ERICH MARIAREMAROJUE Gam Przelozyl Andrzej Zawilski Poznan 2000 Tytul oryginalu Gam IObok przemknela grupa Beduinow w plaszczach koloru jasnej kawy. Jezdzcy zostawili za soba zapach wielbladziego nawozu i pustyni. Mineli grobowce mamelu-kow i rozciagneli sie w dluga linie, pedzac ku przerazliwie jasnemu niebu, jakby chcieli wziac je szturmem. Gam przypatrywala sie im az do chwili, gdy ich sylwetki rozmyly sie w oddali. Z trudem oderwala wzrok od horyzontu i ponownie odwrocila sie w strone miasta. Niespokojnie przemierzala ulice. U jakiegos handlarza zobaczyla stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w pofaldowana skore. Kazdej z siedemnastu piesni towarzyszyla ilustracja. Wiekszosc rycin byla tur-kusowoblekitna. Gam goraco zapragnela ksiazki. Chwycila ja pospiesznie. Opuszczajac bazar, nie mogla zapanowac nad dziwnym zametem mysli, tym dotkliwszym, ze nie znajdowala dlan zadnego wytlumaczenia. Norman czekal na nia wraz z synem jednego z przyjaciol, Clerfaytem, by ich sobie przedstawic, nim Cler-fayt zabierze ja samolotem do Luksoru. Norman zamierzal tam dotrzec ekspresem dopiero nastepnego dnia. Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowil Gam w fotelu, starannie zapial jej pas i uruchomil silnik. Po chwili w dole ujrzeli platanine waskich uliczek Kairu. Horyzont sie przesuwal; jak na mapie plastycznej ukazywaly sie rozpadliny i plaskie wzniesienia masywu gorskiego Mokattan. A potem zza gor wylonila sie pustynia i samolot poszybowal wzdluz wzbierajacych wod Nilu. W poblizu Heluanu mineli dwie lodzie wycieczkowe. Stojacy na pokladzie turysci machali w strone samolotu. Gam rzucila w dol czapke. Wiatr rozwiewal jej wlosy, czula dziki ped zycia. Wychylila sie w tyl. Przed nia siedzial Clerfayt, nad glowa mial wsporniki skrzydel. Pilot byl czescia samolotu: Gam nie dostrzegala w nim czlowieka, stanowil dla niej jedynie element latajacej maszyny... Swiat ogladany przez smiglo nabieral powoli barwy ciemnego zlota - nadchodzil wieczor. Ogromny ptak doprowadzal do szalenstwa wiejskie kundle, ploszyly sie spokojne zazwyczaj osly, zonie fellacha pranie wypadlo z rak i poplynelo z woda, kominy parowcow wypluwaly kleby dymu: wszystko to wygladalo jak na obrazach dawnych mistrzow niderlandzkich. Kolo Asjut Clerfayt obnizyl pulap. Nagle obok maszyny ukazaly sie plantacje rosnacych wokol portu granatow i sady figowe ciagnace sie w strone el-Hamra, najpierw z prawej, potem z lewej mignal otoczony drewnianym parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko siadl na ziemi, potoczyl sie kilkadziesiat metrow i stanal. Kiedy Gam wysiadla, nogi odmowily jej posluszenstwa. Wokol cisneli sie Arabowie; za nimi jechalo jakies auto, ktore zahamowalo tuz obok samolotu. Gam dostrzegla dlon ozdobiona duzym opalem. Skora wokol paznokci byla ciemna. Kreol otworzyl drzwi, wyskoczyl z samochodu i zaoferowal pomoc. Clerfayt nie odpowiedzial. Odwrocil sie do Arabow, jednego z nich wyslal na policje, by zalatwil formalnosci zwiazane z aeroplanem, i dopiero potem zainteresowal sie samochodem; z lekka przesada, tonem zdradzajacym lekcewazenie, podziekowal mieszancowi. Kreol podwiozl ich do hotelu i odchodzac, uklonil sie Gam. Udawal, ze nie widzi wyciagnietej reki pilota. Clerfayt uniosl kaciki ust z takim wyrazem twarzy, ze mieszancowi krew uderzyla do glowy. Kiedy podszedl blizej, Clerfayt pokazal mu plecy, zupelnie juz nie kryjac pogardy. Wieczorem wybrali sie obejrzec grobowiec nomarchy Hapa Tefy. W drodze powrotnej uslyszeli naraz huk wystrzalu. -To kreol - rzekl Clerfayt i zatrzymal woz. Przez chwile stal w swietle ksiezyca i nasluchiwal. Nie bylo widac nikogo. Clerfayt w koncu usiadl za kierownica. Nocne powietrze pachnialo coraz silniej. Palmy wygladaly jak powycinane z czarnego szkla. Obok przesuwaly sie uspione chaty, gdzieniegdzie blyskaly slabe swiatelka, slychac bylo stlumione poszczekiwanie psow. W hotelu Clerfayt otworzyl okna na osciez. Wydawalo sie, ze cala potega nocy wdarla sie do pokoju i wypelnila go, nasycajac srebrem i blekitem. Wraz z noca wtargnal wiatr, ktory szelescil, jeczal, spiewal i posapywal: byl niczym goracy, namietny szept na tle dostojnego, milczacego nieba. Gam stala wyprostowana - wciaz jeszcze jak przez mgle slyszala szum Nilu, wizg powietrza cietego smiglem, krzyk pustynnych ptakow; wydawalo jej sie, ze widzi blask ksiezyca igrajacy w zalomkach konstrukcji samolotu - gdy naraz obok niej znalazl sie Clerfayt. Kiedy sie obudzila, pod jej oknem panowal poranny zgielk. Znad rzeki dobiegalo buczenie syren odbijajacych statkow. Drzac z zimna w chlodnym powietrzu, pelna energii wyskoczyla z lozka. Wszedl Clerfayt. Lekkim krokiem przemierzyl dywan, udajac, ze dlugie nogi Gam nie robia na nim zadnego wrazenia; mial przy tym w sobie cos z narzucajacej sie rzeskosci poranka. Przyniosl figurke z brazu przedstawiajaca kota, pochodzaca z czasow Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny byl zarys linii przebiegajacej od przednich lap do podbrodka, w karku zwierzecia znajdowalo sie niewielkie wglebienie. - Za dwie godziny lecimy dalej - powiedzial Clerfayt. Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzalo, ze w nocy do czegos miedzy nimi doszlo. Gam zamyslila sie, po chwili sie jednak otrzasnela, wzruszyla ramionami i pobiegla do lazienki. Samolot stal w poblizu zapory. Przy jednym z filarow pracowala grupa Koptow. Pustynia, spowita o poranku w lazurowa mgle, mieniaca sie blekitem, fioletem i czerwienia, porazala pieknem. Podczas startu wystraszone konie Arabow rzucily sie galopem przed siebie, a biale burnusy wygladaly z dala jak zrywajace sie do lotu, sploszone stado golebi. Przed Abydos silnik przestal pracowac, silny powiew wiatru targnal samolotem, ktory opuscil nos i zanurkowal. Ze swistem, podobna do ziejacego krateru, zblizala sie ziemia - naraz rozlegly sie pojedyncze wybuchy, z rury wydechowej wystrzelil klab dymu, silnik ryknal i zaczal znow pracowac, aeroplan poderwal sie w gore i odzyskal rownowage. Gam czula jedynie, ze krew uderza jej do uszu; zdawalo sie jej, ze caly swiat zaraz rozpadnie sie na strzepy. Clerfayt sie obejrzal. Jego oczy z wrazenia powiekszyly sie do nienaturalnych rozmiarow, czerwone usta odbijaly od pobladlej twarzy. Wolal cos do Gam, do niej jednak nic nie docieralo: cala soba przezywala lot. Pod nia rozposcierala sie bezkresna rownina ze sladami minionej kultury, ruinami swiatyn i grobowcow. Cien samolotu sunal po ziemi jak ogromna wskazowka zegara pospiesznie odmierzajacego czas. Mineli swiatynie grobowa Ramzesa II; po cenotafie Setiego I pozostalo juz tylko wspomnienie, rowniez oltarze Ozyrysa powoli ginely pod lotnymi piaskami pustyni. Niebo jasnialo jednak nad kazda z epok, nadawalo jej ten sam rytm, pobudzalo krazenie krwi, ozywialo. Pod jasnym niebem przeszlosc tracila blask, raptownie na pierwszy plan wysuwaly sie wlasne przezycia, wysnuwane z marzen i pragnien smiale plany na przyszlosc. Swiat zdawal sie upojnie kolysac i pedzic naprzod, niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzala go w tak niezwyklym, choc wczesniej przeczuwanym ksztalcie. Clerfayt zbieral brazy. Norman zaproponowal mu, by obejrzeli kolekcje jednego ze znajomych. Pojechali do niego wieczorem. Przemierzywszy platanine bajkowych uliczek, woz zatrzymal sie przed niskim domem w dzielnicy Bulak. Otworzyla im Berberyjka; poprowadzila gosci po schodach, a potem kretym korytarzem. W jakichs drzwiach zalsnily gwiazdy; w glebi znajdowal sie czworoboczny dziedziniec otoczony wysokim murem. Posrodku szumial wodotrysk. W swietle ksiezyca jaskrawie odcinala sie od tla mauretanska brama budynku z naprzeciwka. Blysnelo swiatlo, pojawil sie jakis mezczyzna, ktory przywital sie z Normanem i Clerfaytem. Nazywal sie Ravic. W pomieszczeniu znajdowalo sie jeszcze kilka osob. W polmroku jedni siedzieli, inni lezeli na skorach badz dywanach. Berberyjka przyniosla sorbet oraz zielonkawa wode z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczyl, ze za nim lezy jakas Murzynka. Jej zrenice blyszczaly; skora i wlosy wydzielaly silna, pociagajaca won. - Go... go... - gruchala, prostujac nogi pokryte sinym tatuazem. Zabrzmiala stonowana muzyka. Murzynka podchwycila melodie. Clerfayt wyciagnal sie na poduszkach. Czul sie jak w afrykanskiej wiosce, gdzies gleboko w buszu. Wojownicy wlasnie wrocili z lupiezczej wyprawy na handlowa faktorie i teraz zmeczeni odpoczywali w chatach, rozleniwieni, najedzeni do syta, z zoladkami wypelnionymi wolowina i cienkim piwem. W kacie przycupnely biale kobiety, ktore wzieli do niewoli; ich jasna skora pobudzala wyobraznie, kobiety te pociagaly wojownikow o wiele bardziej niz ich wlasne. Na zewnatrz zapadla noc, slychac bylo poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojownicy plemienia znow pomaszeruja na wojenna wyprawe... Z kata po przeciwnej stronie dobiegal smiech. Jakas Murzynka podniosla sie na poslaniu, by wstac. Geste wlosy oslaniajace jej czolo przypominaly helm, skora na kolanach blyszczala, wilgotne usta byly szeroko otwarte. Czyjes ramie pociagnelo ja z powrotem na poduszki. Berberyjka bez slowa podala Clerfaytowi ambre. Myslac o Gam, patrzyl na Normana, ktoremu czarnoskora kobieta masowala kark. Z wolna, po cichu, przenikala go na wskros drzemiaca gdzies pod skora odwieczna potrzeba meskiej rywalizacji, ow nieokreslony fluid skrywanych prainstynktow. Clerfayt nie mogl powstrzymac ogarniajacej go wrogosci, nienawisci i pogardy, a takze gwaltownych pragnien. Splotl dlonie, mocno zacisnal palce. Po chwili sie odwrocil. Natretne mysli jednak go nie opuszczaly. Choc oderwal wzrok od Normana i utkwil w suficie, osaczaly go jak niezmordowane robactwo. Jakis karzel ruszyl w tany; wraz z ta uposledzona istota miedzy gosci wkradlo sie dzikie pozadanie. Czarna masazystka zaczela mruczec i szeptac cos ponad lezacym Normanem. Berberyjka, przechodzac, otarla sie o Clerfayta. Z kata wolano o napoje. Stlumione bicie w beben brzmialo niczym dzwiek gongu. Jakis chlopiec o nubijskich rysach stal obok wysokiego bebna afrykanskiego i uderzal paleczkami w osobliwie pobudzajacym, jednostajnym rytmie. Monotonia gluchego dudnienia oddzialywala z nadzwyczajna moca, wobec emocji zapominalo sie o dzwiekach, bebnienie pomagalo rozsuplac wezly uczuc, eliminowalo wszelkie niejasnosci, bylo jak pierwotny zew: z wolna stawalo sie sama noca, pradzwiekiem wyzwalajacym instynkty, wolaniem puszczy, w ktorej rozlegaja sie wrzaski lampartow i godowy ryk bawolu... Troska o dobre imie, o czlowieczenstwo, ustapila pradawnym, zwierzecym odruchom, ktore teraz z bulgotem wykipialy, topiac wszystko po drodze... Clerfayt nawet nie poczul, ze masazystka chwycila zebami reke, ktora sie podpieral; czujac wewnetrzny zar, zerwal sie, zacisnal piesci, ruszyl nagle za Murzynka i odepchnal ja, nawet nie patrzac jej w twarz; nastepnie odwrocil sie i, podobny do kota szukajacego zwady, nie mogac powstrzymac mrocznego przyplywu prezacej sie zwierzecosci, poszukal Normana. W kurczowym grymasie uniosl gorna warge, wyszczerzyl zeby, wysyczal jakies slowo, a kiedy pobladly i oslupialy Norman spojrzal na niego, Clerfayt w krancowym napieciu, powoli jednak i wyraznie, wycedzil: -Jak cu-dow-nie Gam je-czy z roz-ko-szy... Pod sciana dyszala jakas kobieta; nagle zawyla, poderwala sie, odepchnela beben i otoczyla ramionami barki mlodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runela na nia jak dzikie zwierze, odepchnela od chlopca, zaczela okladac piesciami po okrytej jasnymi wlosami glowie, wgryzla sie w lsniace ramiona... Kiedy walczaca para z charkotem klebila sie na podlodze, rozdygotany bebni-sta uciekl. Z kamienna twarza Ravic zaczal chlostac obie kobiety. Berberyjka otrzezwiala. Blondynka jednak nie chciala wstac; wila sie konwulsyjnie i usilowala wczepic palcami w podloge. Norman, calkowicie juz opanowany, stanal naprzeciw Clerfayta. Ten wzruszyl ramionami. -Co tam... - powiedzial. - Najlepiej od razu. Norman sie wahal, chcial jeszcze cos powiedziec; po namysle jednak odszedl i na stronie zamienil kilka slow z Ravikiem. Zgodzono sie na pistolety Ravica. Na prosbe gospodarza pewien polski baron odmierzyl krokami dystans na dziedzincu. Goscie uznali zajscie za malo wazne, towarzyska rozmowa toczyla sie nadal. Podobne zdarzenia byly tutaj czyms codziennym. Ktos zachowal sie niepoprawnie i za chwile wszystko wroci na swoje miejsce; jeden drugiemu uchybil, nalezy zatem podac sobie rece i sprawe rozstrzygnac. Kiedy przyniosa swiatlo, padna strzaly. Clerfayt zajal pozycje. Widzial, ze Norman, zanim stanal naprzeciw niego, chwile zwlekal, oczekujac zapewne wyjasnien. Dlon Clerfayta z wolna jednak sie zaciskala na zimnym kawalku stali. Trzymal bron, jakby to bylo ramie przyjaciela. Padla komenda. Swiatla utworzyly na dziedzincu migoczacy krag. Clerfayt stal nieruchomo. Z przeciwnej strony padl strzal. Clerfayt powoli uniosl bron i wypalil w sam srodek jasniejacego w bladym swietle kredowo-bialego czola. Kiedy wyszedl na ulice, przez chwile sie zastanawial, czy powinien isc do Gam. Natychmiast jednak pojawily sie pytania. Jak mogl sie dopuscic podobnego szalenstwa? Skad az takie wzburzenie? Gdzie sie podziala swiadoma czesc jego natury? Wiedzial, ze aby zapanowac nad innymi, trzeba byc przede wszystkim panem samego siebie. Nic nie jest rownie bezlitosne jak milosc: kto nie potrafi poskromic emocji, traci osobe, ktorej ofiarowal serce. Kto daje calego siebie, staje sie niewolnikiem i, szukajac szczescia, wpada w pulapke swych zludzen. Najwazniejsze, by zawsze miec sie na bacznosci. Odeslal auto i zdecydowanym krokiem poszedl do hotelu. Chcial uporzadkowac swoje sprawy. Nie mogl zebrac mysli, udalo mu sie jednak napisac list, a takze wydac kilka polecen. Potem postanowil, ze wieczor spedzi w barze. Barman dyskretnie podeslal mu dziewczyne. Clerfayt to spostrzegl i chlusnal mu absyntem w twarz. Wscieklosc bijaca z oczu mezczyzny poskromil jednym, zdecydowanym spojrzeniem, a kiedy barman, zlorzeczac, wycofal sie, Clerfayt poczul dzika satysfakcje. Zaraz jednak sie przestraszyl: zupelnie nie mogl zrozumiec powodow swego zadowolenia. Bylaby to swiadomosc wladzy nad druga osoba? Mozliwe, tym bardziej ze przeciez nie potrafil zapanowac nad soba. Przywolal dziewczyne. Po chwili jednak stwierdzil, ze absynt jest zwietrzaly, a dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczul do siebie odraze za to, ze obawia sie ryzyka, ze unika czegos, co uwaza za niebezpieczne. Rzucil pieniadze barmanowi, zagwizdal na taksowke i pojechal do Gam. Mowil o sprawach obojetnych, caly czas czujac, ze nie o to mu chodzi. Patrzyl na szczupla figure Gam, na jej smukle dlonie. Ona tez mu sie uwaznie przygladala. Zadzwonila na sluzacego i poprosila o wode sodowa z lodem. Clerfayt bil sie z myslami. Trzeba bylo posluchac pierwszego impulsu i od razu tu przyjechac. W koncu i tak musialo do tego dojsc. Czemu teraz czeka nie wiadomo na co i medrkuje, zamiast wziac Gam w ramiona? Czyzby wpadl we wlasne sidla? Przeciez dopiero co pozwolil emocjom zatriumfowac nad rozumem. Podjal rozmowe, zaraz jednak nerwy znow daly znac o sobie. Nie chodzilo o to, co sie wydarzylo, o Normanie juz nie myslal. Lecz wlasnie tutaj spodziewal sie czegos calkiem nowego, nieznanego i bal sie, ze to cos go powali i zniewoli. Dalsze rozwazania nie mialy sensu. Najlepiej byloby wyjsc, ocenic sytuacje z dystansu, zyskac jakas pewnosc. Wprawdzie wiedzial, ze Gam jeszcze niczego sie nie domysla, nie przeczuwa nawet, co sie w nim dzieje, nie wie, dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozumial jednak, ze to, co sie teraz stanie, ma decydujace znaczenie. Wymaga tez rozwagi i skupienia, ktorych nie moga zaklocac zadne emocje. Mogloby sie to potem zemscic i obrocic przeciw niemu. Pragnal utrzymac stan posiadania, chcial zwyciezyc w tej walce z soba - dlatego tez probowal rozpoznac niebezpieczenstwo i przekonac sie, z ktorej strony najwiecej mu grozi. Zarowno atak, jak i obrona byly dlan problemem wylacznie wewnetrznym. Dlatego nagle postanowil wyjsc. Na pozor byl zupelnie opanowany. -Przyjde innym razem... wkrotce... - powiedzial przesadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znow poczul, ze zachowuje sie niestosownie, niepewnie. - Prawdopodobnie... - dodal i wyszedl. Przedtem jednak zdolal z siebie wyrzucic: - Zastrzelilem dzis twego meza... Gam sie nie odezwala. II Ulotne wrazenia czesto stanowily dla Gam zrodlo drobnych radosci: lubila chlonac dlonia chlod krysztalu i brazu, z przyjemnoscia wpatrywala sie w przejrzysta wode. Przedziwna rozkosz sprawialo jej dotykanie sliskiej rybiej luski, a takze tulenie golebia, zaglebianie palcow w upierzeniu ptaka. Duzo podrozowala. Odpowiadalo to jej zmiennej naturze. Nigdzie nie zagrzala miejsca, nie lubila sie przywiazywac. Uwazala, ze jednostkowe zobowiazania i zwiazki szkodza szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szla na calosc. Pewnego wieczoru odpoczywala na tapczanie w pokoju hotelowym. Obok stalo biurko, na nim lezaly drobiazgi, ktore zawsze lubila miec pod reka. Dzien byl bezchmurny, troche juz jednak jesienny. Za oknem ciemnial park, konary drzew ostro odcinaly sie od jasnego tla. Niebo widoczne ponizej gornej krawedzi okna zmienialo kolory: z blekitu zabarwionego jablkowa zielenia przechodzilo w oranz miekko przetykany pasmami rozu. Calosc wraz z platanina galezi o niezwykle wyrazistym rysunku przypominala japonski drzeworyt. W ciszy slychac bylo jedynie oddech Gam. Tam, za oknem, rozposcieral sie swiat. Poza nim nie bylo niczego, co najwyzej trwanie chwili. Drzewa staly w rownym szeregu i wydawalo sie, ze nigdy juz nie okryja ich liscie, ze pod lsniacym niebem na zawsze ustal rytm zycia. To bylo jak dotkniecie tajemnicy: powolny oddech przenikajacy w spokojnym rytmie cale cialo, wzbierajacy jak fala, wypelniajacy pluca po kres ich objetosci, wznoszacy sie i opadajacy wedlug prawa, ktore jest cudem: dzieki niemu bowiem istnieje zycie. Kogo ta fala poniesie, ten zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie sa istota ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens zycia. Powoli niewyrazny zarys drewnianych ram okiennych stawal sie czytelny, ich krawedzie nieco sie wysunely poza krag swiatla. Gam nie musiala wytezac wzroku, by widziec je coraz wyrazniej, dokladniej. Nagle dostrzegla szerokie pasmo swiatla na obrzezach ram; wczesniej go nie widziala. Przestraszyla sie. Swiatlo otoczylo wneke okienna i oparcie fotela, wdarlo sie w zalamanie konstrukcji krzesla, zaigralo w szlifie krysztalu, obramowalo dywan. Zalalo caly pokoj i przeksztalcilo go w zlocisty obszar, w ktorym wszystkie kontury nabraly ostrosci. Blask bijacy od zwyklych przedmiotow emanowal szczesciem, byl jak tchnienie swiata. Owo tchnienie i swiatlo wyznaczaly zaklety krag. Byly wszedzie, tylko dzieki nim mogly istniec ich przeciwienstwa - tkwily w nich, poza nimi nie bylo niczego. Wnetrze jednej z filizanek zalsnilo. Gam chwycila ja ostroznie. Powoli sie odwrocila i podniosla czarke do okna. Ta prosta czynnosc pochlonela ja bez reszty. To bylo wspaniale uczucie, kiedy wedrowalo do gory cale ramie, dlon i obejmujace naczynie palce. I teraz, drzac, narzucaly swa wole: mozna bylo filizanke przyblizyc lub odstawic; to samo dalo sie zrobic z innymi przedmiotami i ogladac je z bliska badz z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni... Trudno o cos bardziej bezdusznego. Ale czy ktos odwazy sie uznac jakas rzecz za martwa tylko dlatego, ze sie nie porusza? Czy wylacznie ruch swiadczy o zyciu? Przeciez jest on stanem posrednim, przemijajacym. Poprzez ruch wyrazamy uczucia malej wagi. Glebsze przezycia sa nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przeciaglym bolu, prawdziwy zachwyt oglusza. Tak wiec bezruch oznaczac moze najwieksze wzruszenie, a ruchliwe zycie, przeciwnie - smierc... Oto, dokad prowadzi roztrzasanie natury rzeczy... Gam wyjechala do Davos. Naczelny lekarz przedstawil jej kilka osob, wsrod nich dwoch malo waznych dyplomatow, pewnego skromnego Wlocha, Braminte-Sole, Rakolowa, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pan, ktorych nazwiska nie zapadly Gam w pamiec. Braminta mowila cos o Puryszkowie, ktory zniknal kilka dni temu. Prawdopodobnie z jakas kobieta, choc nikt tego nie wiedzial na pewno. Moglo sie takze zdarzyc, ze popadl w melancholie; w wypadku Puryszkowa nalezalo sie liczyc z podobnymi wybrykami. Po godzinie zjawil sie lekarz. Kai zaczal tasowac karty, grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszla do sasiedniego pokoju; z okien widac bylo snieg. Gam usiadla gleboko w fotelu i delektowala sie spokojem plynacym z poczucia calkowitego bezpieczenstwa: wygodne siedzenie, polkolista boczna porecz, wyscielane oparcie, przyjazne jak pomocne ramie. Podobne rozwazania mogla snuc wylacznie natura pelna ciepla i fantazji... Z pokoju dobiegal glos Rakolowej. Byl miekki i proszacy. Wtorowal mu jakis baryton. Nie dalo sie zrozumiec ani slowa. Przez chwile toczyla sie ozywiona rozmowa, po jakims czasie mowila juz tylko kobieta; jej lamiacy sie glos krazyl w pomieszczeniu jak ptak szukajacy wyjscia z pulapki. Naraz Rakolowa gwaltownie wybiegla. Miala zaczerwienione oczy, drzaly jej wargi. Ujrzawszy Braminte, speszyla sie i omal nie wybuchla placzem; opanowala sie jednak na widok Gam. -Nie wiedzialam... - Udreczona podniosla dlon do czola. Gam, siedzaca w glebokim fotelu, nie sluchala... Braminta zbladla i wstala. Vandervelde domaga sie pieniedzy? - zapytala. Rakolowa potwierdzila. Dala mu je pani? Ksiezna potrzasnela glowa. Czy odszedl? Tak. - Rozplakala sie, patrzac wzrokiem pobitego zwierzecia. - Nie moglam mu nic dac, tydzien temu sprzedalam bizuterie. Ile zazadal tym razem? Dwa razy wiecej niz zwykle. Kiedy chce je dostac? Jutro. Wszystko przegral. Dam pani czek. Chce mi pani pozyczyc pieniadze? - Rakolowa uniosla glowe. Mozna to i tak nazwac. Dam je pani, ale pod jednym warunkiem: zostawi pani Puryszkowa. Rakolowa zadrzala. Przeciez to Rosjanin... Braminta milczala. Slowa byly zbedne wobec tego, co zaszlo; Eros musi zawsze ustapic pod naciskiem woli -wola dziala na zimno i do niej nalezy ostatnie slowo. Na korytarzu bylo slychac czyjes kroki. Rakolowa wstala i podeszla do drzwi. Prosze mi to dac - rzekla. Z gracja chwycila czek, usmiechnela sie, uklonila i wybiegla z pokoju, prosto ku Vanderveldemu. Na policzki Braminty wystapily ostre rumience. Dostrzegla pytanie w oczach Gam i mowila w zamysleniu: To jest choroba, mamy zbyt malo czasu, by o cokol wiek walczyc. Zreszta czy walczy sie o zlota bransolete? Nie, po prostu sieja kupuje. Czy powinnismy wyrzekac sie czegos, co kochamy, tylko dlatego, ze musimy to kupic? Szko da slow, one nic nie pomoga... W koncu to wszystko jedno... Przez pokoj przebiegl duzy, chudy pies. Byl to czarny jak wegiel chart, prawie nieowlosiony, o aksamitnej skorze. Braminta zbladla. Wszedl Puryszkow z innym psem, ktory natychmiast przegonil czarnego charta. Rosjanin przyniosl kilka ksiazek -jakiegos dawnego angielskiego mistyka i dwa tomy traktujace o okultyzmie. Pojawila sie Rakolowa ze szklanka herbaty. Puryszkow natychmiast poderwal sie z miejsca. Rakolowa wyciagnela do niego reke. Kiedy Puryszkow zgial sie w uklonie, szklanka wypadla z rak ksieznej i sie rozbila, a herbata oblala garnitur Rosjanina. Mine mial nietega, kiedy dzwonil po sluzaca i tlumaczyl, ze musi zmienic ubranie. Rakolowa znieruchomiala, po chwili jednak szybko podeszla do stolika i wlaczyla sie do rozmowy. Tymczasem oczy Braminty nabraly blasku. Czegos takiego zaden mezczyzna nie zapomina, pomyslala Gam. Za oknem w swietle ksiezyca wirowaly opadajace platki sniegu. Puryszkow wrocil w dobrym humorze. Rozmawial z Braminta, wciaz jednak rozgladal sie za Rakolowa. W koncu sie pokazala i przechodzac obok niego, rzucila: - Powinien pan sie zadawac tylko z jedna kobieta. Puryszkow smiertelnie zbladl i patrzyl jak zahipnotyzowany. Rakolowa pomachala do niego i pogrozila mu palcem. Rosjanin zacisnal wargi. Braminta wyraznie nie zwrocila uwagi na te banalne slowa i z werwa ciagnela konwersacje. Jej nozdrza drzaly, pod oczami wykwitly delikatne, fiolkowe cienie. Ramiona jasnialy przydymionym swiatlem, w ozywionej twarzy czerwienialy usta. Rosjanin w niklym stopniu interesowal sie rozmowa. Pozwolil slowom plynac. Po chwili jednak cos sie wyraznie zmienilo. Braminta emanowala teraz cieplem i serdecznoscia. Puryszkow naraz sie zorientowal, ze rozmowa go wciaga. Jej ton wyjatkowo mu odpowiadal, nie narzucal niczego. Twarz Rosjanina sie wypogodzila. Bezwiednie zaczal odpowiadac na pytania, potem mowil o sprawach mu bliskich, o tym, co sie dzialo wokol niego. Kiedy Braminta spostrzegla, ze znow robi sie nerwowy, dala spokoj konwersacji. Puryszkow pocalowal ja w reke, po czym poszedl do Rakolowej. Zanim powiedzial cokolwiek, ksiezna urzadzila mu scene dziecinnej wrecz zazdrosci. Puryszkow zupelnie oslupial i zmieszany probowal ja udobruchac. Potem sie jednak zlamal. Atak zostal przeprowadzony nad podziw precyzyjnie, Rakolowa uderzyla w najwrazliwsze miejsca. Sluchajac smiesznych zarzutow, stracil cierpliwosc, niczego nie rozumial, zamiast po rosyjsku, zaczal znow mowic po francusku. Nastepnego wieczoru nalezal juz do Braminty. - W skrzypcach jest tyle slodyczy - mowila Gam, sluchajac z zachwytem spiewnej kantyleny rozbrzmiewajacej na tle akompaniamentu smyczkow, narastajacej w powstrzymywanych kadencjach, kulminujacej fermata w wysokim rejestrze. - Kiedy slysze skrzypce, wydaje mi sie, ze smierc nie istnieje. Niebo sie unosi, zacieraja sie wszelkie granice. W skrzypcach jest jakas miekkosc przypominajaca szare piora mew. Ich brzmienie promieniuje domowym cieplem, oddala wszelkie smutki. Slyszac skrzypce, czlowiek moglby popelnic niejedno glupstwo... Dzwiek skrzypiec moze nas odmienic... - ciagnela. - Zdarza sie, ze wychodzimy poza siebie: wydaje nam sie, ze rosniemy i zaczynamy patrzec oczami drugiego czlowieka. Widzimy, jak nasze nogi i rece sie poruszaja, wypowiadamy jakies slowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Lecz w pewnym momencie gubimy sie i juz nie wiemy, kto jest kim: czy to jeszcze ja, czy juz ten drugi, czy stalem sie kims innym, a on mna? Czy to ja postepuje wlasciwie, czy moze ten drugi? W kazdym z nas drzemie obca istota... Melodia skrzypiec sklania, by rzucic wszystko, isc przed siebie, dokadkolwiek, bez celu, mozliwie daleko... Kinsley milczal. Wieczorne swiatlo wyostrzylo jego rysy, glebokie bruzdy laczyly nasade nosa z kacikami waskich ust. Gam nie zdawala sobie sprawy, ze nie mowi o sobie ani o swoich doznaniach, ze poddala sie czemus, co wypelzlo z niej niczym cien; nie wiedziala, ze rozpoczela sie odwieczna walka plci, maskowana checia poswiecen i sympatia. Przeczuwala, ze to wlasnie walka, nawet jesli nazwaloby sie ja inaczej, lagodniej; wiedziala, ze bez wzgledu na to, jakiego slowa uzyjemy, by ja okreslic, walka przerodzi sie z czasem w bezlitosna wojne. Nie poddawala sie; parokrotnie, chowajac sie za blyskotliwymi, niejednoznacznymi sformulowaniami, probowala nawet sprowokowac Kinsleya. Jego zagrywki byly dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwile nie trwal w bezruchu, coraz to postepowal kilka krokow, natychmiast jednak, uwaga rzucana jakby mimochodem, probowal zacierac slady, sprawiac wrazenie, ze dokonal tego wypadu calkiem bezwiednie. Prowadzil luzna, skrzaca sie dowcipem konwersacje, wypowiadal slowa, do ktorych pozornie nie przykladal wagi, nigdy jednak nie gubil nici przewodniej. Z calym spokojem koncentrowal sie na sprawach odleglych; jesli Gam podejmowala watek, natychmiast, odpowiednio gestykulujac, robil gwaltowny zwrot i przybieral dostojny ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam tracila glowe i milkla. Powoli jednak budzil sie w niej opor, wzbierala wola walki. Wydawalo sie, ze gdzies z daleka dobiega szczek oreza. Podczas ktorejs z rozmow, kiedy juz doszlo do osobistych wynurzen i czesciowych wyznan, a obie strony ostroznie i z rezerwa probowaly wyczuc partnera, samemu sie przy tym nie odkrywajac, pojawilo sie nieuchronne rzeczowe pytanie o przeszlosc Kinsleya. Kinsley odpowiedzial osobliwym gestem, ktory mial przekreslic wczesniejsze spory, troski, marzenia i triumfy-jednym ruchem reki wymazal cale lata. Zapomnialem... Czy jest cos rownie niewaznego jak przeszlosc...? Naraz Gam zaczela sluchac uwazniej: ktos obok odezwal sie, modulujac interesujaco brzmienie glosu. Do stolika podszedl jakis mezczyzna i mowil do Kinsleya. Uklonil sie Gam; byl to uklon dobrze wychowanego czlowieka, ktory zaprzatniety jest wlasnymi sprawami. Jechalem caly dzien dla tych kilku minut rozmo wy - powiedzial. - Wystarczylaby polgodzinna zwloka, by wszystko zaprzepascic. Czasem przypadek sprawia, ze przedmioty nabieraja cech ludzkich. Dlatego prosze wybaczyc... Krotko rozmawial z Kinsleyem. Potem gestem dal do zrozumienia, ze to juz koniec, i z usmiechem odwrocil sie do Gam. Tylko przypadek jest regula, ona zas - przypad kiem. Sprawy najbardziej niezwykle zawsze sa w grun cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czyms az tak powaznym, by nie dalo sie usprawiedliwic. I to w kazdej sytuacji... Dopiero po jakims czasie Gam zapytala: Kto to byl...? Lavalette. Pewnego mglistego dnia Kai wydawal u siebie przyjecie. Gam przyszla pozno. Pierwszy raz rozmawiala z Pu-ryszkowem. Rosjanin wkroczyl miedzy gosci, wysoko unoszac czolo. Uderzylo ja jego dziecinne zachowanie. Trawila go melancholia i nie mialo to nic wspolnego z kobietami. Gam poczula przyplyw sympatii. Zachwycony lekkoscia, z jaka sie poruszala, Puryszkow podazyl za nia. Przed nimi kroczyly psy. Kiedy stanely obok siebie na dywanie, wygladaly jak czarne figury odlane w brazie. Do Puryszkowa i Gam dolaczyla Braminta; smiala sie, w jej glosie jednak chwilami odzywal sie niepokoj. Puryszkow traktowal ja z uprzejma obojetnoscia. Natychmiast to dostrzegla, ozywila sie i zaczela mowic cos do Gam, odwrocila sie od Rosjanina, ale kiedy tylko sie poruszyl, znow - odrobine za wczesnie - z promiennym usmiechem go dopadla; probowala wciagnac do rozmowy przechodzacego obok Kaia, slala usmiechy Rakolowej, niepostrzezenie popchnela Vanderveldego w strone Gam, umilkla, kiedy rozmowa nabrala tempa, spod opuszczonych powiek obserwujac Puryszkowa, spostrzegla, ze Vandervelde przedstawia sie Gam, i odetchnela z ulga. Vandervelde probowal osaczyc Gam. To ironizowal, to wpadal w ton lagodnej perswazji. Gam z rozbawieniem podjela gre. Vandervelde natychmiast wszedl w zwarcie, raz jeszcze sie jej wysliznal, potem jednak dal sie podejsc i, jakby nigdy nic, sprobowal ataku z innej strony. Prezentujac na ciemnej skorze fotela swa niezwykle wypielegnowana dlon, mowil cos o egzystencjalnym cierpieniu, z zafrasowana mina sprawdzal, czy wywiera nalezyte wrazenie, potem znow zmienial temat, az w koncu Gam naiwnie oswiadczyla, ze nic nie rozumie. Zly, ze nie dala sie wziac na jego sztuczki, nie kryl rozdraznienia i, przynajmniej na razie, zrezygnowal. Do stolika podeszla Rakolowa. Vandervelde zasyczal w jej strone i czegos zazadal; odpowiedziala mu lagodnie. Zostawil ja stojaca bezradnie pod sciana i poszedl do pokoju, w ktorym grano w karty. Puryszkow rozgladal sie za Gam. Widzac jego twarz, w ktorej z niezwykla wyrazistoscia odciskaly sie zmartwienia, Gam poczula lek. Wokol niej padaly slowa niczym rzesisty deszcz; odbierala je jak szum, nie wylanial sie z nich zaden sens. W glebi niej kolatalo cos mrocznego, parlo ku jej rekom, blagalnie domagalo sie uwolnienia... Braminta nie spuszczala z nich oka. Zadume Gam zrozumiala opacznie i, naraz bardzo rozdrazniona, sprobowala wywolac klotnie. Puryszkow spojrzal na nia obojetnie, wstal i podszedl do orkiestry. Od skrzypka wzial instrument, jednym ruchem reki odsunal pozostalych muzykow i zaczal grac. Teraz dopiero Braminta-Sola pojela, ze sie spoznila i jej wysilki na nic sie nie zdaly. Dotarlo tez do niej, ze Gam nie jest w najmniejszym stopniu winna i tak naprawde w calej tej historii nie zawinil nikt... Jej cialem wstrzasnal atak kaszlu. Kiedy sie podniosla z fotela, na jej dolnej wardze widniala plama krwi. Wychodzac, do ostatniej chwili nie mogla oderwac wzroku od skrzypiec Puryszkowa. Wraz z muzyka w pomieszczeniu zapachnialo stepowym wiatrem i pustynia. Pod naciagnietym plotnem namiotow niklym swiatelkiem plonely swiece, a ciemnoskore kobiety wylewaly swoje codzienne zale. Wszelkie marzenia okryla noc, rudawy ksiezyc lsnil nad jasniejaca rownina. Porywisty wiatr zmienial kierunek, z wolna wraz z calym niebosklonem obracaly sie gwiazdy; tylko Orion przemierzal swoj szlak szybko niczym kometa. Noc ustepowala przed switem. Gam drzala. Rwaly jej sie mysli, osunal sie gdzies twardy grunt, na ktorym wszystko sie ukladalo w logiczny ciag. Runal caly gmach pojec i slow, tylko na samym dnie pozostala pierwotna warstwa: zycie, wierne niczym zwierze, krzewiace sie jak bujna roslina, czysta esencja instynktu, niepowstrzymana sila tworzaca strukture swiata. Na koncu lancucha znajduje sie lono - w zadnym wypadku nie glowa. Poniewaz lono wydaje owoce, jest ono jednoczesnie i ziemia, i zyciem. Nagle Gam odkryla, jak niewiele dla kobiety znaczy slowo. Myslenie, tworzenie pojec jest czyms wylacznie meskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje sie, jakby zamieszkala w obcym kraju, ktorego jezyka musi sie wyuczyc: nigdy nie staje sie on jej wlasna mowa. By wyrazic siebie, musi posluzyc sie pojeciami, ktore w niklym stopniu oddaja rzeczywistosc, poniewaz przynaleza do mezczyzn. Kobieta probuje to wytlumaczyc, nigdy jednak jej sie nie udaje. Wlasnie dlatego mezczyzna nie potrafi zrozumiec kobiety. Pogon za kims, kto okresli istote jej samej - oto, co kladzie sie cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz, co jest we mnie, ja o tym nie umiem mowic...Odwieczne poddanstwo, odwieczna nienawisc i rezygnacja... Gam czula, jak wzbiera w niej fala. Starala sie opanowac i poszukac stosownych okreslen, zadne jednak nie pasowalo. Chciala znalezc odpowiednie slowa - zgrzytaly jak klucz nie dopasowany do zamka, meczyla sie, by "to" wypowiedziec, by chociaz przemyslec. Nic z tego-"to" wciaz jej uciekalo, wymykalo sie, jak zjawa przenikalo poprzez gesta platanine mysli. Udreczona magiczna niemoca swej plci, ktorej absolutnie nie mogla przelamac, Gam krazyla wsrod gosci. W koncu wpadla na Rakolowa, ktora przysiadla w kacie i nieprzytomnie patrzyla na zgromadzone towarzystwo. Przyplyw siostrzanych uczuc wzial gore nad przygnebieniem. Znekane kobiety sie objely, zimny policzek Rosjanki przylgnal do twarzy Gam, pomieszaly sie oddechy i szloch, pekly wszystkie tamy i bliskosc obu kobiet splynela dobroczynnym placzem. Puryszkow stwierdzil, ze jest sam, i odlozyl skrzypce. Potoczyl dookola nieobecnym wzrokiem, przez chwile nad czyms myslal, po czym wolno polamal instrument i wyszedl na zewnatrz, wprost w lodowaty wicher, ktory ostrymi, naglymi powiewami szarpal druty telegraficzne. Dwa dni pozniej w Davos pojawil sie Clerfayt. Ktoregos wieczoru przyszedl do Gam, gdzie zastal Puryszko-wa. Od razu wiedzial, jak sie zachowac: zaczal od zachwytow nad psami, potem podjal blyskotliwa konwersacje, przy czym uwaznie sluchal Rosjanina i staral sie go w niczym nie urazic; w koncu zupelnie go rozbroil. Pokazal przy tym nie byle jaka klase i przebil Puryszko-wa calkowicie. Gam zapytala go, co ostatnio porabial. Opowiadal o wszystkim: najpierw krotko i zabawnie o balkanskich przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, pozniej przeszedl do wyczynow lotniczych, ktore opisywal rzeczowo, ze szczegolami; dzieki temu osiagnal cel - przypomnial Gam wspolny lot do Luksoru, choc nie napomknal o nim ani slowem. Przed oczami Gam znow stanela pustynia az po horyzont zlocaca sie ziarenkami piaskowego pylu. Wydawalo sie jej, ze slyszy szum obracajacego sie Smigla, ze znow trzeszczy plotno opinajace szkielet skrzydel aeroplanu. Do przeszlosci Clerfayt nie wracal, tylko do niej nawiazal, gdy chcial podkreslic pewna kwestie: na chwile uderzyl w ton powagi i wspomnial tamten tragiczny -wlasnie to slowo padlo - final, zaraz jednak zaczal roztaczac przed Gam olsniewajace plany na przyszlosc. Stwierdzil tez, ze przed konsekwencjami awanturnictwa moze ustrzec jedynie wewnetrzna konsolidacja, i gleboko spojrzawszy w oczy Gam, podzielil sie swym najskrytszym pragnieniem: chcial w miare moznosci utrudnic kontakt najglebszych pokladow swego jestestwa z zyciem zewnetrznym i sprowadzic je do poziomu rzemieslniczej rutyny. Cos takiego, uznal, winno byc najprzedniejsza zabawa. Podkreslil, ze subtelne zawirowania spowodowane przez wewnetrzny poped wymagaja osadzenia w sytuacjach stabilnych, uporzadkowanych, istnieje nawet uzasadniona emocjonalnie potrzeba takiego zakotwiczenia. Bez tego, wywodzil, nie sposob igrac ze soba, bezuzyteczna jest tez ironia, w innych sytuacjach nie do przecenienia. Lowca przygod pozbawiony wiezi spolecznych zawsze bedzie tylko zwyklym wloczega i nigdy tak naprawde siebie nie zglebi, brak mu bowiem zwierciadla, a takze konfrontacji ze swym przeciwienstwem. Cel, do ktorego winnismy dazyc, mowil Clerfayt, to doglebne i bezustanne przezywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. Decydujac sie na ryzykowny skok, musimy byc pewni, ze mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z calym przekonaniem dowodzil, jakie to wazne dla kobiety, dla ktorej oparciem zawsze powinien byc mezczyzna, a najlepiej, jesli wszystko odbywa sie w zgodzie z mieszczanska norma poprawnosci, w sposob spolecznie akceptowany, czyli z urzedowym stemplem odcisnietym na akcie malzenskim; tak zabezpieczona kobieta moze sobie pozwolic na najdziwaczniejsze przygody i drazenie najglebszych warstw swego jestestwa. Po tym wywodzie naraz zmienil temat, wypytal Gam ojej najblizsze plany i poddal je rzeczowej analizie. Kiedy na chybil trafil napomknela o wyjezdzie do Rzymu, Clerfayt zaczal zachwalac Neapol, krytykujac Rzym jako miasto nudnych zabytkow przeszlosci. Niespodziewanie zmienil sie tembr jego glosu i Clerfayt przeszedl do ataku - wyglosil jeszcze kilka obojetnych zdan, a nastepnie zaproponowal, by zostala jego zona. Czekal na odpowiedz. Pochylil sie w strone Gam i utkwil wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstal i podszedl do drzwi. Kiedy byl w przedpokoju, Gam zawolala ze smiechem: Juz pan wychodzi? Clerfayt zatoczyl reka kolo. Pani sie nade mna zneca... Milczala. Clerfayt zrozumial, ze chce go trzymac w niepewnosci; stal nieporuszony, o nic nie pytal, jedynie zmiekly mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprzeniknionej. Wskazala mu fotel. Odetchnal z ulga. Dlaczego nie siada? - pomyslala Gam i podziekowala za propozycje. Clerfayt przezornie nadal milczal. Kazde slowo moglo sie okazac niebezpieczne. Gam bawila sie rekami i choc wygladalo na to, ze nie wie, co odpowiedziec, Clerfayt weszyl pulapke. Niewinnie i nadzwyczaj zrecznie Gam postawila go wobec kwestii rozstrzygajacej i wprost zapytala o powody jego decyzji. Clerfayt jednak wiedzial juz, co robic. Przypuszczal, ze Gam rozumie go wlasciwie. Wystarczylo spojrzec, jak nerwowo bawi sie palcami; uznal, ze w tej chwili moze sie uratowac tylko w jeden sposob, a przede wszystkim musi natychmiast wziac sie w garsc. Ostroznie sie wycofal i dyskretnie pominal pytanie milczeniem. Gam jednak nie odpuszczala i znow postawila go na bacznosc. Zaczal sie wic, jakby szukal wyjscia. Taktyka okazala sie wlasciwa: Gam zgodzila sie odlozyc wszelkie wyjasnienia na pozniej. Tymczasem, ociagajac sie, wyjawil niesmialo, ze w tej zlozonej sytuacji uwaza za sprawe honoru przywrocenie miedzy nimi wczesniejszych relacji; musi bowiem uporac sie z najwidoczniej znow odzywajacym, niekorzystnym wplywem najglebszych pokladow jestestwa, ktoremu jeszcze raz ulegl. Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzal na Gam - to nie tylko obowiazek; gdyby nawet uwazal, ze niczego nie musi, postapilby dzis tak samo. Wybieg sie udal. Chociaz oferta malzenska zostala zlozona serio, Gam uwierzyla, ze Clerfaytem powoduja wylacznie motywy, o ktorych mowil. Ostatnie zdanie tylko ja w tym utwierdzilo. Po chwili jednak do niej dotarlo, jak olbrzymie kolo Clerfayt zatoczyl, by osiagnac cel, i szczerze ja to rozbawilo. Mlody czlowiek, zupelnie juz teraz pewien swego, zartowal i cieszyl sie, ze Gam nie zywi zadnych podejrzen, choc przeciez musiala uznac jego wywody za niezupelnie przekonujace. Jednak wychodzac, nie watpil, ze spotkal sie z wyjatkowo szybka i gladka odprawa. Jak nigdy dotychczas. Zmartwiony? - triumfowala szyderczo Gam. Liczylem sie z tym od poczatku, przewidzialem rezultat... - odparowal. Nie mogl jednak odmowic sobie pytania: - Odnioslem wrazenie, ze moja propozycja jakos szczegolnie pania ubawila... Jest zatem ktos inny...? Gam zaniosla sie smiechem. Alez skad. Tylko pan. Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w hotelu zjawil sie poslaniec od Puryszkowa. Poprosil Gam, by poswiecila mu kilka minut. Wyjasnil, ze tym razem lekarz spodziewa sie konca. Gam natychmiast z nim wyszla. Mala nocna lampka rzucala matowe swiatlo na poslanie, kolo ktorego czuwaly psy. Na widok Gam jeden z nich wstal. Lekarz wymownie spojrzal na mloda kobiete i opuscil pokoj. Pochylila sie nad umierajacym. Dlugi plaszcz osunal sie z jej ramion i opadl na podloge obok psow. Gam byla w sukni wieczorowej, wygladala, jakby przyszla na przyjecie. Pokoj wypelniala niesamowita cisza, z zewnatrz nie przenikal zaden dzwiek. Ktos zatrzymal zegar. Czas przestal istniec. Istniala jedynie zolta twarz ulozona na poduszkach. I tylko ta twarz jeszcze zyla. Cienie snujace sie wokol nieruchomej glowy byly przerazajace w zestawieniu z obojetnym milczeniem pokoju; kiedy czolo Rosjanina sie poruszylo, Gam miala wrazenie, ze drzy od bezglosnego podmuchu olbrzymich skrzydel. Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyla sie na koldrze reka. Widzac ten ruch, Gam poczula fizyczny bol. Palce nie mogly dosiegnac wnetrza dloni i Gam wydawalo sie, ze w tym momencie duch oddziela sie od ciala; odetchnela z ulga, kiedy w koncu dlon sie domknela. Krew rozsadzala jej skronie, odkryte w wieczorowej kreacji ramiona uniosly sie i do oczu kobiety niepowstrzymana fala naplynely lzy wzruszenia. Dotknela zacisnietej dloni i przyszlo jej do glowy, ze przez cale zycie nic nie dalo jej az tyle szczescia: czujac musniecie cieplej skory Gam, dlon znow sie otworzyla, a palce, wbrew woli, stopniowo sie wyprostowaly i teraz, pobielale i szczuple, trwaly w bezruchu. Gam zauwazyla, ze Puryszkow na nia patrzy. Choc sobie wmawiala, ze nie moze jej juz widziec, czula surowy wzrok Rosjanina. Nie mogla tego zniesc. Ostroznie podlozyla waska poduszke pod glowe umierajacego. Miala wrazenie, ze jego usta drgnely w niklym usmiechu. Za kilka godzin te usta zesztywnieja. Czolo ostygnie. Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysl, przez ktory przebiegaja bledne ogniki mysli, jeszcze plynie strumien zycia; ustanie ze smiercia ozywiajacego go ducha. Zycie wciaz sie saczylo. Jednak ponad zamierajaca juz zdolnoscia poznawania, ponad czulkami instynktu szukajacymi jakiegos punktu zaczepienia ostatnimi skurczami woli zapalaly sie purpurowe i blekitne plomyki goraczkowych urojen, gestnialy niczym lapczywa, wszechogarniajaca kipiel, igraly pustymi zludami sennych widziadel, wystrzelajacymi jak grzyby, a sprawy minione, zapomniane i pogrzebane przemienialy w fatamorgane wykwitajaca nad upiornym strumieniem zatrutej krwi. Spoza drzacej glowy wypelzaly ostatnie juz pokusy, pekaly wszelkie okowy. Wirujac, unosily sie poplatane, barwne zdarzenia, mieszaly sie z soba przezycia, pragnienia i sprawy nieokreslone - przedwiosnie wsrod sniegu i brzoz, twarz jakiejs dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe cyfry rulety, mrozny poranek, stalowe lufy pistoletow, kobiece twarze, cudowna kantylena fletu, kwiaty janowca wokol lozka, niskiego lozeczka, w ktorym sypial jako dziecko, lozka, ktore teraz porasta janowiec, ktore pograza sie w ziemi... Krzyk z nieba, cos cisnie i dusi... poruszaja sie wargi, z ust wydobywaja sie gluche, bezdzwieczne slowa, cialo wije sie, jakby cos chcialo sie zen wydostac, dlawi sie, zdumiewa, w smiertelnym strachu wyglada ratunku... Gam nie mogla wykrztusic slowa, chciala pomoc, wolac, glosno krzyczec... Cos nagle przeniknelo do pokoju, sunelo po omacku, halasujac, niewidzialna reka dotykalo przedmiotow... Wygiely sie sciany, drzwi rozwarly sie szeroko, wybrzuszyla sie koldra, wykwitly na niej wezowate bruzdy, z katow jak jakies stwory wypelzaly cienie, swiat jeczal spazmatycznie, jego oddech przeradzal sie w niesamowity, gluchy, przerazajacy krzyk; Gam nie miala sily stac, przykucnela, palcami wczepila sie w miekka posciel i przerazona pokornie czekala, az nadejdzie to, co straszne i niszczace, co huczy i wyje - akt ostatni... Cialo Puryszkowa sie uspokoilo. W oczach pojawilo sie cos szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystosc sie zatarla; po chwili skurcz unieruchomil zrenice, piers sie zapadla i w ostatnim, ciezkim westchnieniu powietrze wydostalo sie z pluc. Kiedy Gam nabrala odwagi i rozejrzala sie, stwierdzila, ze niemal lezy na dywanie i z calej sily przyciska kolana do lozka. Calkiem nieswiadomie jedna reka wpila sie w psa, dusila go. Teraz pies niemrawo sie przeciagal... W koncu zmeczona wstala. W ustach poczula mdly smak krwi. Plecy ja bolaly jak potluczone. Mocno trzymajac sie poreczy lozka, patrzyla na Puryszkowa. Jego twarz sie zapadla, smierc wyostrzyla jej rysy, u nasady nosa pojawily sie cienie. Skora poszarzala. Gam juz go nie poznawala. To, co zostalo, bylo porazajaco sztywne, nieskonczenie obce i napawalo przerazeniem zywa, pelna ciepla kobiete. Kilkakrotnie potrzasala glowa i odwracala sie od tego widoku, po czym robila krok w przod, by zmusic sie do patrzenia. Naraz pod na wpol opuszczona powieka zalsnilo odbicie lampy -osobliwy, przewrotny blysk niczym ognik igrajacy na wypolerowanej, mosieznej blasze, sugerujacy, ze rozpoczyna sie rozpad zastyglej materii zycia; powialo trupia wonia i grobem, jakby rozklad postepowal od czola... Teraz Gam wiedziala: tak wyglada smierc... Rzucila sie do drzwi, minela je, nie dostrzegajac lekarza, ktory spieszyl z przeciwnej strony, biegla dalej, jakby cos ja gnalo, na dol, potem w gore do portierni i do swego pokoju; padla na lozko i przelezala tak do rana. Kiedy o swicie spojrzala przez okno, ujrzala w oddali smuge ostrego, zielonkawego swiatla, przebijajaca sie przez szarosc sniegu. Na zawsze pozostala w jej pamieci. Wydawalo sie, ze Clerfayt zaniedbal Gam. Zwiazal sie teraz z Braminta-Sola. Podbil ja bez najmniejszego wysilku, zupelnie sie nie opierala. Doswiadczenia jej skomplikowanego zycia sprawily, ze niczego nie potrafila juz przezywac czysto i prosto. To, co kiedys pomagalo jej osiagac pelnie wewnetrznych doznan, teraz tylko przyspieszalo upadek. Clerfayt ostro starl sie z Vanderveldem. Pewnego dnia przewrocil stolik do gry, odkryl przez to karty i okazalo sie, ze Vandervelde ma o jednego asa za duzo. Jeszcze tego samego wieczoru oszust wyjechal. Gam nie dala sie zwiesc ekscesom Clerfayta. Mlody czlowiek zrobil sie teraz otwarty i juz nie probowal niczego przemilczac. Pierwszy raz nawiazal do przeszlosci; kiedy o niej rozmawiali, uderzylo Clerfayta, ze skoro juz sie o jakims zdarzeniu mowi, nalezy je uznac za przebrzmiale, i nagle zrozumial, ze tym razem to koniec. Ow koniec pojawil sie niezauwazalnie, nie trzeba bylo o nic walczyc; byl nieodwolalny, wygasla najmniejsza chec obrony czegokolwiek, nalezalo go przyjac jak cos oczywistego. Gam lubila Clerfayta za jego niespozyta aktywnosc i zywosc intelektualna, cenila w nim sile pragnien oraz umiejetnosc koncentracji. Jego wladcza wola zniewalala. Najwyzej jednak przez godzine, nigdy dluzej. A to dlatego, ze Clerfayt nie umial dotrzec w obszary kryjace ekstrakt kobiecosci. Przyciagal kobiety do siebie, tak naprawde ich jednak nie zdobywal. Zdecydowanie parl naprzod, czarowal wyrafinowaniem i inwencja, ale zawsze przegrywal w chwili, gdy niemal osiagal cel. Odpadal przed czasem. Jedynie ten, kto podaza rownym krokiem, wprost przed siebie, dotrze, gdzie zmierza. Clerfayt wygladal, jakby za chwile mial sie zapasc pod ziemie. Kiedy odszedl, Gam poczula wokol siebie pustke. Nie umiala tego wytlumaczyc. Czlowiek zawsze jest samotny. Takze w milosci, ktora jest tylko ucieczka. Jazn nie daje zadnej odpowiedzi, najwyzej spokoj i poczucie bezpieczenstwa. Ale trudne pytania sie mnoza. A moze cala milosc zawiera sie w pierwotnym instynkcie macierzynstwa, samo zas macierzynstwo jest zarazem poczatkiem i koncem? Nagle Gam cala soba poczula, ze niczego nie pragnie rownie goraco jak malej, cieplej istoty u swych kolan, ze chce sluchac pierwszych, z trudem wymawianych slow... Rozmyslania nad dalszym zyciem, rozterki, chwilowe osamotnienie - wszystko to przeslonily marzenia o dziecku. Tutaj wlasnie nalezalo szukac spelnienia i koncowej przystani. Jazn wypelniala coraz wieksza przestrzen, rozrastala sie, stawala czytelna, jednoznaczna i zyciodajna. Zawiazywaly sie zalazki sil stworzenia, pojawial sie sens i drogowskaz. Powolanie kobiety kazalo wziac na siebie obowiazek. W obliczu tego obowiazku nalezalo wszystko odrzucic, potraktowac jak jalowy trud. Jednakze Gam zdawala sobie sprawe, ze zanim odnajdzie siebie, nieraz sie zrani, ze zamiast zmierzac wprost ku swemu przeznaczeniu, bedzie bladzic. Ale innej drogi nie ma. Nalezy zatem nia isc, nie stawiajac warunkow, trzeba podporzadkowac sie prawu, ktore nakazuje szukac coraz dalej, chocby przyszlo przemierzac obszary bezkresne jak ocean. QQ III W Wenecji Gam zatrzymala sie przy Canal Grande. Kazdej nocy pod jej oknami przeplywala gondola. Kiedy sie oddalala i nie bylo juz slychac uderzen wiosla, jakis meski glos wyspiewywal umbryjska serenade. Spiew niosl sie kanalem, narastal podobny do bardzo wolnego tremolo i poteznial echem odbijajacym sie od wody i murow; wydawalo sie, ze ciasna przestrzen wiezi melodie i narzuca jej leniwy rytm fali.Przez ten niezwykly rezonans spiew mial w sobie cos niematerialnego, byl jak nie z tego swiata. Wypelnial powietrze, wedrowal z woda. Kiedy melodia sie skonczyla, Gam wyruszyla lodzia na kanal. Swiatlo latarni sunelo przed dziobem i rozpraszalo nieprzeniknione ciemnosci, zmuszalo je do zycia, sprawialo, ze wokol gondoli roztaczal sie czerwonawy, cieply blask. Kamienne herby nabieraly kolorow, wydawalo sie, ze dopiero co z cichym zgrzytem zatrzasnely sie rzezbione odrzwia, a zza kolumn przesuwajacych sie obok lodzi wyjda zaraz mlodziency-kawalerowie z brzeczaca szpada u pasa. Przez chwile w swietle latarni jasnial zaklety w kamieniu renesans. Za gondola czar raptownie pryskal. Przestrzen sie kurczyla, swiatlo ginelo, przepadal blask, znikalo gdzies cieplo. Ciemnosc odzyskiwala moc: jak olbrzymi nietoperz rozkladala skrzydla, odbierala swiatlu swa wlasnosc i zamieniala w monotonie nocy. Gam z przerazeniem obserwowala natarczywosc nocnych zjaw. Obracala sie w tyl, podnosila latarnie i oslaniala ja w ten sposob, by cale swiatlo skierowac na wode. Wtedy fantom, niezdarnie machajac skrzydlami, wycofywal sie i kryl w cieniu palacow. Wystarczylo jednak latarnie opuscic, by zjawa znow sie wynurzyla i podazyla za gondola. Kiedy Gam juz calkiem zamierzala sie poddac, nad dachami pojawil sie ksiezyc i wszystko odmienil. Od razu rozproszyl ciemnosc, dotychczas wiszaca tuz przy ziemi, i poderwal ja -w gore. Na ziemie tysiacami cieniutkich nici zstapila srebrzysta poswiata, przez co ustalo wszelkie ciazenie. Palace widnialy teraz w postaci delikatnych obrysow, kolumny opadly na wode, domy przeplywaly w ciszy jak biblijne arki. Fasady odbijaly poswiate; w miejscu, gdzie woda styka sie z kamieniem, przebiegala cienka linia, niczym jezyczek u wagi: jej naruszenie moglo zaklocic harmonie pomiedzy nieruchomym ksiezycem a tym, co odbijala woda. Czasem nawet tak sie dzialo - zza jakiegos rogu nadlatywal wiatr, chwile wirowal i zaraz sie uspokajal. Pod sklepieniami mostow zalegaly nocne cienie. Chronilo sie w nich cieplo, jak letnia, powloczysta szata tulace sie do ciala. W niszach okiennych gromadzily sie blade refleksy, wystraszone i jaskrawe na ciemnym tle niczym kokoty przed sedzia. W coraz silniejszej poswiacie niebo jasnialo jak przejrzysty opal, dachy i woda odbijaly swiatlo. Wydawalo sie, ze materialna, cielesna powloka nic juz nie znaczy. Mysli pomykaly wokol uczuc i wrazen, po czym ulatywaly bezpowrotnie jak swiergot skowronka. Wciaz pojawialo sie cos nowego, usuwajac dotychczasowe; nie dawalo sie powstrzymac tego biegu ani ksztaltowac go wedle woli. Momentami Gam widziala zarysy swej postaci; na wysrebrzonym tle ukazywaly sie przelotnie kontury ramion. 3K Wiatr niemrawo poglaskal jej skore. Jeszcze jeden powiew i mozna by calkowicie zapomniec o sobie, wiatr jednak, zmeczony, drzemal na schodzacych do wody stopniach. Zniknelo poczucie czasu; przestrzen dzwieczala jak dzwon, ktory wcale nie przypomina o przemijaniu. Klopoty dnia niepostrzezenie nabieraly milych cech, rozwiewaly sie dorazne troski, nabrzmiewaly zas uczucia, skrystalizowane kierowaly sie ku odleglemu biegunowi jak zelazo w strone magnesu. Nieraz, idac ulica, Gam spodziewala sie, ze wsrod przechodniow spotka Kinsleya. Znow wspominala ostatnie tygodnie, kiedy to, ociagajac sie, postanowila nie wchodzic mu w droge. Decyzja dojrzewala w niej dlugo. Jednakze tylko sie oszukiwala, wyjezdzajac na kilka dni z Wenecji do Parmy i Bolonii. Wiedziala, ze chodzi o Kinsleya. Pewnego wieczoru w Genui siedziala jeszcze na tarasie i patrzyla na morze otaczajace miasto szerokim lukiem. Obok jakies uszminkowane kobiety jadly lody i paplaly metalicznymi glosami. Nadciagala juz noc, gdy jakis skrzypek zaczal grac rzewny romans. Gam mimowolnie westchnela, w oczach stanely jej lzy. Zrobilam sie strasznie miekka, pomyslala, nie mogac sie oprzec wrazeniu, ze szybuje wysoko nad ziemia. Ale tego nastroju nie wywolala sentymentalna melodia. Zapewne przeczuwala, ze stoi przed czyms nowym, ze jak w nastepujacych po sobie czesciach symfonii, pulsuje juz nowym rytmem kolejny rozdzial jej zycia; mozliwe, ze nagle sobie uswiadomila, co ja czeka, albo tez, na wspomnienie dawno minionego dnia, wezbrala w niej fala wzruszenia - bezsensownego, tym bardziej jednak przejmujacego. Tego nie wiedziala, powoli jednak, przeslaniajac wszystko inne, zblizalo sie rozwiazanie: Gam czula, ze musi odnalezc sama siebie, a ze bedzie to trudne, na pewno poszuka pomocy mezczyzny. Nie miala watpliwosci, ze zwiaze sie z Kinsleyem. Miasto pozostalo za rufa parowca. Portowy zgielk juz nie dochodzil, pojawil sie za to wiatr. Wybrzeze na wiele godzin zawislo nad woda, podobne do pofaldowanego, mniszego plaszcza. Wygladalo na bezludne; tylko na plaskowyzu widac bylo pasterza ze stadem koz. Stal nieruchomo na tle horyzontu, ramionami podpierajac antyczne niebo. Potem, dzien po dniu, slychac bylo jedynie szum morza. Przed dziobem statku wyrastaly niewielkie wyspy z bialymi domostwami posrod zieleni, raz po raz skrywajace sie za klebami zlocistego dymu. Latarniowce i latarnie wskazywaly wejscie do La Platy, lecz lawice piaskowe utrudnialy zegluge. W koncu jednak parowiec stanal na redzie w Buenos Aires. Gam doskwieral suchy wiatr. Kinsley zaproponowal jej podroz w glab ladu, gdzie mial posiadlosci. Poczatkowo jechali wzdluz linii kolejowej do Rosario, potem przecieli tory i skrecili na wschod. Nastepnego dnia obok przemknelo galopem stado mustangow. Konie mialy na boku wypalony znak Kinsleya: nalezaly do niego. Ale jechali jeszcze przez wiele dni. Swiszczacy wiatr targal jezyny krzewiace sie na wzgorzach; na znacznych odleglosciach rozciagaly sie jezory piaszczystych lach. Pampe porastala wysoka trawa. Czasem zblizal sie do nich gauczo na koniu, zwykle po chwili odjezdzal na bok i strzelajac jak z bicza, wyrzucal w gore lasso. Przez bez mala godzine ogladali nad soba orla; ptak zdawal sie tkwic caly czas w tym samym miejscu. W popoludniowym sloncu zajasnialy zarosla slonych stepow, a za nimi znienacka wystrzelilo waskie pasmo wzgorz porosnietych olszyna. Wzniesien przybywalo. W koncu ujrzeli plaski budynek. Kiedy samochod zjezdzal na dno kotliny, w ktorej lezala farma, noc gestniala jak pszczeli roj. Weszac i poszczekujac, na spotkanie wypadla im sfora psow; wieczorna cisze wypelnil radosny skowyt. Nadbiegly sluzace z latarniami i probowaly odwolac zwierzeta. Psy jednak nie dawaly sie poskromic, poznaly pana i z entuzjazmem go obskakiwaly. Wsrod kobiet byla stara mamka Kinsleya; przewracala oczami i kryla sie za jego plecami. Usmiechala sie do Gam. Szybkim krokiem szedl przez podworze zarzadca, ktory zasypal Kinsleya gradem slow. Kinsley jednak zdecydowanym ruchem reki wszystkich odprawil, pochwycil Gam w ramiona i - nie baczac na szczekajace psy oraz caly ten radosny zgielk- zaniosl ja do domu. Podajac kolacje, mamka paplala bez ustanku. Kinsley sluchal i nie przerywal. Gam poczula sie obco, miala wrazenie, ze jest niepotrzebna. Przekonala sie, ze wieloletnie obcowanie ze soba moze wiazac mocniej niz cokolwiek innego, nawet jesli dotyczy ludzi o najzupelniej roznym statusie spolecznym. Kinsley stal sie teraz dla niej kims obcym, zarazem jednak coraz blizszym. Wszystko, co ja otaczalo, nalezalo do niego: nie bylo tlem, lecz rama, w ktorej znakomicie sie miescil. Przez to Gam uwazala, ze Kinsley jest czescia jej nowego zycia, ze do tego zycia przynalezy - nie przerastal swego srodowiska, lecz sie w nie wtapial, podkreslalo ono jego osobowosc. Obok Gam wyciagnal sie pies Puryszkowa. Tulil sie do niej i ze strachem patrzyl na drzwi, zza ktorych dobiegalo szczekanie. Kiedy przyjechali, sfora potraktowala go jak obcego. Probowal uciekac, jednym, blyskawicznym klapnieciem przegryzl gardlo najgrozniejszemu przesladowcy, jak czarny pocisk pomknal przez podworze, wpadl do domu i przywarl do Gam. Mocno przytulila go do siebie. Drzal calym cialem. Byl tutaj rownie obcy jak ona. Za oknami, ktore oslonieto siatka, brzeczaly moskity. Mloda Indianka upiela moskitiere nad poslaniem Gam i zgasila swiatlo. Wymamrotala cos niezrozumialego na dobranoc i skrzyzowala rece. Gam natychmiast zasnela. Nastepnego dnia pojechala konno z Kinsleyem obejrzec pasace sie stada. Gauczowie opowiadali o ciezkich przejsciach zwiazanych z pozyskiwaniem kauczuku, na co wlasnie teraz byla pora, o strasznych Indianach z lesnych ostepow, o niesamowitym bladym swietle wedrujacym przez pampe w bezksiezycowe noce. Potem poprosili Maca, by cos zagral. Mac byl wsrod nich najmlodszy. Z grania nic nie wyszlo - kiedy gauczo ujrzal Gam, oswiadczyl, ze jego gitara jest polamana. Klusem zblizal sie jakis jezdziec. Juz z daleka wolal, ze karczmarz dostal beczke gorzalki. Zrobilo sie zamieszanie. Jeden krzyczal przez drugiego, gauczowie, gwizdzac, spedzili konie. Ruszyli galopem. Po godzinie zajechali przed otoczona drzewami karczme. W budynku wszyscy spali. Jezdzcy z krzykiem zaczeli sie dobijac do drzwi i okien, az wreszcie na pietrze pokazala sie lufa karabinu, a za nia wystraszona twarz karczmarza. Ktos chwycil bron na lasso i wyrwal mu ja. Gauczowie z dzikim rykiem domagali sie otwarcia karczmy. Gospodarz sie uspokoil i wpuscil ich. Gam i Kinsley pojechali dalej. Po chwili zaslonila ich nieprzenikniona ciemnosc. Kopyta glucho uderzaly o grunt, wydawalo sie, ze ow odglos, brzmiacy jak postukiwanie monstrualnych kastanietow, wydobywa sie spod ziemi. W koncu Kinsley sie zatrzymal, oboje zsiedli z koni, polozyli sie na trawie i, z uchem tuz przy ziemi, nasluchiwali. Z niezliczonych szmerow i odglosow wylawiali zarowno calkiem bliskie, jak i bardzo odlegle... To byla mowa stepu. Szybkim klusem niewidoczne stada pedzily w noc... Dalej ruszyli pieszo. Nagle poczuli straszliwy zaduch, jakby pampa usilowala pochwycic ich w swe szpony, otoczyc zdradziecka siecia i powalic. Niespokojne konie nerwowo dreptaly. Parne powietrze gestnialo, kleilo sie jak bloto, utrudnialo oddychanie, wdzieralo sie w nozdrza i ciazylo w plucach. Nad horyzontem gromadzily sie chmury, ktore w jednej chwili zaslonily ksiezyc. Niebo nad stepem zajasnialo na chwile siarkowa zolcia. Potem martwa cisze przerwal blysk i po chwili rozlegl sie stlumiony pomruk. Jak stado cieni przemknely obok mustangi; konie zawrocily, rozproszyly sie i znow, wyraznie niezdecydowane, zbily sie w gromade. Gam czula na karku ich goracy oddech. Jakies wystraszone zrebie przywarlo do niej wilgotnymi chrapami. Jego szyja drzala, oddech przerazonego zwierzecia byl pospieszny i krotki; naraz zrebie odskoczylo od Gam i przez chwile stalo jak skamieniale, po czym, sapnawszy, rzucilo sie galopem przed siebie. Ich wierzchowce stawaly deba i gryzly cugle, targajac wysoko glowami. Kinsleyowi i Gam udalo sie je poskromic z najwiekszym trudem. Nisko wiszace chmury przeszyla blyskawica. Z trzaskiem uderzyl piorun. - Na kon! - krzyknal Kinsley. Wierzchowce zarzaly i wyrwaly naprzod. Dmacy tuz przy ziemi wiatr pastwil sie nad trawami, wirowal, wzbijal tumany kurzu, podrywal z ziemi kamyki, ktore bily po twarzy. Potem runal na konie, ktore gnaly w oszalalym galopie, jakby uciekaly przed ostateczna zaglada. Jedna po drugiej zapalaly sie blyskawice. Magiczny ogien obejmowal ogromne polacie nieba, coraz to rozcinanego zygzakami sinoblekitnego blasku. Pod huczacymi razami kolosalnego topora pekala niebieska czasza, blyskawice tezaly na niej niczym nabrzmiale zyly nieskonczonosci: trwala mistyczna bitwa z noca, ktora po kazdym ataku aksamitna czernia pospiesznie okrywala swe rany. Stado mustangow stloczylo sie wokol drzewa, konie stawaly deba, toczyly wokol niesamowitym, blednym wzrokiem. Najsilniejsze ogiery pozostaly na zewnatrz. Wierzgaly kopytami i kasaly powietrze, by odpedzic niebezpieczenstwo. Pozostale konie utworzyly krag, w srodku staly zrebieta. Klacz, na ktorej jechala Gam, postanowila schronic sie wsrod mustangow. Wdarla sie w glab stada i w jednej chwili Gam znalazla sie sam na sam z klebiaca sie masa zwierzat. Obok niej, niczym fale na wzburzonym morzu, lsnily w swietle blyskawic grzbiety miotajacych sie mustangow. Obawiajac sie zmiazdzenia nog, Gam oparla stopy na siodle i z calej sily sciagnela cugle. Ale klacz jej nie sluchala. Czujac bliskosc dzikich koni, zupelnie oszalala, rzala, stawala deba i probowala zrzucic Gam z siodla. Kinsley zobaczyl, co sie dzieje. Chloszczac pejczem szyje swego konia, ruszyl Gam na pomoc. Jeden z ogierow omal nie odgryzl mu reki. Kinsley zdzielil go rewolwerem miedzy oczy, spial konia i okrazyl stado, by dostac sie do srodka z drugiej strony. Spadly pierwsze krople deszczu. Nad grzbietami spienionych koni unosil sie opar przesycony goraca, silna wonia - obezwladniajaca i oszalamiajaca, porazajaca goraczka namietnosci i smiertelnego strachu, wnikajaca w krew, odbierajaca zdolnosc myslenia. Nagle step sie zakolysal i zaplonal, niebo zajasnialo niebywalym blaskiem, swiat rozpadl sie na strzepy i pograzyl w otchlani swiatla - w drzewo uderzyl piorun. Stado sie rozpierzchlo. Niektore konie pokladly sie, drzac ze strachu. Ku przerazeniu mustangow stojace opodal drzewo zaplonelo jak pochodnia. Gam, chlostana strugami ulewnego deszczu, odzyskala wiare we wlasne sily. Konska piana mocno przylgnela jej do wlosow. Mloda kobieta poczula, ze wzbiera w niej fala dzikich namietnosci. Puscila cugle i ramionami objela szyje klaczy, ktora gnana strachem, wyrwala przed siebie jak oblakana. Gam wcisnela twarz w konska grzywe i calkowicie zespolila sie ze zwierzeciem, byla jak ono - jednym wielkim oszalalym pedem. Kiedy kolejna blyskawica rozdarla niebo, Gam udalo sie zawrocic przerazona klacz. Kinsley staral sie przeciac jej droge i ja pochwycic. Klacz jednak go nie poznala i w ostatniej chwili uskoczyla. Rozpoczal sie poscig. Zdyszane konie pedzily bok w bok, Kinsley i Gam krzyczeli do siebie w galopie; slowa jednak nie docieraly, gubily sie w burzy. Nadludzkim wysilkiem Kinsley spial konia, dopadl klaczy, chwycil jej cugle, w pelnym galopie zlapal Gam i trzymajac ja z calych sil, posadzil przed soba w siodle. Podczas tej wscieklej pogoni probowal przekrzyczec noc, potop, burze i pioruny. Gnali tak, az w koncu udreczony kon z wyczerpania zwalil sie z nog, a para jezdzcow, splecionych kurczowym usciskiem, stoczyla sie na trawe. Kiedy deszcz ustal i znow nad pampa jasno zalsnil ksiezyc, Kinsley troskliwie posadzil spiaca kobiete na koniu przed soba i ruszyl do domu, dbajac, by sie nie obudzila... Upal sprawil, ze powietrze wokol farmy calkiem znieruchomialo. Gam podstawila rece pod tryskajace z fontanny krople wody. Chlod dzialal jak ozywczy powiew, zdawalo sie, ze z kojaca lagodnoscia przenika w glab ciala i roztapia je od wewnatrz. Odbicie dloni nabieralo cech samoistnego bytu. Jego blady kolor na tle zielonej wody wydawal sie czyms osobliwym. Z glebin studzienki powoli wylanial sie zmierzch. Od strony lasu zblizali sie mezczyzni. Upolowali szynszyle i rudego wilka. Psy w podnieceniu szarpaly zdobycz. Ponad gwarem glosow wyrastal czyjs smiech, pelen ciepla, miekki i gardlowy - mloda kobieta biegla do meza powracajacego z plantacji. Mamka Kinsleya opowiadala o pumach i lisach, ktore ostatnio udalo sie zlowic. Z przejeciem, zywo gestykulujac, wskazywala na las -podobno zdarza sie, ze noca pod farme podchodza jaguary. Po chwili ludzie rozeszli sie do domow, skonczyl sie gwar i zamieszanie. Gam szla przed siebie, w step. Zaczynaly rechotac zaby i wydawalo sie, ze to jakies tajemnicze zgromadze-nie mnichow odprawia wieczorne modly. W powietrzu miekko i bezglosnie unosily sie nocne jerzyki. Pomiedzy drzewami Gam dostrzegla zygzakujace nietoperze. Tuz nad ziemia lataly grube motyle, w wysokich trawach zielonkawo polyskiwaly chrzaszcze, slychac bylo melancholijne pojekiwanie kurek wodnych, piszczaly polne myszy, metalicznie cwierkaly swierszcze. Akacje wydzielaly zapach przypominajacy won dzikiego zwierzecia. Kiedy pokazal sie Kinsley, Gam bez slowa oplotla go ramionami, jakby juz nigdy nie miala go wypuscic. Tulila sie do niego w milczeniu, zamknawszy oczy. Myslala o smierci, ktora musi wygladac podobnie jak to zanurzenie sie i calkowite wrosniecie w kogos drugiego, bezgraniczne wyrzeczenie sie siebie, wszechogarniajace pragnienie, by znalezc sobie nowa forme bytu; bylaby to najwspanialsza smierc - zadana reka, ktora sie kocha... Podobne mysli nurtowaly Gam od kilku dni. Zadziwial ja jakis ruch - uniesiona dlon, wysunieta stopa -doskonale wiedziala, z czego te proste czynnosci sie biora, znala ich dalszy ciag oraz skutki, jakie moga wywolac. Jednak z niepokojem pochylala glowe, wsluchiwala sie w siebie i nicowala swe urojenia, czujac przejmujacy dreszcz. Az w koncu dochodzila do wniosku, ze kiedys juz cos podobnego przezywala. Czar pryskal. To byly sprawy znane od dawna... Potem nigdy nie mogla sobie przypomniec, co ja fascynowalo. Pozostawalo wrazenie dwoistosci, na moment unosila sie zaslona okrywajaca jakies inne zycie - to zycie wyraznie umykalo terazniejszosci i, zywione energia ducha, migotalo jak nieuchwytna zjawa, przenikajac chwilami do swiadomosci. A moze to jedynie przeblyski bytu, ktory dopiero sie ksztaltuje, tli sie gdzies poza domena smierci i swym tajemniczym swiatlem kresli linie ponad terazniejszoscia i jej duchowym zametem w obliczu tego, co poprzedza i nastepuje - domyka parabole i tworzy pierscien...? Gam trzesla sie na nocnym chlodzie. Weszla do domu, ktory otoczyl ja cieplem i dal poczucie bezpieczenstwa. Kiedy ucieklo sie ze swiata, ktorym miotaja emocje, pomiedzy scianami znow mozna sie poczuc jak u siebie. W kacie przysiadla oswojona malpa Kinsleya, ktora po poludniu zakradla sie do pokoju, bawila sie krysztalkami soli. Na widok Gam wzruszajacym gestem przycisnela rece do piersi. Kiedy sie poruszala, wpadajacy przez okno promien oswietlal jej mordke. W oczach malpy lsnily lzy. W Gam z cala moca uderzyla tajemnica zwierzecej natury. Porosniete brunatna sierscia stworzenie, w ktorym pulsowalo cos nieogarnionego, niepojetego, zachowujace sie i poruszajace tak, ze czlowiek mogl je zrozumiec, bylo przerazajacym cudem: nalezalo bowiem do istot zywych, a zarazem bylo bardziej obce niz wszystko, co martwe; poprzez jego istnienie objawiala sie jakas zatrwazajaca sila, nieznana i niezrozumiala. Mozna bylo sprobowac wyjasnien, zawsze jednak z ludzkiego punktu widzenia. Przeciez o purpurowym, mistycznym swiecie obok nas nie wiemy niczego. Ten swiat jest odlegly, jakby znajdowal sie na innej planecie... Gam zadrzala, uswiadomiwszy sobie swa samotnosc, w ktorej wszystko jest jak zaklete, niesamowicie stezale, zakrzeple, zamkniete na zawsze w kregu wylacznie wlasnych doznan. Pochylila sie i wyjrzala przez okno. Naraz u kolan poczula cos miekkiego. Do pokoju wsliznal sie jej pies, ktory teraz domagal sie pieszczot. Czego moze pragnac zwierze, o czym mysli? Pies poszedl za nia, choc go nie wolala. Jaki ukryty impuls nim powodowal? Kiedy z ludzkiej perspektywy oceniamy postepowanie zwierzecia, musi ono zadziwiac. Moze byla dla niego bogiem? Zalosni ludzcy bogowie, ktorzy niczego nie wiedza o pragnieniach podleglych im istot, a sami swa nedzna miloscia obdarzaja rzeczy i sprawy, ktorych nigdy do konca nie zrozumieja. Ksiezyc oswietla Ziemie - wtedy nad nia panuje; ale to Ziemia jest osrodkiem, wokol ktorego krazy. Co zatem jest wazniejsze: Ziemia czy Ksiezyc? A moze boskosc jest tragiczna konsekwencja czlowieczenstwa? Gam objela dlonmi psi leb. Uniosla go i przyjrzala mu sie. Wpatrywala sie z bliska w oczy zwierzecia. Probowala wzrokiem przewiercic blyszczace zrenice i wyrwac im ich tajemnice. Niewygodna pozycja zmeczyla psa, zrobil sie niespokojny, probowal sie wyrwac z uscisku, jego oczy sie rozbiegaly. Gam podjela desperacka probe opanowania wzroku zwierzecia. Pies sie uspokoil i znow patrzyl tylko na nia. Jego powieki rozwarly sie calkowicie, oczy znieruchomialy. Pokoj zawirowal. Znajdujace sie w nim przedmioty ruszyly jeden za drugim w coraz to szybszym pedzie. Pomiedzy nie wdarly sie zielone pasma, ponizej, swiszczac, zamigotaly biale, swietliste kola, jak smigla, az w koncu wytrzeszczone do granic mozliwosci, zmordowane oczy splynely lzami i pies zdecydowanym ruchem uwolnil sie z meczacego uscisku. Gam zeszla po schodach na podworze, potem minela brame i znow znalazla sie na otwartej przestrzeni, gdzie wsrod czarnych drzew niczym wilk zawodzil pampero. Otwartymi ustami lapczywie wdychala swiezosc nocy. Ale wewnetrzny niepokoj jej nie opuszczal. Miala wrazenie, ze jakis odrazajacy pajak oplata siecia jej serce, stala na rozdrozu: przed nia rozciagaly sie obszary pojeciowego i uczuciowego chaosu, gdzie czail sie obled. Gwaltownie opadla mgla. W jednej chwili pod ciezarem rosy pochylily sie trawy. Rosa kleila sie do wlosow, osiadala na brwiach i rzesach, wilgoc sprowadzala chlod. Gam zaczela dygotac. Juz nie chciala isc dalej: droga wiodla w mrok, ku ciemnosci... Z calych sil pragnela sie teraz znalezc w poblizu drugiego czlowieka. - Czlowieka - przedrzeznialo echo. 4K Jej wlosy musnal nietoperz. Z krzykiem uciekla do domu. Kinsley mowil cos do niej, uspokajal, Gam patrzyla na jego twarz, emanujaca spokojem, oswietlona ksiezycowym blaskiem. Uwiesila sie na nim i zaciagnela do siebie, wprost na poslanie. Kinsley wiedzial doskonale, co ja dreczy, i glaskal tak dlugo, az jej rozdygotanie minelo. A kiedy Gam z wdziecznosci przycisnela usta do jego ucha i jej cialo miekko poddalo sie pieszczotom, zostawil ja w spokoju. Rano Gam dlugo sie rozgladala wokol siebie. Dzien byl jasny. Powietrze na dworze lekko drzalo i falami ciepla wlewalo sie oknem do pokoju. Przez podworze niosl sie spiew mamki. Turkotaly wozy, radosnie poszczekiwaly psy, skrzeczaly papugi. Swiat byl prosty i uporzadkowany. Wszystko do siebie pasowalo. Cala swa istota, pewnie i ochoczo Gam wkraczala w nowy dzien. Tylko... co takiego wydarzylo sie wczoraj? Jakies zjawy, nieznosne przywidzenia. Kiedy noc przeminela, zle czary stracily moc. Wstal dzien, pelen zycia, mocno zakorzeniony w terazniejszosci. Wciaz jeszcze zamyslona, Gam wsluchiwala sie w siebie. Zjawil sie Kinsley i smiejac sie, pokazal jej swiezy koci przychowek: male niezgrabnie pelzaly po dachu i popiskiwaly. Gam patrzyla na Kinsleya bojazliwie jak dziecko, z calkowitym jednak oddaniem. Nie mogla pojac, jak to sie stalo, ze zasnela. Zaczerwienila sie. Szybko chwycila dlon Kinsleya i pocalowala ja. A za jakis czas w calym domu bylo slychac jej spiew. Nazajutrz obok farmy przeciagnela karawana mulow z Sierra Cordoba. Zwierzeta niosly na grzbietach kolorowe marmury i miedz. Przewodnik nakazal poganiaczom, by zatrzymali sie w poblizu na odpoczynek. Byli to Indianie z plemion Gujana i Tupi. Na ich piersiach widnialy wytatuowane totemy. Rozbili oboz w cieniu akacji, usiedli pod sosnami i cierpliwie przezuwali kukurydziany chleb. Przewodnik pokazal Kinsleyowi rzadkie znaleziska: ciemne tygrysie oczka i krysztaly gorskie zdumiewajacych rozmiarow. Podarowal tez Gam dwa agaty. Kiedy Kinsley zobaczyl, jak sie ucieszyla, przyniosl jej indianski lancuch z oprawnych w zloto krwawnikow i ametystow. Wieczorem opiela nim biodra i spacerowala tak nago po dywanie; zlocistobrazowe cienie zmierzchu tworzyly wspaniale tlo dla jej jasnego ciala. Po dwoch tygodniach wyjechali nad morze; na redzie kotwiczyl jacht Kinsleya. Jakis czas towarzyszyly mu mewy i rybitwy, przed dziobem baraszkowaly delfiny. Raz udalo sie Gam wypatrzyc trojkatna pletwe rekina. Wieczorami woda delikatnie fosforyzowala. Latajace ryby wyskakiwaly az na deski pokladu. Ktoregos dnia jacht dostal sie w pasat. Wydety zagiel oddzielal przednia czesc pokladu od reszty. Gam wyciagnela sie w sloncu na lezaku. Byla pora sjesty i zaloga odpoczywala; na pokladzie zostal tylko znudzony sternik, ktory przysypial za kolem. Kiedy zjawil sie Kinsley, odeslal go na dol i sam stanal za sterem. Nad jachtem rozposcieralo sie ciemnoblekitne niebo. Powalal zar slonca - stalo niemal w zenicie. Swiat skamienial w niesamowitym napieciu poludniowego przesilenia. Osiagnawszy szczytowy moment, czas sie zatrzymal, wymknal sie zwyklym regulom. Kulminacja ta miala w sobie cos przerazajacego. Gam wstala z lezaka. Na czole perlilo sie jej kilka kropel wody. Kiedy sie podniosla, krew uderzyla jej do glowy i zmacila wzrok. Wyciagnela ramiona, pokrecila glowa i naraz poczula, jak bardzo w sloncu nabrzmialy jej zyly. Nieprzytomna z rozkoszy zrzucila z siebie wszystko, by promienie mogly ogarnac cale jej cialo. Pragnela tych pieszczot; przymknela powieki i uniosla twarz ku sloncu. Zawieszona pomiedzy swiatlem i szumem morza, chlonela krystaliczny strumien zycia, wypelniajacy ja bez reszty, docierajacy w najglebsze warstwy jestestwa. Byla teraz wszystkim, morzem i swiatlem, dotykala wiecznosci. Wszystko w niej sie rozspiewalo; spiewal tez jacht, wiatr, morze i niebo. W pewnej chwili otworzyla oczy, wciaz jeszcze zwrocone do slonca, i poczula ostry, przeszywajacy bol. Szum, spiew, poczatek i jednoczesnie koniec - grzmot piorunow i cisza - prawdziwe misterium... Kolana Gam drzaly, rece wyciagaly sie do nieba; w niepojetej ekstazie naga kobieta krzyczala, nie slyszac wlasnego glosu. Cos w niej kipialo, wirowalo z hukiem, przejmowalo dreszczem, w ktorym koncentrowalo sie zycie - otwieraly sie jego bramy, ladowaly akumulatory, to byla otchlan, do ktorej zycie musialo sie wlac: kobiece lono... Wolala o zycie, dyszac, placzac, unoszac sie, probowala pochwycic powietrze; zza zacisnietych zebow dolatywaly jeki, Gam ciezko dyszala; teraz pospiesznie wciagala jakies ubranie, nie rozumiala slow mezczyzny, ktory stal obok, krzyczala: -Slonce-mnie-obejmuje-niebo-otacza-stary-swiat-fa-luj e-zycie-nabrzmiewa...! Nieprzytomna szarpala mezczyzne, az ten chwycil ja za szyje i zaczal dusic. Oszalala z bolu i przerazenia, goraczkowo, z niesamowita zajadloscia, rzucila mu sie do ust i wgryzla sie w nie tak mocno, ze musial ja puscic. Natychmiast znow sie na nim uwiesila; Kinsley odepchnal ja i patrzyl jak skamienialy. Zatoczyla sie i dziwnie niepewnym krokiem, z tajemniczym usmieszkiem na obrzmialych ustach, przeszla obok niego, przemierzyla poklad z glowa wysunieta do przodu, wykonujac nieswiadomie rekami jakies dziwne gesty, po schodkach, trzymajac sie poreczy, zeszla do pomieszczen dla zalogi. Ogarnal ja polmrok. Przez moment, zanim znikla pod pokladem, jasniala jeszcze w ciemnym otworze lsniaca biel jej sukienki. Wciaz jednak z zewnatrz dochodzil do Gam szum morza, a przez luki widac bylo blekit nieba. Lezacy w hamaku sternik obudzil sie i przetarl oczy ze zdumienia. Jeszcze na wpol pograzony we snie, ale juz zadny wrazen, zeskoczyl na podloge. Z przeciwnej strony pedzil chinski kucharz. Pozadanie wykrzywilo jego twarz kurczowym grymasem Meduzy. Chcial zajsc sternika z boku. Wyciagnal reke ku jego dlugiej, bladej nodze, sternik jednak chwycil go za ramie. Chinczyk syknal i probowal teraz udusic Fryzyjczyka. Obaj upadli i zaczeli sie kotlowac, ciezko sapiac i tlukac piesciami. W drzwiach ukazal sie Kinsley. Jedna reka mocno chwycil za framuge, w drugiej trzymal rewolwer. Kiedy na linii strzalu zobaczyl Gam, odrzucil bron, chwycil pejcz i zaczal okladac klebiacych sie mezczyzn. Kucharz zawyl i rozplaszczyl sie na podlodze. Kinsley postawil stope na jego twarzy i zabral Gam do kajuty. Przylgnela do niego wzrokiem, niezrozumiale mamrotala, smiala sie, zupelnie nieobecna duchem; jej glowa jak zwiedly kwiat opadla na poduszki i mloda kobieta niemal natychmiast gleboko zasnela. Kinsley, zamyslony, dlugo obok niej siedzial. W koncu pokiwal glowa, wstal i poszedl zobaczyc, co sie dzieje z Chinczykiem. Kucharz lezal w tym samym miejscu. Kinsley sprawdzil, czy nie dolega mu cos powaznego, po czym pomogl mu dotrzec do kuchni. Kiedy wrocil, ujrzal sternika, ktory zaszyl sie w kacie. Oznajmil sternikowi, ze go zwalnia. Kazal mu zejsc na lad w najblizszym porcie. Gam przebudzila sie w nocy. Probowala zebrac mysli. Wiedziala, ze cos sie wydarzylo. Czula sie jak nowo narodzona. W tym mrocznym zamecie cos sie nad nia przewalilo. Pokonala jakis prog, przed nia rozciagala sie otwarta przestrzen. Poddala sie poteznej sile, ktora tkwila w niej samej; ta sila nie pozostawila jej zadnego wyboru i jak zywiol pchnela ja w strone mezczyzny. Wybuch kobiecosci oznaczal jednak wiecej: byl najglebszym z doznan erotycznych, jakie moze przezyc czlowiek. To doznanie stalo sie jej udzialem wlasnie dlatego, ze byla kobieta. d rlAiu AQ Odbicia mistycznej karmy padaly tu i tam. I nagle, zupelnie niespodziewanie, Gam ujrzala w nich siebie. Przez ostatni rok prawie nie zaznala spokoju. Jak lunatyk szla swoja droga i pokornie godzila sie z losem. Teraz najwiekszy wysilek miala juz za soba, zdolala przeniknac nature swej kobiecosci. Wiedziala tez, ze chcialaby zawsze tak siebie odbierac.Jej inicjacja sie dokonala. Droga zatoczyla kolo. Biegla od rozproszenia ku koncentracji - pozwolila Gam poznac siebie; teraz droga na pewno nie prowadzi ku rozproszeniu, pojawia sie na niej sprawy niepojete, kuszace przygody-slowem, zycie okreslane obecnoscia mezczyzny. Switalo. Na pokladzie slychac bylo jakies glosy. Kinsley wyszedl z kajuty. Zobaczyl swa zaloge w komplecie. Sternik podniosl rewolwer i oswiadczyl, ze jesli Kinsley sie ruszy, kula go nie minie. Ma natychmiast przyjac go z powrotem. A co do zalogi: zabezpieczeniem dla marynarzy bedzie zaplata za trzy miesiace z gory. Opor jest bezcelowy, sa przeciez na morzu. Kinsley zmierzyl sternika przenikliwym spojrzeniem. Marynarz stracil pewnosc siebie i opuscil bron. Strzelaj! - krzyknal Kinsley i podszedl do niego. Odebral mu rewolwer. Ludzie zaczeli sie rozchodzic. Kinsley jeszcze przez chwile stal zamyslony. Przypomnial sobie przyczyne przykrego zajscia. Mozesz zostac - powiedzial glosem, w ktorym po brzmiewal smutek. W kajucie Gam slyszala wszystko. Kiedy jednak ujrzala obok siebie Kinsleya, ktory dopiero co okazal wyrozumialosc, a teraz milczal, przyszlo jej do glowy, ze moze to juz koniec, zaczela watpic, czy Kinsley ja jeszcze rozumie. Miedzy nimi pojawilo sie cos nowego, Gam jednak nie wiedziala, skad sie wzielo. I nie chodzilo by-err\ najmniej o jakies chwilowe nieporozumienia czy zale, chodzilo o Kinsleya. Kiedy po poludniu przechadzala sie po pokladzie, sternik wyszczerzyl do niej zeby w usmiechu. Nie znala powodu, pamietala jednak o porannej awanturze; gwizdnela na wyzla, ktory nalezal do Kinsleya. Wyzel przyniosl w pysku pejcz. Gdy wracala, dostrzegla poufaly usmieszek marynarza. Z calej sily zdzielila go pejczem miedzy oczy... IV Jacht zakotwiczyl w Kolombo. Otoczyly go wyladowane towarami lodzie tubylcow. Gam rzucala monety do wody. Ciemnoskorzy mezczyzni nurkowali za nimi jak foki, wylawiali je i klocili sie o zdobycz. Kiedy wychodzili z wody, w ich brunatnej, mokrej skorze odbijalo sie slonce. Brzeg wabil mieszanina roznorodnych zapachow, kusil widokiem palm. Gam stala z Kinsleyem przy re-lingu, wskazywala nurkujacych. Na Wschodzie biel jest kolorem zaloby; nam sie wydaje, ze rowniez bogowie musza byc biali, tymczasem tutaj sa ciemni, brazowi... Brazowi i okrutni - dodal Kinsley. - Bez cienia wspolczucia. To dobrze. W kazdym razie to malostkowi, slabi egoisci. Coz, konsekwencje upadku... ) Z ktorymi sie walczy... To bezcelowe. Jesli ktos wznosi sie ponad innych, powinien sie takze godzic z upadkiem: te dwie sprawy lacza sie ze soba. Tymczasem nikt, komu sie wiedzie, nie wierzy, ze moze upasc. Rowniez wtedy, gdy ponosi kleske... Poniewaz nie rozumie ducha czasu. Zanim dom sie zawali, pekaja tynki. Nim sie dopelni czyjs los, zawsze widac jakies symptomy. Walka z nimi bylaby glupota, gorzej - tracilaby sentymentalizmem. To wrecz smieszne. Nadchodzacy koniec mozna co najwyzej zauwazyc, nie sposob go jednak powstrzymac. Gam rozesmiala sie niepewnie. Kto mowi o koncu...? Kinsley nie odpowiedzial. Mijaly dni. Spedzali je na rozmyslaniach, ktore wymagaly spokoju i odosobnienia. Uniesiony wzrok, ulotne wrazenie padajacego cienia, szklanej sciany. A potem burzaca sie piana uczuc, ich wezbrany strumien, fantastyczny bezlad. Chwila spokoju, po czym znow koniecznosc roztrzasania spraw i goraczkowe wyczekiwanie, bezzasadne, lecz uporczywoscia gorujace nad innymi doznaniami. Na schodach i tarasach swiatyni w Kandy plonely pochodnie. Przed nimi staly namioty syngaleskich przekupniow; wokol straganow tloczyli sie ludzie, ktorzy kupowali swiece i biale kwiaty lotosu. Do Europejczykow podszedl kaplan w szafranowozoltych szatach i pozdrowil ich dzwiecznym salam. Gdy Kinsley zwrocil sie do niego w hindustani, odpowiedzial mu dobra angielszczyzna. Glowny kaplan pokazal im najswietsza z relikwii -zab Buddy - mowil takze o cennej swiatynnej bibliotece, na ktora skladaly sie tysiace metalowych tablic. Kiedy Kinsley napomknal cos o buddyjskim pesymizmie, kaplan porownal go z filozofia Schopenhauera i Platona. Widzac zdziwienie w oczach Gam, usmiechnal sie i wskazal na polke z europejskimi ksiazkami: widac bylo, ze czesto do nich zagladano. Pokonac mozna tylko to, co znamy, mimo ze cza sem wydaje sie niebezpieczne. Cos takiego moze nam ciazyc, nawet bardzo, nigdy nas jednak nie zniszczy. Wnikamy bowiem w to cos naszym tchnieniem i powoli przyswajamy. Tylko tak da sie zatrzymac przemiane, w przeciwnym razie przemknie obok nas. Jesli zapanu jemy nad czyjas wola, bez walki zapanujemy rowniez nad jego ramieniem. Jesli jednak obezwladnimy samo ramie, ono nas niebawem uderzy. Zagraza nam tylko cos, czego nie znamy; jest bowiem dla nas czyms obcym, bez czytelnych powiazan. Dlatego tak kochamy wszystko, co obce. Kochamy o tyle, o ile zdolamy poznac, gdyz wtedy nam juz nie zagraza. Nalezy do nas i nie moze nas pokonac. Poznanie laczy sie tutaj z wolnoscia. "Poznanie" - coz za slowo! Jak to osiagnac? Na pewno nie poprzez spekulacje myslowe; sa one jedynie prostackim dreptaniem po powierzchni spraw. Prawdziwe poznanie wymaga, by zejsc glebiej - to sprawa krwi. Najbardziej wyrazistym doswiadczeniem jest milosc. Pragnie dla siebie czlowieka. Potrafi nim zawladnac, przenika w niego, wlewa sie jak w naczynie i wypelnia po brzegi. Wypiera wszystko, co kiedys do niego nalezalo. Bierze w posiadanie i zarazem niszczy. W tych sprawach u ludzi Zachodu panuje osobliwy zamet. - Lama usmiechnal sie. - W ich bialych czaszkach gniezdzi sie niepokoj, wyglodniale zwierze, ktore nazywaja mysleniem. Mysla bez ustanku, ciagle pytaja. Stawiaja zbyt wiele pytan, nie potrafia milczec ani czekac. Poprzez czekanie przygotowujemy sie do najglebszych przezyc, do spelnienia. Przypomina ono swierszcze, ktore kazdy slyszy, ale malo kto widzi. Spelnienie domaga sie ciszy. Dopiero kiedy staniemy sie jak ziemia i gory, jak krzewy i owoce, mozemy wyjsc mu na spotkanie. Laka jest silniejsza od debu - ciagnal. - Nie peka pod naporem burzy, poniewaz sie jej poddaje. Kto ustanowi jakies prawo, musi wiedziec, ze ma ono sens tylko przez pewien czas. W przeciwnym wypadku uzalezni sie od niego i skostnieje. Drzewa dojrzewaja i przemijaja, nawet skala wietrzeje. Nic nie jest trwale, trwala jest jedynie zmiana. Zmiana... - Gam oparla sie o niski mur. Ciemnosc zacierala rysy twarzy kaplana. Stal przed Gam pelen powagi, za jego plecami gestnial mrok. Wiatr wydymal poly mniszego okrycia. Mowil z usmiechem: Co jakis czas gosci u mnie pewien czlowiek z Za chodu. Spedzil on kilka lat w swietym miescie Urdze, rozmawial z zywym budda, tamtejszym panujacym. Kie dys ten przybysz zdradzil mi tajemnice praw rzadzacych miloscia. Magnes poszukuje zelaza i je przyciaga, podob nie zreszta jak zelazo przyciaga magnes. Wkrotce jed nak magnes przenika w zelazo, uzycza mu swej mocy, tak ze zelazo przynalezy juz tylko do niego i samo powo li staje sie magnesem. Wtedy magnes zaczyna je odpy chac i musi poszukac innego kawalka zelaza. Gam opuscila wzrok. Myslala o Clerfaycie, ktorego przeznaczeniem stalo sie zniewolenie. Nie mogl i nie umial odzyskac swobody. Czula to i dlatego odeszla. Czy lama nie powiedzial, ze wszystko ma swoj czas, w ktorym dojrzewa, a potem przemija? Moze jednak sila woli daloby sie przezwyciezyc przemijanie, zatriumfowac nad nim? Popatrzyla na Kinsleya, ktorego postac przeslanial cien. Jak wlasciwie jest z nimi? Kilka dni temu ow Europejczyk znow sie u mnie zjawil. Przyszedl ze swym tamilskim sluzacym; chlopiec na skroni mial rane, ktora nie chciala sie goic. Prosil mnie o lecznicze ziola i balsam indyjski. Jeszcze raz roz mawialismy o tych sprawach. Moj gosc uwazal, ze w Eu ropie wiedza o nich sie zatarla, poniewaz potepia je tam tejsza moralnosc; tylko nieliczne kobiety Zachodu rozu mieja, czym jest smutek i niedostatek milosci. A wlasnie w losach tych kobiet objawia sie przeznaczenie, maja one wieksza od pozostalych swiadomosc istoty swej plci; za pisy historyczne nie pozostawiaja zadnych watpliwosci. W tych ksiazkach - tu lama wskazal polke - mozna o nich sporo przeczytac: Aspazja, Fryne, Lais... Opowiadal, ze te kobiety byly o wiele bardziej niz inne zalezne od ta jemnych sil natury i poddane jednemu wspolnemu prawu. Nie potrafily znalezc spokoju u boku partnera; musialy sie w koncu od niego uwolnic. Po czym z usmiechem dodal, ze tak wlasnie wyglada gra przeciwienstw. Te kobiety byly jak kule: toczyly sie wlasna droga dopoty, dopoki nie trafily na przeszkode - wtedy na pewien czas sie zatrzymywaly. Oznaczalo to dla nich nadejscie szczesliwych dni. Gam milczala. Te slowa zapadly w nia gleboko. Kiedy jednak probowala zebrac mysli, zauwazyla, ze to, co uslyszala, jakos dziwnie jej umyka. W koncu dala spokoj, bo wiedziala, ze to wszystko w niej tkwi i slowa nie sa potrzebne. Kaplan towarzyszyl im do wrot swiatyni. Swiat pograzal sie w mroku. Szumialy ogrody. Gwiazdy blyszczaly nad ziemia jak zlote kule. Lama podszedl do Gam i rzekl: - Jesli ktos zyje sama madroscia, bez kobiet, potrafi zajrzec w przyszlosc. Wiem, ze jeszcze kiedys pani dlonie beda dotykaly tablic zgromadzonych w tej swiatyni. Wtedy powiem pani wiecej. Podczas jazdy powrotnej Gam nie mogla sie otrzasnac z zamyslenia. Z Kinsleyem rozstala sie niemal bez slowa. Kiedy rozczesywala wlosy, wrocily do niej wspomnienia z pampy. Przerwala czesanie i poszla do Kinsleya. Siedzial zupelnie nieruchomo, patrzac przez iluminator; byl tak pograzony w myslach, ze nie uslyszal, jak weszla. Pochylil glowe; w jego spojrzeniu mieszaly sie powaga i zagubienie, widac bylo, ze nie jest mu lekko. Gam stala i przygladala mu sie dlugo z nieco zagadkowym wyrazem twarzy. Serce bilo jej mocno, czula, ze zbliza sie cos nieokreslonego, jakby pozegnanie; nie chciala tego, cien rozstania byl jednak coraz wyrazniejszy. Teraz, w chwili szczegolnego wzburzenia, kiedy dala sie poniesc emocjom, odczuwajac na przemian bol, potrzebe milosci i dobroci, kochala Kinsleya jak nigdy dotychczas i nie wyobrazala sobie, by mogla go opuscic; a przeciez nie bylo to nic innego, jak wlasnie pierwsze oznaki nadchodzacego konca. Ze lzami w oczach podeszla do siedzacego w samotnosci, milczacego mezczyzny i mowila do niego dlugo, z glebi serca. Zza burty dobiegalo chlupotanie wody. Gam obudzila sie i w ciemnosciach wlaczyla lampe. Dzwieki przybieraly na sile. Wyskoczyla z lozka i nasluchiwala. Szum fal zagluszal jakies odglosy. Po chwili Gam uslyszala nad soba pospieszne kroki - ktos przeszedl po pokladzie i otworzyl drzwi. Teraz wyraznie bylo slychac czyjs glos: gietki, metaliczny, o silnym brzmieniu. Gam znieruchomiala, opuscila glowe. Glos wydawal sie znajomy. Nagle krew, zagluszajac chlupot fal, z szumem uderzyla jej do glowy. Czula, ze traci sily, oparla sie o sciane, slyszala, jak Kinsley odpowiada, potem jeszcze kroki, odlegly szczek zamka, jakies postukiwanie. W koncu wszystko ucichlo. Zeszla po schodach. U Kinsleya palilo sie swiatlo. Slychac bylo rozmowe. Pospiesznie wycofala sie do swojej kajuty i pragnac uciec jak najdalej, zapadla w otchlan snu. Przez uchylone okienko przenikalo slone, chlodne powietrze, w ktorym mieszaly sie zapachy kwiatow i cynamonu. Na rufie siedzial mlody marynarz, ktory spiewal jakas sentymentalna piosenke. Kinsley wyjasnil Gam, ze noca do nabrzeza dobila lodz, ktora przyplynal jego przyjaciel - Gam miala juz okazje go poznac, to Lavalette. Zatrzymal sie na krotko w drodze do Hongkongu i wieczorem w klubie uslyszal, ze w porcie stoi jacht Kinsleya. Jego sluzacy mial bolesna rane. Lava-lette nie chcial go z soba brac dalej, dlatego tez zjawil sie z prosba, by Kinsley zechcial na kilka dni wziac chlopca do siebie i dopilnowac jego kuracji. Jeszcze tej nocy Lavalette odplynal. Chlopiec byl smuklym Tamilem o oliwkowobrazowej, dziwnie jasnej twarzy i chudych rekach. Na czole mial plytka, lecz szeroka rane, ktora biegla az po skron. Slabym glosem odpowiedzial na pytania Gam, po czym wskazal pudeleczko z balsamem indyjskim, ktory nalezalo wcierac w plecy. Jego pan dostal balsam od kaplana z Kandy. Pan powiedzial, ze dzieki temu balsamowi ozdrowieje. - Wierzysz, ze pomoze? - zapytala Gam. W Kolombo na placu do gry w krykieta do Gam podszedl jakis kreol i sie przedstawil. Jego lsniace paznokcie byly ciemne, na rece polyskiwal wielki opal. Gam byla przekonana, ze juz go kiedys widziala. W poludnie swiatynny babu przyniosl do klubu wiadomosc, ze przyjechal cyrk. Wszyscy postanowili wybrac sie tam wieczorem. Nieprzebite tlumy Hindusow oblegaly namiot, kto mogl, probowal sie przeczolgac pod plocienna sciana. Tych jednak obsluga bezlitosnie wyciagala na zewnatrz i odganiala jak najdalej kijami o zakrzywionych hakowato koncach. Jak na kraj azjatycki przystalo, program byl nadzwyczaj dlugi. Tubylcy zywo w nim uczestniczyli i podczas przerw z przejeciem dyskutowali o ogladanych numerach. Kiedy wylenialy lew niespodziewanie zaczal ryczec i ruszyl w strone bariery, pierwsze rzedy ogarnal poploch; tylko jakis starszy mezczyzna zachowal spokoj i nie ruszyl sie z miejsca. Lew wsparl sie na sztywno wyprostowanych lapach i lypal slepiami w strone krzyczacego tlumu. W koncu udalo sie go wyprowadzic; odszedl z gniewnym pomrukiwaniem. Kiedy widownia powoli sie uspokoila, na tylach podniosl sie krzyk. Podczas chwilowej paniki doszlo do zwarcia w instalacji elektrycznej. Najpierw zajal sie plocienny fragment namiotu; po chwili plachta opadla na sterte slomy. Ta zapalila sie jak pochodnia i ogien przeniosl sie na skladowisko lin nasyconych olejem. Obsluga na koniach probowala zdlawic plomienie, rzucajac na nie maty, co tylko pogorszylo sytuacje. Plonace szmaty fruwaly w przeciagu na wszystkie strony. Nagle ogien objal sciane namiotu, zaczely tez dymic drewniane lawki. Hindusi z wrzaskiem rzucili sie do wyjscia. Napierajacy tlum zatarasowal waskie drzwi. Ogien sie rozprzestrzenial, w powietrzu klebil sie gesty, duszacy dym. Przepalil sie glowny kabel, zgasly wszystkie swiatla. Wybuchla panika. Przerazliwie krzyczac, tlum przeistoczyl sie w zbita mase sklebionych cial. Wyciagniete rece targaly cudze wlosy, paznokcie wpijaly sie w szyje. Z miejsc polozonych wyzej tubylcy skakali w ludzka kipiel, probujac po glowach przedostac sie do wyjscia; rozszalaly nurt niosl ich przez chwile, po czym, stratowani, gineli pod powierzchnia. Z klatek dobiegal ryk i chrapliwe posapywanie lwow, co potegowalo chaos, tym bardziej ze wokol panowaly ciemnosci rozswietlane jedynie blaskiem plomieni. Loze Europejczykow znajdowaly sie dosc daleko od wyjscia. Jakis Anglik krzyczal, zeby zachowac spokoj i nie opuszczac miejsc: ogien nie jest niebezpieczny, mowil, obawiac sie trzeba wylacznie tlumu. Od zaduchu i zapachu spalenizny Gam zrobilo sie slabo, nie mogla sie utrzymac na nogach. Nagle plomien uderzyl w gore i rozprzestrzenil sie wzdluz jednej z plociennych placht; zawalil sie szkielet namiotu. Gam poczula, ze ktos ja wzial na rece i niesie wsrod zupelnego zametu. To byl kreol. Udalo mu sie przeniesc Gam pod przeciwlegla sciane. Nozem rozcial plotno, przeszedl przez zwalone maszty, odsunal nadpalone belki i, z Gam na rekach, przecisnal sie na zewnatrz. Przebiegl na ukos przez plac i znalazl sie na ulicy, na ktorej stal jego woz. Kiedy Gam, niemal zaczadzona, znalazla sie znow na swiezym powietrzu, zemdlala. Wybawca ulozyl ja na siedzeniu auta. Po kilku minutach sie ocknela. Zorientowala sie, ze zamiast jechac do portu, kreol wywozi ja z miasta. Chciala wstac, pytac, zaraz jednak opadla na siedzenie. Czula sie jak przed chwila, podczas pozaru, w ramionach tego mezczyzny- zawladnela nia jakas sila i niosla nie wiadomo dokad. Gam poddala sie jej dzialaniu. Kreol odwrocil sie do niej. Kiedy zobaczyl, ze oprzytomniala, jego oczy zwezily sie w szparki. Byla wyczerpana: glowa z powrotem opadla jej na siedzenie. Mimo to Gam caly czas bacznie obserwowala kreola. Nie odzywal sie, z charakterystycznego pochylenia calej postaci mozna bylo jednak wywnioskowac, ze prowadzac woz, stara sie jej nie spuszczac z oka. W swiatlach samochodu z ciemnosci wylonil sie park. Nadbiegla sluzba. Kreol wrzasnal na swych ludzi, kazac im sie blyskawicznie wynosic, po czym sam wprowadzil Gam do domu. Z rozmachem otworzyl drzwi do jakiegos pokoju. Gam zauwazyla, ze z pokoju nie ma innego wyjscia. Widzac jej zmieszanie, kreol sie usmiechnal. Gam stala wciaz wyprostowana obok stolu: byla zbyt zmeczona, by zdobyc sie na cokolwiek. Mieszaniec pokrecil glowa i rzekl: Zycze dobrego snu; rano prosze sie czuc jak u siebie. Sluzba jest na pani rozkazy. Ja, niestety, jutro musze byc w Kolombo. W Kolombo?! - wybuchnela Gam. Stal nieporuszony i patrzyl, jakie wrazenie wywarly jego slowa. Gam jednak zaraz wziela sie w garsc, wzrok utkwila w podlodze. Gdy kreol wyszedl, natychmiast pobiegla do drzwi i pospiesznie je zaryglowala. Ktos kilka razy zapukal do drzwi. Gam nie odpowiadala. Kiedy w koncu otworzyla, ujrzala w progu wystraszona garbuske. Sluzaca zapytala, czy czegos nie przyniesc. Gam przyjrzala sie jej. Cialo sluzacej bylo bardzo znieksztalcone, kobieta miala jednak piekne dlonie i oczy. Razem z garbuska wyszla do parku. Przed domem wznosily sie dwie oranzerie, w ktorych dojrzewaly orchidee; pod szklem umieszczono rowniez akwaria. Pla-skobokie rybki o pletwach zdobnych w pawi desen i skosnych oczach kreslily szybkie zygzaki. W gestwie roslin buszowaly ksiezycowate molinezje, w szlamie zagrzebal sie sum - wystawaly jedynie czujne i ruchliwe koncowki jego wasow. Za winno czerwonym i cichlidae gonily ryby w ksztalcie kuli, ktore wyrywaly kolorowe slimaki zerujace na ich grzbietach. Wsrod walisnerii znieruchomialy przezroczyste, niemal niewidoczne lancetniki. Tylko nic jelita, zakonczona pecherzykiem zoladka, pulsowala ciemniejszym kolorem. Turkusowoblekitne rybki syjamskie zastygly w bezruchu w gestwinie strzalkowcow, wiel-kopletwy z zapalem budowaly swe pieniste gniazda. Kiedy Gam wracala z garbuska ze spaceru, przechodzily obok dziwnych roslin o dzwonkowatych, wrecz nieprzyzwoitych ksztaltach. Inne znow mialy kwiaty przypominajace nieswieze mieso; z jakas bezwstydna przewrotnoscia otwieraly nagle mroczna czelusc oka, w ktorej posrod lepkich owlosionych scianek w mekach dogorywaly uwiezione owady. Obok staly dostojne, biale kwiaty; ich szypulki ukladaly sie we wzor krzyza i z tego powodu nazywano je bozymi mekami. Przez dom czesto przebiegali chlopcy podobni do bladych aniolkow. Mieli uszminkowane wargi. Poruszali sie bezglosnie. W ich zylach plynela indianska krew, byli mieszancami i zarazem bekartami o chorobliwym uroku dzieci naznaczonych pietnem smierci. W jednym z pokoi jakas poteznie zbudowana kobieta rozczesywala wlosy, ktore niczym rozlewajaca sie rzeka splywaly jej na ramiona. Odwrocila glowe i z ukosa spojrzala na Gam, przygwozdzila ja wzrokiem, po czym oblizala wargi. W mimice tej pospolitej, mongolskiej twarzy bylo cos niebywale wulgarnego i lepkiego. Rece kobiety- slabe i miekkie, pokryte nabrzmialymi zylami - musialy doskonale wiedziec, czym jest ciezar zycia. Gam miala juz dosc i chciala odejsc. Poczula jednak, ze ktos ja trzyma za ramie; obok zobaczyla wykrzywiona w niepojetym strachu twarz garbuski. - Musisz zostac - szeptala kaleka poszarzalymi wargami. Gam nie wiedziala dlaczego, spelnila jednak prosbe sluzacej: nie zastanawiajac sie, zawrocila. Po poludniu bawila sie z dwoma dlugowlosymi kotami angorskimi i sluchala bajek opowiadanych przez garbuske; wszystkie byly o milosci i konczyly sie szczesliwie. Potem przy-czlapala rozlozysta kobieta, na moment zatrzymala sie przed Gam, przyjrzala sie jej i poszla dalej. W oknie siedziala oswojona malpa, na palcach miala liczne pierscienie. Kiedy garbuska szeptala Gam do ucha, malpa powoli sie odwrocila. Garbuska natychmiast umilkla, a jej twarz zrobila sie popielata. Gdy zwierze wyszlo na szczudlach z pokoju, sluzaca powiedziala, ze malpa jest dokuczliwa i nikt jej tu nie lubi; gruba kobieta, ktora znowu sie pojawila, byla przekonana, ze stworzenie o wszystkim donosi. Kiedy malpiszon znow probowal wejsc do pokoju, Gam obrzucila go ksiazkami i poduszkami. Kreol nie pokazal sie przez caly dzien. Gam usmiechala sie, myslac o tym naiwnym zabiegu. Poznala dom na wylot i miala okazje podziwiac gust wlasciciela. Wszystkie pokoje byly obwieszone dywanami. Marokanskie i perskie sasiadowaly z porozkladanymi na podlodze arabskimi i tureckimi o niezwyklej ornamentyce; wszystkie zachwycaly jakoscia wykonania. Nocna cisze jak noz przecial rozdzierajacy krzyk. Drzac z przerazenia, Gam zerwala sie z lozka, serce bilo jej jak oszalale. Usiadla i powoli sie uspokoila: doszla do wniosku, ze to byl zly sen. Ale zaraz przerazliwy krzyk sie powtorzyl; teraz byl wyrazniejszy, bardziej przenikliwy, ostrzejszy, jakby komus grozilo smiertelne niebezpieczenstwo. Gam pobiegla do drzwi i chociaz bala sie otworzyc, z krzykiem, jak szalona tlukla w nie piesciami. Po chwili uslyszala stlumiony glos garbuski. Odry-glowala zamek, z calych sil wczepila sie w ramiona kaleki i zaczela ja chaotycznie wypytywac. W koncu cos do niej dotarlo: - To Mary, znow ma atak... Garbuska skulila sie, z faldow spodnicy wydobyla grzechoczacy rozaniec i zaczela przesuwac paciorki, szepczac przy tym z naboznym lekiem. Naraz trzasnely drzwi; pojawil sie kreol ubrany w niebieska koszule nocna, blyskawicznym, gniewnym spojrzeniem obrzucil obie kobiety i popedzil po schodach na gore. Kiedy otworzyl drzwi na pietrze, niesamowity krzyk sie nasilil, zaraz jednak nieco przycichl, po czym rozlegly sie odglosy gestych razow, ktorym towarzyszyly jeki - z czasem coraz slabsze, zamierajace; po nich dobieglo z gory przeciagle westchnienie, przepojone jakims pragnieniem, glebokie, budzace zgroze. Wobec rozpaczy rozsadzajacej sciany nic juz sie nie liczylo. To byla jakas czarna wizja, nagle otulona cisza tropikalnej nocy... Garbuska calkiem zaniemowila. Na podescie przystanela tlusta kobieta; smiala sie chrypliwie, pozwalajac sobie w dodatku na sprosne gesty. Potem uciekla, przemykajac sie chylkiem pod scianami jak zaszczute zwierze. Cicho przeszedl po schodach jeden z chlopcow; niosl latarnie, ktorej blade swiatlo padalo na jego pochylona glowe. Nastepnego dnia kreol zaszedl do Gam. Zachowywal sie tak, jakby byla jego wlasnoscia, uwazal to za oczywiste. Potraktowala go jak powietrze, caly czas patrzyla w okno; w szlifie szyb jak przyszpilony owad drzala slonce. Choc odszedl z niczym, nie poczul sie dotkniety. Kiedy wrocil, Gam byla juz inna. Wszczela z nim gre, kiedy jej sie nie wiodlo, kladla mu dlon na ramieniu, i tak, niepostrzezenie, zaczela coraz zywiej reagowac na jego slowa. Wyczul to natychmiast i z cala energia, zupelnie juz zaslepiony, zaatakowal, probujac ja uwiesc. Odepchnela go, chociaz nie ponizyla; nieco zaskoczona patrzyla w zamysleniu przed siebie. Mieszaniec uznal, ze sie zagalopowal i zaczal od nowa, tym razem zdecydowanie rozwazniej: kluczyl, mowil cos, chwytajac Gam za reke, krazyl, mierzac kazdy krok, wznosil wokol niej ogrodzenie, saczyl krople uczucia, dodawal do nich nastepne, nabieral pewnosci siebie, czujac, ze Gam mu sie poddaje, podejmuje gre, sadzil, ze juz ja usidlil, ruszal z kopyta, nagle dostrzegal, ze zdobycz mu umyka, nie mogl sie juz jednak zatrzymac, wrzeszczal, po kolejnym wybuchu, widzac obojetnosc w oczach Gam, syczal jak opadajaca piana, kapitulowal, rozpaczliwie kryl sie za wymuszonym usmiechem... Jest pani wspaniala, madame! - krzyknal i runal do drzwi. Znow byl u Gam. Ma pan piekne dywany - rzekla Gam, podziwiajac kolekcje. Sa moja pasja. Ach, wiec to pasja... Ugryzl sie w jezyk. Jedyna... - Zawiesil glos, ale nie doczekal sie odpo wiedzi. - Ten zielony dywan modlitewny przedkladam nad wszystkie. By go utkac, rzemieslnik z Basry poswiecil cale zycie. Pracowal nad nim nawet wowczas, gdy zona zdradzala go z pewnym Europejczykiem. Kiedy dywan byl gotow, kochanek zony zmarl na nieznana chorobe. Zone tkacza znaleziono w studni. Takze dzis w dywanie tkwi szczegolna moc... Ale moze porozmawiamy o czyms innym? Przysunal fotel i znow zaczal perorowac. Wszelki oglad spraw bywa interesujacy tylko wtedy, gdy rozpatrujemy je z wielu stron, mowil. Po jednej stronie jest on oraz to, jak on ja widzi. To drugie spojrzenie jest nowe, dotychczas nieznane; wiadomo jednak, ze chodzi tutaj takze o nia. Liczy pan na moj protest? - wtracila Gam, jakby mimochodem. - Jest pan szermierzem starej szkoly. Streszczajmy sie. Dokoncze zatem: chce pan rowniez wiedziec, czyja pana chce... Sledzil kazde drgnienie jej twarzy, w napieciu czekal na dalsze slowa. Uznal, ze trzeba pomoc Gam, usunac wszelkie przeszkody. Wstal, skinal glowa, jakby wlasnie skonczyl negocjacje handlowe i dokonal transakcji. Od niechcenia, tonem wrecz pozegnalnym, powiedzial: No prosze, zaczynajmy... Zmierzajac do drzwi, wciaz czekal na odpowiedz; milczenie, ktore zostawial za soba, bylo dlan czyms straszliwym. Chwycil klamke, lecz musial sie odwrocic. Rzucil Gam tylko jedno, przeciagle spojrzenie. Czekala na to i kiedy szczeknal zamek, zawolala don, starajac sie, by slowa zabrzmialy jak najzwyczajniej: A wiec jutro mnie pan odwiezie. Natychmiast zawrocil i zorientowal sie, ze Gam z nie go drwi. Pani lubi zaczynac nietypowo; mysle, ze po trosze to rozumiem... Jednak nastepnego ranka nigdzie sie nie ruszyl. Za to poslal Gam niebieskie orchidee. W poludnie probowal wyperswadowac jej pomysl wyjazdu. O co chodzi? - dziwila sie Gam. Kluczyl, unikajac odpowiedzi. Gam naciskala: Moj drogi, ciagle pan sie zmienia. Dwa dni temu byl pan despota i traktowal mnie jak pasza, teraz za chowuje sie pan niemal jak przekupien. Konczmy te za bawe; wieczorem jedziemy do Kolombo... S - GAM 65 Twarz kreola wykrzywil jakis nieokreslony grymas. Nieodezwal sie. Nie chce pan wyjasnic powodow swego postepowa nia - ciagnela Gam. - Zrobil sie pan wrecz mistyczny i po padl pan w banal. Zastanowil sie. To prawda - odezwal sie po chwili - uwielbiam blef, poza nim o nic tu nie chodzi. Zakladam, ze moj partner zrozumie gre i ze sie na niej nie zawiedzie, tym bardziej ze jest kobieta; taka zaslona, nic ponad to... Chodzi zatem wylacznie o stworzenie rusztowania, konstrukcji, ktora pozwoli posluzyc sie dowolnym kostiumem. Moja slabosc i bez tego jest czytelna. Jesli partnerzy sie znaja, wszystko moze przebiegac w sposob zawoalowany; znajomosc przybiera wtedy kunsztowne, lsniace formy. Rokoko i slowa... Tylko tyle. A rzeczywisty fundament, czyli prawdziwe motywy, pozostaje gdzies w tle. Walka na argumenty, uzasadnienia - wszystko to niepotrzebne. Przeciez pani wie, czego chce... Jest pan niezwykle ostrozny. Co swiadczy, ze musi sie pan obawiac zdemaskowania. A jesli sie tego obawiamy, to znaczy, ze mamy cos do ukrycia. To krepujace i ja czegos takiego nie lubie. Byloby milej rozmawiac bez ograniczen. Jesli pani sobie tego zyczy, damy spokoj dalszym podchodom. Uchylam przylbicy. Tak, przywiozlem pania tutaj, gdzie wszystko, od mieszkancow po ulozenie kwiatow w wazonie, dzieje sie i wyglada tak, jak ja chce, nosi pietno mojej woli. Bezustannie staram sie dobrac do pani, stale szukam jakiegos posrednictwa, czegos, co byloby rzecznikiem moich interesow. Moja jazn dziala tylko w tym jednym kierunku i pani powinna to odczuwac na kazdym kroku. Gam sie rozesmiala. To sa zreczne wykrety. Za nic nie chce pan niczego powiedziec wprost. Ta partia naraz zrobila sie trudna aa i probuje pan ja rozegrac tak, by skonczyla sie chociaz remisem. Kreol sie nie odezwal. Ktos zapukal do drzwi. Garbuska przyniosla listy. Wyrwal je sluzacej z reki. Gam chciala cos powiedziec, zaraz jednak ugryzla sie w jezyk. Pomyslala, ze okazal niebywaly spryt, odslaniajac ciemna strone swej natury tak, by niczego nie powiedziec do konca. Odsunela sie nieco i obserwowala go, kiedy czytal listy. Do pokoju wsliznela sie malpa. Gam natychmiast znow obrzucila ja ksiazkami. Malpa wyszczerzyla zeby, skoczyla swemu panu na ramie i, skryta za jego glowa, groznie pomrukiwala. Kreol potrzasnal ramionami; z chrapliwym krzykiem malpa spadla na podloge i pobiegla ku drzwiom. Mieszaniec ruszyl za nia; wychodzac, rzucil listami w twarz garbuski, odwrocil sie gwaltownie do Gam i z kamiennym spokojem, chlodno, powiedzial: -Prosze sie przygotowac, o dziewiatej pania odwioze. Garbuska przyniosla rzeczy Gam i powoli, jakby byla bardzo zmeczona, ukladala je na stoliku. W jej oczach malowal sie smutek. Gam kroczyla obok i ze wzruszeniem przygladala sie dloniom kaleki. Zyly wlasnym zyciem, miekko sie poruszaly i wydawalo sie, ze naleza do innego ciala: byly ciezkie, a ow ciezar w zdumiewajacy sposob przeistaczal sie naraz w ruchy pelne kojacego wdzieku. Ze smutnych oczu garbuski wyzierala cala nedza jej zycia, widac bylo, ile spraw musialo dla niej obumrzec juz w chwili narodzin. Kazde spojrzenie przypominalo o bezmiarze cierpienia, ktorym bylo naznaczone jej zycie, o beznadziejnej rozpaczy, o morzu przelanych lez. A przeciez w tym kalekim, pokreconym ciele tkwila taka sama wola, instynkt i zadza zycia jak w kazdym innym... Myslac o tym wszystkim, Gam pochylila sie nad glowa sluzacej; z jej wlosow bil silny zapach. Z obawa i zarazem wielka czuloscia chwycila dlonie, ktore wygladaly jak twarz chorego. Kiedy poczula ozywcze cieplo wnikajace w jej skore z nabrzmialych zyl kaleki, zrobilo jej sie lzej. Z calych sil zapragnela cos dla niej zrobic. Pojedzie pani ze mna - wyszeptala zarliwie. Powoli uniosly sie ciezkie powieki, sluzaca spojrzala na Gam wzrokiem, w ktorym zawarla pytanie o swoj los. Nagly blask rozjasnil jej oczy i na szarej zwyczajnej twarzy ukazal sie przelotny rumieniec. Gwaltownie kiwnela glowa, blyskawicznie wysliznela sie z objec Gam, zrobila krok w przod i osunela sie na podloge. Ramionami oplotla stopy mlodej kobiety i lezala tak, zupelnie bez slowa, podobna do ptaka, ktoremu po dlugich poszukiwaniach udalo sie w koncu znalezc bezpieczne miejsce na gniazdo. Po chwili jednak zerwala sie na rowne nogi. Gam pochwycila jej spojrzenie, pelne smiertelnej powagi. Zrenice garbuski gwaltownie zamigotaly, rozbiegany wzrok zaczal bladzic po scianach... Nie... Nie...- powtarzala piskliwym, zadyszanym glosem. Zdenerwowana chwycila Gam za rece i potrzasala nimi, wciaz krzyczac nie i nie. Po chwili, walczac z soba, puscila Gam i drzaca z przerazenia, przycisnela ucho do drzwi. Nie uslyszawszy niczego, zadnych, nawet najcichszych odglosow, popedzila przed siebie; pelnym zniewalajacego uroku ruchem potrzasnela powoli glowa i glebokim, miekkim, zabarwionym melancholia glosem powtorzyla: Nie... Dlatego, ze ja... - Naraz urwala, wpadla w za dume, po czym jakby zgasla. Znow byla wystraszona i posluszna sluzaca. Wyszla z pokoju. Po chwili zjawil sie kreol, by zabrac Gam. Bryza niosla slony zapach bezkresnej dali, fale przyplywu mienily sie sniezna biela, jakby ktos porozrzucal na wodzie sztuki bielizny. Ciemna kipiel burzyla sie niebezpiecznie, w oddali bylo widac bryzgi piany i wydawalo sie, ze wsrod nich chwilami polyskuja podbrzusza ryb. Tuz nad powierzchnia morza wyzywajaco zastygl ksiezyc w pelni. Kiedy droga zblizyla sie do samego brzegu, kreol zatrzymal auto. W naglym przyplywie emocji pochylil sie nad Gam i zblizyl do niej twarz tak bardzo, ze czula jego przyspieszony oddech. W milczeniu wcisnela sie w siedzenie, siedziala bez ruchu, patrzac na niego. Mieszaniec nagle ryknal jak jaguar, z calej sily pchnal od wewnatrz drzwi i zaczal trzasc samochodem - Gam ani drgnela; gwaltownie wyciagnal rece w jej strone - Gam nadal siedziala bez ruchu; probowal chwycic jej ramie -Gam nie odrywala oden wzroku i coraz glebiej zapadala sie w fotel, tak ze juz tylko czubek glowy, jak ostrzezenie, wystawal ponad krawedz auta. Po jakims czasie atak ustapil, paroksyzm sie przewalil, oczy kreola zaszly mgla, a on sam upadl i stoczyl sie na stopien samochodu. Natychmiast jednak sie poderwal, wskoczyl do auta i ruszyl z ogromna szybkoscia przed siebie. Pedzil tak do samego miasta. Dopiero teraz odwrocil sie do Gam i zapytal, dokad ja zawiezc. Bez wahania podala adres Kinsleya... Kiedy pomagal jej wysiasc, odezwal sie zmeczonym glosem: Prosze mi wybaczyc... To byl zupelny zywiol... Gam zmierzyla go wzrokiem. Nikt nie potrafi sie oprzec zywiolom... A zatem...?- Urwal. Po czym, jakajac sie, znow zaczal:- Chcialem... Gam, odchodzac, rzucila przez ramie: Czemu pan tego nie zrobil...? Zatrzymala sie przed swoim pokojem. Dlonmi sciskala skronie. Po chwili poszla dalej, w strone pomieszczen zajmowanych przez Kinsleya. Dlugo stala przed drzwiami, nie mogac sie zdobyc na zaden ruch. Nacisniecie klamki okazuje sie czasem czyms naprawde trudnym. Niezdecydowana patrzyla na wypolerowany kawalek mosiadzu, na ktorym igral watly odblask swiatla. Jakby to mialo jakiekolwiek znaczenie, myslala, skad pada swiatlo. Stwierdziwszy, ze w metalu odbija sie nieduza lampa z korytarza, odetchnela z ulga i naraz znalazla w sobie sily, by otworzyc drzwi. W pomieszczeniu, do ktorego weszla, bylo ciemno. Monotonny szum wentylatorow mieszal sie z silnymi, rytmicznymi uderzeniami przy-boju. Fosforyzujacy blask ksiezyca i jego odbicie w czarnej morskiej wodzie rozjasnialy pokoj. Gam nie miala odwagi zapalic swiatla. Po omacku, krok za krokiem, doszla do sypialni Kinsleya. Nie bylo w niej nikogo. Zwinieta moskitiera lezala kolo lozka. Kinsley gdzies przepadl. Gam usiadla przy oknie. Postanowila czekac, jej wyobraznia nie byla w stanie przekroczyc granic pokoju. Spomiedzy poszarpanych lisci palmowych wyzieraly niebo i noc, nieustajacy szum morza byl jak glos dobiegajacy z zaswiatow. Wobec jego przygniatajacej monotonii ginely inne dzwieki - szum ogarnial wszystko; Gam zdawalo sie, ze porywa ja z soba i zanurza w strumieniu, ktory plynie gdzies obok ku wiecznosci. Byla jednym wielkim wyczekiwaniem, dodatkowo ulegajacym tej przemoznej potedze. Czas przeplywal poza jej swiadomoscia i nawet sie nie zdziwila, gdy naraz przestrzen wokol drzwi zajasniala czerwona poswiata. I stalo sie jak w starej sadze, ktora zamienia sie w rzeczywistosc - w niklym swietle przedswitu ujrzala zarys postaci Kinsleya; nawet nie probowala wstac i wyjsc mu naprzeciw. Kinsley zdecydowanym krokiem podszedl do Gam. Wyrazniej niz kiedykolwiek widziala teraz rysy jego twarzy, bruzdy biegnace od kacikow szerokich ust do nasady nosa, zacisniete wargi, wklesle skronie. - A wiec jeszcze raz wrocilas - rzekl. Wrocilam do ciebie. Jego twarz na moment sie rozjasnila: wygladalo to jak cierpki usmiech. Wrocilam do ciebie - powtorzyla Gam i ujela wy ciagnieta reke mezczyzny. Nie bylo odpowiedzi. Sama nie wiem, co to wlasciwie oznacza - odezwa la sie stlumionym glosem. Twarz Kinsleya pozostala nieruchoma. To pozegnanie - powiedzial. Cofnela dlon. Naraz jak blyskawica porazila ja pewna mysl, Gam zamknela oczy i objela Kinsleya. Nie... nie... - Jej rece powoli opadly. - Czy to... Nie - rzekl Kinsley - to nie to. Nie wiem, co sie wydarzylo. Ale to bez znaczenia. Ktoz pyta o cos, co go nie dotyczy? Nawet gdyby wydarzylo sie tysiackroc wiecej, nalezaloby o tym zapomniec, nie dopuszczac do swiadomosci. Dlaczego chcesz odejsc? - zapytala cicho Gam. Tkwie wciaz w tym samym miejscu, to ty odchodzisz. Gam zaprzeczyla ruchem glowy. Wrocilam do ciebie - wyszeptala, tulac sie do jego ramienia jak zawstydzony dzieciak. Kinsley wpatrywal sie w noc i mowil, kierujac slowa gdzies w ciemnosc, nie wiadomo do kogo, moze do wiatru jeczacego za oknem: Jestes jak strumien, piekny i szumiacy, ktory ata kuje tame. Dopoki tama mocno sie trzyma, strumien sie burzy i oblewa ja wezbrana fala. Kocha tame skapana w bialej, dzikiej kipieli. Lecz jego milosc niesie z soba zniszczenie. Kusi i pochlebia tamie, naciera na nia i miek ka dlonia, kruszac, odrywa kawalek po kawalku, az udaje mu sieja przerwac. Wtedy pedzi dalej, gnany zadza, ktora kaze mu sie wciaz pienic i zalewac, szuka nowej tamy. Znow bedzie mogl ja obdarzyc swa nienasycona miloscia i zniszczyc. O tym jednak, co dzieje sie z tama - dodal - wie tylko jej straznik, nigdy zas strumien. Tama bowiem wali sie wowczas, gdy strumien burzy sie najwspanialej. Gam, milczac, wstala i polozyla glowe na ramieniu Kinsleya. Miala wrazenie, ze tylko tutaj moze czuc sie bezpiecznie. Dajmy spokoj tym porownaniom. Nie czujesz, ze moj oddech miesza sie z twoim...? Trudno te sprawy zamknac w slowach: przeslizguja sie poprzez siec pojec i umykaja. Jedynie symboliczna wymowa porownan wyzwala dziwny rezonans dla tych niewypowiedzianych zdarzen rozgrywajacych sie w naszej psychice. I tylko w ten sposob mozemy wyznaczyc dalszy kierunek... Co jakis czas zycie zatacza kolejny krag- ciagnal. - Pomiedzy jednym kregiem a nastepnym brak jakiegokolwiek zwiazku. Niczego nie da sie przeniesc z jednego do drugiego. Nasz czas dobiegl konca. Wiem o tym. Ty takze odczuwasz niepokoj towarzyszacy zawsze narodzinom czegos nowego. Masz jeszcze przed soba przyszlosc; wszystko inne mozna powstrzymac, przekreslic, tylko nie to, co nadchodzi. Ja znalazlem sie w ostatnim kregu, dalej jest juz tylko cisza. Musze sie ciebie wyrzec i moje serce krwawi. Najdotkliwsza jest jednak swiadomosc, ze trzeba przez to przejsc, ze nadeszla godzina rozstania. Potem pozostanie juz tylko meka zmagan z samym soba, samotnosc i zal. Kto te godzine rozpozna i potrafi sie opanowac, ustrzeze sie smierci z powodu spraw malej wagi. Tego, co mogloby pomoc - bo przeciez cie trace - nie zrobie... Chce, zebys odeszla juz jutro. Czekam na jakis twoj gest... Jedyny i ostatni... Wrocilam do ciebie - szeptala Gam. Poznasz wielu ludzi, zanim wreszcie uda ci sie odnalezc siebie. Ciazy nad toba szczegolne przeznaczenie. Dlatego nie mozesz tkwic w miejscu. Jesli tak zrobisz, skostniejesz, a zycie przecieknie ci przez palce... Ty bedziesz zawsze na poczatku jakiejs drogi. Lub u jej kresu... Jak wspanialy, kipiacy, bialy strumien... Gam miala wrazenie, ze caly swiat pograza sie w ksiezycowej mgle. Z oczu plynely jej lzy. Byla zlamana i plakala, jej cialo trzeslo sie jak w konwulsjach; czegos takiego nigdy jeszcze nie zaznala. Kinsley polozyl jej rece na ramionach. Bezwladnie zawisla na jego rekach, lejac lzy, nie mogla powstrzymac slow zalu, skarg i wyrzekan, niedorzecznych pytan; Kinsley na wszystko odpowiadal: "tak, tak" - az w koncu, szlochajac coraz ciszej, calkiem sie uspokoila. Wzial w dlonie jej twarz i wpatrywal sie w rysy, raz jeszcze chcial sie przyjrzec najdrobniejszym bruzdom i za-lomkom oczu i ust: wciaz byly dla niego ukochane, a byc moze nigdy ich juz nie zobaczy. Gam zauwazyla, ze drza mu wargi. Emanowaly jakas niezwykla miekkoscia. Z obawa przylozyla usta do zacisnietych ust mezczyzny. Kiedy poczula bijace z nich cieplo, odzyla w niej cala, dopiero co miniona przeszlosc; porazilo ja, ze wszystko dzieje sie jak dotychczas, i mamila sie, wierzac, ze wraz z odwieczna zluda cielesnego zblizenia zniknie dzielaca ich przepasc... Jej chec calkowitego oddania sie Kinsley uznal za akt jednorazowy. W zadnym razie nie mogl tej ofiary przyjac, gdyz pragnienia Gam wyrastaly z podloza, ktore juz samo w sobie bylo oszustwem. Nie nalezalo tego demaskowac: Kinsley uwazal, ze tylko tak zdola ocalic odruch Gam dla swej przyszlosci, w ktorej czekala go pustka, byl pewien, ze dzieki temu przyszle wspomnienia zabarwia sie jeszcze jednym odcieniem. Bedzie to cichy slad przezycia, ktorego sie wyrzekl, nieporownywalnego z niczym. Mocno przytulil Gam i zaprowadzil ja do lozka. Poddala sie bezwolnie, pozwolila, by ja posadzil. Przez caly czas jednak nie odrywala oczu od Kinsleya. Tymczasem on glaskal ja po wlosach i uklakl na podlodze, by zdjac TQ jej buty. Ostroznie ja rozebral. Godzila sie na wszystko i wciaz milczac, polozyla sie. Kiedy zamierzal umocowac moskitiere, nie pozwolila mu i odsunela tiul. Siegnela po reke Kinsleya i przytulila do niej policzek. W tej pozycji zasnela. Obudzila sie w ciszy, wyzwolona i szczesliwa. Bylo jej cieplo, czula, ze jej gladka skora oddycha. To, co przezyla, stawalo sie coraz bardziej odlegle. Zamknela oczy i oddala sie marzeniom. Zapadla w polsen, puszczajac wodze fantazji, niczego nie rozpamietywala, jej marzenia byly pogodne. Wolne od powagi i konkretow. Powiewne i ulotne jak ona sama, przeslodzone i troche na wyrost. Raz po raz spogladala na drzwi. W koncu ubrala sie i poszla do swych pokoi. Na podlodze lezaly porozrzucane orchidee. Ani sladu jakiegokolwiek listu. W biurze zapytala o Kinsleya. Dowiedziala sie, ze wyjechal wczesnym rankiem i ma wrocic wieczorem. Nigdy wiecej sie nie pokazal... Po godzinie zaanonsowano jej kreola. Przyszedl ze sluzacym. Byl niezwykle poprawny, usprawiedliwial sie i prosil Gam, by zechciala przyjac w prezencie jeden z jego dywanow. Gam probowala dociec, czy wie o wyjezdzie Kinsleya. Poprosila, zeby wybral w jej pokoju miejsce na dywan. Trzeba bylo okreslic rozmiary i kreol rozwinal rulon. Okazalo sie, ze to zielony dywan modlitewny. Dlaczego pan to robi? - Ze slow Gam naraz powia lo chlodem. - Dlaczego nie przyniosl pan innego dywa nu? Dlaczego wlasnie ten? Kreol w milczeniu zagryzl wargi. Gam wiedziala, jaka bedzie odpowiedz. Nie chciala jej uslyszec. Zrobila krok w strone mieszanca, po czym wyszla z pokoju. Jaki piekny ranek dzis mamy... Wiatr dmacy za oknem pedzil fale az po horyzont. Ich grzbiety pokrywala biala piana. Nad nimi z krzykiem unosily sie chmary ptakow. Tubylcy taszczyli kufry. Porykiwaly syreny. Z boku wysunal sie dziob parowca wychodzacego w morze. Majestatycznie, jakby swiadom swej sily, statek parl przed siebie. Zostawial za soba bruzde, w ktorej z poteznym bulgotem pienily sie fale wyrwane przez dziob. Zaloga byla na pokladzie. Maszty blyszczaly w sloncu. Z kominow buchal tlusty, czarny dym. Statek wykonal zwrot w kierunku pelnego morza. Okryty chmura dymu, majac przed soba bezkres oceanu, zmierzal w nieznane. Gam odprowadzala go wzrokiem. Horyzont zlota obrecza otaczal ziemie, w zaczarowanym kregu znalazly sie morze wraz ze sloncem. Fale, szumiac, uderzaly w rzadkich odstepach, rozbijaly sie o kamienne bloki nabrzeza, wystrzelaly piana w gore, zamienialy sie w biala kipiel. Dal wiatr... Morze napieralo na staly lad... Kazdy oddech sprawial radosc... A wszystko razem swiadczylo o wszechobecnym trwaniu swiata... V Nad Kanalem Sueskim upal lal sie z nieba jak roztopiony olow. Bezlitosne swiatlo wdzieralo sie kazdego ranka pomiedzy niebo i pustynie niczym kolosalne reflektory; w poludnie zar gestnial w lepka mase i ciazyl nad pokladem. Brzegiem, po rozpalonym piasku, ciagnely karawany. Trudno bylo uwierzyc, ze kiedykolwiek dotra do celu: ich ruchoma, cieniutka nic osaczal bezmiar pustyni, w ktorej czaila sie smierc. Wieczorami na horyzoncie pojawialy sie sinoblekitne jak gencjana pasma. Zrazu gromadzily sie nad piaskowymi wzgorzami, potem wpelza-ly w waskie zaglebienia i w koncu pozeraly sie wzajemnie w resztkach ginacych pomaranczowych promieni slonca opadajacego za widnokrag. Teraz dopiero nieruchomy krajobraz nabieral zycia, zaczynala sie milczaca gra swiatla i mroku. Armia wydluzajacych sie cieni parla przed siebie, zajmujac coraz wieksze polacie pustyni. Jej forpoczty docieraly nad kanal, ktorego brzegi jeszcze lsnily zlotem. Od horyzontu nadciagaly jednak posilki -byly ogromne i wydawalo sie, ze pochod czarnych wojsk nie ma konca. Nagle slonce skrylo sie za gorami piasku. Teraz cienie przypuscily szturm na statek: najpierw weszly w wode, potem zaczepily o burte parowca, nastepnie wdarly sie pomiedzy kominy i nadbudowki; wspinajac sie coraz wyzej, zlikwidowaly ostatni zloty pierscien na szczycie komina i okryly swiat nierealnym, blekitnym calunem. Poprzez ten calun saczyl sie wieczorny zaduch, ktory w gluchej ciszy opadl na poklad i zastygl nieruchomo jak schorowana, niedolezna kobieta. Gam wyciagnela sie na lezaku i czekala na powiew wiatru. Z pomieszczen zalogi dolatywaly stlumione, niewyrazne, przeciagle dzwieki harmonii. Przypominaly Gam dawno zapomniane piesni grane na dudach, ktorych sluchala nad wloskimi jeziorami: byly sentymentalne, teskne, pelne smutku, ale i naiwnej slodyczy. Gam probowala uchwycic melodie. Zaraz jednak nadlecial wiatr i z szumem rozbil sie o maszty. Obok wiatru nocna cisze zaklocal stuk drewnianych belek i posrod tych halasow muzyka chwilami calkiem sie gubila; po jakims czasie jednak, w zupelnej ciszy, Gam uslyszala jedwabiste brzmienie akordu, ktore opadalo z miekkoscia przelatujacego motyla. Statek pochylil sie w manewrze i wplynal na szary obszar slonych jezior. Wiatr znow sie uspokoil. Marynarze poszli spac - muzyka ucichla. Gam zapadla w pol-sen, z ktorego chwilami, kiedy ustawala wibracja maszyn, bezbolesnie powracala do rzeczywistosci. Statek doplynal do mijanki i czekal. Po godzinie z przeciwnej strony nadszedl parowiec. Byl oswietlony, przesunal sie obok niczym zjawa - powoli i bezszelestnie. Dziob statku obmywala szemrzaca fala. Na mostku majaczyla jakas postac i Gam zdawalo sie, ze ten ktos do niej macha; nie byla jednak tego do konca pewna. Dziwne spotkanie, pomyslala rozczarowana. Pozdrowienie przeslane z ciemnosci w ciemnosc, spotkanie i zarazem rozstanie, mozliwe, ze przyjazne gesty na obu pokladach, i nic ponadto. Swiatla statkow znalazly sie najblizej siebie i w tym samym momencie jeden zaczal oddalac sie od drugiego. Po chwili kazdy z nich znow podazal w samotnosci. Myslala o ostatnich miesiacach swego zycia. Az opuscila glowe z wrazenia: symboliczna wymowa mijajacych sie statkow uzmyslowila jej, na czym polegal jej zwiazek z Kinsleyem i czym bylo rozstanie. Teraz wiedziala, ze Kinsley mial racje, ze przez caly czas ocenial sytuacje wlasciwie. Statki mogly sie nawet pozdrawiac, a juz sie od siebie odsuwaly; moglo tez byc tak, ze Kinsley bawil w porcie, w ktorym cumowal jej statek. Kiedy tylko pierwszy raz zalopotal zagiel i statek, wciaz jeszcze zakotwiczony, zakolysal sie, Kinsley nie chcial czekac, wiedzial, ze ona odplynie i wolal uniknac zerwania. Port... A moze jej dusza zazna w nim pocieszenia, ktore otoczy ja subtelnym cieplem? Czy nie zawija sie do portow po dlugich, transoceanicznych podrozach? Zaraz jednak dala spokoj tym kojacym zludzeniom: tylko cos, czego nie znamy, przyciaga, jedynie wizyta w porcie, ktory odwiedzamy po raz pierwszy, moze czyms obrodzic... I tak wreszcie parnej nocy w poblizu Suezu Gam w pelni zrozumiala ostatnie wydarzenia. Przeszlosc zatoczyla kolo, zamknal sie kolejny krag. Siedziala przy stole kapitanskim. Wpadla jej w oko pewna rodzina, stale wysmiewana przez pasazerow, ktora nic sobie nie robila z drwin: wszyscy jej czlonkowie udawali, ze ich nie dostrzegaja. Byli to ludzie, ktorzy szybko sie wzbogacili, ich maniery nie szly jednak w parze z zamoznoscia. Gam predko przezwyciezyla cicha odraze, ktora budzil w niej widok tych ludzi namietnie gestykulujacych przy jedzeniu, zaskakujacych ja traktowaniem swych potrzeb jak czegos oczywistego, nie budzacego watpliwosci, stawianiem ich w centrum wlasnej jazni - wydawalo sie, ze kraza wokol swych pragnien, jakby byly one osia wszechswiata. Obserwowala ich zachowanie przy stole, zdecydowanie odstajace od poprawnej powsciagliwosci pozostalych pasazerow. Wybuchem entuzjazmu powitali stewarda niosacego zupe, z milym usmiechem rozkladali serwetki, jakby sposobili sie do spelnienia radosnego obrzedu. Nie mogla sie nadziwic, patrzac, z jakim przejeciem zanurzaja po raz pierwszy lyzki w gestej cieczy, zdumiewal ja potok slow lejacych sie z miesistych ust, komentujacych jakosc potraw -istne fajerwerki blyskotliwych powiedzonek skrzacych sie nad talerzami z pieczystym, ktorego wyborny smak opisywali nadzwyczaj dokladnie. Nawiazywali do wczesniejszych obiadow podawanych na statku, do wczorajszego, do obiadu sprzed tygodnia, dyskutowali o sposobach przyrzadzania dan. Byl to prawdziwy przeglad indywidualnych upodoban kulinarnych czlonkow rodziny i w ten oto cudownie prosty sposob zwykle przezuwanie doprawiali tresciwa rozmowa o jedzeniu. Kiedy wsrod kolejnych potraw nie pojawilo sie danie cenione przez wszystkich bardziej niz inne, na obliczu glowy rodziny odmalowalo sie glebokie zmartwienie: ta zacna strategia, dzieki ktorej po zmudnych, prowadzonych szeptem rokowaniach ze stewardem udalo sie mimo wszystko dostac pozadane resztki, wzbudzila zachwyt przy stole. Wyraz twarzy otylej matrony zdradzal nie byle jaka determinacje, gdy duzym widelcem przewracala na polmisku pieczyste i sokolim wzrokiem wypatrywala najokazalszych plastrow, po czym odkladala je dla swej trzod-ki. Gesto upierscieniona dlonia lala obficie sos z sosjerki, nie zwazajac w najmniejszej nawet mierze na to, ze inni tez mogliby miec nan ochote. Poza rodzina swiat dla niej nie istnial: zaczynal sie po jednej stronie stolu, konczyl po drugiej. Gam dostrzegala komizm podobnych zachowan. W dodatku byla teraz wolna od emocjonalnych zawirowan i obciazen; dzieki temu czula igla jej wewnetrznego kompasu reagowala na najslabszy nawet impuls i mimowolnie, w kazdej zabawnej sytuacji, wyszukiwala cos jeszcze procz smiesznosci -mianowicie jednoznaczna stanowczosc drzemiaca w glebi jestestwa i ksztaltujaca je prymitywna, przez to jednak bardziej brutalna, skale uczuc, mroczna energie w stosunku do spraw zu-7Q pelnie niewaznych. Wszystko to pobudzalo ciekawosc Gam, ktora chciala dowiedziec sie czegos wiecej. Dotychczas nie zdawala sobie sprawy z istnienia tych wszystkich warstw. Lub tez wnikaly one w jej swiadomosc jako cos uzytecznego i tkwily tam, dzieki czemu zlozony mechanizm jazni funkcjonowal bez zarzutu. To byl rodzaj biura, w ktorym latwiej liczyc, latwiej podejmowac praktyczne dzialania, gdzie nie sprawia klopotu znalezienie rzeczy i spraw potrzebnych ani gromadzenie ich wokol siebie. Te warstwy tworzyly jednak tylko pozory jazni; do optymistycznych i sceptycznych wyobrazen ludzkich cech i przymiotow dodawaly siebie - swe problemy i przekonanie o ich waznosci. Bez szczytnych wyobrazen peka spoiwo spoleczenstw, gdyz to, by duze i male kola sie obracaly i nic nie zaklocalo ich biegu, zalezy od powszechnego przekonania, wedlug ktorego kazde ogniwo mechanizmu jest niezbedne, a brak najmniejszego z nich moze zatrzymac calosc. I tak wszystkie te sprawy, wszyscy ci dyrektorzy, urzednicy, robotnicy i handlowcy tworza osnowe tego, co nazywamy aktywnym zyciem. Miara wartosci jest tutaj wydajnosc, ktora tak naprawde nie ma zadnego znaczenia. Roztrzasajac te sprawy, Gam odkryla specjalny rodzaj zyciowej ruchliwosci, uporczywie przeciwstawiajacej sie niwelujacemu dzialaniu nawykow kulturowych. W istocie ruchliwosc ta ograniczala sie do zachowan codziennych, od dawna angazujacych te poklady jazni, ktore poprzez wychowanie przeksztalcily sie w szablon stosownych form; niemniej tkwila tam i dawala o sobie znac jednoznacznie, a przejawy jej istnienia wywolywaly zdumienie. Ludzie sprawiaja wrazenie wrosnietych w podloze tak mocno, ze nic ich nie moze zen wyrwac. Zadne doznanie nie jest dosyc mocne, by przezwyciezyc to zakorzenienie. O pobycie w Benares lub na Bali opowiadaja jak on o niedzielnej wycieczce do pobliskiego lasku lub restauracji. Wszedzie zabieraja swoj dom: spacerujac ulicami Jokohamy, w rzeczywistosci nie opuszczaja rodzinnego Osnabriick badz s'Gravenhage. Jakis niepojety czar strzeze ich przed fascynacja obcym i nieznanym. Wciaz sa tacy sami, jacy byli zawsze, i pozostana tacy do konca swych dni. Niczego nie mozna im zarzucic, nie da sie tez ich sklonic do porzucenia utartych drog - wtedy zawsze powolaja sie na koniecznosc przestrzegania znanych i wyprobowanych zasad, ktore na dodatek sa dla nich jasne i czytelne... I w ostatecznym rozrachunku nie wolno ich lamac dla osiagniecia chwilowych korzysci... Zycie pokazalo Gam jeszcze jedno oblicze - bylo czyms w rodzaju przerazajacego ciezaru, ktory moze zdruzgotac, ale tez pociagnac za soba, wyniesc ponad wszystkich i wszystko lub zmiazdzyc. Czula sie wobec niego calkiem bezradna i niczego o nim nie wiedziala, procz jednego: wiele razy dostarczylo jej ono niezwyklych, mocnych i cudownych wrazen. Tu tkwilo sedno sprawy, chodzilo wprawdzie o kontrolowane, ale konsekwentne traktowanie swych pragnien jak celu, ktorego osiagniecie dostarcza przyjemnosci. Wyjasnienie tych motywacji oraz dopiecie swego pobudzalo wyobraznie Gam. Byl to ogromny, nieznany obszar drobnych spraw; Gam wiedziala, ze przemierza go wraz z calym szeregiem innych ludzi. Kim sa ci ludzie? Postanowila, ze musi ich poznac... W Marsylii zeszla ze statku. Jakis czas sie wahala, dokad sie udac. W koncu zdecydowala sie na Paryz. Znalazla lokum na przedmiesciu, w domu przy starej, waskiej ulicy, zamieszkanej przez drobnych urzednikow. Wczesnym rankiem okolica nabierala szczegolnego wyrazu. Za dnia ulice rozjasnialo wszedobylskie swiatlo, ktore do nich nie pasowalo. W szarosci poranka stawaly sie jednak rozpaczliwie bezbarwne i wtedy chyba najbardziej byly soba. W zalomkach domow gromadzily 81 sie cienie podobne do strapionych kobiet: wynedzniale tulily sie po katach, kryjac sie przed bezlitosnymi pierwszymi promieniami slonca. O okreslonej godzinie w domach otwieraly sie okna, z ciemnych czelusci mieszkan wychylaly sie zaspane glowy, by sie przekonac, jaka jest pogoda; kwadrans pozniej z trzaskiem odmykanych bram pierwsi ludzie opuszczali domy. Szli ulicami, niemal przyciskajac sie do kamiennych scian; w ich wzroku byla najczesciej pustka, niejednokrotnie smutek i zmartwienie. Kiedy pewnego razu Gam wyszla na ulice i obserwowala twarze, wciaz na nowo dostrzegala w nich otepienie ozywiane czasami jakims przelotnym grymasem, czesciej jednak niepokojem, ze wyszlo sie zbyt pozno. Kilka razy rankiem natykala sie u swych drzwi na jakiegos bladego czlowieka. Pod pacha trzymal skorzana teczke, pusta, bezksztaltna i tylko charakterystyczne zgrubienie w jednym miejscu swiadczylo, ze niesie w niej sniadanie. Po kilku dniach mezczyzna uklonil sie Gam, dwa dni pozniej nawiazal rozmowe. Byl ksiegowym w duzym przedsiebiorstwie i jego praca polegala na nieustannym liczeniu. Poniewaz mieszkal w tym samym domu, latwo znalazl pretekst, by Gam zaczepic i o cos zapytac. Po tygodniu zaproponowal jej, aby wspolnie spedzili niedziele. Gam nie pamietala, jak sie przedstawil. Mowila na niego Fred, a on nie protestowal... Swa prosbe wyrazil niezwykle uroczyscie - Gam zrozumiala, jak wiele dla niego znaczy ten dzien, niecierpliwie wyczekiwany, odmienny od szarej codziennosci. Sama spodziewala sie po tym spotkaniu zetkniecia sie z kolejnym uosobieniem ludzkich cech i przymiotow, totez przyjela propozycje ksiegowego. Pojawil sie w dosc niezwyklym garniturze, ktory zapewne wkladal wylacznie na podobne okazje. Wygladal w nim wzruszajaco. Stojacy kolnierzyk nadawal jego 89 odswietnemu ubiorowi odcien skromnej i troche bezradnej elegancji. Stroju dopelnialy rekawiczki i laska, ktora ksiegowy zawiesil na ramieniu. W pogodny, jasny dzien wielu ludzi wybieralo sie w plener. Srodki komunikacji byly przepelnione zadnym wrazen tlumem, ktory zdazal za miasto. Czyniac nieopisany zgielk, jedni probowali zdobyc miejsce siedzace, inni starali sie je utrzymac. Gam znow nie mogla sie nadziwic, ile energii trawia na malo istotne spory. Jesli wobec spraw drobnych spotykamy sie z takim wybuchem ukrytych sil, to w wypadku czegos powaznego, znaczacego, nalezy oczekiwac eksplozji. Dosc szybko jednak Gam dostrzegla granice, ktora przekraczali tylko nieliczni; widac bylo wyraznie, ze rezerw wystarcza na krotko. Rychlo twarze pograzaly sie w milczeniu, ozywienie gdzies przepadalo, ludzie stadnie wracali na utarte szlaki; Gam glowila sie, gdzie tym razem nalezy nacisnac, by wymusic kolejny przyplyw aktywnosci... Wypytywala Freda o jego zycie. Ksiegowy zrobil sie rozmowny i opowiedzial jedna z typowych historyjek. W zyciu urzednika nie zdarzylo sie nic waznego - kazde slowo swiadczylo o jego absolutnej przecietnosci. Szczegolnie duzo uwagi poswiecal swej rodzinie, szeroko sie rozwodzil, mowiac o jednej z siostr i jej narzeczonym, kilkakrotnie wracal do tego tematu. Wciaz podkreslal, ze zycie siostry opiera sie na "pewnych podstawach". Juz wczesniej Gam zetknela sie z przejawami silnych, wrecz instynktownych powiazan rodzinnych, polegajacych nie tyle na codziennej bliskosci, ile raczej na duchowych wspolzaleznosciach, na wzajemnej sklonnosci badz niecheci spokrewnionych osob. Gdy zyje sie oddzielnie, cos takiego staje sie jeszcze bardziej widoczne: zarowno nienawisc, jak i obojetnosc sa oznaka glebokich wiezi. Przypadek Freda wiele wyjasnial. Tacy ludzie nie potrafia byc sami, nie lakna duchowego odosobnienia, budzi ono w nich lek: musza sie wczepic w jakikolwiek S3 jednostronny uklad, milosci lub nienawisci, te zas namietnosci dziwnie ciaza ku schematom i szybko przechodza w przyzwyczajenie. Na poludniowy posilek zaszli do malej restauracji nad jeziorem. Nad woda panowala typowa wczesnojesienna cisza. Rozedrgane zlociste sierpniowe powietrze okrywalo ziemie jak przezroczysta czasza dzwonu i nadawalo nostalgiczny, blekitny odcien lasom. Wszystko bylo wyrazne, dopowiedziane, swiatlo niczego nie krylo, nie zamazywalo konturow. Kury leniwie grzebaly w lisciach, stare mury, zbudowane z nierowno poukladanych warstw polnych kamieni, jasnialy ciepla ochra; piely sie po nich czerwone pedy dzikiego wina. Wiejskie chaty spadzistymi dachami ostro odcinaly sie od bezkresu nieba, z otwartych okien kuchennych dolatywal brzek zmywanych naczyn, w ogrodzie pracowal jakis mezczyzna w wyplowialej bluzie i lnianych spodniach - nic nie zaklocalo bukolicznego nastroju pogodnej zadumy. Po jeziorze sunely lodki, w oddali bylo widac kilka bialych, trojkatnych zagli. Fred mowil cos o zeglowaniu; gdy skonczyl, z wielkim namaszczeniem zapalil cygaro, ktore wygladalo dosc dziwnie przy jego szczuplej twarzy. Ono takze nalezalo do rytualu swiatecznego dnia. Ksiegowy ogladal je wielokrotnie z kazdej strony i zanim wlozyl do ust, spojrzal na nie rozmarzonym wzrokiem. Gam to zauwazyla i dotknela dlonia jego reki. Lekkie wino stolowe rozwiazalo mu jezyk; na poczatku byl troche sztywny, teraz zaczal opowiadac o swym biurze. Bardzo sie staral, by Gam go dobrze zrozumiala, posunal sie nawet do tego, ze naszkicowal laska plan budynku i polozenie swego pokoju, ktory znajdowal sie w poblizu gabinetu dyrektora Kostera. Potrzebowal mniej wiecej pol godziny, by gruntownie wyjasnic, na czym polega jego praca. Ze szczegolnym e/i naciskiem podkreslal, ze wymaga ona absolutnej nieomylnosci, dzieki ktorej zreszta zdolal osiagnac swa pozycje; niezwykle zywo rozprawial o ewentualnych skutkach blednych zapisow w ksiazkach rachunkowych. Chcac to wytlumaczyc jak najlepiej, przytoczyl przyklad: z powodu roztargnienia pewnego urzednika, Peugota, wyslano waznemu kooperantowi bezzasadne wezwanie do zaplaty, co doprowadzilo do zerwania wspolpracy. Oczywiscie Peugot zostal zwolniony. Gam zapytala Freda, czy praca daje mu zadowolenie. Nie rozumial, o co chodzi: dzieki pracy zarabia przeciez na chleb, nie moze wiec mowic o niezadowoleniu. Potem opowiadal o kolegach. Szczegolnie jeden z nich, niejaki Bertin, budzil jego podziw. Wobec szefa Bertin pozwalal sobie na tak smiale zachowanie, na jakie nikt by sie nie zdobyl. Chociaz... jesli ma sie racje... Teraz opowiedzial dluga historie, w ktorej on sam meznie przeciwstawil sie wspomnianemu juz dyrektorowi Kosterowi, Alzatczykowi, dochodzac swych racji w bardzo trudnych i denerwujacych okolicznosciach, kiedy Koster posunal sie nawet do tego, ze walil piescia w biurko; ostatecznie jednak dyrektor go pochwalil i na zgode poklepal po ramieniu. Monotonny glos ksiegowego docieral do Gam, saczac sie przez popoludniowa cisze. Byla to czcza gadanina, czy jednak nie na czasie? Znakomicie pasowala do spokojnego i beznamietnego nastroju niedzielnej wycieczki. Zdawalo sie, ze wszystko w tej opowiesci ma uzasadnienie i jest jak najbardziej na miejscu. Rownie dobrze moglaby wysluchac jeszcze jednej historyjki na temat dyrektora Kostera i pana Bertina, ewentualnie zwiazkow laczacych tego ostatniego z pania Koster. I moze tez dowcipnej dysputy Murraya z Sandenem, toczonej w rezydencji wicekrola Indii. W gruncie rzeczy slowa nie mialy zadnego znaczenia. Pokrywa sie nimi brak wzajemnych uczuc. I tak naprawde nie ma zadnej roznicy pomiedzy rozmowa, w ktorej zadajemy sobie trud uchwycenia i zdefiniowania niejasnych wrazen, a plotkami, ktorym pozywki dostarcza biurowa stenotypistka. Bialy chleb na glinianym wiejskim talerzu prezentuje sie znakomicie, smakowicie kruszy sie w palcach, bije od niego zapach pszenicy i sytosci. A moze moglibysmy zamienic sie w chleb albo w kury, ktore w sloneczny dzien roz-grzebuja dziobami ziemie... Po chwili jednak Gam poczula lekki dreszcz, uswiadomiwszy sobie, ze to, o czym opowiada siedzacy obok niej czlowiek, jest nie tyle tematem rozmowy, ile raczej trescia jego jazni. W pospolitych zdarzeniach, o ktorych mowil, zawieralo sie cale jego zycie i ani razu nie przyszlo mu do glowy, w jak ciasnej przestrzeni sie porusza: uwazal swa sytuacje za najzupelniej wlasciwa. Dyrektor Koster byl dla niego najwyzsza instancja, dalej mysl Freda nie siegala. Wprawdzie nie uwazal swego szefa za uosobienie doskonalosci i nawet pozwalal sobie na krytyke, w biurze jednak ow czlowiek panowal niepodzielnie, a biuro bylo dla ksiegowego calym swiatem. Procz biura w zyciu Freda istnialo moze jeszcze kilka drobiazgow i jakichs malo waznych pragnien... Reka, w ktorej trzymal cygaro, spoczela na stole. Byla blada, rachityczna; pod skora jednak, tak samo jak u Gam, pulsowala czerwona krew... Oczywiste podobienstwo lezacych obok siebie dloni jaskrawo kontrastowalo z tym, co sie dzialo pod czaszkami Freda i Gam - byly to swiaty najzupelniej odmiennych pojec, niezdolne do porozumienia, swiaty dwoch wyobrazni, ktorych kompletnie nic nie laczy, bardziej nawzajem niezrozumialych niz sa dla czlowieka instynktowne reakcje zwierzat, odleglejsze, niz sa wzgledem siebie galaktyki, ktore dziela tysiace lat swietlnych. A przeciez krew ozywiajaca oboje byla jednakowo czerwona i nawet najbardziej przenikliwe oko nie mogloby dostrzec roznicy. Obie rece ani na moment sie nie rozdzielily i zdolaly do siebie upodobnic - czegos takiego nie spotyka sie wsrod zwierzat tego samego gatunku. Gam miala wrazenie, ze te dwie dlonie na stole sa jak niesamowite, nieporownywalne z niczym demony uosabiajace straszliwy tragizm niemoznosci porozumienia, z ktorym tak trudno sie pogodzic; wobec czegos takiego wszystko inne na tym swiecie wyglada na nieszkodliwy zart badz banalne i ulomne teoretyzowanie. Byla to dla niej jedna z tych chwil, w ktorych nie ma mowy o normalnym rozumowaniu. Powiazania z zasobem zwyklych skojarzen zostaja zerwane i czlowiek, calkowicie zawieszony w prozni, niczym dziecko albo mieszkaniec innej planety, czuje sie obco wobec otaczajacego go swiata. Wszystkie nazwy gubia sie gdzies jak ulotne cienie, szukamy jakiegos slowa, na przyklad "reka", i okazuje sie, ze poszukiwane okreslenie caly czas nam umyka. W oddali majacza jakies szczatki, poczatek i zakonczenie slow, nie potrafimy jednak odnalezc powiazan logicznych i okreslenie jest jak niezrozumialy znak pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia, pograzony w transcendentalnym chaosie swiata przedmiotow. Az nagle zaczynamy chwytac cos wiecej i powoli znow pojawia sie okreslenie i rzecz, ktorej dotyczy. Przez jakis czas, z pewna obawa, jeszcze sie zastanawiamy, czy wlasnie o to nam chodzi. W koncu pozostaje juz tylko glebokie zdumienie, ktore nieraz nas jeszcze porazi w najmniej oczekiwanych chwilach; w naszym ludzkim zadufaniu uwazamy bowiem, ze powinnismy je jakos wytlumaczyc, nadac mu sens i osadzic w jakze przydatnym kontekscie filozoficznym. I tak Gam uswiadomila sobie, jak wiele dzieli ja i mlodego czlowieka, z ktorym spedza niedziele. Byl to dystans nie tyle duchowy czy towarzyski - cos takiego w ostatecznym rozrachunku jest nieistotne - chodzilo raczej o roznice pomiedzy dwojgiem istot, tajemnice odwiecznej obcosci, uzaleznienie od regul rzadzacych nasza jaznia, ktorych nie wolno omijac, w przeciwnym bowiem razie popadamy w chaos - stajemy nad otchlania, w ktorej panuje pomieszanie spraw. Tylko jedno oblicze rzeczywistosci pozostaje w zasiegu naszego wzroku, wyswietlane przez latarnie magiczna poznania, nierozlacznie powiazane z nasza swiadomoscia, nie dajace sie od niej oddzielic. Wyobrazmy sobie morze blyszczace w promieniach slonca. Postrzegamy je jako slonce i morze - poprzez nasze oko i odbicie tego zjawiska w mozgu: nigdy to nie bedzie samo tylko morze. Filtry naszej jazni sa jak barwna szyba, przez ktora patrzymy na swiat. Gam spojrzala na stol. Obie dlonie wciaz lezaly obok siebie, a glos, dobiegajacy jakby z oddali, opowiadal o malo waznych sprawach. Naraz poczula jakas bezradna tkliwosc, ktorej - byc moze - doznaja ludzie zlaczeni w cierpieniu badz skazancy, ktorym przypadl w udziale ten sam los, przy czym jeden z nich przeczuwa wyzwolenie, swa nadzieja jednak nie moze sie podzielic z innymi. W przemoznym pragnieniu zrzucenia ciezaru pochwycila raz jeszcze dlon lezaca obok jej dloni, ktorej nie potrafila odsunac, pogladzila ja i bez sladu ironii, ze szczerego serca, drzacym glosem, w ktorym slychac bylo lzy, rzekla: - Jest pan dzielnym czlowiekiem, Fred. Wierze, ze na pewno... - tu musiala zrobic krotka pauze - na pewno zostanie pan kiedys kierownikiem swojego dzialu. Wieczorem dlugo siedzieli w restauracyjnym ogrodku, w ktorym rozstawiono liczne stoly. Pomiedzy drzewami przeciagnieto sznury lamp kolysanych teraz podmuchami wiatru. O zmierzchu do ogrodka przyszlo sporo ludzi i wszystkie stoly byly zajete. Zwracaly uwage liczne zakochane pary, ktore bez zenady tulily sie do siebie. Z otwartego okna na parterze dolatywaly dzwieki muzyki. Przy pianinie siedziala dziewczyna w jasnej sukni. Probowala grac jakas piosenke. Na pokrywie instrumentu lezal jej kapelusz. Wziela kilka akordow i roz-anielonym wzrokiem spojrzala na mezczyzne, ktory opieral sie o pianino. Wlosy opadaly mu na czolo. Jego twarz rozjasnialo cieple swiatlo swiec. Z czuloscia spogladal z gory na dziewczyne. Wnetrze pokoju tonelo w mroku, jak na obrazach van Dycka zatarte kontury rozmywaly sie wsrod niezliczonych odcieni brazu. Kiedy patrzylo sie z zewnatrz, przez rame okienna, scenka do zludzenia przypominala taki stary obraz. Obok kapelusza Gam zauwazyla mocno przewiazany, gruby bukiet. Drgnelo jej serce. Chyba odnalazlam utracone krajobrazy, przebieglo jej przez mysl, zanim zdazyla zdac sobie z tego sprawe. Bukiet byl dla Gam czyms w rodzaju nieznanego ptaka, ktory nagle przelecial obok niej. Dwoje ludzi wyszlo na zewnatrz i teraz szukali miejsca przy stolikach w ogrodzie. W przejsciu niemal sie o nia otarli. Dziewczyna trzymala w rece kapelusz i kwiaty. Gam dostrzegla pospolitosc w linii jej ust: smiala sie, sluchajac mezczyzny. Smiech byl wymuszony, brzmial nieszczerze. Po chwili dziewczyna sie odwrocila i w odpowiedzi rzucila przez ramie glupi, niezgrabny zart. Gam przygladala im sie jeszcze przez chwile; mlody czlowiek wlozyl reke do kieszeni i odchodzac, obrzucil Gam bezceremonialnym spojrzeniem. Wracali z Fredem do domu. Bylo juz po zniwach i scierniska pachnialy ziemia. Teraz zbieral swe zniwo ksiezyc, ktorego sierp wedrowal po niebie. Gam przygladala sie Fredowi, kroczacemu obok z wysoko uniesionym czolem. Zapytal Gam, czym sie zajmuje. Zanim odpowiedziala, zasmiala sie: obszar, po ktorym poruszal sie jego umysl, byl wyjatkowo ograniczony. Zaproponowal jej wspolne gospodarstwo. Przypuszczalnie bez specjalnego wysilku znajda w przyszlosci wieksze mieszkanie, do QQ ktorego beda sie mogli wprowadzic, stwierdzil, na razie jednak wszystko pozostanie jak dotychczas. Co tydzien bedzie jej dawal okreslona sume, za ktora ona kupi wszystko, co niezbedne, i bedzie mu gotowala. On jada wieczorem punktualnie o szostej, zaraz po powrocie z biura. Takie rozwiazanie powinno byc korzystne dla obu stron. Ta propozycja wprawil Gam w zaklopotanie, z ktorego nie umiala sie otrzasnac. Oszolomila ja niewzruszona pewnosc Freda, ze Gam sie zgodzi. Takie wlasnie obyczaje panowaly miedzy ludzmi, wsrod ktorych sie obracal: najpierw rozsadnie i bez emocji omawialo sie sprawe, ustalalo szczegoly, a potem zaczynalo sie zycie we dwoje. Jesli spodziewano sie dziecka, mozliwe bylo takze malzenstwo. Zdarzalo sie tez, ze wszystko przebiegalo nieco inaczej i miedzy dwojgiem ludzi pojawial sie w pewnej chwili plomien pokonujacy wszelkie bariery, sycacy sie zarem pozadania, domagajacy sie w nocy swych praw. Bardzo predko jednak wszystko wracalo na swoje miejsce: nadal trzeba bylo wypelniac rodzinne obowiazki, spotykac sie, ustalac terminy; mozna bylo nawet razem mieszkac, jednak wspolnie zorganizowany dzien byl rownie wazny jak nocna namietnosc; az wreszcie - i o tym wiedzial kazdy, nie spodziewajac sie zreszta niczego innego - dwoje ludzi orientowalo sie nagle, ze zyja obok siebie, rowniez wtedy, gdy od dawna nic ich juz nie laczylo i jedno od drugiego niczego nie oczekiwalo, powodowala nimi jedynie wygoda i obyczaj. Gam czula sie podobnie jak po poludniu w restauracji.Byla bezradna wobec wlasnych mysli i odczuc potrzasajacych nia niczym krotka, drobna fala. Absolutnie nic nie moglo sie przebic na powierzchnie, a jezeli juz do tego dochodzilo, nowe doznanie wkrotce polykaly tryby bezdusznego zegara napedzanego, a potem unicestwianego przez jestestwo takich ludzi. Fred raz jeszcze zapytal, czy Gam przystanie na propozycje. Bez slowa skinela glowa. Choc wiedziala, ze tylko ja przeraza rozpaczliwy banal, nie umiala sie obronic przed wspolczuciem: swietnie zdawala sobie sprawe z calego splotu niemoznosci i chciala pomoc. Podobne uczucia ogarnely ja kiedys w szpitalu dla nieuleczalnie chorych... Tutaj miala do czynienia z niedostrzegalnym, nieszczesnym przeklenstwem, ktorego nic nie bylo w stanie przekreslic: szara pospolitoscia. Wszelkie pociagniecia natury socjalnej ledwo dotykaly problemu. Polepszaly sytuacje materialna, istota sprawy i struktury pozostawaly jednak niezmienione. Jezeli sie zdarzalo, ze ktos osiagal ponadprzecietna zamoznosc, wszystko przeobrazalo sie w groteske budzaca jedynie smiech, poniewaz forma i tresc nie szly z soba w parze, jak u tej rodziny na statku w Kanale Sueskim, ktora zupelnie nie umiala sie znalezc i majac tysiace mozliwosci, pozostala przy swoich prostackich zwyczajach... Fred ujal Gam pod ramie i z ozywieniem mowil o najrozniejszych sprawach. Dzielnie znosila poufaly ton: nie ciazyl jej, tym razem byl jak najbardziej na miejscu. Potem poszla jeszcze na gore do mieszkania ksiegowego, ktory chcial ja wprowadzic w nowa role i omowic szczegoly dotyczace nastepnego dnia. Usiedli naprzeciw siebie na wysokich krzeslach z plecionej trzciny. Gam zapytala Freda, czego w zyciu pragnalby najbardziej. Rozesmial sie -owszem, marzyl o wielu rzeczach, uwazal jednak, ze to mrzonki, ktorych nie nalezy traktowac powaznie. Po krotkim namysle stwierdzil, ze ucieszylaby go dobra posada i lepsze zarobki, chcialby miec ladne mieszkanie i zgodna kobiete obok siebie. Gdyby spotkalo go cos wiecej, uznalby to za usmiech losu i przyjal z wdziecznoscia jako szczegolny dar niebios. Gam skinela glowa - oczekiwala mniej wiecej takiej odpowiedzi. I nawet jej to nie smieszylo, doskonale Freda rozumiala. W koncu zorientowala sie, gdzie tkwi sedno sprawy. Zrozumiala, chociaz nie byla w stanie pojac. m Nagle ja olsnilo, ze to, co uwazala za niespozyta energie i sile, przejawiajaca sie w najdrobniejszej codziennej czynnosci, niczego nie oznacza: jest jedynie widocznym efektem aktywnosci zyciowej, rownie nieskomplikowanej jak roslinna wegetacja. Nic tutaj nie siegalo glebiej, wszystko dzialo sie wylacznie na powierzchni. Nie bylo tez mowy o zadnych zmianach - jedno z nienaruszalnych praw natury mowi, ze z ziarna fasoli wyrasta wijace sie pnacze, a nie potezna jodla. I nawet z pomoca najbardziej wyszukanej sztuki ogrodniczej nie wskoramy niczego... Fred patrzyl na Gam przymglonym wzrokiem. Dla niej jego twarz wygladala teraz tak samo jak twarze wiekszosci istot ludzkich. Bez watpienia wsrod tych istot musza znajdowac sie rowniez takie, dla ktorych wiekszosc stanowi wylacznie rodzaj tla, podloza: wznosza sie one ponad pospolitosc, sa swiadome swej wartosci i zdolne sa naprawde przezywac. Przekonanie o wlasnej wyjatkowosci moze byc rowniez zrodlem szczegolnej satysfakcji: mozna czuc sie jak ktos, komu powierzono nadzwyczajna misje do spelnienia, ktos wtajemniczony w powiklane zaleznosci przyczyn i skutkow, kto na dodatek potrafi sie tym bawic, poniewaz swiadomosc i wiedza zawsze prowokuja do podjecia gry... Najglebsza kontemplacje winnismy konczyc tanecznym balansem, u kresu zamyslenia i melancholii dostrzegac prostote i wdziek... Zabawa, gra- w tym miejscu ocieramy sie o tajemnice spraw ostatecznych i mistyke nastepstw, dotykamy granicy, za ktora mieszaja sie pojecia i kolo sie zamyka. Czlowiek siedzacy naprzeciw byl jednym z ludzkich bytow. Stanowil niewielkie ogniwo w lancuchu istnien, waznych dla gatunku, ktory pelnie czlowieczenstwa osiagal tylko dzieki jednostkom wybitnym; ten mezczyzna byl, niestety, osobnikiem pasywnym, bezbarwnym. Jakims zrzadzeniem losu znalazl sie tutaj... Fred zmruzyl oczy. -Czemu mi sie tak przygladasz? - zapytal. Gam objela glowe mezczyzny, z wielka powaga przyciagnela ja do siebie i pocalowala. Miala wrazenie, ze znalazla jakas droge - naraz w srodku nocy spotkala wiesniaka, ktory potwierdzil, ze idac w kierunku, ktory obrala, zajdzie prosto do celu, przy czym wiesniak nie ma pojecia, jak wazny jest dla niej ow cel. Zegnajac sie, w drzwiach, podniosla jeszcze reke i pomachala do Freda. Zauwazyla, ze wyglada na rozczarowanego. Przypuszczalnie sadzil, ze Gam zostanie z nim na noc. Na Quai d'Orsay, pomiedzy kramami bukinistow, zaczepil Gam jakis malarz, ktory dlugo opowiadal o swych planach i idealach. Choc wiele przemawialo za tym, ze malarz jest czlowiekiem pokroju Freda, Gam postanowila przeprowadzic jeszcze jeden eksperyment, tym bardziej ze ow typ duzo mowil o idealach, ktore sa dla niego najwazniejsze i ktorym podporzadkowal swe zycie. Przez kilka dni wysluchiwala tyrad malarza, potem u drobnego handlarza, ktory mial na skladzie jego obrazy, kupila kilka prac. Oszolomiony sukcesem idealista ochoczo zabral sie do malowania. Gam z rozmyslem kupila plotna, ktore malarz sam uwazal za najmniej udane. Przekonawszy sie, ze maluje teraz w ten sam sposob, Gam nie zdziwila sie nic a nic. Ale przestal sie jej podobac. Byla ciekawa, jakie wrazenie wywra na malarzu pieniadze. Przekonala sie, ze nie trzeba bylo wiele, aby zrobil sie zarozumialy, a zadza posiadania przeslonila idealizm. Jeszcze przez kilka tygodni Gam zyla w ciaglym zabieganiu. Jej dzielnice zamieszkiwali urzednicy, dalsza okolice - zamozne mieszczanstwo. Mimo uszu puszczala liczne nazwiska, wokol pojawiali sie ludzie, o ktorych niemal zaraz zapominala. Przemyslowcy, ktorzy rozpoczynali nadzwyczaj skromnie i po latach stawali sie wlaQQ scicielami fabryk, wynalazcy, dzieki ktorym wprowadzono istotne ulepszenia, generalowie piszacy uczone ksiazki o sztuce wojennej, ambitni mlodzi dyplomaci, juz uhonorowani licznymi orderami - wszyscy oni w jakims okresie swego zycia zadziwiali rozsadzajaca ich energia, z czasem jednak ta aktywnosc sie w nich wypalala. Byli dobrymi fachowcami, znali sie na swojej pracy, ale funkcjonowali jak automaty; duzo wiedzieli i potrafili przekonac do swych racji, wielu nieobce byly nawet arkana nieco staroswieckiej sztuki zycia, tak naprawde jednak brakowalo im czegos, co najwazniejsze. Gam sama nie wiedziala, jak nalezaloby nazwac ten mankament. Miala jedynie wrazenie, ze ci wszyscy ludzie jak pijawki przyssali sie do rzeczywistosci tylko z jednej strony i zupelnie nie ogarniaja calosci, nie stanowia bytow integralnych, daleko im do tego, by kazda chwile swego zycia tworczo zamieniac w cos nowego, wczesniej nieznanego, a kiedy juz tego sprobuja, postepuja wedle utartych wzorcow. Brakowalo im niezlomnosci, smialosci, chlonnosci -cech godnych milosci i szacunku, wymuszajacych aktywnosc, owocujacych sukcesem; nie bylo w nich beztroski, niezaleznosci, ruchliwosci; poddawali sie mialkim haslom i regulom. W cieniu kazdego z nich zawsze w koncu Gam odkrywala Freda... Do poetow i artystow zupelnie sie rozczarowala. Interesuja sie tylko soba, stwierdzila, swoja tworczoscia, pod ktorej ciezarem uginaja sie jak krzew winorosli pod dojrzewajacym gronem. Zyja wylacznie w swoich dzielach, te zas sa jak pasozyt: cierpi przez nie rozwoj osobowosci, w ktorej nie ma miejsca na prawdziwa pogode ducha, poniewaz artysta tylko z pozoru cieszy sie duchowa wolnoscia. Cala jego egzystencje przenika dzielo: kiedy odpoczywa, dzielo w nim dojrzewa, stan spoczynku jest doznaniem, z ktorego ono wyrasta. Artysci nie maja czasu na wsluchiwanie sie w zew wlasnej krwi, czekaja na nich dluta, pedzle badz piora- nowe dzielo f\ A musi sie narodzic. Kazdy zas porod sam w sobie staje sie celem; dlatego tez artysta nigdy nie dotrze w rejony piekna bezuzytecznego, dostepnego bytom z niczym nie zwiazanym; obszary te sa domena osobowosci prawdziwie wielkiego formatu... Gam zlozyla wizyte markizie d'Argenteuil, ktora z kolei zabrala ja do ksieznej Parmy. Kilka razy odbyla przejazdzke wzdluz bulwarow w towarzystwie mlodego St. Denis. Wieczorem przyszla do niej z placzem jakas akto-reczka i prosila, by Gam nie odbierala jej pana St. Denis. Gam ja pocieszyla i obiecala spelnic prosbe. Za jakis czas znow spedzily z soba wieczor. Mala byla przymilna jak kociak i zjawiala sie u Gam jeszcze kilka razy. Na przyjeciu u ksieznej Gam wywolala sensacje stylem, w jakim wkroczyla na pokoje. Innym razem, siedzac w lozy, uczestniczyla w debiucie pewnego poety, ktory powiedzial, ze w jej obecnosci ma za nic slawe. Nie uwierzyla mu: poeci czesto klamia, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. Pojedynkowali sie o nia dwaj mlodzi oficerowie, ktorych nie znala. Co za glupota, pomyslala, kiedy jej o tym opowiedziano. Gdyby sie zalozyli, wygladaloby to znacznie sympatyczniej. Europejskie miasta ja znudzily. Miala dosyc nieustannego nawiazywania nowych blahych znajomosci. Przeoczenie dziesieciu spraw dokucza znacznie bardziej niz jednorazowe niedopatrzenie. Poza tym miasto narzuca pewna uniformizacje: ludzie zyja zbyt blisko siebie, ciagle sie spotykaja. Jesli poznamy jedna osobe, znamy wszystkich... Gam czula sie zmeczona. Przebila sie przez wszystkie warstwy- od najnizszych po te, ktore zalegaja na samym wierzchu. Stwierdzila, ze poza usytuowaniem niczym sie od siebie nie roznia. Wszystkie byly takie same. Kolo obraca sie pomiedzy narodzinami a smierci K cia, te dwa bieguny wyznaczaja przestrzen dla zycia. Ono zas wcale nie toczy sie po prostej, lecz wciaz, jak krotka fala, probuje przeciwstawiac sie nurtowi, ktory mimo to niesie je w okreslonym kierunku. Rezygnuje z szerokiego oddechu, zaciesnia horyzonty, nie potrafi posluzyc sie magicznym OM, o ktorym mowil buddyjski kaplan. Nie warto niczego obchodzic... Nikomu tez nie da sie pomoc. Zawsze cieplym uczuciem darzyla zwierzeta. Obserwujac ich naturalny wdziek, porownywala go z zalosna interesownoscia ludzkich zachowan. U ludzi zmysly byly wyczulone na szablon, na zestawy slow, stereotypowy ruch, myslenie, aktywnosc. Uderzala Gam jakas polo-wicznosc, porazala sztucznosc. Rozrozniala wszelkie niuanse gry, maski - te ostatnia potrafila przeniknac chlodnym okiem, a kiedy ostrozna pewnosc siebie zamieniala sie w samozadowolenie, Gam tracila resztki zludzen. Nabierala wtedy dystansu, usta wykrzywial jej grymas pogardy, az w koncu pojawiala sie obojetnosc: zdyscyplinowane glaby, mieszanina bialek i kwasow tluszczowych, calkowicie zaskorupiali w swych nawykach, zniewoleni praca, pieniedzmi, tytulami, sukcesami; do tego niezbedni, bo bez nich nie byloby mieszczanskiej stabilizacji: punktualnych ekspresow, solidnych bankow. Oto prawdziwe koszty zycia - teraz je znala; i tylko tyle... Markiza d'Argenteuil zaprosila Gam do swego palacu na wodzie, oddalonego od Paryza o godzine drogi. W dniu wyjazdu przypadkiem znalazla sie niedaleko domu, w ktorym mieszkal Fred. Spotkala go na ulicy. Nie szczedzac wyrzutow, zapytal, dlaczego go opuscila, i zaraz dodal, ze juz za pozno, poniewaz ma nowa przyjaciolke, z ktora zamieszkal. Byl pewien, ze Gam chce wrocic, nic innego nie przeszlo mu nawet przez mysl. Wprawil ja w zachwyt, wrazenie bylo piorunujace. I tak, w radosnym nastroju, Gam udala sie do posiadlosci markizy. VI Stary zarzadca twierdzil, ze w ostatnich latach wodne urzadzenia zostaly naprawione i znow wszystko dziala. I rzeczywiscie, o zmierzchu na godzine rozszumialy sie parkowe wodotryski. Wiatr pedzil do wody pobrazo-wiale juz liscie wiazow i orzechow wloskich, a spogladajacy w dol melancholijny Narcyz wygladal jak zaklete w kamieniu uosobienie smutku tych nostalgicznych jesiennych wieczorow: w ciszy i zapadajacym zmroku przyroda obumierala. Przechadzajac sie po pokojach, Gam czesto sie zatrzymywala, by podziwiac obrazy. Subtelnie cieniowane jasnymi akwarelami, zawieszone na zgrabnych haczykach, zajmowaly cale sciany. W malym biurku z politu-rowanej brzozy natrafila na kilka paczek z listami. Na pozolklych papierach ktos powypisywal wielostronicowe egzaltowane epistoly - cos takiego moglo powstac tylko w tamtym stuleciu. Spedzila nad nimi caly dzien. Adresatem wiekszosci byl kawaler von Roste, ktory przypuszczalnie zwrocil je w chwili rozstania; w innych jakas przyjaciolka pisala o ukochanym. W szafach i kufrach odkryla stare suknie. Wyjmowala je i wkladala na siebie. Splowiale tkaniny mialy niepowtarzalny, oszalamiajacy zapach. Gam przesiadywala tak przebrana calymi godzinami, marzyla, cofala sie w przeszlosc. Patrzac przez dluzszy czas na swe odbicie Q7 w krysztalowym lustrze, zupelnie zapominala o sobie. Obraz, ktory ogladala, przedstawial kogos cudownie obcego i zarazem bliskiego: to byla ona, tyle ze dzieki jakims czarom udalo sie jej zawedrowac w inna epoke i teraz, spogladajac w milczeniu zza szklanej tafli, na chwile stamtad powracala. Za krucha i nierealna postacia kladly sie szare cienie zmierzchu; w glebi lustra przechodzily w delikatny braz i wydawalo sie, ze przeslaniaja cala przeszlosc; jedynie spokojny, pelen zadumy usmiech kobiety laczyl te przeszlosc z terazniejszoscia. Kiedy pewnego wieczoru Gam, ubrana w wystawna, droga kreacje, przechodzila przez pokoje, byl tam rowniez stary zarzadca. Nie zauwazyla go i ruszyla tanecznym krokiem w dostojnym rytmie sarabandy. Ujrzawszy starego czlowieka, wskazala na stojacy pod sciana szpinet. Zarzadca usiadl przy nim i zagral menueta. W powietrzu drzal watly srebrzysty dzwiek chwilami przypominajacy pozytywke. Gam powoli stawiala taneczne pas, dolaczajac do nich glebokie uklony; czula w tych figurach uwodzicielski blask epoki, ktora dobrze znala i do ktorej miala wyjatkowy sentyment. W czasach rokoka wszystko dzialo sie w bajkowych ogrodach, ogrody te przeslanialy wszelka otchlan; choc Gam wiedziala o przepasci, ja rowniez chciala nazywac ogrodem. Dzis czesciej wolimy miec do czynienia z przepascia, ktora nas przeraza. Tamta epoka - czas namietnych romansow i pojedynkow - ponad wszystko cenila wykwint i wdziek. Kawaler von Roste z usmiechem na ustach wyzwal na pojedynek najlepszego szermierza Francji tylko dlatego, ze ten mial czelnosc odrobine za dlugo calowac dlon damy jego serca. Eleganckim zartem wyprosil w towarzystwie chwile niezbedna dla zaczerpniecia swiezego powietrza, wyszedl z przyjacielem sekundantem do ogrodu i wiecej nie wrocil. Nie zostawil zadnych listow, nikomu sie nie tlumaczyl. Znow zmierzchalo; polmrok juz wczesniej przyprawil Gam o dreszcze. Wyszla ze starym zarzadca do ogrodu. Patrzyla na zywoploty. Kiedys je przycinano, teraz byly calkiem zdziczale i smutne, jakby sie czegos wstydzily. Wieczor nabieral kolorow lapis lazuli i srebra. Karmila czarne labedzie, ktore juz sposobily sie do snu. Kreslac kola na stawie, pospiesznie do niej podplywaly. Horyzont zaciagal sie chmurami, przez ktore przedzieraly sie jeszcze resztki swiatla. Niebo ponad drzewami robilo sie fioletowe, zaraz za fioletem narastala ciemnosc. Po chwili z szumem zakolysaly sie szczyty drzew, w wieczorny chlod wdarly sie strumienie cieplego, wilgotnego powietrza. Do ogrodu wpadl mokry wiatr. Potem zapadla martwa cisza, a chmury zaslonily cale niebo. Gam zawrocila do palacu. Jakis dziwny odglos towarzyszyl jej krokom, w kazdym zalomku tajemniczo gestniala ciemnosc, ze wszystkich stron osaczala mloda kobiete; dom zdawal sie kulic do ziemi w obliczu coraz blizszego, nieznanego niebezpieczenstwa. Kazdy szmer gwaltownie poteznial i rownie nagle, jakby uderzony miekkim toporem, zamieral. Swiat dookola porazal cisza. Gam byla rozdygotana. Krylo sie za tym cos wiecej niz tylko zwykle wyczekiwanie na burze. Czula, ze wraz z burza nadciaga cos jeszcze... Ale co...? Wiedziala, ze niebawem nastapi przemiana. Zastanawiala sie, co ja czeka. Moze jak gasienica zrzuci skore i przeistoczy sie w motyla, ktory zerwie sie z miejsca i pofrunie...? Byla ogromnie zmeczona, nie miala sily sie opierac; w chmurach czaila sie burza, gotujac sie do ataku. Niech wiec uderza! Z cala pewnoscia Gam znalazla sie na rozdrozu. Stojacy przed nia swiecznik wygladal przedziwnie: odlew z brazu wydobywany z ciemnosci blaskiem niemych jeszcze piorunow sprawial niesamowite wrazenie. Spokoj poprzedzajacy nawalnice mial w sobie cos ZagadkOWe-go, nieznosna tajemnica osaczyla Gam, porywala ja za soba... Tylko dokad...? Czern za oknem rozdzieraly blyskawice, raz po raz przecinajace niebo. Zapalaly sie i przez moment jarzyly niczym monstrualne, wezowate linie unerwienia. Potem znow zapadala noc. I znow na kilka sekund w parku i w pokojach robilo sie jasno. Po chwili rozlegal sie przeciagly, narastajacy grzmot pioruna. Z poteznym szumem opadly na ziemie strugi deszczu. Odglos ulewy wypelnil wnetrze palacu. Byl uporczywy, wydawalo sie, ze nigdy nie ustanie. Szyby i sciany pokoi dygotaly pod naporem siekacej wody; loskot niosl jednak z soba wybawienie. Naraz Gam uslyszala, ze w korytarzu do dudnienia ulewy dolaczyl inny dzwiek: z dolu dobiegl jakis rumor, szybko sie zblizal. Z trzaskiem otworzyly sie drzwi i w progu stanal ociekajacy woda Lavalette. Krzyczal cos do sluzacego, domagal sie kapieli i suchego ubrania. Uklonil sie Gam. Przykro mi, ze tak wygladam, witajac sie z pania. Za godzine wszystko wyjasnie. Gam nawet nie probowala wstac z fotela. Wydawalo sie, ze szalejaca na zewnatrz nawalnica zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Wystrzelajace co sekunda blyskawice wdzieraly sie bialosinym blaskiem pomiedzy drzewa, wsciekly atak piorunow wspomagala ulewa, z nieba laly sie potoki deszczu - rozpasanie zywiolow nie mialo granic. Wrocil Lavalette. Gam wstala, szybkim krokiem podeszla do okna i spojrzala przez szybe. Lavalet-te gwaltownie wyciagnal reke, wskazujac na burze, po czym w milczeniu zacisnal palce na oparciu fotela. I natychmiast znow odwrocil sie do Gam. Wobec takiego potopu wyjasnianie czegokolwiek jest zbyteczne. Wystarczy, jesli sie pani dowie, ze jestem przy jacielem markizy d'Argenteuil i znam te posiadlosc. Mam zobowiazania, ktore nie moga czekac. Natychmiast musze znalezc jakis samochod. O godzine stad, jadac po ciemku, bez swiatel, wpadlem na sterte kamieni i roztrzaskalem wal korbowy. Czy pani woz jest sprawny? Gam potwierdzila. Bede go potrzebowal. Na moment niebo stanelo w czerwonych plomieniach. Lavalette pochylil sie nad Gam. Gdzies juz pania widzialem... Gam skinela glowa. Nie mogla mowic. Cialo jej ciazylo, jakby bylo z olowiu. Rece bezwladnie spoczywaly na poreczach fotela. W Szwajcarii. Raz tez spotkalem pania w Kolom-bo. Dopatrywanie sie jakichkolwiek zwiazkow, wyciaga nie wnioskow byloby absurdem. Ale ulatwie pani decy zje. Pojedzie pani do Marsylii i wejdzie na poklad Anne Lane. Statek wyplywa za dwanascie dni. Bede na pania czekal w Singapurze. Gam nie odpowiedziala. Lavalette zadzwonil na sluzacego i poprosil o wyprowadzenie auta z garazu. Potem raz jeszcze wskazal okno. Przy czyms takim wszystko inne to banal. Tu sie nie zadaje pytan i nie udziela odpowiedzi - to po prostu jest. Prosze przemyslec ten problem. W Singapurze zej dzie pani ze statku. Na dworze kilku ludzi pchalo woz. Lavalette pochylil sie nad reka Gam. Mloda kobieta patrzyla na niego jak przez sen, zupelnie bezwolna. Trzasnely drzwi, za nimi slychac bylo oddalajace sie kroki. Jakby powracajac z innego swiata, Gam, w pustym pokoju, odezwala sie glebokim glosem: Tak... - Sciagnela brwi, oczy jej pociemnialy. - Tak -powtorzyla, po czym opuscila glowe. Silnik prychnal kilka razy i zagral w jednostajnym rytmie. Zgrzytnela skrzynia biegow, jeszcze gdzies ktos wolal... Po chwili nawalnica wchlonela warkot oddalajacego sie auta. Kiedy Gam sie obudzila, niebo bylo jasne. Burza minela. Ksiezyc jak wielka mosiezna misa swiecil nad parkiem i odbijal sie w kaluzach, ktorych w ogrodowych alejkach porobilo sie co niemiara. Wierzcholki drzew zastygly w bezruchu. Na galeziach krzewow wokol domu zbieraly sie krople i wolno sciekaly z liscia na lisc. Marmurowy Narcyz nad stawem, w polowie oswietlony padajacym ukosnie blaskiem ksiezyca, nadal ze smutkiem patrzyl w wode. Swiatlo zatrzymalo sie na lewym ramieniu posagu; potem, jakby dla zabawy, z niewatpliwa sympatia, miekko i bezglosnie przeskakujac kilka razy, ksiezycowy blask otoczyl cala rzezbe. Narcyz stal zamyslony i sie usmiechal... Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - mowila Gam do markizy d'Argenteuil. - O naszym zyciu nie decyduja zdarzenia wazne i glosne, lecz te drobne, niemal niedo strzegalne. Rowniez nie te, ktore maja jakies logiczne uzasadnienie i ktorych sie spodziewamy, ale wylacznie zaskakujace, nie przeczuwane, nagle burzace spokoj i kie rujace nas na nowe drogi. Uwazamy, ze obok naszego codziennego zycia toczy sie zycie ukryte i wszystko, czym ludzi nas jazn, mami intuicja, to jedynie przypadkowe odbicia tej drugiej sciezki. Kiedy jednak nastapi wstrzas, cala nasza madrosc obraca sie wniwecz... Markiza dobrodusznie patrzyla na Gam. Najcudowniej dobrane, porywajace slowa poety, ktorych sluchamy ze sceny, nigdy nie poruszaja tak mocno jak dalekie wolanie wsrod nocy, dobiegajace nie wiadomo skad - odparla. - Nasza fantazja przypisuje mu tysiace znaczen, krzyk ozywia wyobraznie i budzi tesknote, powoduje cos, czego nie dokona zadne slowo: przenika do krwi, staje sie czescia ciemnego, zagadkowego dziedzictwa, w ktore wyposazyla nas natura; ona przez ten krzyk do nas przemawia i wymusza decyzje. Przypadkowy dzwiek moze wywolac rezonans-odezwala sie Gam. - Ten dzwiek wciaz wybrzmiewa, jego odbicia nie slabna nawet wtedy, gdy probujemy go zagluszyc, bo uwazamy, ze jest bez sensu; wciaz sie odzywa, coraz glosniej wibruje, kusi nas i w koncu zwycieza. Prosze za nim isc, na pewno sie pani nie zawiedzie. Tak... - odrzekla cicho Gam. Po chwili sie rozesmiala. - Moge tez postapic zupelnie inaczej... Dwa dni pozniej opuscila Paryz. Nie dojechala jednak daleko, tego samego dnia wrocila. Ale juz wieczorem, w operze, poczula niepokoj. Znow do poznej nocy siedziala przy oknie w swym pokoju. Nastepnego dnia wsiadla do ekspresu jadacego do Marsylii. Nie dotarla do celu. Zatrzymala sie w jakiejs prowan-salskiej wsi, gdzie zamieszkala u prostych ludzi, ktorzy sypiali w kolorowych, wysokich lozach. Na noc zamykano drewniane okiennice. Kiedy rankiem Gam sie obudzila, przez wyciety w jednej z nich otwor w ksztalcie liscia lipy wpadalo jasne swiatlo budzacego sie dnia. Ze zlocistego serduszka strzelal promien, przecinal ciemne pomieszczenie, jak aureola padal na sciane i oleodruk -kolory na piersi Madonny nabieraly niespotykanych barw. Gam podsunela dlon i probowala pochwycic swiatlo. Potem przyniosla lusterko i podrzucala swietlna plame jak pilke - zlociste serduszko fantastycznie slizgalo sie po scianach i suficie, az Gam sie podniosla i stanela na lozku; ramiaczka nocnej koszuli osunely sie i kobieta, stojac na poduszkach, nachylila sie tak, ze promien dosiegal jej ciala w miejscu, w ktorym bilo serce. Natychmiast poczula cieplo na skorze, pod jej lewa piersia jasniala sloneczna plamka; dluzej nie potrafila powstrzymac kipiacej radosci, na nic juz nie zwazajac, wyskoczyla z lozka i zaimprowizowala poranny taniec ze sloncem... Po poludniu znow pograzyla sie w marzeniach. Zdecydowala sie na dalsza podroz. Kudlaty pies gospodarzy, ktorzy odprowadzil ja do pociagu, nie zamierzal sie z nia rozstawac. Na pozegnanie pomachala mu reka jak serdecznemu przyjacielowi... Przez cala droge patrzyla na krajobraz skapany w promieniach slonca. Wiatr buszowal w konarach srebrzy-stoszarych drzew oliwnych, pociag mijal pinie, bananowce i krzewy wawrzynu, a pokazujace sie gdzieniegdzie palmy nadawaly widokom posmak egzotyki. Potem juz bylo miasto- wlasciwie jeden wielki port- Boulevard de la Cannebiere i mieszanina roznych nacji i ras. Gam dlugo stala na nabrzezu i patrzyla na morze. Obok niej pietrzyly sie skrzynie, lawki i krzesla pokladowe - typowe wyposazenie kazdego statku. Obrotowe zurawie unosily na linach ogromne worki i inne ciezary, jakby te ladunki nic nie wazyly. W dokach trwal zaladunek siarki i ochry sienenskiej, porykiwalo, czekajac na swa kolej, spragnione stado krow. Pomiedzy falochronem a miastem jeden obok drugiego kotwiczyly parowce... Gam w koncu postanowila zapytac; Anne Lane nie weszla jeszcze do portu. Ale nastepnego ranka juz byla: zacumowala w srodku nocy. Na widok statku pod Gam ugiely sie kolana i zakrecilo sie jej w glowie; przez caly nastepny dzien starala sie omijac port z daleka. W koncu, kiedy juz odwazyla sie wyjsc, zawedrowala w okolice ocienionej platanami alei des Cours Belsunce i wmieszala sie w tlum kokot i cudzoziemcow. Wkrotce jednak wszedzie zaczela sie natykac na ludzi z zalogi Anne Lane, ktorzy ciagneli do starej czesci miasta, w strone uliczek zamieszkanych przez prostytutki. Kiedy na Anne Lane uzupelniono zapasy wegla, Gam uznala, ze parowiec jest gotow do drogi. Pospiesznie udala sie na nabrzeze Messageries Maritimes, spodziewajac sie, ze wkrotce wyplynie. Zadyszana wbiegla na poklad. Miala wrazenie, ze jakas niewidzialna reka kieruje jej ruchami. Byla podniecona, spodziewala sie, ze maszyny sa juz pod para. Kapitan jednak oswiadczyl, ze statek wyjdzie w morze dopiero nastepnego dnia. W nocy zle spala. Wciaz sie jej zdawalo, ze slyszy szczek lancuchow i co chwila sie budzila, przekonana, ze statek juz plynie. Potem zapadla w jakies odretwienie, bez jakichkolwiek snow, z ktorego wyrwalo ja dopiero dudnienie maszyn. Byle jak, w pospiechu sie ubrala, wybiegla z kajuty i popedzila na poklad. Poranne, swieze powietrze ja oszolomilo. Na pokladzie stali ludzie i machali rekami. Statek odbijal od nabrzeza. Gam przechylila sie przez reling i chciala krzyczec - zaraz jednak sie zreflektowala. Patrzyla na odsuwajacy sie lad, pochylala sie nad nim, jakby chciala go zagarnac i powstrzymac, czula przy tym absolutna niemoc. Przyjrzala sie jakiemus obcemu czlowiekowi na nabrzezu i usmiechnela sie do niego. Kiedy spojrzala w bok, dostrzegla pewnego Anglika, ktory jak opetany wymachiwal luneta. Popatrzyla na niego bezradnie jak dziecko, po czym sama podniosla reke i kilka razy nie wiadomo do kogo pomachala... Pozdrawiajac wszystko, co zostawiala za soba... Z morza wylonila sie statua Lessepsa. Ciemnoniebieski horyzont pobrazowial. W jednej chwili nad powierzchnia wody wyrosly biale domy o plaskich dachach. To byl Port Said. Jeszcze zanim rzucono cumy, wokol statku zaroilo sie od lodzi Arabow. Obok parowca pojawil sie stateczek lekarza portowego. Potem na poklad runal kolorowy tlum przybyszow o najrozniejszych kolorach skory- od czarnego i brunatnego po zolty. Zachwalali towary: glownie papierosy, pocztowki, chustki i lancuszki - produkty niemieckie badz angielskie; wsrod pasazerow krazylo kilku wyrostkow i szczerzac zeby, szeptem, prosto do ucha, skladalo poufne oferty; swe uslugi proponowali tez przewodnicy. Za szerokimi, czystymi ulicami dzielnic europejskich ciagnely sie szeregi niskich domow z bialego kamienia i bazary arabskiego miasta; wsrod obdartych dzieci walesaly sie swinie i nieprawdopodobne mnostwo kotow. Kiedy jasnobrazowe dziecko jakiegos fellacha potknelo sie i upadlo, Gam wziela je na rece. Dzieciak spojrzal na nia blyszczacymi, czarnymi jak wegiel oczami, odwrocil sie i potrzasajac welnista czupryna, jak najdalej odsunal glowe. Po chwili sie uspokoil, znow popatrzyl na Gam, brode wsparl na ramieniu, spojrzal z ukosa i wyciagnal drobna, brudna raczke. - Bakszysz, bakszysz... - powtarzal. Trzymajac na rekach drobne, kruche cialko, Gam zastanawiala sie, jak to mozliwe, by ludzka istota miala rownie drobne paluszki, do tego kazdy zakonczony takim malenkim paznokciem. Od delikatnego stworzonka plynal jakis dziwnie cieply prad i Gam musiala sie przemoc, by nie przyciagnac go do siebie, nie glaskac, nie wypytywac i nie pouczac. Calkiem wytracona z rownowagi, szybko wcisnela mu do raczki kilka monet, zacisnela piastke i odeszla. Noca na Anne Lane ladowano wegiel. Zasapani Murzyni wnosili go w workach zarzuconych na nagie plecy. Widac bylo, jak pod skora dokerow preza sie miesnie, a swiatlo reflektorow odbija sie na ciemnych, blyszczacych od potu cialach. W wykrzywionych twarzach niebieskawa biela lsnily zeby i bialka oczu. Z ciemnosci okrywajacych port wynurzaly sie czarne, niepokojace postacie - zdawalo sie, ze ich pochod nie ma konca, ze jakas ogromna armia otoczyla statek i teraz pograza sie w czelusciach ladowni. W ukosnie padajacym stozku swiatla klebil sie tlum; czasami poprzez zgielk przebijal sie spokojny, rytmiczny szum morskich fal, pobrzmiewajacy jak dyskretny akompaniament. Kredowa biel smugi swiatla krzyczala posrod nocy histerycznym furioso, jakby za wszelka cene chciala wszystkich przekonac o bezwzglednym prymacie jasnosci. Wydaje sie, myslala Gam, ze ten niesamowity stozek swiatla moglby sie skierowac, dokad by tylko zechcial, takze do nieba - wtedy zobaczylibysmy, ze rowniez tam dzieja sie rzeczy zazwyczaj przed nami ukryte i wszystko wiruje w oszalalym tancu. Z przeslaniajacych port ciemnosci, na pozor przyjaznych, stwarzajacych iluzje ciepla i bezpieczenstwa, swiatlo wykrawalo przerazajace obrazy najprawdziwszych bitew; bylo jak soczewki mikroskopu, przez ktore widac, ze w kropli wody, dla golego oka zupelnie niewinnej, toczy sie prawdziwa wojna jednokomorkowcow... Gam usmiechnela sie - wojna w kropli wody i o te krople, a takze o inne, wazne sprawy... Rowniez o smierc i zycie. Jak wszedzie. Od kilku godzin ryk syren obwieszczal, ze statek niebawem odplynie. Parowiec powoli odsunal sie od nabrzeza i zwrocil w strone kanalu. Na mostku kapitanskim stal pilot. Pomiedzy kotwiczacymi jednostkami przeciskal sie jakis stateczek, ktory pelna para gonil Anne Lane. Mezczyzna u steru glosno krzyczal. Za jego plecami ktos siedzial. Gam wlasnie wyszla na poklad i obserwowala widowisko. Statek dobil do burty parowca, przerzucono trap, czlowiek siedzacy za sternikiem poderwal sie i po minucie byl na Anne Lane. Wchodzac na poklad, wpadl na Gam, ktora stala tuz przy trapie. Zmierzyl ja wzrokiem i odsunal, po czym odwrocil sie, wyjal z kieszeni pieniadze i zamaszystym ruchem rzucil w dol, do czlowieka na barkasie. Co uczyniwszy, wyniosle, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, ruszyl przed siebie, zamienil kilka slow z ktoryms z oficerow i, poprzedzany przez stewarda, udal sie do kabiny. Parowiec powoli nabieral szybkosci. Dosc dlugo trwalo, nim statek zdolal obejsc smutne skaly wokol Adenu. W koncu roztopily sie w niebieskawej mgielce; wokol statku zapadla noc. - Jutro obudzimy sie na oceanie - oznajmil przy stole kapitan, ktorego zarty wyglaszane glebokim basem mieszaly sie z szumem wentylatorow. Poznym wieczorem zrobilo sie jeszcze duszniej. Gam wyszla na poklad. Byla sama. Nad nia, niczym zbita, czarna wata, zawisla ciemnosc. Wygwiezdzone niebo znieruchomialo, wygladalo jak dekoracja rozpieta ponad masztami statku; gwiazdy swiecily rownym, jasnym blaskiem. Krzyz Poludnia jak wielka agrafa spinal aksamit nocy. Za wystawnym przepychem krylo sie jednak cos, co bezustannie drazylo, nicowalo, pozeralo, czailo sie, czyhalo, kasalo, atakowalo; rozkolysane morze klebilo sie, ciezko dyszac. Statek wszedl w sluze i zostawil za soba spokojne wody kanalu; na spotkanie parowca znow wybiegly ruchliwe fale, ktore wraz z piana niosly z nieodleglych juz brzegow Indii swiezy zapach nowych pragnien i niepokojow. Potezne odkosy dziobowe przeplywaly wzdluz burt, za statkiem zamieniajac sie w srebrzysty kilwater, ciagnacy sie daleko w morze. Grzbiety fal jasnialy matowym blaskiem, ktory za rufa lekko czerwienial; wydawalo sie, ze morze swieci. Statek plynal srebrnym szlakiem, sam zbieral srebro i zostawial za soba ksiezycowa rzeke. Przypadek to jedyna forma, poprzez ktora urzeczy wistnia sie przeznaczenie - odezwal sie ktos obok Gam. - Forma chyba bardziej sympatyczna, zarazem cos, czego jak przeznaczenia uniknac nie sposob. Kolo Gam stal nieznajomy z Port Saidu; pamietala, jak sie jej przedstawil - nazywal sie Sejour. Na chwile zamilkl, po czym podjal: Rownie wazny jak mozliwosc trafienia jest sam traf. Slepy traf dziala bez zadnych intencji - kazdego dotyka inaczej. Ale tez dlatego dzialanie przypadku mozemy latwo postrzegac jak ekscytujaca loterie. Czy musimy o tym rozmawiac? - zauwazyla cierpko Gam. Kiedy o czyms rozmawiamy, nigdy nie mowimy wszystkiego; z kolei myslenie splaszcza wiele problemow i czasem najlepiej dac spokoj wszelkim rozwazaniom. Zbyt jasne swiatlo moze oslepic, ale chlodny potok slow niejednokrotnie przywraca wlasciwe wymiary. Slowa maja to do siebie, ze nigdy nie siegaja sedna spraw... A mysli...? Podobnie. Do tego myslenie sprawia, ze gubimy nastroje. Prowadzi do brzydoty. I smutku - rzekla Gam. Podziwiamy blask morza, szum oceanu. Ale stojac tutaj, probujemy w tym lsnieniu i szumie znalezc sens, w braku czegos lepszego przypisac im jakas symbolike. Nie myslec, za to przezywac- oto tajemnica Orientu; czesto zreszta myslenie bywa jedynie formalnoscia, potem przekonujemy sie, ze jest ono tylko innym sposobem przezywania. Jesli potrafimy wpasc w niemy zachwyt na widok dostojnych bialych lilii w cynowym wazonie, znaczy to zawsze wiecej od spekulacji na temat istoty ich piekna. Emocje i wrazenia nadaja zyciu pietno nieskonczonosci. Zatracenie sie w nich ma w sobie cos boskiego. Zatracic sie mozna tylko poprzez milczenie. Tymczasem pan nie szczedzi slow. Mowilem juz, ze slowa sa nieszkodliwe. Moga jednak przeszkadzac. Od dwoch tysiecy lat przywyklismy do slow i nie da sie ich uniknac, jesli chcemy cokolwiek osiagnac... O to mi chodzilo. Co pan chcial osiagnac...? Zalezalo mi, by uprzedzic przypadek... ...ktory jest regula? Chetnie przeciwstawiamy sie regulom... Ze wzgledu na nasze kaprysy? Kierujac sie przeczuciem... Gam zmierzyla wzrokiem Sejoura, ktory mowil dalej: - Mozliwe, ze to, co powiem, pania zaskoczy: wiele przyczyn, w tym nasza rozmowa, sklonilo mnie do tego, by jednak skorzystac z okazji. Mam pasywny stosunek do zycia - ciagnal. - Kiedys bylo inaczej. Nie zawsze dawalo sie stac w miejscu. Ale nie czuje zadnej goryczy, to takze mam za soba. Nie mam wobec zycia zadnych wymagan, nie doznaje wiec rozczarowan. Jestem wylacznie obserwatorem. I w koncu doszedlem do najczystszej formy przezywania: moja jazn jest jedynie zwierciadlem, w ktorym odbijaja sie przezycia. Przezywam spelnienie, choc do niego nie daze. Takim spelnieniem jest pani odbicie, podobnie blask morza wokol nas. Prosze pomyslec: mozliwe, ze jestem jedynym mezczyzna w pani zyciu, ktory niczego od pani nie chce. Gam zostala sama na pokladzie az do switu, kiedy fale poszarzaly niczym lupkowa tablica, a ich szum zamienil sie w monotonny szmer. Zaroilo sie od Chinczykow. Obiegli nabrzeze, zanim jeszcze parowiec zacumowal. Czekali naAnne Lane, a kiedy rzucono trap, tlum wzial go szturmem. Do akcji ruszyli marynarze, ktorzy odgonili intruzow. Gam powoli schodzila ze statku. Zostawiala za soba poklad, ktory teraz, kiedy zaglebiala sie w tlum, wydawal jej sie prawdziwa oaza spokoju i bezpieczenstwa. W waskiej szczelinie pomiedzy burta parowca a betonowa keja bulgotalo morze. Przekroczyla je niczym wody Styksu i na miekkich nogach, starajac sie zapanowac nad ogarniajacym ja paralizujacym podnieceniem, drzac z niecierpliwosci, pelna oczekiwan, zeszla na staly lad w Singapurze. Dwoch rikszarzy okladalo sie bambusowymi palkami -bili sie o pasazera. Malaje i Chinczycy otoczyli ich kolem i uradowani zagrzewali do walki; w pewnej chwili rozbiegli sie z krzykiem przed bezszelestnie sunaca w tlumie niebieska limuzyna, ktora zatrzymala sie tuz obok Gam. Z auta wyskoczyl Lavalette. Poprosil o wybaczenie, ze nie czekal na nabrzezu. Gam nie zdolala odpowiedziec: mowil dalej. Otoz zaszly pewne zmiany i okazalo sie, ze jeszcze dzis musi jechac do Sajgonu. Czy jest bardzo zmeczona? Zawiezie ja zaraz do hotelu, gdzie na niego zaczeka; on w tym czasie zajrzy do kilku miejsc, gdzie ma sprawy do zalatwienia. Zostawia jej sluzacego, ktory sie o nia zatroszczy. Dopiero teraz Gam dostrzegla wcisnietego w kat Ta-mila; uderzylo ja, ze okna limuzyny sa zasloniete tak szczelnie, ze nie da sie zajrzec do srodka. Nic nie odpowiedziala, usmiechnela sie jedynie do chlopca, ktory w milczeniu patrzyl na nia blyszczacymi oczami i bezglosnie poruszal wargami; w ciemnej twarzy biela jasnialy zeby. Zgielk ulicy w niklym stopniu docieral do wnetrza samochodu. Wkrotce calkiem zamarl i zrobilo sie cicho. Po kilku minutach auto zatrzymalo sie przed parkiem, w ktorym wznosil sie hotel. Lavalette zamienil kilka slow z wlascicielem i po kolezensku wyciagnal do Gam reke. - Wkrotce pani wszystko zrozumie... Za dwie godziny wyjezdzamy... Samochod z powrotem potoczyl sie szeroka aleja. Gam przez chwile stala pograzona w myslach; jej wzrok padl na Tamila, ktory przygladal sie jej w milczeniu. Otrzasnela sie z zamyslenia i nakazala chlopcu, by sie zajal bagazami. Tamil ochoczo pobiegl spelnic polecenie. Tymczasem Gam w towarzystwie wlasciciela hotelu udala sie do swego pokoju. Po chwili, taszczac walizy, zjawil sie Tamil. Kiedy chcial odejsc, Gam go zawolala. Wszedl do pokoju. Gam przeciagnela dlonia po jego wlosach i uniosla je, odslaniajac skron. Widniala na niej blizna po calkowicie zam gojonej ranie, biala na tle oliwkowej skory. W usmiechu chlopiec odslonil zeby, oczy mu blysnely, ostroznie dotknal blizny i powaznie skinal glowa. Gam zaczela nim potrzasac, ciagnac za soba po calym pokoju; naraz wybuchla niepowstrzymanym smiechem i rzucila chlopcu klucze od waliz. Wyszla z lazienki jeszcze mokra, owinieta obszernym plaszczem kapielowym, z miekkim recznikiem frotte przewieszonym przez ramie. Podala go Tamilowi i poprosila, by ja wytarl do sucha i natarl skore, az zrobi sie czerwona; prezyla sie jak kotka pod naciskiem szczuplych, brazowych dloni lejacych na nia olejek z naczynia o dziwnym ksztalcie i masujacych ja ostroznie koniuszkami palcow, kreslacych kola, rozkosznie ugniatajacych cialo. Przebierala jeszcze w swej bieliznie, kiedy wrocil La-valette. Otworzyl drzwi i zatrzymal sie, widzac Gam na kleczkach, zgieta w kablak nad walizka; wokol lezaly porozrzucane jedwabne fatalaszki w najrozniejszych kolorach. Prosze wybrac cos w kolorze ametystu - zapropo nowal. - Pani skora bedzie pod tym przypominala wy polerowany braz. Gam wlasnie znalazla cos odpowiedniego i wstala. Lavalette podbiegl do niej; podniosl szeleszczaca sztuke bielizny, pomachal nad glowa biletami na statek, ktore trzymal w drugiej rece, zawiazal je w jedwab i rzucil chlopcu, ktory, szczesliwy jak dziecko, trzymal pakunek w dloni do chwili, kiedy Lavalette krzyknal cos do niego w hindustani i odebral zawiniatko. Pakujemy sie! - zawolal. - Wyruszac to cos najpiek niejszego w swiecie! - Stal obok Gam i mowil do niej, patrzac z gory: Gam znow kucnela nad walizka. - Dla kogos, kto ma przed soba podroz, zycie jest nieustajaca przygoda. Przygoda? - zapytala Gam, unoszac glowe. - I niczym wiecej? To malo? - zasmial sie Lavalette. - A najpiekniejsze u kobiety sa plecy. Kiedy kobieta sie schyla, jej kregoslup przypomina wygiety indianski luk; z jakim wdziekiem zmienia on ksztalt pod opinajaca go skora, jak wspaniale, poczynajac od delikatnych kregow szyjnych, sie prezy: wzdluz calej linii stopniowo tworza sie na skorze drobniutkie zaglebienia, w ktorych igraja cienie, a cale plecy oplywa swiatlo... Gam wsliznela mu sie pod ramie i poczula na plecach delikatne cieplo meskiej dloni. Odsunela sie, w rekach wciaz sciskala kawalek jedwabiu... Sa slowa - rzekl Lavalette - ktorych brzmienie kojarzy sie z podroza i przygoda, ozywia wyobraznie. Prosze tylko posluchac: "Timbuktu" - pierwsza sylaba krotka, a po niej dwa razy glebokie "u"; jak to slowo ko lysze sie w rytmie, ktory kaze nam marzyc o bezkresnej przestrzeni. "Timbuktu". Albo "Hongkong"- tu znow mamy dwie jednakowo wazne i tak samo brzmiace syla by- odzywa sie w nich bezmiar przeczuc i oczekiwan; sprobujmy wymowic je jedna po drugiej: "Timbuktu" - przytlumione dudnienie murzynskiego bebna, "Hong kong" - dzwony w pagodzie - "Timbuktu" - "Hong - kong"... Lavalette wypuscil Gam z objec i miekko pociagnal ja za soba do okna. Przysiedli na szerokim parapecie. Kobaltowoblekitne niebo przypominalo wydety zagiel. Na jego tle zarysy ich glow byly jak obietnica. Oba ciala ozywial rowny, spokojny oddech. Gam opuscila zlozone dlonie na kolana i odwrocila sie w strone pokoju; jej twarz pograzyla sie w mroku. Za nia jasniala niewielka powierzchnia okna i wydawalo sie, ze na zewnatrz plonie blekitny ogien. Lavalette patrzyl na jej niewidoczna twarz i mowil: Kochamy zycie slepo i do szalenstwa, wciaz chce my czuc je obok siebie, przezywac od nowa. Dlatego ko chamy rowniez przygode i podroze, intensywne dozna nia; bezustannie szukamy nowych wrazen, niebezpie czenstw - dopiero wtedy zycie dociera do nas w calej pelni, najsilniej odczuwamy jego urok, staje sie ono czyms najcenniejszym... - Pozbieral bielizne porozrzucana po podlodze. - Za godzine zarycza syreny i statek wyjdzie w morze. Pospieszmy sie - wkraczamy w ametystowy swiat niewypowiedzianych pragnien. Tamil przyniosl stalowa kasete. Lavalette wyjal z niej kilka papierow, zamknal ja i oddal chlopcu; potem pogrzebal w walizce z ponczochami Gam. Te beda najlepsze - powiedzial. Wlozyl na palce Gam kilka pierscionkow i przetarl je do polysku; usmiechnal sie na widok indianskiego lancucha z krwaw nikow i ametystow. - Mam cala walize powloczystych japonskich jedwabi. Bedzie je pani nosic wieczorami... O zmroku na korso w Sajgonie. VII Popoludniem w Kochinchinie slonce leje sie z nieba jak gesty miod - powiedzial Lavalette i przesunal lezak Gam pod plocienny dach. - Przypomina troche zlocista zywice i czasem wydaje sie, ze z pomoca jakiejs tajemniczej alchemii zakrzepnie i uwiezi nas na zawsze, jak owady w bursztynie. Te godziny na morzu wokol Annamu sa doprawdy niezwykle. Barometr spada! - krzyknal, idac przez poklad, pierwszy oficer. To znaczy, ze w ciagu godziny zwali sie na nas prawdziwy potop, a po nastepnej godzinie nie zostanie po nim nawet wspomnienie. Lubie tropiki za gwaltownosc, spontanicznosc, rozhukanie, szalenstwo, za to, ze eksploduja, rozsadzaja i niszcza, ze nic w nich nie dzieje sie powoli, nie musi dojrzewac, ze kiedy rozpeta sie burza, zaskakuje i powala; a wszystko to bez zadnych konsekwencji. Jednak wszelki rozwoj wymaga konsekwencji -odezwala sie Gam. Tylko na poczatku. Po to, by zyskac swobode. Okropnie cierpimy pod cisnieniem dwoch tysiecy lat kultury, tym najcenniejszym osiagnieciem ludzkosci, jak usiluja nam wmowic strupieszale autorytety wszystkich epok... A to tylko popiol po wygaslym ogniu ducha. Mozliwe, ze ow spopielaly duch, ktorego resztkami wielu, strojac powazne miny, sie zywi, to najcenniejsze, co po tym ogniu ii* zostalo. Ale moze wazniejsze jest cieplo, ktore przetrwalo i ktore odczuwamy, zyjac... Szkoda, ze nie mozna splonac tak, by nie pozostal nawet popiol - rzekla Gam w zamysleniu. Nie potrafimy odrzucic gorsetu przyzwyczajen, dziedzictwa tradycji, wychowania. Nic dziwnego, ze nasza skore tez uwazamy za cos wstydliwego... Skora...- Gam westchnela przeciagle, na wpol otwierajac oczy. - To przeciez samo zycie, aksamitne i miekkie. Nasze umysly staly sie bezbarwne, zbyt oblaskawione. Myslenie to dzis domena mieszczucha. Wczesniej wiazalo sie z niebezpieczenstwem, bylo dzika rozkosza, spoza ktorej wyzieralo zniszczenie. Poznanie to byla namietnosc, dzielo burzacej sie krwi: unicestwialo, sprowadzalo smierc. Taki Empedokles uznal, ze medrzec musi poniesc konsekwencje swych przekonan, i rzucil sie do Etny. Dzis poznanie stalo sie synekura profesorow filozofii, ktorzy sprzedaja swa wiedze w ciagu osmiu semestrow. Nikt juz nie skacze do krateru, ogladamy za to niejeden skok na uniwersytecka katedre. Wiedza ograbila nas z tajemnic. Wszystko juz wiemy... Zarazem ta wiedza smieszy, meczy i rozleniwia. I zabija zdrowy instynkt zycia; chyba ze odezwie sie jakis prainstynkt. Pra... pra.. - odezwala sie sennie Gam. - Juz w samym brzmieniu gloski "a" tkwi cos mistycznego. Kazdy konsekwentnie podaza wlasna droga wiodaca do samotnosci i zagubienia. O tym sie jednak nie mysli, pozostaje jedynie swiadomosc samej drogi i swych doznan. W ten sposob ksztaltuje sie ego. Wszystko, w co wierzymy, do czego lgniemy, dzieje sie poza nami i kiedy opuszcza nas ostatni czlowiek, orientacja staje sie bardzo trudna. Wtedy czujemy sie zagubieni, tracimy cel, poczucie tozsamosci, nawet imie - slowem wszystko poza sama droga i upartym parciem naprzod. I nagle droga sie konczy: przed nami otwiera sie przepasc, nicosc - nastepny krok oznacza teraz smierc. Bez wahania decydujemy sie na ten krok i doznajemy cudu spelnienia; dotychczas odgradzala nas oden polowicznosc. Sadzilismy, ze skaczemy w przepasc, jednakze droga prowadzi nas z powrotem. Decydujacy krok okazuje sie, byc moze, ostateczna proba - tylko nieliczni potrafia sie nan zdobyc. A ten cud to transcendentalne salto mortale. Skoczylismy w otchlan, tymczasem okazuje sie, ze ten skok wynosi nas w przestworza i odwraca - ruszamy z powrotem, nabieramy sil i hartu. Bylismy na dnie, nic wiec juz nas nie moze zranic. Sprawy, ktore zostawilismy za soba, juz nam nie zaszkodza. Otarlismy sie o krancowa nicosc - strata, ktora powalilaby innych, nas nawet nie dotknie. Ale nie to jest najwazniejsze - ciagnal Lavalette - cos takiego oznaczaloby jedynie wyzucie z wszelkich pragnien, rezygnacje pesymistycznego platonczyka; u Schopenhauera juz jest inaczej - dla niego swiat jest czyms w rodzaju sklepu, ktory nie przynosi dochodow; przekonany o slusznosci swego kupieckiego punktu widzenia, Schopenhauer neguje swiat taki, jakim go postrzega. Najistotniejsze jednak, ze konsekwencja naszych przezyc i negacji jest bezwarunkowa afirmacja. W dodatku jaka! Jej zrodlem jest prainstynkt i doznania, ktore powstaja w wyniku zderzenia dwoch przeciwstawnych pradow; by ja osiagnac, wspoldzialaja z soba instynkty, tajemnicze logos naszej krwi, najglebsze, nie uswiadamiane poklady jestestwa. Czujemy, czym naprawde jest zycie... Chlonac zycie - mowil Lavalette - omijamy wszelkie prawa i reguly, przerzucamy sie nimi jak pilka; nie zawracamy sobie glowy wiekszoscia spraw - dopuszczamy, by trwaly w nieladzie wokol nas; zarliwie wierzymy, a zarazem potrafimy szydzic; stac nas na bezgraniczne poswiecenie, ale trzesiemy sie nad soba; ogarniamy to, co w nas, i to, co poza nami... Intensywnosc odczuwania nam nie przeszkadza, przeciwnie- uskrzydla. Stajemy sie swobodniejsi: wgryzamy sie w zycie jak drapiezne zwierzeta, igramy z nim; a poniewaz jestesmy mu bez reszty oddani i kochamy je do szalenstwa, nie zatracimy sie dla jakiegos detalu. Chyba ze on sie od nas odlaczy i stanie sie nowym wszechswiatem... Wtedy... Wtedy... - odezwala sie Gam, wstajac z lezaka. Wtedy moze byc jak z cialami niebieskimi: kiedy mniejsza planeta zanadto sie przyblizy, wieksza sciaga ja ze slonecznej orbity i zmusza, by wokol niej krazyla, stala sie jej ksiezycem... Takie sa planety. Gam oparla sie na poreczy lezaka. Mysle o naszych popedach - kontynuowal Lavalet-te. - "Poped" to niedobre slowo, ktorym okreslamy ciem ne, kipiace sily, ktore tkwia w calym naszym gatunku. U kazdego czlowieka krzyzuja sie one z jego wlasnym, niepowtarzalnym jestestwem. Nic bardziej pierwotnego, jak chwycic ten wiatr w zagle. Ale biada, jesli ster od mowi posluszenstwa, bo mozna pomknac w nieznane. Ster wciaz nas nie slucha... alez pani zbladla... nadal nad nim nie panujemy... widzi pani, ze to, co mowie, jest za powiedzia walki... a wiec ster nie slucha, poniewaz rza dzi nami detal, ktory okazal sie silniejszy niz moce tkwia ce w calosci. Zdominowani przez ow detal przestajemy czuc przynaleznosc do naszego gatunku, w zwiazku z ko bieta nie doswiadczamy milosci w ogole, lecz milosc jed nostkowa, tracimy duchowa niezaleznosc i kontakt z si lami otoczenia, popadamy w niewolnictwo i godzimy sie, by nasze jestestwo zwiazac z drugim, ktore zdominuje nasza jazn... czemu pani tak pobladla?... wlasnie w tym kryje sie niebezpieczenstwo; miotaja bowiem nami naj potezniejsze fale; ale tylko taka zuchwala gra wcia ga, jak zreszta kazde ryzyko... Niewiele wiemy o szlachetnych uczuciach naszych ojcow - mowil. - Milosc kojarzyla sie im z czyms niewzruszonym, oznaczala pewnosc i bezpieczenstwo; dla nas jest ona podniecajaca gra, rodzajem szermierki. Zyjemy wylacznie soba; dlatego uwielbiamy sensacje - to nawet oczywiste; ale czy to zarazem nie lepsze od przezywania na nowo emocji dawno zwietrzalych, nie przystajacych do naszych czasow? Upaja nas tempo, odrzucamy trwanie. Jestesmy znakomicie zdyscyplinowani; dlatego przepadamy za gietkoscia, blaskiem, zabawa, nieokreslonoscia, roztanczeniem, pojeciowa zonglerka, zrecznym balansowaniem nad przepascia. Wielbimy zaskoczenie, glupstwa, szalenstwa, a takze banal - ten ostatni jednak wylacznie w wyrafinowanym opakowaniu uszczypliwej przewrotnosci. Czy to nie cudowne pozwalac sobie na prostactwo, na plynacy z glebi serca banalny sentymentalizm? A przeciez my sami nie jestesmy ani troche sentymentalni: oplatajace nas gesto wlokna nerwowe iskrza, w calym ciele, po koniuszki palcow czujemy elektrycznosc, nasze wyostrzone zmysly wesza jak sfora tropiacych psow, sa dla dochodzacych z zewnatrz doznan wysmienitym filtrem. Taki stan rzeczy nigdy nie prowadzi do dekadencji, ktorej nastepstwem bywa snobistyczne zblazowanie -nieodmiennie odlegle prainstynktom, pozbawione najmniejszej lacznosci z glebokimi pokladami jestestwa i dlatego szybko przemijajace; nasza ryzykowna gra jest kwintesencja dyscypliny, nieustajacym czuwaniem, wieczna gotowoscia, jestesmy tropiacymi psami niebios, pelni nieziemskiej lekkosci, nie obciazeni zadnym celem ani systemem... Eros to dla nas nie tylko dominacja, dazymy do czegos wiecej - ciagnal Lavalette - nasze popedy popychaja nas w objecia przygody. Igramy z nimi, stawiamy je na bacznosc, mocujemy sie, probujemy draznic jak tore-ador byka - a sa to ciemne, podziemne moce; nie wiemy, co to spokoj, dopadamy czegos, puszczamy, znow niemal chwytamy, lecz po chwili odskakujemy; a kiedy spada na nas ciezki cios i wyrywa nas z miejsca, szybujemy z zapartym tchem, az w ostatniej chwili omijamy niebezpieczenstwo. Jesli zas ono nas dosiegnie, jesli sie w cos wplaczemy, okazuje sie, ze ta wyrafinowana gra wciagnela nas zbyt mocno, bysmy byli zdolni przetrzymac katastrofe. Na szczescie silny przeciwnik trafia sie rzadko, a porazka najczesciej pomaga pozbyc sie jakiejs ukrytej slabosci, przez co staje sie zwyciestwem; walka rozpoczyna sie na nowo, tym razem na innym terenie... Zdradze pewien sekret: otoz dzialanie popedu nalezy okryc tajemnica... Mowie to z calym spokojem i prosze nie patrzec na mnie z takim przerazeniem; mowiac o tym, chce, by pani szanse byly takie same... To, co ludzie w swej niefrasobliwosci nazywaja miloscia, moze sie okazac niebezpieczne: cos takiego uderza gdzie popadnie, ciazy i sprowadza kleske; nie pojawia sie raptownie, lecz pelznie, bezszelestnie jak podstepna infekcja; a kiedy przeradza sie w burze, odnajdujemy w sobie buntujace sie rejony, z ktorych strony nalezy sie obawiac uderzenia w plecy; sa to rejony cudze, obca zaraza, manifestacja popedow: milosc... -Wymawiajac to slowo, Lavalette sie rozesmial; w jego szelmowskim smiechu mieszaly sie szyderstwo i drwina. Naraz sie przeciagnal, troche zaskoczony swa perora. - Jakie cudowne bywaja popoludnia na Morzu Poludniowochinskim. Slonce leje sie jak miod i prowokuje do wyglaszania takich monologow; ten monolog to rowniez zapowiedz walki, pelnej wdzieku, nieslychanie niebezpiecznej - rokokowego pojedynku na florety, w ktorym smierc zadaje sie w sposob elegancki... Ale... czy to rzeczywiscie zapowiedz? Tak, to zapowiedz... - odparla Gam, wstajac z le zaka. Lavalette wzial ja pod ramie i pociagnal do relingu. Prosze za mna; jak twierdzi pierwszy oficer, baro metr spada. Nie powinno nas dziwic, ze choc slonce i wszystko dookola wyglada jak zawsze, slupek rteci zwia stuje cos wrecz przeciwnego. Niech pani spojrzy na te malachitowe fale pod nami, sa jeszcze przezroczyste i blyszczace, a jednak obrzeza ich grzbietow barwia sie z wolna na niebiesko, w zaglebieniach pojawia sie kolor szary, jakby pod powierzchnie morza wkrecil sie jakis olbrzymi waz; takze horyzont zaciagnal sie mgielka, ktora gestnieje z minuty na minute... Niesamowita cisza... Gdzie sie podzial wiatr...? Zeby choc najdrobniejszy szelest... Mimo to bestia w glebi wod nie spi, wyraznie za czyms weszy, biale grzywy staja na sztorc... prosze spojrzec, jak bojowo wygladaja... nadciaga ich coraz wiecej, ustawiaja sie w szyku, gotuja do natarcia. Sa tez pierwsze chmury, zolte i szare. Jak okiem siegnac, rozsypuja sie po calym niebie, przed nami, nad nami, nad naszymi plecami, jakby w blekicie rozwarly sie jakies wrota, ktore dotychczas je powstrzymywaly; teraz oczekuja wiatru, ktory wlasnie zaczyna wiac... Pospieszmy sie, za chwile nas dopadnie... Na poklad spadly pierwsze, ciezkie krople deszczu. Gam poczula na ramieniu wilgoc. Uciekajac, spojrzala w gore - w jednej chwili z nieba lunely potoki wody, ktore rozbijajac sie na pokladzie, natychmiast zamienily sie w tryskajace fontanny; zaraz jednak zmyla je woda, plynaca rwaca, rozszalala rzeka, jakby ktos zerwal gigantyczna tame. Pod naporem ton wody Gam sie przewrocila. Lava-lette chwycil ja i pociagnal do nadbudowki; z calych sil oboje przywarli do sciany. Jasna suknia kleila sie do ciala Gam. To bylo najprawdziwsze oberwanie chmury i waski daszek nie mogl ich przed nim uchronic. Gam wystawila reke: ramie zostalo niemal potluczone. Trzymajac sie jak najblizej sciany, probowali znalezc wejscie do kajut. -Tedy - rzucil ze smiechem Lavalette. Zanim dotarli w suche miejsce, musieli sie przedrzec przez potoki deszczu. Gam, posrod wiatru, oblepiona przemoczona suknia, wygladala jak grecka bogini. Dlon-101 mi usilowala rozczesac wlosy, byla jak ogluszona, calkiem oszolomiona. Z morza wylonila sie delta Dong Nai. Wsrod bagiennych wysepek porosnietych namorzynami rzeka tworzyla niezliczone meandry. Na brzegach, podmoklych i nieza-mieszkanych, obok nagromadzonych przez rzeke martwych drzew i galezi, wygrzewaly sie w sloncu aligatory. Pokazaly sie pierwsze pola ryzowe. Stojac po pas w wodzie, pracowali na nich tubylcy. W poblizu pasl sie bawol wodny, ktory wlasnie podniosl leb i porykujac, odprowadzal wzrokiem statek. Po trzech godzinach zeglugi parowiec wplynal w odnoge rzeki Sajgon, a po nastepnych trzech oczom podroznych ukazaly sie dwie ostro zarysowane wieze saj-gonskiej katedry. Obok burty parowca zatrzymala sie lodz, na ktorej lopotala flaga rzadowa. Lavalette machnal do Tamila, by przyniosl stalowa kasete. Sluzacy wreczyl ja jakiemus blademu czlowiekowi, ktory kilka razy zgial sie w uklonie. Okna byly szeroko otwarte. Poranny wietrzyk lekko kolysal dlugimi zaslonami z muslinu. Powietrze w pokoju wypelnial zapach tamaryndowcow. Slonce delikatnie zlocilo przestrzen pomiedzy drzwiami a lozkiem. Za oknem szumial park, wsrod drzew szczebiotaly male, kolorowe ptaszki. Gam siedziala przed lustrem i przypatrywala sie flakonom z pachnidlami. Nieskazitelnie szlifowane krysztaly mienily sie w sloncu barwami rubinu i opalu. Matowe puzderka kryly aksamitny puder, miekko rozcierajacy sie w palcach. W plaskich sloiczkach lsnily odzywcze kremy, obok stala miseczka z woda o cierpkim zapachu. Na miedzianej tacy lezalo drewno sandalowe i kadzidelka. Promienie sloneczne odbijajace sie w szeroko otwartych oknach padaly na lustro i rozpraszaly sie na blacie niskiej toaletki, przed ktora Gam, jak Japonka, przykucnela na poduszce. Wewnatrz rubinowego flakonu igral purpurowy plomyk, ktorego refleks zajasnial blada plamka na toaletce. Zlociste promyki migotaly na opalizujacej powierzchni wody, regularny, pionowy pasek slonca pojawil sie na porcelanowych sloiczkach, na wypolerowanych krzywiznach miedzianych naczyn wykwitlo ostre, zuchwale swiatlo. Wszystko to odbijalo sie w zludnych glebiach lustrzanej tafli i wygladalo jeszcze piekniej, kontrastujac z matowym tlem koloru macicy perlowej. Gra swiatla i kolorow calkowicie pochlonela uwage Gam: ulotna harmonia zycia okrytego cisza wywierala szczegolne wrazenie. Gam rozkoszowala sie tymi drobnymi zdarzeniami i zdawala sobie sprawe, jak mocno moga oddzialywac na psychike. Nie byly skazone zadnymi pragnieniami, nie mialy woli, wymykaly sie regulom rzadzacym przyczyna i skutkiem. Zaskakujace jak nieoczekiwany podarunek, nieodmiennie budzily zdumienie. Czesto sie wydawalo, ze sa odblaskiem czystego piekna, tak trudno bylo dociec powodow ich istnienia. To rozproszone swiatlo wokol lustra bylo niemal cudem i wrecz dotykalo wrazliwego serca. Concertino ozywianych sloncem barw brzmialo jak nierealna, pozaziemska muzyka... Czy jakis malarz potrafilby pedzlem wyczarowac te lustrzane odbicia...? Dochodzacy z parku zapach tama-ryndowcow byl jednym wielkim pochlebstwem. Do pokoju wpadl malenki komar i teraz odpoczywal na dloni Gam -owad o kruchych skrzydelkach utkanych z przezroczystego blasku i o wysokich, pogietych konczynach, cienkich jak pajecza nic - ucielesnienie dekadencji zwiewnych sylfid ufnie siedzace na jasnym, niepokojaco drzacym, tajemniczym gruncie, ktory sie wolno poruszal i ktorego zwroty byly dlan czyms wczesniej nie znanym. Sylfida na mojej dloni, pomyslala podekscytowana Gam. Skrzydelka ma jak najlzejsze tchnienie, moga sie one jednak poruszac tak szybko, ze - choc w takiej chwili srebrza sie calkiem niewidoczne - napelniaja brzeczeniem caly pokoj. Oczy tego owada to jedynie malenki punkcik, poprzecinany jednak misterna siateczka swiatloczulego unerwienia; choc jego odnoza sa cienkie jak nici, precyzyjnie utrzymuja caly odwlok pionowo na szkle. Zaiste, przemyslna budowa tego trzymilimetrowego organizmu moze zdumiewac: na obszarze nie wiekszym niz poltora centymetra miesci sie wszystko, czego potrzeba, by owad zyl i oddychal tak samo jak ja... Zycie jest jak gospodyni, kobieta o rozlozystych biodrach, ktora robi zapasy na zime, gotuje owoce i zamyka je hermetycznie w szklanych slojach... Wszyscy wyroslismy na tym samym drzewie; teraz, jak te owoce, jestesmy zamknieci w naszych szklanych domach, mozemy na siebie patrzec przez przezroczyste sciany, nigdy jednak sie juz nie spotkamy: z jednych zrobiono papkowaty mus, inni zostali pocieci, wydrazeni lub wydrylowani, sa wreszcie i tacy, ktorych w calosci wrzucono pod prase - ci czuja sie najbardziej poszkodowani... Gam widziala w lustrze swoja zatroskana twarz. Splotla dlonie, podniosla je do oczu i spojrzala na swiat przez szparki miedzy palcami. Wygladalo to dosc komicznie. Rozesmiala sie. Troche zmieszana spojrzala na komara: owad jeszcze nie odlecial. Leciutko, z boku dmuchnela na dlon. Komar natychmiast odwrocil sie w strone, skad dochodzil cieply powiew, poruszyl skrzydelkami. Widze, ze lubisz cieplo, pomyslala Gam i odsunela reke od twarzy. Sciagnela usta i znow ostroznie dmuchnela na reke; tym razem podmuch byl chlodny. Nitkowate nozki nerwowo zatrzepotaly, owad wyraznie sie zaniepokoil i odlecial. Gam, zamyslona, przez chwile go obserwowala. Wszystko, co zyje, wywoluje podziw, ekscytuje. Slowa sa bezsilne, najlepiej milczec. Ile piekna jest w drobiazgach, ktore nazywamy detalami. Czy mozna o kims powiedziec, ze zyje naprawde, jesli te sprawy nie poruszaja go do glebi? Nie potrafi naraz w gaszczu krzyzujacych sie mysli i pragnien znalezc miejsca na spokojna kontemplacje, nie widzi, jak nagle ustaje gonitwa mysli i niespodziewanie, w jakims wolnym miejscu, pojawia sie najprawdziwszy cud: promien opalizujacy w kolorowym szkle, niesamowity pajak snujacy o poranku misterna nic, zielonozlo-cisty chitynowy pancerz chrzaszcza. Same w sobie zwierzeta i przedmioty sa dobre, spokojne. Wezmy dla przykladu kota albo koc lezacy na lozku: kot jest miekki i puszysty, koc takze. I zdawaloby sie, ze mozna je z soba zamienic. Teraz koc bedzie kotem i na odwrot; miekkosc pozostanie ich wspolnym atrybutem. Dlaczego myslimy za pomoca glowy? Moze byloby sluszniej, gdyby te funkcje przejela nasza skora? Ile radosci dostarczalby nam smiech. Nie smiejemy sie, bo nie dostrzegamy tego, co zabawne - wciaz nam to gdzies umyka. Czy nie lepiej rozkoszowac sie kragloscia krysztalu, ktory sciskamy w dloni, wyczuwac jego ksztalt i mily chlod, zamiast zglebiac madrosci wbijane nam od stuleci przez uczone glowy? Te drobiazgi bywaja wspaniale, sa przejrzyste i jednoznaczne; nie zawsze to samo da sie powiedziec o sprawach wiekszych... Ale trzeba im poswiecic wiele uwagi... I trudno znalezc cos, co byloby tego warte w rownym stopniu... Nie obejmiemy wiekszych spraw, nie ulegajac wciaz na nowo urokowi drobiazgow... Zycie jest jednym wielkim odczuwaniem... Zawsze i wszedzie... Jakby miala zlozyc ofiare jakiemus bostwu, Gam podniosla z blatu flakoniki z pachnidlami. Barwione wody chlodzily skore. Kremy nadaly jej sprezystosc i miekkosc, puder - matowy blask. Delikatny jedwab oslonil cialo kobiety, na zgrabne, dlugie nogi Gam wciagnela cienkie, idealnie przylegajace ponczochy... Ramiona wyciagnela w strone okna, z ktorego dobiegal coraz mocniejszy zapach... Jak mlody wydawal sie swiat... Mlody jak ona sama... Minela polnoc, kiedy pojechali do willi pewnego mieszanca. Wlasciciel, w polowie Chinczyk, byl synem angielskiego oficera. O jego orientalnym pochodzeniu swiadczyly jedynie skosne oczy. Byl wysoki, poruszal sie z dystynkcja. Dopiero pozniej Gam zauwazyla, ze jedna reka mieszanca jest krotsza, a skore szpeca czarne cetki - slady prochu. Wsrod kobiet uczestniczacych w przyjeciu Gam miala najjasniejsza skore. Gosci obslugiwaly Annamitki. Roznosily wode sodowa i napoje z lodem w duzych szklanicach, do ktorych potem dolewano szampana. Gam podziwiala drobna kosc tych kobiet, a takze waskie stopy, niemal nagie w podeszwach podtrzymywanych paskiem. Potem cierpliwie sluchala potoku slow, ktorym zalal ja jakis Anglik. W jednym z wiekszych pomieszczen goscie zasiedli do gry. Stol byl bardzo niski, gracze lezeli badz siedzieli w kucki na plaskich matach. Gospodarz trzymal bank. Lavalette kilka razy obstawil i przegral. Potem na dobre ulokowal sie za stolem, ale wciaz przegrywal. Gam przygladala sie grze. Lavalette odwrocil sie do niej. Usmiechnela sie i wyszla do sasiedniego pomieszczenia. Inni goscie stojacy wokol stolu zrobili to samo. Po paru minutach pozostalo zaledwie kilku graczy. Teraz stawki gwaltownie poszly w gore. Z kamiennym obliczem Chinczyk usiadl naprzeciw Lavalette'a. Kiedy bral kolejne karty i je odslanial, nie drgnal mu na twarzy zaden miesien. Dosc szybko przegral trzy wysoko obstawione partie. Obojetnie dorzucil banknoty. W nastepnych minutach przegral drugie tyle. Lavalette przerwal gre i zapytal, czy nie powinni ustalic stawki maksymalnej. -Po co? - zapytal Chinczyk i skinal na uslugujace kobiety. Przyniosly napoje oraz sardynki z cebula i czerwonym pieprzem. Lavalette przejal bank. Choc czul, ze gra go wciaga, uspokoil sie i wygodnie rozsiadl. Po polgodzinie trzeciemu z graczy pozostaly juz tylko bilety wizytowe, na ktorych wpisywal tracone sumy. Kiedy Chinczyk jak szaleniec windowal stawke, twarz przegrywajacego sie wydluzyla: bardzo duzo stracil i musial dopisac na wizytowce pokazna sume. Podliczajac straty, smiertelnie zbladl, olowek wypadl mu z reki. Lavalette go obserwowal. Karty byly zle potasowane. Zauwazylem to dopie ro teraz. Dziewiec ostatnich rozgrywek trzeba uniewaz nic - powiedzial, zanim Chinczyk zdazyl sie odezwac, po czym oddal szaremu na twarzy graczowi wszystkie wi zytowki. Nie podnoszac wzroku, zaczal na nowo tasowac karty, zaraz jednak przestal. - Zrobmy przerwe, chcial bym zapalic opium. Grajacy wstali. Kiedy przeszli do drugiego pomieszczenia, trzeci z graczy sie pozegnal. Lavalette czul, ze drzaca dlon, ktora sciska, jest wilgotna od potu. Spodziewam sie, ze nie odmowia mi panowie pra wa do rewanzu - wyglosil konwencjonalna formulke i sie uklonil. Gam czekala na tarasie. Prosze jechac do hotelu - rzekl do niej Lavalette. - Gra idzie mi doskonale i jeszcze nie powinienem stad wychodzic. Chlopiec bedzie pani towarzyszyl. Moze jeszcze sie zobaczymy... Wlasnie mialam zamiar wyjsc - mowila Gam. - Chcialam jeszcze tylko uciac kilka galazek tamaryndow-ca i zabrac je z soba. Mam nadzieje, ze uda sie panu zachowac dobra passe... Kiedy sie panuje nad gra, powinno sie udac. Czy to jeszcze gra, czy juz tylko wyrownywanie rachunku...? Rzecz nie polega na wysokosci stawki, lecz na napieciu, ktore wiaze sie z gra... Tu i teraz... Potem o wszystkim zapominamy... Zapominamy... - powtorzyla jak echo Gam. Zblizyl sie mieszaniec. Ma pan urodziwa sluzbe - odezwala sie do niego Gam. - W dodatku u jednej z dziewczat zauwazylam niebieskie oczy. To osobliwosc przy takiej ciemnej kar nacji... - Podala mu reke. - Jutro bede grala w polo... Lavalette chcial ja odprowadzic. Powstrzymala go. Chcialabym sama zejsc po tych schodach... Nagle mi przyszlo do glowy... Przeskakiwanie stopni czasem mnie bardzo bawi... Na dole spojrzala przez ramie i sie rozesmiala; w glebokim dekolcie wyraznie zarysowala sie jej smukla szyja i gibkie plecy... Lavalette w milczeniu polozyl sie na plecionej macie. Chinczyk lezal naprzeciwko; ze srebrnego pudelka wyjal porcje opium, przytrzymal ja nad plomieniem, a kiedy zaczela puszczac zlocistobrazowy sok, wcisnal ja gleboko w fajke. Czarny dym zawisl pod stropem. Dobroczynny narkotyk przenikal do krwi, pobudzal fantazje, wyobraznie, sprawial, ze swiat nabieral kolorow i kusil przygoda. Bezszelestnie otworzyly sie drzwi i do pomieszczenia wsliznela sie jedna z dziewczat. Stanela pod sciana. La-valette sie odsunal. Chinczyk odprawil dziewczyne skinieniem dloni; bez slowa natychmiast wyszla. Dlaczego kazal jej pan wyjsc? - zapytal Lavalette. Zdawalo mi sie, ze nie ma pan na nia ochoty... Chwilowo nie... Chinczyk uniosl powieki. Prosze wybaczyc, nie wiedzialem. Nie moge jej jednak zawolac z powrotem. Nie wypada. Oczywiscie, ze nie - odparl chlodno Lavalette i podniosl reke. - Wracajmy do gry... Przy stole zastali kilku nowych graczy. Goscie nie zalowali sobie alkoholu. Lavalette zazadal czegos moc-1 OO niejszego. Kontynuowano gre. Bank trzymal jakis Anglik. Lavalette przestal uwazac na karty. Ogarnial go dziwny, awanturniczy nastroj. Poddal mu sie, probujac rozpoznac najrozniejsze odcienie miotajacych nim namietnosci... Powoli budzilo sie w nim nieprzeparte pragnienie, by wstac i dac upust wzburzeniu. W tym momencie sporo przegral. Zrobil sie przez to uwazny, skoncentrowal sie na grze i cala sila woli usilowal skupic rozsadzajace go emocje i wykorzystac je w jednym tylko kierunku: mialy pomoc potegowaniu napiecia i zarazem chlodnej kalkulacji towarzyszacym grze. Im wiecej przegrywal, tym wyzej obstawial. Jeden z graczy, zupelnie pijany, osunal sie na podloge. Pozostali usiedli blizej siebie i zaczeli grac w ostrym tempie. Jedna po drugiej padaly odzywki. Lavalette pochylony nad kartami tego pil. Znow przegral. Potem kilka razy wygral, co jednak nie mialo wiekszego znaczenia. Chinczyk przejal bank i siadl naprzeciw Lavalette'a, ktory nadal przegrywal. Gra zamienila sie w pojedynek miedzy nimi. Pozostali partnerzy sie wycofali. Chinczyk wygrywal. Przed nim pietrzyly sie banknoty. Lavalette wypisywal weksle i nimi obstawial - kazdy nastepny opiewal na coraz to wyzsza sume. Przegral wszystko. Trawiony jakas goraczka wypisywal na blankietach niewyobrazalnie wysokie kwoty. Krotka chwila, w ktorej wszystko sie decyduje, dzielaca podniesienie i odkrycie karty, dostarczala mu tak szalonych emocji, ze rezultat stawal sie wobec nich nieistotny, wrecz bez znaczenia - samo napiecie oszalamialo. W koncu Chinczyk rzucil karty na stol. Nie mozemy tak grac bez konca. Stawiam piec razy tyle, ile jest w banku - zgarnal wszystkie banknoty i weksle, podniosl je i cisnal na stol - i chce zagrac o te kobiete... Chyba sie pan zgadza...? Tak - odparl Lavalette. 10Q Chinczyk rozdal karty. Lavalette przegral. Obaj zerwali sie z miejsc. Jednym ruchem reki Lavalette zmiotl ze stolu pieniadze i papiery, ktore z furkotem opadly na lezacych pokotem pijanych graczy. Oprozniony blat stolu zalsnil, robil wrazenie czegos odswietnego, uroczystego. Lavalette rozdal karty... I znowu przegral. Niezwykla stawka tej gry sprawila, ze napiecie siegalo zenitu. Chwilami obaj zapominali nawet, o co graja. Rzucali sie na karty z takim impetem, jakby chodzilo o zycie. Chinczyk przyciskal je do siebie, na jego dotychczas nieruchomej twarzy pojawily sie glebokie bruzdy, usta sie zacisnely, powieki zapadly, co chwila zgarnial karty do siebie, szepczac przy tym: "Aha... aha... aha..." Lavalette smial sie groznie, iskrzyly mu oczy, z tubalnym smiechem przybijal kartami w blat, krzyczal: "Tak! Tak...!" W koncu przegral po raz czwarty. Chinczyk pozbieral karty, zblizala sie ostatnia, rozstrzygajaca rozgrywka. Zaczal tasowac karty szybkimi, gwaltownymi ruchami, potem coraz wolniej - i w koncu je rozdal. Twarz Lavalette'a stezala, w jego wzroku malowala sie bezgraniczna nienawisc. Kiedy chwytal karty, rece mu sie trzesly; naraz zbladl, zamilkl i polozyl karte na stole - byla dobra; wyszedl po raz drugi - cale pomieszczenie wypelnilo uporczywe dudnienie, posrod ktorego liczylo sie tylko jedno: czarna powierzchnia stolu i dwie polyskujace, naelektryzowane karty, od ktorych w gestniejacym powietrzu strzelaly iskry. Lavalette podparl rekami glowe, do skroni przycisnal zacisnieta piesc; caly czas dyszal, grozil, sapal, krzyczal... Juz tylko wachlarz szarych kart i palce siegajace po nie jak szpony, podnoszace je, wkladajace pomiedzy pozostale; znow szperanie, wyszarpy-wanie kolejnej karty, wyciaganie, wyjscie - i naraz na stole zjawila sie oslepiajaca biel, a na niej czarny sztylet... Trzecia karta... Dudnienie ustalo... As pik... Lavalette przegral. 1 QA Chinczyk znow zapadl sie w sobie, jego twarz poszarzala. Lavalette mu sie przygladal. Spojrzal na stol. Przypomnial sobie, o co grali. Ach, tak - powiedzial spokojnie. - W godzine po staram sie wszystko zalatwic. Mrok rozjasnialy jedynie watle plomyki swiec; Gam szczegolnie lubila takie swiatlo. Owinela sie na sposob malajski sarongiem i opadla na otomane. Tamil upinal nad jej lozkiem moskitiere. Zawolala go i poprosila, by stanal obok swiec - chciala zobaczyc odbicie swiatla na jego ciemnej skorze. Poprosila tez, zeby mowil do niej w ojczystym jezyku. Powtarzala niektore slowa, a kiedy jej sie udawalo, co chlopiec z powaga potwierdzal: Very nice, all right... smiala sie jak uczniak. Potem mocniej obciagnela biodra sarongiem; wyobrazala sobie, ze ma brunatna skore i mieszka w malajskiej chacie... Wszedl Lavalette; zgial sie w niedbalym uklonie, szukajac reki Gam. Predko pan wrocil - odezwala sie. W sama pore. - Lavalette bawil sie galazka tama-ryndowca. - Ma pani racje, ten zapach oszalamia. Nie powinna pani jednak trzymac tych galazek w sypialni: pachna zbyt silnie i moga sprowadzic niemile sny... Jaki pan troskliwy... Ale nie dlatego tu jestem. Gra u Collina byla absolutnie niezwykla. Wszystko przegralem i w koncu bylem zmuszony zagrac o pania. Collin wygral. Jutro zagra z nim pani w polo... Gam wstala. Nie odezwala sie. Z cala pewnoscia jutro bedzie pani z nim grala w polo... Moze zechce mi pan... - Gam urwala. - Moze mi pan powie, jak do tego doszlo? Nie bylo w tym nic romantycznego, czysta logika. i3i Najpierw tracilem pieniadze, potem weksle, stawki szly w gore... Chcialabym wiedziec, kto wpadl na taki pomysl... To bez znaczenia. Ale chyba Collin... Gam odetchnela. Naraz krzyknela: Pan nie bedzie...! - Przerwala i podeszla do Lava-lette'a tak blisko, ze poczul bijace od niej cieplo. - Moge panu powiedziec, w jakim celu nacielam tych galazek... -Mocno trzymajac osuwajacy sie z bioder sarong, patrzy la na Lavalette'a, jakby chciala go przewiercic wzrokiem. Odwrocila sie, stanela we framudze okna, chwile sie za stanawiala... - Pan bedzie... - Pobiegla do swych waliz, jedna z nich wyciagnela, wyjela z niej paczke, wepchne la w reke Lavalette'a i zacisnela na niej jego palce. - Tutaj... jeszcze... ma... pan... pieniadze!- wykrzyczala. Lavalette wbil wzrok w ziemie. Pieniadze omal nie wypadly mu z reki. Wzruszyl ramionami. Naraz schowal paczke. Moge wiec dalej grac! - zawolal radosnie i wybiegl z pokoju. Cos z szelestem opadlo na podloge. Z rak Gam wysliznal sie sarong. Trzymala go mocno, troche sie wiec wystraszyla. Zamarla w tej pozycji: lekko pochylona, z wysunieta stopa i uniesiona glowa, jakby czegos nasluchiwala, jedna reka podpierajac przegub drugiej, ktora sciskala jedwab ponizej piersi; na jej wygieta szyje, znieruchomiala w pozycji, ktora wyrazala pokore, padal blask swiec. Na podlodze lezaly kwitnace galazki. Po chwili cialo Gam ozylo i zaczela chodzic po pokoju. Ciagnela za soba brokatowy tren ocierajacy sie o kwiaty tamaryndo wca. Byla w dziwnym nastroju: z jednej strony odczuwala wzburzenie, z drugiej ogarnial ja jakis mrok. Prawie wcale nie zastanawiala sie nad sensem kilku slow, ktore uslyszala od Lavalette'a: byly niczym w porownaniu z ta 1 OO wprawiajaca w oslupienie historia. Przez caly czas swietnie zdawala sobie sprawe z bezczelnosci, a nawet smiesznosci zadania Lavalette'a. Ale nie o to chodzilo - cale zajscie dobitnie swiadczylo o tym, jak Lavalette ja traktuje. I wystarczalo juz to, ze nekaja ja podobne mysli. Byc moze jutro Lavalette dostrzeze absurdalnosc swych roszczen, na razie jednak nie mogla pogodzic sie z tym, ze uwazal je za oczywiste i w tamtej godzinie wzburzenia byly dla niego najzupelniej normalne. Mozliwe, ze byl to poczatek walki... Gam w to nie wierzyla i nie chciala niczego na ten temat wiedziec; miala wrazenie, ze zostala pobita; odczuwala tez przerazenie, choc nie znajdowala po temu dostatecznych powodow. Jednego byla pewna: Lavalette byl czlowiekiem wolnym i nic go nie wiazalo. Jego wolnosc miala w sobie cos wladczego: ulegajac kaprysowi, potrafil ja odsunac. Tkwilo w nim mistyczne ego o ogromnej sile, wytracajace orez z reki... Gam, ktora caly czas chodzila po pokoju, nagle sie zatrzymala. W kazdej chwili znowu mogl sie zjawic La-valette. Przypomniala sobie, ze dala mu pieniadze. Wiedziala, ze dopoki on nie wroci, nie moze byc niczego pewna. Wszedzie wyczuwala jego obecnosc... wydawalo sie, ze duch Lavalette'a krazy po pokoju... Gam byla gotowa mu ulec... Przeszla prawdziwa ewolucje, do ktorej nie dorastala... Ewolucje zwiazana z najglebszymi pokladami jestestwa... tymi, ktore sa skrajnie egoistyczne... Teraz wiedziala, ze stala sie wobec nich bezsilna, a jej kapitulacja to jedyny oczywisty dowod swiadczacy o dzialaniu prawa rzadzacego natura kobiety. Prawa, ktore kaze jej ulec zwyciezcy, nakazuje bez walki otworzyc wszystkie bramy i dopoki on jest panem i wladca, calkowicie mu sie podporzadkowac... Byla roztrzesiona. Gleboki niepokoj usunal w cien wszelkie inne obawy, zepchnal na margines odwieczna tajemnice cielesnego zblizenia; jakis wewnetrzny zar gnal ja przed siebie, nie bylo chwili do stracenia... W pospiechu zaczela sie pakowac, bez zastanowienia, nie dbajac o porzadek, wrzucala do walizki wszystko, co miala pod reka. Nagle sie wyprostowala, uniosla glowe, nasluchiwala... Noc byla cicha, sprawiala wrazenie calkowicie odgrodzonej od niedalekiej przeszlosci, z niczym nie powiazanej... Z palarni opium przez chwile dobiegal stlumiony gwar. Za oknem krzyczal jakis ptak... Gam oparla glowe na podniesionym wieku walizki i dlugo siedziala w tej pozycji... Byla zmeczona. Za drzwiami rozlegly sie lekkie kroki. Przyszedl La-valette. Ostroznie zamknal drzwi na klucz. - Pelne zaskoczenie. Pani pieniadze przyniosly mi szczescie, odmienily gre. Z kartami czesto tak bywa. I jak tu nie byc przesadym. Od pierwszego rozdania mialem nadzwyczajna passe. Rzadki przypadek: jedenascie razy z rzedu zgarnialem maksimum, jedenascie rozdan bez najmniejszej straty... Czyste szalenstwo... Odegralem wszystko, takze pania. Oddaje pieniadze, prosze je wziac z powrotem... - Wlozyl pakiet do otwartej walizy i wlaczyl wentylator. - Noc jest goraca i parna. Na szczescie od gor zaczyna wiac i niebawem zrobi sie chlodniej. Prosze zostawic otwarte okna i jeszcze przez godzine nie wylaczac wentylatora. - Obszedl walize dookola i stanal naprzeciw Gam.- Widze, ze pani przeszkodzilem... Jest pani zajeta... Zycze dobrej nocy. Gam nie odpowiedziala. Machinalnie odlozyla pieniadze. Usiadla miedzy walizami i wpadla w zadume. La-valette zaskoczyl ja przy pakowaniu i zupelnie tego nie zauwazyl. Zawislo nad nia cos nieodwracalnego-jakas chmura, reka, moze obrecz. To cos sie burzylo, bylo coraz blizej, pozeralo wszystko po drodze, niczego obok siebie nie tolerowalo... Gam opierala sie z calych sil, czula sie jednak zbyt slaba; chciala stawic czolo niebezpieczenstwu i je oswoic, potrzebowala jednak czasu. Postanowila zatem, ze zejdzie mu z drogi, schroni sie gdzies i przeczeka, ucieknie z niebezpiecznej strefy, w ktorej grozi jej okaleczenie i unicestwienie, gdzie jej opor slabnie, a ciemne moce triumfuja... Spakowala walizy do konca, pozamykala je i zasiegnela informacji o najblizszych polaczeniach kolejowych. Nocny ekspres odchodzil za godzine. Zamowila bilety i w pospiechu, zadyszana, zbiegla na dol. W hallu panowal polmrok. Krazyli po nim ubrani na bialo boye. Przy stoliku nad szklaneczka whisky siedzial jakis mezczyzna. Zaczerwienionymi oczami patrzyl na Gam. Kiedy mijala park, przemknelo jej przez mysl, ze po prostu ucieka... Wiecej juz sie jednak nie zastanawiala. Odprawila riksze. Chciala sie przejsc, slyszec mocny, rytmiczny stukot swych krokow, czuc ruchy ciala i rak. Rozluznila sie, zaczela spokojnie myslec. Ale nieznosna obrecz wciaz uciskala jej glowe, kotlowaly sie w niej mroczne przeczucia, znalazla sie w matni, z ktorej nie bylo wyjscia, wszedzie trafiala na stalowa zapore... Pociag wtoczyl sie do hali. Gam starala sie czyms zajac. Kiedy ekspres ruszyl, opuscila szybe w swym przedziale. Otulila ja ciepla, bezkresna, podzwrotnikowa noc. VIII Dodam - mowil Sejour - ze pani postepowanie nalezaloby uznac za rezygnacje. Bylaby to jednak ocena jednostronna, wole zatem je rozpatrywac raczej jako probe estetycznego ogladu swiata. To po prostu obraz jazni nie skazonej prymitywnymi pragnieniami. Dlatego jest piekny i na tyle obiektywny, na ile to mozliwe z wizja swiata bedaca jedynie projekcja naszych zdolnosci poznawczych. Oglad subiektywny jest nieszczesciem naszej egzystencji. Zaciera prawde; poprzez spokoj osiagamy zawsze wiecej niz dzieki agresji - tak mowi medrzec Lao-cy. Swiat mozemy poznac, nie otwierajac drzwi; im dalej sie zapuszczamy, tym poznanie staje sie mizer-niejsze. Czy jednak przez to sie nie ograniczamy? Wrecz przeciwnie. Do kogos, kto wyrzekl sie posiadania, nalezy caly swiat. Patrze na pania: stoi pani teraz obok sampana, mloda i szczupla, wiatr czesze pani wlosy, ktore chwilami opadaja na czolo, podziwiam polysk jedwabiu opinajacego pani cialo - ramiona i biodra -uderza mnie smuklosc rysujacych sie pod nim nog, na tle jasnego horyzontu widze zarys ksztaltnych piersi, zachwycam sie smiala i zarazem wyrafinowana linia biegnaca od nasady nosa ku policzkom - najwyrazniej-sza, gdy wyciagajac szyje, patrzy pani tak, jakby miala przeniknac bezkres morza. Gdyby tylko pani wiedziala, 1 OC jak wspaniale wyglada pani glowa na tle tego muru i jak blekit morza podkresla smuklosc sylwetki... Wszystko to sklada sie na urzekajacy obraz zywego czlowieka i, zaraz za nim, obraz dwoch najbardziej poruszajacych tworow natury: nieba i morza. To prawdziwa symfonia zycia, przejaw jego najszlachetniejszych form... Czy gdybym pani pozadal, widzialbym to tak samo? - ciagnal. - Dreczace nas pragnienia zacieraja czystosc podobnych przezyc tak samo, jak wiatr maci lustro wody... Gam wskoczyla do lodzi. -A teraz troche popatrzmy - powiedziala i przechylila sie przez burte. Pod woda rozposcieral sie bajkowy swiat ogrodow koralowych. Morze bylo przejrzyste jak krysztal, rozedrgana ton polyskiwala tysiacami swietlistych plam, ktore, jasne na powierzchni, blizej dna barwily sie sinym blekitem. Lodz przeplywala nad kolonia korali. Co chwila podwodne galezie szorowaly o dno. Posrod wzgorz wznoszacych sie na bialym piasku, wzdluz dzielacych je dolin, rozciagal sie lsniacy, milczacy swiat - zadziwiajacy groteskowoscia ksztaltow, platanina rozgalezien, porosniety najprawdziwszymi drzewami i krzewami we wszystkich odcieniach czerwieni i lazuru. Na tych niezwyklych drzewach poruszaly sie kolysane ruchem fal strzepiaste platki ukwialow, wezowato pogiete, kolczaste stwory, o ktorych trudno powiedziec, czy naleza do swiata roslin, czy tez, swobodnie krazac w wodzie, sa juz zwierzetami. Plynac, raz po raz groznie otwieraly swe paszczeki. Po bialym dnie pelzaly ultramarynowe Ophiuridea, wokol nich poukladaly sie brazowe i czerwone rozgwiazdy, leniwie wily sie strzykwy podobne do dlugich szarych glist, z boku bylo widac kraby przesuwajace kolorowe muszle, ponad tym wszystkim, jak barwne, skrzace sie obloki, unosily sie lawice malych, turkusowych i karminowych rybek; pod ich lsniaca luska odznaczaly sie jasnoliliowe zylki naczyn krwionosnych- wygladalo to tak, jakby ktos wysypal do wody tysiace szlachetnych kamieni. Sampan wolno sunal przed siebie. Ciemnoskora zaloga pochwycila mlodego rekina i trzy szarozielone, ogromne langusty, ktore trzepoczac sie, wpadly do lodzi. Gam wypuscila je na wolnosc. Przybyla pani do mnie gnana niepokojem, burza namietnosci, o ktorej nic nie wiem - mowil Sejour. - Nigdy jednak o to nie zapytam. Teraz jest pani u mnie, ale cala soba tkwi gdzie indziej; dlatego te dni, zanim pani znow ruszy w droge, powinny sie okazac dla pani waznym doswiadczeniem, podobnie jak dla mnie. Nazwalbym je kontemplacja lustrzanego odbicia jazni. Jazni bezrefleksyjnej, wyzutej z pragnien... Cos jak fatamorgana lagodzaca pani niepokoj o przyszlosc. Ten obraz z czasem wtopi sie w rzeczywistosc i coraz bardziej bedzie sie pani do niego zblizala. Nigdy - odrzekla Gam. Nigdy nie nalezy sie zarzekac... - Sejour spojrzal na Gam. Plakala. Odwrocil sie, udajac, ze tego nie zauwazyl. Prosze sie nie krepowac - odezwala sie - moze pan spokojnie na mnie patrzec. To nie sa tak calkiem moje lzy. Tak czasem bywa: jesli zobacze cos takiego jak ten podwodny swiat lub sadze, ze ocieram sie o istote zycia, otwieraja sie we mnie jakies drzwi. Wzburzona albo zamyslona nastawiam uszu i wtedy, z czego nie zdaje sobie sprawy, zupelnie bez powodu, pojawiaja sie lzy... I zdarza sie, ze potem czuje sie tak samo jak pan... Jestem szczesliwa... A teraz wplynmy w kipiel przed ta ostra biala skala, ktora dzieli nas od atoli. Wczesnym rankiem, o szostej, Gam owinela biodra batikowym sarongiem, narzucila jawajski, przetykany srebrem kaftanik i wybiegla z pokoju. Skierowala sie w strone domku kapielowego. W nocy padalo, ziemia byla juz jednak calkiem sucha. Gam weszla do kabiny i zaczela sie polewac woda, ktora nabierala pojemnym czerpakiem. Czula, jak ozywcze strugi obmywaja jej ramiona, splywaja po calym ciele i z pluskiem wpadaja do duzej miednicy, wprost na nagie stopy. Odswiezona wrocila na taras, na sniadanie z obowiazkowa grzanka. Obsluga, miejscowi chlopcy, roznosila herbate, stawiajac naczynia na szerokich poreczach wygodnych krzesel. Naraz uderzylo Gam, ze jeden z chlopcow jest bardzo podobny do Tamila. Jej wewnetrzny spokoj ulecial w jednej chwili. Przez ostatnich kilka dni wydawalo sie jej, ze dzieki ucieczce zdolala odsunac od siebie zagrozenie. Teraz, wstrzasnieta, pojela, ze nie udalo jej sie umknac, ze niebezpieczenstwo wciaz czai sie gdzies w poblizu. Znow ja dopadlo i w zaden sposob nie mogla go powstrzymac; bezustannie czekala, trawiona lekka, wewnetrzna goraczka, rowniez wtedy, gdy probowala sie odciac od wszystkiego. Sejour dostrzegl w jej oczach przerazenie. Domyslal sie przyczyn. Pojedzmy dzis do palacu sultana w Jogyakarcie -powiedzial. Jedzmy jak najpredzej - odezwala sie. W jej glosie slychac bylo ulge. Samochod pedzil poprzez wyzyny zajmujace pokazna czesc wyspy, wyprzedzajac na dobrej drodze licznesado - male wozeczki z jednym tylko pasazerem, ktory siedzial tylem do woznicy. Zaprzezone do nich kuce z Timoru pedzily galopem; wozki nieprzerwanie turkotaly i pobrzekiwaly dzwoneczkami, co jakis czas gwaltownie podskakujac. Wynedzniali Chinczycy o cynamonowej skorze, nadzy do pasa, natezali miesnie i truchtajac jednostajnie, cierpliwie ciagneli dwukolowe riksze, w ktorych ociekaly potem pulchne, dostojne Holenderki. Na poboczu 1 QQ stal smutny wol zaprzegniety do ciezkiego wozu. Zwierze mialo piekne, dlugie, podkrecone rogi i okazywalo absolutna obojetnosc wobec zywo gestykulujacych mez-czyzn, ktorzy ogladali pekniete kolo i poczernialymi zebami zuli betel. Na wozie siedziala stloczona grupka Jawajek odzianych w barwne, wzorzyste batiki; kobiety szczebiotaly jak stado wrobli. Zaciekawil je samochod, przygladaly mu sie uwaznie, cos wolaly. Niektore z nich mialy glowy owiniete cienka, zwiewna tkanina upstrzona zlotymi swiecidelkami oraz zlote kola w uszach. Auto wjechalo w aleje obsadzona straczyncami indyjskimi. Galezie drzew, zwisajace do ziemi jak niedbale narzucona peleryna, zdobily duze granatowe peki kwiatow. Droga wznosila sie szerokimi zakretami. Dookola, jak olbrzymie krecie kopce, pietrzyly sie wulkany. Z krateru Bromo ulatywala w niebo smuga dymu. Zbocza wyrudzialych badz szarych gor porastala ciemna zielen lasow. Wydawalo sie, ze wyzej zielen slabnie i wypuszcza z objec nagi stozek. Dalej ciagnely sie plantacje kawy, tytoniu i palm kokosowych. Nad tarasami wyblaklych pol ryzowych zawisla srebrzysta mgielka. W oddali, posrod zielonych lak, pokazaly sie, jeden nad drugim, trzy dachy muzulmanskich domow modlitwy przegladajace sie w spokojnej wodzie stawow. Za drzewami, glownie chinowcami i tamaryndo wcami, grzaly sie w sloncu biale bungalowy, o ktorych, jak sie wydawalo, zapomnial czas. Coraz czesciej pojawialy sie domy na palach kryte strzecha czarnych lisci palmowych, sasiadujace z szopami na ryz - konstrukcjami o gietych dachach, wymalowanymi i otwartymi na przestrzal. Miasto bylo coraz blizej. Ubrani na bialo, pieknie zbudowani Indonezyjczycy poruszali sie bezszelestnie wsrod stale zabieganych Chinczykow. Sejour skrecil do ogrodowej czesci miasta i zatrzymal sie przed domem przyjaciela. Na powitanie wyszedl gruby, ociezaly Holender. Gam otoczyly dzieci o wlosach jak len; na ich buziach malowalo sie zaciekawienie. Pani domu dyszala astmatycznie; jej kedzierzawe wlosy swiadczyly o domieszce krwi negroidalnej. Promieniujac radoscia, zapraszala na werande, gdzie czekalo jedzenie. Z tajemnicza mina przygotowywala dla Gam specjalne danie: do miski ryzu wrzucila drobno pociete kawalki suszonej i swiezej ryby makasarskiej, pomfreta, rozdrobnione mieso kury, kaczki, omlet i jaja przyrzadzone na rozny sposob, a wszystko to przyprawilacatni, cebula, pieprzem, imbirem i nieznanymi dodatkami jawajskimi. Kiedy danie bylo gotowe, gospodyni zachecajaco wskazala na stol. Gam zaczela z pewna obawa, potem jednak meznie zjadla cala porcje. Bosa dziewczyna o oliwkowej cerze przyniosla owoce. Gam ucieszyla sie na widok soczystej swiezosci chlodnych owocow mango, ich delikatnego miazszu, wodnistych melonow, czerwonych persy-mon, wspanialych papai, owocow mangostanu, kolczastych rambutanow; kiedy jednak na stole pojawil sie papkowaty durian, chciala uciec - rosnacy w dzungli tygrysi przysmak wydzielal okropny zapach zgnilizny. Potem jednak, przezwyciezajac obrzydzenie, skosztowala go i byla zaskoczona wykwintnym smakiem przypominajacym delikatny krem orzechowy, mokke i mrozona smietanke. Poznym popoludniem Gam i Sejour pojechali na przyjecie do palacu sultana. Musieli przejsc przez rozliczne ogrody, w ktorych rosly wyszukane gatunki drzew i kwiatow, potem obok basenow, gdzie zwykle zazywal kapieli sultanski harem, zanim w koncu dostali sie na palacowy taras. Przed wejsciem staly dwa slonie - unoszac wysoko traby, glosno trabily. Z palacu wysypala sie spora grupa Jawajczykow i naraz wszyscy padli na ziemie. Ukazal sie mistrz ceremonii, poprowadzil gosci do sali tronowej. Sciany byly tutaj pokryte barwnymi tkaninami indyjskimi. Z boku tloczyli sie Jawajczycy w odswietnych strojach - szkarlatnych spodniach i badz to zielonych, badz bialych sukniach. Liczni ksiazeta przykucneli na posadzce wylozonej kaflami i sunac tuz ponad nia w postawie wyrazajacej pokore, zblizali sie do tronu. Postac sultana przeslanialy niezliczone sznury perel, ktorymi wladca byl obwieszony od stop do glow. Mistrz ceremonii poprowadzil Gam i Sejoura przed jego oblicze. Sultan od razu poznal Sejoura, rozsunal perly i rozpoczal wartka rozmowe. Mial wyrazista, miesista twarz oraz podmalowane czarnym tuszem krzaczaste brwi. Odwrocil sie do Gam i zapytal o cos Sejoura po malajsku. Sejour potrzasnal glowa i odpowiedzial. Sultan poprosil Gam, by wieczorem przyszla jeszcze raz. Bedzie mogla posluchac gamelanow. Prawie wszystkie zony sultana pochodzily z prowincji Preanger. Byly delikatnej budowy i emanowaly jakas melancholia, ktora zawdzieczaly zniewalajacemu urokowi sarnich oczu. Gam nie mogla sobie przypomniec, by kiedykolwiek widziala skore o rownie cieplym, zlocistym odcieniu. W czystych boksach sultanskich stajni obok karych koni australijskich staly wspaniale izabelowe ogiery; stajniami zarzadzal pewien siwobrody Niemiec. Na palacowych dziedzincach bawily sie usmarowane dzieci. Obok wielu z nich opieraly sie o mur zielone lub zlote parasole, swiadczace o ksiazecym pochodzeniu. W poblizu snuli sie sluzacy; zuli betel. Predko zapadla noc. W ciemnym ogrodzie palacowy pawilon wygladal jak wyspa swiatla. Dworzanie zasiedli w kucki na plytach posadzki. Tylko sultan siedzial wyprostowany. Jawajski gamelan zaczal grac stary taniec wojenny, muzyka rozwijala sie w smialym, miarowym rytmie. Powoli weszly tancerki. Ich nagie ciala od pasa w gore oslanial jedynie waski, zlocisty stanik. Wspaniale biodra okrywaly jedwabie w kolorze brzoskwiniowym i szmaragdowym. Ruchy kobiet pod ciasno opinajaca je cienka materia mialy niezwykly urok. Tancerki odegraly scene z rycerskiej opowiesci oraz topeng - taniec w maskach. Potem zmienila sie muzyka gamelanow - orkiestra zaczela grac ciszej i bardziej delikatnie. Gam sluchala zachwycona. Smutnie zabrzmialy dzwieki prowadzacych melodie miedzianych saronow, ktorym towarzyszyly przytlumione uderzenia w bebny i mniejsze bebenki, potem wlaczyl sie suling, harfa oraz instrumenty przypominajace cytre i skrzypce. Narastajaca kantylena emanowala ciepla slodycza i wydawalo sie, ze orkiestra zlozona z dwudziestu mieszkancow wyspy od dawna juz nie gra, ze to rownikowa noc saczy sie do palacu oszalamiajacym zapachem ogrodow, zstepuje z gwiazdzistego firmamentu i syci te egzotyczna muzyke drzaca melancholia wybrzmiewajacych akordow. A kiedy wszystkie instrumenty towarzyszace zamilkly i w powietrzu dzwieczala jedynie przejmujaca, zywa melodia, powoli, bardzo cicho, jak odlegle buczenie pszczol zawibrowaly gongi, rozdzwieczaly sie miedziane niecki, zalsnily srebrzyste arpedzia harfy, w rozedrganej przestrzeni rozlegly sie na przemian wznoszace, to znow opadajace figury instrumentow smyczkowych; wtedy koncert zamienil sie w muzyke tropikalnych morz, harmonie sfer, ktora udalo sie ozywic i dzieki temu jeszcze tu, na ziemi, uslyszec jej seraficzny ton. Sultan wstal i z trzema kobietami zaimprowizowal liryczny taniec. Szeroko rozkladajac ramiona, okrazaly go miekkim krokiem, ich rece unosily sie nad nim i plynnie sie wyginaly. Tancerki poruszaly sie coraz spokojniej, stawialy coraz drobniejsze kroki, az w koncu sie zatrzymaly, uniosly na palce i lekko drzac, zaczely sie nieznacznie obracac. Teraz magia tanca przeniosla sie na ich 1 Al wyraziste twarze i rece. Ozywily sie dlonie, ramiona wily sie wezowato, miekko kreslily kola i spirale, byly przy tym podobne do poruszanych wiatrem galezi drzew lisciastych; szeroko rozstawione palce rozciagaly sie, jeszcze przez chwile tanczyly jedynie ramiona, a potem juz tylko dlonie i palce - szczuple i piekne; teraz ekspresja tanca wyrazala sie wylacznie w nich, bo reszta ciala uspokoila sie calkowicie. Gamelany dzwieczaly jak dzwony zatopione w morzu: nierzeczywiscie, tajemniczo, cicho i glucho. I tak jak w przedziwnych, kolorowych basniach plynnie zaciera sie granica pomiedzy zwierzeciem i roslina, jak bez zadnego oporu poddaja sie fali morskie kwiaty w podwodnych ogrodach, tak miekko poruszaly sie tancerki i sultan prowadzeni ledwo uchwytnym rytmem, podobni do pajeczyny utkanej ze swiatla, z kolorow, z kobiet i dzwiekow. Gam i Sejour wracali z przyjecia w milczeniu. Wraz z Holendrami usiedli jeszcze na jakis czas pod swietym figowcem, ktory zadziwial wznoszaca sie wysoko platanina nadziemnych korzeni. Ktos opowiadal o niezwyklych sztuczkach milosnych jawajskich kobiet: owijaja one wlos ukochanego wokol kawalka czaszki tygrysa, nosza go z soba, a kiedy odpadnie - mezczyzna nalezy do nich. Z kolei Holender mowil o Europejczykach, ktorzy zawsze musza wracac do swych ciemnoskorych kobiet, nawet jesli probuja sie temu opierac. Gam niemal sie nie odzywala, poprzez jednostajny potok slow wciaz dobiegalo ja z palacu oddalone dudnienie gamelanow -wibracja gongow burzyla spokoj jej serca i budzily sie wspomnienia, od ktorych nie potrafila uciec. O dziesiatej wieczorem francuski parowiec idacy do Hongkongu odbil od nabrzeza i wzial kurs na ujscie Rzeki Perlowej. Gam stala na pokladzie i patrzyla przed siebie ponad mnostwem swiatel. W basenie portowym uwijaly sie tysiace sampanow: wygladalo to, tak jakby wokol statkow krazyly nocne motyle. Nad woda kolysaly sie male latarenki, zwisajace z lodzi na dlugich lancuchach. Za nimi widnialy silne, kolorowe swiatla pozycyjne licznych zaglowcow, parowcow i okretow wojennych. W oddali jasnialy rzesiscie oswietlone trzy statki pasazerskie. Wzdluz nabrzeza ciagnal sie szereg latarni oswietlajacych ulice prowadzaca do portu. Miedzy nimi poruszaly sie swiatelka riksz i, znacznie szybciej, jasne smugi reflektorow samochodowych. Nad wybrzezem ciemnialy zarysy wzgorza Prak; do zbocza, niczym migoczace ptasie gniazda, tulily sie domy europejskich mieszkancow miasta. Wszystkie te drzace swiatla byly slabe i bezsilne wobec potegi nocy, ziejacej niczym otchlan, otaczajacej je z kazdej strony... Wydawalo sie, ze jeszcze chwila i nastapi eksplozja, ktora za jednym zamachem zniszczy wszystko - mroczna ciemnosc wystapi z brzegow i pochlonie bezbronne wysepki swiatla. Z bialych i nieprzejrzystych jak wata porannych mgiel wylonily sie wyzlocone pierwszymi promieniami slonca wysokie wieze katolickiej katedry. Rzeke przecinaly parowe bocznokolowce, jeden z nich parl przed siebie, ciagnac na holu dwie chinskie dzonki pelne ludzi; dobiegal stamtad rzeski gwar ozywionych rozmow. Dlugie, barwne proporce na masztach dzonek furkotaly na wietrze. Rybacy wciagali rozstawione na noc sieci i podnosili kotwice, by z polowem udac sie na targ. Dalej na wodzie unosily sie tysiace sampanow. Pobudowane na nich mieszkania z luzno powiazanego bambusa wygladaly na siedlisko jakiegos odrebnego gatunku istot ludzkich, zyjacych stadnie jak szczury. Na beczkowato zadaszonym dziobie lodzi znajdowal sie jeden pokoj, na rufie, pokrytej takim samym dachem-drugi. Posrodku byl otwarty poklad, jedyne miejsce, gdzie mieszkancy mogli sie wyprostowac. Mimo to na wszystkich lodziach roilo sie jak w mrowisku. Skosnookie twarze wyzieraly z kazdego zakatka; ruchliwe jak pajaki postacie obklejaly kazde wolne miejsce i zdawalo sie, ze jeden drugiemu wchodzi na glowe, a ich konczyny maja wiecej stawow niz konczyny zwyklych ludzi. By dzieci nie powpadaly do wody, przywiazano je postronkami do lodzi; tak ubezpieczone raczkowaly pomiedzy doroslymi. Na polokraglych zadaszeniach siedzialy puszczone luzem, bunczucznie nastroszone kundle, ktore ujadaly na widok swych pobratymcow z sasiednich lodzi; wzdluz burt, balansujac, spacerowaly koty, kury pracowicie dziobaly bambus w poszukiwaniu ziarna. Tuz pod soba, w ktoryms z sampanow, Gam zauwazyla okryte puchem piskleta i kure, ktora gdaczac i uderzajac skrzydlami, meznie walczyla o pozywienie dla swej gromadki. Dlugimi zerdziami przepychano lodzie w pozadanym kierunku. Plonely paleniska, nad ktorymi rozwieszano garnki. Na innych sampanach powykladano towary i wlasciciele glosno je zachwalali. Powietrze wypelnial ostry, przenikliwy, skrzekliwy jazgot. Unosil sie nad woda, krazyl wsrod lodzi, a kiedy obok przeszedl parowiec i fala zakolysala lodkami, caly kwartal plywajacego miasta zaczal miotac dzikie obelgi, z powykrzywianych zloscia ust poplynely przeklenstwa, wsciekle wygrazaly wychudle rece. Na wode padalo poranne slonce, na falach zalsnila zlota obrecz. Zajasnialy brazowe lodzie, promienie przeniknely do zadaszonych pomieszczen, gdzieniegdzie wydobywaly nawet z mroku domowe oltarzyki oraz zdobiace je barwne wience. Coraz wiecej sampanow odrywalo sie od plywajacej kolonii, otaczalo parowiec i probowalo obok niego plynac; z lodzi wyskakiwaly szczuple postacie i z kocia zrecznoscia wspinaly sie na poklad statku, a ci, ktorym sie nie powiodlo, nie szczedzili sil, by przekonac do swego towaru. Rozpoczal sie szalenczy wyscig do przystani, towarzyszyl mu nieopisany zamet i ogluszajacy wrzask; kobiety przy sterach przekrzykiwaly sie, goraco zachecane nawolywaniami przyjaciol wzajemnie sobie zlorzeczyly i w koncu ich glosy zamienily sie w ochrypla kakofonie - przerazajacy tumult. - To Azja... - powiedzial Sejour, odwracajac sie do Gam. Od ulicy na scianach domow wisialy niebieskie lub pozlacane tabliczki z napisami. Na straganach mamily wzrok bale jedwabiu w kolorze tabaczkowym lub golebiego blekitu. Za straganami staly krosna, przy ktorych mali chlopcy tkackimi grzebieniami ubijali osnowe. W innych uliczkach rozsiedli sie rzemieslnicy wyrabiajacy ozdoby ze srebra i zlota, a takze rzezbiacy w kosci sloniowej. Powstawaly tutaj filigranowe cacka, misternie cyzelowane, wymagajace niezwykle zmudnej obrobki. Mlode kobiety szlifowaly niebieskie kamienie, siwi rekodzielnicy z nieprawdopodobna precyzja obrabiali kawalki kosci sloniowej i przeksztalcali je w najprawdziwsze dziela sztuki. Na scianach, pod tablicami z imionami przodkow oraz w katach domostw, przed posazkami Buddy, zarzyly sie wonne kadzidelka. Przekupnie handlowali ogorkami nanizanymi na cienkie sznurki z lyka, ogromnymi nozami platali krwiste ryby, brudny grubas myl rzodkiew, wrzucal ja do kadzi z woda, sam do niej wchodzil i zawziecie deptal. W ktoryms ze sklepow dwie kobiety syczaly na siebie jak zmije. W innym wystawione byly na sprzedaz kaczki, kury, psy i szczury. Przed sklepem rzezniczym szlachtowano konia. Przerazliwie kwiczac, zwierze padlo na kolana, toczylo blednym wzrokiem, z wytrzeszczonych oczu plynely lzy. Nozdrzami trysnela mu rozowa piana. Z konskiej piersi wyrwalo sie zamierajace, przejmujace, wrecz ludzkie westchnienie -zwierze zwalilo sie z nog... I jeszcze przez chwile kopyta uderzaly o bruk. 147 W otwartych zakladach fryzjerskich mozna bylo uslyszec wszystkie jezyki i dialekty. Z domow gry dochodzil stukot kosci, chinscy kulisi w kilka godzin tracili tu roczny zarobek. Prowadzacy gre biegali z dzwoniacymi mieszkami, przyjmowali stawki, z pomoca dlugich lasek kladli je na wskazanych miejscach w dolnej sali i w ten sam sposob odbierali wygrana. Obok znajdowaly sie domy uciech -cale rzedy jednakowych pokoi, pietro nad pietrem. W kazdym pokoju byly male, bogato malowane, szklane okienka, hebanowe, intarsjowane macica perlowa fotele oraz delikatne, lamliwe stoliki herbaciane; wsrod tego wszystkiego przemykaly kobiety o grubo uszminkowanych, jakby pokrytych emalia, martwych twarzach, z zastyglym na nich sztucznym usmiechem, odziane w cenne szaty, tanczace jak automaty przy dzwiekach samisenu i spiewanych falsetem piesni. W wielu pokojach staly oble, pieknie malowane trumny; krewni zmarlych stawiali na nich herbate i owoce, palili kadzidelka. Sejour zabral nastepnie Gam do wiezienia. Rzucil kilka sztuk srebra straznikowi, ktorego czolo toczyla jakas choroba. Straznik przeprowadzil ich przez kilka dziedzincow i cel. Szyje wiezniow tkwily pomiedzy dwiema ciezkim klodami. Na widok obcych rozlegly sie przerazliwe jeki; mozna sie bylo tylko domyslac, ze te odglosy wydobywaja sie z ludzkich gardel. Wynedzniale kobiety w lachmanach siedzialy z dziecmi przy piersi obok wiezniow i czekaly. Straznik sie rozgadal: mowil, ze wiekszosc uwiezionych nigdy glebiej nie zasypia, poniewaz przeszkadzaja w tym drewniane klody; gdyby usneli, niechybnie by sie podusili. Potem otworzyl cele, w ktorej skazani na smierc czekali na wykonanie wyroku. Z diabolicznym usmieszkiem, obnazajac nieliczne, krzywe i polamane zeby poprzedzielane czarnymi dziurami, straznik opisywal miejsce stracen. Za trzy dni t A Ci wiezniowie zostana scieci, powiedzial. Ich glowy, umieszczone w dzbanach, wrzuci sie do wody. Nie mogac sie oprzec niezdrowej ciekawosci, Gam ze wstretem patrzyla na grupke ludzi, ktorzy wprawiali ja w oslupienie i jednoczesnie budzili litosc. Stara kobieta czolgala sie na czworakach po podlodze i bezwstydnie zadzierala swe lachmany. Straznik, nie zastanawiajac sie, kopnal ja w brzuch, az zwymiotowala; potem oznajmil, ze skazano ja za trucicielstwo. Podniosla sie niepewnie, poczolgala sie dalej na dlugosc lancucha, szarpala sie, jeczala, wyla, darla okrywajace ja szmaty i wyciagala rece do mlodego kulisa, ktory wytrzeszczal oczy, patrzac na nia tepo. Wokol Gam zaroilo sie od ludzi. Brudne rece w zebraczym gescie domagaly sie jalmuzny. Gam zbladla: te zywe ciala, ruchliwe, o gietkich stawach, posluszne sterujacej nimi woli, za trzy dni zesztywnieja, beda martwe; smiertelny skurcz zacisnie im palce, krew z nich wycieknie -w ciagu niewielu godzin, ktore latwo policzyc, swiat przestanie dla nich istniec. Tymczasem pozadliwe rece wyciagaja sie po jalmuzne, po datek, rece ludzi, ktorych zycie sie skonczy, zanim pod drugiej stronie rzeki cztery razy zgasnie slonce... I oni jeszcze zebrza o kilka centow... Nie do wiary... Potem bylo Hankou, gdzie zamieszkali w niemieckim hotelu - staromodnej budowli z waska weranda. Wbrew pozorom pokoje byly tu wysokie i chlodne, a korytarze szerokie. Gam z okien swego pokoju miala widok na wode; przez caly dzien mogla ogladac zakotwiczona ka-nonierke, parowce rzeczne i zagle dzonek. Dalej rozposcieral sie typowy chinski krajobraz: plaskie tereny wzdluz rzeki, szare, porosniete drzewami wzgorza wokol Wuczanu, pagoda, blekitniejacy na horyzoncie lancuch niskich gor. Widok przeplywajacych dzonek mial w sobie cos odwiecznego. Na licznych lodziach zwracaly uwage wymyslne ksztalty wiosel sterowych. Zagle z plecionych mat oslanialy kasztel rufowy... Wiosla przypominaly wysuniete pazury. Wzdluz burt siedzieli w kucki ludzie i jedli ryz z czerwonych badz niebieskich miseczek. Gam i Sejour pojechali w gore Jangcy do Jangczou. W miescie panowalo ogromne poruszenie. Zdolano schwytac kilku rozbojnikow, ktorzy utrzymywali w strachu cala okolice; teraz mieli byc scieci. Wszyscy mieszkancy wylegli na ulice. Plac stracen znajdowal sie tuz za miastem. Przyprowadzono skazancow, ktorzy okazywali zupelna obojetnosc wobec czekajacej ich kazni. Pierwszy z nich uklakl, jego warkocz juz wczesniej zostal odciety. Sejour i Gam ustawili sie w miejscu, z ktorego dobrze bylo widac plac. Gam zacisnela usta, przez co uwydatnily sie jej pobladle policzki. Straszliwa ciekawosc, napelniajaca jej mysli zgroza i przerazeniem, przenikala kazde wlo-kienko ciala; Gam czula sie jak przetracona, chciala sie odwrocic, nogi jej jednak nie sluchaly, znieruchomiala w odretwieniu... Do skazancow podszedl kat. Tlum sie ozywil, rozlegly sie pojedyncze krzyki, zaraz jednak co smielsi jeli zlorzeczyc bandytom, gwar narastal, miotano przeklenstwa i obelgi, wygrazano piesciami. Jakis chinski kupiec, tlusty, zwalisty, ktorego palce zdobily liczne grube pierscienie z diamentami, stal w tlumie i obojetnie przygladal sie egzekucji. Palil dlugie czarne cygaro i co chwila spogladal na zegarek. W pewnej chwili powoli sie odwrocil i cos powiedzial. Wazac w dloni miecz, kat zblizyl sie do kleczacego Chinczyka i stanal za jego plecami. Tlum wstrzymal oddech, zapadla cisza. W zupelnej prozni rozlegl sie nagle spozniony smiech - to byla kobieta. Opasly kupiec usmiechnal sie, oblizal, wyjal cygaro z ust. Nagle Gam zauwazyla, ze kat ma jasniejsza skore niz otaczajacy go ludzie. Jego klatka piersiowa byla koloru bladej oliwki. Nie nalezal do rasy zoltej, rysy twarzy mial niemal europejskie. W swiadomosci Gam kazdy jego ruch odciskal sie z niebywala wyrazistoscia, jej mozg rejestrowal najdrobniejsze szczegoly. Miala wrazenie, ze oglada zwolniony film. I oto napiely sie miesnie barkowe kata, biceps stwardnial i odskoczyl od ramienia, przemknal po nim migotliwy cien, uaktywnily sie miesnie na plecach, leciutko ugiely kolana, caly tulow sie obnizyl, zastygl na moment w polobrocie, klinga powedrowala do tylu... Po chwili oczy zdolaly uchwycic migotliwy blysk... Nagle cos sie potoczylo, poturlalo - Gam z przerazenia szarpala i sciskala swe palce - odcieta ludzka glowa samotnie toczyla sie coraz dalej... Tymczasem upiorny, straszliwie okaleczony korpus z niepojetych, niezrozumialych powodow nadal kleczal; tryskaly zen trzy strumienie czerwonej krwi. Kiedy Gam patrzyla, jak kat unosi miecz, poczula, ze ogarnia ja szalenstwo i musi cos zrobic; z najwyzszym trudem powstrzymala sie od krzyku, chciala prosic, chwycic kata za ramie, wytlumaczyc zagrozenie i nie dopuscic do rzeczy najstraszliwszej - do unicestwienia zycia; czynu potwornego, dla ktorego nie ma zadnego usprawiedliwienia... Czula sie tak, jakby jej rowniez grozilo unicestwienie, jakby to ona kleczala na miejscu skazanca; zdawalo sie jej, ze smierc niczym kot morderca prezy sie do skoku... Na nia i wszystkich dookola... Nieprzytomna ze strachu stala bezradnie z szeroko otwartymi oczami; nie mogla pojac, dlaczego nikt sie nie buntuje, zadna z zalosnych postaci tam, na dole, zaden z tych ludzi o zoltych twarzach, ktorzy mieli, jak wszyscy, usta i nos; dlaczego tlum nie krzyczy, nie wola, nie walczy z nieszczesciem, ktore czai sie za nagimi plecami kata wznoszacego zelazo wprawnym i zarazem przerazajacym ruchem... Gam chciala wolac, krzyczec, jeszcze raz sie przeciwstawic... I naraz blysk miecza przeszyl jej serce... Napiecie opadlo, krzyk przeszedl w cichy, chrypliwy jek... Szalone podniecenie ustapilo, krew rozlala sie po calym ciele, wypelniajac je lagodnym cieplem. Cialo bez glowy osunelo sie; bylo teraz jedna krwawa masa, nieruchoma i zagadkowa. Odciagnieto je na bok. Poczerniala krew wsiakala w ziemie. Do miejsca kazni podszedl nastepny skazaniec. Nie pozwolil zawiazac sobie oczu. Uklakl obok kaluzy krwi. Jego twarz niczego nie wyrazala, byla obojetna. Nie patrzyl przed siebie, od razu opuscil glowe i odslonil kark. Gam znow spojrzala na kata. Stal za swa ofiara wsparty na mieczu, po jego twarzy bladzil usmiech -Gam, ktorej czule zmysly i zdolnosc postrzegania chwytaly wszystko, zrozumiala ten przykry usmiech wlasciwie. Gwaltownie sie odwrocila i ruszyla przed siebie. Po drodze przesladowaly ja ponure obrazy egzekucji; naraz jednak poczula, ze rozpiera ja radosc - najczystsza radosc zycia. Gam cieszyla sie, ze jeszcze zyje. Pomimo to nie mogla dojsc do siebie, przykre wrazenia nie ustepowaly. Znienacka zapytala Sejoura: Kim jest... - zawahala sie - kim jest kat? Sejour nie odpowiedzial. Gam, coraz bardziej ozywio na, ulegajac naglemu impulsowi, powtorzyla pytanie: Kim jest kat? Jego matka byla Meksykanka, ojciec Murzynem. On sam mowi po angielsku, po hiszpansku i po chinsku. Jest tutaj od pieciu lat. Ma bogata biografie. Znam go, jestem w tym miescie szosty raz, przed kilku laty zawarlismy znajomosc. Dzis wieczorem bedzie pani miala okazje z nim porozmawiac... Gam zmierzyla Sejoura blyskawicznym spojrzeniem. Byla zdumiona i podekscytowana. I nie protestowala. Wieczor byl parny; wokol krazyly cmy. Miekkimi uderzeniami skrzydel mieszaly gesta zawiesine powietrza i pary, sprawiajac, ze chwilami podnosil sie ledwo wyczuwalny podmuch. Obok promu zatrzymal sie parowiec z Wuczanu; dolatywal z niego gwar rozmow. Mozna bylo z nich wywnioskowac, ze to handlarze jaj, ktorzy plyneli w gore Jangcy i teraz kloca sie o dzienny utarg. Benie Minsaueton, prosze sobie wyobrazic, ze ni kogo nie ma w pokoju - powiedzial Sejour. Dalej rozmowa toczyla sie tak, jakby rzeczywiscie kazdy mowil tylko do siebie. Wiem, ze robil pan to juz nie raz; zawsze to latwiej, kiedy mozna sie dowiedziec, co mysla inni. Teraz jest pan wsrod ludzi, ktorzy na pewno doloza staran, by pana zrozumiec... Na chwile zrobilo sie cicho. Minsaueton wcisnal sie w kat, nie ruszal sie, lokcie oparl na kolanach. Zaczal mowic jednostajnym, obojetnym glosem: To dawne sprawy, niemal o nich zapomnialem. By lem majtkiem na holenderskim parowcu w koloniach; ko twiczylismy w Singapurze. Wieczorem poszedlem z pew na Niemka do jej mieszkania. Dawno jej nie widzialem, a kochalem te kobiete o bialej skorze jak jakis chlopiec okretowy. Mialem od niej wszystko, czego tylko chcialem. Wciaz jednak bylo mi malo, meczylo mnie to, ze nie moge jej miec jeszcze bardziej. Kiedy wyplywalem w rejs, sta walismy sie dwojgiem ludzi, ktorych nic nie laczy. Dopro wadzalo mnie to do wscieklej pasji, nie moglem sie z tym pogodzic, uwazalem, ze musze byc z nia razem - chcia lem przeniknac do jej krwi, zespolic sie z nia, niestety, nie wiedzialem, jak to zrobic. Wpadlem w szal i ja udusilem. Nie mialem takiego zamiaru: swoje rece zobaczylem do piero wtedy, gdy jej cialo sie wyprezylo i oczy wyszly z or bit. Zorientowalem sie, ze ja dusze, nie moglem jednak rozluznic chwytu. Czulem, jak drzy, jak jej cialem miota ja przedsmiertne skurcze... to wszystko wprawilo mnie w takie podniecenie, ze nie zauwazylem, kiedy opadla z sil. Oprzytomnialem dopiero wtedy, gdy byla martwa. Musialem uciekac. Ale wspomnienia stale mnie nachodza. To uczucie bylo silniejsze od wszystkiego, co mnie wczesniej spotkalo. Wiedzialem, ze bede to robil nadal. Nie chcialem jednak usmiercac niewinnych ludzi. Nie byloby zapewne wielkiej straty, gdybym sie zajal stara, zuzyta ladacznica, ktorej na dodatek nigdy nie znalem; tego jednak robic nie chcialem. Wiele podrozujac, trafilem tutaj i dostalem to zajecie; moj poprzednik wlasnie umarl. Placi mi panstwo, jestem szanowanym czlowiekiem. I tak to wszystko sie ulozylo. Odczuwam wewnetrzny spokoj, poniewaz mam to, czego potrzebuje... Pochylil sie i przyjrzal swym dloniom. Po chwili, znacznie zywiej, podjal: Jesli piraci sa Chinczykami, w obliczu smierci zachowuja sie obojetnie. Ale niekiedy mam do czynienia z pol-Rosjanami badz mieszancami. Zazwyczaj na plac stracen wszyscy ida spokojnie. Kiedy jednak pierwszy ginie pod ciosem miecza, nastepny zaczyna sie bronic, szarpie kajdany i zachowuje sie jak tygrys w matni. Musze go wiazac i czesto sam rzucam sie na niego, zanim go w koncu obezwladnie. Te chwile sa dla mnie jeszcze wazniejsze niz zabijanie. Szamocze sie z zyciem, ktore chce mi uciec, trzymam je za gardlo; jestem oden mocniejszy, czuje sie panem sytuacji, nie pozwalam, by mi sie wymknelo. - Ozywil sie jeszcze bardziej, byl niezwykle podniecony. Usmiechnal sie i po chwili mowil dalej: -Dwudziestego siodmego lipca scinalem czterdziestu jeden mezczyzn, cala zaloge pirackiej dzonki. Kiedy wrzucalem glowe szypra do dzbana, ugryzla mnie w palec. Przed egzekucja szyper krzyczal wnieboglosy i z trudem udalo sie go zwiazac. Mowil pan - odezwala sie w ciemnosciach Gam -ze ta kobieta nie byla panu obojetna... Oczywiscie - odpowiedzial Minsaueton. - W przeciwnym razie cos takiego nigdy by sie nie wydarzylo. W pokoju zrobilo sie cicho. Mrok spowijal troje ludzi pograzonych we wlasnych myslach. Naraz za drzwiami rozlegly sie jakies halasy. Slychac bylo kroki, szuranie czyichs butow, potem stapanie bosych stop. Sejour wyszedl zobaczyc, co sie dzieje. Gam wstala. Byla w szczegolnym nastroju. To, co uslyszala, zburzylo jej rownowage, wtargnelo w jej jazn niczym rzeka rozzarzonej lawy. Nagle, jak rozmigotany obraz filmowy, stanely jej przed oczami chwile, ktore spedzila przy umierajacym Puryszkowie. Smierc, ze swoja niepojeta moca zniszczenia, jedyna absolutna negacja zycia, znow sie jej objawila, siejac zamet w umysle, uzmyslawiajac dobitnie, ze istnieje przeczuwany wczesniej, tajemniczy zwiazek miedzy negacja a najpelniejszym przejawem afirmacji zycia, jakim jest eros. Smierc stale go osacza, wciaz czai sie w poblizu, milosc i zaglada bezustannie trzymaja sie w objeciach, kraza wokol siebie, poruszaja sie po tej samej orbicie, jedno nie moze istniec bez drugiego, dopelniaja sie jak elementy prastarego chinskiego symbolu jin-jang i tworza jednosc. Minsaueton przygarbil sie i zapadl w fotelu. Nie ruszal sie. Niesamowite tchnienie smierci ciazylo nad nim jak straszliwa klatwa. Te rece zacisnely sie wokol kobiecej krtani i trzymaly ja dopoty, dopoki nie ustal rytmiczny oddech. Byly zaworem smierci, zawsze sprawnym, okrutnym, beznamietnym. Drzaly jednak z rozkoszy, kiedy cien przeslanial oczy czlowieka, ktorego trzymaly... Wszystko rozplywalo sie we mgle. Gam miala wrazenie, ze sciany sie chwieja, jakby byly z kleistej mazi, dom sie zapada, a siedzacy naprzeciw mezczyzna pograza sie w mroku; tylko silne rece pewnie spoczywaly na swoim miejscu. Byly blade, pokryte grubymi, nabrzmialymi zylami. W miejscu, gdzie dlon sie rozwidla i zaczynaja sie palce, wyrastala guzowata narosl. Paznokcie byly zakrzywione i pokryte licznymi bialymi plamami, wyraznie widocznymi pod swiatlo na tle przezroczystej czerwieni. Stawy przypominaly mloteczki. Kiedy te rece sie unosily, wraz z nimi wedrowala smierc. Gam, powloczac nogami, przeszla przez pokoj i stanela naprzeciw Minsauetona. Maksymalnie sie skoncentrowala i przygotowala na bezposrednie starcie - znalezli sie w niebezpiecznie chwiejnej rownowadze. Gam bezwiednie czekala na pierwszy impuls. Zdawala sobie sprawe, ze aktywnosc jej jazni ustala i nie stac jej na przejawienie wladczej woli; ta mistyczna cezura wydawala ja teraz, o szarej godzinie, na pastwe przypadku. Ben Minsaueton niczego nie zrozumial. Widzial tuz kolo siebie kobiete i wdychal jej zapach. Krew uderzyla mu do glowy, rece zaczely drzec. Gam probowala przewiercic go wzrokiem. Obojetnie podniosl glowe i, bardzo zaklopotany, wstal z fotela. Wygladal na wystraszonego. Kiedy uniosl wzrok i wycedzil kilka slow, Gam, nie zastanawiajac sie, skinela glowa i nagle, sluchajac kolejnego niezgrabnego sformulowania, wybuchla smiechem... Minsaueton sie ucieszyl i chcial mowic dalej, ale ona juz go nie sluchala. Wrocil Sejour i Ben Minsaueton wyszedl. Gam przyniosla lichtarz, ktory zawsze z soba wozila, i zapalila swiece. Zupelnie sie zmienila, byla rozgoraczkowana. Krzyczala, wskazujac drzwi, przez ktore wyszedl Minsaueton. Opuscil nas, poszedl sobie...! Jak zly los...! On jest jak zly los - ponury i ociezaly - dziala na oslep...! Udalo nam sie uniknac smierci...! Sejour nie ruszyl sie spod sciany. Tak, rzeczywiscie - powiedzial zmienionym glosem. Gam rozmarzyla sie, dajac upust emocjom: Jestesmy jak fale pedzone przez burze... Wielbimy ziemie, slepo kochamy ten swiat. Jesli nie daje on nam oparcia, tracimy spokoj... Milosc jest zaglada... Tak, tak, wiem o tym i nawet w to wierze... Milosc niesie zaglade. - Rozesmiala sie, cieszyla sie jak uczen, ktoremu udalo sie rozwiazac zadanie. - Walka... - Nagle urwala. Ktos niedawno to do niej wykrzyczal... Kto...? Jak sie nazywal...? Gdzie to bylo...? W pokoju hotelowym, pakowala do walizki bielizne, myslala o ucieczce, czula za soba ironiczne spojrzenie... Teraz nagle wszystko zrozumiala... Walka... Zaglada... Trzeba wracac... Natychmiast...! Pospiesznie, dlugimi krokami przeszla przez pokoj i zatrzymala sie przed lichtarzem, w ktorym plonelo siedem swiec. W wielkim skupieniu, z powazna mina zgasila jeden plomien. Odwrocila sie do Sejoura. Jest o wiele ladniej, kiedy gasimy swiece, niz gdy je zapalamy... - powiedziala. - Zawsze lepiej cos gasic, niz zapalac... Zgasmy swiatlo... Zgasila po kolei wszystkie swiece oprocz jednej. To ostatnia. Jest dokladnie taka sama jak tamte szesc... Ostatnia... Czemu to slowo ma tak silne zabar wienie emocjonalne? To, co ostatnie, zawsze nadaje zy ciu posmak tragizmu i niewazne, czy chodzi o poczatek, czy o zakonczenie. Spojrz, przez papierowe okna widac chinski ksiezyc... a tu plonie ostatnia swieca... Chodz -chwycila Sejoura za reke- popatrz... Czy ta swieca nie jest piekna...? To wspaniale byc ostatnim promykiem swiatla posrod nocy... Trudno o cos bardziej sentymen talnego... Pozwolimy jej umrzec, glupio, sentymentalnie, zamordujemy ja, bedziemy katami swiatla... - Zgasila swiece i nagle zaczela wymachiwac reka Sejoura. Ze sztywniala i zarazem rozdygotana mruczala: - Nie wiem, naprawde nie wiem... Chodz, ksiezyc ostudzi nam krew, jest przeciez zimny, a jego swiatlo zabija... Roztrzaskaj my go na kawalki, rzucmy sie w noc... Szarpala Sejoura za ramie, a on - blady jak trup -pozwalal jej na wszystko. Posiadl ja, a kiedy na chwile otworzyla oczy, szeptal, chcac uspokoic ja i siebie: To nie to... Nie to... Gam jednak mu sie wywinela, uniosla sie, przycisnela twarz do jego twarzy i mowila cos zupelnie niezrozumialego, po czym zaczela krzyczec: Zabij mnie...! Zabij! Nigdy! - bronil sie rozpaczliwie, a po chwili, pelen czulosci, obsypywal ja pocalunkami, namietnie piescil. Znam kogos, kto to zrobi - mamrotala, tulac twarz do poduszki. Zaczela spazmatycznie szlochac, plakala do rana. W drodze powrotnej Sejour zapytal: Zamierza pani opuscic statek w Hongkongu i udac sie stamtad do Singapuru? Tak, tylko skad pan...? - odparla zmieszana. Czuje, ze tak jest. Po chwili Sejour znow sie odezwal: Prosze, niech pani ze mna zostanie. - Widzac zdzi wienie w oczach Gam, zaczal pospiesznie wyjasniac: -Stala sie pani dla mnie niezbedna. Okazala sie pani sil niejsza od moich wyobrazen o swiecie... Juz nie trwam w zawieszeniu. Myslalem o tym przez dwie noce, zanim odwazylem sie to powiedziec. Ale i teraz nie wiem, jak zaczac. Dlatego posluze sie przykladem. Moje akumula tory sie wyladowaly - to byl prad o niespotykanej mocy. Zanim sie zorientowalem, zuzyl cala nagromadzona ener gie. Teraz maszyneria nie pracuje: calkowicie rozlado wane akumulatory sa bezsilne. Kola i tryby sie nie ob racaja... Nie ma pradu... Akumulatory juz go nie dostar cza, sa bezuzyteczne. Jesli pani odejdzie, maszyneria sie rozpadnie... Mowie to z ciezkim sercem, slowa ledwo przechodza mi przez gardlo. Gam wpatrywala sie w kolo sterowe parowca. Chinczycy jedli cos z czerwonych miseczek i gawedzili. Wokol panowala niezmacona harmonia... Wiem o tym - mowila Gam, cedzac slowa. - Ale odejde... Jesli cos sie z tego powodu rozpadnie, bedzie to z pewnoscia przykre i smutne... Jednak musze odejsc: nic innego mi nie pozostaje. Gam, oddajaca sie na pokladzie marzeniom, porazilo niespodziewane odkrycie. Bylo jak kadr wyciety z ostro naswietlonego filmu, jaskrawe i oczywiste wobec mglistych planow i oczekiwan: jazni nie ksztaltuja cele ani, tym bardziej, sposoby ich osiagania. Decydujacy wplyw wywieraja tutaj napiecia, ich emanacja, dzialanie najrozniejszych sprzezen potegujacych dynamike podskornych pradow. Stajemy sie iskrzaca dioda, prad zamienia nas w lampe fluorescencyjna. Osiagamy to dzieki napieciom. Jesli natomiast poszukujemy celu, napiecie nie jest potrzebne, nie tedy droga. Cel mozna osiagnac za pomoca sofistycznych sztuczek, wowczas jednak osiagniecie go nie przysporzy nam zadowolenia. Dazac droga pelna napiec, mozna na niej rowniez sprytnie ukryc cel; w takim postepowaniu jest jednak cos ze smiesznej ostroznosci, ktora kaze zapalic Panu Bogu swieczke i diablu ogarek. Kto zakresla sobie granice, mierzy kazda rzecz, wciaz liczac, kalkulujac, zachowuje sie jak skostnialy akademik i budzi odraze. Kto twardo trzyma sie wytyczonej drogi, nie zasklepi sie nigdy w jakims ciasnym kregu. Ale jesli kogos pociagaja silne emocje, potrafi je stopniowac, nie traktuje zyciowych zakretow jak tragedii, lecz dostrzega w nich jedynie mozliwosc jeszcze silniejszej ekscytacji, czlowiek taki nalezy do wyjatkowego gatunku. Dzieki napieciu i skrajnym emocjom mozemy wzniesc sie ponad wszystko -poszybowac nad dalekimi morzami ku coraz odleglejszym brzegom i w koncu wystrzelic w nieskonczonosc blekitu... Gam targal niepokoj. Nie mial on nic wspolnego z przeszloscia - zawsze tak mocno zyla terazniejszoscia, ze przeszlosc byla dla niej czyms co najwyzej podobnym do fali chlupiacej za rufa. Od dawna wiedziala, ze jesli chce zyc intensywnie, pelna piersia, musi chlonac kazda chwile, ulegac jej calym swym jestestwem, postepowac tak, jakby procz niej nic innego sie nie liczylo... Nic bardziej bezdusznego jak egoizm, ktory wciaz szuka dla siebie nowych podniet i fascynacji... Z drugiej strony, czy istnieje cos rownie prawdziwego, szczerego...? Potok slow wciaz nekal mloda kobiete... Skad sie braly...? Niezaleznie od slow biegly jej mysli... Kiedy do niej dotarlo, ze wszystko to jest rezultatem oporu, jaki stawila przed chwila, splonela rumiencem; w ten opor zaangazowala sie bez reszty, kazdym wlokienkiem swej natury - goracej i tym razem sklonnej wrecz do ataku. IX Lav alette, wyciag niety na lezaku pod markiz a, przyrzadzal sobie whisky z lodem i woda sodowa Wycisn al cytryne zmiesz al sok z woda, a owoc niedbal e rzucil na ziemie, po czym zanurz yl rece w stojacej obok misce, chwyci l recznik frotte i bez pospiec hu wytarl dlonie. Kie dy po chwili uniosl glowe, obok lezaka ujrzal Gam. Nie zdziwil sie ani troche, przywit al ja, jakby rozstali sie przed godzin a. Gam przygla dala mu sie uwazni e. Jego twarz niczeg o nie zdradz ala. P rzybyw a pani w sama pore -powied zial. - Gdyby sie pani nie zjawila, moje sprawy uleglyb y opoznie niu. Ale o tym pomow imy wieczor em. Moze teraz zechce sie pani przebra c. W pokoj ac h nic sie nie zmienil o, sa urzadzo ne zgodnie z pani upodob aniami. Chlopie c sie pania zajmie, jest na pani rozkazy . Ja tymcza sem wroce do moich zajec, a potem wtajem nicze pania w niezbed ne szczego ly. Wie czorem Lavalet te w kilku zdaniac h wyjasni l, ze chodzi o to, by zdobyc kilka waznyc h planow Trafily one do rak pewneg o Meksy kanina, ktory teraz negocj uje warunk i ich odstapi enia z dwoma urzedni kami angielskiego przedst awiciel stwa. W Kalkuc ie Lavalet te zamierza sie spotkac z jednym ze swych ludzi, ktory przedst awi go Meksy kanino wi. I tutaj wlasnie liczy na pomoc Gam. M usi sie pani dow iedz iec, o co cho dzi i jak dale ko Meksykanin posunal sie w pertraktacjach z Anglikami. Trzeba go wysondowac. Jest ostrozny i przebiegly. Ma tylko jeden slaby punkt... jak zreszta wiekszosc mezczyzn... Gam splonela rumiencem. Mysle o kobietach - ciagnal. - Jesli zrecznie pokie ruje pani rozmowa, na pewno sie z czyms zdradzi. Na tym wlasnie mi zalezy. Te plany sa bardzo wazne. Musi my zrobic wszystko, by je miec. I bedziemy je mieli. Gam zeszla do ogrodu. Nie odpowiedziala Lavalet-te'owi. Zamiast tego zawolala z dolu: Powietrze jest jak goraca kapiel...! Mozna by w nim utonac, zupelnie nie czuje gruntu...! Grunt, podstawa...! Niezle brzmi...!- odkrzyknal Lavalette, zlozywszy dlonie wokol ust. - Motyw...! Fundament...! Jak olow i klej...! Gam rozlozyla ramiona. Chce poplywac we fiordzie...! W krystalicznej wo dzie! - zawolala. Z tajemniczym usmiechem zerwala kil ka galazek tamaryndowca... Meksykanin zmierzyl Lavalette'a nieufnym spojrzeniem i, troche niezgrabnie, uklonil sie Gam. Podala mu reke, lecz tak, by nie mogl jej pocalowac. Kiedy mowil, blyskal jednym okiem, przy czym jego dlonie bezustannie sie poruszaly. Trzeba mu dac cos do picia - zadrwil Lavalette. - On po prostu musi trzymac szklanke, wtedy mu przej dzie. Widzi pani, ze nie zapomnialem o zadnej waznej sprawie. Zostawil Gam i udal sie na spotkanie ze swym agentem. Po kilku dniach Meksykanin zaprosil ich do siebie. Przez caly czas mowil wylacznie do Gam, probujac obudzic jej zainteresowanie. Traktowala go chlodno, nawet oschle. Lavalette ja obserwowal; po pewnym czasie zaproponowal siedzacej obok kobiecie, by wyszla z nim na taras. Kiedy Meksykanin zobaczyl, ze zostal w pokoju tylko z Gam, sprobowal skrocic dystans. Gam zrobila sie wyniosla, nie zwazala na jego slowa. To go zabolalo, zmieszal sie, zapomnial tak dalece, ze kilka razy wymienil Lavalette'a. Odpowiedz Gam byla lodowata, Meksykanin musial wstac. Gam chciala go zranic, obudzilo sie w niej jakies trudne do wytlumaczenia okrucienstwo. Pospieszyl za nia, chwycil ja mocno za ramie i probowal sie usprawiedliwiac. Gam wciaz stala bez ruchu, plecami do niego. Odwrocila jedynie glowe i bez slowa, pelna pogardy, wpatrywala sie w reke trzymajaca jej ramie. Meksykanin, zawstydzony, puscil ja. W tej samej chwili pod jakims pretekstem zjawil sie Lavalette. Natychmiast sie polapal, ze Gam wlasnie odparla zakusy Meksykanina. Teraz w napieciu patrzyla, co zrobi Lavalette. Ku jej zaskoczeniu zareagowal ostro i Latynos uslyszal kilka cierpkich slow. Nastepnie La-valette podal ramie Gam i poprosil o ich okrycia. Na drugi dzien Lavalette slowem nie wspomnial o zajsciu, co troche speszona Gam wprawilo w zdumienie. Nie przypuszczala, by cos sie mialo zmienic; dlatego, czekajac na kolejny ruch Lavalette'a, nie czula sie zbyt pewnie. Czekala - wiedziala bowiem, ze tylko milczenie moze nadac sprawom wlasciwy bieg. I pewnego dnia Lavalette zaczal: -Niebawem znow sie spotkamy z Meksykaninem. Usprawiedliwial sie i prosil o wybaczenie z powodu tamtego incydentu. Calkiem zapomnialem pogratulowac wspanialego stylu, w jakim spowodowala pani te decydujaca przemiane. Przedtem Meksykanin mi nie ufal, pani zreszta tez. Teraz czuje sie pewien swego, sadzi -tu Lavalette ironicznie spojrzal na Gam- ze gdybym czegos od niego chcial, odnosilbym sie don zgola inaczej. Uslyszawszy te przewrotne slowa, Gam wolala niczego nie mowic. Ograniczyla sie do pytania: Kiedy sie spotykamy? Za dwa dni. U mnie. Rozmowy miedzy Meksykaninem a dwoma Anglikami zaszly tak daleko, ze tego wieczoru koniecznie musimy go sklonic do zwierzen. Nalezy sie spodziewac, ze wszystko, co dotyczy strony przeciwnej, bedzie juz sfinalizowane. Gam bawila sie wstazka. A jesli termin nie bedzie mu odpowiadal? Na pewno bedzie... I moze znow pani sprobuje... Zreszta nie ma innej drogi: musi pani zastosowac jakis wybieg, dzieki ktoremu dopniemy swego. Wybieg... Mozliwe... O, tak... Gam miala wrazenie, ze spoza tych niewinnych, zartobliwych slow wyziera cos jeszcze. Nie chciala tego, czula sie jednak spieta. Cichy szczek oreza zapowiadal walke... Kiedy doszlo do spotkania, w zachowaniu Meksykanina wobec Gam mozna bylo zauwazyc niemal pokore. Gam starala sie byc dla niego mila. Meksykanin nabral do niej zaufania i co rusz rzucal jej szczere, cieple spojrzenia. Wzruszyl ja, pozwolila mu sie zatem poprowadzic do stolu. Siedzialo tam jeszcze kilku ludzi, ktorzy bardzo sie o cos spierali. Lavalette byl niezwykle uprzejmy. Korzystajac z okazji, chytrze zmruzyl oko i usmiechnal sie do Gam, przez co troche zbil ja z tropu. Wydawalo jej sie, ze nie dorasta do tych jego naglych przeobrazen. Swa demoniczna osobowoscia czesto ja przygniatal; kiedy jednak Gam chwytala za bron i, bezpiecznie opancerzona, zamierzala podjac walke, wtedy nagle, jak psotny chlopiec, Lavalette jej umykal. Czula sie bezradna wobec czlowieka, ktory bywa tak nieobliczalny - beztrosko odwraca porzadek spraw, stawia je na glowie, bawi sie nimi. Gdy juz cos wpadlo mu w rece, Lavalette nigdy sie tego nie wyrzekal; za to go podziwiala. Naraz odkryla, ze znaczy to wiecej od nerwowej ciekawosci i wewnetrznej energii Clerfayta, ze tym samym Lavalette przerasta rowniez gleboko ludzkiego Kinsleya. Dzieki tym cechom swej natury poruszal do glebi; one tez zreszta tkwily gdzies blisko dna, gdzie kazda rzecz ma takie samo oblicze i wszystko stapia sie w jednosc; bez watpienia jednak byla to natura nieobliczalna, wiarolomna i wierna zarazem... Jak zycie. Byl przy tym odporny na jakikolwiek atak: gdy tylko ktos sie zblizal, jak Proteusz przybieral coraz to inna postac. Gam zauwazyla, ze i w niej drzemia podobne mozliwosci. Dostrzegala, jak trudno ja zranic, wobec czego wszelki atak moze ujsc bezkarnie; cieszylo ja to, ale uznala, ze ma do czynienia z ladunkiem wybuchowym... I postanowila go rozbroic... Wedrzec sie w glab siebie, podkopac sie i zdetonowac bombe... Potem zapewne ogarnie ja smutek... Tylko czy potrafi...? Czy nie wkracza na sliski, trudny teren...? Czy jej odpornosc sie nie kruszy, nie widac pekniec...? Z wyrozumialoscia sluchala bojazliwych usprawiedliwien Meksykanina. W koncu miala dosc i jednym, niedbalym gestem zdecydowala sie przekreslic tamto nieporozumienie, po czym sprobowala sie dowiedziec czegos o ojczystym kraju Latynosa. Meksykanin wpadl w zachwyt i odtad procz towarzystwa Gam nic juz dla niego nie istnialo. Kiedy podano do stolu, wzial ja pod ramie i poprowadzil do jadalni; odmowil rowniez udzialu w grze, do ktorej goscie zasiedli w sasiednim pokoju. Gam zapytala go, czy kocha swoj kraj. Odparl, ze malo co kocha rownie mocno. Nie pytala, co jeszcze procz ojczyzny mial na mysli. Rozmowa sie jednak nie urwala: teraz Gam chciala sie dowiedziec, kiedy zamierza wrocic do siebie. Meksykanin odpowiedzial, ze za kilka tygodni - ma tutaj do zalatwienia jeszcze kilka spraw, choc wlasciwie juz tylko jedna; potem chce wracac. Gam nie dociekala, o co chodzi, zadala jednak kolejne pytanie: Mowi pan, ze to tylko jedna sprawa. Wiec chyba bardzo wazna? Tak, bardzo wazna... I bardzo zyskowna. Jakis wynalazek...? Niezupelnie. Rzecz dotyczy kwestii militarnych... Interesujace. Z pewnoscia tez niebezpieczne? - Gam smiala sie w duchu. Wiedziala, ze powinna dalej wypytywac Meksykanina. Naraz jednak nabrala ochoty, by zrobic cos wrecz przeciwnego: postanowila go ostrzec. Kiedy przypadkiem obok przechodzil Lavalette, zawolala go. Nasz przyjaciel jest bardzo nieostrozny - oznajmila z wyjatkowo szerokim usmiechem. - Zna wiele waznych tajemnic... Ku jej zaskoczeniu nie okazal najmniejszego zdziwienia. Chwycil dlon Gam i nakryl nia jej usta. Jednoczesnie zatroskanym glosem rzekl do Meksykanina: Powinien pan wiec zachowac milczenie. Juz samo tylko myslenie o takich sekretach moze sie okazac ryzy kowne. Poza tym chyba pan wie - tutaj ze zrozumieniem pokiwal glowa - ze najlatwiej wygadac sie przed kobieta. Ciesze sie, ze zjawilem sie w pore i moge pana ostrzec. Lepiej niech pan z nami zagra, to bezpieczniejsze i - drwia co spojrzal Gam w oczy- latwiejsze... Gam miala wrazenie, ze krew rozsadza jej skronie. Lavalette przejrzal jej zamiary i zdemaskowal ja. Ze stoickim spokojem zrobil to, co sama zamierzala: ostrzegl Meksykanina. Wytracil jej orez z reki; teraz byloby zabawnie jeszcze raz pokrzyzowac jego zamiary. Przez te porazke wydawalo sie jej, ze nadazanie za pragnieniami Lavalette'a stalo sie czyms w rodzaju obowiazku. Ogarnelo ja jakies szalenstwo, cos sie w niej burzylo, kotlowalo i Gam nie miala pojecia, z ktorej strony nadciaga nawalnica. Usmiechala sie jednak do Meksykanina i choc myslami zupelnie nieobecna, potrafila sie swietnie skoncentrowac. Grala komedie z wirtuozeria tak olsniewajaca, ze oslupiala ze zdumienia, pytala sama siebie: Czy na pewno ja to mowie...? Czy ten teatr to moje dzielo...? Patrzyla na siebie, jakby byla obca osoba, nauczycielem, ktory nagle znalazl sie w szkolnej lawce obok zdumionego ucznia; miala wrazenie, ze promieniuje energia, rzuca wokol siebie jakis czar, ze pierwszy raz w zyciu doswiadcza czegos podobnego. Przez caly czas zachowywala wewnetrzny chlod, wszystko to dzialo sie poza nia, na zewnatrz jak prawdziwy aktor uzyczala jednak tej kreacji swego glosu i ciepla. Oszolomila Meksykanina, ktorego rozpieralo szczescie: uwazal, ze to jego towarzystwo wprawilo Gam w ten wyjatkowy nastroj. By dotrzymac jej kroku, czesciowo sie odkryl i uchylil przed Gam rabka swych tajemnic. Kiedy Gam demonstracyjnie okazywala brak zrozumienia, przysunal sie do niej i z powazna mina objasnial szczegoly. Zadowolony, ze wywarl wrazenie, w przeswiadczeniu, ze mimo to niczego nie zdradzil, bo przeciez o niektorych sprawach ledwo napomknal, caly czas przy tym panujac nad rozmowa, rozsiadl sie wygodnie i rozkoszowal slodkim przekonaniem o swej waznosci. Gam tymczasem nie mogla sie skupic i wkrotce poczula znuzenie. Grajacy opuszczali sasiednie pokoje i przychodzili sie pozegnac. Lavalette wydal Tamilowi kilka polecen i zwrocil sie do Gam: -Prosze wybaczyc, musze jeszcze cos napisac... Pani tez zapewne niebawem opusci to meczace towarzystwo... Spodziewam sie, ze jutro rano zobacze pania wyspana i wypoczeta... Tamil czyscil meble. Co jakis czas podnosil glowe i zerkal na nia blyszczacymi oczami. Gam pograzyla sie w myslach. Chlopiec ostroznie przemykal sie miedzy sprzetami. Skape swiatlo rzucalo na sciane jego cien, ktory, powiekszony do groteskowych rozmiarow, to sie zabawnie wydymal, to gwaltownie sie kurczyl. Gam dostrzegla gre cienia i - trwajac w bezruchu - uwaznie ja obserwowala... Tamil przerwal na chwile prace i przygladal sie jej smutnym wzrokiem. W koncu go zauwazyla i skinieniem reki dala do zrozumienia, ze ma sie zblizyc. Kiedy podszedl, poglaskala jego gesta czupryne. Byla wyczerpana, lecz i ulegla cudownej potrzebie darzenia czuloscia. Pora spac... Najwyzszy czas sie polozyc... - powie dziala. Weszla na schody prowadzace do pokoi Lavalette'a. Z trudem, jakby wspinala sie na jakis szczyt, pokonywala kolejne stopnie. Porecz, ktorej sie trzymala, przypominala pomost o dziwnej konstrukcji, wskazujacy droge w nieznane. Galki wienczace zalamania balustrady groznie szczerzyly zeby, wykrzywialy sie w grymasie pochlebstwa. Ponad glowa Gam sunela ciemnosc, ktora chwilami zdawala sie plynac niczym rzeka, innym znow razem stygla w bezruchu. Potem byly drzwi... Gam musiala je otworzyc... Tyle razy, wchodzac albo wychodzac, otwierala jakies drzwi... Teraz bylo to wyjatkowo trudne... Lavalette zapisywal w cienkim notesie jakies cyfry. Gam ledwo trzymala sie na nogach. Nie miala pojecia, dlaczego drza jej kolana, musiala sie na czyms oprzec, bala sie, ze zaraz zemdleje. Po chwili sie odezwala: Chodzi o budowe fortow wokol Hongkongu i plany rozmieszczenia nowych pol minowych na wodach Gibraltaru. Czy udalo sie pani dowiedziec, ile Anglicy mu oferuja? Gam wymienila sume. Lavalette chwycil sluchawke telefonu i dyktujac same tylko cyfry, nadal pilny telegram. Dziekuje, teraz wiem wszystko, na czym mi zale zalo - rzekl, odkladajac sluchawke na widelki. Po czym znow pochylil sie nad swymi zapiskami. Gam gwaltownie zrobila krok do przodu i podniosla rece. Lavalette wstal. Dzis powinna sie pani uspokoic... Dzis... Jutro znow bedzie pani knula zdrade... Cos takiego zawsze cudow nie podnieca. Tak juz musi byc... W przeciwnym razie... -Na moment sciagnal brwi, po czym potrzasnal glowa. Jego dlon spoczela na ramieniu Gam. Rozpieral ja nieznany wczesniej rodzaj szczescia. Czula dziwaczne pomieszanie bezsilnosci, przekory, tkliwosci i nienawisci; wsparta czolem o ramie Lavalette'a, cala sie w niego wtulila. Tak bardzo cie kocham... - mruczala. Przyjalem, ze w pertraktacjach z Anglikami Meksykanin posunal sie tak daleko, ze w tej chwili wszelkie proby pozyskania go nie mialyby sensu. Spowodowalem jedynie, ze przekazano mu sume, o ktorej pani wspomniala. Ale to tylko ze wzgledu na pania; jesli chodzi o mnie, uwazam, ze to niekonieczne. Dzieki wplacie uda sie jednak dosc latwo odwrocic od nas wszelkie podejrzenia. Jakie podejrzenia? Podejrzenia o kradziez. Tej nocy Tamil ukradl Meksykaninowi plany. Sa tak wazne, ze zdecydowalem uciec sie do gwaltu. Ma pan te plany? Oczywiscie. Teraz tylko musze je stad wywiezc. Na podroz statkiem jest juz za pozno. Meksykanin postawil na nogi tajne sluzby juz w godzine po tym, jak plany znikly. Wszystkie odplywajace parowce beda obstawione. Za trzy dni dostanie pieniadze. Wtedy my juz bedziemy daleko. Po co pan to robi? Po co? Coz za pytanie; wszelkie pytania w rodzaju po co, dlaczego, sa po prostu nudne... Pan sie naraza, grozi panu powazna kara... To szpiegostwo. Wlasnie dlatego to robie, choc o charakterze mojej dzialalnosci przesadzil przypadek. Rownie dobrze mogl bym stanac na czele ekspedycji penetrujacej dziewicze dzungle Konga. Tam jednak mialbym do czynienia wy lacznie z Murzynami i ryzyko lezaloby, ze sie tak wyra ze, bardziej na zewnatrz niz wewnatrz: wiazaloby sie z obawa o wlasna skore, a nie z przygoda o charakterze intelektualnym. Wystarczyloby rozporzadzac dostatecz na liczba broni palnej. Tymczasem tutaj wszystko wy glada inaczej. Niebezpieczenstwo ekscytuje, by posluzyc sie wyswiechtanym mieszczanskim frazesem, nadajacym calej sprawie niedobry wydzwiek... Prozno jednak gdzie indziej szukac rownie podniecajacych przygod, zaskaku jacych sytuacji, groznych, nieoczekiwanych zwrotow... Inne motywy nie sa dla mnie istotne... Ale zdaje sie, ze zrobilo sie chlodniej... Trzeba sie zbierac... Bylo juz ciemno, kiedy Lavalette, z dala od miasta, zawrocil samochod. Na pelnym gazie popedzil z powrotem tam, gdzie z czarnego jak sadza mroku swiatlo reflektorow wydobylo wapienna biel murow. Jestesmy na cmentarzu. Jeszcze go pani nie widzia la - powiedzial i zatrzymal auto. Wydawalo sie, ze groby za murem oddziela od swiata cala epoka. Nocne niebo, rozmigotane tysiacem gwiazd, rozposcieralo sie nad cmentarzem niczym kopula. Ksiezyca ubywalo, polokragla tarcza swiecila jednak na tyle jasno, ze zupelnie dobrze bylo widac cala okolice. Lavalette ujal Gam za ramie i wskazal na groby. Hinduisci wierza w wedrowke dusz. Ich wiara przekonuje bardziej od tej, ktora glosza nasi kaplani. Mimo to cmentarz zawsze nas wewnetrznie wycisza. Temu miejscu przypisujemy ostatnie slowo. Tutaj tez, uswiadomiwszy sobie daremnosc naszych wysilkow, najczesciej rezygnujemy. To niepojete - rzekla Gam. Pod jej stopa zatrzeszczalo drewno. Cofnela sie wystraszona. Cos zachrobotalo. Lavalette schylil sie i podniosl jaszczurke. Okryty luska korpus wil mu sie w palcach, zwierze wydawalo skrzekliwe dzwieki. Szeroko rozwarlo pyszczek, ukazujac drobne, ostro zakonczone zeby. Lavalette postawil jaszczurke na ziemie. Tutaj wszystko sie konczy. Tracimy grunt pod nogami. Ci, ktorych ciala sie rozkladaja, kiedys zyli i oddychali tak samo jak my. Ale tylko glupiec moglby sie z tego cieszyc, ktos ograniczony umyslowo. Taki czlowiek chowa sie za uswieconymi pojeciami: opierajac sie na tezach, wedle ktorych kazde jednostkowe istnienie dazy ku smierci, tworzy na wlasny uzytek prosta regule, wspolbrzmiaca z jego wiara i ogladem swiata, dzieki czemu zyskuje spokoj. Oto, czemu sluzy czasem wiedza. Przez kogo jednak zycie przeplywa niczym rzeka, czyje zyly pulsuja zarem szkarlatnej krwi, ten zawsze, slyszac slowo "smierc", bedzie uwazal, ze stoi nad przepascia. Kto bowiem chlonie zycie pelna piersia, rowniez w tym wypadku nie znajduje miary. Czy istnieje slowo, za ktorym nie czailaby sie smierc? - odezwala sie Gam. Spojrz - Lavalette odepchnal Gam od siebie - stoisz przede mna w tym swietle, widze twoje rece, usta, nogi, na ktorych sie poruszasz... Jednak juz gdzies spod ziemi wyciagaja sie zachlanne dlonie, ktore chcialyby cie pochwycic, wciaz czyhaja, czekaja... Sa przerazajaco wytrwale... Piasek zasypuje ci stopy, ziemia sie podnosi, wola cie, za chwile sie rozstapi... Rozpada sie na tysiace atomow... Nie czujesz, ze grunt mieknie, ustepuje...? Ze powoli sie pograzasz...? Gam nie wytrzymala: szukajac ucieczki, roztrzesiona, z calych sil przywarla do Lavalette'a. Wiesz cos o cialach spoczywajacych tam, pod zie mia...? - ciagnal Lavalette. - Nad grobami unosi sie ru dawa poswiata rozkladu, z mogil wydobywaja sie budzace zgroze, wilgotne opary i zalegaja dookola. Napieraja na nas... W nas jednak kryje sie zycie, caly czas daje o sobie znac... Czujesz je przeciez... Twoje rece sa cieple, obejmuja moja szyje... Twoje tchnienie swiadczy, ze zyjesz, wargi ucielesniaja dusze. Podejdz blizej, bedziemy sie nawzajem ochraniac... Mocno, jakby chciala go przewrocic, Gam wcisnela sie w ramiona Lavalette'a. Widzisz tam te ziejaca jame...? - mowil. - Grob zo stal rozkopany. Sprochniala trumna sie zapadla... Zie mia sie osunela, posrod nocy rozlegl sie loskot i jek... Ale spojrz, wokol jamy wyrastaja juz kragle, opasle mogily, obficie czerpia z ziemi ohydne soki... Mgly bezladnie prze taczaja sie tuz nad ziemia, ryja w niej, usiluja sie dostac do pogrzebanych zwlok... Spojrz, jak sie nad mogilami klebi, zarzy, tli... tak wyglada niespelnione zycie, ciezko i bezglosnie pelzajace wsrod grobow, przerazajace w swym milczeniu... Gam przycisnela twarz do szyi mezczyzny. Braklo jej odwagi, by spojrzec za siebie... Chodz, chce sie przekonac, ze zyjemy- nalegal Lavalette. - Tamto milczenie oznacza smierc... Bedzie my krzyczec... Zycie jest jednym wielkim krzykiem, a my przeciez zyjemy... Plynie w nas krew, wraz z ktora roz chodzi sie cieplo... Zbliz sie do mnie... Czuje twoj oddech, dotykam skory... Co to...? Chodzmy stad... - Szarpal jej suknie. - Chodzmy... To chyba juz... Twoja skora... Twoj rytm i twoje zycie... Smieje sie z calego serca. - Urwal kawalek sukni Gam, cisnal go pomiedzy groby. - Rzu cam wam to na pozarcie. Milczcie. Wytrzeszczajcie zle, ponure slepia... Wypowiadam wam wojne...! Unosi mnie spieniona fala...! Wywrzaskuje zycie w wasza topiel...! Moj ryk to zycie...! Zadaje wam kleske...! - Pociagnal Gam miedzy groby. Potkneli sie i runeli na ziemie. Lavalette nie pozwolil jej wstac, sam uniosl sie na rekach. - Wci skam sie miedzy was... w odwieczny chlod! - wolal. - Jestem reka zaciskajaca sie na gardle, czepiam sie drzwi miedzy zyciem a smiercia...! Zycie plynie przeze mnie jak rzeka, tuli do cieplej piersi... chroni... Wciaz sie smieje. Smieje sie i plyne rwacym nurtem... Zamilkl, jeszcze tylko wymachiwal ramionami, wsciekal sie i wygrazal, obywajac sie bez slow, dajac upust falom rozpasanych emocji, ktore miotaly nim jak cyklon. W szeroko otwartych i blyszczacych oczach Gam odbijal sie ksiezyc; swiatlo zalamywalo sie w nich, tworzac niezliczone refleksy. Spojrzenie Gam znieruchomialo, oczy wpatrywaly sie w niebo, geste od gwiazd. Drzaly jej dlonie, cialem wstrzasaly dreszcze. Nadlecial wiatr, a wraz z nim pojawil sie chlod, od ktorego wilgotna mgielka zamienila sie w rose. Do wlosow Gam przylgnely jasne krople; wygladaly jak lancuszek drogocennych kamieni. Opadaly na groby z przedziwnym, ledwo slyszalnym szmerem. Gam naraz sie ocknela z lekkiego snu. Przed nia stal Lavalette. Prosze wybaczyc, ze pania budze. Zdaje sie, ze Meksykanin juz o wszystkim opowiedzial Anglikom, a ci sie domyslili, gdzie sa plany. Wiem juz, ze park jest oto czony. Nie mam czasu do stracenia. Za chwile komisarz i jego ludzie zaczna rewizje. Byloby wspaniale, gdyby ich pani przetrzymala chociaz kilka minut. Ja w tym czasie postaram sie uciec z wszystkimi waznymi papierami. Chlopiec bedzie wiedzial, jak mnie znalezc. Gam skinela glowa. Niech pan idzie - ponaglila go. - Mysle, ze mi sie uda. Pocalowal ja w reke, zajrzal w oczy i rozesmial sie. Jaki on mlody, pomyslala Gam. Sprezystym krokiem popedzil do domu. Z daleka, nim zamknal drzwi, jeszcze jej pomachal. Gam wolno poszla za nim. Ogarnialo ja podniecenie, czula, ze paralizuje jej ruchy. Zrobilo sie cicho. Podobnych, nabrzmialych bezdzwiecznym spokojem chwil Gam dotychczas nie przezyla. Wiedziala, ze za ta cisza czai sie niebezpieczenstwo, wyciaga pazury, prezy grzbiet jak kot szykujacy sie do ataku, napawa lekiem przed niewiadoma. Po chwili z tarasu dobiegly jakies bardzo ciche odglosy, cos szczeknelo, zabrzeczalo. Zaraz potem ktos zapukal; drzwi natychmiast sie otworzyly. Gam nie zwracala uwagi na to, co sie dzieje: wsparta o parapet patrzyla przez okno na park. Nie zapowiedziano mi tej wizyty... Istotnie, skladanie nieoczekiwanych wizyt wiaze sie jednak z charakterem naszej pracy - uslyszala. - Pozwoli pani, ze sie rozejrzymy... Gam podniosla ramie, jakby sie chciala zaslonic. Zaraz jednak sobie przypomniala, ze powinna grac na zwloke. Widze, ze jeden z panow nosi brytyjski mundur... Obaj sie przedstawili. To tlumaczy te szczegolna wizyte. Prosze powiedziec, czego panowie sobie zycza... Szukamy Lavalette'a. Zaluje, ale jestem w domu sama. Moga wiec panowie porozmawiac jedynie ze mna... Prosze spoczac... Anglicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i usiedli. Oficer nie spuszczal z oczu drzwi. Uprzejmie uklonil sie Gam, po czym zaczal mowic: Pani opanowanie zasluguje na szczery podziw, chce jednak, by pani wiedziala, ze dom jest szczelnie otoczony i nikt sie zen nie wymknie. Musi sie pani zgodzic na przeprowadzenie rewizji. Powody, dla ktorych jestesmy do tego zmuszeni, sa powazne: mamy uzasadnione podejrzenia, ze znajduja sie tutaj pewne dokumenty. Czy moje pokoje takze chcecie przeszukac? Niewykluczone. Z pewnoscia pani rozumie, ze tego rodzaju srodki stosuje sie tylko wtedy, gdy chodzi o cos naprawde waznego. Moge pani jedynie obiecac - tu znow zgial sie w uklonie - ze pani pokoje przeszukamy na koncu. I zrobimy to nadzwyczaj delikatnie, niczego nie naruszymy. Zalezy nam wylacznie na naszych rysunkach, procz tego o nic nam nie chodzi. Nie wiem, czy wolno mi o to prosic, chcialbym jednak, by nam pani towarzyszyla. Byloby najlepiej, gdybysmy mozliwie szybko znalezli dokumenty... Zaoszczedziloby to pani zbednych niewygod i komplikacji. Od dwoch dni, to znaczy niemal od chwili, kiedy dokonano kradziezy, rekwirujemy i kontrolujemy wszystkie przesylki odchodzace droga morska. Musze jednak szczerze wyznac, ze dotychczas niczego nie znalezlismy. Na pewno dokumentow nie udalo sie jeszcze stad wywiezc. Na dodatek pewna suma, troche za wczesnie przekazana czekiem bankowym, wskazuje slad... Prosze z nami... Oczywiscie... - Gam usmiechnela sie niepewnie. Nagle chwycila cienka ksiazke lezaca na biurku i wy rzucila ja przez okno, prosto w geste zarosla. Przez moment wydawalo sie, ze oficer za nia wyskoczy; powstrzymal sie jednak i odezwal glosem stanowczym i opanowanym: Ulatwia mi pani prace. To bylo zupelnie niepotrzeb ne... przeciez mowilem, ze dom jest otoczony. Czy w prze ciwnym razie rozmawialbym z pania tak spokojnie? Ksiazke przypuszczalnie juz znaleziono. Gam spojrzala na niego wzrokiem, w ktorym mieszaly sie chlod i zdumienie. Myli sie pan. Nie chcialam tylko, by ktos obcy grzebal w moich rzeczach, by moze nawet cos z tego mi zabrano. W ksiazce byly listy do mojego meza. Nie watpie - odparl ironicznie Anglik. - Ale pozwoli pani, ze ja z grubsza przejrze; powinienem to chyba zrobic, skoro przedstawia ona dla pani taka wartosc... Gam zobaczyla przed domem Tamila. Towarzyszyl mu angielski zolnierz. Zadrzala ze strachu, po chwili jednak odetchnela z ulga. Tamil byl sam. Mruzac oczy, przeslal jej blyskawiczne spojrzenie. Zrozumiala od razu: Lava-lette zdolal umknac. Panskie zachowanie sprawia, ze jestem zmuszona prosic, by ograniczyl sie pan wylacznie do tego, co nie zbedne. Nie mam zamiaru przedluzac tej rozmowy. Przyniesiono ksiazke, ktora Gam wyrzucila. Anglik skwapliwie ja chwycil, przekartkowal. Niczego nie znalazl i zaczal przegladac od poczatku. Kazda strone poddawal drobiazgowym ogledzinom, sprawdzal tekst. Na koniec zamknal ksiazke, rozdrazniony postukal w nia palcem i oddal Gam. Po co pani to wyrzucila...? Tu rzeczywiscie niczego nie ma. - Zdezorientowany patrzyl na Gam: nie mial pojecia, co o niej sadzic. Gam bez slowa wzruszyla ramionami. Podeszla do fortepianu. Nie mam ochoty na dalsze sledztwo. Prosze do tego pokoju przyslac kogos ze swych ludzi. Mam zamiar tu zostac. Podniosla klape fortepianu i wziela kilka akordow. Po trzech godzinach zaprzestano poszukiwan. Anglicy niczego nie znalezli. Oficer zdjal posterunki i zwrocil sie do Gam: Wyniki nie sa zadowalajace. Dlatego tez musze na pewien czas zawiesic sledztwo. Ale nie na dlugo... -Chcial cos dodac, byl przeciez mlodym mezczyzna; naraz jednak sie odwrocil i pozegnal. Czemu pan na mnie czeka? - zapytala Gam. Przed nami jeszcze dluga droga... Moze byloby lepiej, gdyby pan uciekal sam? Boi sie pani? Po twarzy Gam przemknal usmiech, zaraz jednak spowazniala. Boje sie o pana... To bardzo ludzkie... Nie ulatwie panu ucieczki, bede tylko przeszkadzala... W zadnym razie... Nie rozumiemy sie. Ze mna bedzie sie panu trudniej poruszac. Mowi dzis pani nie wprost, pani slowa maja grozny, symboliczny wydzwiek... - zauwazyl drwiaco Lavalette. To przypadek... Tym gorzej... Moglby pan juz byc w Malakce... To bez znaczenia... Powinien pan byc teraz na statku... Czy pani nie wie, ze moze mnie zatrzymac kazdy angielski urzednik, ze zna mnie polowa tutejszych Anglikow, ze w portach i na stacjach kolejowych kontroluje sie paszporty wszystkich Europejczykow, ze moj rysopis przekazano telegraficznie do wszystkich wazniejszych miejsc az po Georgetown, ze o tej porze roku wyjezdzaja stad Europejczycy, ktorzy tu mieszkaja, i nie ma nas wielu, ze - koniec koncow - powinienem przedostac sie przez Syjam do Kolumbii. To jeszcze nie jest odpowiedz... Powinna ja pani znac - sciagnal usta - na pewno bedzie pani spokojniejsza. Dodam, ze nie wszedlem na statek, ktory czekal na mnie z dala od portu, na morzu. Dodam jeszcze, ze na pewno by do tego nie doszlo, gdybym byl sam. Gam patrzyla na niego zaskoczona. Prosze zbyt wczesnie sie nie cieszyc - ciagnal spo kojnie Lavalette. - Dodam nawet, ze wlasnie pani jest powodem, dla ktorego nie wyjechalem jeszcze tej samej nocy. Dopiero wtedy sie zorientowalem, ze nasza znajo mosc zaszla zbyt daleko, by tak zwyczajnie wyjezdzac. Uznalem, ze najpierw musze uporzadkowac te sprawe; juz bowiem pani mowilem, ze czeka nas dluga droga i chcialem byc pani pewien. Poniewaz pieniadze przy szly za wczesnie, moj kaprys, by je przekazac Meksykaninowi, mial zaskakujace konsekwencje. To przekreslilo moje zamiary - podkreslam: zamiary, nie plany - i musialem je dostosowac do sytuacji. Pan nie jest mnie pewien... Doprawdy chwalebne, z jaka logika i uporem ciagnie mnie pani za jezyk. Nie bylem pani pewien, dlaczego jednak pani jest taka pewna, ze sama nie dala mi po temu powodow? Sa sprawy, ktore wystarczy tylko tknac i same ukladaja sie w pozadanej konfiguracji; inne trzeba mocno chwycic w garsc i poustawiac na wlasciwych miejscach. Twarz Gam pojasniala. Wczesniej bardzo sie pan staral, bym pana wlasciwie rozumiala... Oczywiscie, bo bez tych obszernych wyjasnien by sie nie obeszlo. Ale od dwoch minut przestalem sie tak bardzo starac. Teraz odpowiadam na pytanie, czego pani sie tak natarczywie domagala, i jak juz zaznaczylem, robie to wylacznie po to, by pania uspokoic. Kiedy staralem sie wyjasnic dlaczego, mowilem o sprawach, ktore pani na pewno zrozumie na opak... jaka kobieta postapilaby inaczej i slyszac cos takiego, by sie nie cieszyla... tych spraw jednak nie przemilczalem. To bardzo mile, ze jest pani przekonana, iz ma na mnie wplyw. Zaklada pani, ze przez to ograniczam sie w swych decyzjach. Otoz, madame, jesli cos postanawiam, a to sie wlasnie stalo, moja decyzja jest wylacznie kaprysem, choc- prosze sie wstrzymac z ewentualnymi zarzutami - podejmuje ja w rezultacie trzezwych przemyslen; to rodzaj interesu, jesli woli pani takie okreslenie. Uzywa pan mocnych slow... Aby mnie dobrze zrozumiano. Jest pani niezwykla* kobieta, a ja nie potrafie sie wyrzec tych silnych emocji, ktore byc moze - tu pomogl sobie troche sztucznym uklonem - wspaniale wypelnia nam kilka najblizszych tygodni... I to juz nie jest kaprys. Powiedzial pan to samo, tyle ze innymi slowami... Pozornie. Musimy dostrzegac niuanse, nawet jesli to wymaga od nas wysilku. Niuanse sa jedynie odcieniami koloru podstawowego. Wspaniale. Kolor podstawowy: terazniejszosc; temat: mgnienie chwili; bohaterowie, z ktorych bedzie pani zadowolona: pani - w danej chwili... Sofizmaty... Czym bylby swiat bez sofizmatow? Bo przeciez nie mozna go traktowac powaznie. Kto patrzy na swiat, na poly sniac, bezustannie balansujac na nieuchwytnej granicy snu i jawy, kiedy calym cialem zapragnie sie z tym swiatem zespolic, doznaje zwykle cudownych wrazen. Ach, ci filozofowie, ktorzy gardza sofistami i z powodu swej bunczucznej gadaniny nie potrafia zejsc na ziemie, by sie pozywic. My, sofisci, jestesmy od nich szczesliwsi... Rzucamy sie na pokarm... Sycimy glod aromatycznym miazszem zlocistych bananow, w restauracji Palace w Singapurze pochlaniamy mieso czerwonych homarow, zjadamy jasne plastry ananasow, cieszymy sie, kiedy malpy zrzuca nam z drzewa orzechy palmy kokosowej, a potem zasiada w krag, podobne do naszych prehistorycznych przodkow... Sa jedynie wspomnieniem przeszlosci, o ktorej nie powinnismy myslec... Przestroga... Ewolucja wcale nie zaszla tak daleko... Glod jest doprawdy czyms boskim... Gdyby nie on, do dzis nie zeszlibysmy z drzew... Odwieczny glod... Lavalette rozlupal kleszcze homara, Gam zapamietale sciagala skorke z bananow, dobierala sie do ananasa. I oboje nikogo innego nie dopusciliby teraz do stolu. Lavalette zamierzal w Malakce lub Port Dickson znalezc jakis statek, ktory plynalby na Sumatre. Do morza bylo niedaleko, wiec juz tego samego dnia wieczorem weszli na poklad parowca kursujacego wzdluz wybrzeza. Cala zaloga, nie wylaczajac kapitana, skladala sie z Chinczykow. Gam i Lavalette byli jedynymi bialymi na statku. Kapitan wskazal im male pomieszczenie, w ktorym znajdowalo sie tylko kilka krzesel. Panowal tam straszliwy zaduch. Lavalette kazal Tamilowi przyniesc dwa hamaki wyplatane z lyka i ruszyl na gorny poklad, przeciskajac sie pomiedzy lezacymi pokotem ludzmi. Nadepnal przy tym na jakiegos Chinczyka, ktory zwinal sie z sykiem jak waz, po czym nagle skoczyl na rowne nogi i wytrzeszczyl oczy. Lavalette udawal, ze niczego nie widzi, kiedy jednak wiazal hamaki, uwaznie Chinczyka obserwowal. Gdy pomogl Gam sie ulozyc, skinal na Tamila. Kazal mu pilnowac kapitana: gdyby chlopiec dostrzegl cos podejrzanego, natychmiast mial o tym meldowac. Potem sam sie wyciagnal w hamaku i odbezpieczyl rewolwer. Ksiezyc oswietlal poklad, zrobilo sie jasno niemal jak w dzien. W powietrzu unosil sie mdly, slodkawy zapach: siedzacy w kucki Chinczycy palili opium. Lancuchy i liny rytmicznie ocieraly sie o drewno, nocna cisze zaklocalo jedynie posapywanie maszyn. Naraz mignal jakis cien, promien swiatla padl na czyjes plecy, ktore znikly w mroku. Nagle pojawil sie Tamil. Oznajmil, ze kapitan zywo z kims rozprawia. Lavalette kazal mu pilnowac Gam. Po kilku minutach rozlegly sie ciche, posuwiste kroki. Kapitanowi towarzyszylo dwoch mezczyzn. Kryli sie za kominami i starali sie zaskoczyc Lavalette'a. Pozwolil im sie zblizyc, zaczekal, az wylonia sie z cienia. Kiedy swiatlo ksiezyca wydobylo z mroku trzy postacie, odezwal sie stlumionym glosem: Stop - hands up... Zaskoczeni napastnicy podniesli rece. Jesli ktorys sie ruszy, potraktuje go kula... Kapi tan do mnie... Czego chcecie? Chinczyk wyszczerzyl zeby, belkotal cos o liscie gonczym i nagrodzie, po czym wskazal czlowieka, ktory poznal Lavalette'a. Jak wysoka jest nagroda? Kapitan wymienil znaczaca sume. Klamiesz - rzekl Lavalette. - Wiem dokladnie, jaka jest nagroda. Mow prawde, bo strace cierpliwosc. Chinczyk sie przestraszyl. Podal dwa razy nizsza kwote. Tyle samo dostaniesz ode mnie. W zamian zatrzymasz sie godzine przed Malakka, spuscisz lodz i odstawisz mnie na lad. Zrozumiales? Tak... Twoje szczescie. I nie zycze sobie, by mi ktos przeszkadzal... Chinczycy odeszli. Lavalette odetchnal i rzucil okiem na Gam, ktora przez caly czas spala. Potem dal Tamilo-wi bron i kazal mu pilnowac kapitana. Nic jednak juz sie nie wydarzylo... O swicie lodz dobila do brzegu. Lavalette rzucil sternikowi pieniadze i zaczekal, az odplynie statek. W koncu odwrocil sie do Gam. Jest trudniej, niz sie spodziewalem, a przede wszystkim mniej wygodnie. Teraz, kiedy Chinczycy wie dza, gdzie jestem, nie ma mowy o wykorzystaniu zadne go z portow. Musimy stad zaraz uciekac: nasi znajomi zechca, byc moze, drugi raz zarobic i zaalarmuja Angli kow. Ci zas maja pod bronia co najmniej kilku sikhow, ktorzy moga nam skomplikowac zycie. Musimy isc przez gory. Udalo sie znalezc kilku tragarzy: kucharza, dwoch Syngalezow i czterech chinskich kulisow. Tamil zdobyl gdzies dwukolowe taczki i niebawem cala grupa wyruszyla. Budzil sie, coraz jasniejszy, dzien. Wzdluz drogi ciagnely sie plantacje kawy. Potem pojawily sie kopalnie cyny. Chinscy robotnicy wyciagali z szybow kosze i worki urobku, po czym wytrzasali je do odeskowanych rynien. Silny strumien wody oddzielal rudonosna ziemie od piasku. W poblizu znajdowaly sie nieduze, opalane drewnem piece, w ktorych wytapiano cyne i formowano ja w dlugie sztaby. W Kuala Lumpur Lavalette uzupelnil zapasy. Nastepnie nieduza karawana skierowala sie do Kuala Kuba, a stamtad w gory. Po nocy spedzonej w bungalowie wczesnym rankiem rozpoczela sie wspinaczka. Gam scisle okrecila lydki impregnowanymi owijaczami, by sie zabezpieczyc przed pijawkami, ktore wypelzaly zewszad, z krzakow, z ziemi, i mocno przysysaly sie do kazdego odkrytego kawalka skory. Padal deszcz, w koronach drzew klebila sie gesta mgla. Lavalette kroczyl obok osla niosacego na grzbiecie oslonieta palankinem Gam; przestrzegal ja, by nie odrywala pijawki, ktora lapczywie wpila sie w jej reke, gdyz pozostanie bolesna rana. Przypalal pijawke papierosem, az skrecila sie i odpadla. Powinienem byl odeslac pania do Sajgonu - rzekl. Musi byc z panem zle, skoro przychodza panu do glowy takie sentymentalne pomysly. Przeciwnie. Nieznane niebezpieczenstwo mnie podnieca. Staram sie przechytrzyc nie lada przeciwnika, ktory w dodatku ma nade mna przewage. To mi wynagradza wszystkie trudy. Pania przygoda chyba mniej wciaga, dlatego moze bardziej odczuwa pani niewygody podrozy. O, bynajmniej... uwielbiam silne emocje... - odparla Gam, obrzucajac Lavalette'a szybkim spojrzeniem. W srodku dnia marsz stawal sie szczegolnie uciazliwy: z nieba lal sie zar. Karawana musiala przechodzic w brod przez liczne rzeki i strumienie; podczas jednej z przepraw Gam wpadla po szyje do wody. Lavalette chwycil z jednej strony, syngaleski tragarz z drugiej i wyciagneli ja na brzeg. Otrzasnela sie ze smiechem i utrzymywala, ze slonce ja wysuszy. Kiedy jednak Lavalette uraczyl ja dlugim wywodem o okropnosciach malarii, wystraszona zrzucila mokra odziez. Tamil przyniosl stalowy kufer z bielizna i Gam, wciaz rozpromieniona, miala okazje zakosztowac uroku przeciwienstw: w sercu Indo-chin, w glebi pierwotnych lasow, wkladala na siebie cienkie jedwabie pachnace angielskimi perfumami. Zmiana ubrania dodala jej skrzydel. Zeskoczyla z osla i szla obok Lavalette'a. Gawedzili. Niewiarygodne, jak bardzo nasz nastroj - mowila Gam - cos przeciez najzupelniej wewnetrznego, sumaryczny efekt doznan ducha, zalezy od tego, co dzieje sie na zewnatrz. Zmieniam ubranie, czuje na sobie suchy jedwab, wdycham zapach swiezej bielizny... i ogarnia mnie radosc. To jedna ze sztuczek, jakie stosuje wobec nas zycie -odrzekl Lavalette. - Laczy sprawy drobne z waznymi, wyszukuje zwiazki miedzy tym, co tkwi najglebiej, i tym, co na samej powierzchni... A przy tym, myslac o sprawach najistotniejszych - o, nieslychanie wrecz istotnych! - pelnych tresci wyznacznikach naszej jazni, potrzasamy glowa i nie wierzymy w te zwiazki, poniewaz uwazamy, ze sa po prostu niemozliwe. Dlatego tez nigdy nie znajdujemy wlasciwego klucza... Nie jestesmy panami, lecz jedynie urzednikami zycia. Jeden bywa marudny, inny przedsiebiorczy, trzeci znow to typowy gryzipiorek, wszyscy jednak na sluzbie. Nasza jazn kieruje sie instynktem, nie logika - ciagnal. - Najsmieszniejsze w tym wszystkim jest zadufanie ludzi kupczacych logika, ktorym sie wydaje, ze potrafia myslec. Nazywaja to filozofia i winduja na piedestal. Jakby nie pomysly mialy rozstrzygac, lecz opierajacy sie na nich system, ktory dla mieszczucha jest wygodnym pomostem: dzieki niemu moze on dotrzec, dokad chce... nadal nie rozumiejac niczego. A to dlatego - niech Budda bedzie pochwalony- ze zycie strzeze swych tajemnic i nie kazdego do nich dopuszcza. Zrozumiec mozemy tylko to, co potrafimy odczuc. Przy czym niekiedy sprawy przybieraja zabawny obrot i miewamy do czynienia z prawdziwymi komediami omylek... Na naszej drodze pojawiaja sie drzwi. Jesli ktos chce isc dalej, musi je otworzyc. Drzwi sa masywne, ciezkie, zaopatrzone w zamki i rygle... Kupczacy logika probuje je otworzyc lomem. Drzwi nie ustepuja. Czlowiek swiadomy lekko je popycha -otwieraja sie natychmiast. Ale... nie powinnismy za czesto mowic o tych sprawach... Wystarczy, ze robia to inni - rzekl Lavalette i gwizdnal jak lesny golab. Gam z uniesiona glowa nasluchiwala odpowiedzi ptaka. Dopiero teraz zrozumiala, jak to sie dzieje, ze Lava-lette niespodziewanie zamienia sie w mlodego chlopca, ze czesto cos w nim nagle peka i dorosly mezczyzna zachowuje sie naiwnie jak dziecko. Pojela, ze kazda bujna natura ma podwojne oblicze, a tylko przecietnosc jest zawsze taka sama... W koncu, przez podmokle pola ryzowe, karawana wyszla nad Perak. Wiejski panghulu poprowadzil gosci na nocleg do bungalowu. Nim do niego doszli, uslyszeli za soba mlody glos wolajacy po angielsku. Spomiedzy drzew wypadl jakis jezdziec machajacy szerokim slomkowym kapeluszem. -Europejczycy...! Co za niespodzianka...! Musicie zamieszkac u mnie! Zatrzymal sie i przedstawil, nazywal sie Scrymour. Prosil, by uwazali sie za jego gosci tak dlugo, jak tylko zechca, i zaprowadzil ich do swego domu. Na wezwanie gospodarza przybiegly japonskie sluzace, ktore zaprowadzily Gam i Lavalette'a do kapieli. Potem Scrymour pokazal im swa posiadlosc. Na plantacjach kauczuku uwijalo sie wiele osob. Biale, ostre naciecia na korze drzew przypominaly szkielety ze zdjec rentgenowskich. W cynowych konwiach Malajki przenosily lateks do koagula-tora. Jedna z nich blysnela okiem w strone Lavalette'a. Jaka zgrabna - rzekl Lavalette do Scrymoura. Scrymour spokojnym glosem zawolal dziewczyne i poprosil ja, by przygotowala samisen - wieczorem goscie posluchaja muzyki. Dziewczyna skwapliwie skinela glowa i pobiegla do siebie tak predko, ze omal nie zgubila sarongu. Pomaga przy zbiorze kauczuku - rzekl Scrymour. - Na stale jednak pracuje w domu. Za domem, w szklanej przybudowce, Scrymour urzadzil serpentarium. Otworzyl drzwi i ze srodka buchnal stechly zaduch. Za gruba szklana szyba, zwiniete wokol suchych konarow, zwisaly sklebione cielska wygrzewajacych sie gadow. Powoli, z sykiem podnosily obrzydliwe waskie lby i w niepojety sposob, ponad cetkowanym cialem, odginaly je w tyl. Nagle Gam zrozumiala, dlaczego te stwory sa takie obce i przerazajace: nie mialy nog ani rak. Wbrew prawom, ktore obowiazuja ludzi, sunely z jakas przedziwna, budzaca lek sprawnoscia, potrafily samym koniuszkiem dlugiego, pozbawionego konczyn tulowia owinac sie wokol galezi i drwiac z sil grawitacji, korzystajac z tej watlej podporki, siegac oslizlym cialem w odlegle miejsca, budowac z niego mosty miedzy drzewami. To byla kondensacja zycia w jego najobrzydliw-szej postaci. Wsrod lisci odrazajaco wila sie anakonda; spomiedzy rozrosnietych korzeni wypelzaly swiete pytony; z konara zwisal nieruchomo dlugi Boa constrictor; wokol pni poowijaly sie piekne niczym Lucyfer kobry krolewskie, Lavalette zwrocil uwage Gam na czarnego, nitkowatego weza o ciele zaledwie centymetrowej grubosci, lezacego na ziemi tuz obok szyby. Cobra capella - odezwal sie Scrymour. - Najniebezpieczniejszy ze wszystkich. Jego ukaszenie to pewna smierc. Waz powoli sunal po piasku. Lavalette postukal palcami w szybe; kobra uniosla glowe i zaczela kasac. Czyjas ciemna dlon odepchnela reke Lavalette'a - do gosci dolaczyla Malajka, ktora z przerazeniem patrzyla na te scene. Pan umrze... To smierc... Przesad tubylcow - zasmial sie Scrymour. - Kobry sa dla nich swiete. Kiedy wrocili do domu, przy stole krzatala sie jakas polkrwi Chinka. Gdy ujrzala nadchodzacych, chciala natychmiast uciec. Lavalette jednak ja zatrzymal. Prosze pozwolic panskiej przyjaciolce, by spokojnie z nami zjadla - rzekl do Scrymoura. Nie jest przyzwyczajona - padla odpowiedz. Na wsi siala spustoszenie malaria. Scrymour zajmowal sie leczeniem: mial duzy zapas chininy i innych lekarstw, ktorymi hojnie obdzielal potrzebujacych. Opowiadal, ze wlasnie Chinczycy sa najmniej odporni. Poddaja sie przy pierwszym ataku choroby i pokornie czekaja na smierc. Chinka postawila na stole herbate i whisky. Scrymour pil wielkimi lykami. Od tygodni nie ogladal bialej kobiety i byl teraz lekko rozgoraczkowany. Gam wykorzystala dzien odpoczynku na przejrzenie zawartosci stalowego kufra i wlozyla toalete, w ktorej nawet w St. Germain zrobilaby furore. Po emocjach dnia czula sie wewnetrznie wyciszona i odprezona, co jej ruchom przydalo osobliwej dystynkcji -byly spokojne, wywazone i niewymuszone. Skora Gam nabrala barwy dojrzalej brzoskwini. Jej przedramie zdobily wymyslne bransoletki, palce u dloni - pierscionki, z lewego ucha zwisal dlugi kolczyk. W pewnym momencie Gam i Scrymour zostali sami. Kiedy Anglik siegal po szklanke, drzaly mu rece. Chinka przyniosla wysokiej klasy tyton i owoce... Smutno spogladala na Scrymoura. Gam zatrzymala ja i zaczela o cos wypytywac. Dziewczyna odpowiadala slabym, ptasim glosem i kiedy tylko Gam puscila jej reke, rzucila sie do drzwi. Scrymour zaczal mowic o polowaniach na tygrysy, przerwal jednak i wpadl w zadume. Mieszkam tu od czterech lat - odezwal sie w koncu. - Przyzwyczailem sie i mysle, ze juz tu zostane. Za kazdym razem, kiedy wracam z kraju, coraz mniej za nim tesknie. Liutseki jest skromna i oddana. I w dodatku cicha. A ja lubie cisze. Ale wraz z pania zjawila sie u mnie Europa i przekreslila te cztery lata zasiedzenia oraz dziesiec lat wczesniejszych doswiadczen. Dopoki pani tu zostanie, bedzie dobrze. Potem jednak nadal trzeba bedzie zyc. W pustym domu. Nieraz bedzie mi ciezko. Chcialabym panu powiedziec cos pokrzepiajacego, nie umiem jednak znalezc odpowiednich slow. Ale sprobuje. Mozliwe, ze pewnego dnia odezwie sie w panu zew krwi, ze przypomni pan sobie o europejskich korzeniach. Kazdy czasem powraca we wspomnieniach do swej mlodosci. Bo przeciez ten czas jest duzo przyjemniejszy od wszystkiego, co nastepuje pozniej... Scrymour uniosl glowe. Zycie w tropikach nauczylo mnie szybkiego podej mowania decyzji. Prosze, niech pani ze mna zostanie; sprzedam plantacje w Penangu i wyjedziemy do Euro-pyI co dalej? Pomowie z nim. Na pewno zrozumie. Musi. On pani nie kocha, to widac. Rozczula mnie panska naiwnosc. Ta propozycja jest tak niedorzeczna, ze byc moze zasluguje pan na prawdziwa milosc. Jak zwyczajnie i bezproblemowo pan sobie to wszystko poukladal. Prosze zapamietac: samotnosc upraszcza wiele spraw. - Gam uniosla reke. Brzek-nely bransolety. - Najprawdopodobniej nie ma pan pojecia, o co toczy sie gra. Ku czemu nieublaganie zmierza... Malajka matowym glosem spiewala jakas melodie, dobywajac z samisenu zajakliwe dzwieki. Muzyka emanowala nostalgia, budzila emocje. Scrymour uciszyl dziewczyne i kazal jej tanczyc. Malajka zalotnie blysnela okiem do Lavalette'a i zrzucila batikowy kaftanik. Miala wspaniale piersi - pelne, jedrne, o szlachetnych ksztaltach. Chinka bez przerwy wpatrywala sie w Gam. Zamyslila sie przy tym tak gleboko, ze kiedy Scrymour do niej krzyknal, wpadla w panike. Gam coraz bardziej Chince wspolczula; wiedziala, jaki jest powod jej zmartwien i chetnie by z nia porozmawiala... To, co sie dzialo na jej oczach, bylo niezmiernie interesujace: kiedy Scrymour znalazl sie wsrod swoich, za jednym zamachem odcial sie od wszystkiego, co go otaczalo... A ta Azjatka, w polowie przeciez tez osoba bialej rasy, musiala ustapic innej, obcej kobiecie, ktora z miejsca stala sie wazniejsza. Z czasem Scrymour i goscie przeniesli sie na taras, by odetchnac wieczornym, chlodnym powietrzem. Zerwal sie wiatr, rozszumialy sie korony drzew. Z mroku dolatywaly glosy zwierzat, calkiem inne niz za dnia. Kolyszac biodrami, obok tarasu przeszla Malajka, po czym znikla w ogrodzie. Naraz wieczorna cisze zaklocily szybkie kroki, a wraz z nimi przekrzykujace sie glosy. Na podworze wpadlo dwoch Chinczykow, wolali Scrymoura. Wlasciciel domu gry mial atak zimnicy. Uradowany, ze nadarza sie okazja, by zrzucic z siebie czar, ktoremu ulegl w obecnosci Gam, Scrymour pobiegl do domu po narzedzia i medykamenty. Gam i Lavalette zostali sami na tarasie. - Pieknie dzis wygladasz - rzekl Lavalette i pocalowal ja w reke. Nie odpowiedziala: obserwowala cien jakiegos ptaka krazacego nad tarasem. Lavalette pochylil sie nad nia. Delikatnie dotknal dlonia jej twarzy i zmusil ja, by na niego patrzyla. Odsunela glowe, przycisnela ja do oparcia, trzymajac sie rekami poreczy fotela, odchylona do tylu, spieta do granic wytrzymalosci siedziala tak i patrzyla w oczy mezczyzny, za ktorego plecami robilo sie coraz ciemniej. Milczeli. Kiedy Lavalette chcial ja podniesc i wziac na rece, nie pozwolila mu; nie odrywala przy tym od niego wzroku. Natychmiast ja puscil i wyszedl do parku. Gdy po chwili wrocil, stwierdzil, ze Gam nie ruszyla sie z fotela. Probowal ja chwycic za rece. Wywinela sie. Domaga sie pan ode mnie wyjasnien - rzekla.-I slusznie. Ale prosze mi je darowac... Kiedy to domagalem sie czegos podobnego? - odparl z ironia Lavalette. - Poza tym takie zadanie byloby juz czesciowa pochwala pani postepowania. A od tego jestem jak najdalszy. Wydaje sie, ze z calym uporem chce pan dopiac swego... Tylko na chwile... Ale jednak pan tego chcial... Absolutnie nie. Przelotny nastroj, nie moglem sie oprzec. Te noc chcialabym spedzic sama... Wydaje sie, ze z calym uporem pragnie pani dopiac swego. Absolutnie nie. Przelotny nastroj, nie moglam sie oprzec. Pani wybaczy, ale to przerzucanie sie slowami staje sie irytujace. Powiedzialem, ze wyglada dzis pani wyjatkowo pieknie, budzi pozadanie. Wie pani doskonale, ze ostatnie tygodnie wyjatkowo mnie emocjonalnie pobudzily, a to domaga sie rozladowania. Nie ulec popedom byloby wbrew moim zasadom. Powsciagnac je z powodu czyjegos kaprysu znaczyloby, ze nakladam sobie peta. A tego bym nie zniosl... Gam siedziala bez ruchu. Nad lasami zawisla noc, miekka i jakas niejednoznaczna. Horyzont drzal. Zrobilo sie niebywale cicho. Jakby swiat wstrzymal oddech i na cos czekal. Co krylo sie za cisza? Obok domu przeszla Malajka -ponetne, kragle biodra dziewczyny, opiete idealnie przylegajacym, przetykanym zlota nicia sa-rongiem, kolysaly sie w rytm jej krokow. -Pani wie, ze potrzebuje dzis kobiety. Byc moze jednak nie wie pani, ze tym razem chodzi o jakakolwiek kobiete. Zegnam pania...- Lavalette zszedl z tarasu; naraz sie odwrocil, pomachal do Gam i poszedl za Malajka, ktora na niego czekala. Gam wciaz siedziala nieruchomo. Po chwili, cala spieta, wyprostowala sie w fotelu. Cicho klasnela w dlonie. Zjawila sie Chinka i zapytala, czego sobie zyczy. Gam poprosila dziewczyne, by z nia zostala. Chinka poslusznie usiadla w kucki na macie i odpowiadala na pytania. Gam zauwazyla, ze wlosy dziewczyny upiete sa zupelnie tak samo jak jej wlasne. Poruszona chwycila jej dlon i dajac upust ogarniajacemu ja gwaltownie wspolczuciu, zapewnila Chinke, ze wszystko zostanie po staremu: Scrymour ja kocha i jej nie odprawi. Dziewczyna padla na kolana i o cos prosila w swoim jezyku. Nagle przerwala i jakajac sie, zaczela blagac po angielsku, by Gam zdradzila jej swoj sekret. Wie od Malajki, ze ona zna milosne zaklecia. Gam probowala wyprowadzic ja z bledu. Dziewczyna jednak, potrzasajac glowa, ponowila prosbe. Gam zrozumiala, ze tej pol-Chinki nie przekonaja zadne wyjasnienia. Najlepiej dac jej spokoj i pozwolic, by wierzyla, w co chce. Zsunela z reki bransoletke i dala ja dziewczynie. Chinka siegnela po nia z blyskiem w oku i ukryla na piersiach. Tymczasem wrocil Scrymour. Zapytal o cos dziewczyne, po czym ja odprawil. Wybiegla, przyciskajac mocno do piersi swoj talizman. Wrocmy do naszej rozmowy - powiedzial. - Powinna sie pani dowiedziec, co zaszlo: jest pani sama... Chcialam byc sama... To znaczy, ze pani nic nie wie... Tak... Nie bardzo rozumiem, jak pani to sobie tlumaczy. Ale musze powiedziec prawde. O... A zatem bez ogrodek: Lavalette i Malajka... Gam podskoczyla.Kto panu powiedzial? Wiec pani nie wie. Liutseki widziala ich razem... Gdzie? Kto juz o tym wie? - Gam wzburzona stanela naprzeciw Scrymoura. - Wazne, ze o tym wiem! Musze wiedziec. Moglby sie pan dowiedziec czegos wiecej? Malajka jest moja sluzaca. Za godzine zapewne sie pochwali... Gam zbladla, bila sie z myslami. Jutro mi pan wszystko opowie - zazadala. Nagle sie zawstydzila i bez pozegnania uciekla do sypialni. Zadania jednak nie odwolala. Przez caly dzien Gam nie widziala Malajki. Lavalet-te ze Scrymourem udali sie na polowanie - w okolicy wytropiono tygrysa. Wrocili z niczym, Lavalette pogodny i beztroski, Scrymour blady i zgnebiony. Po jakims czasie Scrymour znalazl okazje, by pomowic z Gam na osobnosci. Utkwila w nim wzrok. Scrymour ani razu nie spojrzal jej w oczy, chcial mowic, zdawalo sie, ze sie dusi, gryzl wargi; w koncu zdecydowanym ruchem podniosl glowe i wykrztusil: Nie... Nie... Opowiedzial mi o tym w kilku slowach. Rozwiazal jej nawet sarong, zaraz ja jednak zostawil. Nie kiwnal palcem, zeby ja zadowolic. Kiedy sie tego domagala, dal jej kilka rupii i odeslal do domu. Gam odetchnela pelna piersia. Dziekuje panu. - Gwaltownie wyciagnela do Scrymoura reke, oczy jej rozblysly, policzki sie zarozowily, twarz pojasniala. Pani go bardzo kocha - odezwal sie polglosem Scrymour. Usmiechnela sie tajemniczo. Co pan moze o tym wiedziec... Gam byla wzburzona. Czyzby Lavalette uwazal, ze ma wobec niej jakies zobowiazania? Dlaczego zostawil Malajke w spokoju? Ze wzgledu na nia? Przepelnialo ja szczescie, bylo ono jednak naznaczone bolem, zdeterminowane kataklizmem, ktory sie wlasnie przewalil. A przeciez doskonale wiedziala, ze nadal bedzie szla swoja droga, ktora bynajmniej sie nie konczy, i nieraz jeszcze poniesie ja spieniona fala. Zupelnie skolowana i udreczona, Gam spokojnie czekala, co jej przyniesie przyszlosc... Tego wieczoru ogarnal ja dziwny, niemal placzliwy nastroj. Prawie sie nie odzywala, dzieki czemu udalo jej sie powstrzymac lzy. Scrymour obserwowal ja w milczeniu. Gdy skonczyl posilek, wstal i poszedl do wsi, do chorego. Lavalette przegladal swoje szkice. Te plany sa wazniejsze, niz myslalem - rzekl. - Zaczynam rozumiec, dlaczego Anglicy ich tak szukaja. Koniecznie musze je przewiezc do Syjamu, tam beda bezpieczne. Jutro stad wyjedziemy. Nie sadzi pani, ze ten Scrymour zrobil sie troche uciazliwy? - Przyjrzal sie Gam i zauwazyl, ze ma wilgotne oczy. Wyciagnal dlon, dotknal jej policzka. Ta dlon promieniowala bezpieczen stwem, jednak procz spelnienia, w dotyku Lavalette'a Gam wyczuwala cos jeszcze: to bylo pozegnanie. - Myli sie pani - stwierdzil pogodnie. - Nie bylem u Malajki. Skinela glowa, nie zmieniajac pozycji. A wiec pani wnioski byly nieco przedwczesne. Nie mogles... To prawda. Beze mnie... Zgoda... i tutaj wlasnie wkracza logika z wnioskiem zaczynajacym sie od "a wiec"... swietnie. Jak latwo, by wytlumaczyc cos na swoja korzysc, godzi sie pani na jednostronny oglad zagadnienia. Naprawde jest pani przekonana, ze rozumowanie bylo sluszne? Moze raczej nalezaloby przyjac, ze wszystko wyglada zupelnie na odwrot...? Slowa... Wedlug pani postepuje niezgrabnie, kanciasto. Czy pani nie sadzi, ze gdyby mi na tym zalezalo, latwo moglbym sie pokazac z odmiennej strony? Nie robie tego, bo nie przywiazuje wagi do cudzej opinii... To nieprawda - rzekla Gam, nie odrywajac oczu od Lavalette'a. Jak pani uwaza. Ale tam, gdzie pani dostrzega zobowiazania, moze chodzic o najprawdziwsza swobode. Trzeba tylko umiec patrzyc. Musi pani spojrzec na te sprawy moimi oczami. Po co pan mi to mowi? Poniewaz nie uwazam za konieczne czegokolwiek ukrywac. Jeszcze nie... Choc Gam chciala wierzyc w to, co mowil Lavalette, miotaly nia sprzeczne uczucia. Wiedziala, ze ich znajomosc doszla do punktu, w ktorym slowa moga znaczyc bardzo wiele lub nic. Przed ostatecznym rozstaniem musiala Lavalette'a znow poddac probie; roztrzesiona postepowala zgodnie z bezlitosnym prawem, ktore nie toleruje zadnej konkurencji, cudownie niszczacym prawem krancowej odmiennosci, przez cale stulecia przerazajaco falszywie rozumianym. Przystrojono je emblematami dobra, mimo ze u jego podstaw legly wylacznie pierwotne warstwy jestestwa, nazwano miloscia i doprawdy trudno bylo dlan znalezc bardziej niedorzeczne miano. Do tego nalezy dodac, ze spoza milosci zawsze wyziera otchlan. Nazywajac ja miloscia, myslelismy, ze uda nam sieja zasypac, ze przeslonimy ziejacy krater ukwieconym ogrodem; otchlan jednak ciagle jest naga, dzika i bezlitosna, szczerzy zeby i pozera kazdego, kto naiwnie obdarzy ja zaufaniem. Zaufanie oznacza tutaj smierc; kto sie chce od niej uchronic, musi umknac. Wsrod kwitnacych roz kryje sie smiercionosna glownia miecza. Biada temu, kto wpadnie w pulapke. Biada takze tym, ktorzy sie odkryja. Jednak nie skutki przesadzaja o tragizmie, lecz koniecznosc rezygnacji. By zwyciezyc, trzeba przegrac; by przetrwac, nalezy sie wyrzekac. A moze wlasnie na tym polega tajemnicza roznica pomiedzy tymi, ktorzy wiedza, a tymi, ktorzy staraja sie osiagnac wiedze poprzez poznanie...? Bo jesli ktos jest swiadom calego tragizmu tych spraw, potrafi je rowniez przezwyciezyc. Natomiast poprzez poznanie nigdy nad nimi nie zapanuje: realna rzeczywistosc wytycza nieprzekraczalne granice. Nastepstwo przyczyn i skutkow oraz slepy los sa wyznacznikami tej rzeczywistosci. Dla kogos, kto wie, rzeczywistosc jest jedynie symbolem, dopiero za nia rozciaga sie bezgraniczna przestrzen. Ale to symbol wieloznaczny, bogowie bowiem potrafia byc tylez weseli, ile przewrotni. Radosc zawsze wiaze sie z okrucienstwem. Zycie przemawia do nas roznymi jezykami...doprawdy trudno bylo znalezc dla tego zjawiska bardziej niedorzeczna nazwe - milosc. To fatamorgana, ktora rozsnuwa przed kobieta i mezczyzna odwieczne kuszace wizje, ciagle kaze na nowo przysiegac, nigdy nie jest taka sama, wciaz sie zmienia. Przypomina w tym wszystkim zycie, za ktorego symbol uchodzi. Przeprawiwszy sie promem linowym przez rzeke Li-pis, karawana dotarla do wschodniego wybrzeza - obszaru pocietego gesta siecia drog wodnych. Wzdluz drogi ciagnely sie plantacje kawy, wsrod nich rozsiadly sie liczne domostwa Chinczykow. Za kopalniami zlota w Punjamie zaczynala sie dzungla. Mimo ostrzezen postanowili isc dalej: tygrysy zamieszkujace dziewicze lasy nie powinny atakowac za dnia. Byl rzeski poranek. W koronach drzew buszowaly malpy. Pawie przekrzykiwaly sie z papugami. Tuz ponad lesnym poszyciem igraly w powietrzu wielkie motyle i barwne kolibry. Stopniowo niskie krzaki stawaly sie gestsze, a sciezka coraz wezsza. Wysoko nad drzewami zajasnialo slonce. Cos zadudnilo w zaroslach. Droge przecielo stado dzikich swin. Nagle zza galezi ukazaly sie melancholijne oczy bawolu; nie wiadomo, skad sie tam wzial. Po chwili zarosla sie przerzedzily i karawana wyszla na polane. Zatrzymali sie tu na odpoczynek. Jeden z tragarzy przewrocil sie i zranil w reke. Lavalette zalozyl mu opatrunek. Gam odeszla kilka krokow, by sie przyjrzec kwiatom, ktore juz wczesniej wpadly jej w oko. Naraz gdzies obok trzasnela galaz. Odwrocila sie w tamta strone, ale niczego nie zauwazyla. Kiedy juz chciala pojsc dalej, zobaczyla wsrod lisci dwa zielone, fosforyzujace punkty, a za nimi -osypujacy sie piasek. Gam uslyszala ciezki oddech i dopiero teraz dostrzegla pregowane futro lamparta. Nie mogla zrobic kroku. Skamieniala ze strachu wpatrywala sie w oczy zwierzecia. Lampart gniewnie pomrukiwal i tlukl ogonem w ziemie. Z jego oczu bila obezwladniajaca sila drapiezcy. Gam czula sie jak zahipnotyzowana, wydawalo sie jej, ze przenika ja jakis prad, ktory poraza i odbiera zdolnosc do jakiegokolwiek ruchu. W koncu jednak, niepewnie stawiajac stopy, ruszyla przed siebie, w kazdej chwili gotowa ulec, przerazona i bezradna wobec prezacej sie do skoku, okrytej prego-wanym futrem grozby unicestwienia. Nagle lampart sie zwinal, skoczyl w tyl i uciekl. Zasunela sie za nim zielona kurtyna bujnej roslinnosci. Gam przez moment stala jak wryta. Powoli wracala jej swiadomosc, poczula w sobie fale chlodu splywajaca wzdluz kregoslupa i opadajaca do nog; zaczela sie znow trzasc i kiedy, nieprzytomna ze strachu, znow znalazla sie na polanie, Lavalette z trudem zdolal z niej wydobyc, co sie stalo. Mimo ze obszedl cala okolice, uwaznie sie rozgladajac, nie znalazl lamparta. Obok sciezki pod palma zauwazyl jedynie slady i rozgrzebana ziemie. Nazajutrz Gam niemal sie nie odzywala; skarzyla sie tylko na bol glowy. Lavalette zmierzyl jej temperature: miala lekka goraczke. Popedzal tragarzy, by jak najpredzej dotrzec do Chappingu, gdzie spodziewal sie znalezc lekarza. Goraczka wzrosla. Lavalette zarzadzil postoj i kazal rozbic jeden namiot. Nastepnie wyslal Tamila do Chappingu i polecil mu sprowadzic lekarza. Zaaplikowal Gam chinine, zmusil ja, by zasnela. W koncu Tamil wrocil. Biegl tak szybko, ze ledwo trzymal sie na nogach. Wiadomosc jednak byla pomyslna: lekarz jest juz w drodze. Byl on Szkotem o masywnej budowie ciala i rudawych wlosach. Uwaznie obejrzal i osluchal plecy Gam, po czym odwrocil sie do Lavalette'a. W zawzietych oczach lekarza pojawil sie blysk. Konieczny bedzie transport do Chappingu. Ale pan zapewne chcialby sie skierowac ku koncesji Buffalo River. Ma pan racje, chce sie dostac do Syjamu. Wiem, jakie sa powody. Nie sadzilem, ze jestem az tak popularny. Przypuszczalnie zawdzieczam to wladzom brytyjskim. W pewnym sensie. Ale widzialem, jak po ostatnim swoim wyczynie w Hiszpanii opuszczal pan Madryt... Chyba moge isc do Chappingu... Tak, bedzie pan mogl to zrobic. Posterunku pilnuje dwoch podoficerow; porucznik jest gdzies w glebi kraju i wroci dopiero za cztery dni... Chcialbym dokladnie zbadac panska towarzyszke... Co jej jest? - zapytal Lavalette, wskazujac zakrzywionym palcem piersi Gam. Zapalenie oplucnej. Tak tez myslalem. Prosze laskawie przyjac do wiadomosci, ze dalszych badan nie bedzie. 0 tym na ogol decyduje lekarz... Racja, na ogol... Nie moge poprzestac na powierzchownej ocenie objawow. - Szkot usmiechnal sie. - Poza tym, kiedy sie leczy niemal wylacznie brunatny motloch, bialy pacjent to prawdziwa rozkosz. 1 wlasnie dlatego prosze mi powiedziec, ile jestem panu winien... W oczach lekarza blysnal gniew. Wstal i przez zacisniete zeby wycedzil: Nic. Po czym wsiadl na konia i odjechal bez slowa. Gam podniosla glowe. On zaalarmuje Anglikow. Musimy uciekac. Lavalette wsunal jej termometr pod pache. Daloby to nam jedynie chwile wytchnienia. Oni sie nas uczepia, beda tropic dzien i noc. Musisz uciekac! - krzyknela Gam. - Ja zostane. Bierz plany, Tamila, dwoch tragarzy. Idz! Natychmiast! Lavalette nie odpowiedzial. Wyszedl z namiotu, wydal ludziom kilka polecen. Po chwili wrocil. Choroba zdecydowala za nas - powiedzial. - Gdy by pani byla zdrowa, moglibysmy jeszcze podyskutowac. A tak na marginesie: jeszcze nie jestem w Singapurze. Do tego czasu wszystko moze sie wydarzyc. Po kilku godzinach zjawili sie brytyjscy podoficerowie w asyscie sikhijskich zolnierzy. Lavalette nie dal im dojsc do slowa: Oczekiwalem panow. Trzeba zwinac namiot. Z pa-lankinem prosze sie obchodzic bardzo ostroznie. Musimy z niego zrobic nosze. Na pewno sie da. W stalowym ku frze znajduja sie wazne papiery - prosze go miec na oku. Oswietlajac lesna sciezke pochodniami, karawana dotarla do osady. Gam caly czas spala. Tylko na chwile otworzyla oczy i zamyslona patrzyla na Lavalette'a. Obaj podoficerowie postanowili zaczekac na porucznika. Na razie zostawili wiezniom swobode. W poludnie pokazal sie lekarz, chcial obejrzec Gam. Lavalette gdzies wyszedl. Gam przywitala Szkota z obojetnym wyrazem twarzy. Przykro mi - rzekl - ze musialem posunac sie do takich srodkow, chcialem jednak pania porzadnie zbadac. Widzi pani, traktuje swoja prace powaznie... Jest pan brytyjskim poddanym - zauwazyla ironicznie. Tutaj to nie ma znaczenia. Spojrzala na niego badawczo i odezwala sie troche juz innym tonem: Poza tym przecenia pan moj udzial w tym przedsiewzieciu. Rozumiem, ze i bez tego jest ono bez sensu. Takich niebezpiecznych ludzi Anglicy zazwyczaj na cale lata zamykaja w twierdzy. Lata wiezienia... - pomyslala Gam. Po chwili rzekla: Niewazne. I bez tego postapilabym tak samo. Jest pani ekscentryczka. Inaczej nie sposob wyjasnic powodow tej eskapady... Ale w Europie wszystko byloby jasne... To prawda. Powody, dla ktorych sie tutaj znalazlem, sa podobne. Jednak dziesiec lat spedzonych wsrod Malajow sprawilo, ze zrobilem sie wyjatkowo lakomy na wszystko, co europejskie. Czy moge pani zmierzyc temperature? Dzis nie mam goraczki - odparla Gam, biorac termometr. Rzeczywiscie. Zdumiewajacy przypadek, wrecz sukces. Rozwiazanie zawsze wiaze sie z sukcesem... Uwaza pani, ze to, co sie stalo, jest rozwiazaniem? Skoro tak to pan ujmuje... Tak, troche gwaltowne i wymuszone, ale jednak rozwiazanie... Wieczorem przybyl oficer, ktorego wezwano telefonicznie. Slyszac warkot samochodu, Gam sie ubrala. Po krotkim przesluchaniu porucznik oswiadczyl, ze gdyby czegos potrzebowala, zawsze moze liczyc na jego pomoc. Byla wolna. Nie kryl uznania dla Lavalette'a; nastepnie stwierdzil, ze choc mu z tego powodu przykro, musi trzymac sie rozkazow. Jutro rano zabiera Lavalette'a na posterunek, tam poczeka on na dalszy transport. Gam caly czas usmiechala sie do mlodego porucznika. Na koniec poprosila go o wskazanie drogi do domu lekarza. Jej wizyta zaskoczyla Szkota. Gam zachowywala sie przy tym tak naturalnie, ze lekarz zupelnie oslupial. Wykrztusil kilka slow bez ladu i skladu, po czym wskazal jej krzeslo. Gam traktowala go z gory, trzesla sie z pogardy... W koncu usiadla. Rozbiegane oczy Szkota sledzily kazdy jej ruch. Lekarz wyraznie jej pozadal. Gam spokojnie siedziala naprzeciw niego i czekala. Wczesnym rankiem zabieraja Lavalette'a - zaczal chrypliwym glosem. Gam obojetnie wzruszyla ramionami Czy pani... z nim pojedzie?- zapytal. Nie wiem, mozliwe, ze zostane - odparla, jakby nieobecna. Cale lata twierdzy, myslala jednoczesnie. Dalem juz pani dowody, jak bardzo mi na tym zalezy... Mam jeden warunek... Dotyczy Lavalette'a? On musi tej nocy uciec. Nic prostszego. Przeciez moze sie swobodnie poruszac. Wie pan doskonale, ze taka ucieczka bylaby nonsensem. Trzeba mu pomoc. Nie rozumiem... Mowilam juz panu, ze oczekiwalam jakiegos rozwiazania. Nie takiego naglego jak to. Skoro juz jednak tak sie stalo, uwazam, ze powinnam te historie, ktora zaczela sie przeze mnie i skonczyla tak, jak widzimy, doprowadzic do w miare szczesliwego finalu; w przyszlosci wolalabym nie miec wyrzutow sumienia. Lekarz skinal glowa. Jak pani sobie wyobraza ten final? Ma pan automobil? Tak... W takim razie chcialabym, zeby za godzine byl gotow do natychmiastowego wyjazdu. To jest mozliwe. Sam sie wszystkim zajme. Dobrze. Czy drogi sa przejezdne? Jezeli ktos ma troche doswiadczenia, na pewno sobie poradzi. I woz bedzie przygotowany? Mam jeden warunek... Znam ten warunek i nie uwazani za konieczne o tym mowic. Niezupelnie. Jaka mam gwarancje, ze pani zostanie? Sprytnie pan kalkuluje. Czy woz jest gotow do drogi? Juz mowilem. Trzeba tylko dolac paliwa... Chce przy tym byc. Prosze zapakowac prowiant, koce i bron. Szkot w milczeniu zaczal gromadzic potrzebne przedmioty. Co dalej? Auto zostanie panu skradzione. Jakiekolwiek podejrzenia wobec pana o wspoludzial bylyby absurdem: przeciez to dzieki panu nas zatrzymano. Kradziez odkryje pan jutro rano. Jutro rano, razem z pania. Niech pan jeszcze zapakuje mape - dodala. - Pojdzie pan ze mna do bungalowu porucznika Browna. Postaram sie uprzedzic Lavalette'a. Na pewno bedzie sie wzbranial. Pan stwierdzi u niego atak malarii, co ulatwi cala sprawe. Po dwoch godzinach przyjde do panskiego mieszkania... Po dwoch godzinach - powtorzyla. - To wystarczy, by zaalarmowac posterunek i z latwoscia pochwycic uciekiniera... Widzi pan, ze rozumuje logicznie. Zgadzam sie. Zapakowal duzy zapas prowiantu, uzupelnil olej i benzyne, po czym wlozyl do auta fuzje. To moja najlepsza strzelba - odezwal sie. Dolozyl jeszcze amunicje i lornetke. - Musi pani wiedziec, ze robie to z ciezkim sercem. Dozylismy czasow, w ktorych takie pojecia jak dranstwo czy zdrada zle sie kojarza... Z drugiej strony dzungla nas uczy, ze cel uswieca srodki... Pomowimy o tym pozniej - odparla Gam, naciskajac na lekarza, by sie pospieszyl. Szkot odpial lancuchy zabezpieczajace automobil i na chwile uruchomil silnik. Kiedy Gam uslyszala warkot, ogarnela ja nieokielznana radosc. Prosze za mna! - zawolala i szybkim krokiem, nie mal biegnac, opuscila dom lekarza. Jakos jej sie udalo pomowic sam na sam z Lavalet-te'em. Goraczkowo szepczac, opowiedziala mu o przygotowaniach do ucieczki. Lavalette krotko ucial: Kto pani powiedzial, ze chce uciec? Nie mow tak! Musisz uciekac. Dobrze! Zabiore z soba papiery. Nie dostaniesz sie do nich. Uciekaj sam! Nie. Moge je miec w kazdej chwili. Mam zapasowy klucz od kasety; wyjme tylko plany, kufer zostawie. Dopoki nie wyjade, nikt niczego nie zauwazy. Potem pojde do mojego pokoju. Pani po chwili pod jakims pretekstem wyjdzie z domu i przybiegnie do mnie co sil w nogach. Bede czekal za ostatnimi zabudowaniami. Nie jade z panem. Zostaje. Obiecala pani lekarzowi... Nie, to nie to... Liczy sie kazda minuta... Lavalette milczal, patrzyl przed siebie. Jeszcze zobaczymy - odezwal sie po chwili. Skierowal sie do bungalowu. Gam poszla z nim. Przy stole siedzial lekarz z porucznikiem. Pili whisky. Na widok Gam Szkot odetchnal z ulga. Lavalette usiadl na wyplatanym krzesle; nie mogl pozbierac mysli. Gam stanela obok oficera, byla czarujaca. Lavalette wstal i zaczal sie zegnac. Nie czuje sie dobrze, wezme chyba przed snem kilka tabletek - wyjasnil. - Inaczej jutro bedzie ze mna zle. Moze dac panu cos przeciw goraczce? - zapytal lekarz. - Mam przy sobie proszki... Tak, poprosze. Mam nadzieje, ze mi pomoga - odparl Lavalette. Moge to panu zagwarantowac - rzekl Szkot, podajac mu biale pudelko. Kiedy Lavalette wyszedl, porucznik probowal dowiedziec sie o nim czegos wiecej. Gam zrecznie zmienila temat, zaczela z nim flirtowac. Juz po kilku minutach Anglik spurpurowial jak licealista, zrobil sie usluzny, nadskakujacy. Lekarz niemal sie nie odzywal. Blyszczacym wzrokiem wpatrywal sie w Gam. Naraz wstal. Poruczniku Brown, zrobilo sie pozno - powiedzial. - Pojde juz. Chce jeszcze odetchnac swiezym powietrzem. Przejrzal mnie pan - rzekla Gam z usmiechem. - Zechce pan mi towarzyszyc? Zawsze to bezpieczniej... I Zanim porucznik zdazyl sie odezwac, zyczyla mu dobrej nocy. Nisko pochylil sie nad jej dlonia. W oczach lekarza blysnal gniew zmieszany z drwina. Szli obok siebie bez slowa. Wzeszedl jasny ksiezyc: odrealniajaca krajobraz nikla poswiata kontrastowala z glebokim cieniem. Wydawalo sie, ze caly, ograniczony horyzontem obszar, lekko drzac, zawisl na niewidzialnych linach. Z dala jasnialy okna zamykajacego droge domu lekarza, ucielesniajac nieuchronnosc przeznaczenia i ostatecznego konca. Brama do garazu stala otworem. Samochodu nie bylo. Szkot nieco przesadnym gestem wskazal Gam puste pomieszczenie, po czym, niemal pokornie, otworzyl drzwi bungalowu. Gam weszla; jej krokow nie bylo slychac, miala wrazenie, ze zapada sie w wate. Lekarz poszedl za nia. Jego przyspieszony oddech zdradzal podniecenie. Gam, podchodzac do okna, zauwazyla nagle, ze w pokoju jest Lavalette. Stal z rekami na piersi. Szybko podszedl do drzwi, wyjrzal przez nie; blysnal metal - Lava-lette trzymal w reku bron. Prosze wybaczyc te romantyczna poze, ale w mojej sytuacji to jedyne rozwiazanie. Pani umowa z lekarzem wymaga pewnej poprawki, tylko tak mozna to zalatwic. Nie zawaham sie strzelic - zwrocil sie do Szkota. - Pro sze trzymac rece przy sobie. Lekarz zbladl. Caly sie trzasl. Na tle poszarzalej twarzy upiorne wrazenie sprawiala biel wytrzeszczonych oczu. Kurczowo zacisniete wargi drzaly. Spoza nich wydobywal sie belkot, pojedyncze slowa bez jakiegokolwiek sensu. Cialem wstrzasaly drgawki. Wsciekle rzezac, Szkot ruszyl przed siebie, zaraz sie jednak zatoczyl i zatrzymal. Lavalette lekko go pchnal i lekarz sie przewrocil. Lavalette szybko zwiazal mu rece i nogi, miedzy zeby wepchnal knebel. To, niestety, konieczne - powiedzial spokojnie. - Raz juz mialem watpliwa przyjemnosc przekonac sie, do czego pan jest zdolny. Pan wie, ze musze miec godzine przewagi. Woz wojskowy jest szybszy niz panski. Podszedl do Gam, ktora stala jak sparalizowana. - Jeszcze tu jestes? - wykrztusila. Pociagnal ja za soba. Szybko pobiegli sciezka na skraj wsi. Chmury co chwila przeslanialy ksiezyc, nie bylo niczego widac, wszystko zrobilo sie jakies nieokreslone, nocny wiatr pachnial przygoda i wolnoscia. Na koniec ukazala sie sylwetka automobilu; zdecydowana czernia odcinala sie od ksiezycowej, tropikalnej nocy. Lavalette podniosl Gam i posadzil w samochodzie. Jaskrawe swiatlo reflektorow rozdarlo ciemnosci, pokazala sie droga. Zawarczal silnik i woz ostro wyrwal przed siebie. Obok samochodu jedna za druga przemykaly bambusowe chaty, oslepieni tubylcy uskakiwali w bok, poza zasieg reflektorow. Pod toczace sie ze swistem opony wpadl olbrzymi, kolorowy kapelusz ze slomy, w alei uderzyl w jadacych mocny zapach, a z drzew posypal sie zlocisty kwiatowy pyl. Tuz za parkiem zaczynala sie dzungla; wzdluz drogi nagle wyrosly tysiace gietkich, bambusowych pretow, samochod pedzil miedzy scianami jakiejs monstrualnej klatki. Dalej ciagnely sie pola ryzowe i plantacje herbaty. Nagle woz jakby zapadl sie pod ziemie: auto znalazlo sie w lesnym tunelu. Las ow wygladal jak tulacy sie do ziemi olbrzymi brzuch brzemiennej samicy. Obrzeza jasniejszych swietlnych plam barwily sie fioletem. Sponad nich wypelzaly w gore cienie i wgryzaly sie w mrok niebosklonu. Ciemnosc niczym wilgotne sukno rozposcierala sie ponad gestym, przesyconym para powietrzem, ktore kleilo sie do pluc. Silnik grzmial, dobiegajace ze wszystkich stron echo potegowalo jego warkot. Po szczytach drzew przebiegaly skrzeczace stada malp. Wsrod galezi wrzeszczaly sploszone papugi. Tuz przed maska auta przesliznal sie po drodze jakis cien. Dopadly go nienasycone kola; z tylu pozostala plaska, ciemna, nieruchoma plama. Gam opuscila glowe. Dlaczego na mnie czekales? - odezwala sie. Lavalette popatrywal na kolorowe swiatelka na desce rozdzielczej; czasem zagladal do rozlozonej na kolanach mapy. Czy tak nie jest lepiej? - zapytal. Predzej odkryja ucieczke i mozliwe, ze wszystko przepadnie. Wzruszyl ramionami. To, ze prawdopodobienstwo jest wieksze, niczego nie przesadza. Kto ma silna wole, potrafi zapanowac nad przypadkiem. Swiatla pedzily przed samochodem jak psy goncze, wyrywaly z ciemnosci pasmo drogi, rzucajac na nie blady, a zarazem przenikliwy blask. Zaraz za pojazdem znow wyrastala ciemnosc, blask przez chwile opadal niczym syczaca piana, ubita z mroku i swiatla. Jak na niemej paradzie, na poboczu staly w szeregu ciemne niczym olow palmowe pnie. W smugi swiatla wdarlo sie cos polyskujacego srebrem i biela. Zaklete w promien bezglosnie zawislo tuz przed samochodem- jakis ptak o rozlozystych skrzydlach. Zdawalo sie, ze obok mknie czarodziejski powoz, ktorym umyka wiezien. Jednak wokol przedzierajacego sie przez lasy auta, ponad waskim jasnym strumieniem swiatla, panuje noc... Las domaga sie ofiar, jest pelen barwnych, drapieznych kotow, poraza zaduchem, chroni swe tajemnice - mord i krzyk przerazenia, ucieczke i poscig. Nie chciales mnie zostawic? - zapytala Gam. Czekajacej na odpowiedz Gam zamarlo serce. Po chwili znow zaczelo bic, podskoczylo niemal do gardla i zagluszylo warkot silnika. Lavalette spojrzal na nia. Nie - powiedzial zdecydowanym, dzwiecznym glo sem. Krew uderzyla Gam do glowy, mloda kobieta omal nie osunela sie na podloge. W jej umysle pojawil sie wyrazny, plastyczny obraz, jasnial w niematerialnym swietle, w ciszy, przepelnial ja cala- galazka tamaryndowca w blasku swiec, ciepla annamicka noc za oknami, dwie nieruchome dlonie i glos: "Wszystko przegralem i w koncu bylem zmuszony zagrac o pania. Collin wygral... Jutro zagra z nim pani w polo..." Potem przeciag wdzierajacy sie w ciezkie powietrze nocy, ona sama wcisnieta w kat przedzialu, uciekajaca przed taka dominacja i przed soba, a przeciez juz w tamtej chwili ulegla jak nigdy wczesniej... Obraz znikl, przeslonila go szalona gonitwa mysli, z ktorej z wolna wylanial sie wniosek coraz bardziej oczywisty, zapierajacy dech: by ja zabrac, by nie musiala dotrzymywac obietnicy, Lavalette zaryzykowal wlasna wolnosc... W krancowym wzburzeniu, calym swym jestestwem czula, ze sie z nia zwiazal, ze nie jest juz wolny, ze wtargnelo wen cos mocniejszego niz on sam, ze jakas sila zmusila go do pogwalcenia zasad, ktorym holdowal, ze musial sie podporzadkowac prawom zycia i wszechswiata. Gwaltownie, z calych sil go objela, szarpala za ramie. Ty...! Ty...! - krzyczala namietnie, zarliwie. Lavalette sie odwrocil, rysy jego twarzy wyrazaly pelna koncentracje. Naraz cos sie zaczelo dziac, twarz mu sie zmienila. Wywolane ucieczka kolosalne napiecie wyzwolilo w nim nieokielznana gre instynktow, sprawilo, ze stracil panowanie nad soba i pijany szalenstwem wybuchnal: Tak, nie moglem do tego dopuscic...! Nie chcialem, zeby ten ohydny robal cie dotykal...! Hamulce zgrzytnely niczym tartaczne pily, gwaltownie powstrzymany, rozpedzony woz z piskiem opon stanal w miejscu, silnik dymil, duszac sie i posapujac. La-valette wyskoczyl z auta i z obledem w oku zaczal lamac galezie, wyrywac z ziemi krzewy, kwiaty, sciolke lesna i co tylko wpadlo mu w rece; wszystko to ciskal do samochodu, obrzucal Gam, rozrzucal dookola; jeszcze raz wrocil na pobocze, zgarnal, co mogl, i niemal zasypal Gam. Przyniose ci do auta caly las! - krzyczal. - Wywro ce swiat do gory nogami...! Przywlokl cala kepe krzakow, wsadzil miedzy nie glowe i krztuszac sie ziemia opadajaca z korzeni, zaczal ryczec jak jaguar. Nagle, niczym blyskawica, w swiadomosc Gam wdarla sie pewna mysl. Nie dalo sie jej powstrzymac, unicestwic, pomysl okazal sie mocniejszy niz wola kobiety, silniejszy od jej szczescia i zachwytow. Gam czula, ze porywaja dziki, nieujarzmiony nurt i musi sie mu poddac; cos z glebi niej wolalo i choc wiedziala, ze to nieprawda, to cos bylo dziwnie prawdziwe, nieodlaczne od niej samej, wyrywalo sie z przepastnych glebi jej natury: Zrobilabym to...! - krzyczala polprzytomna. Lavalette chwycil Gam w ramiona, syczal w jej twarz, posrod ciemnosci usilowal przewiercic ja wzrokiem, az w koncu, dyszac z pozadania, wyrzucil z siebie: Dla mnie. Samochod dygotal, Gam miala wrazenie, ze wokol jej ramion zaciskaja sie zelazne kleszcze; wewnetrzny glos jednak z kazda chwila poteznial, byl jak ryczace, oszalale morze wstrzasane uderzeniami huraganu; wreszcie skrzypliwie wydostal sie na zewnatrz: Nie... Nie... Tylko dla siebie... Lavalette miotal sie, tlukl piesciami w karoserie auta, przerazajacy grymas wykrzywil jego pobladla twarz. Klamiesz! - wrzeszczal. Gam mocno oparla sie o drzwi samochodu. Probujac powstrzymac oszalalego Lavalette'a, chwycila jego reke. Nagle, w mistycznym uniesieniu, zaczela krzyczec: Juz po wszystkim! Koniec gry! To juz za mna! Je stem wolna! Wolna! Widze droge, ktora pojde dalej, bez ciebie! Jednym skokiem Lavalette dopadl kierownicy, zwolnil hamulec, wcisnal gaz. Woz skoczyl do przodu, zawadzil o jedno i drugie pobocze drogi, nabral predkosci. Jeszcze nie...! Nie tym razem...! To moja jazda i moja droga! - Lavalette staral sie przekrzyczec warkot silnika. Naraz Gam rzucila okiem za siebie. Na koncu drogi, daleko z tylu, wystrzelily z ciemnosci dwa swietlne punkty, dwoje zlych, coraz jasniejszych oczu - reflektory samochodu. Gam wstrzymala oddech: wojskowy woz ich doganial. Odwrocila sie do Lavalette'a. Juz sa... - Wskazala reka do tylu. Lavalette zawyl, ryknal tubalnym smiechem, powtarzal jej slowa, krzyczal cos bez sensu. Gam uwiesila mu sie na ramieniu, nieruchomy wzrok utkwila w przesuwajacej sie coraz dalej wskazowce szybkosciomierza. Szybciej... Jeszcze szybciej... Otaczajacy droge dziwaczny swiat w oblednym tempie, jak zaczarowany, przemykal obok auta i zapadal sie w nicosc. Do samochodu wpadaly nietoperze i unoszone wiatrem nocne motyle: woz pozeral wszystko, co znalazlo sie na drodze, byl jak stwor z zaswiatow, ktory wdarl sie w noc niczym przypadkowy rabus pospiesznie pladrujacy damskie sypialnie, w biegu oswietlajacy latarka zaskoczone kobiety. Gam czula, ze goni ich smierc, ze sie czai, przybliza, z wolna okrywa swiat cieniem; nadciagaja chmury i burza, posrod ktorej niebawem uderzy piorun zniszczenia... Niebezpieczenstwo! Zaglada! Spojrzala za siebie: odleglosc miedzy samochodami sie zwiekszyla. Przycisnela glowe do skroni Lavalette'a. Ledwo to poczul, tak niesamowita byla emanacja sil porywajacych go za soba, zmuszajacych, by bezwarunkowo im ulegl. W pelni tego swiadom, rozkoszowal sie grozba unicestwienia, nic innego sie dlan nie liczylo procz chwili, w ktorej gnal go zywiol pozwalajacy na przekroczenie wszelkich granic, niszczacy kazda przeszkode. Jego ja" bylo w tej grze mistyczna stawka, Lavalette rzucal swe zycie w ogien i plonac, siegal szczytow; nie ogladajac sie na nic, krzyczal, a wiatr wyrywal mu slowa z ust i pedzil je po okolicy jak potargane galgany. -Co ty wiesz o tym... O prawdziwym napieciu... O niebezpieczenstwie... Sam je dla siebie stworzylem... Napiecie najsilniejsze z mozliwych i niebezpieczenstwo najbardziej nieublagane... I nic nie moze sie rownac z ta... tak... z ta kleska... Z tylu rozlegly sie strzaly. Zadzwieczala blacha, jedna z kul trafila w karoserie. Las odpowiedzial gluchym echem. Strzaly posrod nocy... Oddech tulacy sie do czola... Lavalette wyprezyl sie, z calej sily nadepnal pedal gazu, jedna reka trzymajac kierownice, druga siegnal po Gam i przyciagnal ja do siebie; zupelnie bezwolna opadla na jego ramie, gdy tymczasem on gnal dalej jak oszalaly. Na dlugim odcinku droga biegla prosto; wydawalo sie, ze dudnienie silnika, gwizd opon i szum powietrza zlewaja sie w calosc, w muzyke, ktorej brzmienie przypomina dzwiek organow. Woz przelatywal przez koleiny, wyskakiwal w gore, niebezpiecznie sie przechylal, znowu prostowal i niezmordowanie pedzil przed siebie. Za nim wciaz widnialy swiatla dwoch reflektorow; ponad reflektorami nocne ciemnosci rozdzieraly coraz czestsze blyski wystrzalow. Lavalette zerknal na Gam: wciaz wisiala na jego ramieniu, dlonmi oplotla mu szyje i caly czas cos mowila. Wzbieral w nim ogromny przyplyw uczuc. Uwolnil sie z jej objec i siegnal po bron. Zacisnal dlon na chlodnym uchwycie. Wystrzelil. Huk zwielokrotnial, odbijajac sie po tysiackroc w czelusciach pierwotnego lasu. Lavalette puscil kierownice, zwolnil pedal gazu, wyprostowany stanal na samochodzie. Krzyknal i wystrzelil. Gam kurczowo chwycila go za stope i probowala sciagnac w dol. Lavalette sie wyrwal... Strzelil, raz, drugi i zaczal krzyczec -brzmialo to jak triumfalny spiew - strzelal w jaskrawe swiatla, ktore, coraz blizsze, zamienialy sie w oslepiajaca sciane... Znow strzelal, krzyczal, spiewal, miotal sie, jeszcze raz sie wyprostowal. Woz sie zatrzymal... Bron wypadla Lavalette'owi z reki, trafiony, zwalil sie z nog, glowa uderzyl o krawedz karoserii... Na pokaleczone dlonie Gam pocieklo cos cieplego... i zabojczego: zobaczyla krew... A potem juz nic do niej nie docieralo... Epilog Wraz z lekkim wiatrem budzil sie dzien, wylanial sie z wolna zza gor. Rozedrgana jasnosc siegala zenitu, po czym zstepowala na dol, zalewajac swiatlem cala przestrzen az po horyzont. Na gorach, pod samymi szczytami, zalegaly jeszcze waskie pasma sniegu. W poludnie ich oslepiajaca biel klula w oczy, sprawiajac wrazenie, jakby nie tylko odbijala promienie sloneczne, lecz i sama stawala sie' sloncem. A kiedy wieczorem gory pograzaly sie w ciemnosciach, przez jakis czas jasnial tylko snieg. W koncu noc pochlaniala cale swiatlo; ostatnie znikaly sniezne pasma. Nocy zwykle udawalo sie cos, czego nie potrafil dokonac dzien: obracala uwage ku sprawom serca. Byla ciemna i bezkresna, wydawalo sie, ze nie zna granic, nie zajmuje zadnej przestrzeni, a jednak wszedzie sie czai, osacza wszystko i wszystkich; mozna sie jej oddac, bezgranicznie sie w niej zatracic, nie wiedzac przy tym, dokad poprowadzi... Im bardziej jej zawierzyc, tym wiecej mozna od niej otrzymac... Ktos, kto podzieli sie z nia rozpacza lub zwatpieniem i, otulony ciemnoscia, podazy ku nieznanemu, wroci obdarzony spokojem. Przestrzen oddzielajaca swiat od zmyslow wypelnialy mgly. Miekkie jak poduszki nie pozwalaly, by zdolnosc poznania zetknela sie z rzeczywistoscia. Wszystko sie rozplywa, kontury sie zatarly, plaszczyzny pozapadaly. Istna ucieczka przedmiotow. Owa ucieczke z przestrzeni wielowymiarowej do plaskiej Gam szczegolnie mocno odczuwala o zmierzchu -tym krotkim interludium dzielacym dzien od tropikalnej nocy. Zmierzch miesza z soba rzeczy, odbiera im ich cechy, traca one kolor i ksztalt, rozmywaja sie, staja sie abstraktem -pozbawione wymiarow, dalekie i niepojete. Sa zimne, niedosiezne i nawet jesli wciaz zyja i sie poruszaja, pozostaja obce, nie naleza juz do nas. Gam w zupelnej ciszy odpoczywala na lezaku, patrzyla w okno. Odkad sluzaca poprawila jej poduszki i bezszelestnie wyszla z pokoju, do umyslu mlodej kobiety powoli, krok za krokiem, przenikala swiadomosc wspolzaleznosci przyczyn i skutkow. Miala wrazenie, ze spoglada z gory, z jakiegos niezwyklego punktu obserwacyjnego, skad widac cos jeszcze procz stale ja nekajacych wspomnien, ktorych obawiala sie za dnia. Nie uciekala od nich - oznaczaloby to, ze im ulegla. Nie chciala tego, czesto wiec do nich wracala, by je doglebnie roztrzasnac. Teraz, kiedy sie wydawalo, ze najgorsze ma juz za soba, przeszlosc wrocila ze zdwojona sila. Przed jej oczami, jeden za drugim, przesuwaly sie pojedyncze obrazy; zaden jednak nie wybiegal przed inne, nie zmuszal, by sie przed nim zatrzymac. Ulegajac jakiemus nieznanemu prawu, poszczegolne epizody laczyly sie w samoistna calosc i Gam miala uczucie, ze sa odrebnym bytem, z ktorym prawie nic jej nie laczy. Owszem, przezycia te w niej tkwily i wciaz budzily olbrzymi oddzwiek, Gam jednak instynktownie czula, ze sa to doznania powierzchowne, ze glebiej tkwia poklady jazni, ktore nie maja z nimi nic wspolnego. Wiedziala, ze nadejdzie dzien, kiedy wlasnie one, jak rafy koralowe, wylonia sie z glebin i stana sie najwazniejsze. Ufala im bez zastrzezen, czula, jak budza sie drzemiace w niej tajemnicze sily, dlatego o wszystkim, co sie ostatnio wydarzylo, myslala niemal bez emocji. Od kilku tygodni przebywala w wysokich gorach, w Nuwara Elija, i procz sluzacej nikogo nie widywala. Co wieczor kladla sie na lezaku i w milczeniu patrzyla, jak za oknem zmienia sie swiat. Milczenie bylo tutaj wszystkim: kto milczy, poznaje swiat, kto oddycha, wnika w istote zdarzen. Pewnego wieczoru przyszlo jej do glowy, ze juz kiedys doznala podobnych wrazen: bylo to wowczas, gdy zafascynowala ja mistyka przedmiotow. Wydawalo jej sie, ze znalazla rozwiazanie i wie, co dalej - w koncu trafila na znany od dawna punkt orientacyjny, wskazujacy, ze znow podaza wlasciwa droga. Swiat na powrot zrobil sie zrozumialy. Koniec z nieustajacym poszukiwaniem sensu, z zawilosciami etyki. Jak blysk magnezji objawila sie najbardziej oczywista z prawd: przez caly czas wszystko dzieje sie tak, jak powinno, jest jak najbardziej prawidlowe. Kto zyje w zgodzie z samym soba, nie bladzi. Kto sie w zyciu zagubi, poznaje swiat. A ten, kto poznaje swiat, pozna rowniez samego siebie. Kto potrafi wniknac w siebie i siebie zrozumiec, wzniesie sie ponad wszystko i siegnie wiecznosci. Przezywac bowiem mozemy tylko to, co tkwi w nas samych. W drodze powrotnej Gam zatrzymala sie kilka dni w Kandy. Mimo ze ostatnio zyla samotnie i starala sie unikac ludzi, ostatniego wieczoru poszla do swiatyni. Zatopiona w myslach, wolno kroczac przez swiatynny przedsionek, sluchala monotonnych modlitw tlumu. Naraz dostrzegla przed soba szafranowa zolc mniszych szat. Poznala glownego kaplana i przypomniala sobie, jak jej mowil, ze niebawem znow odwiedzi swiatynie. Zachowala spokoj: wyczuwala powage miejsca, wiedziala, ze nalezy powsciagnac emocje. W slad za kaplanem weszla do swiatynnej biblioteki. Usiadla na kamiennym murku. Kiedy spojrzala w twarz lamy, odniosla wrazenie, ze ostatnim razem widziala mnicha zaledwie kilka godzin temu; wszystkie sprawy odsunely sie teraz od niej jeszcze bardziej niz w dniach poprzedzajacych spotkanie, zrobily sie dziwnie odlegle, drugorzedne. Wsrod wyznawcow Buddy w Tybecie - zaczal lama -panuje stary obyczaj modlitewny, dla ludzi Zachodu niezrozumialy; zdarza sie nawet, ze z tego powodu sie z nas smieja. Podczas modlitw sto, niekiedy tysiac, a czasem niezliczone razy kreci sie specjalnym mlynkiem, powtarzajac przy tym wciaz to samo zdanie: OM MANI PEME HUNG. W przejrzystych czaszkach ludzi Zachodu kryje sie niespokojne zwierze, ktore oni, calkiem nieslusznie, nazywaja mysleniem. Ludzie tutejsi tez mysla, nawet bardzo intensywnie... Prosze wskazac religie, ktora nie mialaby wschodnich korzeni... W umyslach ludzi Wschodu prozno jednak szukac zwierzecia, ktore utrudnialoby wyciaganie wnioskow. Myslenie wiaze sie tutaj z medytacja. Monotonia tybetanskiej modlitwy, ktora Europejczycy tak pogardzaja, jest jej sila. Kto podlug swej woli ksztaltuje otaczajacy go swiat, osiagnie tyle, na ile wystarczy mu sil: zasob sil wyznacza kres jego drogi. Kto stoi na uboczu i wszystko sprowadza do nieistotnych wymiarow, zadaje po cichu gwalt prawom rzadzacym ludzka natura. Kreci sie w kolko i nigdy nie zginie, ale tez nie dotrze do konca drogi... Wszyscy ludzie Zachodu sa tak zadufani... Znalazlam sie u kresu - rzekla Gam. Kazdy koniec jest zarazem poczatkiem... Pani wierzy, ze to koniec, jest pani o tym przekonana... Ludzie Zachodu uwazaja, ze gdy narzedziem tak niedoskonalym jak rozum zdolali cos zmierzyc, a to cos okazalo sie niepodzielne, wowczas dotarli do kresu. Twierdza tez, ze smierc -najbardziej gwaltowna z przemian, przejscie z jednej jakosci w druga - oznacza koniec. Chcielibyscie objac wszystko rozumem, nie mozecie pojac, ze rozum i logika przydaja sie, gdy chodzi o pospolita codziennosc; sa natomiast bezsilne, kiedy stajemy przed, jak wy to nazywacie, problemami metafizycznymi i transcendentalnymi. Tak jak my macie zwierzeta, o ktorych zadna z waszych bezdusznych religii nie mowi ani slowa; gruntownie je wykorzystujecie: dostarczaja wam pozywienia, dzieki nim mozecie utwierdzac sie w poczuciu swej ludzkiej odmiennosci, ich istnienie gwarantuje wam dobre samopoczucie... Strumien zycia przenika jednak znacznie glebiej... Czym bylby swiat, gdyby go pojmowac i mierzyc wylacznie ludzka miara... - Patrzyl na Gam spokojnymi, madrymi oczami. - Wielu ludziom wystarcza zycie na rowninie - sami sa plascy. Inni przypominaja wzniesienia, sa jak gory, na ktore wciaz sie wspinaja, a zdobywanie przez nich szczytow to krancowy efekt dzialania podstawowych warstw jestestwa. Sa wreszcie tacy, ktorzy wciaz kraza -spelniaja sie, wchodzac w pewien krag, zataczaja kolo i, przekonani, ze przed nimi nie ma juz niczego, niepostrzezenie przenikaja do nastepnego kregu. Egzystuja wlasciwie bez przeszlosci, wciaz powstaja z popiolow na nowo. Doswiadczenie, tak wazne dla innych, dla nich nic nie znaczy: zyciem tych ludzi kieruja mistyczne prawa, sa oni w nim zakotwiczeni znacznie bardziej niz inni. Pani nalezy do tej ostatniej kategorii. Kiedy widzialem pania przed kilkoma miesiacami, bylem pewien, ze zanim pani wedrowka przez ostatni krag dobiegnie konca, jeszcze raz pani sie tu pojawi... Czas sie dopelnil... Wkracza pani w kolejny krag... Gam z powaga spojrzala na kaplana. Wiem, ze to, co sie stalo, zostawilam daleko za soba, ze nie ma powrotu... Jestem tez pewna, ze jesli sie powtorzy, znow nie bede wiedziala, co robic: w ogole malo pamietam... Dlaczego jednak serce tak bardzo mi ciazy? Kilka dni temu nad Kolombo nadciagnely czarne chmury. Zerwala sie burza, fale z rykiem wznosily sie na wysokosc wierzcholkow palm. Nastepnego ranka niebo znow jasnialo blekitem i kto nie przezyl tej burzy, nie uwierzylby, ze cos takiego moglo sie wydarzyc. Morze wciaz jednak szalalo, lecz nie bylo wiatru, panowal calkowity spokoj. Nasuwalo sie wiec pytanie: skad biora sie fale? Burza przeciez dawno minela. Otoz by morze ucichlo, potrzeba czasu. Staw uspokaja sie bez porownania predzej. - Kaplan wstal. - Bardzo rzadko odwiedza mnie ktos z Zachodu. Czlowiek, ktorego osobowosc odegrala ostatnio taka role w pani zyciu, takze mial w sobie cos szczegolnego. Pytal o roznice pomiedzy kims, kto jest niemy, a kims, kto milczy. Niemowa nie mowi, bo nie moze. Milczenie natomiast jest rownoznaczne z przekroczeniem bariery slow... By cos moglo trwac wiecznie, musi sie zmieniac -rzekl. - Takie wlasnie jest zycie. Niech pani zyje w zgodzie z soba. I nawet nie traktuje tego jak reguly... To poczatek... Poczatek zas znaczy bardzo wiele... Zamyka pierscien... I nie ma takich spraw ani zdarzen, ktorych by nie objal... Noca w Kolombo Gam obudzily jakies szmery. Przez chwile nasluchiwala, lecz dobieglo ja tylko cykanie swierszczy. Przyszlo jej do glowy, ze to jaszczurka, ktora wdrapala sie do pokoju i odpadla od sciany, dzwiek jednak sie powtorzyl. Przypominal ciche kroki, jakby ktos ostroznie stapal i tylko czasem zaskrzypiala podloga. Wszystko wskazywalo na sasiedni pokoj. Gam wyjela bron i po cichu odsunela zaslone, by w razie czego przesliznac sie przez szczeline. W pomieszczeniu nie bylo nikogo. Naraz uniosla sie mlecznobiala gaza na oknie i ukazala sie ciemna szpara. Jakas reka odepchnela gaze na bok i wsunela sie do pokoju, za reka pojawila sie glowa, potem cala postac. Intruz szybkim krokiem podszedl do sciany, sciagnal dywan i zaczal go zwijac. Gam przez chwile uwaznie go obserwowala, po czym odlozyla bron i weszla do pokoju. Mezczyzna okrazyl pomieszczenie i wydawalo sie, ze zaraz rzuci sie przed siebie. Widzac jego plynne ruchy, Gam nabrala pewnosci, ze sie nie myli: to byl kreol. Gwaltownie sie cofnal. Gam przekrecila kontakt. Jasne swiatlo zalalo pokoj. Kreol instynktownie chwycil czesciowo zwiniety dywan i powoli ruszyl do okna, zamierzajac go wyrzucic. Gam powstrzymala go ruchem reki. Patrzyla na niego, w jej oczach malowala sie powaga. Mieszaniec trzymal pod pacha zielony dywan modlitewny, ktory jej kiedys podarowal. Uprzedzil mnie pan - odezwala sie. - Wlasnie zamierzalam odeslac panu ten dywan. Wyjezdzam do Europy. Juz pani tu nie wroci? Nie wiem. Chciala mi pani oddac dywan... Nalezy do pana. Jestem wdzieczna, ze pyta pan o niego dopiero teraz, po moim wyjezdzie i tym wszystkim, co sie od tego czasu wydarzylo. Potrafie to docenic. Naprawde chciala mi go pani oddac? - Kreol nie kryl zdumienia. Zawsze uwazalam, ze powinien do pana wrocic, jest przeciez panska wlasnoscia. To zas, lepiej niz cokolwiek innego, tlumaczy cala sytuacje... Prosze nie myslec, ze skoro sam i w taki sposob po niego przyszedlem, chodzi o cos wiecej, ze jakas role odgrywa jego wartosc. Zreszta na pewno pani tak nie pomysli. Rowniez o innych sprawach, o ktorych nie chce mowic. Nie moge zyc bez tego dywanu, musze go znow miec. Nie mowmy juz o tym - rzekla Gam. - Ta wizyta dowodzi, ze nie do konca sie na panu poznalam. Prosze mi wybaczyc. Tym wieksza jest moja radosc, kiedy widze, ze po tym krotkim epizodzie potrafil sie pan odnalezc. Bynajmniej nie ironizuje. Prosze nie patrzyc na mnie spod oka. Jest pani osobliwym czlowiekiem. - Darujmy sobie psychologie... Rozstaje sie z Indiami pogodnie, odczuwam cos w rodzaju malej, dzieciecej radosci, mam nawet wrazenie, ze mi sie udalo. A wszystko to zawdzieczam panskiej dzisiejszej wizycie. Dziekuje panu za nia... Gam polecila wniesc kufry do przestronnych, jasnych pomieszczen. Z szerokiego okna dawnego budynku klasztornego rozciagal sie widok na wloskie niziny i sinawe zarysy gorskiego lancucha. Z boku, niczym srebrna misa, wciskalo sie w nizine morze. W popoludniowym sloncu zakurzona droga ciagnely liczne wozki zaprzezone w osly, ktore slyszac przenikliwy klakson, czesto sie ploszyly i wystraszone, nie zwazajac na pokrzykiwania woznicow, uciekaly na pobocze. Sygnaturka nad tylnym refektarzem nawolywala do modlitwy na Aniol Panski. O tej porze gospodynie zwykly juz mawiac felicissima notte. Gam przekladala zawartosc kufrow do ogromnych wnekowych szaf: zamierzala zostac tu dluzej. Prosila, by nikt jej nie pomagal. Nadszedl wieczor. Gam wciaz byla sama; praca nad porzadkowaniem, ukladaniem, segregowaniem pochlonela ja bez reszty. Spomiedzy materialow, ktore przywiozla z Kantonu i Birmy, wypadla mala paczuszka zawinieta w zielony jedwab. Byla to ksiazka w ja-snoczerwonej skorzanej oprawie. Zapiecie oprawy tworzyly fallus i czaszka - wysmienity przyklad misternej pracy artysty cyzelatora. Litery wypisano tuszem, ozdobne inicjaly mienily sie kolorami. Calosc skladala sie z siedemnastu piesni, kazda z nich zdobila ilustracja. Wsrod kolorow wiekszosci rycin dominowal turkusowy blekit. Bylo to stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa, ktore Gam kupila w Kairze przed trzema laty. Od tamtego dnia po raz pierwszy trzymala ksiazke w reku... Podeszla z nia do okna. Przedwieczorne niebo sciemnialo i na horyzoncie zabarwilo sie nasycona czerwienia; wyzej liczne kolory ukladaly sie w coraz to jasniejsze warstwy, az po lazur pomieszany z jablkowa zielenia i jadeitem. Swiat pograzyl sie w ciszy. Kartka za kartka Gam przegladala ksiazke i miala dziwne wrazenie, ze na kazdej ze stron opisano jakis fragment jej zycia. Kazda strofa zmuszala do zastanowienia i kiedy w koncu Gam zamknela tomik, wydawalo sie jej, ze wraz z nim zamyka cos jeszcze... Nic sie nie wydarzylo, a przeciez doznala jakiegos cudownego olsnienia, przezyla cos niezwykle waznego. Nie potrafila jednak niczego sobie przypomniec, mimo ze stalo sie to niemal przed chwila. A moze - przyszlo jej do glowy-cos we mnie dojrzalo; jak z owocem, ktory przez wiele tygodni opiera sie wiatrom i burzy, mocno trzyma sie galezi, po czym pewnego dnia, przy pieknej pogodzie, bez zadnego widocznego powodu spada na ziemie... Dlatego, ze nadeszla pora. I nawet jesli porownanie nie bylo calkiem trafne, Gam dlugo nie mogla sie otrzasnac z wrazenia. Czyzby cos powracalo? Zaczynalo sie od nowa? Co takiego nagle sie w niej odezwalo? Bez watpienia cos, czemu mozna ufac. Blogie cieplo napelnilo jej zyly, krew pulsowala zywiej... Dopelnial sie czas. Po chwili odlozyla ksiazke. Te wiersze same do niej przyszly... Trzeba bylo na to trzech lat. Wczesniej o nich nie myslala... Chociaz stale miala tomik przy sobie, dopiero dzis wpadl jej w rece. Gam nie lubila taniej symboliki, nagle jednak do niej dotarlo, ze wszystko kiedys wraca... Poprzetykane narcyzami laki jasnialy w promieniach slonca. Cienkie zdzbla trawy ochronnym kordonem otaczaly delikatne szypulki kwiatow. Motyle spijaly slodki nektar, chrzaszcze' zwawo piely sie po lodygach w gore. Ich zlocistozielone chitynowe pancerze polyskiwaly w plataninie traw. Brzeczenie pszczol przypominalo stlumiony dzwiek organow. Gam szla po lace, rozkoszujac sie kazdym krokiem. Czula, jak jej stopy dotykaja ziemi, jak miekko przywieraja do gruntu zaokraglone piety, jak potem ciezar przenosi sie na palce. W rytm krokow uginaly sie kolana, w tym samym tempie kolysaly sie biodra, tulow i ramiona. To byl prawdziwy dar niebios: Gam cieszyla sie, ze moze wysoko podniesc glowe, odwrocic sie... Czula, jak na jej twarzy igra sloneczny promien. Zycie jest wszystkim! - wolalo jej rozkolysane cialo; Gam nie myslala, wyrazala to ruchem. - Znow zyje, oto najbardziej boskie z uczuc... Swiat jest rownie mlody jak ja... Jak dlugo bede zdolna przezywac sama siebie, tak dlugo przetrwa swiat... Jak dlugo bede umiala zyc soba, tak dlugo potrafie przezywac wszystko, co mnie otacza... Za lakami zaczynal sie las. Ponad inne drzewa wyrastaly potezne deby. Pod nimi roilo sie od mlodych drzewek. Jeszcze nizej byly krzewy i bujnie pieniace sie zielsko, ktore chwytalo Gam za nogi. Tu i owdzie stal pien -pozostalosc po wyrebach. Najczesciej jednak rosly juz na nich grzyby, wokol owijaly sie pnacza. Las bezustannie rosl... Byl silny, witalny... Wciaz rosl. Gam wciagnela w nozdrza zapach ziemi i ziol. Odla-mala kawalek kory, sprobowala, jak smakuje. Nadlecial wiatr. Nowy rok budzil sie do zycia. Wszystko bylo poczatkiem. Teraz Gam to wiedziala. Opuscila glowe... Miala wrazenie, ze obok niej ktos mowi: "Zaczynam... Jestem gotow..." This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/