelkiego
rodzaju tkaniny. Mieniące się cekinami sari wisiały obok tych ślubnych, ze
złotą lamówką, i innych, zdobionych brokatem, w kolorach ciemnej czerwieni
i ochry. Kupcy prezentowali misternie tkane suknie ośmiometrowej długości,
a przyszłe panny młode i sprzedawcy z mniejszych miasteczek wnikliwie
przyglądali się towarom wystawianym na sprzedaż. Strojne sari nie nadawały
się jednak na potrzeby Sampat, która szukała czegoś prostego,
funkcjonalnego i taniego – najchętniej sztucznie farbowanego poliestru, który
najlepiej posłużyłby celom grupy. Wreszcie natknęli się na niewielkie stoisko,
na którym sprzedawano dokładnie takie sari, jakich potrzebowali. Bezradnie
wpatrywali się w bogatą paletę barw i odcieni: niebieskiego od turkusu po
akwamarynę, zieleni od głębokiej, leśnej po jaskrawą, przywodzącą na myśl
światła uliczne. Który wybrać? Początkowo Sampat wskazała na niebieski.
– Powiedziałem: „nie”, nie podoba mi się – wspominał później dr Khanna. –
Razem z Babujim stwierdziliśmy, że lepszy będzie różowy, więc się zgodziła.
Nad wyborem trzeba było się naprawdę poważnie zastanowić. W Indiach
każdy kolor wywołuje skojarzenia polityczne lub religijne. Czerwony
zarezerwowany jest dla socjalistów. Zielony – dla muzułmanów, niebieski –
dla partii niższych kast, Bahujan Samaj. Pomarańczowy noszą hinduiści,
żółty należy do Gayatri Pariwar – dużej organizacji religijnej, której
członkiem był również Babuji. Każdy kolor, nawet biały, wydawał się już
„zajęty”.
– Nie chcieliśmy, aby ludzie brali nas za kogoś innego – wspomina
Sampat. Dlatego ostatecznie padło na różowy, jedyny, jak się wydawało, kolor
wolny od skojarzeń.
Podczas podróży powrotnej, kiedy wielka paka z sari leżała już bezpiecznie
na półce, cała trójka z podekscytowaniem rozprawiała o przyszłości.
– Kiedy się dokądś wybierzemy, ludzie będą ciekawi! – mówiła Sampat,
z radości klaszcząc w ręce. – Jeśli będziemy jednakowo ubrane, wzbudzimy
jeszcze większy respekt! – zawołała.