Gam - REMARQUE ERICH MARIA

Szczegóły
Tytuł Gam - REMARQUE ERICH MARIA
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gam - REMARQUE ERICH MARIA PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gam - REMARQUE ERICH MARIA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gam - REMARQUE ERICH MARIA - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ERICH MARIAREMAROJUE Gam Przelozyl Andrzej Zawilski Poznan 2000 Tytul oryginalu Gam IObok przemknela grupa Beduinow w plaszczach koloru jasnej kawy. Jezdzcy zostawili za soba zapach wielbladziego nawozu i pustyni. Mineli grobowce mamelu-kow i rozciagneli sie w dluga linie, pedzac ku przerazliwie jasnemu niebu, jakby chcieli wziac je szturmem. Gam przypatrywala sie im az do chwili, gdy ich sylwetki rozmyly sie w oddali. Z trudem oderwala wzrok od horyzontu i ponownie odwrocila sie w strone miasta. Niespokojnie przemierzala ulice. U jakiegos handlarza zobaczyla stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w pofaldowana skore. Kazdej z siedemnastu piesni towarzyszyla ilustracja. Wiekszosc rycin byla tur-kusowoblekitna. Gam goraco zapragnela ksiazki. Chwycila ja pospiesznie. Opuszczajac bazar, nie mogla zapanowac nad dziwnym zametem mysli, tym dotkliwszym, ze nie znajdowala dlan zadnego wytlumaczenia. Norman czekal na nia wraz z synem jednego z przyjaciol, Clerfaytem, by ich sobie przedstawic, nim Cler-fayt zabierze ja samolotem do Luksoru. Norman zamierzal tam dotrzec ekspresem dopiero nastepnego dnia. Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowil Gam w fotelu, starannie zapial jej pas i uruchomil silnik. Po chwili w dole ujrzeli platanine waskich uliczek Kairu. Horyzont sie przesuwal; jak na mapie plastycznej ukazywaly sie rozpadliny i plaskie wzniesienia masywu gorskiego Mokattan. A potem zza gor wylonila sie pustynia i samolot poszybowal wzdluz wzbierajacych wod Nilu. W poblizu Heluanu mineli dwie lodzie wycieczkowe. Stojacy na pokladzie turysci machali w strone samolotu. Gam rzucila w dol czapke. Wiatr rozwiewal jej wlosy, czula dziki ped zycia. Wychylila sie w tyl. Przed nia siedzial Clerfayt, nad glowa mial wsporniki skrzydel. Pilot byl czescia samolotu: Gam nie dostrzegala w nim czlowieka, stanowil dla niej jedynie element latajacej maszyny... Swiat ogladany przez smiglo nabieral powoli barwy ciemnego zlota - nadchodzil wieczor. Ogromny ptak doprowadzal do szalenstwa wiejskie kundle, ploszyly sie spokojne zazwyczaj osly, zonie fellacha pranie wypadlo z rak i poplynelo z woda, kominy parowcow wypluwaly kleby dymu: wszystko to wygladalo jak na obrazach dawnych mistrzow niderlandzkich. Kolo Asjut Clerfayt obnizyl pulap. Nagle obok maszyny ukazaly sie plantacje rosnacych wokol portu granatow i sady figowe ciagnace sie w strone el-Hamra, najpierw z prawej, potem z lewej mignal otoczony drewnianym parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko siadl na ziemi, potoczyl sie kilkadziesiat metrow i stanal. Kiedy Gam wysiadla, nogi odmowily jej posluszenstwa. Wokol cisneli sie Arabowie; za nimi jechalo jakies auto, ktore zahamowalo tuz obok samolotu. Gam dostrzegla dlon ozdobiona duzym opalem. Skora wokol paznokci byla ciemna. Kreol otworzyl drzwi, wyskoczyl z samochodu i zaoferowal pomoc. Clerfayt nie odpowiedzial. Odwrocil sie do Arabow, jednego z nich wyslal na policje, by zalatwil formalnosci zwiazane z aeroplanem, i dopiero potem zainteresowal sie samochodem; z lekka przesada, tonem zdradzajacym lekcewazenie, podziekowal mieszancowi. Kreol podwiozl ich do hotelu i odchodzac, uklonil sie Gam. Udawal, ze nie widzi wyciagnietej reki pilota. Clerfayt uniosl kaciki ust z takim wyrazem twarzy, ze mieszancowi krew uderzyla do glowy. Kiedy podszedl blizej, Clerfayt pokazal mu plecy, zupelnie juz nie kryjac pogardy. Wieczorem wybrali sie obejrzec grobowiec nomarchy Hapa Tefy. W drodze powrotnej uslyszeli naraz huk wystrzalu. -To kreol - rzekl Clerfayt i zatrzymal woz. Przez chwile stal w swietle ksiezyca i nasluchiwal. Nie bylo widac nikogo. Clerfayt w koncu usiadl za kierownica. Nocne powietrze pachnialo coraz silniej. Palmy wygladaly jak powycinane z czarnego szkla. Obok przesuwaly sie uspione chaty, gdzieniegdzie blyskaly slabe swiatelka, slychac bylo stlumione poszczekiwanie psow. W hotelu Clerfayt otworzyl okna na osciez. Wydawalo sie, ze cala potega nocy wdarla sie do pokoju i wypelnila go, nasycajac srebrem i blekitem. Wraz z noca wtargnal wiatr, ktory szelescil, jeczal, spiewal i posapywal: byl niczym goracy, namietny szept na tle dostojnego, milczacego nieba. Gam stala wyprostowana - wciaz jeszcze jak przez mgle slyszala szum Nilu, wizg powietrza cietego smiglem, krzyk pustynnych ptakow; wydawalo jej sie, ze widzi blask ksiezyca igrajacy w zalomkach konstrukcji samolotu - gdy naraz obok niej znalazl sie Clerfayt. Kiedy sie obudzila, pod jej oknem panowal poranny zgielk. Znad rzeki dobiegalo buczenie syren odbijajacych statkow. Drzac z zimna w chlodnym powietrzu, pelna energii wyskoczyla z lozka. Wszedl Clerfayt. Lekkim krokiem przemierzyl dywan, udajac, ze dlugie nogi Gam nie robia na nim zadnego wrazenia; mial przy tym w sobie cos z narzucajacej sie rzeskosci poranka. Przyniosl figurke z brazu przedstawiajaca kota, pochodzaca z czasow Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny byl zarys linii przebiegajacej od przednich lap do podbrodka, w karku zwierzecia znajdowalo sie niewielkie wglebienie. - Za dwie godziny lecimy dalej - powiedzial Clerfayt. Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzalo, ze w nocy do czegos miedzy nimi doszlo. Gam zamyslila sie, po chwili sie jednak otrzasnela, wzruszyla ramionami i pobiegla do lazienki. Samolot stal w poblizu zapory. Przy jednym z filarow pracowala grupa Koptow. Pustynia, spowita o poranku w lazurowa mgle, mieniaca sie blekitem, fioletem i czerwienia, porazala pieknem. Podczas startu wystraszone konie Arabow rzucily sie galopem przed siebie, a biale burnusy wygladaly z dala jak zrywajace sie do lotu, sploszone stado golebi. Przed Abydos silnik przestal pracowac, silny powiew wiatru targnal samolotem, ktory opuscil nos i zanurkowal. Ze swistem, podobna do ziejacego krateru, zblizala sie ziemia - naraz rozlegly sie pojedyncze wybuchy, z rury wydechowej wystrzelil klab dymu, silnik ryknal i zaczal znow pracowac, aeroplan poderwal sie w gore i odzyskal rownowage. Gam czula jedynie, ze krew uderza jej do uszu; zdawalo sie jej, ze caly swiat zaraz rozpadnie sie na strzepy. Clerfayt sie obejrzal. Jego oczy z wrazenia powiekszyly sie do nienaturalnych rozmiarow, czerwone usta odbijaly od pobladlej twarzy. Wolal cos do Gam, do niej jednak nic nie docieralo: cala soba przezywala lot. Pod nia rozposcierala sie bezkresna rownina ze sladami minionej kultury, ruinami swiatyn i grobowcow. Cien samolotu sunal po ziemi jak ogromna wskazowka zegara pospiesznie odmierzajacego czas. Mineli swiatynie grobowa Ramzesa II; po cenotafie Setiego I pozostalo juz tylko wspomnienie, rowniez oltarze Ozyrysa powoli ginely pod lotnymi piaskami pustyni. Niebo jasnialo jednak nad kazda z epok, nadawalo jej ten sam rytm, pobudzalo krazenie krwi, ozywialo. Pod jasnym niebem przeszlosc tracila blask, raptownie na pierwszy plan wysuwaly sie wlasne przezycia, wysnuwane z marzen i pragnien smiale plany na przyszlosc. Swiat zdawal sie upojnie kolysac i pedzic naprzod, niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzala go w tak niezwyklym, choc wczesniej przeczuwanym ksztalcie. Clerfayt zbieral brazy. Norman zaproponowal mu, by obejrzeli kolekcje jednego ze znajomych. Pojechali do niego wieczorem. Przemierzywszy platanine bajkowych uliczek, woz zatrzymal sie przed niskim domem w dzielnicy Bulak. Otworzyla im Berberyjka; poprowadzila gosci po schodach, a potem kretym korytarzem. W jakichs drzwiach zalsnily gwiazdy; w glebi znajdowal sie czworoboczny dziedziniec otoczony wysokim murem. Posrodku szumial wodotrysk. W swietle ksiezyca jaskrawie odcinala sie od tla mauretanska brama budynku z naprzeciwka. Blysnelo swiatlo, pojawil sie jakis mezczyzna, ktory przywital sie z Normanem i Clerfaytem. Nazywal sie Ravic. W pomieszczeniu znajdowalo sie jeszcze kilka osob. W polmroku jedni siedzieli, inni lezeli na skorach badz dywanach. Berberyjka przyniosla sorbet oraz zielonkawa wode z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczyl, ze za nim lezy jakas Murzynka. Jej zrenice blyszczaly; skora i wlosy wydzielaly silna, pociagajaca won. - Go... go... - gruchala, prostujac nogi pokryte sinym tatuazem. Zabrzmiala stonowana muzyka. Murzynka podchwycila melodie. Clerfayt wyciagnal sie na poduszkach. Czul sie jak w afrykanskiej wiosce, gdzies gleboko w buszu. Wojownicy wlasnie wrocili z lupiezczej wyprawy na handlowa faktorie i teraz zmeczeni odpoczywali w chatach, rozleniwieni, najedzeni do syta, z zoladkami wypelnionymi wolowina i cienkim piwem. W kacie przycupnely biale kobiety, ktore wzieli do niewoli; ich jasna skora pobudzala wyobraznie, kobiety te pociagaly wojownikow o wiele bardziej niz ich wlasne. Na zewnatrz zapadla noc, slychac bylo poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojownicy plemienia znow pomaszeruja na wojenna wyprawe... Z kata po przeciwnej stronie dobiegal smiech. Jakas Murzynka podniosla sie na poslaniu, by wstac. Geste wlosy oslaniajace jej czolo przypominaly helm, skora na kolanach blyszczala, wilgotne usta byly szeroko otwarte. Czyjes ramie pociagnelo ja z powrotem na poduszki. Berberyjka bez slowa podala Clerfaytowi ambre. Myslac o Gam, patrzyl na Normana, ktoremu czarnoskora kobieta masowala kark. Z wolna, po cichu, przenikala go na wskros drzemiaca gdzies pod skora odwieczna potrzeba meskiej rywalizacji, ow nieokreslony fluid skrywanych prainstynktow. Clerfayt nie mogl powstrzymac ogarniajacej go wrogosci, nienawisci i pogardy, a takze gwaltownych pragnien. Splotl dlonie, mocno zacisnal palce. Po chwili sie odwrocil. Natretne mysli jednak go nie opuszczaly. Choc oderwal wzrok od Normana i utkwil w suficie, osaczaly go jak niezmordowane robactwo. Jakis karzel ruszyl w tany; wraz z ta uposledzona istota miedzy gosci wkradlo sie dzikie pozadanie. Czarna masazystka zaczela mruczec i szeptac cos ponad lezacym Normanem. Berberyjka, przechodzac, otarla sie o Clerfayta. Z kata wolano o napoje. Stlumione bicie w beben brzmialo niczym dzwiek gongu. Jakis chlopiec o nubijskich rysach stal obok wysokiego bebna afrykanskiego i uderzal paleczkami w osobliwie pobudzajacym, jednostajnym rytmie. Monotonia gluchego dudnienia oddzialywala z nadzwyczajna moca, wobec emocji zapominalo sie o dzwiekach, bebnienie pomagalo rozsuplac wezly uczuc, eliminowalo wszelkie niejasnosci, bylo jak pierwotny zew: z wolna stawalo sie sama noca, pradzwiekiem wyzwalajacym instynkty, wolaniem puszczy, w ktorej rozlegaja sie wrzaski lampartow i godowy ryk bawolu... Troska o dobre imie, o czlowieczenstwo, ustapila pradawnym, zwierzecym odruchom, ktore teraz z bulgotem wykipialy, topiac wszystko po drodze... Clerfayt nawet nie poczul, ze masazystka chwycila zebami reke, ktora sie podpieral; czujac wewnetrzny zar, zerwal sie, zacisnal piesci, ruszyl nagle za Murzynka i odepchnal ja, nawet nie patrzac jej w twarz; nastepnie odwrocil sie i, podobny do kota szukajacego zwady, nie mogac powstrzymac mrocznego przyplywu prezacej sie zwierzecosci, poszukal Normana. W kurczowym grymasie uniosl gorna warge, wyszczerzyl zeby, wysyczal jakies slowo, a kiedy pobladly i oslupialy Norman spojrzal na niego, Clerfayt w krancowym napieciu, powoli jednak i wyraznie, wycedzil: -Jak cu-dow-nie Gam je-czy z roz-ko-szy... Pod sciana dyszala jakas kobieta; nagle zawyla, poderwala sie, odepchnela beben i otoczyla ramionami barki mlodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runela na nia jak dzikie zwierze, odepchnela od chlopca, zaczela okladac piesciami po okrytej jasnymi wlosami glowie, wgryzla sie w lsniace ramiona... Kiedy walczaca para z charkotem klebila sie na podlodze, rozdygotany bebni-sta uciekl. Z kamienna twarza Ravic zaczal chlostac obie kobiety. Berberyjka otrzezwiala. Blondynka jednak nie chciala wstac; wila sie konwulsyjnie i usilowala wczepic palcami w podloge. Norman, calkowicie juz opanowany, stanal naprzeciw Clerfayta. Ten wzruszyl ramionami. -Co tam... - powiedzial. - Najlepiej od razu. Norman sie wahal, chcial jeszcze cos powiedziec; po namysle jednak odszedl i na stronie zamienil kilka slow z Ravikiem. Zgodzono sie na pistolety Ravica. Na prosbe gospodarza pewien polski baron odmierzyl krokami dystans na dziedzincu. Goscie uznali zajscie za malo wazne, towarzyska rozmowa toczyla sie nadal. Podobne zdarzenia byly tutaj czyms codziennym. Ktos zachowal sie niepoprawnie i za chwile wszystko wroci na swoje miejsce; jeden drugiemu uchybil, nalezy zatem podac sobie rece i sprawe rozstrzygnac. Kiedy przyniosa swiatlo, padna strzaly. Clerfayt zajal pozycje. Widzial, ze Norman, zanim stanal naprzeciw niego, chwile zwlekal, oczekujac zapewne wyjasnien. Dlon Clerfayta z wolna jednak sie zaciskala na zimnym kawalku stali. Trzymal bron, jakby to bylo ramie przyjaciela. Padla komenda. Swiatla utworzyly na dziedzincu migoczacy krag. Clerfayt stal nieruchomo. Z przeciwnej strony padl strzal. Clerfayt powoli uniosl bron i wypalil w sam srodek jasniejacego w bladym swietle kredowo-bialego czola. Kiedy wyszedl na ulice, przez chwile sie zastanawial, czy powinien isc do Gam. Natychmiast jednak pojawily sie pytania. Jak mogl sie dopuscic podobnego szalenstwa? Skad az takie wzburzenie? Gdzie sie podziala swiadoma czesc jego natury? Wiedzial, ze aby zapanowac nad innymi, trzeba byc przede wszystkim panem samego siebie. Nic nie jest rownie bezlitosne jak milosc: kto nie potrafi poskromic emocji, traci osobe, ktorej ofiarowal serce. Kto daje calego siebie, staje sie niewolnikiem i, szukajac szczescia, wpada w pulapke swych zludzen. Najwazniejsze, by zawsze miec sie na bacznosci. Odeslal auto i zdecydowanym krokiem poszedl do hotelu. Chcial uporzadkowac swoje sprawy. Nie mogl zebrac mysli, udalo mu sie jednak napisac list, a takze wydac kilka polecen. Potem postanowil, ze wieczor spedzi w barze. Barman dyskretnie podeslal mu dziewczyne. Clerfayt to spostrzegl i chlusnal mu absyntem w twarz. Wscieklosc bijaca z oczu mezczyzny poskromil jednym, zdecydowanym spojrzeniem, a kiedy barman, zlorzeczac, wycofal sie, Clerfayt poczul dzika satysfakcje. Zaraz jednak sie przestraszyl: zupelnie nie mogl zrozumiec powodow swego zadowolenia. Bylaby to swiadomosc wladzy nad druga osoba? Mozliwe, tym bardziej ze przeciez nie potrafil zapanowac nad soba. Przywolal dziewczyne. Po chwili jednak stwierdzil, ze absynt jest zwietrzaly, a dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczul do siebie odraze za to, ze obawia sie ryzyka, ze unika czegos, co uwaza za niebezpieczne. Rzucil pieniadze barmanowi, zagwizdal na taksowke i pojechal do Gam. Mowil o sprawach obojetnych, caly czas czujac, ze nie o to mu chodzi. Patrzyl na szczupla figure Gam, na jej smukle dlonie. Ona tez mu sie uwaznie przygladala. Zadzwonila na sluzacego i poprosila o wode sodowa z lodem. Clerfayt bil sie z myslami. Trzeba bylo posluchac pierwszego impulsu i od razu tu przyjechac. W koncu i tak musialo do tego dojsc. Czemu teraz czeka nie wiadomo na co i medrkuje, zamiast wziac Gam w ramiona? Czyzby wpadl we wlasne sidla? Przeciez dopiero co pozwolil emocjom zatriumfowac nad rozumem. Podjal rozmowe, zaraz jednak nerwy znow daly znac o sobie. Nie chodzilo o to, co sie wydarzylo, o Normanie juz nie myslal. Lecz wlasnie tutaj spodziewal sie czegos calkiem nowego, nieznanego i bal sie, ze to cos go powali i zniewoli. Dalsze rozwazania nie mialy sensu. Najlepiej byloby wyjsc, ocenic sytuacje z dystansu, zyskac jakas pewnosc. Wprawdzie wiedzial, ze Gam jeszcze niczego sie nie domysla, nie przeczuwa nawet, co sie w nim dzieje, nie wie, dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozumial jednak, ze to, co sie teraz stanie, ma decydujace znaczenie. Wymaga tez rozwagi i skupienia, ktorych nie moga zaklocac zadne emocje. Mogloby sie to potem zemscic i obrocic przeciw niemu. Pragnal utrzymac stan posiadania, chcial zwyciezyc w tej walce z soba - dlatego tez probowal rozpoznac niebezpieczenstwo i przekonac sie, z ktorej strony najwiecej mu grozi. Zarowno atak, jak i obrona byly dlan problemem wylacznie wewnetrznym. Dlatego nagle postanowil wyjsc. Na pozor byl zupelnie opanowany. -Przyjde innym razem... wkrotce... - powiedzial przesadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znow poczul, ze zachowuje sie niestosownie, niepewnie. - Prawdopodobnie... - dodal i wyszedl. Przedtem jednak zdolal z siebie wyrzucic: - Zastrzelilem dzis twego meza... Gam sie nie odezwala. II Ulotne wrazenia czesto stanowily dla Gam zrodlo drobnych radosci: lubila chlonac dlonia chlod krysztalu i brazu, z przyjemnoscia wpatrywala sie w przejrzysta wode. Przedziwna rozkosz sprawialo jej dotykanie sliskiej rybiej luski, a takze tulenie golebia, zaglebianie palcow w upierzeniu ptaka. Duzo podrozowala. Odpowiadalo to jej zmiennej naturze. Nigdzie nie zagrzala miejsca, nie lubila sie przywiazywac. Uwazala, ze jednostkowe zobowiazania i zwiazki szkodza szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szla na calosc. Pewnego wieczoru odpoczywala na tapczanie w pokoju hotelowym. Obok stalo biurko, na nim lezaly drobiazgi, ktore zawsze lubila miec pod reka. Dzien byl bezchmurny, troche juz jednak jesienny. Za oknem ciemnial park, konary drzew ostro odcinaly sie od jasnego tla. Niebo widoczne ponizej gornej krawedzi okna zmienialo kolory: z blekitu zabarwionego jablkowa zielenia przechodzilo w oranz miekko przetykany pasmami rozu. Calosc wraz z platanina galezi o niezwykle wyrazistym rysunku przypominala japonski drzeworyt. W ciszy slychac bylo jedynie oddech Gam. Tam, za oknem, rozposcieral sie swiat. Poza nim nie bylo niczego, co najwyzej trwanie chwili. Drzewa staly w rownym szeregu i wydawalo sie, ze nigdy juz nie okryja ich liscie, ze pod lsniacym niebem na zawsze ustal rytm zycia. To bylo jak dotkniecie tajemnicy: powolny oddech przenikajacy w spokojnym rytmie cale cialo, wzbierajacy jak fala, wypelniajacy pluca po kres ich objetosci, wznoszacy sie i opadajacy wedlug prawa, ktore jest cudem: dzieki niemu bowiem istnieje zycie. Kogo ta fala poniesie, ten zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie sa istota ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens zycia. Powoli niewyrazny zarys drewnianych ram okiennych stawal sie czytelny, ich krawedzie nieco sie wysunely poza krag swiatla. Gam nie musiala wytezac wzroku, by widziec je coraz wyrazniej, dokladniej. Nagle dostrzegla szerokie pasmo swiatla na obrzezach ram; wczesniej go nie widziala. Przestraszyla sie. Swiatlo otoczylo wneke okienna i oparcie fotela, wdarlo sie w zalamanie konstrukcji krzesla, zaigralo w szlifie krysztalu, obramowalo dywan. Zalalo caly pokoj i przeksztalcilo go w zlocisty obszar, w ktorym wszystkie kontury nabraly ostrosci. Blask bijacy od zwyklych przedmiotow emanowal szczesciem, byl jak tchnienie swiata. Owo tchnienie i swiatlo wyznaczaly zaklety krag. Byly wszedzie, tylko dzieki nim mogly istniec ich przeciwienstwa - tkwily w nich, poza nimi nie bylo niczego. Wnetrze jednej z filizanek zalsnilo. Gam chwycila ja ostroznie. Powoli sie odwrocila i podniosla czarke do okna. Ta prosta czynnosc pochlonela ja bez reszty. To bylo wspaniale uczucie, kiedy wedrowalo do gory cale ramie, dlon i obejmujace naczynie palce. I teraz, drzac, narzucaly swa wole: mozna bylo filizanke przyblizyc lub odstawic; to samo dalo sie zrobic z innymi przedmiotami i ogladac je z bliska badz z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni... Trudno o cos bardziej bezdusznego. Ale czy ktos odwazy sie uznac jakas rzecz za martwa tylko dlatego, ze sie nie porusza? Czy wylacznie ruch swiadczy o zyciu? Przeciez jest on stanem posrednim, przemijajacym. Poprzez ruch wyrazamy uczucia malej wagi. Glebsze przezycia sa nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przeciaglym bolu, prawdziwy zachwyt oglusza. Tak wiec bezruch oznaczac moze najwieksze wzruszenie, a ruchliwe zycie, przeciwnie - smierc... Oto, dokad prowadzi roztrzasanie natury rzeczy... Gam wyjechala do Davos. Naczelny lekarz przedstawil jej kilka osob, wsrod nich dwoch malo waznych dyplomatow, pewnego skromnego Wlocha, Braminte-Sole, Rakolowa, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pan, ktorych nazwiska nie zapadly Gam w pamiec. Braminta mowila cos o Puryszkowie, ktory zniknal kilka dni temu. Prawdopodobnie z jakas kobieta, choc nikt tego nie wiedzial na pewno. Moglo sie takze zdarzyc, ze popadl w melancholie; w wypadku Puryszkowa nalezalo sie liczyc z podobnymi wybrykami. Po godzinie zjawil sie lekarz. Kai zaczal tasowac karty, grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszla do sasiedniego pokoju; z okien widac bylo snieg. Gam usiadla gleboko w fotelu i delektowala sie spokojem plynacym z poczucia calkowitego bezpieczenstwa: wygodne siedzenie, polkolista boczna porecz, wyscielane oparcie, przyjazne jak pomocne ramie. Podobne rozwazania mogla snuc wylacznie natura pelna ciepla i fantazji... Z pokoju dobiegal glos Rakolowej. Byl miekki i proszacy. Wtorowal mu jakis baryton. Nie dalo sie zrozumiec ani slowa. Przez chwile toczyla sie ozywiona rozmowa, po jakims czasie mowila juz tylko kobieta; jej lamiacy sie glos krazyl w pomieszczeniu jak ptak szukajacy wyjscia z pulapki. Naraz Rakolowa gwaltownie wybiegla. Miala zaczerwienione oczy, drzaly jej wargi. Ujrzawszy Braminte, speszyla sie i omal nie wybuchla placzem; opanowala sie jednak na widok Gam. -Nie wiedzialam... - Udreczona podniosla dlon do czola. Gam, siedzaca w glebokim fotelu, nie sluchala... Braminta zbladla i wstala. Vandervelde domaga sie pieniedzy? - zapytala. Rakolowa potwierdzila. Dala mu je pani? Ksiezna potrzasnela glowa. Czy odszedl? Tak. - Rozplakala sie, patrzac wzrokiem pobitego zwierzecia. - Nie moglam mu nic dac, tydzien temu sprzedalam bizuterie. Ile zazadal tym razem? Dwa razy wiecej niz zwykle. Kiedy chce je dostac? Jutro. Wszystko przegral. Dam pani czek. Chce mi pani pozyczyc pieniadze? - Rakolowa uniosla glowe. Mozna to i tak nazwac. Dam je pani, ale pod jednym warunkiem: zostawi pani Puryszkowa. Rakolowa zadrzala. Przeciez to Rosjanin... Braminta milczala. Slowa byly zbedne wobec tego, co zaszlo; Eros musi zawsze ustapic pod naciskiem woli -wola dziala na zimno i do niej nalezy ostatnie slowo. Na korytarzu bylo slychac czyjes kroki. Rakolowa wstala i podeszla do drzwi. Prosze mi to dac - rzekla. Z gracja chwycila czek, usmiechnela sie, uklonila i wybiegla z pokoju, prosto ku Vanderveldemu. Na policzki Braminty wystapily ostre rumience. Dostrzegla pytanie w oczach Gam i mowila w zamysleniu: To jest choroba, mamy zbyt malo czasu, by o cokol wiek walczyc. Zreszta czy walczy sie o zlota bransolete? Nie, po prostu sieja kupuje. Czy powinnismy wyrzekac sie czegos, co kochamy, tylko dlatego, ze musimy to kupic? Szko da slow, one nic nie pomoga... W koncu to wszystko jedno... Przez pokoj przebiegl duzy, chudy pies. Byl to czarny jak wegiel chart, prawie nieowlosiony, o aksamitnej skorze. Braminta zbladla. Wszedl Puryszkow z innym psem, ktory natychmiast przegonil czarnego charta. Rosjanin przyniosl kilka ksiazek -jakiegos dawnego angielskiego mistyka i dwa tomy traktujace o okultyzmie. Pojawila sie Rakolowa ze szklanka herbaty. Puryszkow natychmiast poderwal sie z miejsca. Rakolowa wyciagnela do niego reke. Kiedy Puryszkow zgial sie w uklonie, szklanka wypadla z rak ksieznej i sie rozbila, a herbata oblala garnitur Rosjanina. Mine mial nietega, kiedy dzwonil po sluzaca i tlumaczyl, ze musi zmienic ubranie. Rakolowa znieruchomiala, po chwili jednak szybko podeszla do stolika i wlaczyla sie do rozmowy. Tymczasem oczy Braminty nabraly blasku. Czegos takiego zaden mezczyzna nie zapomina, pomyslala Gam. Za oknem w swietle ksiezyca wirowaly opadajace platki sniegu. Puryszkow wrocil w dobrym humorze. Rozmawial z Braminta, wciaz jednak rozgladal sie za Rakolowa. W koncu sie pokazala i przechodzac obok niego, rzucila: - Powinien pan sie zadawac tylko z jedna kobieta. Puryszkow smiertelnie zbladl i patrzyl jak zahipnotyzowany. Rakolowa pomachala do niego i pogrozila mu palcem. Rosjanin zacisnal wargi. Braminta wyraznie nie zwrocila uwagi na te banalne slowa i z werwa ciagnela konwersacje. Jej nozdrza drzaly, pod oczami wykwitly delikatne, fiolkowe cienie. Ramiona jasnialy przydymionym swiatlem, w ozywionej twarzy czerwienialy usta. Rosjanin w niklym stopniu interesowal sie rozmowa. Pozwolil slowom plynac. Po chwili jednak cos sie wyraznie zmienilo. Braminta emanowala teraz cieplem i serdecznoscia. Puryszkow naraz sie zorientowal, ze rozmowa go wciaga. Jej ton wyjatkowo mu odpowiadal, nie narzucal niczego. Twarz Rosjanina sie wypogodzila. Bezwiednie zaczal odpowiadac na pytania, potem mowil o sprawach mu bliskich, o tym, co sie dzialo wokol niego. Kiedy Braminta spostrzegla, ze znow robi sie nerwowy, dala spokoj konwersacji. Puryszkow pocalowal ja w reke, po czym poszedl do Rakolowej. Zanim powiedzial cokolwiek, ksiezna urzadzila mu scene dziecinnej wrecz zazdrosci. Puryszkow zupelnie oslupial i zmieszany probowal ja udobruchac. Potem sie jednak zlamal. Atak zostal przeprowadzony nad podziw precyzyjnie, Rakolowa uderzyla w najwrazliwsze miejsca. Sluchajac smiesznych zarzutow, stracil cierpliwosc, niczego nie rozumial, zamiast po rosyjsku, zaczal znow mowic po francusku. Nastepnego wieczoru nalezal juz do Braminty. - W skrzypcach jest tyle slodyczy - mowila Gam, sluchajac z zachwytem spiewnej kantyleny rozbrzmiewajacej na tle akompaniamentu smyczkow, narastajacej w powstrzymywanych kadencjach, kulminujacej fermata w wysokim rejestrze. - Kiedy slysze skrzypce, wydaje mi sie, ze smierc nie istnieje. Niebo sie unosi, zacieraja sie wszelkie granice. W skrzypcach jest jakas miekkosc przypominajaca szare piora mew. Ich brzmienie promieniuje domowym cieplem, oddala wszelkie smutki. Slyszac skrzypce, czlowiek moglby popelnic niejedno glupstwo... Dzwiek skrzypiec moze nas odmienic... - ciagnela. - Zdarza sie, ze wychodzimy poza siebie: wydaje nam sie, ze rosniemy i zaczynamy patrzec oczami drugiego czlowieka. Widzimy, jak nasze nogi i rece sie poruszaja, wypowiadamy jakies slowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Lecz w pewnym momencie gubimy sie i juz nie wiemy, kto jest kim: czy to jeszcze ja, czy juz ten drugi, czy stalem sie kims innym, a on mna? Czy to ja postepuje wlasciwie, czy moze ten drugi? W kazdym z nas drzemie obca istota... Melodia skrzypiec sklania, by rzucic wszystko, isc przed siebie, dokadkolwiek, bez celu, mozliwie daleko... Kinsley milczal. Wieczorne swiatlo wyostrzylo jego rysy, glebokie bruzdy laczyly nasade nosa z kacikami waskich ust. Gam nie zdawala sobie sprawy, ze nie mowi o sobie ani o swoich doznaniach, ze poddala sie czemus, co wypelzlo z niej niczym cien; nie wiedziala, ze rozpoczela sie odwieczna walka plci, maskowana checia poswiecen i sympatia. Przeczuwala, ze to wlasnie walka, nawet jesli nazwaloby sie ja inaczej, lagodniej; wiedziala, ze bez wzgledu na to, jakiego slowa uzyjemy, by ja okreslic, walka przerodzi sie z czasem w bezlitosna wojne. Nie poddawala sie; parokrotnie, chowajac sie za blyskotliwymi, niejednoznacznymi sformulowaniami, probowala nawet sprowokowac Kinsleya. Jego zagrywki byly dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwile nie trwal w bezruchu, coraz to postepowal kilka krokow, natychmiast jednak, uwaga rzucana jakby mimochodem, probowal zacierac slady, sprawiac wrazenie, ze dokonal tego wypadu calkiem bezwiednie. Prowadzil luzna, skrzaca sie dowcipem konwersacje, wypowiadal slowa, do ktorych pozornie nie przykladal wagi, nigdy jednak nie gubil nici przewodniej. Z calym spokojem koncentrowal sie na sprawach odleglych; jesli Gam podejmowala watek, natychmiast, odpowiednio gestykulujac, robil gwaltowny zwrot i przybieral dostojny ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam tracila glowe i milkla. Powoli jednak budzil sie w niej opor, wzbierala wola walki. Wydawalo sie, ze gdzies z daleka dobiega szczek oreza. Podczas ktorejs z rozmow, kiedy juz doszlo do osobistych wynurzen i czesciowych wyznan, a obie strony ostroznie i z rezerwa probowaly wyczuc partnera, samemu sie przy tym nie odkrywajac, pojawilo sie nieuchronne rzeczowe pytanie o przeszlosc Kinsleya. Kinsley odpowiedzial osobliwym gestem, ktory mial przekreslic wczesniejsze spory, troski, marzenia i triumfy-jednym ruchem reki wymazal cale lata. Zapomnialem... Czy jest cos rownie niewaznego jak przeszlosc...? Naraz Gam zaczela sluchac uwazniej: ktos obok odezwal sie, modulujac interesujaco brzmienie glosu. Do stolika podszedl jakis mezczyzna i mowil do Kinsleya. Uklonil sie Gam; byl to uklon dobrze wychowanego czlowieka, ktory zaprzatniety jest wlasnymi sprawami. Jechalem caly dzien dla tych kilku minut rozmo wy - powiedzial. - Wystarczylaby polgodzinna zwloka, by wszystko zaprzepascic. Czasem przypadek sprawia, ze przedmioty nabieraja cech ludzkich. Dlatego prosze wybaczyc... Krotko rozmawial z Kinsleyem. Potem gestem dal do zrozumienia, ze to juz koniec, i z usmiechem odwrocil sie do Gam. Tylko przypadek jest regula, ona zas - przypad kiem. Sprawy najbardziej niezwykle zawsze sa w grun cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czyms az tak powaznym, by nie dalo sie usprawiedliwic. I to w kazdej sytuacji... Dopiero po jakims czasie Gam zapytala: Kto to byl...? Lavalette. Pewnego mglistego dnia Kai wydawal u siebie przyjecie. Gam przyszla pozno. Pierwszy raz rozmawiala z Pu-ryszkowem. Rosjanin wkroczyl miedzy gosci, wysoko unoszac czolo. Uderzylo ja jego dziecinne zachowanie. Trawila go melancholia i nie mialo to nic wspolnego z kobietami. Gam poczula przyplyw sympatii. Zachwycony lekkoscia, z jaka sie poruszala, Puryszkow podazyl za nia. Przed nimi kroczyly psy. Kiedy stanely obok siebie na dywanie, wygladaly jak czarne figury odlane w brazie. Do Puryszkowa i Gam dolaczyla Braminta; smiala sie, w jej glosie jednak chwilami odzywal sie niepokoj. Puryszkow traktowal ja z uprzejma obojetnoscia. Natychmiast to dostrzegla, ozywila sie i zaczela mowic cos do Gam, odwrocila sie od Rosjanina, ale kiedy tylko sie poruszyl, znow - odrobine za wczesnie - z promiennym usmiechem go dopadla; probowala wciagnac do rozmowy przechodzacego obok Kaia, slala usmiechy Rakolowej, niepostrzezenie popchnela Vanderveldego w strone Gam, umilkla, kiedy rozmowa nabrala tempa, spod opuszczonych powiek obserwujac Puryszkowa, spostrzegla, ze Vandervelde przedstawia sie Gam, i odetchnela z ulga. Vandervelde probowal osaczyc Gam. To ironizowal, to wpadal w ton lagodnej perswazji. Gam z rozbawieniem podjela gre. Vandervelde natychmiast wszedl w zwarcie, raz jeszcze sie jej wysliznal, potem jednak dal sie podejsc i, jakby nigdy nic, sprobowal ataku z innej strony. Prezentujac na ciemnej skorze fotela swa niezwykle wypielegnowana dlon, mowil cos o egzystencjalnym cierpieniu, z zafrasowana mina sprawdzal, czy wywiera nalezyte wrazenie, potem znow zmienial temat, az w koncu Gam naiwnie oswiadczyla, ze nic nie rozumie. Zly, ze nie dala sie wziac na jego sztuczki, nie kryl rozdraznienia i, przynajmniej na razie, zrezygnowal. Do stolika podeszla Rakolowa. Vandervelde zasyczal w jej strone i czegos zazadal; odpowiedziala mu lagodnie. Zostawil ja stojaca bezradnie pod sciana i poszedl do pokoju, w ktorym grano w karty. Puryszkow rozgladal sie za Gam. Widzac jego twarz, w ktorej z niezwykla wyrazistoscia odciskaly sie zmartwienia, Gam poczula lek. Wokol niej padaly slowa niczym rzesisty deszcz; odbierala je jak szum, nie wylanial sie z nich zaden sens. W glebi niej kolatalo cos mrocznego, parlo ku jej rekom, blagalnie domagalo sie uwolnienia... Braminta nie spuszczala z nich oka. Zadume Gam zrozumiala opacznie i, naraz bardzo rozdrazniona, sprobowala wywolac klotnie. Puryszkow spojrzal na nia obojetnie, wstal i podszedl do orkiestry. Od skrzypka wzial instrument, jednym ruchem reki odsunal pozostalych muzykow i zaczal grac. Teraz dopiero Braminta-Sola pojela, ze sie spoznila i jej wysilki na nic sie nie zdaly. Dotarlo tez do niej, ze Gam nie jest w najmniejszym stopniu winna i tak naprawde w calej tej historii nie zawinil nikt... Jej cialem wstrzasnal atak kaszlu. Kiedy sie podniosla z fotela, na jej dolnej wardze widniala plama krwi. Wychodzac, do ostatniej chwili nie mogla oderwac wzroku od skrzypiec Puryszkowa. Wraz z muzyka w pomieszczeniu zapachnialo stepowym wiatrem i pustynia. Pod naciagnietym plotnem namiotow niklym swiatelkiem plonely swiece, a ciemnoskore kobiety wylewaly swoje codzienne zale. Wszelkie marzenia okryla noc, rudawy ksiezyc lsnil nad jasniejaca rownina. Porywisty wiatr zmienial kierunek, z wolna wraz z calym niebosklonem obracaly sie gwiazdy; tylko Orion przemierzal swoj szlak szybko niczym kometa. Noc ustepowala przed switem. Gam drzala. Rwaly jej sie mysli, osunal sie gdzies twardy grunt, na ktorym wszystko sie ukladalo w logiczny ciag. Runal caly gmach pojec i slow, tylko na samym dnie pozostala pierwotna warstwa: zycie, wierne niczym zwierze, krzewiace sie jak bujna roslina, czysta esencja instynktu, niepowstrzymana sila tworzaca strukture swiata. Na koncu lancucha znajduje sie lono - w zadnym wypadku nie glowa. Poniewaz lono wydaje owoce, jest ono jednoczesnie i ziemia, i zyciem. Nagle Gam odkryla, jak niewiele dla kobiety znaczy slowo. Myslenie, tworzenie pojec jest czyms wylacznie meskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje sie, jakby zamieszkala w obcym kraju, ktorego jezyka musi sie wyuczyc: nigdy nie staje sie on jej wlasna mowa. By wyrazic siebie, musi posluzyc sie pojeciami, ktore w niklym stopniu oddaja rzeczywistosc, poniewaz przynaleza do mezczyzn. Kobieta probuje to wytlumaczyc, nigdy jednak jej sie nie udaje. Wlasnie dlatego mezczyzna nie potrafi zrozumiec kobiety. Pogon za kims, kto okresli istote jej samej - oto, co kladzie sie cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz, co jest we mnie, ja o tym nie umiem mowic...Odwieczne poddanstwo, odwieczna nienawisc i rezygnacja... Gam czula, jak wzbiera w niej fala. Starala sie opanowac i poszukac stosownych okreslen, zadne jednak nie pasowalo. Chciala znalezc odpowiednie slowa - zgrzytaly jak klucz nie dopasowany do zamka, meczyla sie, by "to" wypowiedziec, by chociaz przemyslec. Nic z tego-"to" wciaz jej uciekalo, wymykalo sie, jak zjawa przenikalo poprzez gesta platanine mysli. Udreczona magiczna niemoca swej plci, ktorej absolutnie nie mogla przelamac, Gam krazyla wsrod gosci. W koncu wpadla na Rakolowa, ktora przysiadla w kacie i nieprzytomnie patrzyla na zgromadzone towarzystwo. Przyplyw siostrzanych uczuc wzial gore nad przygnebieniem. Znekane kobiety sie objely, zimny policzek Rosjanki przylgnal do twarzy Gam, pomieszaly sie oddechy i szloch, pekly wszystkie tamy i bliskosc obu kobiet splynela dobroczynnym placzem. Puryszkow stwierdzil, ze jest sam, i odlozyl skrzypce. Potoczyl dookola nieobecnym wzrokiem, przez chwile nad czyms myslal, po czym wolno polamal instrument i wyszedl na zewnatrz, wprost w lodowaty wicher, ktory ostrymi, naglymi powiewami szarpal druty telegraficzne. Dwa dni pozniej w Davos pojawil sie Clerfayt. Ktoregos wieczoru przyszedl do Gam, gdzie zastal Puryszko-wa. Od razu wiedzial, jak sie zachowac: zaczal od zachwytow nad psami, potem podjal blyskotliwa konwersacje, przy czym uwaznie sluchal Rosjanina i staral sie go w niczym nie urazic; w koncu zupelnie go rozbroil. Pokazal przy tym nie byle jaka klase i przebil Puryszko-wa calkowicie. Gam zapytala go, co ostatnio porabial. Opowiadal o wszystkim: najpierw krotko i zabawnie o balkanskich przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, pozniej przeszedl do wyczynow lotniczych, ktore opisywal rzeczowo, ze szczegolami; dzieki temu osiagnal cel - przypomnial Gam wspolny lot do Luksoru, choc nie napomknal o nim ani slowem. Przed oczami Gam znow stanela pustynia az po horyzont zlocaca sie ziarenkami piaskowego pylu. Wydawalo sie jej, ze slyszy szum obracajacego sie Smigla, ze znow trzeszczy plotno opinajace szkielet skrzydel aeroplanu. Do przeszlosci Clerfayt nie wracal, tylko do niej nawiazal, gdy chcial podkreslic pewna kwestie: na chwile uderzyl w ton powagi i wspomnial tamten tragiczny -wlasnie to slowo padlo - final, zaraz jednak zaczal roztaczac przed Gam olsniewajace plany na przyszlosc. Stwierdzil tez, ze przed konsekwencjami awanturnictwa moze ustrzec jedynie wewnetrzna konsolidacja, i gleboko spojrzawszy w oczy Gam, podzielil sie swym najskrytszym pragnieniem: chcial w miare moznosci utrudnic kontakt najglebszych pokladow swego jestestwa z zyciem zewnetrznym i sprowadzic je do poziomu rzemieslniczej rutyny. Cos takiego, uznal, winno byc najprzedniejsza zabawa. Podkreslil, ze subtelne zawirowania spowodowane przez wewnetrzny poped wymagaja osadzenia w sytuacjach stabilnych, uporzadkowanych, istnieje nawet uzasadniona emocjonalnie potrzeba takiego zakotwiczenia. Bez tego, wywodzil, nie sposob igrac ze soba, bezuzyteczna jest tez ironia, w innych sytuacjach nie do przecenienia. Lowca przygod pozbawiony wiezi spolecznych zawsze bedzie tylko zwyklym wloczega i nigdy tak naprawde siebie nie zglebi, brak mu bowiem zwierciadla, a takze konfrontacji ze swym przeciwienstwem. Cel, do ktorego winnismy dazyc, mowil Clerfayt, to doglebne i bezustanne przezywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. Decydujac sie na ryzykowny skok, musimy byc pewni, ze mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z calym przekonaniem dowodzil, jakie to wazne dla kobiety, dla ktorej oparciem zawsze powinien byc mezczyzna, a najlepiej, jesli wszystko odbywa sie w zgodzie z mieszczanska norma poprawnosci, w sposob spolecznie akceptowany, czyli z urzedowym stemplem odcisnietym na akcie malzenskim; tak zabezpieczona kobieta moze sobie pozwolic na najdziwaczniejsze przygody i drazenie najglebszych warstw swego jestestwa. Po tym wywodzie naraz zmienil temat, wypytal Gam ojej najblizsze plany i poddal je rzeczowej analizie. Kiedy na chybil trafil napomknela o wyjezdzie do Rzymu, Clerfayt zaczal zachwalac Neapol, krytykujac Rzym jako miasto nudnych zabytkow przeszlosci. Niespodziewanie zmienil sie tembr jego glosu i Clerfayt przeszedl do ataku - wyglosil jeszcze kilka obojetnych zdan, a nastepnie zaproponowal, by zostala jego zona. Czekal na odpowiedz. Pochylil sie w strone Gam i utkwil wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstal i podszedl do drzwi. Kiedy byl w przedpokoju, Gam zawolala ze smiechem: Juz pan wychodzi? Clerfayt zatoczyl reka kolo. Pani sie nade mna zneca... Milczala. Clerfayt zrozumial, ze chce go trzymac w niepewnosci; stal nieporuszony, o nic nie pytal, jedynie zmiekly mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprzeniknionej. Wskazala mu fotel. Odetchnal z ulga. Dlaczego nie siada? - pomyslala Gam i podziekowala za propozycje. Clerfayt przezornie nadal milczal. Kazde slowo moglo sie okazac niebezpieczne. Gam bawila sie rekami i choc wygladalo na to, ze nie wie, co odpowiedziec, Clerfayt weszyl pulapke. Niewinnie i nadzwyczaj zrecznie Gam postawila go wobec kwestii rozstrzygajacej i wprost zapytala o powody jego decyzji. Clerfayt jednak wiedzial juz, co robic. Przypuszczal, ze Gam rozumie go wlasciwie. Wystarczylo spojrzec, jak nerwowo bawi sie palcami; uznal, ze w tej chwili moze sie uratowac tylko w jeden sposob, a przede wszystkim musi natychmiast wziac sie w garsc. Ostroznie sie wycofal i dyskretnie pominal pytanie milczeniem. Gam jednak nie odpuszczala i znow postawila go na bacznosc. Zaczal sie wic, jakby szukal wyjscia. Taktyka okazala sie wlasciwa: Gam zgodzila sie odlozyc wszelkie wyjasnienia na pozniej. Tymczasem, ociagajac sie, wyjawil niesmialo, ze w tej zlozonej sytuacji uwaza za sprawe honoru przywrocenie miedzy nimi wczesniejszych relacji; musi bowiem uporac sie z najwidoczniej znow odzywajacym, niekorzystnym wplywem najglebszych pokladow jestestwa, ktoremu jeszcze raz ulegl. Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzal na Gam - to nie tylko obowiazek; gdyby nawet uwazal, ze niczego nie musi, postapilby dzis tak samo. Wybieg sie udal. Chociaz oferta malzenska zostala zlozona serio, Gam uwierzyla, ze Clerfaytem powoduja wylacznie motywy, o ktorych mowil. Ostatnie zdanie tylko ja w tym utwierdzilo. Po chwili jednak do niej dotarlo, jak olbrzymie kolo Clerfayt zatoczyl, by osiagnac cel, i szczerze ja to rozbawilo. Mlody czlowiek, zupelnie juz teraz pewien swego, zartowal i cieszyl sie, ze Gam nie zywi zadnych podejrzen, choc przeciez musiala uznac jego wywody za niezupelnie przekonujace. Jednak wychodzac, nie watpil, ze spotkal sie z wyjatkowo szybka i gladka odprawa. Jak nigdy dotychczas. Zmartwiony? - triumfowala szyderczo Gam. Liczylem sie z tym od poczatku, przewidzialem rezultat... - odparowal. Nie mogl jednak odmowic sobie pytania: - Odnioslem wrazenie, ze moja propozycja jakos szczegolnie pania ubawila... Jest zatem ktos inny...? Gam zaniosla sie smiechem. Alez skad. Tylko pan. Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w hotelu zjawil sie poslaniec od Puryszkowa. Poprosil Gam, by poswiecila mu kilka minut. Wyjasnil, ze tym razem lekarz spodziewa sie konca. Gam natychmiast z nim wyszla. Mala nocna lampka rzucala matowe swiatlo na poslanie, kolo ktorego czuwaly psy. Na widok Gam jeden z nich wstal. Lekarz wymownie spojrzal na mloda kobiete i opuscil pokoj. Pochylila sie nad umierajacym. Dlugi plaszcz osunal sie z jej ramion i opadl na podloge obok psow. Gam byla w sukni wieczorowej, wygladala, jakby przyszla na przyjecie. Pokoj wypelniala niesamowita cisza, z zewnatrz nie przenikal zaden dzwiek. Ktos zatrzymal zegar. Czas przestal istniec. Istniala jedynie zolta twarz ulozona na poduszkach. I tylko ta twarz jeszcze zyla. Cienie snujace sie wokol nieruchomej glowy byly przerazajace w zestawieniu z obojetnym milczeniem pokoju; kiedy czolo Rosjanina sie poruszylo, Gam miala wrazenie, ze drzy od bezglosnego podmuchu olbrzymich skrzydel. Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyla sie na koldrze reka. Widzac ten ruch, Gam poczula fizyczny bol. Palce nie mogly dosiegnac wnetrza dloni i Gam wydawalo sie, ze w tym momencie duch oddziela sie od ciala; odetchnela z ulga, kiedy w koncu dlon sie domknela. Krew rozsadzala jej skronie, odkryte w wieczorowej kreacji ramiona uniosly sie i do oczu kobiety niepowstrzymana fala naplynely lzy wzruszenia. Dotknela zacisnietej dloni i przyszlo jej do glowy, ze przez cale zycie nic nie dalo jej az tyle szczescia: czujac musniecie cieplej skory Gam, dlon znow sie otworzyla, a palce, wbrew woli, stopniowo sie wyprostowaly i teraz, pobielale i szczuple, trwaly w bezruchu. Gam zauwazyla, ze Puryszkow na nia patrzy. Choc sobie wmawiala, ze nie moze jej juz widziec, czula surowy wzrok Rosjanina. Nie mogla tego zniesc. Ostroznie podlozyla waska poduszke pod glowe umierajacego. Miala wrazenie, ze jego usta drgnely w niklym usmiechu. Za kilka godzin te usta zesztywnieja. Czolo ostygnie. Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysl, przez ktory przebiegaja bledne ogniki mysli, jeszcze plynie strumien zycia; ustanie ze smiercia ozywiajacego go ducha. Zycie wciaz sie saczylo. Jednak ponad zamierajaca juz zdolnoscia poznawania, ponad czulkami instynktu szukajacymi jakiegos punktu zaczepienia ostatnimi skurczami woli zapalaly sie purpurowe i blekitne plomyki goraczkowych urojen, gestnialy niczym lapczywa, wszechogarniajaca kipiel, igraly pustymi zludami sennych widziadel, wystrzelajacymi jak grzyby, a sprawy minione, zapomniane i pogrzebane przemienialy w fatamorgane wykwitajaca nad upiornym strumieniem zatrutej krwi. Spoza drzacej glowy wypelzaly ostatnie juz pokusy, pekaly wszelkie okowy. Wirujac, unosily sie poplatane, barwne zdarzenia, mieszaly sie z soba przezycia, pragnienia i sprawy nieokreslone - przedwiosnie wsrod sniegu i brzoz, twarz jakiejs dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe cyfry rulety, mrozny poranek, stalowe lufy pistoletow, kobiece twarze, cudowna kantylena fletu, kwiaty janowca wokol lozka, niskiego lozeczka, w ktorym sypial jako dziecko, lozka, ktore teraz porasta janowiec, ktore pograza sie w ziemi... Krzyk z nieba, cos cisnie i dusi... poruszaja sie wargi, z ust wydobywaja sie gluche, bezdzwieczne slowa, cialo wije sie, jakby cos chcialo sie zen wydostac, dlawi sie, zdumiewa, w smiertelnym strachu wyglada ratunku... Gam nie mogla wykrztusic slowa, chciala pomoc, wolac, glosno krzyczec... Cos nagle przeniknelo do pokoju, sunelo po omacku, halasujac, niewidzialna reka dotykalo przedmiotow... Wygiely sie sciany, drzwi rozwarly sie szeroko, wybrzuszyla sie koldra, wykwitly na niej wezowate bruzdy, z katow jak jakies stwory wypelzaly cienie, swiat jeczal spazmatycznie, jego oddech przeradzal sie w niesamowity, gluchy, przerazajacy krzyk; Gam nie miala sily stac, przykucnela, palcami wczepila sie w miekka posciel i przerazona pokornie czekala, az nadejdzie to, co straszne i niszczace, co huczy i wyje - akt ostatni... Cialo Puryszkowa sie uspokoilo. W oczach pojawilo sie cos szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystosc sie zatarla; po chwili skurcz unieruchomil zrenice, piers sie zapadla i w ostatnim, ciezkim westchnieniu powietrze wydostalo sie z pluc. Kiedy Gam nabrala odwagi i rozejrzala sie, stwierdzila, ze niemal lezy na dywanie i z calej sily przyciska kolana do lozka. Calkiem nieswiadomie jedna reka wpila sie w psa, dusila go. Teraz pies niemrawo sie przeciagal... W koncu zmeczona wstala. W ustach poczula mdly smak krwi. Plecy ja bolaly jak potluczone. Mocno trzymajac sie poreczy lozka, patrzyla na Puryszkowa. Jego twarz sie zapadla, smierc wyostrzyla jej rysy, u nasady nosa pojawily sie cienie. Skora poszarzala. Gam juz go nie poznawala. To, co zostalo, bylo porazajaco sztywne, nieskonczenie obce i napawalo przerazeniem zywa, pelna ciepla kobiete. Kilkakrotnie potrzasala glowa i odwracala sie od tego widoku, po czym robila krok w przod, by zmusic sie do patrzenia. Naraz pod na wpol opuszczona powieka zalsnilo odbicie lampy -osobliwy, przewrotny blysk niczym ognik igrajacy na wypolerowanej, mosieznej blasze, sugerujacy, ze rozpoczyna sie rozpad zastyglej materii zycia; powialo trupia wonia i grobem, jakby rozklad postepowal od czola... Teraz Gam wiedziala: tak wyglada smierc... Rzucila sie do drzwi, minela je, nie dostrzegajac lekarza, ktory spieszyl z przeciwnej strony, biegla dalej, jakby cos ja gnalo, na dol, potem w gore do portierni i do swego pokoju; padla na lozko i przelezala tak do rana. Kiedy o swicie spojrzala przez okno, ujrzala w oddali smuge ostrego, zielonkawego swiatla, przebijajaca sie przez szarosc sniegu. Na zawsze pozostala w jej pamieci. Wydawalo sie, ze Clerfayt zaniedbal Gam. Zwiazal sie teraz z Braminta-Sola. Podbil ja bez najmniejszego wysilku, zupelnie sie nie opierala. Doswiadczenia jej skomplikowanego zycia sprawily, ze niczego nie potrafila juz przezywac czysto i prosto. To, co kiedys pomagalo jej osiagac pelnie wewnetrznych doznan, teraz tylko przyspieszalo upadek. Clerfayt ostro starl sie z Vanderveldem. Pewnego dnia przewrocil stolik do gry, odkryl przez to karty i okazalo sie, ze Vandervelde ma o jednego asa za duzo. Jeszcze tego samego wieczoru oszust wyjechal. Gam nie dala sie zwiesc ekscesom Clerfayta. Mlody czlowiek zrobil sie teraz otwarty i juz nie probowal niczego przemilczac. Pierwszy raz nawiazal do przeszlosci; kiedy o niej rozmawiali, uderzylo Clerfayta, ze skoro juz sie o jakims zdarzeniu mowi, nalezy je uznac za przebrzmiale, i nagle zrozumial, ze tym razem to koniec. Ow koniec pojawil sie niezauwazalnie, nie trzeba bylo o nic walczyc; byl nieodwolalny, wygasla najmniejsza chec obrony czegokolwiek, nalezalo go przyjac jak cos oczywistego. Gam lubila Clerfayta za jego niespozyta aktywnosc i zywosc intelektualna, cenila w nim sile pragnien oraz umiejetnosc koncentracji. Jego wladcza wola zniewalala. Najwyzej jednak przez godzine, nigdy dluzej. A to dlatego, ze Clerfayt nie umial dotrzec w obszary kryjace ekstrakt kobiecosci. Przyciagal kobiety do siebie, tak naprawde ich jednak nie zdobywal. Zdecydowanie parl naprzod, czarowal wyrafinowaniem i inwencja, ale zawsze przegrywal w chwili, gdy niemal osiagal cel. Odpadal przed czasem. Jedynie ten, kto podaza rownym krokiem, wprost przed siebie, dotrze, gdzie zmierza. Clerfayt wygladal, jakby za chwile mial sie zapasc pod ziemie. Kiedy odszedl, Gam poczula wokol siebie pustke. Nie umiala tego wytlumaczyc. Czlowiek zawsze jest samotny. Takze w milosci, ktora jest tylko ucieczka. Jazn nie daje zadnej odpowiedzi, najwyzej spokoj i poczucie bezpieczenstwa. Ale trudne pytania sie mnoza. A moze cala milosc zawiera sie w pierwotnym instynkcie macierzynstwa, samo zas macierzynstwo jest zarazem poczatkiem i koncem? Nagle Gam cala soba poczula, ze niczego nie pragnie rownie goraco jak malej, cieplej istoty u swych kolan, ze chce sluchac pierwszych, z trudem wymawianych slow... Rozmyslania nad dalszym zyciem, rozterki, chwilowe osamotnienie - wszystko to przeslonily marzenia o dziecku. Tutaj wlasnie nalezalo szukac spelnienia i koncowej przystani. Jazn wypelniala coraz wieksza przestrzen, rozrastala sie, stawala czytelna, jednoznaczna i zyciodajna. Zawiazywaly sie zalazki sil stworzenia, pojawial sie sens i drogowskaz. Powolanie kobiety kazalo wziac na siebie obowiazek. W obliczu tego obowiazku nalezalo wszystko odrzucic, potraktowac jak jalowy trud. Jednakze Gam zdawala sobie sprawe, ze zanim odnajdzie siebie, nieraz sie zrani, ze zamiast zmierzac wprost ku swemu przeznaczeniu, bedzie bladzic. Ale innej drogi nie ma. Nalezy zatem nia isc, nie stawiajac warunkow, trzeba podporzadkowac sie prawu, ktore nakazuje szukac coraz dalej, chocby przyszlo przemierzac obszary bezkresne jak ocean. QQ III W Wenecji Gam zatrzymala sie przy Canal Grande. Kazdej nocy pod jej oknami przeplywala gondola. Kiedy sie oddalala i nie bylo juz slychac uderzen wiosla, jakis meski glos wyspiewywal umbryjska serenade. Spiew niosl sie kanalem, narastal podobny do bardzo wolnego tremolo i poteznial echem odbijajacym sie od wody i murow; wydawalo sie, ze ciasna przestrzen wiezi melodie i narzuca jej leniwy rytm fali.Przez ten niezwykly rezonans spiew mial w sobie cos niematerialnego, byl jak nie z tego swiata. Wypelnial powietrze, wedrowal z woda. Kiedy melodia sie skonczyla, Gam wyruszyla lodzia na kanal. Swiatlo latarni sunelo przed dziobem i rozpraszalo nieprzeniknione ciemnosci, zmuszalo je do zycia, sprawialo, ze wokol gondoli roztaczal