Firma - GRISHAM JOHN

Szczegóły
Tytuł Firma - GRISHAM JOHN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Firma - GRISHAM JOHN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Firma - GRISHAM JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Firma - GRISHAM JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN GRISHAM Firma ROZDZIAL 1 Starszy wspolnik po raz setny przejrzal resume i teraz takze nie doszukal sie w Mitchelu McDeerze niczego, co budziloby jego zastrzezenia; w papierach, w kazdym razie, nic takiego nie dalo sie odnalezc. Inteligentny, ambitny, o dobrej prezencji. A takze zachlanny; ze swoja przeszloscia musial taki byc. Zonaty, co stanowilo jeden z koniecznych warunkow. Firma nigdy nie zatrudniala niezonatych prawnikow. Nie aprobowala tez rozwodow, skokow na boki i pociagu do alkoholu. Kontrakt zawieral klauzule o obowiazku poddania sie testowi na uzywanie narkotykow. Zdal egzamin u CPA[1] za pierwszym podejsciem i zadeklarowal chec zostania prawnikiem podatkowym. Byl bialy, a firma nigdy nie zatrudniala czarnych. Udawalo im sie to dzieki stosowaniu zasad dyskrecji i elitarnosci, a przy tym nigdy nie przyjmowali podan o prace. Inne firmy poszukiwaly i zatrudnialy czarnych. Ich firma angazowala wylacznie bialych i pozostala biala jak snieg. Poza tym znajdowala sie w Memphis, a najlepsi czarni mysleli w pierwszym rzedzie o Nowym Jorku, Chicago albo o Waszyngtonie. McDeere byl oczywiscie mezczyzna - firma nie przyjmowala kobiet prawnikow. Popelnili taka pomylke tylko raz, w polowie lat siedemdziesiatych, kiedy zatrudnili najlepszego absolwenta z Harvardu i okazalo sie, ze ten znakomity spec od prawa podatkowego jest dama. Prawniczka utrzymala sie u nich przez cztery burzliwe lata, do dnia, gdy zginela w wypadku samochodowym.Jesli wierzyc temu, co na papierze, McDeere prezentowal sie naprawde niezle. Byl najlepszym kandydatem. Prawde mowiac, w tym roku nie mieli wielkiego wyboru. Lista byla bardzo krotka - McDeere albo nikt. Teczka z aktami personalnymi, ktore przegladal wspolnik zarzadzajacy, Royce McKnight, opatrzona byla napisem "Mitchel Y. McDeere - Harvard". Miala okolo cala grubosci i zawierala plik sporzadzonych drobnym drukiem raportow oraz kilka fotografii. Materialy te przygotowalo paru bylych agentow CIA z prywatnej grupy wywiadowczej z Bethesda. Nalezeli oni do grona klientow firmy i co roku przeprowadzali dla niej bezplatne sledztwo. Latwa praca, mowili, to sprawdzanie niczego nie podejrzewajacych studentow prawa. Dowiedzieli sie na przyklad, ze McDeere chcialby wyjechac z polnocnego Wschodu, ze ma trzy propozycje pracy - dwie z Nowego Jorku i jedna z Chicago - ze najwyzsza oferta wynosi siedemdziesiat szesc tysiecy dolarow, a najnizsza szescdziesiat. Jest na niego popyt. Na drugim roku mial mozliwosc sciagania na egzaminie z papierow wartosciowych. Nie zrobil tego i uzyskal najlepsza ocene w grupie. Dwa miesiace wczesniej proponowano mu kokaine na prawniczym party. Odmowil. Wyszedl zegnany porozumiewawczymi usmiechami. Od czasu do czasu pijal piwo, ale alkohol byl drogi, a on nie mial pieniedzy. Zapozyczyl sie u kolegow ze studiow na blisko dwadziescia trzy tysiace dolarow. Byl zachlanny. Royce McKnight odlozyl akta i usmiechnal sie. To byl ich czlowiek. Lamar Quin mial trzydziesci dwa lata i nie byl jeszcze wspolnikiem. Zatrudniono go po to, aby ze swoim mlodzienczym wygladem i sposobem bycia stanowil niejako wizytowke firmy Bendini, Lambert i Locke, ktora istotnie byla mloda firma, odkad wiekszosc wspolnikow po dojsciu do czterdziestki czy piecdziesiatki, zdobywszy mnostwo forsy, wycofala sie z interesu. On takze mogl zostac wspolnikiem. Majac zagwarantowane na reszte zycia szesciocyfrowe dochody, Lamar mogl z satysfakcja nosic szyte na miare garnitury po tysiac dwiescie dolarow za sztuke - byl wysoki i mial sylwetke sportowca, lezaly na nim naprawde swietnie. Nonszalanckim krokiem przeszedl przez apartament, ktorego wynajecie na jedna dobe kosztowalo firme tysiac dolarow, i nalal sobie filizanke kawy z ekspresu. Sprawdzil godzine i zerknal na dwojke wspolnikow siedzacych przy niewielkim konferencyjnym stole obok okna. Punktualnie o drugiej trzydziesci rozleglo sie pukanie do drzwi. Lamar spojrzal na wspolnikow, ktorzy wsuneli resume i akta do otwartej teczki. Wszyscy trzej siegneli po marynarki. Lamar poprawil krawat i otworzyl drzwi. -Mitchel McDeere? - zapytal, usmiechajac sie szeroko i wyciagajac dlon. -Tak. - Mocno uscisneli sobie rece. -Milo mi cie poznac, Mitchel. Lamar Quin. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Prosze mi mowic Mitch. McDeere wszedl do srodka i szybkim spojrzeniem zlustrowal ogromny pokoj. -Oczywiscie, Mitch. - Lamar ujal go pod ramie i poprowadzil przez apartament. Wspolnicy przedstawili sie. Byli serdeczni i wylewni. Zaproponowali mu kawe, po czym wszyscy usiedli wokol blyszczacego, mahoniowego stolu. Wymienili uprzejmosci. McDeere rozpial plaszcz i zalozyl noge na noge. Byl juz, jesli chodzi o poszukiwanie pracy, doswiadczonym weteranem i wiedzial, ze go potrzebuja. Odprezyl sie. Mial oferty od trzech sposrod najznakomitszych firm w kraju, wiec nie zalezalo mu ani na tej rozmowie, ani na tej firmie. Mogl sobie pozwolic na nieco wiecej niz odrobine pewnosci siebie. Przyszedl tu, by zaspokoic ciekawosc. Poza tym tesknil za cieplym klimatem. Oliver Lambert, starszy wspolnik, pochylil sie i oparty na lokciach czuwal nad przebiegiem wstepnej rozmowy. Odznaczal sie elokwencja, a jego gleboki baryton o cieplym, niezwykle ujmujacym brzmieniu znakomicie ulatwial nawiazywanie konwersacji. Majac szescdziesiat jeden lat byl ojcem chrzestnym firmy i wiekszosc czasu spedzal na zarzadzaniu i utrzymywaniu w rownowadze wybujalych osobowosci kilku najbogatszych prawnikow w kraju. Byl doradca, do ktorego mlodzi wspolpracownicy przychodzili ze swoimi problemami. Lambert kierowal takze rekrutacja, totez uzyskanie podpisu Mitchela Y. McDeere stanowilo jego zadanie. -Nie mecza cie tego typu rozmowy? - zapytal Mitcha. -Nie bardzo. To jest konieczne. Tak, tak, zgodzili sie wszyscy. Mozna by odniesc wrazenie, ze jeszcze wczoraj byli przesluchiwani, sprawdzani, smiertelnie wystraszeni tym, ze nie znajda pracy i trzy lata potu i tortur pojda na marne. Wiedzieli, przez co musial przejsc. Nie ma sprawy. -Moge o cos zapytac? - tym razem on zadal pytanie. -Oczywiscie. -Jasne. -O co zechcesz. -Dlaczego prowadzimy te rozmowe w pokoju hotelowym? Inne firmy urzadzaja takie spotkania w campusach studenckich, za posrednictwem biur zatrudnienia. -Dobre pytanie. - Skineli glowami, spojrzeli po sobie i zgodnie uznali, ze pytanie bylo rzeczywiscie dobre. -Mysle, ze moge ci to wyjasnic, Mitch - rzekl Royce McKnight, wspolnik zarzadzajacy. - Musisz zrozumiec nasza firme. Jestesmy inni i szczycimy sie tym. Mamy czterdziestu jeden prawnikow, niewielu w porownaniu z innymi firmami. Nie przyjmujemy zbyt wielu ludzi, zwykle jedna osobe rocznie. Oferujemy najwyzsze wynagrodzenie w kraju. Nie przesadzam. Musimy byc wiec bardzo selektywni. Wybralismy ciebie. List, ktory otrzymales w zeszlym miesiacu, wyslalismy po przesianiu ponad dwoch tysiecy studentow trzeciego roku prawa z najlepszych uczelni. Wyslalismy tylko jeden list. Nie dajemy ogloszen o rekrutacji i nie przyjmujemy podan o prace. Nie afiszujemy sie i mamy wlasne metody dzialania. Tyle tytulem wyjasnienia. -Rozumiem. Czym zajmuje sie wasza firma? -Podatkami. Czesciowo takze ubezpieczeniami, nieruchomosciami i bankowoscia, ale podatki to osiemdziesiat procent naszej pracy. I dlatego chcemy cie zatrudnic. Masz bardzo dobre przygotowanie w tej dziedzinie. -Dlaczego zapisales sie do Western Kentucky? -To proste. Zaproponowali mi pelne stypendium za wystepowanie w ich druzynie futbolowej. Gdyby nie to, nie stac by mnie bylo na koledz. -Opowiedz o swojej rodzinie. -Czy to naprawde konieczne? -Dla nas jest to bardzo wazne - odezwal sie cieplym tonem Royce McKnight. Oni wszyscy to mowia, pomyslal McDeere. -W porzadku. Moj ojciec zginal w wypadku w kopalni, kiedy mialem siedem lat. Matka wyszla ponownie za maz i mieszka na Florydzie. Mialem dwoch braci. Rusty nie wrocil z Wietnamu. Teraz mam jednego brata, ma na imie Ray. -Co sie z nim dzieje? -Obawiam sie, ze to nie panski interes - odparl Mitch i utkwil w McKnighcie wyzywajace spojrzenie. -Przepraszam - rzekl cicho wspolnik zarzadzajacy. -Nasza firma znajduje sie w Memphis - powiedzial Lamar. - Czy jest to dla ciebie jakis klopot? -Absolutnie nie. Nie jestem milosnikiem chlodnego klimatu. -Byles juz kiedys w Memphis? -Nie. -Wkrotce cie tam sciagniemy. Na pewno ci sie spodoba. Mitch usmiechnal sie i skinal glowa. Czy ci faceci byli powazni? Jak mogl na serio brac pod uwage tak mala firme w tak malym miescie, gdy czekala na niego Wall Street? -Jak sie plasowales na swoim roku? - zapytal Lamar. -W pierwszej piatce - nie w pierwszych pieciu procentach, lecz w pierwszej piatce. - To im powinno wystarczyc, pomyslal. W pierwszej piatce wsrod trzech setek. Mogl im powiedziec, ze byl trzeci, odrobine za numerem drugim i zdumiewajaco daleko za numerem pierwszym. Ale nie powiedzial. To byli faceci z podrzednych uczelni - Chicago, Columbia i Yanderbilt, o czym sie dowiedzial przegladajac pobieznie rejestry Martindale-Hubbella. Wiedzial, ze tego typu szczegoly nie maja dla nich znaczenia. -Dlaczego wybrales Harvard? -Wlasciwie to Harvard wybral mnie. Zlozylem podania na kilku uczelniach i wszedzie zostalem przyjety. Harvard zaofiarowal mi najwyzsze stypendium. Uwazalem, ze to najlepsza uczelnia. Nadal tak uwazam. -Niezla robota, Mitch - powiedzial Lambert z zainteresowaniem przegladajac resume. Raporty wciaz spoczywaly w teczce lezacej pod stolem. -Dziekuje, ciezko pracowalem. -Na zajeciach z podatkow i papierow wartosciowych zbierales wylacznie najlepsze oceny. -To lezalo w moim interesie. -Przegladalismy twoje szkice. Robia wrazenie. -Dziekuje. Lubie prace w bibliotece. Pokiwali glowami gladko przelknawszy to oczywiste klamstwo. Byla to czesc rytualu, bo przeciez zaden student prawa ani zaden prawnik o zdrowych zmyslach nie lubil tej pracy. Jednakze kazdy bez wyjatku przyszly pracownik udawal, ze pala gleboka, nienasycona miloscia do niej. -Opowiedz nam o swojej zonie - powiedzial prawie miekkim tonem Royce McKnight. Zastygli w oczekiwaniu kolejnej riposty Mitcha. Ale bylo to pytanie standardowe, nie dotyczylo sacrum. Ten obszar badala kazda firma. -Ma na imie Abby. Dyplom uprawniajacy do nauczania poczatkowego otrzymala w Western Kentucky. Pobralismy sie w tydzien po tym, jak oboje skonczylismy uczelnie. Od trzech lat pracuje w prywatnym przedszkolu niedaleko uniwersytetu w Bostonie. -A czy to malzenstwo... -Jestesmy bardzo szczesliwi. Znamy sie jeszcze ze szkoly sredniej. -Na jakiej pozycji grales? - zapytal Lamar, kierujac rozmowe na mniej osobiste tory. -W obronie. Bylem rozchwytywany, dopoki nie kontuzjowalem kolana w jednym z meczy. Wtedy odwrocili sie ode mnie wszyscy z wyjatkiem Western Kentucky. Gralem bez przerwy przez cztery lata, ale kolano nigdy nie wrocilo do normy. -Jak udawalo ci sie pogodzic gre w futbol ze zbieraniem najlepszych ocen? -Przedkladam ksiazki nad sport. -Nie wydaje mi sie, zeby Western Kentucky przypominalo zbytnio powazna szkole - wyrwalo sie naraz Lamarowi. Locke i McKnight popatrzyli na niego z dezaprobata. -Podobnie jak Kansas State - odparowal Mitch. Zamarli i przez kilka sekund spogladali na siebie z niedowierzaniem. Ten facet wiedzial, ze Lamar Quin studiowal w Kansas State. Nie spotkal go nigdy wczesniej i nie mial pojecia, kto bedzie reprezentowal firme na wstepnej rozmowie. A mimo to wiedzial. Zajrzal do Martindale-Hubbella i posprawdzal ich wszystkich. Przeczytal szkice biograficzne czterdziestu jeden prawnikow pracujacych w firmie i w ulamku sekundy przypomnial sobie, ze Lamar Quin, jeden z nich studiowal w Kansas State. Do diabla! Zrobilo to na nich naprawde wrazenie! -Powiedzialem chyba cos nie tak - przeprosil Lamar. -Nie ma sprawy - cieplo usmiechnal sie Mitch. Oliver Lambert odchrzaknal i ponownie skierowal rozmowe na inny temat. -Mitch. W naszej firmie nie tolerujemy naduzywania alkoholu ani latania za spodniczkami. Nie jestesmy gromada Holy Rollersow[2], ale interesy licza sie dla nas przede wszystkim. Mamy duze osiagniecia i ciezko na nie pracujemy. I robimy naprawde wielkie pieniadze.-Jestem w stanie przyjac te warunki. -Zastrzegamy sobie prawo poddawania kazdego z czlonkow firmy testom dotyczacym uzywania narkotykow. -Nie uzywam narkotykow. -To swietnie. Jakiego jestes wyznania? -Metodysta. -Znakomicie. W naszej firmie zetkniesz sie z ludzmi roznych wyznan. Katolicy, baptysci, Kosciol Episkopalny. W gruncie rzeczy to nie nasza sprawa, ale po prostu lubimy wiedziec. Zalezy nam na stabilnosci rodziny, szczesliwy prawnik to wydajny prawnik. Dlatego sie tym interesujemy. Mitch przytaknal z usmiechem. Juz to kiedys slyszal... Jego trzej rozmowcy spojrzeli po sobie, a nastepnie utkwili wzrok w Mitchu. Oznaczalo to, ze dotarli do tego punktu rozmowy, w ktorym nalezy sie od indagowanego spodziewac jednego lub dwoch inteligentnych pytan. Mitch rozprostowal nogi. Pieniadze, to bylo istotne pytanie, a konkretnie chcial sie dowiedziec, jak proponowana suma ma sie do innych ofert, ktore mu dotad zlozono. Jesli bedzie za malo, pomyslal, wtedy, coz... milo mi was bylo poznac, chlopcy... Jesli wasza oferta okaze sie interesujaca, wowczas, owszem, mozemy pogadac o rodzinie, futbolu i wyznaniu. Lecz wszystkie firmy dzialaly w ten sposob. Dopoki sytuacja nie byla jasna, bawili sie w cos w rodzaju pozorowanej walki. I bylo oczywiste, ze rozmowa dotyczy wszystkiego oprocz pieniedzy. Zaatakowal wiec pierwszy miekkim ciosem. -Jakiego typu prace bede wykonywal na poczatku? Pokiwali glowami zadowoleni z pytania. Lamber i McKnight popatrzyli na Lamara. Tym razem odpowiedz nalezala do niego. -Mamy cos w rodzaju dwuletniej praktyki, chociaz nie nazywamy tego w ten sposob. Bedziesz jezdzil po calym kraju na seminaria podatkowe. Twoja edukacja potrwa jeszcze dlugo. Przyszlej zimy spedzisz dwa tygodnie w Waszyngtonie w Amerykanskim Instytucie Podatkowym. Jestesmy bardzo dumni z naszych ekspertyz i dlatego ciagly trening jest konieczny dla kazdego z nas. Jezeli masz zamiar osiagnac perfekcje w tym, co robisz, bedziemy za to placic. Dopoki nie zajmiesz sie praktyczna strona prawa, twoja praca nie bedzie zbyt ekscytujaca, przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Szukanie orzeczen w bibliotekach, zestawienia i tym podobne smiertelnie nudne zajecia. Ale bedziesz otrzymywal uczciwa zaplate. -Ile? Lamar zerknal na Royce'a McKnighta, ktory, patrzac na Mitcha, powiedzial: -Omowimy wynagrodzenie i dodatkowe swiadczenia, kiedy przyjedziesz do Memphis. -Musze miec warunki na pismie, bo inaczej byc moze w ogole nie pojade do Memphis - usmiechnal sie nieco arogancko, ale serdecznie. Zachowywal sie jak czlowiek, ktoremu zlozono trzy propozycje pracy. Wspolnicy usmiechneli sie do siebie, po czym pierwszy odezwal sie Lambert. -W porzadku. Podstawowe wynagrodzenie wynosi osiemdziesiat tysiecy za pierwszy rok, plus premie, osiemdziesiat piec za drugi rok, plus premie, nisko oprocentowany zastaw hipoteczny, wiec mozesz kupic dom. I nowe BMW. Oczywiscie sam wybierasz kolor. Spojrzenia calej trojki spoczely na jego wargach i czekali na pojawienie sie zmarszczek na policzkach. Probowal powstrzymac usmiech, ale bylo to niemozliwe. Zachichotal. -To niewiarygodne - wymamrotal. Osiemdziesiat tysiecy w Memphis bylo rownowazne stu dwudziestu tysiacom w Nowym Jorku. Czy ten facet powiedzial "BMW"? Jego mazda miala na liczniku milion mil. Ostatnio mial tez klopoty z jej uruchomieniem, ale nie udalo mu sie jeszcze zaoszczedzic na nowy starter. -Takze wiele innych udogodnien, ktore milo nam bedzie z toba omowic w Memphis. Poczul nagle silna chec wyjazdu do Memphis. Czy nie lezalo nad rzeka? Starl z twarzy usmiech, odzyskal panowanie nad soba. Spojrzal uwaznie na Olivera Lamberta i odezwal sie, jak gdyby zapominajac o pieniadzach, domu i samochodzie. -Prosze mi opowiedziec o firmie... -Mamy czterdziestu jeden prawnikow. W zeszlym roku osiagnelismy dochod na jedna osobe wyzszy niz jakakolwiek inna firma tej wielkosci, czy wieksza, dotyczy to zreszta wszystkich duzych firm w kraju. Mamy wylacznie bogatych klientow - korporacje, banki i zamozni ludzie - ktorzy dobrze placa i nigdy nie narzekaja. Specjalizujemy sie w miedzynarodowym prawie podatkowym, co jest tylez intratne, co pasjonujace. I robimy interesy tylko z tymi ludzmi, ktorzy moga zaplacic. -Ile czasu musi uplynac, nim zostaje sie wspolnikiem? -Przecietnie dziesiec lat, i to dziesiec lat ciezkiej pracy. Zarobienie pol miliona rocznie nie jest dla naszych wspolnikow niczym nadzwyczajnym i wiekszosc wycofuje sie przed piecdziesiatka. Musisz placic skladki i byc na miejscu osiemdziesiat godzin w tygodniu, ale jesli zostaniesz wspolnikiem, rzecz jest tego warta. Lamar pochylil sie do przodu. -Aby miec szesciocyfrowe zarobki, nie musisz byc wspolnikiem. Jestem w firmie od siedmiu lat i sume stu tysiecy rocznie przekroczylem cztery lata temu. Mitch zastanawial sie przez krotka chwile i obliczyl, ze majac trzydziesci lat moglby zarabiac dobrze powyzej stu tysiecy. Byc moze prawie dwiescie tysiecy rocznie. Majac trzydziesci lat. Obserwowali go uwaznie, dobrze wiedzac, co oblicza. -Co miedzynarodowa firma podatkowa robi w Memphis? Pytanie wywolalo usmiechy. Lambert zdjal okulary i zaczal sie nimi bawic. Dobre pytanie. -Bendini zalozyl firme w czterdziestym czwartym. Pracowal jako prawnik podatkowy w Filadelfii i pozyskal kilku bogatych klientow na Poludniu. Podatki byly jego pasja i wyladowal w Memphis. Przez dwadziescia lat nie zatrudnial nikogo procz prawnikow podatkowych i firma prosperuje znakomicie po dzis dzien. Zaden z nas nie pochodzi z Memphis, ale pokochalismy to miejsce. Bardzo przyjemne, stare, poludniowe miasto. Tak na marginesie, pan Bendini zmarl w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym. -Ilu wspolnikow pracuje w firmie? -Dwudziestu. Staramy sie utrzymac stosunek: jeden wspolnik na jednego pracownika. Duzo, ale nam to odpowiada. Jak widzisz, tu takze postepujemy po swojemu. -Wszyscy nasi wspolnicy sa w wieku czterdziestu pieciu lat multimilionerami - dodal Royce McKnight. -Wszyscy? -Tak. Nie mozemy tego zagwarantowac, ale jesli dolaczysz do naszej firmy i poswiecisz dziesiec lat na to, by zostac wspolnikiem, a potem po kolejnych dziesieciu, w wieku czterdziestu pieciu lat, nie staniesz sie milionerem, to bedziesz pierwsza taka osoba od dwudziestu lat. -Imponujaca statystyka. -To imponujaca firma, Mitch - odezwal sie Oliver Lambert - i jestesmy z tego dumni. Stanowimy elitarne bractwo. Nie jest nas wielu i troszczymy sie o siebie nawzajem. Nie ma u nas bandyckiego wspolzawodnictwa, z jakiego slyna wielkie firmy. Staramy sie byc bardzo ostrozni przy doborze nowych ludzi i stawiamy sobie za cel, aby kazdy pracownik zostal mozliwie szybko wspolnikiem. Zeby to osiagnac, inwestujemy mnostwo czasu i pieniedzy w nas samych, a zwlaszcza w nowych ludzi. Bardzo rzadko, w naprawde wyjatkowych wypadkach, zdarza sie, ze prawnik odchodzi z naszej firmy. Jest to ewenement. Czesto staramy sie w rozny sposob pomagac naszym ludziom w robieniu kariery. Chcemy, zeby byli szczesliwi, i wydaje nam sie, ze to najbardziej ekonomiczny sposob dzialania. -Mam tu jeszcze jedna imponujaca statystyke - dorzucil McKnight. - W zeszlym roku we wszystkich firmach naszej wielkosci, i wiekszych, wspolczynnik rotacji kadr wynosil dwadziescia osiem procent. U Bendiniego, Lamberta i Locke'a byl on rowny zeru. Tak bylo i rok temu. Minelo juz wiele czasu od ostatniego wypadku, gdy ktorys z prawnikow opuscil firme. Patrzyli na niego uwaznie, chcac sie upewnic, czy wszystko do niego dotarlo. Przedstawili sie, jak mogli najlepiej. Na reszte informacji przyjdzie jeszcze czas. Oczywiscie, wiedzieli znacznie wiecej, niz mogli powiedziec. Jego matka, na przyklad, mieszkala w zdezelowanej przyczepie zaparkowanej na plazy w Panama City i wyszla powtornie za maz za bylego kierowce ciezarowki, ktory pil jak szewc. Po eksplozji w kopalni dostala czterdziesci jeden tysiecy dolarow odszkodowania, z czego wiekszosc roztrwonila. Pozniej, kiedy jej syn zginal w Wietnamie, czas jakis cierpiala na powazne zaburzenia psychiczne. Wiedzieli, ze byl zaniedbanym dzieckiem, dorastal w ubostwie pod opieka brata Raya i kilku zyczliwych krewnych. Nedza boli, a oni wiedzieli tez, ze wzbudza silna potrzebe sukcesu. Pracowal po trzydziesci godzin tygodniowo w calodobowym sklepie, a jednoczesnie gral w druzynie futbolowej i zbieral najlepsze oceny. Wiedzieli, ze malo sypia. Wiedzieli, ze jest zachlanny. To byl ich czlowiek. -Czy nie chcialbys zlozyc nam wizyty? - spytal Oliver Lambert -Kiedy? - zapytal Mitch, marzac o czarnym 318 z przyciemnianym dachem. Przedpotopowa mazda z trzema deklami i mocno porysowana przednia szyba stala zaparta przednimi kolami o kraweznik, co uniemozliwialo jej stoczenie sie ze wzniesienia. Abby chwycila klamke, szarpnela ja dwa razy i otworzyla drzwi. Wsiadla i przekrecila kluczyk w stacyjce. Nacisnela sprzeglo i obrocila kierownica, mazda potoczyla sie powoli do przodu. Kiedy zaczela nabierac szybkosci, Abby wstrzymala oddech. Zwolnila sprzeglo i zagryzala wargi, dopoki przytlumione obroty silnika nie staly sie regularne. Mitch mial trzy propozycje pracy do wyboru, nowy samochod byl zatem kwestia paru miesiecy. Tyle moze wytrzymac. Trzy lata gnietli sie w dwupokojowym mieszkaniu w miasteczku studenckim pelnym porsche i mercedesow i przez caly niemal czas starali sie ignorowac afronty ze strony kolegow w tym bastionie snobizmu typowego dla Wschodniego Wybrzeza. Byli kmiotkami z Kentucky i mieli niewielu przyjaciol. Ale przetrwali i w miare gladko odniesli sukces ku wylacznie wlasnej satysfakcji. Wolala Chicago od Nowego Jorku, godzac sie nawet na mniejsze zarobki, przede wszystkim dlatego, ze bylo dalej od Bostonu, a blizej Kentucky. Lecz Mitch byl ciagle nieprzenikniony, odpowiadal wymijajaco i jak zawsze rozwazal wszystko bardzo dokladnie, ale rezultaty swoich przemyslen zachowywal dla siebie. Nie zaproszono jej do Nowego Jorku ani do Chicago. Niepewnosc bardzo ja meczyla, chciala znac odpowiedz. Zaparkowala niezgodnie z przepisami na wzgorzu, niedaleko od domu, i wysiadla z samochodu. Ich mieszkanie bylo jednym z trzydziestu w dwupietrowym budynku z czerwonej cegly. Abby stanela przed drzwiami i zaczela grzebac w torebce, szukajac kluczy. Nagle drzwi otwarly sie z impetem. Porwal ja, wciagnal do srodka, rzucil na kanape i zaatakowal jej kark pocalunkami. Wrzasnela i zaczela chichotac. Calowali sie, zlaczeni w jednym z tych dlugich, wilgotnych, dziesieciominutowych usciskow, pieszczac sie na oslep i jeczac, tak jak lubili to robic jako nastolatki, kiedy calowanie sie bylo czyms zabawnym, tajemniczym i zblizajacym. -Moj Boze - powiedziala, kiedy wreszcie oderwali sie od siebie - coz to za okazja? -Nic nie czujesz? - zapytal. Rozejrzala sie i wciagnela nosem powietrze. -Mhm... tak... Co to jest? -Kurczak chow mein i jajka foo yung. Od Wong Boys. -W porzadku. Co to za okazja? -Plus butelka drogiego chablis. Ma nawet korek. -Co sie stalo, Mitch? -Chodz. - Na malym kuchennym stole, wsrod rozmaitych szpargalow, stala butelka wina i pudelka z chinskimi potrawami. Sprzatneli papiery ze stolu i rozlozyli jedzenie. Mitch otworzyl wino i napelnil dwa plastikowe kubki. -Mialem dzis niesamowite spotkanie - powiedzial. -Z kim? -Pamietasz te firme z Memphis, od ktorej dostalem list w zeszlym miesiacu? -Tak. Nie byles zachwycony. -To jest to. Jestem pod olbrzymim wrazeniem. Praca dotyczy wylacznie podatkow i zarobki sa bardzo dobre. -Ile? Uroczyscie wyjal chow mein z pojemnika i rozlozyl na dwa talerze. Nastepnie rozerwal cienka torebke z sosem sojowym. Czekala na odpowiedz. Otworzyl kolejne pudelko i zaczal rozkladac jajka foo yung. Skosztowal wina i mlasnal ze smakiem. -Ile? - spytala ponownie. -Wiecej niz Chicago, wiecej niz Wall Street. Jej brazowe oczy zwezily sie i zaplonely naglym blaskiem. Sciagnela brwi i zmarszczyla czolo. -Ile? -Osiemdziesiat tysiecy za pierwszy rok plus premia, osiemdziesiat piec za drugi plus premia - powiedzial nonszalanckim tonem, przypatrujac sie z uwaga kawalkom selera w chow mein. -Osiemdziesiat tysiecy - powtorzyla. -Osiemdziesiat tysiecy, malenka. Osiemdziesiat kawalkow w Memphis, Tennessee, jest to mniej wiecej tyle samo, co sto dwadziescia kawalkow w Nowym Jorku. -Komu zalezaloby na Nowym Jorku? - zapytala. -Plus dodatkowo niski zastaw hipoteczny. Slowo "hipoteka" od dluzszego juz czasu nie bylo uzywane pod tym dachem. Wlasciwie w tej chwili nie mogla sobie przypomniec, kiedy ostatnio rozmawiali o domu czy o czymkolwiek, co byloby z nim zwiazane. Od miesiecy przywykli akceptowac fakt, ze beda musieli wynajmowac jakis kat, nie wiadomo jak dlugo, do jakiegos niewyobrazalnie odleglego momentu w przyszlosci, kiedy to zdobeda majatek i beda mogli myslec o wysokim zastawie hipotecznym. Odstawila kieliszek i powiedziala oficjalnym tonem: -Chyba nie doslyszalam. -Niski zastaw hipoteczny. Firma pozycza wystarczajaco duzo pieniedzy, aby mozna bylo kupic dom. Dla tych facetow jest rzecza bardzo istotna, by ich pracownicy wygladali zamoznie, wiec dadza nam pieniadze na nizszy procent. -Czy masz na mysli prawdziwy dom, z trawnikiem i drzewami dookola? -Tak. Nie zadne tam mieszkanie na Manhattanie po wygorowanej cenie, ale dom na przedmiesciu z trzema sypialniami, podjazdem i garazem na dwa samochody, w ktorym bedziemy mogli zaparkowac BMW. Milczala przez pare sekund, moze dluzej, ale w koncu zapytala. -BMW? Czyje BMW? -Nasze, malenka. Nasze BMW. Firma przekazuje nam nowy samochod i daje kluczyki. To cos w rodzaju dodatkowej premii w ramach zaliczki. Jest to kolejne piec tysiecy za rok. Oczywiscie, sami wybieramy kolor. Mysle, ze czarny bylby przyjemny. Co o tym sadzisz? -Koniec z gratami, koniec z dziadostwem, koniec z klopotami - powiedziala, potrzasajac wolno glowa. Usmiechnal sie do niej z pelnymi ustami. Wiedzial, ze juz od dawna marzyla o meblach, tapetach, a moze i o basenie. I o dzieciach. Malych ciemnookich dzieciach z plowymi wlosami. -I beda jeszcze dodatkowe pieniadze, ale to ma byc omowione pozniej. -Nie rozumiem, Mitch, dlaczego sa tacy hojni. -Tez zadalem sobie to pytanie. Sa bardzo wybredni, wymagajacy i dumni z tego, ze moga placic tak wysokie pensje. Nastawiaja sie na najlepszych i nie boja sie wydawac pieniedzy. Rotacja kadr jest u nich zerowa. Poza tym mysle, ze sciaganie najlepszych do Memphis kosztuje ich wiecej. -Byloby blizej do domu - powiedziala, nie patrzac na niego. -Nie mam domu. Byloby blizej do twoich rodzicow i to mnie martwi. Skwitowala milczeniem te uwage, w ten sposob reagowala niemal zawsze na jego komentarze dotyczace jej rodziny. -Bedziesz blizej Raya... Pokiwal glowa, ugryzl kanapke z jajkiem i wyobrazil sobie pierwsza wizyte jej rodzicow. Ten slodki moment, kiedy wtocza sie swoim zuzytym cadillakiem na podjazd i zaszokowani beda sie gapic na nowy domek z dwoma nowymi samochodami w garazu. Pozielenieja z zazdrosci i zaczna sie goraczkowo zastanawiac, w jaki, do licha, sposob ten biedny dzieciak bez rodziny i pozycji mogl sobie pozwolic na cos takiego majac zaledwie dwadziescia piec lat, swiezo po szkole prawniczej. Zmusza sie do bolesnego usmiechu i beda mowic, ze wszystko jest takie cudowne, lecz po jakims czasie - o, nie trzeba bedzie czekac na to zbyt dlugo - pan Sutherhand zalamie sie i zapyta, ile ten dom kosztowal. Wtedy Mitch powie mu, zeby pilnowal swoich wlasnych spraw, czym doprowadzi starego czlowieka do szalu. Potem, posiedziawszy krotko odjada, a gdy wroca do Kentucky, wszyscy ich przyjaciele uslysza o tym, jak wspaniale sie powodzi corce i zieciowi w Memphis. Abby bedzie zmartwiona, ze nie mogli sie dogadac, ale nic nie powie. Od poczatku traktowali go jak tredowatego. Byl dla nich do tego stopnia nikim, ze zbojkotowali ich skromny slub. -Czy bylas kiedys w Memphis? - zapytal. -Raz, jako mala dziewczynka. Na czyms w rodzaju spotkania religijnego. Pamietam jedynie rzeke. -Chca, abysmy przyjechali z wizyta. -My? Czy to znaczy, ze jestem zaproszona? -Tak. Licza na to, ze przyjedziesz. -Kiedy? -Za pare tygodni. Oplaca nam samolot na czwartek po poludniu. I zostaniemy tam na weekend. -Juz teraz podoba mi sie ta firma. ROZDZIAL 2 Budynek firmy mial cztery pietra i zostal zbudowany przed stu laty przez handlarza bawelna i jego synow w czasach, gdy nastapilo odrodzenie handlu tym towarem w Memphis. Stal posrodku ciagu bawelnianego na Front Street obok rzeki. Przez jego korytarze, drzwi i podlogi przewinely sie miliony ton bawelny dostarczanej z Missisipi i Arkansas, a sprzedawanej na calym swiecie. Opustoszaly i zaniedbany, a nastepnie, po pierwszej wojnie swiatowej, wielokrotnie odnowiony, nabyty zostal w tysiac dziewiecset piecdziesiatym pierwszym roku przez agresywnego prawnika podatkowego Antoniego Bendiniego. Ow odnowil go raz jeszcze i zaczal zapelniac prawnikami. Nadal mu tez nazwe Gmachu Bendiniego.Gmach stal sie jego oczkiem w glowie, holubil go i piescil dodajac don co roku kolejna warstwe luksusu. Ufortyfikowal go, zabezpieczyl drzwi i okna, zatrudnil armie straznikow, aby chronili budynek i jego uzytkownikow, zainstalowal windy, alarm elektroniczny, elektroniczne zamki szyfrowe, siec monitorow, silownie, laznie, urzadzil tez przebieralnie, a na ostatnim pietrze stolowke z zachwycajacym widokiem na rzeke. W ciagu dwudziestu lat stworzyl najbogatsza i zdecydowanie najbardziej dyskretna firme prawnicza w Memphis. Dyskrecja byla jego obsesja. Kazdemu pracownikowi zatrudnionemu przez firme przypominano do znudzenia o fatalnych konsekwencjach nietrzymania jezyka za zebami. Wszystko bylo poufne. Pensje, funkcje, awanse i przede wszystkim to, co dotyczylo klientow. Ujawnienie interesow firmy, jak przestrzegano mlodych pracownikow, moglo przekreslic szanse na osiagniecie nagrody swietego Graala: statusu wspolnika. Nic sie nie wydostawalo poza mury fortecy na Front Street, zonom mowiono, ze nie powinny o nic pytac, albo je po prostu oklamywano. Pracownicy mieli ciezko pracowac, niewiele mowic i wydawac pieniadze. I tak robili, wszyscy bez wyjatku. Zatrudniajac czterdziestu jeden prawnikow, firma byla czwarta pod wzgledem wielkosci w Memphis. Jej czlonkowie nie reklamowali sie ani nie szukali rozglosu. Stanowili zwarty klan i nie utrzymywali zazylych stosunkow z innymi prawnikami. Ich zony graly wspolnie w tenisa i brydza i razem jezdzily po zakupy. Lambert i Locke to byla wielka, wspolna rodzina, raczej bogata rodzina. O dziesiatej rano na Front Street zatrzymala sie limuzyna firmy i wysiadl z niej Mitchel Y. McDeere. Uprzejmie podziekowal kierowcy i odprowadzil wzrokiem odjezdzajacy pojazd. Jego pierwsza jazda limuzyna. Stal na chodniku w poblizu swiatel dla pieszych i podziwial niezwykly, malowniczy i w jakis sposob imponujacy budynek dyskretnej firmy Bendiniego. W niczym nie przypominal on stalowo-szklanych gigantow, stanowiacych siedziby najlepszych w Nowym Jorku, ani ogromnego cylindra, ktory odwiedzil w Chicago. Ale Mitch juz wiedzial, ze go polubi. Byl mniej pretensjonalny. Bardziej przypominal mu jego samego. Lamar Quin pojawil sie we frontowych drzwiach i zbiegl po schodach. Zawolal do Mitcha i pomachal mu reka. Ubieglej nocy czekal na niego i Abby na lotnisku, a potem zaprowadzil oboje do hotelu "Peabody". -Witaj, Mitch, jak spales? Uscisneli sobie rece jak starzy znajomi. -Bardzo dobrze. To wspanialy hotel. -Wiedzielismy, ze ci sie spodoba. "Peabody" podoba sie kazdemu. Weszli do frontowego foyer, gdzie napis na malej tabliczce wital Mitchela Y. McDeere'a, goscia dnia. Dobrze ubrana, choc nieatrakcyjna recepcjonistka usmiechnela sie cieplo, powiedziala, ze ma na imie Sylwia i jezeli bedzie potrzebowal czegokolwiek podczas pobytu w Memphis, niech jej po prostu da znac. Podziekowal jej. Lamar poprowadzil go do glownego korytarza i stad rozpoczal oprowadzanie. Wyjasnil Mitchowi plan budynku, a po drodze przedstawial go sekretarkom i asystentom. W glownej bibliotece, na pierwszym pietrze, wokol olbrzymiego stolu konferencyjnego zgromadzil sie tlum prawnikow; jedli ciasteczka i popijali kawe. Umilkli, kiedy wszedl gosc. Oliver Lambert powital Mitcha i przedstawil go zespolowi. Bylo ich dwudziestu, prawnicy firmy, w wiekszosci niewiele starsi od przybysza. Wspolnicy byli zbyt zajeci, wyjasnil Lamar, ale spotkaja sie z nim pozniej, na prywatnym lunchu. Staneli przy koncu stolu. Lambert poprosil o cisze. -Panowie, to jest Mitchel McDeere. Wszyscy o nim slyszeliscie i oto on, we wlasnej osobie. Nasz numer jeden tego roku. Numer jeden bez zadnych watpliwosci, ze tak powiem. Duzi chlopcy w Nowym Jorku, Chicago i kto wie, gdzie jeszcze, zamieszali mu w glowie, wiec musimy go sprzedac naszej malej firmie tu, w Memphis. Usmiechneli sie i pokiwali glowami z aprobata. Mitch byl zmieszany. -Ukonczy Harvard za dwa miesiace i ukonczy go z wyroznieniem. Jest czlonkiem kolegium redakcyjnego "Harwardzkiego Przegladu Prawniczego". Mitch spostrzegl, ze to zrobilo wrazenie. -Studiowal w Western Kentucky. Studia zakonczyl summa cum laudae. - To juz nie bylo tak imponujace. - Gral tez przez cztery lata w druzynie futbolowej, zaczynajac jako junior. Teraz byli naprawde pod wrazeniem. Niektorzy sprawiali wrazenie oszolomionych, wrecz przerazonych. Jakby zobaczyli samego Joego Namatha. Starszy wspolnik ciagnal swoj monolog. (Mitch stal zazenowany obok niego). Monotonnym glosem rozwodzil sie o tym, jacy sa zawsze wymagajacy wobec kandydatow, i o tym, jak znakomicie Mitch by sie do nich nadawal. Mitch wlozyl rece do kieszeni i przestal sluchac. Przygladal sie zebranym. Mial przed soba mlodych zamoznych ludzi sukcesu. Zasady dotyczace ubioru byly chyba dosc scisle okreslone, ale nie inne niz w Nowym Jorku czy Chicago. Ciemnoszare lub granatowe welniane garnitury, biale lub niebieskie bawelniane wykrochmalone koszule oraz jedwabne krawaty. Nic krepujacego ani niewygodnego. Kilka muszek, ale nic bardziej smialego. Obowiazywala elegancja. Zadnego zarostu, wasow ani wlosow zachodzacych na uszy. Bylo paru mieczakow, ale wiekszosc prezentowala sie dobrze. Lambert juz prawie konczyl nudnawe przemowienie. -Lamar pokaze Mitchowi nasze biuro, bedziecie wiec mieli okazje pogawedzic z nim pozniej. Postarajmy sie przywitac go serdecznie. Dzis wieczorem on i jego sliczna, naprawde tak uwazam, sliczna zona, Abby, beda jesc zeberka w "Rendez-vous" i oczywiscie jutro wieczorem bedzie u mnie solidny obiad. Prosze was, abyscie zachowali sie najlepiej, jak was na to stac. Usmiechnal sie i spojrzal na goscia. -Mitch, jezeli Lamar cie zmeczy, daj mi znac, a poszukamy ci kogos bardziej wykwalifikowanego. McDeere uscisnal ponownie rece wszystkim obecnym i probowal zapamietac tyle imion, ile byl w stanie. -Zaczynamy nasza wycieczke - powiedzial Lamar, kiedy pokoj opustoszal. - To jest oczywiscie biblioteka. Mamy identyczna na kazdym pietrze. Wykorzystujemy je takze, gdy mamy jakies wieksze spotkania. Na kazdym pietrze jest inny ksiegozbior, wiec nigdy nie wiadomo, gdzie bedziesz pracowal. Mamy dwoch pelnoetatowych bibliotekarzy i uzywamy powszechnie mikrofilmow i mikrofiszek. Przyjelismy zasade: pracujemy wylacznie w obrebie budynku. Zgromadzilismy ponad sto tysiecy tomow, wlaczajac w to wazne raporty dotyczace uslug podatkowych. To wiecej niz maja niektore uczelnie prawnicze. Jezeli nie bedziesz mogl znalezc jakiejs ksiazki, zglos sie do bibliotekarza. Mineli dlugi stol konferencyjny, a nastepnie przeszli miedzy rzedami wypelnionych ksiazkami polek. -Sto tysiecy tomow - wymamrotal Mitch. -Tak, wydajemy prawie pol miliona rocznie na nowe wydania i suplementy. Nasi wspolnicy zawsze na to narzekaja, ale nie zdecydowaliby sie nigdy na zredukowanie tych sum. Jest to jedna z najwiekszych prywatnych bibliotek prawniczych w kraju. -Imponujace... -Staramy sie uczynic prace nad poszukiwaniem orzeczen na tyle bezbolesna, jak jest to w ogole mozliwe. Wiesz, jakie to nudne i ile czasu mozna zmarnowac na szukanie odpowiednich materialow. Przez pierwsze dwa lata spedzisz tutaj mnostwo czasu. Wiec bedziemy probowali uczynic to zajecie w miare przyjemne. Zza zagraconego biurka stojacego w rogu sali podniosl sie jeden z bibliotekarzy, przedstawil sie i pokazal im pokoj komputerowy, gdzie czekalo dwunastu pomocnikow gotowych dopomoc w poszukiwaniu materialow. Zaproponowal, ze pokaze najnowsze, naprawde wspaniale programy, ale Lamar powiedzial, ze zajrza tu pozniej. -To mily facet - powiedzial, gdy opuscili biblioteke - placimy mu czterdziesci tysiecy rocznie tylko za prace z ksiazkami. To zdumiewajace. Naprawde zdumiewajace - pomyslal Mitch. Pierwsze pietro bylo zagospodarowane w sposob niemal identyczny jak pozostale. Przestrzen posrodku kazdego z pieter zajmowaly stanowiska pracy sekretarek; staly tam ich biurka, kopiarki, szafki z kartotekami i inne niezbedne urzadzenia. Po jednej stronie tej otwartej przestrzeni znajdowala sie biblioteka, a po drugiej miescily sie pomieszczenia konferencyjne i biura. -Nie zobaczysz tu ani jednej ladnej sekretarki - powiedzial cicho Lamar, kiedy Mitch przygladal sie pracujacym dziewczynom. - Jest to, zdaje sie, niepisane prawo firmy. Oliver Lambert robi wszystko, aby zatrudniac najstarsze i najbrzydsze, jakie uda mu sie znalezc. Niektore siedza tutaj juz od dwudziestu lat. -Wygladaja jak krowy - powiedzial Mitch do siebie. -Tak, to czesc ogolnej strategii. Flirtowanie jest absolutnie zabronione i o ile wiem, nigdy nic takiego tu sie nie zdarzylo. -A jesli sie jednak zdarzy? -Kto to wie. Sekretarke, oczywiscie, natychmiast by wyrzucono, prawnik, jak sadze, zostalby ciezko ukarany. Mogloby go to kosztowac wspolnictwo. Nikt nie ma ochoty sie przekonac, zwlaszcza ze to stado krow. -Ubieraja sie elegancko. -Nie zrozum mnie zle. Zatrudniamy tylko najlepsze sekretarki i placimy im wiecej niz jakakolwiek firma w miescie. Patrzysz na najlepsze, niekoniecznie najladniejsze. Wymagamy doswiadczenia i dojrzalosci. Lambert nie zatrudnilby zadnej przed trzydziestka. -Przypada po jednej na prawnika? -Tak, dopoki nie jestes wspolnikiem. Potem dostaniesz nastepna, a potem jeszcze jedna, jezeli bedziesz potrzebowal. Nathan Locke zatrudnia trzy, wszystkie maja dwudziestoletnia praktyke. I pozwala im sie obijac. -Gdzie jest jego biuro? -Na trzecim pietrze, gdzie wstep jest wzbroniony. Mitch juz mial zadac pewne pytanie, lecz z niego zrezygnowal. Narozne biura, dwadziescia piec na dwadziescia piec, zajmuja najstarsi wspolnicy - poinformowal Mitcha Lamar. Biura wladzy, jak je nazwal. Kazde bylo urzadzone wedlug indywidualnego gustu, nie liczono sie tu z zadnymi kosztami. Zwalnialy sie dopiero wtedy, gdy owi wielcy, ktorzy tu urzedowali, szli na emeryture lub umierali; wtedy walczyli o nie mlodsi wspolnicy. Lamar zapalil swiatlo w jednym z nich. Po czym weszli do srodka i zamkneli za soba drzwi. -Mily widok, nie sadzisz? - powiedzial, gdy Mitch podszedl do okna i spojrzal na rzeke w dole, wolno, lecz nieprzerwanie toczaca swoje wody. -W jaki sposob dostaje sie takie biuro? - spytal Mitch, podziwiajac barki przeplywajace pod mostem w drodze do Arkansas. -Zabiera to duzo czasu, a kiedy juz dostaniesz sie tutaj, bedziesz kims bardzo zamoznym, bardzo zajetym i nie bedziesz mial czasu na podziwianie widokow. -A do kogo nalezy to biuro? -Do Victora Milligana. Jest szefem do spraw podatkow i bardzo milym czlowiekiem. Pochodzi z Nowej Anglii, przebywa tutaj od dwudziestu pieciu lat i nazywa Memphis swoim domem. - Lamar wlozyl rece do kieszeni i zaczal chodzic po pokoju. - Te podlogi z twardego drewna i sufity sa tak stare jak budynek, maja ponad sto lat. Wiekszosc powierzchni pokryta jest dywanami, ale sa takie miejsca, gdzie drzewo nie zostalo zniszczone. Bedziesz mogl sobie wybrac dywan albo kobierzec. -Wole drzewo. A ten, tutaj, coz to za kobierzec? -Perski czy cos w tym rodzaju. Antyk. Nie znam dokladnie jego historii. Przy tym biurku pracowal pradziadek Milligana, ktory byl jakims sedzia w Rhode Island. Tak przynajmniej twierdzi Milligan. Ma cos w rodzaju lekkiej paranoi i nigdy nie wiadomo, kiedy robi cie w konia. -Gdzie on jest? -Chyba na urlopie, tak mi sie wydaje. Mowiono ci juz o urlopach? -Nie. -Bedziesz dostawal dwa tygodnie na rok przez pierwsze piec lat. Platnego urlopu, oczywiscie. Potem trzy tygodnie, az do czasu, kiedy zostaniesz wspolnikiem, wtedy bedziesz mogl brac, ile chcesz. Firma ma domek w Veil, domek nad jeziorem w Manitoba i pokoje w Seven Mile Beach na Grand Cayman Island. Sa za darmo, ale musisz je wczesniej zarezerwowac. Wspolnicy maja pierwszenstwo, po nich kto pierwszy, ten lepszy. Kajmany sa bardzo popularne w naszej firmie. Jest to niebo, jesli chodzi o podatki miedzynarodowe, dlatego trudno o miejsca na wiekszosc naszych wycieczek. Mysle, ze Milligan jest tam teraz, prawdopodobnie nurkuje i prowadzi interesy. Na jednym z wykladow na temat podatkow Mitch slyszal o tych Kajmanach i wiedzial, ze znajduja sie gdzies na Morzu Karaibskim. Juz chcial spytac Lamara, gdzie dokladnie, ale zdecydowal, ze sam to sprawdzi. -Tylko dwa tygodnie? - zapytal. -Tak. Czy to dla ciebie za malo? -Wcale nie. Firmy w Nowym Jorku oferuja co najmniej trzy tygodnie. - Powiedzial to takim tonem, jakby sam, kierujac sie rozsadkiem, krytycznie ocenial kosztowne urlopy. Nigdy nie mial wakacji. Poza trzydniowym weekendem, ktory nazywali z Abby miesiacem miodowym, i okazjonalnymi przejazdami przez Nowa Anglie, nigdy nie mial wakacji ani urlopu i nigdy nie byl za granica. -Mozesz dostac dodatkowy tydzien bezplatnie. Mitch skinal glowa, co mialo oznaczac, ze jest to do przyjecia. Opuscili biuro Milligana i kontynuowali zwiedzanie. Korytarz przechodzil w dlugi prostokat, za ktorego scianami, po obu stronach miescily sie biura adwokatow, kazde z nich mialo okno ze wspanialym widokiem, sloneczne swiatlo. "Te z widokiem na rzeke sa symbolem prestizu i najczesciej zajmuja je wspolnicy" - wyjasnil Lamar. Istnialy listy oczekujacych na te biura. Wewnatrz korytarza, z dala od okien i rozpraszajacych uwage widokow, znajdowaly sie pomieszczenia konferencyjne, biblioteki i stanowiska pracy sekretarek. Biura pracownikow mniejsze, pietnascie na pietnascie, ale bogato urzadzone prezentowaly sie o wiele lepiej niz biura pracownikow, ktore widzial w Nowym Jorku albo Chicago. "Firma wydaje niezly majatek na honoraria dla projektantow wnetrz" - powiedzial Lamar. Wygladalo na to, ze pieniadze rosna tu na drzewach. Mlodsi pracownicy byli przyjacielscy, rozmowni i sprawiali wrazenie zadowolonych z przerwy w pracy. Wiekszosc wypowiadala w paru slowach swe uznanie dla wielkosci firmy i Memphis. To stare miasto zaczyna jakby rosnac w oczach, jesli sie tu przebywa juz jakis czas. Oni takze byli rozrywani przez duzych chlopcow w Waszyngtonie i na Wall Street, lecz wcale nie zaluja swego wyboru. Wspolnicy byli bardziej zajeci, ale tak samo mili. Powtarzali mu wciaz od nowa, ze jest kims, kogo wybrano niezwykle starannie z licznego grona kandydatow, i ze bedzie znakomicie pasowal. To jest ten typ firmy, jaki mu na pewno bedzie odpowiadal. Obiecali, ze porozmawiaja o tym wszystkim dluzej podczas lunchu. Godzine wczesniej Kay Quin zostawila dzieci z nianka i dziewczyna do pomocy i spotkala sie z Abby na obiedzie w "Peabody". Pochodzila, podobnie jak Abby, z malego miasteczka. Poslubila Lamara po ukonczeniu koledzu i przez trzy lata mieszkala w Nashville, gdy on studiowal prawo w Yanderbilt. Potem zaczal zarabiac tyle, ze rzucila prace i w ciagu czternastu miesiecy urodzila dwojke dzieci. Teraz, kiedy nie musiala juz pracowac i skonczyla z rodzeniem dzieci, wiekszosc czasu spedzala w klubie ogrodniczym, fundacji serca, w Stowarzyszeniu Rodzicow i Nauczycieli i w kosciele. Mimo ze miala teraz pieniadze i zyla w dostatku, pozostala osoba skromna i bezpretensjonalna i wszystko wskazywalo na to, ze juz sie nie zmieni, bez wzgledu na to, jakie sukcesy odniesie jeszcze jej maz. Abby znalazla przyjaciolke. Zjadly rogaliki z jajkami, usiadly w hallu hotelowym i pily kawe, obserwujac kaczki plywajace wokol fontanny. Kay zaproponowala wycieczke po Memphis i pozny lunch gdzies w poblizu jej domu. Moze porobia tez jakies zakupy. -Czy wspomnieli o niskim zastawie hipotecznym? - spytala. -Tak. Podczas pierwszej rozmowy. -Beda chcieli, abyscie kupili dom, kiedy sie tu przeprowadzicie. Wiekszosc ludzi nie moze sobie pozwolic na dom po ukonczeniu szkoly prawniczej, wiec firma pozycza pieniadze na niski procent i sprawuje piecze nad hipoteka. -Jak niski? -Nie wiem dokladnie. Minelo siedem lat, odkad sie tu przeprowadzilismy, i od tego czasu kupilismy sobie juz drugi dom. To prawdziwa okazja, mozesz mi wierzyc. Firma zadba o to, zebyscie mieli wlasny dom. To rodzaj niepisanej umowy. -Dlaczego jest to dla nich takie wazne? -Z wielu powodow. Przede wszystkim chca, zebyscie tu zamieszkali. Firma bardzo starannie dobiera ludzi i najczesciej udaje im sie dostac tego, kogo chca. Ale Memphis nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, dlatego musza oferowac wiecej. Poza tym firma jest bardzo wymagajaca, szczegolnie jesli chodzi o pracownikow. Postuluje sie prace przez osiemdziesiat godzin tygodniowo i spedzanie duzej ilosci czasu poza domem. Nie bedzie to latwe dla zadnego z was obojga i firma o tym wie. Teoria mowi, ze trwale malzenstwo oznacza szczesliwego prawnika, a szczesliwy prawnik to wydajny prawnik. Tak wiec w istocie rzeczy chodzi o zysk. Zawsze o zysk. Jest takze inna przyczyna. Ci wszyscy faceci sa bardzo dumni ze swojej zamoznosci. Kazdy powinien wygladac i zachowywac sie jak przystalo na zamoznego. Bylaby to skaza na honorze firmy, gdyby ktorys z ich pracownikow musial wynajmowac mieszkanie. Chca, by kazdy mial dom, a po pieciu latach inny, wiekszy dom. Jesli bedziemy mialy troche czasu dzis po poludniu, pokaze ci niektore domy wspolnikow. Kiedy je zobaczysz, nie bedziesz zalowala tych osiemdziesieciu godzin tygodniowo. -I tak jestem do tego przyzwyczajona. -To dobrze. Ale studia prawnicze nie dadza sie w ogole porownac z tym, co mamy tutaj. W sezonie podatkowym pracuje sie tu niekiedy po sto godzin tygodniowo. Abby usmiechnela sie i potrzasnela glowa, jakby jej to zaimponowalo. -Czy ty pracujesz? - zapytala. -Nie. Wiekszosc z nas nie pracuje. Mamy pieniadze, wiec nie musimy, a przy tym jezeli chodzi o dzieci, to nasi mezowie niewiele nam pomagaja. Oczywiscie praca nie jest zabroniona. -Zabroniona przez kogo? -Przez firme. -Mam nadzieje. Abby powtorzyla w mysli slowo "zabroniona", ale zaraz przestala sie nad nim zastanawiac. Kay wypila lyk kawy i spojrzala na kaczki. Maly chlopczyk oddalil sie od swej mamy i przystanal w poblizu fontanny. -Czy masz zamiar zalozyc rodzine? - zapytala Kay. -Moze za pare lat. -Dzieci sa dobrze widziane. -Przez kogo? -Przez firme. -Dlaczego firmie zalezy, abysmy mialy dzieci? -Ten sam powod: stabilna rodzina. Nowe dziecko to wazne wydarzenie w biurze. Przesylaja nam do szpitala kwiaty i prezenty. Traktuja cie jak krolowa. Twoj maz dostaje tydzien urlopu, ale nadmiar zajec nie pozwala mu go wykorzystac. Mamy tu sporo zabawy. -Wyglada to jak jedno wielkie bractwo. -Bardziej jak duza rodzina. Nasze zycie towarzyskie wiaze sie zawsze z firma i jest to rzecz istotna, gdyz nikt z nas nie pochodzi z Memphis. Wszyscy jestesmy przesiedlencami. -To mile, ale nie zycze sobie, zeby ktokolwiek dyktowal mi, kiedy mam pracowac, kiedy przestac pracowac, a kiedy rodzic dzieci. -Nie martw sie. Oni sie bardzo troszcza wzajemnie o siebie, ale firma nie wtraca sie do tych spraw. -Zaczynam sie wlasnie zastanawiac, jak to jest. -Odprez sie, Abby. Firma jest jak rodzina. Sa wspanialymi ludzmi, a Memphis to urocze stare miasto, w ktorym cudownie sie mieszka i wychowuje dzieci. Koszty zycia sa tu znacznie nizsze niz gdzie indziej, a zycie mija wolniej. Prawdopodobnie przymierzaliscie sie do jednego z wielkich miast. My kiedys tez, ale dzis nie zamienie Memphis na zadne z nich. -Bede mogla je obejrzec? -Po to tu miedzy innymi jestem. Mysle, ze zaczniemy od centrum. Pozniej pojedziemy na wschod, obejrzymy sobie przyjemniejsze dzielnice, moze tez obejrzymy sobie niektore domy i zjemy cos w mojej ulubionej restauracji. -Brzmi to zachecajaco. Kay zaplacila za kawe. Opuscily "Peabody" i wsiadly do nowego mercedesa rodziny Quinow. Jadalnia, jak nazywano to pomieszczenie, zajmowala zachodni kraniec czwartego pietra. Wzdluz jednej ze scian biegly rzedem wielkie okna, z ktorych roztaczal sie fascynujacy widok na plynaca w dole rzeke - motorowki, kajaki, barki, statki i mosty. Sala ta stanowila swoisty azyl dla owych najbardziej utalentowanych i ambitnych prawnikow, nazywanych w dyskretnej firmie Bendiniego wspolnikami. Zbierali sie tutaj codziennie na lunch sporzadzony przez Jessie Frances, ogromna, odznaczajaca sie burzliwym temperamentem Murzynke, a podawany przez jej meza, Roosevelta, ktory nosil biale rekawiczki i dziwaczny, pognieciony frak, otrzymane w prezencie od samego pana Bendiniego; przychodzili tez czasami rankiem na kawe i paczki, by podyskutowac o interesach firmy, a niekiedy poznym popoludniem na kieliszek wina, aby uczcic udany miesiac lub wyjatkowo wysokie honorarium. Tylko wspolnicy i ewentualnie niektorzy goscie, na przyklad wazni klienci lub obiecujacy nowicjusz, mieli tu otwarty wstep. Pracownicy mogli tam jesc jedynie dwa razy do roku. Tylko dwa - bylo to odnotowywane - i tylko na zaproszenie jednego ze wspolnikow... Obok stolowki miescila sie niewielka kuchnia, gdzie krolowala Jessie Frances (przed dwudziestu szesciu laty ugotowala tu pierwszy posilek dla Bendiniego i paru innych osob). Przez dwadzies