JOHN GRISHAM Firma ROZDZIAL 1 Starszy wspolnik po raz setny przejrzal resume i teraz takze nie doszukal sie w Mitchelu McDeerze niczego, co budziloby jego zastrzezenia; w papierach, w kazdym razie, nic takiego nie dalo sie odnalezc. Inteligentny, ambitny, o dobrej prezencji. A takze zachlanny; ze swoja przeszloscia musial taki byc. Zonaty, co stanowilo jeden z koniecznych warunkow. Firma nigdy nie zatrudniala niezonatych prawnikow. Nie aprobowala tez rozwodow, skokow na boki i pociagu do alkoholu. Kontrakt zawieral klauzule o obowiazku poddania sie testowi na uzywanie narkotykow. Zdal egzamin u CPA[1] za pierwszym podejsciem i zadeklarowal chec zostania prawnikiem podatkowym. Byl bialy, a firma nigdy nie zatrudniala czarnych. Udawalo im sie to dzieki stosowaniu zasad dyskrecji i elitarnosci, a przy tym nigdy nie przyjmowali podan o prace. Inne firmy poszukiwaly i zatrudnialy czarnych. Ich firma angazowala wylacznie bialych i pozostala biala jak snieg. Poza tym znajdowala sie w Memphis, a najlepsi czarni mysleli w pierwszym rzedzie o Nowym Jorku, Chicago albo o Waszyngtonie. McDeere byl oczywiscie mezczyzna - firma nie przyjmowala kobiet prawnikow. Popelnili taka pomylke tylko raz, w polowie lat siedemdziesiatych, kiedy zatrudnili najlepszego absolwenta z Harvardu i okazalo sie, ze ten znakomity spec od prawa podatkowego jest dama. Prawniczka utrzymala sie u nich przez cztery burzliwe lata, do dnia, gdy zginela w wypadku samochodowym.Jesli wierzyc temu, co na papierze, McDeere prezentowal sie naprawde niezle. Byl najlepszym kandydatem. Prawde mowiac, w tym roku nie mieli wielkiego wyboru. Lista byla bardzo krotka - McDeere albo nikt. Teczka z aktami personalnymi, ktore przegladal wspolnik zarzadzajacy, Royce McKnight, opatrzona byla napisem "Mitchel Y. McDeere - Harvard". Miala okolo cala grubosci i zawierala plik sporzadzonych drobnym drukiem raportow oraz kilka fotografii. Materialy te przygotowalo paru bylych agentow CIA z prywatnej grupy wywiadowczej z Bethesda. Nalezeli oni do grona klientow firmy i co roku przeprowadzali dla niej bezplatne sledztwo. Latwa praca, mowili, to sprawdzanie niczego nie podejrzewajacych studentow prawa. Dowiedzieli sie na przyklad, ze McDeere chcialby wyjechac z polnocnego Wschodu, ze ma trzy propozycje pracy - dwie z Nowego Jorku i jedna z Chicago - ze najwyzsza oferta wynosi siedemdziesiat szesc tysiecy dolarow, a najnizsza szescdziesiat. Jest na niego popyt. Na drugim roku mial mozliwosc sciagania na egzaminie z papierow wartosciowych. Nie zrobil tego i uzyskal najlepsza ocene w grupie. Dwa miesiace wczesniej proponowano mu kokaine na prawniczym party. Odmowil. Wyszedl zegnany porozumiewawczymi usmiechami. Od czasu do czasu pijal piwo, ale alkohol byl drogi, a on nie mial pieniedzy. Zapozyczyl sie u kolegow ze studiow na blisko dwadziescia trzy tysiace dolarow. Byl zachlanny. Royce McKnight odlozyl akta i usmiechnal sie. To byl ich czlowiek. Lamar Quin mial trzydziesci dwa lata i nie byl jeszcze wspolnikiem. Zatrudniono go po to, aby ze swoim mlodzienczym wygladem i sposobem bycia stanowil niejako wizytowke firmy Bendini, Lambert i Locke, ktora istotnie byla mloda firma, odkad wiekszosc wspolnikow po dojsciu do czterdziestki czy piecdziesiatki, zdobywszy mnostwo forsy, wycofala sie z interesu. On takze mogl zostac wspolnikiem. Majac zagwarantowane na reszte zycia szesciocyfrowe dochody, Lamar mogl z satysfakcja nosic szyte na miare garnitury po tysiac dwiescie dolarow za sztuke - byl wysoki i mial sylwetke sportowca, lezaly na nim naprawde swietnie. Nonszalanckim krokiem przeszedl przez apartament, ktorego wynajecie na jedna dobe kosztowalo firme tysiac dolarow, i nalal sobie filizanke kawy z ekspresu. Sprawdzil godzine i zerknal na dwojke wspolnikow siedzacych przy niewielkim konferencyjnym stole obok okna. Punktualnie o drugiej trzydziesci rozleglo sie pukanie do drzwi. Lamar spojrzal na wspolnikow, ktorzy wsuneli resume i akta do otwartej teczki. Wszyscy trzej siegneli po marynarki. Lamar poprawil krawat i otworzyl drzwi. -Mitchel McDeere? - zapytal, usmiechajac sie szeroko i wyciagajac dlon. -Tak. - Mocno uscisneli sobie rece. -Milo mi cie poznac, Mitchel. Lamar Quin. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Prosze mi mowic Mitch. McDeere wszedl do srodka i szybkim spojrzeniem zlustrowal ogromny pokoj. -Oczywiscie, Mitch. - Lamar ujal go pod ramie i poprowadzil przez apartament. Wspolnicy przedstawili sie. Byli serdeczni i wylewni. Zaproponowali mu kawe, po czym wszyscy usiedli wokol blyszczacego, mahoniowego stolu. Wymienili uprzejmosci. McDeere rozpial plaszcz i zalozyl noge na noge. Byl juz, jesli chodzi o poszukiwanie pracy, doswiadczonym weteranem i wiedzial, ze go potrzebuja. Odprezyl sie. Mial oferty od trzech sposrod najznakomitszych firm w kraju, wiec nie zalezalo mu ani na tej rozmowie, ani na tej firmie. Mogl sobie pozwolic na nieco wiecej niz odrobine pewnosci siebie. Przyszedl tu, by zaspokoic ciekawosc. Poza tym tesknil za cieplym klimatem. Oliver Lambert, starszy wspolnik, pochylil sie i oparty na lokciach czuwal nad przebiegiem wstepnej rozmowy. Odznaczal sie elokwencja, a jego gleboki baryton o cieplym, niezwykle ujmujacym brzmieniu znakomicie ulatwial nawiazywanie konwersacji. Majac szescdziesiat jeden lat byl ojcem chrzestnym firmy i wiekszosc czasu spedzal na zarzadzaniu i utrzymywaniu w rownowadze wybujalych osobowosci kilku najbogatszych prawnikow w kraju. Byl doradca, do ktorego mlodzi wspolpracownicy przychodzili ze swoimi problemami. Lambert kierowal takze rekrutacja, totez uzyskanie podpisu Mitchela Y. McDeere stanowilo jego zadanie. -Nie mecza cie tego typu rozmowy? - zapytal Mitcha. -Nie bardzo. To jest konieczne. Tak, tak, zgodzili sie wszyscy. Mozna by odniesc wrazenie, ze jeszcze wczoraj byli przesluchiwani, sprawdzani, smiertelnie wystraszeni tym, ze nie znajda pracy i trzy lata potu i tortur pojda na marne. Wiedzieli, przez co musial przejsc. Nie ma sprawy. -Moge o cos zapytac? - tym razem on zadal pytanie. -Oczywiscie. -Jasne. -O co zechcesz. -Dlaczego prowadzimy te rozmowe w pokoju hotelowym? Inne firmy urzadzaja takie spotkania w campusach studenckich, za posrednictwem biur zatrudnienia. -Dobre pytanie. - Skineli glowami, spojrzeli po sobie i zgodnie uznali, ze pytanie bylo rzeczywiscie dobre. -Mysle, ze moge ci to wyjasnic, Mitch - rzekl Royce McKnight, wspolnik zarzadzajacy. - Musisz zrozumiec nasza firme. Jestesmy inni i szczycimy sie tym. Mamy czterdziestu jeden prawnikow, niewielu w porownaniu z innymi firmami. Nie przyjmujemy zbyt wielu ludzi, zwykle jedna osobe rocznie. Oferujemy najwyzsze wynagrodzenie w kraju. Nie przesadzam. Musimy byc wiec bardzo selektywni. Wybralismy ciebie. List, ktory otrzymales w zeszlym miesiacu, wyslalismy po przesianiu ponad dwoch tysiecy studentow trzeciego roku prawa z najlepszych uczelni. Wyslalismy tylko jeden list. Nie dajemy ogloszen o rekrutacji i nie przyjmujemy podan o prace. Nie afiszujemy sie i mamy wlasne metody dzialania. Tyle tytulem wyjasnienia. -Rozumiem. Czym zajmuje sie wasza firma? -Podatkami. Czesciowo takze ubezpieczeniami, nieruchomosciami i bankowoscia, ale podatki to osiemdziesiat procent naszej pracy. I dlatego chcemy cie zatrudnic. Masz bardzo dobre przygotowanie w tej dziedzinie. -Dlaczego zapisales sie do Western Kentucky? -To proste. Zaproponowali mi pelne stypendium za wystepowanie w ich druzynie futbolowej. Gdyby nie to, nie stac by mnie bylo na koledz. -Opowiedz o swojej rodzinie. -Czy to naprawde konieczne? -Dla nas jest to bardzo wazne - odezwal sie cieplym tonem Royce McKnight. Oni wszyscy to mowia, pomyslal McDeere. -W porzadku. Moj ojciec zginal w wypadku w kopalni, kiedy mialem siedem lat. Matka wyszla ponownie za maz i mieszka na Florydzie. Mialem dwoch braci. Rusty nie wrocil z Wietnamu. Teraz mam jednego brata, ma na imie Ray. -Co sie z nim dzieje? -Obawiam sie, ze to nie panski interes - odparl Mitch i utkwil w McKnighcie wyzywajace spojrzenie. -Przepraszam - rzekl cicho wspolnik zarzadzajacy. -Nasza firma znajduje sie w Memphis - powiedzial Lamar. - Czy jest to dla ciebie jakis klopot? -Absolutnie nie. Nie jestem milosnikiem chlodnego klimatu. -Byles juz kiedys w Memphis? -Nie. -Wkrotce cie tam sciagniemy. Na pewno ci sie spodoba. Mitch usmiechnal sie i skinal glowa. Czy ci faceci byli powazni? Jak mogl na serio brac pod uwage tak mala firme w tak malym miescie, gdy czekala na niego Wall Street? -Jak sie plasowales na swoim roku? - zapytal Lamar. -W pierwszej piatce - nie w pierwszych pieciu procentach, lecz w pierwszej piatce. - To im powinno wystarczyc, pomyslal. W pierwszej piatce wsrod trzech setek. Mogl im powiedziec, ze byl trzeci, odrobine za numerem drugim i zdumiewajaco daleko za numerem pierwszym. Ale nie powiedzial. To byli faceci z podrzednych uczelni - Chicago, Columbia i Yanderbilt, o czym sie dowiedzial przegladajac pobieznie rejestry Martindale-Hubbella. Wiedzial, ze tego typu szczegoly nie maja dla nich znaczenia. -Dlaczego wybrales Harvard? -Wlasciwie to Harvard wybral mnie. Zlozylem podania na kilku uczelniach i wszedzie zostalem przyjety. Harvard zaofiarowal mi najwyzsze stypendium. Uwazalem, ze to najlepsza uczelnia. Nadal tak uwazam. -Niezla robota, Mitch - powiedzial Lambert z zainteresowaniem przegladajac resume. Raporty wciaz spoczywaly w teczce lezacej pod stolem. -Dziekuje, ciezko pracowalem. -Na zajeciach z podatkow i papierow wartosciowych zbierales wylacznie najlepsze oceny. -To lezalo w moim interesie. -Przegladalismy twoje szkice. Robia wrazenie. -Dziekuje. Lubie prace w bibliotece. Pokiwali glowami gladko przelknawszy to oczywiste klamstwo. Byla to czesc rytualu, bo przeciez zaden student prawa ani zaden prawnik o zdrowych zmyslach nie lubil tej pracy. Jednakze kazdy bez wyjatku przyszly pracownik udawal, ze pala gleboka, nienasycona miloscia do niej. -Opowiedz nam o swojej zonie - powiedzial prawie miekkim tonem Royce McKnight. Zastygli w oczekiwaniu kolejnej riposty Mitcha. Ale bylo to pytanie standardowe, nie dotyczylo sacrum. Ten obszar badala kazda firma. -Ma na imie Abby. Dyplom uprawniajacy do nauczania poczatkowego otrzymala w Western Kentucky. Pobralismy sie w tydzien po tym, jak oboje skonczylismy uczelnie. Od trzech lat pracuje w prywatnym przedszkolu niedaleko uniwersytetu w Bostonie. -A czy to malzenstwo... -Jestesmy bardzo szczesliwi. Znamy sie jeszcze ze szkoly sredniej. -Na jakiej pozycji grales? - zapytal Lamar, kierujac rozmowe na mniej osobiste tory. -W obronie. Bylem rozchwytywany, dopoki nie kontuzjowalem kolana w jednym z meczy. Wtedy odwrocili sie ode mnie wszyscy z wyjatkiem Western Kentucky. Gralem bez przerwy przez cztery lata, ale kolano nigdy nie wrocilo do normy. -Jak udawalo ci sie pogodzic gre w futbol ze zbieraniem najlepszych ocen? -Przedkladam ksiazki nad sport. -Nie wydaje mi sie, zeby Western Kentucky przypominalo zbytnio powazna szkole - wyrwalo sie naraz Lamarowi. Locke i McKnight popatrzyli na niego z dezaprobata. -Podobnie jak Kansas State - odparowal Mitch. Zamarli i przez kilka sekund spogladali na siebie z niedowierzaniem. Ten facet wiedzial, ze Lamar Quin studiowal w Kansas State. Nie spotkal go nigdy wczesniej i nie mial pojecia, kto bedzie reprezentowal firme na wstepnej rozmowie. A mimo to wiedzial. Zajrzal do Martindale-Hubbella i posprawdzal ich wszystkich. Przeczytal szkice biograficzne czterdziestu jeden prawnikow pracujacych w firmie i w ulamku sekundy przypomnial sobie, ze Lamar Quin, jeden z nich studiowal w Kansas State. Do diabla! Zrobilo to na nich naprawde wrazenie! -Powiedzialem chyba cos nie tak - przeprosil Lamar. -Nie ma sprawy - cieplo usmiechnal sie Mitch. Oliver Lambert odchrzaknal i ponownie skierowal rozmowe na inny temat. -Mitch. W naszej firmie nie tolerujemy naduzywania alkoholu ani latania za spodniczkami. Nie jestesmy gromada Holy Rollersow[2], ale interesy licza sie dla nas przede wszystkim. Mamy duze osiagniecia i ciezko na nie pracujemy. I robimy naprawde wielkie pieniadze.-Jestem w stanie przyjac te warunki. -Zastrzegamy sobie prawo poddawania kazdego z czlonkow firmy testom dotyczacym uzywania narkotykow. -Nie uzywam narkotykow. -To swietnie. Jakiego jestes wyznania? -Metodysta. -Znakomicie. W naszej firmie zetkniesz sie z ludzmi roznych wyznan. Katolicy, baptysci, Kosciol Episkopalny. W gruncie rzeczy to nie nasza sprawa, ale po prostu lubimy wiedziec. Zalezy nam na stabilnosci rodziny, szczesliwy prawnik to wydajny prawnik. Dlatego sie tym interesujemy. Mitch przytaknal z usmiechem. Juz to kiedys slyszal... Jego trzej rozmowcy spojrzeli po sobie, a nastepnie utkwili wzrok w Mitchu. Oznaczalo to, ze dotarli do tego punktu rozmowy, w ktorym nalezy sie od indagowanego spodziewac jednego lub dwoch inteligentnych pytan. Mitch rozprostowal nogi. Pieniadze, to bylo istotne pytanie, a konkretnie chcial sie dowiedziec, jak proponowana suma ma sie do innych ofert, ktore mu dotad zlozono. Jesli bedzie za malo, pomyslal, wtedy, coz... milo mi was bylo poznac, chlopcy... Jesli wasza oferta okaze sie interesujaca, wowczas, owszem, mozemy pogadac o rodzinie, futbolu i wyznaniu. Lecz wszystkie firmy dzialaly w ten sposob. Dopoki sytuacja nie byla jasna, bawili sie w cos w rodzaju pozorowanej walki. I bylo oczywiste, ze rozmowa dotyczy wszystkiego oprocz pieniedzy. Zaatakowal wiec pierwszy miekkim ciosem. -Jakiego typu prace bede wykonywal na poczatku? Pokiwali glowami zadowoleni z pytania. Lamber i McKnight popatrzyli na Lamara. Tym razem odpowiedz nalezala do niego. -Mamy cos w rodzaju dwuletniej praktyki, chociaz nie nazywamy tego w ten sposob. Bedziesz jezdzil po calym kraju na seminaria podatkowe. Twoja edukacja potrwa jeszcze dlugo. Przyszlej zimy spedzisz dwa tygodnie w Waszyngtonie w Amerykanskim Instytucie Podatkowym. Jestesmy bardzo dumni z naszych ekspertyz i dlatego ciagly trening jest konieczny dla kazdego z nas. Jezeli masz zamiar osiagnac perfekcje w tym, co robisz, bedziemy za to placic. Dopoki nie zajmiesz sie praktyczna strona prawa, twoja praca nie bedzie zbyt ekscytujaca, przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Szukanie orzeczen w bibliotekach, zestawienia i tym podobne smiertelnie nudne zajecia. Ale bedziesz otrzymywal uczciwa zaplate. -Ile? Lamar zerknal na Royce'a McKnighta, ktory, patrzac na Mitcha, powiedzial: -Omowimy wynagrodzenie i dodatkowe swiadczenia, kiedy przyjedziesz do Memphis. -Musze miec warunki na pismie, bo inaczej byc moze w ogole nie pojade do Memphis - usmiechnal sie nieco arogancko, ale serdecznie. Zachowywal sie jak czlowiek, ktoremu zlozono trzy propozycje pracy. Wspolnicy usmiechneli sie do siebie, po czym pierwszy odezwal sie Lambert. -W porzadku. Podstawowe wynagrodzenie wynosi osiemdziesiat tysiecy za pierwszy rok, plus premie, osiemdziesiat piec za drugi rok, plus premie, nisko oprocentowany zastaw hipoteczny, wiec mozesz kupic dom. I nowe BMW. Oczywiscie sam wybierasz kolor. Spojrzenia calej trojki spoczely na jego wargach i czekali na pojawienie sie zmarszczek na policzkach. Probowal powstrzymac usmiech, ale bylo to niemozliwe. Zachichotal. -To niewiarygodne - wymamrotal. Osiemdziesiat tysiecy w Memphis bylo rownowazne stu dwudziestu tysiacom w Nowym Jorku. Czy ten facet powiedzial "BMW"? Jego mazda miala na liczniku milion mil. Ostatnio mial tez klopoty z jej uruchomieniem, ale nie udalo mu sie jeszcze zaoszczedzic na nowy starter. -Takze wiele innych udogodnien, ktore milo nam bedzie z toba omowic w Memphis. Poczul nagle silna chec wyjazdu do Memphis. Czy nie lezalo nad rzeka? Starl z twarzy usmiech, odzyskal panowanie nad soba. Spojrzal uwaznie na Olivera Lamberta i odezwal sie, jak gdyby zapominajac o pieniadzach, domu i samochodzie. -Prosze mi opowiedziec o firmie... -Mamy czterdziestu jeden prawnikow. W zeszlym roku osiagnelismy dochod na jedna osobe wyzszy niz jakakolwiek inna firma tej wielkosci, czy wieksza, dotyczy to zreszta wszystkich duzych firm w kraju. Mamy wylacznie bogatych klientow - korporacje, banki i zamozni ludzie - ktorzy dobrze placa i nigdy nie narzekaja. Specjalizujemy sie w miedzynarodowym prawie podatkowym, co jest tylez intratne, co pasjonujace. I robimy interesy tylko z tymi ludzmi, ktorzy moga zaplacic. -Ile czasu musi uplynac, nim zostaje sie wspolnikiem? -Przecietnie dziesiec lat, i to dziesiec lat ciezkiej pracy. Zarobienie pol miliona rocznie nie jest dla naszych wspolnikow niczym nadzwyczajnym i wiekszosc wycofuje sie przed piecdziesiatka. Musisz placic skladki i byc na miejscu osiemdziesiat godzin w tygodniu, ale jesli zostaniesz wspolnikiem, rzecz jest tego warta. Lamar pochylil sie do przodu. -Aby miec szesciocyfrowe zarobki, nie musisz byc wspolnikiem. Jestem w firmie od siedmiu lat i sume stu tysiecy rocznie przekroczylem cztery lata temu. Mitch zastanawial sie przez krotka chwile i obliczyl, ze majac trzydziesci lat moglby zarabiac dobrze powyzej stu tysiecy. Byc moze prawie dwiescie tysiecy rocznie. Majac trzydziesci lat. Obserwowali go uwaznie, dobrze wiedzac, co oblicza. -Co miedzynarodowa firma podatkowa robi w Memphis? Pytanie wywolalo usmiechy. Lambert zdjal okulary i zaczal sie nimi bawic. Dobre pytanie. -Bendini zalozyl firme w czterdziestym czwartym. Pracowal jako prawnik podatkowy w Filadelfii i pozyskal kilku bogatych klientow na Poludniu. Podatki byly jego pasja i wyladowal w Memphis. Przez dwadziescia lat nie zatrudnial nikogo procz prawnikow podatkowych i firma prosperuje znakomicie po dzis dzien. Zaden z nas nie pochodzi z Memphis, ale pokochalismy to miejsce. Bardzo przyjemne, stare, poludniowe miasto. Tak na marginesie, pan Bendini zmarl w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym. -Ilu wspolnikow pracuje w firmie? -Dwudziestu. Staramy sie utrzymac stosunek: jeden wspolnik na jednego pracownika. Duzo, ale nam to odpowiada. Jak widzisz, tu takze postepujemy po swojemu. -Wszyscy nasi wspolnicy sa w wieku czterdziestu pieciu lat multimilionerami - dodal Royce McKnight. -Wszyscy? -Tak. Nie mozemy tego zagwarantowac, ale jesli dolaczysz do naszej firmy i poswiecisz dziesiec lat na to, by zostac wspolnikiem, a potem po kolejnych dziesieciu, w wieku czterdziestu pieciu lat, nie staniesz sie milionerem, to bedziesz pierwsza taka osoba od dwudziestu lat. -Imponujaca statystyka. -To imponujaca firma, Mitch - odezwal sie Oliver Lambert - i jestesmy z tego dumni. Stanowimy elitarne bractwo. Nie jest nas wielu i troszczymy sie o siebie nawzajem. Nie ma u nas bandyckiego wspolzawodnictwa, z jakiego slyna wielkie firmy. Staramy sie byc bardzo ostrozni przy doborze nowych ludzi i stawiamy sobie za cel, aby kazdy pracownik zostal mozliwie szybko wspolnikiem. Zeby to osiagnac, inwestujemy mnostwo czasu i pieniedzy w nas samych, a zwlaszcza w nowych ludzi. Bardzo rzadko, w naprawde wyjatkowych wypadkach, zdarza sie, ze prawnik odchodzi z naszej firmy. Jest to ewenement. Czesto staramy sie w rozny sposob pomagac naszym ludziom w robieniu kariery. Chcemy, zeby byli szczesliwi, i wydaje nam sie, ze to najbardziej ekonomiczny sposob dzialania. -Mam tu jeszcze jedna imponujaca statystyke - dorzucil McKnight. - W zeszlym roku we wszystkich firmach naszej wielkosci, i wiekszych, wspolczynnik rotacji kadr wynosil dwadziescia osiem procent. U Bendiniego, Lamberta i Locke'a byl on rowny zeru. Tak bylo i rok temu. Minelo juz wiele czasu od ostatniego wypadku, gdy ktorys z prawnikow opuscil firme. Patrzyli na niego uwaznie, chcac sie upewnic, czy wszystko do niego dotarlo. Przedstawili sie, jak mogli najlepiej. Na reszte informacji przyjdzie jeszcze czas. Oczywiscie, wiedzieli znacznie wiecej, niz mogli powiedziec. Jego matka, na przyklad, mieszkala w zdezelowanej przyczepie zaparkowanej na plazy w Panama City i wyszla powtornie za maz za bylego kierowce ciezarowki, ktory pil jak szewc. Po eksplozji w kopalni dostala czterdziesci jeden tysiecy dolarow odszkodowania, z czego wiekszosc roztrwonila. Pozniej, kiedy jej syn zginal w Wietnamie, czas jakis cierpiala na powazne zaburzenia psychiczne. Wiedzieli, ze byl zaniedbanym dzieckiem, dorastal w ubostwie pod opieka brata Raya i kilku zyczliwych krewnych. Nedza boli, a oni wiedzieli tez, ze wzbudza silna potrzebe sukcesu. Pracowal po trzydziesci godzin tygodniowo w calodobowym sklepie, a jednoczesnie gral w druzynie futbolowej i zbieral najlepsze oceny. Wiedzieli, ze malo sypia. Wiedzieli, ze jest zachlanny. To byl ich czlowiek. -Czy nie chcialbys zlozyc nam wizyty? - spytal Oliver Lambert -Kiedy? - zapytal Mitch, marzac o czarnym 318 z przyciemnianym dachem. Przedpotopowa mazda z trzema deklami i mocno porysowana przednia szyba stala zaparta przednimi kolami o kraweznik, co uniemozliwialo jej stoczenie sie ze wzniesienia. Abby chwycila klamke, szarpnela ja dwa razy i otworzyla drzwi. Wsiadla i przekrecila kluczyk w stacyjce. Nacisnela sprzeglo i obrocila kierownica, mazda potoczyla sie powoli do przodu. Kiedy zaczela nabierac szybkosci, Abby wstrzymala oddech. Zwolnila sprzeglo i zagryzala wargi, dopoki przytlumione obroty silnika nie staly sie regularne. Mitch mial trzy propozycje pracy do wyboru, nowy samochod byl zatem kwestia paru miesiecy. Tyle moze wytrzymac. Trzy lata gnietli sie w dwupokojowym mieszkaniu w miasteczku studenckim pelnym porsche i mercedesow i przez caly niemal czas starali sie ignorowac afronty ze strony kolegow w tym bastionie snobizmu typowego dla Wschodniego Wybrzeza. Byli kmiotkami z Kentucky i mieli niewielu przyjaciol. Ale przetrwali i w miare gladko odniesli sukces ku wylacznie wlasnej satysfakcji. Wolala Chicago od Nowego Jorku, godzac sie nawet na mniejsze zarobki, przede wszystkim dlatego, ze bylo dalej od Bostonu, a blizej Kentucky. Lecz Mitch byl ciagle nieprzenikniony, odpowiadal wymijajaco i jak zawsze rozwazal wszystko bardzo dokladnie, ale rezultaty swoich przemyslen zachowywal dla siebie. Nie zaproszono jej do Nowego Jorku ani do Chicago. Niepewnosc bardzo ja meczyla, chciala znac odpowiedz. Zaparkowala niezgodnie z przepisami na wzgorzu, niedaleko od domu, i wysiadla z samochodu. Ich mieszkanie bylo jednym z trzydziestu w dwupietrowym budynku z czerwonej cegly. Abby stanela przed drzwiami i zaczela grzebac w torebce, szukajac kluczy. Nagle drzwi otwarly sie z impetem. Porwal ja, wciagnal do srodka, rzucil na kanape i zaatakowal jej kark pocalunkami. Wrzasnela i zaczela chichotac. Calowali sie, zlaczeni w jednym z tych dlugich, wilgotnych, dziesieciominutowych usciskow, pieszczac sie na oslep i jeczac, tak jak lubili to robic jako nastolatki, kiedy calowanie sie bylo czyms zabawnym, tajemniczym i zblizajacym. -Moj Boze - powiedziala, kiedy wreszcie oderwali sie od siebie - coz to za okazja? -Nic nie czujesz? - zapytal. Rozejrzala sie i wciagnela nosem powietrze. -Mhm... tak... Co to jest? -Kurczak chow mein i jajka foo yung. Od Wong Boys. -W porzadku. Co to za okazja? -Plus butelka drogiego chablis. Ma nawet korek. -Co sie stalo, Mitch? -Chodz. - Na malym kuchennym stole, wsrod rozmaitych szpargalow, stala butelka wina i pudelka z chinskimi potrawami. Sprzatneli papiery ze stolu i rozlozyli jedzenie. Mitch otworzyl wino i napelnil dwa plastikowe kubki. -Mialem dzis niesamowite spotkanie - powiedzial. -Z kim? -Pamietasz te firme z Memphis, od ktorej dostalem list w zeszlym miesiacu? -Tak. Nie byles zachwycony. -To jest to. Jestem pod olbrzymim wrazeniem. Praca dotyczy wylacznie podatkow i zarobki sa bardzo dobre. -Ile? Uroczyscie wyjal chow mein z pojemnika i rozlozyl na dwa talerze. Nastepnie rozerwal cienka torebke z sosem sojowym. Czekala na odpowiedz. Otworzyl kolejne pudelko i zaczal rozkladac jajka foo yung. Skosztowal wina i mlasnal ze smakiem. -Ile? - spytala ponownie. -Wiecej niz Chicago, wiecej niz Wall Street. Jej brazowe oczy zwezily sie i zaplonely naglym blaskiem. Sciagnela brwi i zmarszczyla czolo. -Ile? -Osiemdziesiat tysiecy za pierwszy rok plus premia, osiemdziesiat piec za drugi plus premia - powiedzial nonszalanckim tonem, przypatrujac sie z uwaga kawalkom selera w chow mein. -Osiemdziesiat tysiecy - powtorzyla. -Osiemdziesiat tysiecy, malenka. Osiemdziesiat kawalkow w Memphis, Tennessee, jest to mniej wiecej tyle samo, co sto dwadziescia kawalkow w Nowym Jorku. -Komu zalezaloby na Nowym Jorku? - zapytala. -Plus dodatkowo niski zastaw hipoteczny. Slowo "hipoteka" od dluzszego juz czasu nie bylo uzywane pod tym dachem. Wlasciwie w tej chwili nie mogla sobie przypomniec, kiedy ostatnio rozmawiali o domu czy o czymkolwiek, co byloby z nim zwiazane. Od miesiecy przywykli akceptowac fakt, ze beda musieli wynajmowac jakis kat, nie wiadomo jak dlugo, do jakiegos niewyobrazalnie odleglego momentu w przyszlosci, kiedy to zdobeda majatek i beda mogli myslec o wysokim zastawie hipotecznym. Odstawila kieliszek i powiedziala oficjalnym tonem: -Chyba nie doslyszalam. -Niski zastaw hipoteczny. Firma pozycza wystarczajaco duzo pieniedzy, aby mozna bylo kupic dom. Dla tych facetow jest rzecza bardzo istotna, by ich pracownicy wygladali zamoznie, wiec dadza nam pieniadze na nizszy procent. -Czy masz na mysli prawdziwy dom, z trawnikiem i drzewami dookola? -Tak. Nie zadne tam mieszkanie na Manhattanie po wygorowanej cenie, ale dom na przedmiesciu z trzema sypialniami, podjazdem i garazem na dwa samochody, w ktorym bedziemy mogli zaparkowac BMW. Milczala przez pare sekund, moze dluzej, ale w koncu zapytala. -BMW? Czyje BMW? -Nasze, malenka. Nasze BMW. Firma przekazuje nam nowy samochod i daje kluczyki. To cos w rodzaju dodatkowej premii w ramach zaliczki. Jest to kolejne piec tysiecy za rok. Oczywiscie, sami wybieramy kolor. Mysle, ze czarny bylby przyjemny. Co o tym sadzisz? -Koniec z gratami, koniec z dziadostwem, koniec z klopotami - powiedziala, potrzasajac wolno glowa. Usmiechnal sie do niej z pelnymi ustami. Wiedzial, ze juz od dawna marzyla o meblach, tapetach, a moze i o basenie. I o dzieciach. Malych ciemnookich dzieciach z plowymi wlosami. -I beda jeszcze dodatkowe pieniadze, ale to ma byc omowione pozniej. -Nie rozumiem, Mitch, dlaczego sa tacy hojni. -Tez zadalem sobie to pytanie. Sa bardzo wybredni, wymagajacy i dumni z tego, ze moga placic tak wysokie pensje. Nastawiaja sie na najlepszych i nie boja sie wydawac pieniedzy. Rotacja kadr jest u nich zerowa. Poza tym mysle, ze sciaganie najlepszych do Memphis kosztuje ich wiecej. -Byloby blizej do domu - powiedziala, nie patrzac na niego. -Nie mam domu. Byloby blizej do twoich rodzicow i to mnie martwi. Skwitowala milczeniem te uwage, w ten sposob reagowala niemal zawsze na jego komentarze dotyczace jej rodziny. -Bedziesz blizej Raya... Pokiwal glowa, ugryzl kanapke z jajkiem i wyobrazil sobie pierwsza wizyte jej rodzicow. Ten slodki moment, kiedy wtocza sie swoim zuzytym cadillakiem na podjazd i zaszokowani beda sie gapic na nowy domek z dwoma nowymi samochodami w garazu. Pozielenieja z zazdrosci i zaczna sie goraczkowo zastanawiac, w jaki, do licha, sposob ten biedny dzieciak bez rodziny i pozycji mogl sobie pozwolic na cos takiego majac zaledwie dwadziescia piec lat, swiezo po szkole prawniczej. Zmusza sie do bolesnego usmiechu i beda mowic, ze wszystko jest takie cudowne, lecz po jakims czasie - o, nie trzeba bedzie czekac na to zbyt dlugo - pan Sutherhand zalamie sie i zapyta, ile ten dom kosztowal. Wtedy Mitch powie mu, zeby pilnowal swoich wlasnych spraw, czym doprowadzi starego czlowieka do szalu. Potem, posiedziawszy krotko odjada, a gdy wroca do Kentucky, wszyscy ich przyjaciele uslysza o tym, jak wspaniale sie powodzi corce i zieciowi w Memphis. Abby bedzie zmartwiona, ze nie mogli sie dogadac, ale nic nie powie. Od poczatku traktowali go jak tredowatego. Byl dla nich do tego stopnia nikim, ze zbojkotowali ich skromny slub. -Czy bylas kiedys w Memphis? - zapytal. -Raz, jako mala dziewczynka. Na czyms w rodzaju spotkania religijnego. Pamietam jedynie rzeke. -Chca, abysmy przyjechali z wizyta. -My? Czy to znaczy, ze jestem zaproszona? -Tak. Licza na to, ze przyjedziesz. -Kiedy? -Za pare tygodni. Oplaca nam samolot na czwartek po poludniu. I zostaniemy tam na weekend. -Juz teraz podoba mi sie ta firma. ROZDZIAL 2 Budynek firmy mial cztery pietra i zostal zbudowany przed stu laty przez handlarza bawelna i jego synow w czasach, gdy nastapilo odrodzenie handlu tym towarem w Memphis. Stal posrodku ciagu bawelnianego na Front Street obok rzeki. Przez jego korytarze, drzwi i podlogi przewinely sie miliony ton bawelny dostarczanej z Missisipi i Arkansas, a sprzedawanej na calym swiecie. Opustoszaly i zaniedbany, a nastepnie, po pierwszej wojnie swiatowej, wielokrotnie odnowiony, nabyty zostal w tysiac dziewiecset piecdziesiatym pierwszym roku przez agresywnego prawnika podatkowego Antoniego Bendiniego. Ow odnowil go raz jeszcze i zaczal zapelniac prawnikami. Nadal mu tez nazwe Gmachu Bendiniego.Gmach stal sie jego oczkiem w glowie, holubil go i piescil dodajac don co roku kolejna warstwe luksusu. Ufortyfikowal go, zabezpieczyl drzwi i okna, zatrudnil armie straznikow, aby chronili budynek i jego uzytkownikow, zainstalowal windy, alarm elektroniczny, elektroniczne zamki szyfrowe, siec monitorow, silownie, laznie, urzadzil tez przebieralnie, a na ostatnim pietrze stolowke z zachwycajacym widokiem na rzeke. W ciagu dwudziestu lat stworzyl najbogatsza i zdecydowanie najbardziej dyskretna firme prawnicza w Memphis. Dyskrecja byla jego obsesja. Kazdemu pracownikowi zatrudnionemu przez firme przypominano do znudzenia o fatalnych konsekwencjach nietrzymania jezyka za zebami. Wszystko bylo poufne. Pensje, funkcje, awanse i przede wszystkim to, co dotyczylo klientow. Ujawnienie interesow firmy, jak przestrzegano mlodych pracownikow, moglo przekreslic szanse na osiagniecie nagrody swietego Graala: statusu wspolnika. Nic sie nie wydostawalo poza mury fortecy na Front Street, zonom mowiono, ze nie powinny o nic pytac, albo je po prostu oklamywano. Pracownicy mieli ciezko pracowac, niewiele mowic i wydawac pieniadze. I tak robili, wszyscy bez wyjatku. Zatrudniajac czterdziestu jeden prawnikow, firma byla czwarta pod wzgledem wielkosci w Memphis. Jej czlonkowie nie reklamowali sie ani nie szukali rozglosu. Stanowili zwarty klan i nie utrzymywali zazylych stosunkow z innymi prawnikami. Ich zony graly wspolnie w tenisa i brydza i razem jezdzily po zakupy. Lambert i Locke to byla wielka, wspolna rodzina, raczej bogata rodzina. O dziesiatej rano na Front Street zatrzymala sie limuzyna firmy i wysiadl z niej Mitchel Y. McDeere. Uprzejmie podziekowal kierowcy i odprowadzil wzrokiem odjezdzajacy pojazd. Jego pierwsza jazda limuzyna. Stal na chodniku w poblizu swiatel dla pieszych i podziwial niezwykly, malowniczy i w jakis sposob imponujacy budynek dyskretnej firmy Bendiniego. W niczym nie przypominal on stalowo-szklanych gigantow, stanowiacych siedziby najlepszych w Nowym Jorku, ani ogromnego cylindra, ktory odwiedzil w Chicago. Ale Mitch juz wiedzial, ze go polubi. Byl mniej pretensjonalny. Bardziej przypominal mu jego samego. Lamar Quin pojawil sie we frontowych drzwiach i zbiegl po schodach. Zawolal do Mitcha i pomachal mu reka. Ubieglej nocy czekal na niego i Abby na lotnisku, a potem zaprowadzil oboje do hotelu "Peabody". -Witaj, Mitch, jak spales? Uscisneli sobie rece jak starzy znajomi. -Bardzo dobrze. To wspanialy hotel. -Wiedzielismy, ze ci sie spodoba. "Peabody" podoba sie kazdemu. Weszli do frontowego foyer, gdzie napis na malej tabliczce wital Mitchela Y. McDeere'a, goscia dnia. Dobrze ubrana, choc nieatrakcyjna recepcjonistka usmiechnela sie cieplo, powiedziala, ze ma na imie Sylwia i jezeli bedzie potrzebowal czegokolwiek podczas pobytu w Memphis, niech jej po prostu da znac. Podziekowal jej. Lamar poprowadzil go do glownego korytarza i stad rozpoczal oprowadzanie. Wyjasnil Mitchowi plan budynku, a po drodze przedstawial go sekretarkom i asystentom. W glownej bibliotece, na pierwszym pietrze, wokol olbrzymiego stolu konferencyjnego zgromadzil sie tlum prawnikow; jedli ciasteczka i popijali kawe. Umilkli, kiedy wszedl gosc. Oliver Lambert powital Mitcha i przedstawil go zespolowi. Bylo ich dwudziestu, prawnicy firmy, w wiekszosci niewiele starsi od przybysza. Wspolnicy byli zbyt zajeci, wyjasnil Lamar, ale spotkaja sie z nim pozniej, na prywatnym lunchu. Staneli przy koncu stolu. Lambert poprosil o cisze. -Panowie, to jest Mitchel McDeere. Wszyscy o nim slyszeliscie i oto on, we wlasnej osobie. Nasz numer jeden tego roku. Numer jeden bez zadnych watpliwosci, ze tak powiem. Duzi chlopcy w Nowym Jorku, Chicago i kto wie, gdzie jeszcze, zamieszali mu w glowie, wiec musimy go sprzedac naszej malej firmie tu, w Memphis. Usmiechneli sie i pokiwali glowami z aprobata. Mitch byl zmieszany. -Ukonczy Harvard za dwa miesiace i ukonczy go z wyroznieniem. Jest czlonkiem kolegium redakcyjnego "Harwardzkiego Przegladu Prawniczego". Mitch spostrzegl, ze to zrobilo wrazenie. -Studiowal w Western Kentucky. Studia zakonczyl summa cum laudae. - To juz nie bylo tak imponujace. - Gral tez przez cztery lata w druzynie futbolowej, zaczynajac jako junior. Teraz byli naprawde pod wrazeniem. Niektorzy sprawiali wrazenie oszolomionych, wrecz przerazonych. Jakby zobaczyli samego Joego Namatha. Starszy wspolnik ciagnal swoj monolog. (Mitch stal zazenowany obok niego). Monotonnym glosem rozwodzil sie o tym, jacy sa zawsze wymagajacy wobec kandydatow, i o tym, jak znakomicie Mitch by sie do nich nadawal. Mitch wlozyl rece do kieszeni i przestal sluchac. Przygladal sie zebranym. Mial przed soba mlodych zamoznych ludzi sukcesu. Zasady dotyczace ubioru byly chyba dosc scisle okreslone, ale nie inne niz w Nowym Jorku czy Chicago. Ciemnoszare lub granatowe welniane garnitury, biale lub niebieskie bawelniane wykrochmalone koszule oraz jedwabne krawaty. Nic krepujacego ani niewygodnego. Kilka muszek, ale nic bardziej smialego. Obowiazywala elegancja. Zadnego zarostu, wasow ani wlosow zachodzacych na uszy. Bylo paru mieczakow, ale wiekszosc prezentowala sie dobrze. Lambert juz prawie konczyl nudnawe przemowienie. -Lamar pokaze Mitchowi nasze biuro, bedziecie wiec mieli okazje pogawedzic z nim pozniej. Postarajmy sie przywitac go serdecznie. Dzis wieczorem on i jego sliczna, naprawde tak uwazam, sliczna zona, Abby, beda jesc zeberka w "Rendez-vous" i oczywiscie jutro wieczorem bedzie u mnie solidny obiad. Prosze was, abyscie zachowali sie najlepiej, jak was na to stac. Usmiechnal sie i spojrzal na goscia. -Mitch, jezeli Lamar cie zmeczy, daj mi znac, a poszukamy ci kogos bardziej wykwalifikowanego. McDeere uscisnal ponownie rece wszystkim obecnym i probowal zapamietac tyle imion, ile byl w stanie. -Zaczynamy nasza wycieczke - powiedzial Lamar, kiedy pokoj opustoszal. - To jest oczywiscie biblioteka. Mamy identyczna na kazdym pietrze. Wykorzystujemy je takze, gdy mamy jakies wieksze spotkania. Na kazdym pietrze jest inny ksiegozbior, wiec nigdy nie wiadomo, gdzie bedziesz pracowal. Mamy dwoch pelnoetatowych bibliotekarzy i uzywamy powszechnie mikrofilmow i mikrofiszek. Przyjelismy zasade: pracujemy wylacznie w obrebie budynku. Zgromadzilismy ponad sto tysiecy tomow, wlaczajac w to wazne raporty dotyczace uslug podatkowych. To wiecej niz maja niektore uczelnie prawnicze. Jezeli nie bedziesz mogl znalezc jakiejs ksiazki, zglos sie do bibliotekarza. Mineli dlugi stol konferencyjny, a nastepnie przeszli miedzy rzedami wypelnionych ksiazkami polek. -Sto tysiecy tomow - wymamrotal Mitch. -Tak, wydajemy prawie pol miliona rocznie na nowe wydania i suplementy. Nasi wspolnicy zawsze na to narzekaja, ale nie zdecydowaliby sie nigdy na zredukowanie tych sum. Jest to jedna z najwiekszych prywatnych bibliotek prawniczych w kraju. -Imponujace... -Staramy sie uczynic prace nad poszukiwaniem orzeczen na tyle bezbolesna, jak jest to w ogole mozliwe. Wiesz, jakie to nudne i ile czasu mozna zmarnowac na szukanie odpowiednich materialow. Przez pierwsze dwa lata spedzisz tutaj mnostwo czasu. Wiec bedziemy probowali uczynic to zajecie w miare przyjemne. Zza zagraconego biurka stojacego w rogu sali podniosl sie jeden z bibliotekarzy, przedstawil sie i pokazal im pokoj komputerowy, gdzie czekalo dwunastu pomocnikow gotowych dopomoc w poszukiwaniu materialow. Zaproponowal, ze pokaze najnowsze, naprawde wspaniale programy, ale Lamar powiedzial, ze zajrza tu pozniej. -To mily facet - powiedzial, gdy opuscili biblioteke - placimy mu czterdziesci tysiecy rocznie tylko za prace z ksiazkami. To zdumiewajace. Naprawde zdumiewajace - pomyslal Mitch. Pierwsze pietro bylo zagospodarowane w sposob niemal identyczny jak pozostale. Przestrzen posrodku kazdego z pieter zajmowaly stanowiska pracy sekretarek; staly tam ich biurka, kopiarki, szafki z kartotekami i inne niezbedne urzadzenia. Po jednej stronie tej otwartej przestrzeni znajdowala sie biblioteka, a po drugiej miescily sie pomieszczenia konferencyjne i biura. -Nie zobaczysz tu ani jednej ladnej sekretarki - powiedzial cicho Lamar, kiedy Mitch przygladal sie pracujacym dziewczynom. - Jest to, zdaje sie, niepisane prawo firmy. Oliver Lambert robi wszystko, aby zatrudniac najstarsze i najbrzydsze, jakie uda mu sie znalezc. Niektore siedza tutaj juz od dwudziestu lat. -Wygladaja jak krowy - powiedzial Mitch do siebie. -Tak, to czesc ogolnej strategii. Flirtowanie jest absolutnie zabronione i o ile wiem, nigdy nic takiego tu sie nie zdarzylo. -A jesli sie jednak zdarzy? -Kto to wie. Sekretarke, oczywiscie, natychmiast by wyrzucono, prawnik, jak sadze, zostalby ciezko ukarany. Mogloby go to kosztowac wspolnictwo. Nikt nie ma ochoty sie przekonac, zwlaszcza ze to stado krow. -Ubieraja sie elegancko. -Nie zrozum mnie zle. Zatrudniamy tylko najlepsze sekretarki i placimy im wiecej niz jakakolwiek firma w miescie. Patrzysz na najlepsze, niekoniecznie najladniejsze. Wymagamy doswiadczenia i dojrzalosci. Lambert nie zatrudnilby zadnej przed trzydziestka. -Przypada po jednej na prawnika? -Tak, dopoki nie jestes wspolnikiem. Potem dostaniesz nastepna, a potem jeszcze jedna, jezeli bedziesz potrzebowal. Nathan Locke zatrudnia trzy, wszystkie maja dwudziestoletnia praktyke. I pozwala im sie obijac. -Gdzie jest jego biuro? -Na trzecim pietrze, gdzie wstep jest wzbroniony. Mitch juz mial zadac pewne pytanie, lecz z niego zrezygnowal. Narozne biura, dwadziescia piec na dwadziescia piec, zajmuja najstarsi wspolnicy - poinformowal Mitcha Lamar. Biura wladzy, jak je nazwal. Kazde bylo urzadzone wedlug indywidualnego gustu, nie liczono sie tu z zadnymi kosztami. Zwalnialy sie dopiero wtedy, gdy owi wielcy, ktorzy tu urzedowali, szli na emeryture lub umierali; wtedy walczyli o nie mlodsi wspolnicy. Lamar zapalil swiatlo w jednym z nich. Po czym weszli do srodka i zamkneli za soba drzwi. -Mily widok, nie sadzisz? - powiedzial, gdy Mitch podszedl do okna i spojrzal na rzeke w dole, wolno, lecz nieprzerwanie toczaca swoje wody. -W jaki sposob dostaje sie takie biuro? - spytal Mitch, podziwiajac barki przeplywajace pod mostem w drodze do Arkansas. -Zabiera to duzo czasu, a kiedy juz dostaniesz sie tutaj, bedziesz kims bardzo zamoznym, bardzo zajetym i nie bedziesz mial czasu na podziwianie widokow. -A do kogo nalezy to biuro? -Do Victora Milligana. Jest szefem do spraw podatkow i bardzo milym czlowiekiem. Pochodzi z Nowej Anglii, przebywa tutaj od dwudziestu pieciu lat i nazywa Memphis swoim domem. - Lamar wlozyl rece do kieszeni i zaczal chodzic po pokoju. - Te podlogi z twardego drewna i sufity sa tak stare jak budynek, maja ponad sto lat. Wiekszosc powierzchni pokryta jest dywanami, ale sa takie miejsca, gdzie drzewo nie zostalo zniszczone. Bedziesz mogl sobie wybrac dywan albo kobierzec. -Wole drzewo. A ten, tutaj, coz to za kobierzec? -Perski czy cos w tym rodzaju. Antyk. Nie znam dokladnie jego historii. Przy tym biurku pracowal pradziadek Milligana, ktory byl jakims sedzia w Rhode Island. Tak przynajmniej twierdzi Milligan. Ma cos w rodzaju lekkiej paranoi i nigdy nie wiadomo, kiedy robi cie w konia. -Gdzie on jest? -Chyba na urlopie, tak mi sie wydaje. Mowiono ci juz o urlopach? -Nie. -Bedziesz dostawal dwa tygodnie na rok przez pierwsze piec lat. Platnego urlopu, oczywiscie. Potem trzy tygodnie, az do czasu, kiedy zostaniesz wspolnikiem, wtedy bedziesz mogl brac, ile chcesz. Firma ma domek w Veil, domek nad jeziorem w Manitoba i pokoje w Seven Mile Beach na Grand Cayman Island. Sa za darmo, ale musisz je wczesniej zarezerwowac. Wspolnicy maja pierwszenstwo, po nich kto pierwszy, ten lepszy. Kajmany sa bardzo popularne w naszej firmie. Jest to niebo, jesli chodzi o podatki miedzynarodowe, dlatego trudno o miejsca na wiekszosc naszych wycieczek. Mysle, ze Milligan jest tam teraz, prawdopodobnie nurkuje i prowadzi interesy. Na jednym z wykladow na temat podatkow Mitch slyszal o tych Kajmanach i wiedzial, ze znajduja sie gdzies na Morzu Karaibskim. Juz chcial spytac Lamara, gdzie dokladnie, ale zdecydowal, ze sam to sprawdzi. -Tylko dwa tygodnie? - zapytal. -Tak. Czy to dla ciebie za malo? -Wcale nie. Firmy w Nowym Jorku oferuja co najmniej trzy tygodnie. - Powiedzial to takim tonem, jakby sam, kierujac sie rozsadkiem, krytycznie ocenial kosztowne urlopy. Nigdy nie mial wakacji. Poza trzydniowym weekendem, ktory nazywali z Abby miesiacem miodowym, i okazjonalnymi przejazdami przez Nowa Anglie, nigdy nie mial wakacji ani urlopu i nigdy nie byl za granica. -Mozesz dostac dodatkowy tydzien bezplatnie. Mitch skinal glowa, co mialo oznaczac, ze jest to do przyjecia. Opuscili biuro Milligana i kontynuowali zwiedzanie. Korytarz przechodzil w dlugi prostokat, za ktorego scianami, po obu stronach miescily sie biura adwokatow, kazde z nich mialo okno ze wspanialym widokiem, sloneczne swiatlo. "Te z widokiem na rzeke sa symbolem prestizu i najczesciej zajmuja je wspolnicy" - wyjasnil Lamar. Istnialy listy oczekujacych na te biura. Wewnatrz korytarza, z dala od okien i rozpraszajacych uwage widokow, znajdowaly sie pomieszczenia konferencyjne, biblioteki i stanowiska pracy sekretarek. Biura pracownikow mniejsze, pietnascie na pietnascie, ale bogato urzadzone prezentowaly sie o wiele lepiej niz biura pracownikow, ktore widzial w Nowym Jorku albo Chicago. "Firma wydaje niezly majatek na honoraria dla projektantow wnetrz" - powiedzial Lamar. Wygladalo na to, ze pieniadze rosna tu na drzewach. Mlodsi pracownicy byli przyjacielscy, rozmowni i sprawiali wrazenie zadowolonych z przerwy w pracy. Wiekszosc wypowiadala w paru slowach swe uznanie dla wielkosci firmy i Memphis. To stare miasto zaczyna jakby rosnac w oczach, jesli sie tu przebywa juz jakis czas. Oni takze byli rozrywani przez duzych chlopcow w Waszyngtonie i na Wall Street, lecz wcale nie zaluja swego wyboru. Wspolnicy byli bardziej zajeci, ale tak samo mili. Powtarzali mu wciaz od nowa, ze jest kims, kogo wybrano niezwykle starannie z licznego grona kandydatow, i ze bedzie znakomicie pasowal. To jest ten typ firmy, jaki mu na pewno bedzie odpowiadal. Obiecali, ze porozmawiaja o tym wszystkim dluzej podczas lunchu. Godzine wczesniej Kay Quin zostawila dzieci z nianka i dziewczyna do pomocy i spotkala sie z Abby na obiedzie w "Peabody". Pochodzila, podobnie jak Abby, z malego miasteczka. Poslubila Lamara po ukonczeniu koledzu i przez trzy lata mieszkala w Nashville, gdy on studiowal prawo w Yanderbilt. Potem zaczal zarabiac tyle, ze rzucila prace i w ciagu czternastu miesiecy urodzila dwojke dzieci. Teraz, kiedy nie musiala juz pracowac i skonczyla z rodzeniem dzieci, wiekszosc czasu spedzala w klubie ogrodniczym, fundacji serca, w Stowarzyszeniu Rodzicow i Nauczycieli i w kosciele. Mimo ze miala teraz pieniadze i zyla w dostatku, pozostala osoba skromna i bezpretensjonalna i wszystko wskazywalo na to, ze juz sie nie zmieni, bez wzgledu na to, jakie sukcesy odniesie jeszcze jej maz. Abby znalazla przyjaciolke. Zjadly rogaliki z jajkami, usiadly w hallu hotelowym i pily kawe, obserwujac kaczki plywajace wokol fontanny. Kay zaproponowala wycieczke po Memphis i pozny lunch gdzies w poblizu jej domu. Moze porobia tez jakies zakupy. -Czy wspomnieli o niskim zastawie hipotecznym? - spytala. -Tak. Podczas pierwszej rozmowy. -Beda chcieli, abyscie kupili dom, kiedy sie tu przeprowadzicie. Wiekszosc ludzi nie moze sobie pozwolic na dom po ukonczeniu szkoly prawniczej, wiec firma pozycza pieniadze na niski procent i sprawuje piecze nad hipoteka. -Jak niski? -Nie wiem dokladnie. Minelo siedem lat, odkad sie tu przeprowadzilismy, i od tego czasu kupilismy sobie juz drugi dom. To prawdziwa okazja, mozesz mi wierzyc. Firma zadba o to, zebyscie mieli wlasny dom. To rodzaj niepisanej umowy. -Dlaczego jest to dla nich takie wazne? -Z wielu powodow. Przede wszystkim chca, zebyscie tu zamieszkali. Firma bardzo starannie dobiera ludzi i najczesciej udaje im sie dostac tego, kogo chca. Ale Memphis nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, dlatego musza oferowac wiecej. Poza tym firma jest bardzo wymagajaca, szczegolnie jesli chodzi o pracownikow. Postuluje sie prace przez osiemdziesiat godzin tygodniowo i spedzanie duzej ilosci czasu poza domem. Nie bedzie to latwe dla zadnego z was obojga i firma o tym wie. Teoria mowi, ze trwale malzenstwo oznacza szczesliwego prawnika, a szczesliwy prawnik to wydajny prawnik. Tak wiec w istocie rzeczy chodzi o zysk. Zawsze o zysk. Jest takze inna przyczyna. Ci wszyscy faceci sa bardzo dumni ze swojej zamoznosci. Kazdy powinien wygladac i zachowywac sie jak przystalo na zamoznego. Bylaby to skaza na honorze firmy, gdyby ktorys z ich pracownikow musial wynajmowac mieszkanie. Chca, by kazdy mial dom, a po pieciu latach inny, wiekszy dom. Jesli bedziemy mialy troche czasu dzis po poludniu, pokaze ci niektore domy wspolnikow. Kiedy je zobaczysz, nie bedziesz zalowala tych osiemdziesieciu godzin tygodniowo. -I tak jestem do tego przyzwyczajona. -To dobrze. Ale studia prawnicze nie dadza sie w ogole porownac z tym, co mamy tutaj. W sezonie podatkowym pracuje sie tu niekiedy po sto godzin tygodniowo. Abby usmiechnela sie i potrzasnela glowa, jakby jej to zaimponowalo. -Czy ty pracujesz? - zapytala. -Nie. Wiekszosc z nas nie pracuje. Mamy pieniadze, wiec nie musimy, a przy tym jezeli chodzi o dzieci, to nasi mezowie niewiele nam pomagaja. Oczywiscie praca nie jest zabroniona. -Zabroniona przez kogo? -Przez firme. -Mam nadzieje. Abby powtorzyla w mysli slowo "zabroniona", ale zaraz przestala sie nad nim zastanawiac. Kay wypila lyk kawy i spojrzala na kaczki. Maly chlopczyk oddalil sie od swej mamy i przystanal w poblizu fontanny. -Czy masz zamiar zalozyc rodzine? - zapytala Kay. -Moze za pare lat. -Dzieci sa dobrze widziane. -Przez kogo? -Przez firme. -Dlaczego firmie zalezy, abysmy mialy dzieci? -Ten sam powod: stabilna rodzina. Nowe dziecko to wazne wydarzenie w biurze. Przesylaja nam do szpitala kwiaty i prezenty. Traktuja cie jak krolowa. Twoj maz dostaje tydzien urlopu, ale nadmiar zajec nie pozwala mu go wykorzystac. Mamy tu sporo zabawy. -Wyglada to jak jedno wielkie bractwo. -Bardziej jak duza rodzina. Nasze zycie towarzyskie wiaze sie zawsze z firma i jest to rzecz istotna, gdyz nikt z nas nie pochodzi z Memphis. Wszyscy jestesmy przesiedlencami. -To mile, ale nie zycze sobie, zeby ktokolwiek dyktowal mi, kiedy mam pracowac, kiedy przestac pracowac, a kiedy rodzic dzieci. -Nie martw sie. Oni sie bardzo troszcza wzajemnie o siebie, ale firma nie wtraca sie do tych spraw. -Zaczynam sie wlasnie zastanawiac, jak to jest. -Odprez sie, Abby. Firma jest jak rodzina. Sa wspanialymi ludzmi, a Memphis to urocze stare miasto, w ktorym cudownie sie mieszka i wychowuje dzieci. Koszty zycia sa tu znacznie nizsze niz gdzie indziej, a zycie mija wolniej. Prawdopodobnie przymierzaliscie sie do jednego z wielkich miast. My kiedys tez, ale dzis nie zamienie Memphis na zadne z nich. -Bede mogla je obejrzec? -Po to tu miedzy innymi jestem. Mysle, ze zaczniemy od centrum. Pozniej pojedziemy na wschod, obejrzymy sobie przyjemniejsze dzielnice, moze tez obejrzymy sobie niektore domy i zjemy cos w mojej ulubionej restauracji. -Brzmi to zachecajaco. Kay zaplacila za kawe. Opuscily "Peabody" i wsiadly do nowego mercedesa rodziny Quinow. Jadalnia, jak nazywano to pomieszczenie, zajmowala zachodni kraniec czwartego pietra. Wzdluz jednej ze scian biegly rzedem wielkie okna, z ktorych roztaczal sie fascynujacy widok na plynaca w dole rzeke - motorowki, kajaki, barki, statki i mosty. Sala ta stanowila swoisty azyl dla owych najbardziej utalentowanych i ambitnych prawnikow, nazywanych w dyskretnej firmie Bendiniego wspolnikami. Zbierali sie tutaj codziennie na lunch sporzadzony przez Jessie Frances, ogromna, odznaczajaca sie burzliwym temperamentem Murzynke, a podawany przez jej meza, Roosevelta, ktory nosil biale rekawiczki i dziwaczny, pognieciony frak, otrzymane w prezencie od samego pana Bendiniego; przychodzili tez czasami rankiem na kawe i paczki, by podyskutowac o interesach firmy, a niekiedy poznym popoludniem na kieliszek wina, aby uczcic udany miesiac lub wyjatkowo wysokie honorarium. Tylko wspolnicy i ewentualnie niektorzy goscie, na przyklad wazni klienci lub obiecujacy nowicjusz, mieli tu otwarty wstep. Pracownicy mogli tam jesc jedynie dwa razy do roku. Tylko dwa - bylo to odnotowywane - i tylko na zaproszenie jednego ze wspolnikow... Obok stolowki miescila sie niewielka kuchnia, gdzie krolowala Jessie Frances (przed dwudziestu szesciu laty ugotowala tu pierwszy posilek dla Bendiniego i paru innych osob). Przez dwadziescia szesc lat dotrzymywala wiernosci poludniowej kuchni i nieodmiennie ignorowala zamowienia na nowe potrawy, ktorych nazw nie potrafila nawet wymowic. "Jezeli ci nie smakuje, nie jedz" - bylo jej dewiza. Sadzac po resztkach, ktore Roosevelt zbieral ze stolow, jedzenie cieszylo sie powodzeniem. Menu na caly tydzien podawala w poniedzialek, prosila, by dokonywac rezerwacji dziesiec dni wczesniej, i przez lata zachowywala uraze, jesli ktos odwolal zamowienie albo sie nie pokazal. Ona i maz pracowali przez cztery godziny dziennie i zarabiali razem tysiac dolarow miesiecznie. Mitch siedzial przy stole z Oliverem Lambertem, Lamarem Quinem i Royce'em McKnightem. Glowne danie stanowily znakomite zeberka podane ze smazona okra i gotowana dynia. -Gotowala dzisiaj bez tluszczu - zauwazyl Lambert. -Wysmienite - powiedzial Mitch. -Czy twoj organizm jest przyzwyczajony do tluszczu? -Tak. W ten sposob gotowano w Kentucky. -Wstapilem do firmy w piecdziesiatym piatym - powiedzial McKnight - i przyjechalem tu z New Jersey. Unikalem wiekszosci poludniowych potraw, gdy tylko sie dalo. Wszystko bylo przygotowywane i smazone na tluszczu zwierzecym. Bendini zadecydowal wtedy, ze zalozy mala kafejke. Zatrudnil Jessie Frances, a ja przez dwadziescia lat mialem szmery w sercu. Smazone czerwone pomidory, smazone zielone pomidory, smazony szpinak, smazona okra, smazone absolutnie wszystko, co mozna smazyc i czego nie mozna. Pewnego dnia Victor Milligan nie wytrzymal i powiedzial troche za wiele. On jest z Connecticut, chyba tak. Jessie Frances wlasnie przygotowala mnostwo smazonych ogorkow konserwowych. Mozecie to sobie wyobrazic - smazone ogorki konserwowe! Milligan powiedzial cos brzydkiego Rooseveltowi, a on doniosl o tym zonie. Wyszla tylnymi drzwiami i nie wrocila. Nie pojawila sie przez tydzien. Roosevelt chcial wrocic, ale nie wypuszczala go z domu. W koncu zalagodzil wszystko Bendini i zgodzila sie powrocic pod warunkiem, ze nikt nie bedzie juz narzekal. Ograniczyla tez uzywanie tluszczu. Mysle, ze dzieki temu bedziemy zyc o dziesiec lat dluzej. -Jest pyszne - powiedzial Lamar smarujac bulke maslem. -Jest zawsze pyszne - dodal Lambert, kiedy Roosevelt przechodzil obok - jedzenie jest zawsze obfite i tuczace, ale prawie nigdy nie opuszczamy lunchu. Mitch jadl z rozwaga. Uczestniczac w nerwowej pogawedce staral sie sprawiac wrazenie calkowicie rozluznionego. Nie bylo to latwe. Otoczony prawnikami, ludzmi sukcesu i milionerami, ktorzy mogli sobie pozwolic na luksus odprezenia podczas posilku, sam czul sie tak, jakby siedzial na rozzarzonych weglach. Jedynie obecnosc Lamara i Roosevelta wplywala na niego kojaco. W stosownym momencie Mitch skonczyl jesc. Lambert wytarl usta, wstal powoli i uderzyl lyzeczka w szklanke. -Panowie, prosze o uwage. Na sali zapadla cisza, a pewnie ze dwudziestu wspolnikow odwrocilo sie w strone glownego stolu. Odlozyli serwetki i przypatrywali sie gosciowi. Na biurku kazdego z nich lezala gdzies odbitka jego akt personalnych. Dwa miesiace wczesniej glosowali na jego kandydature. Wiedzieli, ze biegal codziennie cztery mile, nie palil, byl uczulony na sulfamidy, mial usuniete migdalki, niebieska mazde i chora psychicznie matke. Wiedzieli tez, ze nie bral nigdy zadnego silniejszego srodka niz aspiryna, nawet gdy byl chory, i ze jest dostatecznie zachlanny, by pracowac sto godzin tygodniowo, jezeli go o to poprosza. Podobal sie im. Byl przystojny, mial sylwetke sportowca. To byl ich czlowiek, o bystrym umysle i sprawnym ciele. -Jak wiecie, mamy dzis specjalnego goscia, Mitcha McDeere'a, ktory wkrotce ukonczy z wyroznieniem Harvard. -Sluchajcie, sluchajcie! - rozleglo sie kilka glosow absolwentow Harvardu. -Tak, dziekuje. On i jego zona Abby beda mieszkac przez ten weekend w "Peabody" jako nasi goscie. Mitch skonczyl w gornej piatce z trzech setek i wyrywano go sobie. A my chcemy, zeby trafil tutaj, i wiem, ze bedziecie mieli ochote porozmawiac z nim, zanim odjedzie. Dzis wieczorem zje kolacje z Lamarem i Kay Quinami, a na jutro jest zaproszony do mnie na obiad. Wszyscy sa zaproszeni. Mitch usmiechal sie z pewnym zazenowaniem do wspolnikow, kiedy Lambert zaczal sie rozwodzic nad wspanialoscia firmy. Kiedy skonczyl, wrocili do posilku, a Roosevelt podal pudding i kawe. Ulubiona restauracja Kay znajdowala sie w zachodniej czesci Memphis i byla stalym miejscem spotkan mlodych zamoznych ludzi. Zewszad zwisaly setki paproci, a szafa grajaca odtwarzala wylacznie kawalki z wczesnych lat szescdziesiatych. Daiquiri podawano w wysokich kieliszkach. -Jeden wystarczy - ostrzegla Kay. -Nie pije zbyt duzo. Zamowily specjalnosc zakladu i zaczely saczyc swe koktajle. -Czy Mitch pije? -Bardzo malo. Jest sportowcem i troszczy sie bardzo o swoje cialo. Czasem piwo lub kieliszek wina. Nigdy nic mocniejszego. A Lamar? -Mniej wiecej tak samo. Zaczal naprawde pic piwo dopiero w szkole prawniczej, ale mial potem klopoty z nadwaga. Firma krzywym okiem patrzy na tych, co pija. -To godne podziwu, ale co to ich obchodzi? -To dlatego, ze alkohol i prawnicy sa ze soba zwiazani tak, jak krew i wampiry. Wiekszosc prawnikow pije jak smoki. Cala profesja jest dotknieta plaga alkoholizmu. Przypuszczam, ze zaczynaja juz na uczelni. W Vanderbild ktos zawsze przemycal beczulke piwa. To samo prawdopodobnie dzialo sie w Harvardzie. Ta praca stwarza wielkie napiecia, a to czesto sklania do szukania relaksu w alkoholu. Ci faceci nie sa gromada abstynentow, nie mysl sobie. Ale umieja sie kontrolowac. Zdrowy prawnik to wydajny prawnik, czyli znow sprawa zyskow. -Wydaje mi sie, ze moze ma to sens. Mitch mowi, ze tu nie ma rotacji kadr. -To trwa juz od dawna. Nie pamietam, zeby w ciagu ostatnich siedmiu lat ktos opuscil firme. Zarabia sie tu duze pieniadze i firma zachowuje wielka ostroznosc przy doborze osob, ktore chce zatrudnic. Nie chca nikogo z dodatkowym zrodlem dochodow. -Nie jestem pewna, czy rozumiem. -Nie zatrudnia prawnika, ktory ma inne zrodlo utrzymania. Chca, by ich ludzie byli mlodzi i pazerni. Chodzi im o lojalnosc. Jezeli wszystkie twoje pieniadze pochodza z jednego zrodla, wtedy bedziesz wobec tego zrodla lojalny. Firma wymaga lojalnosci absolutnej. Lamar mowi, ze tu nigdy nikt nie rozmawia o odejsciu z firmy. Wszyscy sa szczesliwi i bogaci lub sa na najlepszej drodze do osiagniecia bogactwa. Gdyby ktos chcial odejsc, nie znalazlby zadnej innej firmy, w ktorej dostalby tyle pieniedzy, ile ma tutaj. Zaoferuja Mitchowi tak wiele, jak bedzie potrzeba, aby go sciagnac do siebie. Szczyca sie tym, ze placa najwiecej. -Dlaczego nie ma zadnych kobiet prawnikow? -Raz tego sprobowali. Byla prawdziwa wiedzma i bronila swojej pozycji nie przebierajac w srodkach. Wiekszosc kobiet prawnikow jest jakby w ciaglej gotowosci do walki i stale szuka okazji do zaczepki. Ciezko jest z nimi wytrzymac. Lamar mowi, ze obawiaja sie zatrudnic kobiete, poniewaz, gdyby sie nie sprawdzila, trudno byloby im ja zwolnic. Przyniesiono posilek. Wypily znow po lyku daiquiri. Setki mlodych zamoznie wygladajacych ludzi zebraly sie pod zielonymi oblokami paproci i nastroj w restauracji ozywil sie wyraznie. Z szafy grajacej plynal miekki glos Smokeya Robinsona. -Mam wspanialy pomysl - powiedziala Kay. - Znam pewna posredniczke handlu nieruchomosciami, zadzwonmy do niej i obejrzyjmy sobie pare domow. -Jakich domow? -Dla ciebie i dla Mitcha. Dla najnowszego pracownika u Bendiniego, Lamberta i Locke'a. Pokaze ci kilka takich, na jakie cie bedzie stac. -Nie wiem, na co mnie bedzie stac. -Wydaje mi sie, ze wyniesie to jakies 100 - 150 tysiecy. Ostatnio pracownik kupil dom w Oak Grove i to bylo cos w poblizu tej sumy. Abby pochylila sie i powiedziala niemal szeptem: -Ile wynosilaby miesieczna oplata? -Nie wiem. Ale nie bedzie to dla ciebie problemem. Okolo tysiaca za miesiac, moze troche wiecej. Abby gapila sie na nia i przelykala nerwowo sline. Male mieszkanie na Manhattanie kosztowalo ich dwa razy tyle. -Zadzwonmy do niej. Jak nalezalo przypuszczac, biuro Royce'a McKnighta bylo jednym z owych biur wladzy, ze wspanialym widokiem z okna. Zajmowalo jeden z naroznikow na czwartym pietrze, docieralo sie tam idac w glab korytarzem od pokoju Nathana Locke'a. Lamar pozegnal sie i wyszedl. Wspolnik zarzadzajacy poprosil Mitcha, by usiadl przy malym konferencyjnym stole obok sofy. Sekretarke wyslal po kawe. McKnight zapytal, jak przebiega wizyta do tej pory. Mitch odparl, ze jest pod duzym wrazeniem. -Chcialbym omowic szczegoly dotyczace naszej oferty, Mitch. -Oczywiscie. -Podstawowa pensja wynosi osiemdziesiat tysiecy za pierwszy rok. Kiedy zdasz egzamin adwokacki, otrzymasz piec tysiecy podwyzki. Nie bedzie to nagroda, lecz podwyzka. Egzamin odbedzie sie w sierpniu i bedziesz musial poswiecic wieksza czesc lata na przygotowywanie sie do niego. Mamy wlasne kursy, ktore ulatwia ci te prace, otrzymasz tez istotna pomoc ze strony paru wspolnikow. Taki jest po prostu nasz styl dzialania. Jak wiesz, wiekszosc innych firm od razu zaprzega nowo przyjetych do roboty i zaklada, ze na poszerzanie wlasnej wiedzy beda poswiecac swoj czas wolny. My postepujemy inaczej. Wszyscy pracownicy firmy zdali w swoim czasie ten egzamin i nie zamierzamy zrywac z tradycja. Osiemdziesiat tysiecy na poczatku, osiemdziesiat piec po szesciu miesiacach. Po rocznym stazu otrzymasz podwyzke do dziewiecdziesieciu tysiecy, a kazdego grudnia dostaniesz premie wyliczona na podstawie zyskow i wydajnosci z poprzednich dwunastu miesiecy. W ubieglym roku taka premia dla pracownika wynosila przecietnie dziewiec tysiecy. Jak wiesz, dzielenie sie dochodem z pracownikami jest czyms nieslychanie rzadkim w firmach prawniczych. Czy masz jakies pytania dotyczace placy? -Co sie stanie po drugim roku? -Twoja podstawowa pensja bedzie wzrastac o mniej wiecej dziesiec procent rocznie, dopoki nie zostaniesz wspolnikiem. Ani podwyzki, ani dodatkowe wynagrodzenia nie sa zagwarantowane. Wszystko zalezy od wydajnosci. -Rozumiem. -Wiesz juz, ze jest to dla nas bardzo wazne, abys kupil dom. To zwieksza stabilnosc i wzmacnia prestiz, a te rzeczy sa dla nas bardzo istotne, zwlaszcza gdy chodzi o naszych pracownikow. Firma zapewnia niski zastaw hipoteczny na trzydziesci lat, korzystnie oprocentowany. Jezeli cos nie wyjdzie, powinienes sprzedac dom w ciagu kilku lat. To jest jedyna okazja, tylko w przypadku twojego pierwszego domu. Pozniej juz bedziesz zalatwial te sprawy sam. -Jaki to procent? -Tak niski, jak to tylko mozliwe, bez zadzierania z IRS[3]. Aktualny procent na rynku wynosi dziesiec i piec dziesiatych. My powinnismy byc w stanie dac ci pozyczke na siedem albo osiem procent. Reprezentujemy kilka bankow i one nas wspieraja. Z taka pensja nie bedziesz mial problemow z poreczeniem. Prawde mowiac, firma moze wystapic jako zyrant, jezeli bedzie to konieczne.-To bardzo wielkoduszne, panie McKnight. -Dla nas jest to bardzo wazna kwestia. Nie tracimy na tej umowie zadnych pieniedzy. Gdy tylko znajdziesz dom, my zajmiemy sie wszystkim. Ty musisz po prostu wprowadzic sie do niego. -A co z BMW? McKnight stlumil smiech. -Wprowadzilismy to jakies dziesiec lat temu, pomysl wzbudzil ogolny entuzjazm i sprawdzil sie znakomicie. Rzecz jest bardzo prosta. Wybierasz sobie BMW, jedno z tych mniejszych. My wynajmujemy je na trzy lata i dajemy ci kluczyki. Placimy wszelkiego rodzaju podatki i ubezpieczenia. Pod koniec tego trzyletniego okresu mozesz je kupic od kompanii po legalnej cenie rynkowej. To rowniez jedyna w swoim rodzaju transakcja. -Bardzo kuszaca. -Wiemy o tym. McKnight zerknal do notatnika. -Pokrywamy w stu procentach koszty opieki lekarskiej i dentystycznej dla calej rodziny. Ciaza, badania przegladowe, koronki, wszystko. Placi bezposrednio firma. Mitch skinal glowa, ale nie wywarlo to na nim wiekszego wrazenia. Taki byl standard. -Mamy tez wlasny, bardzo korzystny system emerytalny. Za kazdego zainwestowanego dolara otrzymujesz od firmy dwa. Musisz jednak zainwestowac co najmniej dziesiec procent swojej podstawowej pensji. Powiedzmy, ze zaczynasz od osiemdziesieciu i pierwszego roku odkladasz osiem tysiecy. Firma oddaje ci szesnascie, a wiec dostajesz dwadziescia cztery po pierwszym roku. Zajmuje sie tym fachowiec od pieniedzy w Nowym Jorku i w zeszlym roku nasza emerytura wynosila dziewietnascie procent. Calkiem niezle. Inwestujesz przez dwadziescia lat i w wieku czterdziestu pieciu lat, tuz przed przejsciem na emeryture, jestes milionerem. Jeden warunek. Jesli, zanim minie te dwadziescia lat, zawiedziesz, tracisz wszystko poza pieniedzmi, ktore zainwestowales, z tym ze nie bedzie od nich zadnego dochodu. -Brzmi to dosyc bezwzglednie. -Pozornie. W rzeczywistosci sa to raczej znakomite warunki. Znajdz mi inna firme czy spolke, ktora oferuje dwa za jednego. O ile mi wiadomo, nie ma takiej. Wielu naszych pracownikow przechodzi na emeryture w wieku piecdziesieciu, a nieraz nawet czterdziestu pieciu lat. Nie gwarantujemy emerytury i dlatego niektorzy musza pracowac do szescdziesiatki. Kazdy ma to, na co zasluguje. Nasz cel jest prosty. Zapewnic dobra pensje i umozliwic stosunkowo wczesne odejscie na emeryture. -Ilu pracownikow firmy jest obecnie na emeryturze? -Dwudziestu lub cos kolo tego. Zobaczysz ich tutaj od czasu do czasu. Lubia przyjsc, zjesc lunch. Niekiedy nawet zatrzymuja pomieszczenia biurowe. Czy Lamar mowil ci o urlopach? -Tak. -To swietnie. Zarezerwuj wczesniej miejsca, zwlaszcza jesli wybierzesz Vail i Kajmany. Za przelot musisz zaplacic, ale pokoje sa za darmo. Zalatwiamy mnostwo interesow na Kajmanach i czasami wyslemy cie tam na dwa lub trzy dni. Te wycieczki nie sa wliczane do urlopu, fundujemy jedna taka w kazdym roku. Pracujemy ciezko, Mitch, i potrafimy docenic wartosc wolnego czasu. Mitch skinal glowa z aprobata i wyobrazil sobie, ze lezy na slonecznej plazy, saczac pina colada i obserwujac opalone dziewczyny. -Czy Lamar wspomnial o dodatkowej premii? -Nie, ale to brzmi interesujaco. -Jezeli wstapisz do naszej firmy, wypiszemy ci czek na piec tysiecy dolarow. Chcielibysmy, zebys wiekszosc tej sumy wydal na garderobe. Po dziesieciu latach noszenia dzinsow i koszulek flanelowych liczba twoich garniturow jest prawdopodobnie niewielka i zdajemy sobie z tego sprawe. Przywiazujemy wielka wage do wygladu zewnetrznego naszych pracownikow, oczekujemy, ze beda sie ubierac schludnie i tradycyjnie. Nie ma zadnych przepisow dotyczacych ubioru, ale sam sie zorientujesz, o co nam chodzi. Czy on powiedzial piec tysiecy dolarow? Na ubrania? Mitch dysponowal obecnie tylko dwoma garniturami, z ktorych jeden mial wlasnie na sobie. Powsciagnal usmiech i zachowal powazny wyraz twarzy. -Masz jakies pytania? -Tak. Wiem, ze duze firmy ciesza sie zla slawa miejsc, gdzie pracownicy przez pierwsze trzy lata siedza zamknieci w bibliotece zawaleni nudna robota. Nie chcialbym, aby mnie to spotkalo. Nie mam nic przeciwko wykonywaniu swojej czesci czarnej roboty i zdaje sobie sprawe, ze bede tutaj na razie malym pionkiem, ale nie chcialbym, by moja praca polegala na szukaniu orzeczen i pisaniu sprawozdan dla calej firmy. Chcialbym miec do czynienia z prawdziwymi problemami i prawdziwymi klientami. McKnight sluchal uwaznie i czekal z przygotowana juz odpowiedzia. -Rozumiem, Mitch. Jest to powazny problem w duzych firmach. Ale nie tutaj. Przez pierwsze trzy miesiace poza przygotowaniem sie do egzaminu nie zrobisz wiele. Kiedy bedzie juz po wszystkim, rozpoczniesz autentyczna praktyke prawnicza. Zostaniesz przydzielony do jednego ze wspolnikow, a jego klienci stana sie twoimi klientami. Bedziesz szukal orzeczen potrzebnych do jego spraw i, oczywiscie, do twoich wlasnych. Czasem zostaniesz poproszony, by pomoc komus w przygotowaniu sprawozdania lub w jakiejs innej robocie. Chcemy, zebys byl zadowolony z zycia. Szczycimy sie tym, ze nikt nie rezygnuje z pracy w naszej firmie. Staramy sie usuwac przeszkody utrudniajace naszym ludziom robienie kariery. Jezeli nie bedziesz sie mogl dogadac ze swoim wspolnikiem, znajdziemy ci innego. Jezeli zorientujesz sie, ze nie lubisz spraw podatkowych, przydzielimy cie do ubezpieczen lub bankowosci. Decyzja nalezy do ciebie. Wkrotce firma zainwestuje w Mitcha McDeere'a mnostwo pieniedzy, wiec chcemy, zeby byl wydajny. Mitch pil kawe malymi lykami i zastanawial sie nad nastepnym pytaniem. McKnight rzucil okiem na swa liste punktow do omowienia. -Pokryjemy koszty przeprowadzki do Memphis. -Nie bedzie tego wiele. Wystarczy jedna mala ciezarowka. -Cos jeszcze, Mitch? -Nie, nic nie przychodzi mi do glowy. McKnight zlozyl liste na pol i wlozyl ja do teczki, po czym oparl lokcie na biurku i spojrzal na Mitcha. -Mitch, nie naciskamy, ale chcemy miec odpowiedz tak szybko, jak to mozliwe. Jezeli zdecydujesz sie isc gdzie indziej, musimy kontynuowac rozmowy z kandydatami. To dlugi proces, a my chcielibysmy, zeby nasz czlowiek rozpoczal prace od pierwszego lipca. -Czy moze byc za dziesiec dni? -W porzadku. -Powiedzmy trzydziestego marca. -Oczywiscie, ale ja skontaktuje sie z toba wczesniej. Mitch pozegnal sie i opuscil biuro. Na korytarzu czekal na niego Lamar. Umowili sie na siodma na obiad. ROZDZIAL 3 Na czwartym pietrze Gmachu Bendiniego nie bylo biur prawnikow. W czesci zachodniej miescila sie jadalnia wspolnikow i kuchnia. Posrodku znajdowaly sie nie uzywane i nie pomalowane pomieszczenia magazynowe. Pozostala czesc tej kondygnacji oddzielona byla gruba betonowa sciana. Male metalowe drzwi, nad ktorymi wisiala kamera, prowadzily do niewielkiego pokoiku, gdzie siedzial uzbrojony straznik obserwujac drzwi i ekrany monitorow na scianie. Korytarz biegl zygzakiem przez labirynt zagraconych biur i pracowni, w ktorych starannie dobrane osoby wykonywaly swoja robote, polegajaca na prowadzeniu obserwacji i zbieraniu informacji. Okna byly zamalowane farba i zakryte zaluzjami. Swiatlo sloneczne nie mialo zadnych szans na przedostanie sie do tej twierdzy.DeVasher, szef ochrony, zajmowal najwieksze z malych biur. Wiszacy na nagiej scianie dyplom identyfikowal go jako detektywa, majacego za soba trzydziesci lat ofiarnej i nienagannej sluzby w nowoorleanskiej policji. Krepej budowy, z lekko rysujacym sie brzuchem, mial potezne ramiona, rownie potezna klatke piersiowa i wielka, idealnie okragla glowe - usmiech niezwykle rzadko pojawial sie na jego twarzy. Pofaldowana koszula byla rozpieta przy kolnierzyku, co pozwalalo swobodnie zwisac wydetej szyi. Szeroki krawat z poliestru wisial na wieszaku wraz z mocno znoszona bluza. W poniedzialek rano, po wizycie Mitcha, Oliver Lambert stal przed malymi metalowymi drzwiami i wpatrywal sie w wiszaca nad nimi kamere. Dwa razy nacisnal zainstalowany w scianie przycisk, odczekal chwile, po czym zostal wpuszczony do srodka. Przeszedl szybko przez korytarz i wkroczyl do zagraconego biura. DeVasher zaciagnal sie dymem, strzepnal popiol do popielniczki, a nastepnie rozgarnal papiery robiac miejsce na biurku. -Witaj, Ollie. Domyslam sie, ze chcesz pogadac o McDeerze. DeVasher byl w Gmachu Bendiniego jedynym czlowiekiem, ktory zwracal sie do niego per Ollie. -Tak, miedzy innymi. -Coz, dobrze sie bawi. Firma zrobila na nim wrazenie, Memphis mu sie podoba i prawdopodobnie wyrazi zgode. -Gdzie byli twoi ludzie? -Mielismy pokoje w obydwu skrzydlach hotelu. Jego pokoj byl oczywiscie na podsluchu, tak jak limuzyna, telefon i wszystko inne. To, co zwykle, Ollie. -Przejdzmy do konkretow. -W porzadku. Zarejestrowali sie w czwartek, poznym wieczorem, i poszli do lozka. Krotka rozmowa. W piatek w nocy powiedzial jej wszystko o firmie, biurach, ludziach. Stwierdzil, ze jestes naprawde milym facetem. Pomyslalem, ze ci sie to spodoba. -Mow dalej. -Powiedzial jej o fantastycznej jadalni i lunchu ze wspolnikami. Podal konkrety dotyczace oferty i oboje byli zachwyceni. To o wiele lepsze niz jego inne oferty. Ona marzy o domu z podjazdem, chodnikiem, drzewami i ogrodkiem na tylach. Powiedzial, ze bedzie mogla miec to wszystko. -Jakies zastrzezenia wobec firmy? -Raczej nie. Wspomnial, ze nie ma tu czarnych i kobiet, ale nie wydaje sie, zeby go to zbytnio razilo. -Jaka jest jego zona? -Podoba sie jej miasteczko. Ona i zona Quina przypadly sobie do gustu. W piatek po poludniu ogladaly domy i pare sie jej spodobalo. -Masz jakies adresy? -Oczywiscie, Ollie. W sobote rano objechaly limuzyna cale miasto. Zrobilo na niej spore wrazenie. Kierowca trzymal sie z dala od gorszych dzielnic i obejrzaly jeszcze pare domow. Wydaje mi sie, ze zdecydowali sie juz na jeden. 1231 East Meadow Brook. Jest pusty. Betsy Bell, posredniczka, weszla tam z nimi. Zada sto czterdziesci, ale wezmie mniej. Chce sie tego pozbyc. -To mila czesc miasta. Ile lat ma ten dom? -Dziesiec czy pietnascie. Trzysta stop kwadratowych. W stylu kolonialnym. Wystarczajaco sympatyczny, jak dla jednego z twoich chlopcow, Ollie. -Czy jestes pewien, ze wlasnie ten wybrali? -Przynajmniej na razie. Mowili, ze moze wroca za jakis miesiac, zeby obejrzec inne... Dobrze byloby sprowadzic ich tutaj mozliwie jak najszybciej. To normalna procedura, zgadza sie? -Tak. Zalatwimy to. A co z wynagrodzeniem? -Wywarlo na nich wielkie wrazenie. Najwyzsza z dotychczasowych ofert. Ciagle mowili o pieniadzach. Pensja, emerytura, hipoteka, BMW, premie, wszystko. Nie mogli uwierzyc. Te dzieciaki musza byc naprawde wstrzasniete. -Sa. Myslisz, ze go mamy? -Moge sie zalozyc. Co prawda powiedzial raz, ze byc moze firma nie ma takiego prestizu jak te na Wall Street, ale prawnicy sa wcale nie gorzej wykwalifikowani i znacznie sympatyczniejsi. Tak, mysle, ze podpisze umowe. -Czy cos podejrzewa? -Nie sadze. Quin wyraznie dal mu do zrozumienia, aby trzymal sie z daleka od biura Locke'a. Mitch powiedzial swojej zonie, ze nikt tam nigdy nie byl procz kilku sekretarek i garstki wspolnikow. Powiedzial tez, ze Quin wspomnial, iz Locke jest ekscentrykiem i moze byc nieprzyjemny. Nie przypuszczam jednak, zeby zywil jakies podejrzenia. Ona powiedziala, ze firma wydaje sie interesowac sprawami, ktore nie powinny jej obchodzic. -Na przyklad? -Sprawy osobiste. Dzieci, praca zony i tak dalej. Sprawiala wrazenie nieco poirytowanej, ale nie sadze, zeby sie tym naprawde przejmowala. W sobote rano powiedziala Mitchowi, ze szlag by ja trafil, gdyby jakas gromada prawnikow chciala jej dyktowac, kiedy ma pracowac, a kiedy rodzic dzieci. Ale nie powinno byc z tym problemow. -Czy on sobie zdaje sprawe, ze to jest miejsce na stale? -Tak przypuszczam. Nie padlo ani jedno slowo na temat ewentualnej przeprowadzki za pare lat. Mysle, ze wszystko do niego dotarlo. Chce byc wspolnikiem, jak jego poprzednicy. Jest podekscytowany i chce miec pieniadze. -Co mowili o obiedzie u mnie? -Byli troche spieci, ale bawili sie dobrze. Twoj dom zrobil na nich ogromne wrazenie. Spodobala im sie naprawde twoja zona. -Seks? -Co noc. Wygladalo na to, jakby spedzali swoj miesiac miodowy. -Co robili? -Nie moglismy zobaczyc. Brzmialo normalnie. Nic patologicznego. Myslalem o tobie, o tym, jak bardzo lubisz takie obrazki, i mowilem sobie, ze powinnismy przemycic pare kamer dla starego Lamberta. -Zamknij sie DeVasher. -Moze nastepnym razem. Zamilkli i DeVasher spojrzal w notes. Strzasnal popiol z cygara do popielniczki i usmiechnal sie do siebie. Wreszcie powiedzial: -W sumie jest to trwale malzenstwo i wydaje sie, ze sa bardzo zzyci ze soba. Twoj kierowca zauwazyl, ze trzymali sie za rece przez caly weekend. Ani jednego niemilego slowa przez trzy dni. To calkiem niezle, prawda? Ale w koncu, kim ja jestem? Bylem zonaty trzy razy. -To zrozumiale. A co z dziecmi? -Za pare lat. Ona chcialaby najpierw troche popracowac. -Co myslisz o tym facecie? -Bardzo dobry, przyzwoity mlody mezczyzna. Bardzo ambitny. Mysle, ze bedzie nieustannie parl do gory i nie przestanie, dopoki nie znajdzie sie na szczycie. Wykorzysta kazda okazje, nagnie niektore przepisy, jesli bedzie to konieczne. Ollie usmiechnal sie. -To chcialem uslyszec. -Dwie rozmowy telefoniczne, obie do jej matki w Kentucky. Nic godnego uwagi. -Co z jego rodzina? -Nigdy o niej nie wspominali. -Ani slowa o Rayu? -Ciagle szukamy, Ollie. Daj nam troche czasu. DeVasher zamknal teczke McDeere'a i otworzyl inna, znacznie grubsza. Lambert pocieral skronie i wpatrywal sie w podloge. -Jakie sa najnowsze wiesci? - spytal miekko. -Niedobrze, Ollie. Wiem na pewno, ze Hodge i Kozinski pracuja teraz razem. W zeszlym tygodniu FBI dostalo cynk i przeszukalo dom Kozinskiego. Znalezli nasze kabelki. Powiedzieli mu, ze dom byl na podsluchu, ale oczywiscie nie wiedzieli, kto to zrobil. Kozinski poinformowal o tym Hodge'a w zeszly piatek, kiedy spotkali sie w bibliotece na drugim pietrze. Mielismy tam pluskwe i zlapalismy fragmenty rozmowy. Niewiele, ale wiemy, ze mowili o podsluchu, ze zorientowali sie, iz wszystko jest na podsluchu, i ze nas podejrzewaja. Byli bardzo ostrozni. -Dlaczego FBI mialoby sie przejac tego typu informacja? -Dobre pytanie. Prawdopodobnie zrobili to dla nas, aby sprawy wygladaly legalnie i wlasciwie. Szanuja nas. -Ktory to agent? -Tarrance. Najwyrazniej to jego dzialka. -Czy jest dobry? -Jest w porzadku. Mlody, jeszcze zielony, bardzo gorliwy. Ale nie dorownuje naszym ludziom. -Jak czesto rozmawial z Kozinskim? -W zaden sposob nie mozemy tego ustalic. Wiedzieli, ze sluchamy, wiec byli bardzo ostrozni. Wiemy o czterech spotkaniach w ostatnim miesiacu, ale wydaje mi sie, ze bylo ich wiecej. -Ile wypaplal? -Mam nadzieje, ze niewiele. Ciagle jeszcze sie obwachuja. Ostatnia rozmowa, jaka zlapalismy, odbyla sie tydzien temu i mowil raczej malo. Jest bardzo przestraszony. Naciskaja go mocno, ale nie dostaja wiele. Nie zdecydowal sie jeszcze na wspolprace. Proponowali mu, pamietasz. Przynajmniej nam sie wydaje, ze mu proponowali. Niezle nim wstrzasneli i byl prawie gotow zerwac umowe. Teraz znowu zaczal sie zastanawiac. Wciaz jednak kontaktuje sie z nimi i to mnie martwi. -Czy jego zona wie? -Nie wydaje mi sie. Zauwazyla, ze zachowuje sie dziwnie, ale on jej powiedzial, ze ma trudne problemy w biurze. -A co z Hodge'em? -O ile mi wiadomo, wciaz jeszcze nie kontaktowal sie z FBI. On i Kozinski bardzo wiele rozmawiali, a raczej, nalezaloby powiedziec, szeptali ze soba. Ten Hodge utrzymuje, ze FBI przeraza go potwornie, ze oni graja nieuczciwie, oszukuja i maja jakies brudne interesy. Nie zrobi kroku bez Kozinskiego. -A co bedzie, jesli Kozinski zostanie wyeliminowany? -Hodge stanie sie innym czlowiekiem. Ale nie wydaje mi sie, zeby sprawy zaszly az tak daleko. Do cholery, Ollie, on nie jest jakims bandziorem, przestepca, ktory wszedl nam w droge. To mily mlody facet z dzieciakami i zona. -Twoje milosierdzie wrecz obezwladnia. Odnosze wrazenie, ze myslisz, iz mnie to bawi. Do diabla, przeciez ja tych chlopcow prawie wychowalem. -Coz, zawroc ich na dobra droge, dopoki jeszcze nie jest za pozno. Nowy Jork staje sie podejrzliwy, Ollie. Zadaja mnostwo pytan. -Kto? -Lazarov. -Co im powiedziales, DeVasher? -Wszystko. To moja praca. Zadaja, bys byl pojutrze w Nowym Jorku. Na przesluchaniu. -Czego chca? -Odpowiedzi i planow. -Planow? -Wstepnych planow dotyczacych wyeliminowania Kozinskiego, Hodge'a i Tarrance'a. Mowia, ze to konieczne. -Tarrance'a? Oszalales, DeVasher? Nie mozemy wyeliminowac agenta. Przyslaliby nam tu armie. -Lazarov jest durniem, Ollie, wiesz o tym. Jest idiota, ale nie wydaje mi sie, zebysmy mogli mu to powiedziec. -Mysle, ze mu to powiem. Polece do Nowego Jorku i powiem Lazarovowi, ze jest kompletnym glupcem. -Zrob to, Ollie. Zrob to. Oliver Lambert zerwal sie z krzesla i ruszyl w strone drzwi. -Obserwuj McDeere'a przez nastepny miesiac. -Jasne, Ollie, nie ma sprawy. On to podpisze. Nie martw sie. ROZDZIAL 4 Mazda zostala sprzedana za dwiescie dolarow i wiekszosc tych pieniedzy Mitch zuzyl natychmiast na wynajecie dwunastostopowej ciezarowki do przeprowadzek. Koszty te mialy byc zwrocone w Memphis. Polowe dosc niezwyklego zestawu mebli McDeere'owie rozdali lub wyrzucili - na ciezarowke zaladowano: lodowke, lozko, bielizniarke, regal z szufladami, maly kolorowy telewizor, pudla z naczyniami, ubraniami i roznego rodzaju szpargalami oraz stara sofe, ktora zabrano tylko przez sentyment i nie zanosilo sie, by dlugo przetrwalaw nowym domu. Abby trzymala na kolanach Hearsaya, ich psa, a Mitch poprowadzil samochod przez Boston na poludnie, prosto na poludnie ku oczekujacemu ich lepszemu zyciu. Przez trzy dni jechali bocznymi drogami, podziwiali krajobrazy i spiewali wraz z radiem. Spali w starych motelach i rozmawiali o domu, BMW, nowych meblach, dzieciach i zamoznosci. Opuszczali okna, pozwalajac, by wiatr wpadal gwaltownym powiewem do srodka ciezarowki, gdy ta osiagala swa maksymalna predkosc, czterdziesci piec mil na godzine. W pewnym momencie, gdzies w Pensylwanii, Abby wspomniala, ze mogliby zatrzymac sie w Kansas i zlozyc rodzicom krotka wizyte. Mitch nic nie odpowiedzial, ale wybral droge przez Karoline i Georgie, i ani razu nie zblizyl sie do granicy Kansas na odleglosc mniejsza niz dwiescie mil. Abby nie powrocila juz do tego tematu. Przyjechali do Memphis w czwartek rano i, zgodnie z obietnica, czarne 318 stalo juz pod daszkiem. On nie odrywal oczu od samochodu, ona wpatrywala sie w dom. Trawnik byl bujny, zielony i rowno przystrzyzony, zywoploty poprzycinano starannie, a w ogrodzie kwitly nagietki... Klucze znalezli pod kublem w komorce, tak jak to bylo umowione. Po pierwszej probie jazdy swym nowym wozem szybko rozladowali ciezarowke, by sasiedzi nie zobaczyli ich ubogiego dobytku, i zwrocili ja do najblizszego punktu, po czym odbyli nastepna przejazdzke. Po poludniu pojawila sie projektantka wnetrz, ta sama, ktora miala projektowac jego biuro. Przyniosla probki dywanow, farb, wykladzin, zaslon, firanek i tapet. Przypomniawszy sobie ich mieszkanie w Cambridge, Abby uznala te wizyte za epizod raczej rozweselajacy, ale nie dala tego poznac po sobie. Mitch bardzo szybko sie znudzil i poszedl raz jeszcze wyprobowac BMW. Jechal cichymi, cienistymi ulicami pieknej dzielnicy, w ktorej on sam mial teraz mieszkac. Usmiechnal sie, kiedy jadacy na rowerach chlopcy zatrzymali sie i gwizdneli z podziwu na widok jego nowego samochodu. Pomachal reka kroczacemu chodnikiem listonoszowi. Oto on, Mitchel Y. McDeere, lat dwadziescia piec, tydzien po ukonczeniu studiow prawniczych, we wlasnej osobie. O trzeciej wybrali sie z projektantka do sklepu z meblami, gdzie sprzedawca uprzejmie ich poinformowal, ze pan Oliver Lambert przygotowal dla nich kredyt, moga wiec kupowac, co tylko chca, nie liczac sie z kosztami. Kupili meble do calego domu. Mitch co jakis czas marszczyl brwi z dezaprobata i dwukrotnie sprzeciwil sie nabyciu rzeczy, ktore uznal za zbyt drogie, ale w tym dniu rzadzila Abby. Projektantka przez caly czas chwalila jej znakomity gust, a na pozegnanie oznajmila, ze spotka sie z Mitchem w poniedzialek, bo chce popracowac nad jego nowym biurem, na co on powiedzial: "wspaniale". Poslugujac sie planem miasta odnalezli rezydencje Quinow. Abby widziala juz ten dom podczas pierwszej wizyty, ale nie pamietala, jak sie tam jezdzi. Byl polozony w dzielnicy Chickasaw Gardens: zapamietala porosniete drzewami dzialki, ogromne domy i znakomicie zaprojektowane ogrodki. Zaparkowali na podjezdzie, obok starego i nowego mercedesa. Pokojowka skinela uprzejmie glowa, ale sie nie usmiechnela. Wprowadzila ich do salonu i oddalila sie. Dom byl ciemny i cichy, zadnych dzieci, zadnych odglosow. Zupelna pustka. Podziwiali meble i czekali. Rozmawiali przez jakis czas szeptem, a w koncu zaczeli sie niecierpliwic. Z cala pewnoscia zaproszono ich na ten wieczor na obiad. Czwartek, godzina osiemnasta. Mitch raz po raz spogladal na zegarek i powiedzial cos o braku dobrych manier. Czekali. W korytarzu pojawila sie Kay i usilowala sie usmiechnac. Oczy miala spuchniete i wilgotne. Tusz do rzes zmieszany ze lzami splywal po jej twarzy i policzkach. Przyciskala do ust chusteczke. Usciskala Abby i usiadla obok niej na sofie. Zagryzla chusteczke i szlochala glosniej. Mitch ukleknal przy niej. -Co sie stalo, Kay? Zagryzla chusteczke jeszcze mocniej i potrzasnela glowa. Abby zacisnela dlon na jej kolanie, a Mitch poglaskal drugie. Patrzyli na nia z lekiem, spodziewajac sie najgorszego: Lamar czy ktores z dzieci? -Wydarzyla sie tragedia - powiedziala lkajac cicho. -O kogo chodzi? - spytal Mitch. Wytarla oczy i odetchnela gleboko. -Dwaj czlonkowie naszej firmy, Marty Kozinski i Joe Hodge, poniesli dzisiaj smierc. Bylismy z nimi bardzo zzyci. Mitch usiadl na stoliku. Pamietal Kozinskiego ze swojej drugiej wizyty w kwietniu. Przylaczyl sie do Lamara i Mitcha na lunchu w knajpie na Front Street. Zajmowal pierwsze miejsce w kolejce po wspolnictwo, ale nie zdradzal zadnego entuzjazmu z tego powodu. Joego Hodge'a nie mogl sobie przypomniec. -Jak sie to stalo? - zapytal. Przestala plakac, ale lzy wciaz splywaly po jej twarzy. Ponownie wytarla oczy i spojrzala na niego. -Nie jestesmy pewni. Byli na Grand Cayman, nurkowali. Nastapila jakas eksplozja na statku i przypuszczamy, ze utoneli. Lamar powiedzial, ze informacje sa bardzo ogolnikowe. Pare godzin temu odbylo sie zebranie firmy, na ktorym wszyscy o tym mowili. Lamar z trudem dotarl do domu. -Gdzie on jest? -Przy basenie. Czeka na ciebie. Lamar siedzial na bialym metalowym lezaku, obok malego stolika z parasolem, pare stop od brzegu basenu. Ustawiony obok kwietnika zraszacz trzeszczal i syczal, wyrzucajac wode idealnym lukiem, ktory obejmowal stolik, lezak, parasol i Lamara Quina. Lamar przemokl do suchej nitki. Woda splywala mu z nosa, uszu i wlosow. Niebieska koszula z bawelny i bawelniane spodnie byly zupelnie mokre. Nie mial na sobie skarpetek ani butow. Siedzial bez ruchu, nie reagujac na kolejne prysznice, jakby utracil czucie, wpatrujac sie uparcie w jakis odlegly przedmiot na krawezniku. Obok krzesla stala nie otwarta butelka heinekena. Mitch przyjrzal sie otoczeniu, czesciowo po to, by upewnic sie, ze sasiedzi niczego nie zobacza. Nie mogli. Szesciostopowy zywoplot z cyprysow gwarantowal calkowita intymnosc. Obszedl basen dookola i przystanal na jego krawedzi. Lamar zauwazyl goscia, skinal glowa, zmusil sie do usmiechu i wskazal drugi mokry lezak. Mitch przesunal go o pare stop i usiadl. W tym samym momencie lunela kolejna porcja wody. -Jest mi bardzo przykro, Lamar - powiedzial wreszcie. To dotarlo do Quina. Popatrzyl na Mitcha. -Mnie rowniez. -Nie wiem zupelnie, co powiedziec. Lamar oderwal wzrok od kraweznika i utkwil spojrzenie w twarzy Mitcha. Ciemne, ociekajace woda wlosy spadaly mu na oczy. Te oczy byly czerwone i pelne bolu. Patrzyl na Mitcha i czekal na nastepny prysznic. -Rozumiem cie, ale tu sie nie da nic powiedziec. Przykro mi, ze stalo sie to dzisiaj. Nie bylismy w stanie nic ugotowac. -Tym powinienes sie najmniej przejmowac. Przed chwila stracilem apetyt. -Pamietasz ich? - spytal Lamar, wypluwajac wode z ust. -Kozinskiego tak, Hodge'a nie. -Marty Kozinski byl jednym z moich najlepszych przyjaciol. Wstapil do firmy trzy lata przede mna i byl obecnie pierwszy w kolejce po wspolnictwo. Wspanialy prawnik. Wszyscysmy go podziwiali i wszyscy zwracalismy sie do niego o pomoc. Prawdopodobnie najlepszy negocjator w firmie. Bardzo chlodny i umiejacy panowac nad soba w najtrudniejszych sytuacjach. Otarl czolo i utkwil wzrok w ziemi. Kiedy zaczynal mowic, woda kapala mu z nosa i przeszkadzala w artykulacji. -Troje dzieci. Jego dziewczynki, blizniaczki, sa o miesiac starsze od naszego syna. Zawsze bawili sie razem - zamknal oczy, zagryzl wargi i zaczal plakac. Mitch poczul, ze chcialby stad odejsc. Staral sie nie patrzec na przyjaciela. -Bardzo mi przykro, Lamar, naprawde, bardzo mi przykro. Po paru minutach Lamar przestal plakac. Woda zalewala ich jednak dalej. Mitch rozgladal sie po rozleglym trawniku poszukujac kurka. Dwa razy zdobywal sie na odwage, by zapytac, czy moze zakrecic wode, i dwa razy zadecydowal, ze wytrzyma, skoro Lamar to znosi. Moze mu to pomaga. Spojrzal na zegarek. Za poltorej godziny powinno byc juz ciemno. -Co to byl za wypadek? - zapytal w koncu. -Nie powiedzieli nam wiele. Kiedy nurkowali z akwalungami, na statku nastapila eksplozja. Kapitan tez zginal. Tubylec z wyspy. Obecnie probuja sciagnac ich ciala do domu. -Gdzie byly ich zony? -Na szczescie w domu. To byla podroz sluzbowa, zalatwiali interesy. -Nie moge sobie przypomniec Hodge'a. -Joe byl wysokim, malomownym blondynem. Rodzaj faceta, ktorego poznajesz, ale nie pamietasz. Byl po Harvardzie, jak ty. -Ile mial lat? -Obaj byli w tym samym wieku - trzydziesci cztery lata. Mial zostac kolejnym wspolnikiem, po Martym. Byli bliskimi przyjaciolmi. Mam wrazenie, ze wszyscy tutaj jestesmy bliskimi przyjaciolmi, zwlaszcza teraz. Palcami zaczesal wlosy gladko do tylu, wstal i zrobil pare krokow. Woda sciekala z jego koszuli i mankietow spodni. Zatrzymal sie obok Mitcha i spojrzal niewidzacymi oczyma na wierzcholki drzew w ogrodzie sasiada. -Jak tam BMW? -Jest wspanialy. To swietny samochod. Dziekuje za dostarczenie. -Kiedy przyjechaliscie? -Dzisiaj rano. Zdazylem juz nabic trzysta mil na liczniku. -Czy pokazala sie projektantka wnetrz? -Tak. Ona i Abby wydaly cala przyszloroczna pensje. -To milo. Przyjemny dom. Cieszymy sie, ze tu jestes, Mitch. Przykro mi tylko z powodu tych okolicznosci. Spodoba ci sie tutaj. -Nie musisz sie usprawiedliwiac. -Wciaz nie moge w to uwierzyc. Jestem odretwialy i sparalizowany. Robi mi sie zimno na mysl o spotkaniu z dzieciakami i zona Marty'ego. Chetnie zgodzilbym sie, zeby mnie ocwiczono bykowcem, gdybym wtedy nie musial do nich isc. Pojawily sie kobiety. Przeszly wzdluz drewnianego pomostu, zeszly schodami w dol i zblizyly sie do basenu. Kay znalazla kran i zakrecila kurek. Opuscili Chickasaw Gardens, pojechali na zachod i wlaczyli sie w potok pojazdow sunacych w strone centrum miasta. Slonce dogasalo. Trzymali sie za rece, ale mowili niewiele. Mitch otworzyl dach i okna. Abby poszukala w pudelku ze starymi kasetami i odnalazla Springsteena. Zabrzmialy pierwsze tony "Hungry Heart". Magnetofon pracowal znakomicie. Niewielki, lsniacy samochod sunal w strone rzeki ciagnac za soba wylewajaca sie przez otwarte okno smuge dzwiekow. Cieple, lepkie, wilgotne letnie powietrze Memphis stapialo sie z ciemnoscia. Na boiskach baseballowych zespoly grubych mezczyzn w ciasnych spodenkach i jaskrawozielonych i fluoryzujacych zoltych koszulkach rysowaly kreda linie i przygotowywaly sie do gry. Samochody pelne nastolatkow tloczyly sie przy wejsciach do malych kafejek, gdzie pito piwo, plotkowano i podrywano osoby plci przeciwnej. Mitch znowu zaczal sie usmiechac. Staral sie zapomniec o Lamarze, Kozinskim i Hodge'u. Dlaczego ma sie smucic? Nie byli jego przyjaciolmi. Bylo mu zal ich rodzin, ale tak naprawde nie znal tych ludzi. A on, Mitchel Y. McDeere, biedny dzieciak bez rodziny, mial wiele powodow, aby uwazac sie za szczesliwego. Mial piekna zone, nowy dom, nowy samochod, nowa prace, stopien naukowy z Harvardu, bystry umysl i mocne cialo, ktore nie przybieralo na wadze i potrzebowalo malo snu. Osiemdziesiat tysiecy rocznie, na razie. Za dwa lata mogl uzyskac szesciocyfrowe dochody, nalezalo tylko pracowac dziewiecdziesiat godzin tygodniowo. Male piwo. Podjechal do stacji benzynowej i zatankowal pietnascie galonow. Zaplacil i kupil szesc paczek michelobow. Abby otworzyla dwie i wlaczyli sie z powrotem w ruch uliczny. Usmiechal sie. -Chodzmy cos zjesc - powiedzial. -Nie jestesmy odpowiednio ubrani - odrzekla. Spojrzal na jej dlugie brazowe loki. Miala na sobie biala bawelniana spodniczke przed kolana i biala bawelniana bluzke. On byl w szortach, czarnej koszulce polo i sandalach. -Z takimi nogami jak twoje moglibysmy sie dostac do kazdej restauracji w Nowym Jorku. -A co powiesz na "Rendez-vous"? Ta sukienka wydaje sie odpowiednia. -Swietny pomysl. Zaplacili za parking w centrum i weszli w waski zaulek. Zapach barbecue zmieszany z letnim powietrzem wisial jak mgla nad chodnikiem. Aromat delikatnie saczyl sie w ich nozdrza i powodowal wrazenie ssania gdzies gleboko w zoladku. Dym wydostawal sie na zewnatrz przez przewody biegnace pod ziemia, a pochodzil z masywnych piecow, gdzie piekly sie najlepsze w calym miescie zeberka wieprzowe. Restauracja miescila sie w podziemiach starego budynku z czerwonej cegly, ktory rozebrano by juz wiele lat temu, gdyby nie slynny lokal na dole. Byly tam zawsze tlumy i kolejki czekajacych, ale wygladalo na to, ze w czwartki jest luzniej. Poprowadzono ich przez dluga, wypelniona gwarem sale i zaproponowano maly stolik z czerwonym obrusem. Kiedy szli w jego strone, wszyscy na nich patrzyli. Zawsze tak bylo. Mezczyzni przestawali jesc i nieruchomieli z pelnymi ustami, gdy Abby McDeere przechodzila miedzy stolikami. Idac ulica w Bostonie paralizowala ruch na chodniku. Gwizdy i zaczepki pod swoim adresem slyszala codziennie od wielu lat, a jej maz przyzwyczail sie juz do tego. Byl bardzo dumny ze swej pieknej zony. Poirytowany czarnoskory mezczyzna w czerwonym fartuchu stanal przy ich stoliku. -Tak, prosze pana. Czego pan sobie zyczy? Jadlospisy lezace na stolach byly tu zupelnie niepotrzebne. Zeberka, zeberka, zeberka... -Dwie porcje, talerz z serem i dzbanek piwa. Kelner nic nie zanotowal, tylko odwrocil sie i krzyknal w strone kuchni: -Dajcie dwa cale, ser i piwo! Kiedy odszedl, Mitch zlapal ja za noge pod stolem. Trzepnela go po reku. -Jestes piekna - powiedzial. - Kiedy ostatni raz powiedzialem ci, ze jestes piekna? -Jakies dwie godziny temu. -Dwie godziny! Jaki glupiec ze mnie! -Nie pozwol, by sie to powtorzylo. Znow polozyl jej reke na nodze i poglaskal kolano. Pozwolila mu. Usmiechnela sie do niego uwodzicielsko, na jej policzkach utworzyly sie idealne doleczki. Zeby bielaly w przycmionym swietle, jasnobrazowe oczy plonely. Kelner przyniosl im piwo i bez slowa napelnil dwa kufle. Abby upila troche i przestala sie usmiechac. -Myslisz, ze z Lamarem wszystko w porzadku? - spytala. -Nie wiem. Poczatkowo myslalem, ze jest pijany. Czulem sie jak idiota siedzac tam i patrzac, jak moknie. -Biedny facet. Kay powiedziala, ze pogrzeby odbeda sie pewnie w poniedzialek, jesli uda im sie sciagnac ciala do tego czasu. -Porozmawiajmy o czyms innym. Nie lubie pogrzebow, zadnych pogrzebow, nawet jezeli mam tam sie zjawic wlasciwie tylko z obowiazku i nie znalem zmarlych. Mam przykre wspomnienia z pogrzebow. Dostali zeberka. Podano je na tekturowych tackach z aluminiowa folia, na ktorej osadzal sie tluszcz. Male talerzyki z salatka i gotowana fasolka staly obok polanych obficie sosem porcji. Zaczeli jesc palcami. -O czym chcialbys porozmawiac? - zapytala. -O zajsciu w ciaze. -Myslalam, ze zamierzamy poczekac pare lat. -Owszem, ale mysle, ze powinnismy przykladnie pocwiczyc. -Cwiczylismy w kazdym przydroznym motelu miedzy Kentucky i Bostonem. -Tak, ale nie w naszym nowym domu - Mitch rozdzielil dwa zeberka i sos prysnal mu pomiedzy brwi. -Wprowadzilismy sie tam dopiero dzis rano. -Wiem. Wiec na co czekamy? -Mitch. Zachowujesz sie, jakbym cie zaniedbywala. -Bo tak bylo dzisiejszego ranka. Proponuje, bysmy zrobili to dzis wieczorem, gdy tylko wrocimy do siebie. Moglby to byc chrzest nowego domu. -Zobaczymy. -Czy to jest randka? Spojrz na tamtego faceta. Zaraz zlamie sobie szyje, probujac zobaczyc kawalek twojej nogi. Powinienem tam pojsc i przetrzepac mu tylek. -Tak, to jest randka. Nie przejmuj sie tamtymi facetami. Gapia sie na ciebie. Uwazaja, ze jestes slodki. -Bardzo zabawne. Mitch skonczyl swoje zeberka i zjadl polowe jej porcji. Gdy dopili piwo, zaplacil czekiem i opuscili "Rendez-vous". Jechal ostroznie przez miasto i rozpoznal nazwe pewnej ulicy, ktora zapamietal z jednej z licznych wycieczek po Memphis, jaka odbyl tego dnia swym nowym samochodem. Dwa razy skrecil niewlasciwie, ale za trzecim odnalazl Meadowbrook i dom panstwa McDeere. Materace lezaly wsrod oproznionych pudel na podlodze w glownej sypialni. Hearsay ukryl sie pod lampa i przygladal sie, jak cwicza. Cztery dni pozniej, w poniedzialek, ktory mial byc pierwszym dniem jego pracy, Mitch i Abby dolaczyli do grona dwudziestu dziewieciu pozostalych czlonkow firmy i ich zon i oddali ostatnia posluge Martinowi S. Kozinskiemu. Katedra byla wypelniona po brzegi. Oliver Lambert wyglosil ostatnia mowe, ktora wzruszyla nawet Mitcha. W oczach Abby pojawily sie lzy, gdy zobaczyla zone i dzieci Martina. Tegoz popoludnia wszyscy spotkali sie ponownie w prezbiterianskim kosciele we wschodniej czesci Memphis, aby pozegnac J. E. Hodge'a. ROZDZIAL 5 Kiedy punktualnie o osmej trzydziesci Mitch zjawil sie w malej poczekalni obok biura Royce'a McKnighta, pokoj byl pusty. Odchrzaknal, zakaslal i zaczal czekac, tlumiac ogarniajace go zniecierpliwienie. Zza segregatorow wynurzyla sie wiekowa, niebieskowlosa sekretarka, mierzac go wyraznie niechetnym spojrzeniem. Kiedy zorientowal sie, ze nie jest na pewno mile widzianym gosciem, przedstawil sie i wyjasnil, ze na te godzine ma wyznaczone spotkanie z panem McKnightem. Usmiechnela sie i przedstawila jako Louise, od trzydziestu jeden lat osobista sekretarka pana McKnighta. "Moze kawy?" - spytala. "Chetnie - odparl - bez smietanki". Zniknela na chwile, by powrocic z filizanka i spodeczkiem. Powiadomila swojego szefa przez interkom i poprosila Mitcha, by usiadl. Teraz go sobie przypomniala. Jedna z sekretarek zauwazyla go wczoraj na pogrzebie i zwrocila na niego jej uwage.Przeprosila za ponura atmosfere, jaka tu dzis panuje. Nikt nie czuje sie zdolny do pracy, wyjasnila, i minie pare dni, zanim wszystko wroci do normy. To byli tacy mili, mlodzi mezczyzni. Zadzwonil telefon, Louise podniosla sluchawke i poinformowala, ze pan McKnight jest na bardzo waznym spotkaniu, ktorego nie mozna przerywac. Kiedy telefon zadzwonil ponownie, przytaknela tylko, po czym poprowadzila Mitcha do biura wspolnika zarzadzajacego. Oliver Lambert i Royce McKnight przywitali sie z nim i przedstawili go dwom innym wspolnikom, Victorowi Milliganowi i Avery'emu Tolarowi. Wszyscy usiedli przy malym stole konferencyjnym. Polecono Louise, aby przyniosla kawe. Milligan byl szefem do spraw podatkow, a czterdziestojednoletni Tolar jednym z mlodszych wspolnikow. -Przepraszamy za tak przygnebiajacy poczatek, Mitch - odezwal sie McKnight. - Doceniamy twoja obecnosc na wczorajszych pogrzebach i przykro nam, ze twoj pierwszy dzien w firmie byl tak smutnym dniem. -Wydaje mi sie, ze czulem to samo co wszyscy - powiedzial Mitch. -Jestesmy z ciebie bardzo dumni i wiazemy z toba naprawde wielkie nadzieje. Stracilismy wlasnie dwoch sposrod naszych najlepszych prawnikow, ktorzy zajmowali sie wylacznie podatkami, totez zwieksza sie nasze wymagania wobec ciebie. Wszyscy musimy pracowac troche ciezej. Louise wniosla tace, na ktorej znajdowal sie srebrny dzbanek z kawa i filizanki ze znakomitej porcelany. -Jestesmy nieco przygnebieni - powiedzial Oliver Lambert. - Prosimy wiec, badz dla nas wyrozumialy. Wszyscy skineli glowami, wpatrujac sie w blat stolu. Royce McKnight zajrzal do swojego notatnika. -Wydaje mi sie, ze juz o tym mowilismy, Mitch. W tej firmie kazdy pracownik przypisany jest do jednego ze wspolnikow, ktory nadzoruje jego prace i zarazem pelni funkcje jego doradcy. Te zwiazki sa bardzo wazne. Probujemy laczyc ludzi o podobnych charakterach, ktorym latwo jest sie ze soba porozumiec i wspolnie pracowac. Przewaznie nam sie to udaje, ale zdarzaly sie pomylki. Nieprzewidziane reakcje lub cos w tym guscie. Kiedy tak sie dzieje, tworzymy po prostu nowa pare. Twoim partnerem bedzie Avery Tolar. Mitch usmiechnal sie dosc sztucznie do Tolara. -Bedziesz pod jego kontrola, a sprawy i akta, nad ktorymi zaczniesz pracowac, beda nalezaly do niego. Wszystko to dotyczy kwestii zwiazanych z podatkami. -W porzadku. -Dopoki pamietam, chcialbym, abysmy zjedli dzisiaj razem lunch - odezwal sie Tolar. -Oczywiscie - odparl Mitch. -Wez moja limuzyne - zaproponowal Lambert. -Zamierzalem to zrobic - powiedzial Tolar. -Kiedy ja dostane limuzyne? - zapytal Mitch. Usmiechneli sie, wyraznie zadowoleni, ze moga sie na chwile odprezyc. -Mniej wiecej za dwadziescia lat - odpowiedzial Lambert. -Moge poczekac. -Jak spisuje sie BMW? - zapytal Victor Milligan. -Swietnie. Mozna bedzie juz nim przejechac piec tysiecy mil. -Jak udala sie przeprowadzka? -Wszystko w porzadku. Doceniam pomoc firmy. Sprawiliscie nam wspaniale powitanie, Abby i ja jestesmy wam niezmiernie wdzieczni. McKnight przestal sie usmiechac i powrocil do notatnika. -Jak juz wspominalem, Mitch, egzamin adwokacki to w tej chwili sprawa najwazniejsza. Masz szesc tygodni na nauke i bedziemy ci pomagac na tyle, na ile to bedzie mozliwe. Mamy wlasne seminaria prowadzone przez naszych czlonkow. Omawiaja na nich wszystkie zagadnienia egzaminacyjne, a twoje postepy beda przez nas dokladnie obserwowane, szczegolnie przez Avery'ego. Co najmniej polowe czasu spedzanego w firmie oraz wiekszosc swego czasu wolnego musisz poswiecic przygotowaniom do egzaminu. Jeszcze zaden z pracownikow firmy go nie oblal. -Nie bede tym pierwszym. -Jesli go oblejesz, zabierzemy ci BMW - powiedzial Tolar, usmiechajac sie dyskretnie. -Twoja sekretarka nazywa sie Nina Huff. Pracuje w firmie od ponad osmiu lat. Nieco narwana, niezbyt atrakcyjna, ale bardzo operatywna. Wie duzo na temat prawa i przejawia sklonnosc do udzielania rad, szczegolnie nowo zatrudnionym. Sam zadecydujesz, czy bedziesz chcial z nia wspolpracowac. Jesli nie bedziecie mogli sie dogadac, przydzielimy ci kogos innego. -Gdzie sie znajduje moje biuro? -Na drugim pietrze, za biurem Avery'ego. Projektantka wnetrz bedzie tu dzis po poludniu, zeby wybrac biurko i meble. Jesli okaze sie to mozliwe, zaakceptuj wszystkie jej propozycje. Pokoj Lamara znajdowal sie takze na drugim pietrze i mysl o tym dodala teraz Mitchowi otuchy. Przypomnial go sobie siedzacego obok basenu, ociekajacego woda, placzacego i mamroczacego cos niezrozumiale. -Obawiam sie, Mitch, ze przeoczylem cos, o czym powinnismy porozmawiac w czasie twojej pierwszej wizyty. Odczekal, a potem zapytal: -W porzadku, o co chodzi? Wspolnicy patrzyli na McKnighta z napieciem. -Nigdy nie dopuszczamy do tego, by nasi pracownicy zaczynali prace w firmie obciazeni dlugami z czasow studenckich. Wolimy, abys mial inne powody do zmartwien i na co innego wydawal swoje pieniadze. Ile jestes winien? Mitch wypil lyk kawy i zaczal myslec intensywnie. -Prawie dwadziescia trzy tysiace. -Pierwsza rzecza, jaka jutro zrobisz, bedzie dostarczenie odpowiednich dokumentow na biurko Louise. -Czy, hmm, czy mam rozumiec, ze firma pokryje moje dlugi? -Taka jest nasza polityka. Chyba ze masz cos przeciwko temu. -Oczywiscie, ze nie. Nie wiem po prostu, co powiedziec. -Nie musisz nic mowic. Od pietnastu lat postepujemy tak wobec kazdego pracownika. Po prostu przekaz Louise papiery. -To bardzo uprzejme, panie McKnight. -No coz, chyba istotnie tak. Limuzyna jechala powoli przez zatloczone - byla to godzina popoludniowego szczytu - ulice. Avery Tolar mowil bez przerwy. Mitch przypominal mu jego samego, powiedzial. Biednego dzieciaka z rozbitego domu, przygarnianego kolejno przez niezliczone litosciwe rodziny z poludniowo-zachodniego Teksasu, ktory po ukonczeniu szkoly sredniej znalazl sie na ulicy. Pracowal na nocnej zmianie w fabryce butow, by moc oplacic koledz. Stypendium na University of Texas otwarlo przed nim drzwi do kariery. Ukonczyl koledz z wyroznieniem, wyslal podania do jedenastu uczelni i wybral Stanford. Skonczyl studia, zajmujac drugie miejsce na roku i odrzucil oferty wszystkich duzych firm z Zachodniego Wybrzeza. Chcial sie zajmowac podatkami, wylacznie podatkami. Oliver Lambert zwerbowal go szesnascie lat temu, kiedy firma liczyla jeszcze mniej niz trzydziestu prawnikow. Mial zone i dwoje dzieci, ale o rodzinie powiedzial niewiele. Mowil o pieniadzach. Jego pasji, tak to okreslil. Pierwszy milion byl w banku. Drugi byl kwestia dwoch nastepnych lat. Przy czterystu tysiacach rocznie nie zajmie to wiecej czasu. Jego specjalnoscia bylo organizowanie spolek zajmujacych sie nabywaniem supertankowcow. Byl czolowym specjalista w tej dziedzinie i zarabiajac trzysta dolarow za godzine, pracowal szescdziesiat, a niekiedy nawet siedemdziesiat godzin tygodniowo. Mitch zacznie od stu dolarow za godzine i bedzie pracowal co najmniej piec godzin dziennie, dopoki nie zda egzaminu adwokackiego i nie otrzyma uprawnien. Potem wymagane bedzie osiem godzin dziennie, przy stu piecdziesieciu za godzine. Fakturowanie bylo zyciodajna krwia dla firmy. Wszystko obracalo sie wokol tego. Awanse, podwyzki, premie, przetrwanie i sukces - wszystko zalezalo od tego, za ile sie zafakturowalo. Dotyczylo to zwlaszcza nowych chlopcow. Pracownicy obciazali klientow za swoj trud przecietnie stu siedemdziesiecioma piecioma dolarami za godzine, wspolnicy kwota trzystu dolarow. Milliganowi udalo sie wyciagnac od kilku swoich klientow czterysta za godzine, a Nathan Locke dostawal w swoim czasie piecset za godzine za pewna prace podatkowa zwiazana z transakcjami wymiennymi dokonywanymi w kilku panstwach. Piecset dolcow za godzine! Avery rozkoszowal sie ta mysla, mnozac piecset za godzine przez piecdziesiat godzin w tygodniu i piecdziesiat tygodni w roku. Milion dwiescie piecdziesiat tysiecy rocznie! Tak sie zarabia w tym interesie. Bierzesz kilku prawnikow, pracujesz przez godzine i budujesz dynastie. Im wiecej zbierzesz prawnikow, tym wiecej zarobia wspolnicy. Nie lekcewaz fakturowania, ostrzegal. To pierwsza zasada przetrwania. Dziesiatego dnia kazdego miesiaca podczas jednego ze swoich ekskluzywnych posilkow wspolnicy dokonuja przegladu faktur z poprzedniego miesiaca. Jest to zawsze wielka ceremonia. Royce McKnight wyczytuje nazwisko kazdego prawnika i wynik jego miesiecznego fakturowania. Toczy sie ostre wspolzawodnictwo miedzy wspolnikami, ale wszyscy graja uczciwie. Wszyscy przeciez staja sie coraz bogatsi. Jest to silna motywacja. Co do pracownikow, to nie upomina sie malo wydajnych, dopoki nie zdarza sie im drugi zly miesiac z rzedu. Oliver Lambert wzywa wtedy delikwenta na krotka rozmowe. Nikt nigdy nie mial jeszcze zlej passy przez trzy kolejne miesiace. Za fakturowanie ponad norme pracownicy otrzymuje premie. Awans na wspolnika zalezy od zafakturowanych kwot. Tak wiec nie zlekcewaz tego, ostrzegl ponownie. To zawsze musi byc na pierwszym miejscu - po zdaniu egzaminu, oczywiscie. Egzamin adwokacki jest przeszkoda, zlem koniecznym, ktore trzeba pokonac, i rytualem, ale absolwent Harvardu nie ma najmniejszego powodu, aby sie go obawiac. Po prostu skoncentruj sie na seminariach, powiedzial Avery, i staraj sie przypomniec sobie wszystko, czego nauczyles sie na uczelni. Limuzyna wtoczyla sie w boczna uliczke pomiedzy dwoma wysokimi budynkami i przystanela naprzeciwko malej markizy rozciagajacej sie od kraweznika do czarnych metalowych drzwi. Avery zerknal na zegarek. -Badz z powrotem o drugiej - polecil kierowcy. Dwie godziny na lunch, pomyslal Mitch. Przez ten czas moglby zafakturowac szescset dolarow. Coz za marnotrawstwo! Klub Manhattan zajmowal ostatnie pietro dziesieciokondygnacyjnego biurowca. Wczesne lata piecdziesiate byl to ostatni okres, gdy w pelni go wykorzystywano. Avery nazwal budynek wrakiem, ale zaraz dodal, ze klub ten slynie z najbardziej wyszukanego menu w calym miescie. Oferuje wspaniale jedzenie wylacznie snieznobialym, bogatym mezczyznom z ekskluzywnych kregow. Wielkie porcje dla wielkich ludzi. Bankierzy, prawnicy, zarzadcy, przedsiebiorcy, kilku politykow i paru arystokratow. Ociekajaca zlotem winda kursowala bez przerwy; mijala wyludnione biura i zatrzymywala sie na eleganckim dziesiatym pietrze. Szef sali zwrocil sie do Tolara po imieniu i zapytal, jak sie maja jego dobrzy przyjaciele, Oliver Lambert i Nathan Locke. Wyrazil tez wspolczucie z powodu straty, jaka byla smierc Kozinskiego i Hodge'a. Avery podziekowal i przedstawil nowego czlonka firmy. Jego ulubiony stol czekal w rogu sali. Elegancki, czarnoskory kelner o imieniu Ellis podal im menu. -Firma nie toleruje picia podczas lunchu - powiedzial Avery, otwierajac swoja karte. -Ja nie pijam podczas lunchu. -To dobrze. Co zamawiasz? -Herbate z lodem. -Dla niego herbate z lodem - powiedzial Avery do kelnera. - Dla mnie przynies martini bombay z trzema oliwkami. Mitch zagryzl wargi i wykrzywil sie zza menu. -Mamy zbyt wiele zasad - wymamrotal Avery. Po pierwszym martini przyszla kolej na drugie, ale na tym sie skonczylo. Avery zamowil dla nich obu jakis gatunek ryby z rusztu - potrawe dnia. Oznajmil, ze dba o linie. Trenowal tez codziennie w klubie sportowym, swoim wlasnym klubie sportowym. Zaproponowal Mitchowi, zeby poszedl z nim tam kiedys wycisnac z siebie troche potu. Pozniej nastapily zwyczajowe pytania o futbol w koledzu i inne rutynowe uprzejmosci. Mitch zapytal o dzieci. Dowiedzial sie, ze mieszkaja z matka. Ryba byla nie dopieczona, ziemniaki za twarde. Mitch meczyl sie ze swoja porcja, jadl powoli salatke i sluchal, jak jego partner opisuje pokrotce osoby obecne na lunchu. Przy duzym stoliku w towarzystwie kilku Japonczykow siedzial burmistrz, a przy sasiednim stoliku jeden z bankierow firmy. Bylo tam tez pare innych grubych ryb i kilku prawnikow. Wszyscy jedli z furia, poczuciem wlasnej waznosci i wladzy. Zdaniem Avery'ego kazdy z czlonkow klubu byl wazna figura i mial wielkie wplywy, zarowno w swoim profesjonalnym kregu, jak i w miescie. Avery czul sie tu jak u siebie w domu. Zrezygnowali z deseru i zamowili kawe. Avery wyjasnil Mitchowi, ze powinien byc w biurze o dziewiatej kazdego ranka. Sekretarki zaczynaja urzedowanie o osmej trzydziesci. Pracuje sie od dziewiatej do piatej, ale nikt nie poprzestaje na osmiu godzinach dziennie. On sam przychodzi do biura o osmej i rzadko kiedy wychodzi przed szosta. Kazdego dnia moze fakturowac za dwanascie godzin; codziennie, niezaleznie od tego, ile godzin pracuje. Dwanascie godzin dziennie, piec dni w tygodniu, przy trzystu dolarach za godzine, przez piecdziesiat tygodni. Dziewiecset tysiecy dolarow! To byl jego cel. Zeszlego roku zafakturowal na kwote siedmiuset tysiecy, ale mial wtedy jakies problemy osobiste. Firmy nie interesuje to, czy Mitch przyjdzie do pracy o szostej, czy o dziewiatej rano, dopoki bedzie dobrze wykonywal swoja prace. -O ktorej godzinie otwierane sa drzwi? - zapytal Mitch. -Kazdy ma klucz - wyjasnil Avery - wiec kazdy moze wchodzic i wychodzic, kiedy zechce. System bezpieczenstwa jest solidny, ale straze przywykly do ludzi uzaleznionych od pracy. Niektore przypadki tego nalogu przeszly do legendy. Victor Milligan w mlodosci pracowal po szesnascie godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, dopoki nie dorobil sie wspolnictwa. Potem przestal pracowac w niedziele. Pozniej mial atak serca i zrezygnowal z sobot. Jego doktor pozwolil mu pracowac tylko dziesiec godzin dziennie przez piec dni w tygodniu i od tej pory przestal czuc sie szczesliwy. Marty Kozinski znal wszystkich dozorcow po imieniu. Przychodzil o dziewiatej, poniewaz lubil zjadac sniadanie z dzieciakami. Potrafil przyjsc o dziewiatej i wyjsc po polnocy. Nathan Locke twierdzi, ze kiedy przychodza sekretarki, przestaje mu sie dobrze pracowac, wiec przychodzi o szostej. Wstydem byloby zaczynac prace pozniej. Oto szescdziesieciojednoletni mezczyzna, wart dziesiec milionow, ktory pracuje od szostej rano do osmej wieczorem przez piec dni w tygodniu oraz przez pol soboty. Gdyby sie wycofal, umarlby. Nikt nie trzyma reki na zegarku, wyjasnil wspolnik. Przychodz i wychodz, kiedy masz na to ochote. Rob tylko to, co do ciebie nalezy. Mitch odpowiedzial, ze rozumie. Szesnascie godzin pracy dziennie nie bylo dla niego niczym nowym. Avery pochwalil jego nowy garnitur. Istnialo niepisane prawo dotyczace ubioru i wygladalo na to, ze Mitch szybko je sobie przyswoil. Avery mial krawca w poludniowym Memphis, starego Koreanczyka, ktorego moglby polecic Mitchowi. Tysiac piecset za garnitur. Mitch odparl, ze moze poczekac rok lub dwa... Dosiadl sie do nich pracownik jednej z wiekszych firm i zaczal rozmawiac z Averym. Zlozyl wyrazy wspolczucia i zapytal o rodzine. On i Joe Hodge pracowali razem nad jakas sprawa rok temu i teraz nie mogl uwierzyc w to, co sie stalo. Avery przedstawil go Mitchowi. Tamten zaczal opowiadac o pogrzebie. Czekali, az sobie pojdzie, ale on zanudzal ich dalej, powtarzajac ciagle w kolko, ze jest mu bardzo przykro. Najwyrazniej czekal na szczegoly. Avery nie podal mu zadnych, wiec w koncu wrocil do swojego stolika. O drugiej konczyla sie pora lunchu i na sali zrobilo sie luzniej. Avery wypisal czek, szef sali odprowadzil ich do drzwi. Szofer stal cierpliwie obok limuzyny. Mitch usiadl z tylu i zatopil sie w skorzanym fotelu. Obserwowal budynki i ruch uliczny. Obserwowal przechodniow pedzacych po goracych chodnikach, zastanawiajac sie, ilu z nich widzialo wnetrze limuzyny albo klubu Manhattan. Ilu z nich wzbogaci sie przez najblizsze dziesiec lat? Usmiechnal sie z zadowoleniem. Harvard byl oddalony o milion mil stad. Harvard bez dlugow studenckich. Kentucky bylo w innym swiecie. Jego przeszlosc zostala zapomniana. Przybyl. Projektantka wnetrz czekala w jego biurze. Umowili sie z Averym, ze Mitch przyjdzie do niego za godzine i zaczna prace. Dziewczyna miala katalogi mebli, wyposazenia biurowego i najprzerozniejsze probki. Poprosil ja o sugestie i przez jakis czas sluchal tego, co mowila, starajac sie okazac maksymalne zainteresowanie, po czym powiedzial, ze ufa jej gustowi, i poprosil, by wybrala to, co sama uzna za odpowiednie. Podobalo jej sie solidne biurko z drzewa wisniowego - bez szuflad, wybrala takze burgundzkie skorzane fotele i bardzo drogi orientalny dywan. Mitch orzekl, ze wszystko jest wspaniale. Gdy projektantka wyszla, usiadl za starym biurkiem, ktore wygladalo calkiem niezle i odpowiadaloby mu w zupelnosci, gdyby nie to, ze zostalo uznane za zuzyte i nie dosc dobre dla nowego prawnika firmy Bendini, Lambert i Locke... Jego pokoj mial wymiary pietnascie na pietnascie, dwa szesciostopowe okna skierowane na polnoc i znajdujace sie dokladnie na wysokosci pierwszego pietra starego budynku stojacego naprzeciwko. Widok niezbyt ciekawy. Wychyliwszy sie, mogl dostrzec polyskujaca wstazke rzeki. Na golych scianach widnialy slady po gablotkach. Dziewczyna zaproponowala mu kilka obrazow. Zadecydowal, ze sciana sukcesow bedzie sie znajdowac naprzeciw biurka, za fotelami. Dyplomy i tym podobne trofea, ktore tu zawisna, musza zostac oprawione. Jak na biuro pracownika pokoj byl duzy. Znacznie wiekszy od kwadratowych nor, w jakich umieszczano nowicjuszy w Nowym Jorku i Chicago. Wystarczy na pare lat. Potem przeprowadzi sie do jakiegos z lepszym widokiem. A potem bedzie biuro narozne, jedno z owych biur wladzy. Panna Nina Huff zapukala do drzwi i przedstawila sie jako jego sekretarka. Byla korpulentna, czterdziestopiecioletnia kobieta i wystarczylo na nia spojrzec, by zrozumiec, czemu pozostala do tej pory niezamezna. Poinformowala go od razu, ze pracuje w firmie od osmiu lat i wie wszystko, co tylko mozna wiedziec o pracy biurowej. Gdyby mial jakies watpliwosci, niech ja po prostu pyta. Mitch podziekowal. Przez pewien czas pracowala jako maszynistka i byla wdzieczna za to, ze moze znowu pelnic funkcje sekretarki. Mitch przytaknal, jakby wszystko doskonale rozumial. Spytala, czy wie, jak obslugiwac urzadzenia techniczne. Odpowiedzial twierdzaco. Istotnie, rok temu pracowal dla trzystuosobowej firmy na Wall Street, ktora dysponowala najnowoczesniejsza technologia biurowa. Jesli jednak bedzie mial jakies problemy, na pewno zapyta, obiecal. -Jak ma na imie twoja zona? - spytala. -Dlaczego to jest wazne? -Bo kiedy zadzwoni, znajac jej imie, moge byc dla niej naprawde slodka i mila. -Abby. -Jaka kawe lubisz? -Czarna. Ale bede ja sobie sam przyrzadzal. -Nie mam nic przeciwko robieniu ci kawy. To czesc mojej pracy. -Sam ja bede robil. -Wszystkie sekretarki tym sie zajmuja. -Jezeli kiedykolwiek zrobisz mi kawe, wysle cie do lizania znaczkow. -Mamy do tego automat. Czy na Wall Street lize sie znaczki? -To bylo takie powiedzonko. -W porzadku, zapamietalam imie twojej zony i omowilismy kwestie kawy, wiec mysle, ze mozemy zaczynac. -Od jutra. Badz tu o wpol do dziewiatej. -Tak jest, szefie. Wyszla i Mitch usmiechnal sie do siebie. Byla naprawde cwana, ale mogla byc calkiem zabawna. Potem zajrzal Lamar. Mial spotkanie z Nathanem Lockiem i byl juz spozniony, ale chcial sprawdzic, jak sie miewa jego przyjaciel. Cieszyl sie, ze ich pokoje znajduja sie blisko siebie. Jeszcze raz przeprosil za czwartkowy obiad. Tak - on, Kay i dzieciaki wpadna do Mitcha o siodmej obejrzec nowy dom i meble. Hunter Quin mial piec lat. Jego siostra Holly - siedem. Oboje siedzieli przy nowiutkim stole, jedli spaghetti, zachowujac nienaganne maniery i ignorujac rozmowy doroslych. Abby obserwowala te dwojke i marzyla o dzieciach. Mitch uznal, ze sa urocze, i do tego ograniczyla sie jego reakcja. W mysli odtwarzal wszystkie wydarzenia tego dnia. Kobiety zjadly szybko i wyszly, zeby obejrzec meble i porozmawiac o ewentualnych poprawkach. Dzieci zabraly Hearsaya do ogrodka. -Jestem zdumiony, ze przydzielili cie do Tolara - powiedzial Lamar, wycierajac usta. -Dlaczego? -Nie przypominam sobie, zeby kiedykolwiek nadzorowal pracownikow. -Jest po temu jakas konkretna przyczyna? -W zasadzie nie. To wspanialy facet, ale nie nadaje sie do pracy w zespole. Typ samotnika. Woli pracowac sam. Cos jest nie tak miedzy nim i jego zona, podobno sa w separacji. Ale on o tym nigdy nie mowi. Mitch odsunal talerz i lyknal mrozonej herbaty. -Czy to dobry prawnik? -Bardzo dobry. Wszyscy, ktorzy zostaja wspolnikami, sa dobrzy. Wiekszosc jego klientow stanowia bogaci ludzie zarabiajacy miliony na ulgach podatkowych. Zaklada spolki z ograniczona odpowiedzialnoscia. Wiele jego ulg wiaze sie z pewnym ryzykiem, ale on jest znany z tego, ze lubi ryzykowac, a pozniej walczyc z IRS. Wiekszosc jego klientow to tez ryzykanci. Bedziesz mial mase roboty z wynajdywaniem sposobow na naginanie prawa podatkowego. To bedzie zabawne. -W czasie lunchu zrobil mi wyklad na temat fakturowania. -To niezbedne. Jestesmy stale pod presja, by fakturowac coraz wiecej. Wszystko co mamy do sprzedania to nasz czas. Kiedy zdasz egzamin, twoj wykaz faktur bedzie co tydzien sprawdzany przez Tolara i Royce'a McKnighta. Bedzie sie od ciebie wymagalo, abys fakturowal trzydziesci do czterdziestu godzin tygodniowo przez najblizsze szesc miesiecy. Potem przez pare lat - piecdziesiat godzin tygodniowo. Zanim zaczna rozpatrywac twoja kandydature na wspolnika, musisz miec za soba pare lat, w ktorych bedziesz pracowal po szescdziesiat godzin tygodniowo. -To bardzo duzo. -Tak sie wydaje, ale to tylko pozory. Wiekszosc dobrych prawnikow pracuje osiem lub dziewiec godzin dziennie, a fakturuje za dwanascie. Nazywa sie to rozdymaniem. Nie jest to postepowanie zbyt uczciwe wobec klienta, ale wszyscy tak robia. Wielkie firmy powstawaly dzieki rozdymaniu akt. Tak sie nazywa ta gra. -Wyglada na to, ze nie obowiazuja w niej zasady etyczne. -A czy jest etyczne, jesli prawnik, specjalista od narkotykow, pobiera wynagrodzenie w gotowce, majac wiele powodow do przypuszczen, ze pieniadze sa brudne? Wiele rzeczy nie zgadza sie z etyka. Co powiesz o lekarzu, ktory przyjmuje stu pacjentow dziennie? Lub o takim, ktory przeprowadza niepotrzebne operacje? Do najbardziej niemoralnych ludzi, jakich znam, naleza moi klienci. Rozdymanie akt przychodzi bardzo latwo, kiedy twoj klient to multimilioner, ktory chce oszukac rzad i wymaga od ciebie, bys pomogl mu to zrobic w sposob legalny. Wszyscy tak robimy. -Czy tu tego ucza? -Nie. Sam poniekad do tego dochodzisz. Poczatkowo pracujesz jak szalony przez wiele dlugich meczacych godzin, ale to nie moze trwac w nieskonczonosc. Wiec stopniowo zmniejszasz liczbe godzin. Uwierz mi, Mitch, gdy pobedziesz tu z nami przez rok, nauczysz sie, jak pracowac dziesiec godzin, a fakturowac za dwa razy tyle. To cos w rodzaju szostego zmyslu, ktory jest niezbedny kazdemu prawnikowi. -Co jeszcze bedzie dla mnie niezbedne? Lamar pomieszal kostki lodu i pomyslal przez chwile. -Pewna doza cynizmu. Ta robota wyciska na kazdym swoje pietno. Na uczelni wpojono ci pewien zasob wznioslych pojec dotyczacych zasad postepowania prawnika. Rycerz walczacy o prawo jednostek, obronca konstytucji, oredownik ucisnionych, rzecznik zasad swego klienta. Potem praktykujesz przez szesc miesiecy i widzisz, ze jestesmy tylko i po prostu prawnikami do wynajecia. Rzecznikami tego, kto zaplaci najwiecej, gotowymi sluzyc kazdemu oszustowi i zlodziejowi, ktory ma dostatecznie duzo pieniedzy, aby pokryc nasze wygorowane honoraria. Nic cie nie dziwi. Nasz zawod uwaza sie za szacowna profesje, ale spotkasz tylu nieuczciwych prawnikow, ze przyjdzie taka chwila, iz bedziesz chcial zrezygnowac i znalezc jakas uczciwa prace. Tak, Mitch, staniesz sie cynikiem. To doprawdy smutne. -Nie powinienes mi mowic tego wlasnie teraz, kiedy dopiero zaczynam moja kariere. -Pieniadze to sprawia. To zdumiewajace, jak ciezko bedziesz potrafil harowac za dwiescie tysiecy rocznie. -Harowac? To brzmi przerazajaco. -Przykro mi. Nie jest tak zle. Moje widzenie swiata zmienilo sie diametralnie od zeszlego czwartku. -Czy chcialbys obejrzec dom? Jest wspanialy. -Moze innym razem. Pogadajmy jeszcze troche. ROZDZIAL 6 Budzik stojacy na nowym stoliku nocnym, pod nowa lampa zadzwonil o piatej rano i zostal natychmiast wylaczony. Mitch przeszedl chwiejnym krokiem przez pograzonyw mroku dom i natknal sie na Hearsaya warujacego przy tylnych drzwiach. Wypuscil go do ogrodu i poszedl wziac prysznic. Dwadziescia minut pozniej zajrzal do spiacej jeszcze zony i pocalowal ja na do widzenia. Nie zareagowala. Kiedy nie trzeba bylo przedzierac sie przez korki, droga do biura zajmowala nie wiecej niz dziesiec minut. Postanowil rozpoczynac prace o piatej trzydziesci, chyba ze znalazlby sie ktos, kto przychodzilby wczesniej od niego, wtedy gotow byl zjawiac sie w biurze o piatej, wpol do piatej, czy o ktorejkolwiek, byleby przychodzic pierwszy. Sen to tylko zawada. Postanowil, ze od dzisiaj bedzie tym, ktory zawsze przychodzi pierwszy do Gmachu Bendiniego, przynajmniej do czasu, kiedy zostanie wspolnikiem. Jezeli innym zajmowalo to dziesiec lat, jemu zajmie siedem. Zamierzal zostac najmlodszym wspolnikiem w historii firmy. Pusty teren wokol Gmachu Bendiniego otaczalo ogrodzenie z lancuchow, a przy bramie stal straznik. Wewnatrz znajdowal sie parking, na ktorym wyznaczono miejsce dla jego samochodu - jego nazwisko wypisano sprayem miedzy zoltymi liniami. Zatrzymal sie przy bramie i czekal. Umundurowany straznik wylonil sie z ciemnosci i podszedl do wozu. Mitch nacisnal przycisk uchylajacy okno i pokazal plastikowa legitymacje ze swoim zdjeciem. -Musisz byc tym nowym - powiedzial straznik, ogladajac legitymacje. -Tak. Mitch McDeere. -Potrafie czytac. Zreszta poznalbym po samochodzie. -Jak sie nazywasz? - zapytal Mitch. -Dutch Hendrix. Pracowalem w departamencie policji w Memphis przez trzydziesci trzy lata. -Milo mi cie poznac, Dutch. -Taak, nawzajem. Wczesnie zaczynasz. Mitch usmiechnal sie i schowal legitymacje. -Sadzilem, ze wszyscy beda juz w komplecie. Dutch zdobyl sie na usmiech. -Jestes pierwszy. Wkrotce pojawi sie pan Locke. Brama sie otwarla i Dutch pozwolil mu wjechac. Znalazl swoje nazwisko wypisane bialymi literami na asfalcie i zaparkowal lsniace BMW na trzecim stanowisku od strony budynku. Zabral z tylnego siedzenia pusta aktowke z wezowej skory i delikatnie zamknal drzwi. Drugi straznik stal przy tylnym wejsciu. Mitch przedstawil sie i czekal, az ten otworzy mu drzwi. Spojrzal na zegarek. Dokladnie piata trzydziesci. Sprawilo mu ulge, ze godzina jest tak wczesna. Wszyscy inni ciagle jeszcze spali. Zapalil swiatlo w swoim biurze i polozyl teczke na biurku. Przeszedl korytarzem na zaplecze, zapalajac po drodze wszystkie swiatla. Ekspres do kawy byl jednym z tych kombajnow wyposazonych w tysiace przyciskow, swiatelek i podzialek - zadnej instrukcji obslugi Mitch oczywiscie nie znalazl. Wsypujac kawe do filtra, badal maszyne przez chwile. Przez jeden z otworow znajdujacych sie w gornej pokrywie nalal wody i usmiechnal sie, gdy zaczela sciekac we wlasciwe miejsce. W rogu pokoju staly trzy pudla kartonowe pelne ksiazek, papierow, notatnikow i notesow, ktore zgromadzil w ciagu ostatnich trzech lat. Postawil jedno z nich na biurku, po czym zaczal je oprozniac i segregowac wstepnie zawartosc, ustawiajac male stosiki. Po dwoch kawach znalazl w trzecim pudelku materialy do egzaminu. Podszedl do okna i odslonil zaluzje. Bylo wciaz ciemno. Nie zauwazyl postaci, ktora nagle pojawila sie w drzwiach. -Dzien dobry! Mitch odwrocil sie gwaltownie od okna i utkwil w gosciu niezbyt madre spojrzenie. -Przestraszyl mnie pan - powiedzial, ciezko oddychajac. -Przepraszam. Nazywam sie Nathan Locke. Nie sadze, bysmy sie kiedys juz spotkali. -Jestem Mitch McDeere. Nowy czlowiek. Podali sobie rece. -Tak, wiem. Przepraszam, ze nie moglismy sie spotkac wczesniej. Bylem bardzo zajety podczas twojej ostatniej wizyty. Wydaje mi sie, ze widzialem cie na poniedzialkowych pogrzebach. Mitch przytaknal skinieniem glowy. Byl calkowicie pewien, ze nigdy dotad nie znalazl sie w odleglosci mniejszej niz sto jardow od Nathana Locke'a. Zapamietalby go bez watpienia. Te oczy. Zimne, czarne, otoczone siecia ciemnych zmarszczek. Ogromne niesamowite oczy, ktorych nie mozna zapomniec. Wlosy mial biale, przerzedzone na czubku glowy, gestsze nad uszami. Ich biel kontrastowala silnie z reszta twarzy. Kiedy mowil, te oczy zwezaly sie, a zrenice zaczynaly plonac dzikim ogniem. Przerazajace, wszystkowiedzace oczy. -Byc moze - powiedzial Mitch, zahipnotyzowany widokiem twarzy, z ktorej wyzieralo bezwzgledne zlo, jakiego nigdy w zyciu jeszcze nie widzial. - Byc moze. -Widze, ze jestes rannym ptaszkiem. -Tak, prosze pana. -Cieszymy sie, ze do nas dolaczyles. Nathan Locke odwrocil sie i w nastepnej chwili zniknal. Mitch wyjrzal na korytarz i zamknal drzwi. Nic dziwnego, ze trzymaja go na czwartym pietrze, z dala od wszystkich, pomyslal. Teraz rozumial, dlaczego nie spotkal Nathana Locke'a przed podpisaniem kontraktu. Moglby sie zaczac zastanawiac. Prawdopodobnie nie pokazywali go zadnemu ze zwerbowanych nowicjuszy. Sprawial wrazenie najbardziej odrazajacego i najokrutniejszego ze wszystkich ludzi, jakich Mitch kiedykolwiek widzial. To byly te oczy, powiedzial do siebie, kladac nogi na biurko i podnoszac do ust filizanke z kawa. Te oczy. Tak jak sie tego spodziewal, Nina zjawila sie w biurze o osmej trzydziesci. Zaproponowala mu paczki - wzial dwa - po czym zapytala, czy zyczylby sobie, by przynosila kazdego ranka cos do jedzenia. Mitch odparl, ze byloby to z jej strony bardzo mile. -Co to jest? - zapytala, wskazujac na sterty papierow i notesow porozkladanych na biurku. -To nasze zadanie na dzisiejszy dzien. Musimy to posegregowac. -Nie bedzie dyktowania? -Na razie jeszcze nie. Mam spotkanie z Averym za pare minut. Musze jakos uporzadkowac ten balagan. -Jakiez to fascynujace - powiedziala, wychodzac na zaplecze. Avery Tolar czekal na Mitcha z pekajaca w szwach teczka, ktora natychmiast mu wreczyl. -To teczka Cappsa. Czesc dokumentow. Nasz klient nazywa sie Sonny Capps. Mieszka w Houston, ale wychowal sie w Arkansas. Wart jest trzydziesci milionow i trzyma lape na kazdym cencie tej sumy. Jego ojciec tuz przed smiercia przekazal mu kilka starych barek, a on stworzyl z tego najwieksze przedsiebiorstwo uslug holowniczych na calej Missisipi. Dzis jego statki, czy tez lodki, jak sam je nazywa, plywaja juz po calym swiecie. Robimy osiemdziesiat procent jego prawniczej obslugi, wszystko oprocz spraw sadowych. Chce zalozyc nastepna spolke z ograniczona odpowiedzialnoscia, by kupic kolejna flote tankowcow - tym razem od rodziny jakiegos zmarlego zoltka z Hongkongu. Capps jest zazwyczaj glownym udzialowcem i potrafi namowic do wspolpracy ze dwadziescia spolek z ograniczona odpowiedzialnoscia, by rozlozyc ryzyko i powiekszyc zasoby. Ta transakcja jest warta okolo szescdziesieciu pieciu milionow. Pomoglem mu nawiazac kontakt z kilkoma spolkami, z ktorych kazda jest inna i z kazda zwiazane sa inne klopoty. A wspolpraca z nim uklada sie bardzo ciezko. Jest perfekcjonista i wydaje mu sie, ze wie wiecej ode mnie. Nie bedziesz z nim rozmawial. Nikt z firmy oprocz mnie z nim nie rozmawia. Te papiery sa czescia dokumentacji dotyczacej ostatniej spolki, ktora dla niego zalozylem. Zawieraja miedzy innymi plany, zgode na zalozenie spolki, listy intencyjne, wyciagi bankowe i sama umowe spolki. Zapoznaj sie z kazdym slowem. Potem sporzadzisz wstepny szkic umowy spolki dotyczacej tego interesu. Teczka nagle stala sie jeszcze ciezsza. Moglo sie okazac, ze piata trzydziesci nie jest dostatecznie wczesna pora. -Capps dal nam jakies czterdziesci dni, wiec juz jestesmy do tylu - kontynuowal wspolnik. Marty Kozinski tez nad tym pracowal i jak tylko dostane jego materialy, przekaze je tobie. Masz jakies pytania? -A analizy? -Wiekszosc mamy, ale bedziesz musial je uaktualnic. Capps zarobil w zeszlym roku ponad dziewiec milionow i zaplacil z tego minimalny podatek. Jest przeciwnikiem placenia podatkow i uczynil mnie osobiscie odpowiedzialnym za kazdego centa, ktory na nie przeznacza. Wszystko pozostaje oczywiscie calkowicie legalne, ale moim zdaniem nie jest to wlasciwa metoda dzialania. Kiedy inwestuje sie miliony dolarow, oszczedzanie na podatkach jest rzecza ryzykowna. To przedsiewziecie bedzie kontrolowane przez rzady przynajmniej trzech panstw. Badz wiec ostrozny. Mitch przekartkowal dokumenty. -Ile godzin dziennie bede nad tym pracowal? -Tyle, ile bedziesz mogl. Egzamin jest wazny, lecz Sonny Capps rowniez. Zarobilismy na nim w zeszlym roku na czysto prawie pol miliona. -Dam sobie rade. -Wiem, ze potrafisz. Jak ci juz powiedzialem, twoje wynagrodzenie wynosi sto dolarow za godzine. Nina przejrzy dzis z toba terminarz. Pamietaj, nie zaniedbuj fakturowania. -Jakze moglbym zapomniec? Oliver Lambert i Nathan Locke stali przed metalowymi drzwiami i spogladali w kamere. Cos glosno trzasnelo i drzwi sie otwarly. Straznik skinal glowa. DeVasher czekal w swoim biurze. -Dzien dobry, Ollie - powiedzial cicho, ignorujac drugiego wspolnika. -Jakie wiesci? - sapnal Locke w kierunku DeVashera, nie patrzac na niego. -Skad? - zapytal lagodnie DeVasher. -Z Chicago. -Sa bardzo poirytowani. Bez wzgledu na to, co ty o tym sadzisz, Nat, nie lubia brudzic sobie rak. Szczerze mowiac, po prostu nie rozumieja, czemu mieliby to robic. -Co masz na mysli? -Zadali mi pare nieprzyjemnych pytan, na przyklad, dlaczego nie potrafimy utrzymac naszych ludzi w ryzach. -I co im powiedziales? -Ze wszystko jest w porzadku. Wspaniale. Wielka firma Bendiniego jest solidna. Przeciek zlikwidowano. Interesy jak zwykle. Zadnych problemow. -Jak wielkie szkody wyrzadzili? - zapytal Oliver Lambert. -Nie mamy pewnosci. Nigdy sie tego nie dowiemy, ale nie wydaje mi sie, aby rozmawiali z tamtymi. Na pewno mieli taki zamiar, nie ma watpliwosci, ale mysle, ze do tego nie doszlo. Dowiedzielismy sie z dobrego zrodla, ze w dniu wypadku na wyspie przebywalo dwoch agentow FBI, wiec sadzimy, ze planowali spotkanie, by nawiazac wspolprace. -Skad to wiesz? - spytal Locke. -Daj spokoj, Nat, mamy swoje zrodla. Mamy tez ludzi na calej wyspie. Wiesz, ze znamy sie na swojej robocie. -Jasne. -Czy cos spapralismy? -Nie, nie, byliscie swietni. -Jak to sie stalo, ze tubylec zostal zamieszany w te afere? -Dzieki temu bardziej to wygladalo na wypadek, Ollie. -Co na to tamtejsze wladze? -Jakie wladze? To mala, spokojna wyspa. W zeszlym roku zdarzylo sie tam jedno morderstwo i byly cztery wypadki przy nurkowaniu. Oni po prostu mysla, ze to kolejny wypadek. Trzy przypadkowe utoniecia. -Co z FBI? -Nie wiem. -Myslalem, ze macie jakies zrodla informacji. -Mamy. Nie mozemy jednak do nich dotrzec. Nic od wczoraj nie slyszelismy. Nasi ludzie sa wciaz na wyspie i nie zauwazyli nic szczegolnego. -Jak dlugo tam zostaniecie? -Kilka tygodni. -Co zrobicie, jezeli traficie na slad FBI? -Bedziemy ich dokladnie obserwowac. Namierzymy ich, gdy beda wysiadac z samolotu, i pojdziemy za nimi do hotelu. Byc moze nawet zalozymy podsluch na ich telefony. Bedziemy wiedziec, co jedza na sniadanie i o czym rozmawiaja. Kazdego z tych facetow bedzie obserwowac trzech naszych i bedziemy wiedziec nawet to, kiedy ida do toalety. Nic nie wykryja, Nat. Mowilem ci, ze to byla czysta robota, bardzo profesjonalna. Zadnej pomylki. Odprez sie. -Nie podoba mi sie to wszystko, DeVasher - powiedzial Lambert. -Myslisz, ze mnie sie to podoba, Ollie? Co twoim zdaniem powinnismy zrobic? Siedziec bezczynnie i pozwolic im mowic? Daj spokoj, Ollie, wszyscy jestesmy ludzmi. Nie chcialem tego robic, ale tak polecil Lazarov. Jezeli chcesz sie klocic z Lazarovem, prosze bardzo. Znajda gdzies twoje cialo. Ci chlopcy nie zachowywali sie tak jak trzeba. Powinni siedziec cicho, prowadzic swoje fikusne samochodziki i udawac wielkich prawnikow. Ale nie, zachcialo im sie zostac swietymi. Nathan Locke zapalil papierosa i puscil z ust ciezki oblok dymu dokladnie w strone DeVashera. Przez chwile wszyscy troje siedzieli w ciszy, a dym unosil sie ponad biurkiem. DeVasher spojrzal na Czarne Oczy, ale nic nie powiedzial. Oliver Lambert wstal i wpatrzyl sie w naga sciane obok drzwi. -Dlaczego chciales sie z nami widziec? - zapytal. DeVasher odetchnal gleboko. -Chicago domaga sie, bysmy zalozyli podsluch w domach wszystkich, ktorzy nie sa wspolnikami. -Mowilem ci - powiedzial Lambert do Locke'a. -Nie zachwycam sie tym pomyslem, ale oni upieraja sie przy nim. Sa bardzo zdenerwowani i domagaja sie dodatkowych zabezpieczen. Nie mozesz miec do nich o to pretensji. -Nie wydaje ci sie, ze posuwaja sie troche za daleko? - spytal Lambert. -Tak, to zupelnie niepotrzebne. Ale Chicago ma inna opinie na ten temat. -Kiedy? - zapytal Locke. -W nastepnym tygodniu czy cos kolo tego. Zajmie to kilka dni. -Wszystkich? -Wszystkich. Tak powiedzieli. -Nawet McDeere'a? -Tak. Nawet McDeere'a. Mysle, ze Tarrance sprobuje ponownie i tym razem zacznie od samego dolu. -Spotkalem go dzis rano - powiedzial Locke. - Byl przede mna. -O piatej trzydziesci dwie - podpowiedzial DeVasher. Notatki z uczelni wyladowaly na podlodze, a na biurku znalazla sie teczka Cappsa. Nina przyniosla na lunch kanapki z salatka z kurczaka; Mitch czytal w czasie jedzenia, a ona tymczasem sprzatala balagan na podlodze. Pare minut po pierwszej pojawil sie Wally Hudson, czy tez J. Walter Hudson, jak go tytulowano w firmie, by rozpoczac z nim nauke do egzaminu. Jego specjalnoscia byly kontrakty. Nalezal do firmy od pieciu lat i byl tu jedynym czlowiekiem pochodzacym z Wirginii, co jego samego bardzo dziwilo, poniewaz uwazal, ze Wirginia miala najlepsze uczelnie prawnicze. Przez dwa lata opracowywal nowy program przygotowawczy do tej czesci egzaminu, ktora dotyczyla kontraktow. Mial wielka ochote wyprobowac go na kims. Wreczyl Mitchowi ciezki skoroszyt, ktory byl gruby na co najmniej cztery cale i wazyl mniej wiecej tyle samo, ile teczka Cappsa. Egzamin bedzie trwal cztery dni i skladal sie z trzech czesci - poinformowal Mitcha Wally. W pierwszym dniu odbedzie sie czterogodzinny test z etyki. Gill Vaughn, jeden ze wspolnikow, jest specjalista w dziedzinie etyki i przygotuje Mitcha do tej czesci egzaminu. W drugim dniu nastapi osmiogodzinny egzamin zwany po prostu blokiem glownym. Dotyczy on prawa obowiazujacego we wszystkich stanach. To rowniez test, a pytania sa bardzo podchwytliwe. Nastepnie ciezka robota; w dniu trzecim i czwartym osmiogodzinne egzaminy obejmujace pietnascie dziedzin prawa, kontrakty, kodeks handlowy, nieruchomosci, delikt cywilnoprawny, kontakty wewnetrzne, testamenty, majatki, pobieranie podatkow, rozliczanie naleznosci wzajemnych, prawo konstytucyjne, federalna procedura sadowa, procedura kryminalna, spolki, ubezpieczenia i relacje dluznik-wierzyciel. Wszystkie odpowiedzi powinny miec forme eseju, a pytania beda dotyczyly glownie prawa stanu Tennessee. Firma prowadzila seminaria dotyczace wszystkich pietnastu sekcji. -Masz na mysli pietnascie notesow takich jak ten? - zapytal Mitch, wskazujac na brulion. -Tak. Firma jest bardzo dokladna - usmiechnal sie Wally. - Nikt stad jeszcze nie oblal... -Wiem. Wiem. Nie bede pierwszym... -Bedziemy sie spotykac co najmniej raz na tydzien przez szesc nastepnych tygodni, by przejrzec materialy. Kazda sesja bedzie trwala dwie godziny, wiec bedziesz mogl odpowiednio rozplanowac zajecia. Proponowalbym w kazda srode o trzeciej. -Rano czy po poludniu? -Po poludniu. -W porzadku. -Jak wiesz, kontrakty oraz kodeks handlowy sa ze soba powiazane, wiec wlaczylem kodeks handlowy do materialow. Przerobimy jedno i drugie, ale zajmie to wiecej czasu. Typowy egzamin adwokacki jest przeladowany zagadnieniami dotyczacymi transakcji handlowych. O takich wlasnie problemach bedziesz musial pisac eseje, wiec ten skoroszyt bardzo nam sie przyda. Zawiera pytania z poprzednich egzaminow i przykladowe odpowiedzi. To fascynujaca lektura. -Nie moge sie doczekac. -Przerob pierwsze osiemdziesiat stron w przyszlym tygodniu. Znajdziesz tam pytania, na ktore powinienes dac odpowiedzi w formie eseju. -Czy masz na mysli zadania domowe? -Oczywiscie. Ocenie je w ciagu tygodnia. To bardzo wazne, by co tydzien przerabiac te pytania. -To bedzie gorsze niz w szkole prawniczej. -To o wiele wazniejsze niz szkola prawnicza. Podchodzimy do calej sprawy niezwykle serio. Mamy komitet, ktory bedzie kontrolowal twoje postepy od chwili obecnej az do egzaminu. Bedziemy je obserwowac bardzo uwaznie. -Kto wchodzi w sklad komitetu? -Ja, Avery Tolar, Royce McKnight, Randall Dunbar i Kendall Mahan. Bedziemy spotykac sie w kazdy piatek. Wally wyciagnal notes wielkosci koperty i polozyl go na biurku. -To jest twoj terminarzyk. Masz tu odnotowywac godziny spedzone na uczeniu sie do egzaminu i przedmioty, ktorych sie uczyles. Bede przegladal go w kazdy piatek z rana, przed zebraniem komitetu. Czy masz jakies pytania? -Chyba nie - powiedzial Mitch, kladac notes na teczce Cappsa. -W porzadku. Do zobaczenia w srode o trzeciej. Niecale dziesiec minut pozniej zjawil sie Randall Dunbar ze skoroszytem opatrzonym napisem "Nieruchomosci" i do zludzenia przypominajacym ten, jaki pozostawil Wally, tyle ze nieco cienszym. Dunbar stal na czele dzialu nieruchomosci i to on kierowal sprzedaza i kupnem domu McDeera w maju. Wreczyl Mitchowi notatki i oswiadczyl, ze jego dzialka to najbardziej skomplikowana czesc egzaminu. "Wszystko w koncu sprowadza sie do prawa wlasnosci" - powiedzial. Przygotowywal te materialy bardzo starannie przez dziesiec lat i wyznal, ze wielokrotnie myslal o wydaniu ich jako miarodajnego szkicu na temat praw wlasnosci i handlu ziemia. Bedzie im potrzebna co najmniej jedna godzina w tygodniu, najlepiej we wtorkowe popoludnia. Przez godzine opowiadal o tym, jak wygladal egzamin trzydziesci lat temu, kiedy on do niego przystepowal. Nastepny byl Kendall Mahan. Chcial sie spotykac w sobotnie ranki. Wczesnie, powiedzmy o siodmej trzydziesci. -Nie ma sprawy - odpowiedzial Mitch, biorac skoroszyt i kladac go obok poprzednich. Ten dotyczyl prawa konstytucyjnego, ulubionej dziedziny Kendalla. To byla najwazniejsza czesc egzaminu, w kazdym razie, kiedy on sam zdawal go piec lat temu, byla nia na pewno. Opublikowal artykul dotyczacy zasad pierwszej nowelizacji w "Columbia Law Review" podczas swojego trzeciego roku pracy w firmie. Gdyby Mitch mial ochote sie z nim zapoznac, znajdzie kopie w skoroszycie. Mitch natychmiast obiecal, ze nie omieszka przeczytac artykulu. Procesja przeciagnela sie do wieczora i trwala dopoty, dopoki polowa firmy z notatnikami, zadaniami domowymi i terminami cotygodniowych spotkan nie przetoczyla sie przez jego biuro. Kiedy jego sekretarka zbierala sie do wyjscia o piatej, male biurko pokryte bylo materialami przygotowawczymi w ilosci wystarczajacej do zameczenia dziesieciu ludzi. Mitch, ktory juz nie byl w stanie mowic, usmiechnal sie do niej i powrocil do studiowania notatek Wally'ego. Godzine pozniej pomyslal o jedzeniu. Wtedy tez po raz pierwszy od dwunastu godzin przypomnial sobie o Abby. Zadzwonil do niej. -Jeszcze niepredko wroce do domu - zapowiedzial. -Ale ja gotuje obiad. -Zostaw go na piecyku - powiedzial po prostu. Na chwile zapadla cisza. -O ktorej bedziesz w domu? - zapytala wolno, starannie dobierajac slowa. -Za pare godzin. -Pare godzin. Byles tam juz przez pol dnia. -To prawda, ale mam jeszcze mase roboty. -Alez to jest twoj pierwszy dzien. -Nie uwierzylabys, gdybym ci opowiedzial. -Czy wszystko w porzadku? -Tak. Wroce pozniej. Odglos uruchamianego silnika obudzil Dutcha Hendrixa. Wartownik zerwal sie na rowne nogi, otworzyl brame i czekal przy niej, az ostatni samochod opusci parking. Woz zatrzymal sie przy nim. -Dobry wieczor, Dutch - powiedzial Mitch. -Dopiero teraz wychodzisz? -Tak, mialem pracowity dzien. Dutch zapalil swiatelko przy zegarku i spojrzal na godzine. Jedenasta trzydziesci. -Coz, uwazaj na siebie - powiedzial. -Dzieki. Do zobaczenia za pare godzin. BMW skrecilo we Front Street i pograzylo sie w ciemnosciach. Za pare godzin, pomyslal Dutch. Ci nowicjusze byli naprawde zdumiewajacy. Osiemnascie, dwadziescia godzin dziennie, przez szesc dni w tygodniu. Czasami przez siedem. Wszyscy chcieli zostac najlepszymi prawnikami, zarabiajacymi milion przez jedna noc. Czasami pracowali dwadziescia cztery godziny na dobe, spiac przy swoich biurkach. Widzial juz takich. Ale nie byli w stanie dlugo tego wytrzymac. Ludzkie cialo nie bylo zdolne znosic takiej mordegi. Po szesciu miesiacach tracili cala energie. Wtedy ograniczali sie do pietnastu godzin dziennie, przez szesc dni w tygodniu. Potem przez piec i pol. Potem pracowali po dwanascie godzin dziennie. Nikt nie byl w stanie pracowac po sto godzin na tydzien dluzej niz szesc miesiecy. ROZDZIAL 7 Jedna z sekretarek przetrzasala segregator w poszukiwaniu czegos, co bylo niezwlocznie potrzebne Avery'emu. Druga stala przy jego biurku, z notesem w dloni i co jakis czas stenografowala instrukcje, ktorych udzielal jej Avery w chwilach, gdy przestawal krzyczec do sluchawki i sluchac rozmowcy. Trzy czerwone swiatelka migotaly na telefonie. Kiedy Avery wrzeszczal w sluchawke, panie rozmawialy ostrym tonem ze soba. Mitch powoli wszedl do pokoju i zatrzymal sie przy drzwiach.-Cisza! - krzyknal Avery w strone sekretarek. Ta, ktora stala przy segregatorze, zatrzasnela szuflade i podeszla do innej szafki. Avery skinal na druga sekretarke i wskazal kalendarz znajdujacy sie na biurku. Odwiesil sluchawke, nie mowiac do widzenia. -Jaki jest moj program na dzisiaj? - spytal, wyciagajac kartoteke z szafy. -O dziesiatej spotkanie z IRS w srodmiesciu. O pierwszej spotkanie z Nathanem Lockiem - przejrzenie kartoteki Spinosy. O trzeciej trzydziesci zebranie wspolnikow. Jutro jest pan w sadzie podatkowym przez caly dzien i powinien pan sie do tego przygotowywac przez caly dzien dzisiejszy. -Wspaniale. Odwolaj wszystkie spotkania. Sprawdz loty do Houston w sobote po poludniu i powroty w poniedzialek, wczesnie rano. -Dobrze, prosze pana. -Mitch! Gdzie jest teczka Cappsa? -Na moim biurku. -Ile zrobiles? -Przeczytalem prawie wszystko. -Musimy przejsc na szybsze obroty. Dzwonil Sonny Capps. Chce spotkac sie ze mna w sobote rano w Houston i chce, bym dostarczyl mu szkic umowy spolki z ograniczona odpowiedzialnoscia. Mitch poczul nerwowy skurcz w pustyni zoladku. Jesli dokladnie pamietal, umowa liczyla sobie sto czterdziesci pare stronic. -Tylko szkic - powiedzial Avery. -Nie ma sprawy - odparl Mitch tak pewnym siebie tonem, na jaki potrafil sie zdobyc. - Byc moze nie bedzie doskonaly, ale bede mial ten szkic. -Potrzebuje go w sobote po poludniu i ma byc tak doskonaly jak to jest mozliwe. Powiem jednej z moich sekretarek, by pokazala Ninie, gdzie znajduja sie formularze umow w banku pamieci. Bedzie mniej pisania i dyktowania na maszynie. Wiem, ze to nie w porzadku, ale nic, co dotyczy Cappsa, nie jest w porzadku. To bardzo wymagajacy klient. Powiedzial mi, ze jesli nie ukonczymy sprawy w ciagu dwudziestu dni, zerwie umowe z nami. -Bedzie gotowe. -Dobrze. Spotkajmy sie jutro o osmej, zeby zobaczyc, jak stoimy z robota. Avery wlaczyl jedno z migoczacych swiatelek i zaczal klocic sie przez telefon. Mitch wszedl do swojego biura i spojrzal na teczke Cappsa lezaca pod pietnastoma notesami. Nina zajrzala do srodka. -Oliver Lambert chce sie z toba zobaczyc. -Kiedy? - zapytal Mitch. -Jak najszybciej. Mitch spojrzal na zegarek. Trzy godziny w biurze i juz byl do tylu. -Czy to moze poczekac? -Nie wydaje mi sie. Pan Lambert zwykle na nikogo nie czeka. Lepiej, zebys poszedl. -Czego chce? -Jego sekretarka nic nie mowila. Zalozyl marynarke, poprawil krawat i pospieszyl na gore na czwarte pietro, gdzie czekala na niego sekretarka Lamberta. Przedstawila sie i poinformowala go, ze pracuje w firmie od trzydziestu jeden lat. Nazywala sie Ida Renfroe, ale wszyscy nazywali ja pania Ida. Wprowadzila go do duzego biura, po czym sama wyszla i zamknela za soba drzwi. Oliver Lambert stal za biurkiem i zdejmowal okulary. Usmiechnal sie cieplo i odlozyl fajke na popielniczke. -Dzien dobry, Mitch - powiedzial miekko, tak jakby mieli duzo czasu i nie musieli pracowac. - Usiadzmy tutaj - wskazal na sofe. - Napijesz sie kawy? -Nie, dziekuje. Mitch usiadl na sofie, a wspolnik na solidnym krzesle, tuz obok. Mitch rozpial marynarke i probowal sie odprezyc. Zalozyl noge na noge i spojrzal na swoje nowe buty. Sto dolcow. Tyle zarabial przez godzine jako pracownik tej fabryki produkujacej pieniadze. Staral sie troche odprezyc. Ale wciaz jeszcze slyszal nute paniki w glosie Avery'ego i widzial rozpacz malujaca sie w jego oczach, gdy trzymal sluchawke i sluchal tego faceta Cappsa. To byl jego drugi dzien pracy, glowa mu ciazyla i bolal go zoladek. Lambert usmiechnal sie swoim najszczerszym usmiechem dobrego dziadka. -Tylko pare rzeczy, Mitch - powiedzial. - Wiem, ze stajesz sie bardzo zajety. -Tak, prosze pana, bardzo. -Panika jest chlebem powszednim w znaczacych firmach prawniczych, a klienci w rodzaju Sonny'ego Cappsa moga przyprawic czlowieka o wrzody zoladka. Ale nasi klienci sa naszym jedynym zrodlem pieniedzy, wiec zabijamy sie dla nich. Mitch usmiechnal sie i skrzywil jednoczesnie.. -Dwie rzeczy, Mitch. Po pierwsze, moja zona i ja chcemy zaprosic was na lunch w sobote. Jadamy dosc czesto poza domem i zawsze cieszy nas towarzystwo przyjaciol. Sam jestem niezlym kucharzem, wiec doceniam dobre jedzenie i dobre trunki. Najczesciej rezerwujemy duzy stol w jednej z naszych ulubionych restauracji w miescie, zapraszamy przyjaciol i spedzamy wieczor spozywajac dziewieciodaniowy posilek i popijajac najdrozsze wina. Czy Abby i ty dysponujecie w sobote wolnym czasem? -Oczywiscie. -Kendall Mahan, Wally Hudson i Lamar Quin z zonami beda tam rowniez. -Bedzie nam bardzo milo. -Swietnie. Moje ulubione miejsce w Memphis nazywa sie "U Justine". To stara francuska restauracja z pieknymi pomieszczeniami i imponujacym zestawem win. Powiedzmy w sobote o siodmej? -Bedziemy. -Po drugie, jest cos, o czym musimy porozmawiac. Jestem pewien, ze zdajesz sobie z tego sprawe, ale rzecz wymaga omowienia. Dla nas to bardzo wazna kwestia. Wiem, ze mowiono ci w Harvardzie o istnieniu poufnej relacji pomiedzy toba, jako prawnikiem, a twoim klientem. Jest to specyficzna, obdarzona - z punktu widzenia prawa - szczegolnymi przywilejami relacja i nic nie moze cie zmusic, bys wyznal cos, co powiedzial ci twoj klient. Sa to sprawy absolutnie poufne. Omawianie ich publicznie jest pogwalceniem zasad etyki. Dotyczy to oczywiscie kazdego prawnika, ale w naszej firmie podchodzimy do tego zagadnienia wyjatkowo powaznie. Nie rozmawiamy o sprawach naszych klientow z nikim. Ani z innymi prawnikami, ani z wlasnymi zonami. Niekiedy nie rozmawiamy o nich nawet miedzy soba. Jest zasada, ze nie mowimy o nich w domu, nasze zony nauczyly sie o nic nie pytac. Im mniej bedziesz mowil, tym lepiej dla ciebie. Pan Bendini niezwykle wysoko cenil dyskrecje i nas takze nauczyl ja cenic. Nigdy nie uslyszysz o czlonku tej firmy, ktory wymowilby chocby tylko imie swojego klienta poza tym budynkiem. Az tak powaznie do tego podchodzimy. Do czego zmierza? - zastanawial sie Mitch. Kazdy student drugiego roku prawa moglby wyglosic podobna przemowe. -Rozumiem, panie Lambert, moze mi pan zaufac. -"Dlugi jezyk przegrywa proces", tak brzmialo motto pana Bendiniego i powtarzal je kazdemu. Po prostu nie mowimy o sprawach naszych klientow z nikim, dotyczy to, jak juz mowilem, takze naszych zon. Dzialamy bardzo dyskretnie i bardzo poufnie i to nam odpowiada. W tym miescie, predzej czy pozniej, spotkasz prawnikow, ktorzy beda cie pytac o nasza firme lub o naszych klientow. Nie rozmawiamy o tym, rozumiesz? -Oczywiscie, panie Lambert. -Dobrze. Jestesmy z ciebie bardzo dumni, Mitch. Bedziesz wspanialym prawnikiem. Bardzo bogatym prawnikiem. Do zobaczenia w sobote. Pani Ida przekazala Mitchowi wiadomosc. Pan Tolar chce sie z nim natychmiast zobaczyc. Mitch podziekowal jej i pomknal w dol po schodach, potem wzdluz korytarza, minal swoje biuro i wszedl do duzego, naroznego pokoju. Byty tam teraz trzy sekretarki; szukaly czegos szepczac goraczkowo do siebie, podczas gdy ich szef wrzeszczal w sluchawke. Mitch znalazl bezpieczne miejsce przy drzwiach i spokojnie przygladal sie widowisku. Kobiety wyjmowaly pospiesznie teczki z dokumentami i skoroszyty mamroczac wciaz do siebie w dziwnym zargonie. Co jakis czas Avery przywolywal je i wskazywal to lub tamto miejsce, a wtedy sekretarki skakaly jak przerazone kroliki. Po dwoch minutach Avery odlozyl sluchawke - tym razem rowniez nie powiedzial do widzenia. Spojrzal na Mitcha. -To znow Sonny Capps. Chinczyk domaga sie siedemdziesieciu pieciu milionow, a on zgodzil sie tyle zaplacic. Bedzie czterdziesci jeden spolek z ograniczona odpowiedzialnoscia zamiast dwudziestu pieciu. Mamy dwadziescia dni albo nici z umowy. Dwie sekretarki podeszly do Mitcha i wreczyly mu grube, opasle teczki. -Czy poradzisz sobie z tym? - tonem niemal lekcewazacym spytal Avery. Mitch wzial teczki i skierowal sie w strone drzwi. -Oczywiscie, ze sobie poradze. Czy to wszystko? -To wystarczy. Nie chce, bys do soboty pracowal nad czyms innym. Tylko te teczki, rozumiesz? -Tak, szefie. W swoim biurze odlozyl na bok materialy przygotowawcze do egzaminu, wszystkie pietnascie skoroszytow. Dokumenty Cappsa spoczywaly, starannie uporzadkowane, na biurku. Odetchnal gleboko i zaczal czytac. Ktos zapukal do drzwi. -Kto tam? Nina wsunela glowe do srodka. -Przykro mi, ale wlasnie dostarczono twoje nowe meble. Mitch potarl skronie i wymamrotal cos bez sensu. -Moze sprobowalbys popracowac przez kilka godzin w bibliotece. -Sprobuje. Przepakowali teczke Cappsa i wyniesli wszystkie pietnascie skoroszytow na korytarz, gdzie dwaj ogromni Murzyni czekali obok rzedu ogromnych kartonowych pudel i orientalnego dywanu. Nina zaprowadzila go do biblioteki na pierwszym pietrze. -Mialem sie dzisiaj spotkac z Lamarem Quinem i przygotowywac do egzaminu. Zadzwon do niego i odwolaj to spotkanie. Powiedz, ze wszystko wyjasnie pozniej. -Masz spotkanie z Gillem Vaughnem o drugiej - powiedziala. -Odwolaj je rowniez. -To wspolnik. -Odwolaj. Nadrobie to pozniej. -To nierozsadne. -Zrob, jak powiedzialem. -Jestes szefem. -Dziekuje. Kobieta rozlepiajaca tapety byla niska, mocno zbudowana blondynka juz posunieta w latach, ale przyzwyczajona do ciezkiej pracy i wspaniale wyszkolona. Przez prawie czterdziesci lat, zwierzyla sie Abby, przylepiala kosztowne tapety w najbogatszych domach w Memphis. Mowila przez caly czas, ale nie przerywala pracy. Przycinala tapety z dokladnoscia chirurga, nastepnie nakladala klej jak artysta. Kiedy ulozyla tapete na calej scianie, Abby oznajmila, ze moze juz skonczyc prace i poprosila kobiete, by przyszla nastepnego ranka o dziewiatej. Kobieta zgodzila sie chetnie i zaczela sprzatac po sobie. Otrzymywala dwanascie dolarow za godzine w gotowce i godzila sie niemal na wszystko. Abby podziwiala pokoj. Skoncza go jutro i bedzie juz po tapetowaniu - pozostana jeszcze tylko dwie lazienki i przybudowka. W przyszlym tygodniu rozpoczna malowanie. Klej z tapet i swiezy lakier na nowych meblach roztaczaly cudowna, swieza won. Pachnialo po prostu jak w nowym domu. Pozegnala sie z kobieta i powedrowala do sypialni, rozebrala sie i polozyla w poprzek lozka. Zadzwonila do meza. Telefon odebrala Nina i powiedziala jej, ze Mitch jest na zebraniu, ktore potrwa przez jakis czas. Dodala takze, ze Mitch zadzwoni do domu. Abby wyciagnela swoje dlugie, zmeczone nogi i potarla ramiona. Wentylator umieszczony pod sufitem wirowal nad nia z wolna. Mitch wkrotce bedzie w domu. Bedzie pracowal po sto godzin tygodniowo, a pozniej poprzestanie na osiemdziesieciu. Mogla poczekac. Obudzila sie godzine pozniej i wyskoczyla z lozka. Byla prawie szosta. Picatta cieleca. Picatta cieleca. Zalozyla szorty koloru khaki i biala bluzeczke polo. Pobiegla do kuchni, ktora byla prawie gotowa - pozostalo tylko malowanie, brakowalo tez jeszcze firanek: mialy byc dostarczone w przyszlym tygodniu. Znalazla przepis w ksiazce kucharskiej i starannie przygotowala niezbedne skladniki na blacie kredensu. Gdy Mitch studiowal prawo, jadali nieraz czerwone mieso, czasem sznycle siekane. Kiedy gotowala, byl to najczesciej kurczak przyrzadzony w ten lub inny sposob. Jedli tez duzo kanapek i hotdogow. Teraz jednak, gdy zaczela sie epoka zamoznosci, nadszedl czas, by nauczyla sie gotowac. W pierwszym tygodniu co wieczor przygotowywala cos nowego i jedli to, gdy tylko Mitch wrocil do domu. Wymyslala potrawy, studiowala ksiazki kucharskie, eksperymentowala z sosami. Nie wiadomo wlasciwie, czemu Mitch lubil wloska kuchnie, wiec po wyprobowaniu i udoskonaleniu cappellini wieprzowej nadszedl czas na picatte cieleca. Utlukla kotlety drewnianym mlotkiem, opanierowala je w mace, do ktorej dodala uprzednio sol i pieprz. Postawila na gazie rondelek z woda, by przygotowac sos. Nalala do szklanki wino Chablis i wlaczyla radio. Od lunchu telefonowala dwukrotnie do biura, a on wciaz jeszcze nie znalazl czasu, zeby sie z nia skontaktowac. Pomyslala, ze sprobuje zadzwonic raz jeszcze, ale zrezygnowala. Teraz jego kolej. Obiad bedzie gotowy i zjedza go, gdy tylko Mitch wroci do domu... O siodmej wszystko bylo gotowe; salatka z bekonu i pomidorow z grzankami, picatta cieleca i chleb czosnkowy w piecyku. Mitch nie zadzwonil. Zabrala swoje wino na patio i spojrzala na ogrodek. Hearsay wybiegl z krzakow. Przeszla wraz z psem wzdluz trawnika i zatrzymala sie pod dwoma rozlozystymi debami. Znalazla kauczukowa pileczke, rzucila ja i przygladala sie, jak pies goni za nia. Nasluchiwala dzwieku telefonu przez kuchenne okno. Nie zadzwonil. Hearsay znieruchomial, a potem zawarczal. Sasiad, pan Rice, wylonil sie zza rzedu starannie przycietych zywoplotow otaczajacych jego patio. Pot kapal mu z nosa, a jego bawelniany podkoszulek byl mokry. Zdjal swoje zielone rekawiczki i wtedy dopiero zauwazyl za ogrodzeniem Abby, stojaca pod swoim drzewem. Usmiechnal sie. Spojrzal na jej brazowe nogi i usmiechnal sie raz jeszcze. Otarl czolo spocona dlonia i podszedl do plotu. -Jak sie masz? - spytal ciezko oddychajac. Jego geste, siwe wlosy skleily sie i przylgnely do czaszki. -Dobrze, panie Rice. Jak sie pan miewa? -Goraco. Musi byc chyba ze trzydziesci pare stopni. Abby wolno podeszla do plotu, by porozmawiac z sasiadem. Od tygodnia wyczuwala, ze sie jej przyglada, ale nie miala nic przeciwko temu. Liczyl sobie co najmniej siedemdziesiatke i prawdopodobnie byl nieszkodliwy. Niech sobie patrzy. Poza tym byl zywym, spoconym czlowiekiem, ktory mogl rozmawiac i podtrzymac konwersacje. Kobieta od tapet byla jedyna osoba, z ktora Abby dzis rozmawiala, od chwili gdy wczesnym rankiem Mitch wyszedl z domu. -Panski trawnik wyglada wspaniale - powiedziala. Otarl czolo ponownie i spojrzal na ziemie. -Wspaniale? Nazywasz go wspanialym? Nadaje sie do magazynu ogrodniczego. Nigdy jeszcze nie widzialem tak utrzymanego trawnika. Zasluzylem na tytul ogrodnika miesiaca, ale nie chca mi go przyznac. Gdzie jest twoj maz? -W biurze. Pracuje do pozna. -Juz prawie osma. Musial wyjechac przed wschodem slonca. Wychodze zawsze na spacer o szostej trzydziesci i juz go wtedy nie bylo. Co sie z nim dzieje? -Lubi pracowac. -Gdybym mial taka zone jak ty, to siedzialbym w domu. Nic by mnie nie moglo stad wyciagnac. Abby skwitowala usmiechem komplement. -Jak sie miewa pani Rice? Pan Rice zmarszczyl brwi, a potem wyrzucil chwast za plot. -Obawiam sie, ze nie najlepiej. Nie najlepiej - spojrzal gdzies w przestrzen i zagryzl wargi. Pani Rice umierala na raka. Nie mieli dzieci. Pozostal jej rok, tak mowili lekarze. W najlepszym wypadku rok. Usunieto jej polowe zoladka, a nowotwor zaatakowal teraz pluca. Wazyla dziewiecdziesiat funtow i rzadko kiedy opuszczala lozko. Gdy Mitch i Abby odwiedzili ich po raz pierwszy, oczy pana Rice'a zwilgotnialy, kiedy mowil o niej i o tym, jak bedzie sie czul samotny po piecdziesieciu jeden latach wspolnego zycia. -A teraz nie chca przyznac mi tytulu ogrodnika miesiaca. Zla czesc miasta. Zawsze daja go tym bogatym ludziom, za ktorych cala robote wykonuja wynajeci chlopcy, podczas gdy oni siedza obok basenu i popijaja koktajle. Wyglada dobrze, prawda? -Cudownie. Ile razy w tygodniu strzyze pan ten trawnik? -Trzy lub cztery. To zalezy od deszczu. Czy chcesz, abym przystrzygl twoj? -Nie. Chce, zeby Mitch to zrobil. -Wyglada na to, ze on nie ma czasu. Bede przygladal sie twojemu trawnikowi, a jezeli sie okaze, ze potrzebuje troche kosmetyki, przyjde i zrobie co trzeba. Abby odwrocila sie i spojrzala w strone kuchennego okna. -Czy slyszal pan telefon? - zapytala, zbierajac sie do odejscia. Pan Rice wskazal na swoj aparat sluchowy. Pozegnala sie i pobiegla do domu. Dzwonek umilkl, gdy siegala po sluchawke. Byla osma trzydziesci, prawie ciemno. Zatelefonowala do biura, ale nikt nie odpowiadal. Mozliwe, ze wlasnie jechal do domu. Godzine przed polnoca zadzwonil telefon. Jego dzwiek przerwal panujaca w biurze na drugim pietrze cisze zaklocana jedynie niewyraznym chrapaniem. Nogi Mitcha, zalozone jedna na druga i zdretwiale skutkiem utrudnionego przeplywu krwi, lezaly na jego nowym biurku. Reszta ciala spoczywala wygodnie na solidnym krzesle obitym gruba skora. Przewrocil sie na drugi bok i zaczal wydawac nieregularne odglosy glebokiego snu. Zawartosc teczki Cappsa byla rozlozona na biurku, a jeden z niezwykle groznie wygladajacych dokumentow przywarl mocno do brzucha spiacego. Jego buty lezaly na podlodze przy biurku obok papierow pochodzacych z tejze teczki. Gdy telefon odezwal sie po raz dwunasty, Mitch poruszyl sie, a nastepnie siegnal po sluchawke. To byla jego zona. -Dlaczego nie zadzwoniles? - spytala chlodno, choc z nuta troski w glosie. -Przepraszam. Zasnalem. Ktora godzina? - przetarl oczy i spojrzal na zegarek. -Jedenasta. Szkoda, ze nie zadzwoniles. -Dzwonilem. Nikt nie odebral. -Kiedy? -Pomiedzy osma a dziewiata. Gdzie bylas? Nie odpowiedziala. Odczekala chwile i spytala: -Wracasz do domu? -Nie. Musze pracowac przez cala noc. Zdarza sie to tutaj od czasu do czasu. Tego sie po nas oczekuje. -A ja oczekuje cie w domu, Mitch. Mogles mnie przynajmniej zawiadomic. Obiad jest wciaz na piecyku. -Przykro mi. Mam mase terminowej roboty i stracilem rachube czasu. Przepraszam. Przez chwile panowala cisza, tak jakby Abby rozpatrywala jego przeprosiny. -Czy to sie stanie zwyczajem, Mitch? -Byc moze. -Rozumiem. Jak myslisz, kiedy mozesz byc w domu? -Boisz sie? -Nie, nie boje sie. Ide do lozka. -Przyjde okolo siodmej, zeby wziac prysznic. -To milo. Jezeli bede spac, to mnie nie budz. Odwiesila sluchawke. Mitch spojrzal na swoja i odlozyl ja na miejsce. Na czwartym pietrze agent ochrony zachichotal do siebie. -"Nie budz mnie". To dobre - powiedzial naciskajac przycisk na aparaturze nagrywajacej. Nacisnal trzy przyciski i przemowil do malego mikrofonu. -Hej, Dutch, obudz sie. Dutch ocknal sie i oparl o interkom. -Tak, o co chodzi? -Mowi Marcus z gory, mysle, ze nasz chlopiec zamierza tu zostac przez cala noc. -Ma jakis problem? -Na razie chodzi o zone. Zapomnial do niej zadzwonic, a ona przygotowala naprawde przyjemna kolacyjke. -To niedobrze. Juz to kiedys slyszelismy, prawda? -Tak, kazdy nowicjusz postepuje tak przez pierwszy tydzien. W kazdym badz razie powiedzial jej, ze wroci do domu dopiero rano. Mozesz wracac do spania. Marcus nacisnal jeszcze pare guzikow i powrocil do lektury swego magazynu. Abby czekala. Slonce przeswitywalo przez galezie debow. Saczyla kawe, trzymala psa na kolanach i sluchala cichych dzwiekow budzacego sie wokolo zycia. Nie spala dobrze, a goracy prysznic nie zlagodzil zmeczenia. Miala na sobie jeden z bialych frotowych szlafrokow Mitcha i nic poza tym. Mokre wlosy zaczesala gladko do tylu. Trzasnely drzwi od samochodu, a pies zaczal sie wyrywac w strone domu. Uslyszala kroki w kuchni i w chwile pozniej otwarly sie drzwi na patio. Mitch polozyl marynarke na laweczce obok drzwi i podszedl do niej. -Dzien dobry - powiedzial, po czym usiadl na szerokim stole. Poslala w jego strone nieszczery usmiech. -Dzien dobry. -Wczesnie wstalas - powiedzial, usilujac, bez powodzenia, zdobyc sie na przyjazny ton. Usmiechnela sie znowu i upila lyk kawy. Odetchnal gleboko i powiodl wzrokiem po ogrodku. -Jak widze, wciaz jestes wsciekla o wczorajsza noc. -Wcale nie. Nie mam zwyczaju przechowywac dlugo uraz. -Powiedzialem, ze jest mi przykro i naprawde tak bylo. Probowalem raz zadzwonic. -Mogles zadzwonic jeszcze. -Prosze, nie rozwodz sie ze mna, Abby. Przysiegam, ze to sie nie powtorzy. Po prostu nie opuszczaj mnie. Zdobyla sie na laskawy grymas. -Wygladasz okropnie - powiedziala. -Co masz pod tym szlafrokiem? -Nic. -Zobaczmy. -Moze bys sie przespal. Wygladasz na wykonczonego. -Dzieki. Ale o dziewiatej mam spotkanie z Averym. A potem nastepne o dziesiatej. -Czy oni probuja cie zabic juz w pierwszym tygodniu? -Tak, ale to im sie nie uda. Jestem przeciez prawdziwym mezczyzna. Chodz, wezmy prysznic. -Juz jeden wzielam. -Nago? -Tak. -Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi ze wszystkimi szczegolami. -Gdybys przyszedl do domu o odpowiedniej godzinie, nie czulbys sie winny. -Jestem pewien, ze to sie powtorzy, kochanie. Jeszcze wiele razy bede musial pracowac przez cala noc. Nie narzekalas, gdy w okresie studiow pracowalem dwadziescia cztery godziny na dobe. -To bylo co innego. Wytrzymalam ten okres, poniewaz wiedzialam, ze to sie wkrotce skonczy. Ale teraz jestes prawnikiem i bedziesz nim przez dlugi czas. Czy to jest czescia tego? Czy zawsze bedziesz pracowac tysiac godzin w tygodniu? -Abby, to jest moj pierwszy tydzien. -I to mnie martwi. Bo bedzie jeszcze gorzej. -Na pewno. Tak to tu wyglada. To krwiozerczy interes, gdzie slabi sa zjadani, a silni sie bogaca. To maraton. Kto przetrwa, zagarnia zloto. -I umiera na mecie. -Nie wierze. Przeprowadzilismy sie tu zaledwie tydzien temu, a ty juz martwisz sie o moje zdrowie. Wypila lyk kawy i poglaskala psa. Byla piekna. Ze zmeczonymi oczyma, bez makijazu i z mokrymi wlosami byla piekna. Wstal, zaszedl ja od tylu i pocalowal w policzek. -Kocham cie - wyszeptal. Przytrzymala jego dlon lezaca na jej ramieniu. -Idz, wez prysznic. Przygotuje sniadanie. Stol wygladal wspaniale. Znalazla sie na nim porcelana jej matki - Abby po raz pierwszy wydobyla ja z kredensu w nowym domu. W srebrnych swiecznikach palily sie swiece. Sok grejpfrutowy zostal nalany do krysztalowych szklanek. Na talerzach lezaly starannie zlozone lniane serwetki. Kiedy Mitch wyszedl z lazienki, przebral sie w nowe ubranie i wkroczyl do pokoju jadalnego, az zagwizdal z wrazenia. -Coz to za okazja? -Wyjatkowe sniadanie dla wyjatkowego meza. Usiadl i podziwial porcelane. Ze srebrnego polmiska wydobywala sie para. -Co ugotowalas? - spytal, oblizujac wargi. Abby uniosla pokrywke. -Co to jest? - zapytal nie patrzac na nia. -Picatta cieleca. -Cielece co? -Picatta. Spojrzal na zegarek. -Myslalem, ze pora na sniadanie. -Ugotowalam to wczoraj wieczorem i proponuje, abys to zjadl. -Picatta cieleca na sniadanie? Skrzywila sie i pokiwala glowa. Mitch jeszcze raz spojrzal na danie i przez chwile analizowal sytuacje. -Pachnie wspaniale - powiedzial w koncu. ROZDZIAL 8 Sobotnie popoludnie. Mitch spal dlugo i do biura przyszedl dopiero o siodmej. Nie ogolil sie, mial na sobie dzinsy i stara rozpinana koszule. Zadnych skarpetek ani eleganckich butow. Ubior, jaki zwykl nosic na uczelni.Umowe Cappsa udalo sie poprawic i przepisac w piatek wieczorem. Mitch dokonal potem jeszcze kilka dalszych poprawek, a Nina przepisala ja ponownie na maszynie. Doszedlszy do wniosku, ze Nina nie prowadzi zbyt ozywionego zycia towarzyskiego, Mitch nie zawahal sie poprosic ja, by zostala w pracy troche dluzej. Poniewaz powiedziala, ze nie ma nic przeciwko nadgodzinom, poprosil ja tez, by przyszla do pracy w sobote rano. Zjawila sie o dziewiatej ubrana w dzinsy, ktore bylyby dobre dla smieciarza. Wreczyl jej umowe liczaca dwiescie szesc stronic, z ostatnimi poprawkami i poprosil, aby przepisala ja po raz czwarty. Z Averym mial sie spotkac o dziesiatej. W sobote biura wygladaly inaczej. Obecni byli wszyscy pracownicy i wiekszosc wspolnikow oraz pare sekretarek. Nie bylo natomiast klientow, nie obowiazywaly wiec zasady dotyczace ubioru. Drelichow wystarczyloby na to, aby odziac cala bande poganiaczy bydla. Zadnych krawatow. Tylko niektorzy mieli na sobie najlepsze wykrochmalone spodnie firmy Duckheads i sztywno wykrochmalone koszule; odnosilo sie wrazenie, ze poruszajac sie skrzypia. Napiecie jednak wisialo w powietrzu, odczuwal je w kazdym razie Mitchel Y. McDeere, najmlodszy stazem pracownik firmy. Odwolal spotkania przygotowawcze do egzaminu adwokackiego w czwartek, piatek i sobote, a spogladajac co jakis czas na pietnascie notesow, ktore lezaly na polce, pokrywajac sie coraz grubsza warstwa kurzu, zaczal pomalu dochodzic do wniosku, ze istotnie moze zostac pierwszym czlonkiem firmy, ktory obleje egzamin adwokacki. O dziesiatej czwarta wersja byla gotowa i Nina uroczyscie polozyla ja na biurku Mitcha, po czym wyszla na zaplecze. Tekst liczyl sobie teraz dwiescie dziewietnascie stron. Mitch przeczytal kazde slowo cztery razy i analizowal postanowienia przepisow podatkowych tak dlugo, dopoki nie wryly mu sie w pamiec. Przemaszerowal korytarzem do biura swojego wspolnika i polozyl maszynopis na jego biurku. Sekretarka pakowala olbrzymia teczke, podczas gdy szef rozmawial przez telefon. -Ile stronic? - zapytal Avery, odlozywszy sluchawke. -Ponad dwiescie. -Calkiem niezle. Czy bardzo ogolnie? -Nie. To czwarta przerobka od wczoraj. Jest prawie doskonala. -Zobaczymy. Zapoznam sie z tym w samolocie, a potem Capps przeczyta to przez szklo powiekszajace. Jezeli znajdzie chociaz jeden blad, zrobi godzinna awanture i nic nie zaplaci. Ile godzin nad tym pracowales? -Piecdziesiat cztery i pol, od srody. -Wiem, ze cie wymeczylem, i przepraszam za to. Miales ciezki pierwszy tydzien. Ale nasi klienci czasami mocno przyciskaja i nie po raz ostatni padamy na nos dla kogos, kto placi dwiescie dolarow za godzine. To czesc tego interesu. -Nie mam nic przeciwko temu. Jestem troche do tylu z egzaminem adwokackim, ale moge nadrobic zaleglosci. -Czy ten maly duren Hudson daje ci w kosc? -Nie. -Jezeli bedzie probowal, powiedz mi o tym. Jest tutaj dopiero od pieciu lat, a juz zgrywa profesora. Wydaje mu sie, ze jest prawdziwym naukowcem. Specjalnie za nim nie przepadam. -Nie ma z nim problemu. Avery wlozyl umowe do teczki. -Gdzie sa prospekty i inne dokumenty? -Przygotowalem wstepne szkice kazdego z nich. Powiedzial pan, ze mamy dwadziescia dni. -Mamy, ale zakonczmy te robote. Capps chce miec to wszystko przed uplywem ostatecznego terminu. Czy pracujesz jutro? -Nie planowalem. Prawde mowiac, moja zona w pewnym sensie zarzadzila, ze pojdziemy do kosciola. Avery potrzasnal glowa. -Zony potrafia nieraz naprawde sprawiac trudnosci, nie sadzisz? - powiedzial tonem, ktory wskazywal, ze nie oczekuje odpowiedzi. Mitch milczal. -Skonczymy z Cappsem do przyszlej soboty. -W porzadku. Nie ma sprawy - powiedzial Mitch. -Czy mowilismy juz o Koker-Hanksie? - zapytal Avery, szperajac w teczce. -Nie. -Mam to tutaj. Koker-Hanks jest waznym kontrahentem z Kansas City. Trzyma kontrakt na sto milionow z calego kraju. Organizacja z Denver zwana Holloway Brothers wyrazila chec wykupienia Koker-Hanksa. Chca zgarnac troche akcji, troche nieruchomosci, troche kontraktow i zainwestowac troche gotowki. Dosc skomplikowana sprawa. Zapoznaj sie z tymi dokumentami i omowimy sprawe we wtorek rano po moim powrocie. -Ile mamy czasu? -Trzydziesci dni. Ta teczka nie byla az tak gruba jak teczka Cappsa, ale prezentowala sie rowniez imponujaco. -Trzydziesci dni - wymamrotal Mitch. -Umowa jest warta osiemdziesiat milionow i zagarniemy dwiescie tysiecy oplaty. Niezla umowa. Za kazdym razem, gdy tylko spojrzysz na te teczke, policz to jak za godzine. Pracuj nad nia, kiedy tylko mozesz. Wlasciwie to kiedykolwiek nazwa Koker-Hanks przyjdzie ci na mysl, nawet w czasie jazdy do pracy, policz to jak za godzine. Nie ma tutaj zadnych ograniczen. Avery rozkoszowal sie mysla o kliencie, ktory zaplaci za wszystkie naliczone godziny. Mitch pozegnal sie i wrocil do swojego biura. Wypito juz koktajle, studiowano liste win i przysluchiwano sie, jak Oliver Lambert porownuje subtelnosc, walory i specyficzne cechy kazdego z nich. Mitch i Abby zdali sobie naraz sprawe, ze z cala pewnoscia woleliby teraz siedziec w domu, jesc pizze i ogladac telewizje. W tym samym mniej wiecej czasie dwaj mezczyzni otwarli znakomicie dopasowanymi kluczami lsniace, czarne BMW, stojace na parkingu obok restauracji "U Justine". Mieli na sobie marynarki i krawaty i w ich wygladzie nie daloby sie dostrzec nic podejrzanego. Wsiedli do wozu i pojechali do nowego domu panstwa McDeere'ow. Zaparkowali BMW na jego zwyklym miejscu pod daszkiem. Kierowca wyjal nastepny klucz i obaj weszli do srodka. Hearsaya zamkneli w szafce w lazience. Dookola panowal mrok. Mezczyzni polozyli na stole mala czarna teczke. Na rece wciagneli cienkie, jednorazowe gumowe rekawiczki, po czym kazdy zaopatrzyl sie w mala latarke. -Najpierw zajmijmy sie telefonami - powiedzial jeden z nich. Pracowali szybko i sprawnie. Odlaczyli sluchawke kuchennego telefonu, odkrecili mikrofon i starannie go zbadali. W przewodzie sluchawki umiescili malenki nadajnik wielkosci rodzynka powleczony odrobina kleju. Kiedy klej stwardnial, mikrofon powrocil na swoje miejsce, sluchawke podlaczono i telefon znowu zawisnal na scianie kuchennej. Glosy badz sygnaly beda od tej chwili transmitowane do malego odbiornika umieszczonego na strychu. Podlaczony obok nadajnik bedzie przesylal poprzez miasto sygnaly do anteny znajdujacej sie na dachu Gmachu Bendiniego. Dzieki uzyciu linii AC jako zrodla energii maly podsluch w telefonie bedzie transmitowal nieprzerwanie. -Teraz ten w przybudowce. Wbili maly gwozdz nad wglebieniem, na krawedzi boazerii, a nastepnie go wyciagneli. W powstalym otworze umiescili maly czarny cylinder o rozmiarach jeden na jedna dwudziesta cala. Przykleili go odrobina specjalnego czarnego kleju. Mikrofon byl praktycznie niedostrzegalny. Drucik grubosci ludzkiego wlosa delikatnie wmontowali w spojenie boazerii i doprowadzili do sufitu. Nalezalo go jeszcze polaczyc z odbiornikiem na strychu. Identyczne podsluchy mezczyzni zainstalowali w scianach kazdej z lazienek... Odnalezli wciagane schodki i wdrapali sie na strych. Jeden z nich wyjal z walizki nadajnik i odbiornik, drugi tymczasem poodnajdywal cieniutkie przewody prowadzace ze scian na dole. Zebral je razem, okryl izolacja i doprowadzil do rogu pomieszczenia, gdzie jego towarzysz ukryl transformator w starym kartonowym pudle. Przewody AC polaczyli z zasilaczem. Antene wielkosci cala umiescili na dachu. Ich oddechy staly sie ciezsze - w ciemnym, nagrzanym niesamowicie pomieszczeniu trudno bylo wytrzymac. Mala czarna obudowe starego radia dopasowali do nadajnika, a stare ubrania i izolacje rozrzucili wokolo po podlodze. To byl odlegly kat i wydawalo sie prawdopodobne, ze nikt nie zauwazy tych rzeczy przez cale miesiace, a moze i lata. A jesli nawet ktos by je tu znalazl, uznalby je na pewno za nikomu niepotrzebne smieci i wyrzucil, nie odczuwajac zadnych podejrzen. Przez chwile obaj mezczyzni z satysfakcja przygladali sie swej robocie, a potem zeszli po schodach na dol. Skrupulatnie zatarli za soba wszelkie slady i w dziesiec minut pozniej byli gotowi do odejscia. Uwolnili Hearsaya i ukradkiem przebiegli pod daszek. Wskoczyli do samochodu i szybko odjechali. BMW znalazlo sie na parkingu przy restauracji mniej wiecej w tym momencie, gdy do stolu podano pieczone pompano. Kierowca przeszukal kieszenie i znalazl kluczyki do czerwonego jaguara, bedacego wlasnoscia Kendalla Mahana, innego prawnika. Dwaj technicy zamkneli BMW i wslizneli sie do jaguara. Mahanowie mieszkali blizej niz McDeere'owie i, sadzac z planow domu, robota powinna byc latwiejsza. Na piatym pietrze Gmachu Bendiniego Marcus wpatrywal sie w migoczaca swiatlami tablice i czekal na jakies sygnaly z 1231 East Meadowbrook. Przyjecie kolacyjne skonczylo sie trzydziesci minut wczesniej i nadszedl czas na sluchanie. Male zolte swiatelko zamigotalo slabo i Marcus wylowil jakis dzwiek. Nacisnal przycisk nagrywania. Czekal. Zaplonelo zielone swiatelko oznaczone kodem McD6. To byla lazienka. Sygnaly staly sie czystsze, dzwieki, poczatkowo zamglone, wyrazniejsze. Zglosnil odbior i sluchal. -Jil Mahan to jedza - powiedziala kobieta, pani McDeere. - Im wiecej pije, tym bardziej sie staje jedzowata. -Mysle, ze w jej zylach plynie swego rodzaju blekitna krew - odpowiedzial pan McDeere. -Jej maz jest w porzadku, ale ona to kawal cholery - oznajmila z naciskiem pani McDeere. -Czy jestes pijana? - zapytal pan McDeere. -Prawie. Jestem gotowa na namietny seks. Marcus zglosnil odbior jeszcze bardziej i nachylil sie w strone migoczacych swiatelek. -Rozbierz sie - zazadala pani McDeere. -Nie robilismy tego od pewnego czasu - powiedzial pan McDeere. Marcus wstal i nachylil sie nad przyciskami i swiatelkami. -A czyja to wina? - spytala. -Nie zapomnialem, jaka jestes piekna. -Chodz do lozka - powiedziala. Marcus nastawil maksymalna glosnosc. Usmiechal sie do swiatelek i oddychal ciezko. Uwielbial tych pelnych energii pracownikow po studiach prawniczych. Usmiechnal sie, wsluchujac w odglosy ich milosci. Zamknal oczy i usmiechnal sie szerzej. ROZDZIAL 9 Kryzys zwiazany z Cappsem minal po dwoch tygodniach. Sprawa zakonczyla sie pomyslnie, co bylo glownie zasluga nowego pracownika firmy pracujacego przez wiele dni po osiemnascie godzin. Pracownika, ktory nie zdal jeszcze egzaminu adwokackiego i ktory byl zbyt zajety konkretna robota, by mial czas sie tym martwic. W lipcu fakturowal srednio piecdziesiat dziewiec godzin tygodniowo, rekord firmy w kategorii nieprawnikow. Avery dumnie poinformowal wspolnikow na comiesiecznym spotkaniu, ze jak na nowicjusza McDeere ma imponujace rezultaty. Sprawa Cappsa zostala zakonczona na trzy dni przed terminem dzieki McDeere'owi. Na dokumentacje skladalo sie czterysta stronic, kazda z nich byla doskonala, oparta na wnikliwej analizie, drobiazgowo przygotowana, znakomicie zredagowana, a potem raz jeszcze przeredagowana przez McDeere'a. Sprawa Koker-Hanksa bedzie zamknieta w ciagu miesiaca, znowu dzieki McDeere'owi, a firma zarobi na niej prawie cwierc miliona. Pracowal jak maszyna.Oliver Lambert wyrazil zaniepokojenie przebiegiem przygotowan Mitcha do egzaminu adwokackiego. Pozostalo mu juz mniej niz trzy tygodnie i bylo oczywiste dla wszystkich, ze nie jest gotowy. Odwolal wszystkie seminaria w lipcu i jak dotad nie poswiecil nauce wiecej niz dwadziescia godzin. Avery oznajmil jednak, ze nie ma powodow do zmartwien, jego chlopiec da sobie rade. Kiedy do egzaminu pozostalo juz tylko pietnascie dni, Mitch zaczal w koncu protestowac. Grozi mu oblanie, oswiadczyl Avery'emu podczas lunchu w klubie "Manhattan". Potrzebuje czasu na nauke. Duzo czasu. Jest w stanie przemeczyc sie przez najblizsze dwa tygodnie, a nastepnie zdac bez wysilku. Ale musi miec spokoj. Zadnych zamowien terminowych. Zadnych naglych zamowien. Zadnego siedzenia po calych nocach. Avery wysluchal go uwaznie i przeprosil. Obiecal, ze zostawi go w spokoju przez najblizsze dwa tygodnie. Mitch podziekowal. W pierwszy poniedzialek sierpnia, w bibliotece glownej na parterze, najwiekszej, reprezentacyjnej sali w gmachu, odbylo sie zebranie czlonkow firmy. Polowa zespolu prawnikow zasiadla wokol wykonanego z wisniowego drzewa antycznego stolu konferencyjnego, przy ktorym ustawiono dwadziescia krzesel. Reszta stala obok polek wypelnionych grubymi, oprawionymi w skore ksiegami prawniczymi - do tych szacownych dziel nie zagladal nikt juz od wielu lat. Wszyscy byli obecni, nawet Nathan Locke. Spoznil sie i stal samotnie obok drzwi. Nie odezwal sie do nikogo i nikt na niego nie patrzyl. Mitch zerkal na Czarne Oczy tak czesto, jak tylko mogl. Nastroj byl smutny. Zadnych usmiechow. Oliver Lambert osobiscie wprowadzil na sale Beth Kozinski i Laure Hodge. Posadzono je na srodku sali, naprzeciwko sciany, na ktorej wisialy dwa zakryte portrety. Obie kobiety trzymaly sie za rece i probowaly sie usmiechac. Lambert stanal plecami do sciany, twarza ku niewielkiemu audytorium. Mowil cicho, jego gleboki baryton przepelniony byl szacunkiem i wspolczuciem. Poczatkowo przemawial niemal szeptem, ale wkrotce potega jego glosu sprawila, ze kazdy dzwiek i sylabe slyszalo sie wyraznie w calej sali. Popatrzyl na obie wdowy i zaczal mowic o wielkim smutku, jaki odczuwa firma, i o tym, ze firma nigdy, dopoki istnieje, nie przestanie sie nimi opiekowac. Mowil o Martym i Joem, o ich pierwszych latach w firmie, o ich znaczeniu dla firmy, o wielkiej stracie, jaka byla ich smierc. Wdowy cicho plakaly i ocieraly oczy. Po jakims czasie stojacy blizej Lamar Quin i Doug Turney zaczeli pociagac nosami. Kiedy skonczyl przemowienie, odslonieto portret Marty'ego Kozinskiego. To byl moment poruszajacy uczucia. Znowu poplynely lzy. Na uczelni prawniczej w Chicago mialo zostac ustanowione stypendium nazwane jego imieniem. Firma pokryje koszty edukacji jego dzieci. Rodzine otoczy sie opieka. Beth zagryzla wargi, ale plakala coraz glosniej. Zahartowani, twardzi, niewzruszeni negocjatorzy wielkiej firmy Bendiniego tlumili lzy i starali sie nie patrzyc wzajemnie na siebie. Tylko Nathan Locke pozostal nieporuszony. Gapil sie w sciane swoimi przenikliwymi laserami i ignorowal ceremonie. Potem odslonieto portret Joego Hodge'a; podobna biografia, podobne stypendium. Do Mitcha dotarly plotki, ze Hodge nabyl ponoc polise ubezpieczeniowa na zycie za dwa miliony dolarow, na cztery miesiace przed smiercia. Gdy wszystkie pochwaly zostaly juz wygloszone, Nathan Locke opuscil sale. Prawnicy otoczyli wdowy i wyrazali im cicho swoje wspolczucie. Mitch nie znal ich i nie mial nic do powiedzenia. Podszedl do frontowej sciany i zaczal ogladac portrety. Obok portretow Kozinskiego i Hodge'a wisialy trzy inne, nieco mniejsze, utrzymane w podobnej powaznej tonacji. Uwage Mitcha przyciagnal portret kobiety. Na metalowej plytce widnial napis: "Alice Knauss 1948 - 1977". -To byl blad - powiedzial szeptem Avery, zatrzymawszy sie obok swojego pracownika. -Co masz na mysli? - zapytal Mitch. -Typowy prawnik w spodnicy. Przyszla tu z Harvardu, numer pierwszy na roku, i darla koty z kazdym, poniewaz byla kobieta. Uwazala, ze kazdy zyjacy facet dyskryminuje kobiety i byla przekonana, iz jej zadaniem jest obrona pokrzywdzonej plci. Superjedza. Po szesciu miesiacach.wszyscysmy jej nienawidzili, ale nie moglismy sie jej pozbyc. To ona sprawila, ze dwoch wspolnikow poszlo szybciej na emeryture. Milligan do dzis ja oskarza, ze przez nia doznal ataku serca. -Czy byla dobrym prawnikiem? -Bardzo dobrym, ale my nie bylismy w stanie docenic jej talentow. Klocila sie o wszystko. -Co sie z nia stalo? -Wypadek samochodowy. Zabil ja pijany kierowca. Rzeczywiscie tragiczna sprawa. -Czy byla tu pierwsza kobieta? -Tak. I ostatnia. Nastepna przyjelibysmy tylko wtedy, gdyby nas zmuszono do tego wyrokiem sadowym. Mitch wskazal na nastepny portret. -Kto to? -Robert Lamm. Byl moim dobrym znajomym. Uniwersytet w Atlancie. Zostal zatrudniony mniej wiecej trzy lata wczesniej niz ja. -Co sie z nim stalo? -Nikt nie wie. Byl zapalonym mysliwym. Ktorejs zimy polowalismy razem na losie w Wyoming. W tysiac dziewiecset siedemdziesiatym drugim podczas polowania na sarny w Arkansas zaginal bez sladu. Znaleziono go miesiac pozniej z dziura w glowie. Sekcja zwlok wykazala, ze kula przeszla przez tyl glowy i rozerwala twarz. Przypuszczano, ze strzal oddano z poteznej strzelby o duzym zasiegu. Prawdopodobnie byl to nieszczesliwy wypadek, ale kto wie. Nigdy nie moglem sobie wyobrazic, jak ktos mogl chciec zabic Bobbiego Lamma. Ostatni portret przedstawial Johna Mickela, 1950 - 1984, -A co stalo sie z nim? - zapytal szeptem Mitch. -Prawdopodobnie najbardziej tragiczna sprawa ze wszystkich. Nie byl zbyt silnym mezczyzna i nie wytrzymal napiecia, jakie nam tu stale towarzyszy. Pil duzo, potem zaczal brac narkotyki. Potem opuscila go zona i mieli bardzo nieprzyjemny rozwod. Firma byla zazenowana. Po dziesieciu latach pracy tutaj zaczal sie obawiac o to, ze nie zostanie wspolnikiem. Stal sie alkoholikiem. Wydalismy niezly majatek na leczenie, psychoterapie, probowalismy wszystkiego. Ale nic nie pomoglo. Popadl w depresje i w koncu popelnil samobojstwo. Napisal siedmiostronicowy list pozegnalny, a potem przestrzelil sobie mozg. -To okropne. -Pewnie ze tak. -Gdzie go znalezli? Avery odchrzaknal i rozejrzal sie po sali. -W twoim biurze. -Co?! -Tak, ale wszystko wysprzatali. -Zartujesz! -Nie, mowie powaznie. To bylo wiele lat temu, biura od tego czasu uzywalo sie tak jak innych. Jest w porzadku. Mitch nie byl w stanie wymowic slowa. -Chyba nie jestes zabobonny? - Avery skrzywil sie nieprzyjemnie. -Oczywiscie, ze nie. -Mysle, ze powinienem ci o tym wczesniej powiedziec, ale o podobnych rzeczach sie nie rozmawia. -Czy moge zmienic biuro? -Oczywiscie. Oblej egzamin, to dadza ci jakas komorke w piwnicy. -Jezeli obleje, to przez ciebie. -Wiem, ale przeciez zdasz, prawda? -Skoro ty mogles zdac, ja tez moge. Miedzy piata a siodma rano Gmach Bendiniego zial pustka i panowala w nim glucha cisza. Nathan Locke przychodzil okolo szostej, ale szedl prosto do swojego biura i zamykal drzwi. O siodmej zaczynali sie schodzic pracownicy i coraz czesciej slyszalo sie glosy. O siodmej trzydziesci, gdy wiekszosc zespolu firmy znajdowala sie juz w gmachu, przybywala gromada sekretarek. O osmej korytarze byly zatloczone i panowal normalny rozgardiasz. Koncentracja stawala sie rzecza trudna, ciagle ktos przeszkadzal sie skupic. Telefony dzwonily bezustannie. O dziewiatej wszyscy byli juz obecni badz wlasnie przybywali. Mitch cenil sobie ogromnie spokoj wczesnych, samotnych godzin. Przestawil swoj budzik o pol godziny i zaczal budzic Dutcha o piatej zamiast o piatej trzydziesci. Po wypiciu dwoch szklanek kawy walesal sie po pustych korytarzach, zapalal swiatla i dokonywal niejako przegladu budynku. Czasami, w pogodne poranki, stawal przed oknem w pokoju Lamara i obserwowal wschod slonca nad Missisipi. Niekiedy liczyl barki, ktore plynely sznureczkiem za swoimi holownikami, sunacymi powoli w gore rzeki, albo obserwowal przejezdzajace przez most ciezarowki. Ale marnowal niewiele czasu. Dyktowal Ninie listy, raporty, streszczenia, wykazy i setki innych dokumentow i przekazywal Avery'emu do sprawdzenia. Wkuwal do egzaminu. Rankiem, nazajutrz po ceremonii ku czci zmarlych prawnikow, Mitch, szukajac jakiegos opracowania, trafil do biblioteki na parterze. Portrety znowu przyciagnely jego uwage. Podszedl do sciany i zaczal sie im przygladac. Pamietal dobrze to, co opowiedzial mu o tych ludziach Avery. Pieciu prawnikow zmarlo tu w ciagu dwudziestu pieciu lat. To bylo niebezpieczne miejsce pracy. Zapisal w notatniku ich nazwiska i daty smierci. Byla piata trzydziesci. Cos poruszylo sie na korytarzu i Mitch odskoczyl w bok. Zobaczyl Czarne Oczy. Locke stanal w drzwiach i utkwil w Mitchu badawcze spojrzenie. -Co tu robisz? - spytal ostro. Mitch popatrzyl na niego i zmusil sie do usmiechu. -Dzien dobry panu. Przygotowuje sie do egzaminu adwokackiego. Locke zerknal na portrety, a potem na Mitcha. -Rozumiem. Czemu cie tak interesuja? -Zwykla ciekawosc. Ta firma ma swoj udzial w tragedii. -Oni wszyscy juz nie zyja. Bedziemy mieli prawdziwa tragedie, jezeli nie zdasz egzaminu adwokackiego. -Zamierzam zdac. -Slyszalem cos innego. Twoje metody nauki budza zaniepokojenie wsrod wspolnikow. -Czy budza w nich takze zaniepokojenie moje bardzo liczne faktury? -Nie badz taki przemadrzaly. Mowiono ci przeciez: egzamin przede wszystkim. Pracownik bez licencji nie przyda sie firmie. Mitch znalazl tuzin cietych odpowiedzi, ale nic nie odrzekl. Locke odwrocil sie i wyszedl. Mitch wrocil do swego biura. Zamknawszy drzwi wlozyl kartke z nazwiskami i datami do szuflady, po czym otworzyl podrecznik prawa konstytucyjnego. ROZDZIAL 10 W sobote po egzaminie adwokackim Mitch nie pojechal do biura, nie mogl takze wytrzymac w mieszkaniu. Spedzil ranek, okopujac kwietniki i czekajac. Dom wygladal teraz reprezentacyjnie i oczywiscie pierwszymi goscmi musieli byc rodzice Abby. Sprzatala i czyscila wszystko juz od tygodnia, a teraz wreszcie nadszedl czas na wizyte. Obiecala, ze nie posiedza dlugo, najwyzej pare godzin. Przyrzekl, ze bedzie tak mily, jak to tylko mozliwe.Wymyl i wypolerowal oba nowe samochody i wygladaly tak, jakby wlasnie opuscily wystawe. Trawnik zostal przyciety przez dzieciaka mieszkajacego na tej samej ulicy. Pan Rice nawozil go od miesiaca i teraz - jak sam to okreslil - trawnik wygladal jak pole golfowe. Przyjechali w poludnie i Mitch niechetnie opuscil ogrod. Usmiechnal sie, przywital i powiedzial, ze musi isc sie umyc. Wiedzial, ze czuja sie niezrecznie i chcial, aby tak bylo. Dlugo bral prysznic, a Abby tymczasem pokazywala im kazdy mebel i kazdy cal tapety. Takie rzeczy imponowaly Sutherlandom. Male rzeczy zawsze im imponowaly. Oceniali innych po tym, co mieli lub czego nie mieli. Ojciec Abby byl prezesem malego, okregowego banku, ktory od dziesieciu lat chylil sie ku upadkowi. Matka miala o sobie zbyt wysokie mniemanie, by ponizac sie praca, i spedzila cale swoje dorosle zycie szukajac sposobu na to, by wspiac sie wyzej w hierarchii spolecznej w miasteczku, gdzie na podobny awans nie bylo po prostu zadnych szans. Twierdzila, ze jej przodkowie wywodzili sie z krolewskiego rodu panujacego ongis w jednym ze starszych panstw, co zawsze bardzo imponowalo gornikom w Danesboro w Kentucky. Majac tyle blekitnej krwi w zylach, mogla ograniczyc swoje obowiazki do picia herbaty, gry w brydza, rozmow o pieniadzach jej meza, wyrazania niezyczliwych opinii o tych, ktorym sie gorzej powodzilo, i do pracy bez nadmiernego wysilku w klubie ogrodniczym. On byl pantoflarzem, kulacym sie po kazdym jej szczeknieciu i zyl w nieustannej obawie, ze ja czyms zdenerwuje. Oboje zgodnie i uparcie wmawiali corce od dnia jej narodzin, ze jest najlepsza, ze osiagnie to, co najlepsze i - co najwazniejsze - poslubi najlepszego. Ich corka zbuntowala sie i wyszla za biednego dzieciaka, ktorego cala rodzine stanowili matka - wariatka i brat - kryminalista. -To mile miejsce, Mitch - powiedzial z wysilkiem pan Sutherland, pragnac przelamac lody. Zasiedli do lunchu i zaczeli nakladac sobie potrawy. -Dziekuje. Nic wiecej, po prostu dziekuje. Skoncentrowal sie na jedzeniu. Nie bedzie sie usmiechal podczas lunchu. Im mniej powie, tym bardziej beda zaklopotani. Chcial, aby czuli sie niezrecznie, zle, by czuli sie winni. Chcial, zeby sie pocili, meczyli. To oni zbojkotowali slub corki. To oni wzniesli ten mur miedzy soba a nim. -Wszystko jest sliczne - powiedziala jej matka, patrzac w jego strone. -Dziekuje. -Jestesmy z tego dumni, mamo - wtracila Abby. Rozmowa zeszla na przeprowadzke. Mezczyzni jedli w milczeniu, a kobiety trajkotaly bez przerwy o tym, co projektantka zrobila w tym pokoju, a co w tamtym. Abby plotla, co tylko jej przyszlo do glowy, starajac sie za wszelka cene podtrzymac rozmowe. Mitch prawie jej wspolczul, ale wciaz patrzyl w stol. -A wiec znalazlas prace? - zapytala pani Sutherland. -Zaczynam za tydzien od poniedzialku. Bede uczyc trzecioklasistow w episkopalnej szkole pod wezwaniem swietego Andrzeja. -Nie zarobisz wiele jako nauczycielka - wyrwalo sie jej ojcu. On jest nieugiety, pomyslal Mitch. -Nie chodzi mi o pieniadze, tato. Jestem nauczycielka. Moim zdaniem to najwazniejszy ze wszystkich zawodow. Gdybym chciala zdobywac pieniadze, poszlabym do szkoly medycznej. -Trzecioklasisci - powiedziala jej matka - to taki slodki wiek. Wkrotce sama zapragniesz miec dzieci. Mitch kiedys juz doszedl do wniosku, ze wlasnie wnuki beda przyciagac tych ludzi do Memphis. I zadecydowal, ze moze jeszcze dlugo poczekac. W jego otoczeniu nigdy nie bylo dzieci. Nie mial zadnych bratanic ani bratankow, chyba ze istnieli jacys nieznani potomkowie Raya splodzeni przezen przypadkiem w ktoryms ze stanow. Sam nie odkryl w sobie zadnego instynktu ojcowskiego. -Moze za kilka lat, mamo. Moze po smierci tych dwojga, pomyslal Mitch. -Chcialbys miec dzieci, Mitch, prawda? - spytala tesciowa. -Moze za kilka lat. Pan Sutherland odstawil talerz i zapalil papierosa. Kwestie palenia Mitch omowil z Abby kilka dni przed ich przyjazdem. Chcial, aby w domu obowiazywal zakaz palenia, zwlaszcza dla tych ludzi. Klocili sie zapalczywie i Abby wygrala. -Jak poszedl egzamin adwokacki? - zapytal tesc. Rozmowa staje sie interesujaca, pomyslal Mitch. -Byl wyczerpujacy - Abby nerwowo przezuwala jedzenie. -Myslisz, ze zdales? -Mam nadzieje. -Kiedy bedziesz wiedzial? -Za cztery do szesc tygodni. -Jak dlugo trwal? -Cztery dni. -Odkad sie tu sprowadzilismy, nie robil nic, tylko uczyl sie i pracowal. Nie widywalam go za czesto tego lata - powiedziala Abby. Mitch usmiechnal sie do zony. Czas, ktory spedzal poza domem, stal sie juz drazliwym tematem i bylo zabawne slyszec, jak ona mu wybacza. -Co sie stanie, jezeli nie zdasz? - zapytal jej ojciec. -Nie wiem. Nie myslalem o tym. -Czy, jesli zdasz, dostaniesz podwyzke? Mitch postanowil byc mily, tak jak obiecal. Nie przyszlo mu to latwo. -Tak, dobra podwyzke i dobra premie. -Ilu prawnikow zatrudnia firma? -Czterdziestu. -Moj Boze - powiedziala pani Sutherland. Zapalila papierosa. - Tylu nie ma w calym okregu Dane. -Gdzie jest twoje biuro? -W centrum miasta. -Czy moglibysmy je zobaczyc? -Moze kiedy indziej. W soboty jest zamkniete dla odwiedzajacych. - Mitch sam byl zaskoczony swoja odpowiedzia. "Zamkniete dla odwiedzajacych". Brzmialo to tak, jakby chodzilo o muzeum. Rozmowa urwala sie. Zapadla niezreczna cisza. Tesc zapalil nastepnego papierosa. Pal dalej, staruszku, pomyslal Mitch. Pal dalej. -Zjedzmy deser na patio - zaproponowala Abby i zaczela sprzatac ze stolu. Wyrazili uznanie dla umiejetnosci ogrodniczych Mitcha, a on spokojnie przyjal pochwale. Ten sam dzieciak z ich ulicy, ktory zajal sie trawnikami, poprzycinal drzewa, powyrywal chwasty i przystrzygl zywoploty. Jedyna zasluga Mitcha bylo zakopanie psich odchodow. Moglby takze podlewac ogrod za pomoca gumowego weza, ale najczesciej pozwalal to robic panu Rice'owi. Abby podala placek z truskawkami i kawe. Spojrzala bezradnie na meza, ale nie potrafila odgadnac jego mysli. -Mieszkacie naprawde w milym miejscu - powiedzial jej ojciec po raz trzeci i objal wzrokiem ogrodek. Mitch dobrze wiedzial, o czym tesc w tej chwili mysli. Musial oszacowac dom i otoczenie, a teraz pozerala go ciekawosc. Ile to miejsce kosztowalo, do diabla? Musial sie tego dowiedziec. Ile kosztuje calosc? Ile placa miesiecznie? Wszystko. Bedzie sie grzebal z jedzeniem, dopoki nie przemyci w koncu tego pytania. -Sliczne miejsce - powiedziala po raz dziesiaty matka Abby. -Kiedy wybudowano ten dom? - zapytal ojciec. Mitch odsunal talerz i odchrzaknal. Wyczuwal, ze zasadnicze pytanie padnie juz za chwile. -Ma okolo pietnastu lat - odrzekl. -Ile stop kwadratowych? -Okolo trzech tysiecy - odpowiedziala nerwowo Abby. Mitch spojrzal na nia. Powoli tracil panowanie nad soba. -Jakie sliczne sasiedztwo - dodala jej matka. -Nowa pozyczka, czy dokladasz do starej? - zapytal jej ojciec takim tonem, jakby przesluchiwal dluznika ze slabym zabezpieczeniem dodatkowym. -To nowa pozyczka - powiedzial Mitch. Czekal. Abby czekala takze i modlila sie w duchu. Pan Sutherland nie czekal, nie mogl czekac. -Ile za to zaplaciles? Mitch odetchnal gleboko i juz chcial odpowiedziec: "Zbyt duzo", ale Abby byla szybsza. -Nie zaplacilismy zbyt wiele, tatusiu - powiedziala stanowczo, marszczac brwi. - Potrafimy rozsadnie gospodarowac naszymi pieniedzmi. Mitch zdobyl sie na usmiech, przygryzajac jednoczesnie jezyk. Pani Sutherland wstala. -Moze pojedziemy na spacer? Chcialabym zobaczyc rzeke i te nowa piramide wybudowana obok niej. Dobrze? Chodz, Haroldzie. Harold chcial zebrac wiecej informacji na temat domu, ale zona szarpala go juz za ramie. -Swietny pomysl - powiedziala Abby. Wladowali sie wszyscy czworo do nowego lsniacego BMW i pojechali obejrzec rzeke. Abby poprosila ich, by nie palili w nowym samochodzie. Mitch prowadzil w milczeniu i staral sie byc mily. ROZDZIAL 11 Nina weszla pospiesznie do biura dzwigajac stos papierow i polozyla je przed swoim szefem.-Potrzebuje podpisow - powiedziala i wreczyla mu dlugopis. -Co to jest? - zapytal Mitch, poslusznie gryzmolac swoje nazwisko. -Nie pytaj. Po prostu mi zaufaj. -Znalazlem blad ortograficzny w umowie Landmark Partners. -To wina komputera. -W porzadku. Zajmij sie tym. -Jak dlugo bedziesz pracowac dzis wieczorem? Mitch sprawdzal dokumenty i podpisywal je kolejno. -Nie wiem. Dlaczego pytasz? -Wygladasz na zmeczonego. Czemu nie idziesz wczesniej do domu, powiedzmy okolo dziesiatej lub dziesiatej trzydziesci, zeby odpoczac troche. Twoje oczy staja sie podobne do oczu Nathana Locke'a. -Bardzo zabawne. -Telefonowala twoja zona. -Zaraz do niej zadzwonie. Gdy skonczyl, zebrala listy i dokumenty. -Jest piata. Ja juz wychodze. Oliver Lambert czeka na ciebie w bibliotece na parterze. -Oliver Lambert! Czeka na mnie? -Otoz to. Zadzwonil jakies piec minut temu. Powiedzial, ze ma cos bardzo waznego. Mitch poprawil krawat i pospieszyl korytarzem, zbiegl po schodach na dol i spokojnym krokiem wszedl do biblioteki. Lambert, Avery i jak sie wydawalo wiekszosc pozostalych wspolnikow siedzieli wokol stolu konferencyjnego. Obecni byli takze wszyscy pracownicy: stali za wspolnikami. Puste krzeslo u szczytu stolu czekalo na niego. W pokoju panowala cisza, nastroj byl prawie uroczysty. Nikt sie nie usmiechal. Lamar stal bardzo blisko i wyraznie staral sie nie patrzec w jego strone. Avery sprawial wrazenie skrepowanego i jakby zazenowanego. Wally Hudson bawil sie koncem krawata i kiwal miarowo glowa. -Siadaj, Mitch - powiedzial powaznym tonem Lambert. - Chcemy z toba o czyms porozmawiac. Doug Turney zamknal drzwi. Mitch usiadl i szukal jakiejs chocby najmniejszej oznaki zyczliwosci. Nie znalazl zadnej. Wspolnicy obrocili krzesla w jego strone, a pracownicy otoczyli ich i spogladali ku niemu z gory. -O co chodzi? - spytal slabym glosem, patrzac bezradnie na Avery'go. Male kropelki potu pojawily sie nad jego brwiami. Serce bilo mu jak mlot pneumatyczny. Oddychal z trudem. Oliver Lambert pochylil sie nad stolem i zdjal okulary. Zmarszczyl brwi, jakby go cos zabolalo. -Wlasnie dostalismy wiadomosc z Nashville, Mitch, i chcielismy z toba o tym pomowic. Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Nadszedl historyczny moment. Pracownik wielkiej firmy Bendiniego oblal w koncu egzamin adwokacki. Spojrzal na Avery'ego i mial ochote krzyknac: "To wszystko twoja wina". Avery sciagnal brwi tak, jakby mial migrene, i umknal wzrokiem. Lambert obrzucil podejrzliwym spojrzeniem pozostalych wspolnikow i popatrzyl znow na McDeere'a. -Obawialismy sie, ze to sie moze zdarzyc, Mitch. Chcial mowic, tlumaczyc sie, ze zasluzyl na jeszcze jedna szanse, ze egzamin odbedzie sie ponownie za szesc miesiecy i ze przygotuje sie solidnie, ze nie zawiedzie ich ponownie. Poczul mocny bol nieco ponizej pasa. -Tak, prosze pana - powiedzial pokornym tonem, zgnebiony porazka. Lambert przygotowal sie do zadania ostatecznego ciosu. -Nie powinnismy wiedziec o takich rzeczach, ale ludzie z Nashville powiedzieli, ze otrzymales najwieksza liczbe punktow na egzaminie adwokackim. Gratulacje, adwokacie. Pokoj wypelnil sie smiechem i usmiechami. Wymieniano usciski dloni. Avery ruszyl w kierunku Mitcha, wycierajac sobie chusteczka czolo. Kendall Mahan postawil na stole trzy butelki szampana i zaczal strzelac korkami. Rozlano kolejke do plastikowych kieliszkow. Mitch odetchnal wreszcie i usmiechnal sie. Wypil musujacy napoj i nalano mu nastepny kieliszek. Oliver Lambert delikatnie ujal Mitcha za ramie i powiedzial: -Mitch, jestesmy z ciebie bardzo dumni. To zasluguje na mala premie. Mam tutaj czek firmy wystawiony na dwa tysiace dolarow. Wreczam ci go jako mala nagrode za to osiagniecie. Rozlegly sie okrzyki i gwizdy. -To jest oczywiscie dodatek do podstawowej podwyzki, na ktora wlasnie zapracowales. Znowu daly sie slyszec okrzyki i gwizdy. Mitch przyjal czek, ale nie spojrzal na niego. Lambert podniosl rece i poprosil o cisze. -Chcialbym tez wreczyc ci prezent w imieniu firmy. - Lamar podal mu spora paczke owinieta w brazowy papier. Lambert rozwinal ja i polozyl na stole. - Jest to plyta pamiatkowa, ktora przygotowalismy na te okazje: odlana w brazie reprodukcja stronicy firmowego papieru listowego, i umieszczono na niej nazwiska wszystkich pracownikow naszej firmy. Jak widzisz, twoje imie i nazwisko znajduja sie tu rowniez. Mitch wstal i dosc niezgrabnie przyjal nagrode. Jego twarz odzyskala naturalna barwe, poczul, ze szampan zaczyna mu smakowac. -Dziekuje - powiedzial miekko. Trzy dni pozniej w gazecie wychodzacej w Memphis podano nazwiska prawnikow, ktorzy zdali egzamin adwokacki. Abby wkleila artykul do albumu z wycinkami, a kopie wyslala rodzicom i Rayowi. Mitch odkryl mala restauracje oddalona o trzy przecznice od Gmachu Bendiniego, pomiedzy Front Street i Riverside Drive, nie opodal rzeki. Lubil ja, poniewaz mogl sie tam latwo wymknac i pracowac nad dokumentami w trakcie jedzenia. Teraz, kiedy byl pelnoprawnym pracownikiem, mogl jesc hot-dogi na lunch i fakturowac po sto piecdziesiat za godzine. W tydzien po tym, jak jego nazwisko ukazalo sie w gazecie, siedzial samotnie w glebi sali i jedzac hot-doga z chilli studiowal zestawienia grubosci jednego cala. Restauracja byla pusta. Jej wlasciciel, Grek, drzemal za kasa. Do stolika Mitcha zblizyl sie nieznajomy. Zdjal opakowanie z trzymanego w reku batonika, robiac przy tym tyle halasu, ile bylo mozliwe. Kiedy stalo sie jasne, ze go nadal nie dostrzegaja, podszedl jeszcze blizej i usiadl. Mitch spojrzal nan ponad czerwonym obrusem i polozyl dokument obok mrozonej herbaty. -Czy moge w czyms pomoc? - zapytal. Nieznajomy spojrzal na kase, na puste stoly i przebiegl wzrokiem przestrzen za jego plecami. -Pan sie nazywa McDeere, prawda? Mowil z wyraznym brooklinskim akcentem. Mitch przyjrzal mu sie uwaznie. Mial okolo czterdziestki i siwe wlosy ostrzyzone po bokach krotko, po wojskowemu, z grzywka opadajaca niemal do samych brwi. Jego trzyczesciowy granatowy garnitur wykonany byl w co najmniej dziewiecdziesieciu procentach z poliestru. Krawat stanowil tania imitacje jedwabiu. Nie byl dobrze ubrany, choc niewatpliwie dbal o swoj wyglad. Wyczuwalo sie tez, ze jest dosc zarozumialy. -Tak. A kim pan jest? - spytal Mitch. Siegnal do kieszeni i szybkim ruchem wydobyl znaczek. -Tarrance. Wayne Tarrance. Agent specjalny, FBI. Uniosl brwi i czekal na odpowiedz. -Niech pan siada - powiedzial Mitch. -Dziekuje. -Chce mnie pan zrewidowac? -Jeszcze nie. Po prostu chcialem sie z panem spotkac. Zobaczylem panskie nazwisko w gazecie i dowiedzialem sie, ze jest pan nowym czlowiekiem w firmie Bendini, Lambert i Locke. -Dlaczego mialoby to interesowac FBI? -Mamy ich pod lupa. Mitch stracil ochote na hot-doga z chilli i odsunal talerz na brzeg stolu. Dosypal cukru do swojej herbaty w wielkim plastikowym kubku. -Napije sie pan czegos? - zapytal. -Nie, dziekuje. -Dlaczego obserwujecie firme Bendiniego? Tarrance usmiechnal sie i spojrzal na Greka. -Naprawde nie moge w tej chwili powiedziec. Mamy swoje powody, ale nie przyszedlem tu po to, aby o tym mowic. Przyszedlem, zeby sie z toba spotkac i zeby cie ostrzec. -Ostrzec mnie? -Tak, ostrzec cie przed firma. -Slucham. -Trzy rzeczy. Po pierwsze, nikomu nie ufaj. Nie ma w firmie ani jednej osoby, ktora moglbys obdarzyc zaufaniem. Pamietaj o tym. Po drugie, kazde wypowiedziane przez ciebie slowo, czy to w domu, czy w biurze, czy gdziekolwiek w budynku, jest prawdopodobnie nagrywane. Moga cie sluchac nawet w twoim samochodzie. Mitch patrzyl na niego i sluchal uwaznie. Tarrance'owi najwyrazniej sprawialo to przyjemnosc. -I po trzecie? -Po trzecie, pieniadze nie rosna na drzewach. -Czy moglbys to wyjasnic? -Teraz nie moge. Mysle, ze nawiazemy ze soba bliska znajomosc. Chce, abys mi ufal, i wiem, ze musze zasluzyc na twoje zaufanie. Nie zamierzam wiec niczego przyspieszac. Nie mozemy spotykac sie w twoim ani w moim biurze, nie mozemy tez rozmawiac przez telefon. Wobec tego od czasu do czasu bede cie jakos odnajdywac. Ty natomiast pamietaj o tych trzech rzeczach i badz ostrozny. Tarrance wstal i siegnal po portfel. -Tu jest moja wizytowka. Moj numer domowy znajduje sie na odwrocie. Korzystaj tylko z telefonow publicznych. Mitch przyjrzal sie wizytowce. -Czemu mialbym dzwonic do ciebie? -Jeszcze przez jakis czas nie bedziesz odczuwal takiej potrzeby. Ale zatrzymaj moja wizytowke. Mitch wlozyl wizytowke do kieszonki koszuli. -Jeszcze jedno - powiedzial Tarrance. - Widzielismy cie na pogrzebach Hodge'a i Kozinskiego. To smutne, naprawde smutne. Ich smierc nie byla przypadkowa. Spojrzal na Mitcha, trzymajac obie rece w kieszeniach, i usmiechnal sie. -Nie rozumiem. Tarrance skierowal sie w strone wyjscia. -Zadzwon do mnie kiedys, ale badz ostrozny. Pamietaj, oni podsluchuja. Pare minut po czwartej zatrabil klakson i Dutch zerwal sie na rowne nogi. Przeklinajac podszedl do samochodu. -Do cholery, Mitch. Jest czwarta. Co ty tu robisz? -Przepraszam, Dutch. Nie moglem spac. Ciezka noc. Furtka sie otworzyla. Do siodmej trzydziesci zasypal Nine taka iloscia roboty, by nie miala szans uporac sie z nia przed uplywem dwoch dni. Kiedy nie mogla oderwac nosa od monitora, mniej sie wtracala do nie swoich spraw. Mitch postawil sobie teraz nowy cel - bedzie pierwszym pracownikiem zaslugujacym na druga sekretarke. O osmej zjawil sie w biurze Lamara. Jeszcze go nie bylo. Postanowil, ze poczeka na niego. Poprawial kontrakt, pil kawe, a sekretarce Lamara powiedzial, zeby zajela sie swoimi sprawami. Lamar przyszedl o osmej pietnascie. -Musimy porozmawiac - oznajmil Mitch i zamknal drzwi. Jezeli Tarrance mowil prawde, pomyslal, biuro bylo na podsluchu i rozmowa zostanie nagrana. Nie byl pewien, komu wierzyc. -Wyglada na to, ze to cos powaznego - powiedzial Lamar. -Czy slyszales cos o facecie, ktory nazywa sie Tarrance, Wayne Tarrance? -Nie. -FBI. Lamar przymknal oczy. -FBI - wymamrotal. -Wlasnie. Mial znaczek i wszystko. -Gdzie go spotkales? -Znalazl mnie w restauracji Lansky'ego na Union. Wiedzial, kim jestem, a takze to, ze zostalem niedawno zatrudniony. Powiedzial, iz wie wszystko o firmie. Obserwuja nas niezwykle uwaznie. -Mowiles o tym Avery'emu? -Nie. Nikomu oprocz ciebie. Nie bardzo wiem, co robic. Lamar podniosl sluchawke. -Musimy zawiadomic Avery'ego. Mysle, ze cos takiego zdarzylo sie juz wczesniej. -Co sie dzieje, Lamar? Lamar polaczyl sie z sekretarka Avery'ego i powiedzial, ze ma pilna sprawe. Po paru minutach uslyszal w sluchawce znajomy glos. -Mamy maly problem, Avery. Agent FBI kontaktowal sie wczoraj z Mitchem. Mitch jest u mnie w biurze. Lamar sluchal przez chwile uwaznie, potem powiedzial do Mitcha: -Mam zaczekac. Powiedzial, ze zadzwoni do Lamberta. -Odnosze wrazenie, ze to cos powaznego. -Tak, ale sie nie martw. Wszystko wyjasnimy. To sie juz zdarzalo. Lamar przycisnal sluchawke do ucha i wysluchal instrukcji. -Mamy byc w biurze Lamberta za dziesiec minut. Avery, Royce McKnight, Oliver Lambert, Harold O'Kane i Nathan Locke czekali na nich. Stali zdenerwowani wokol malego stolu konferencyjnego, ale kiedy Mitch wszedl do pokoju, starali sie sprawiac wrazenie spokojnych. -Siadaj - powiedzial Nathan Locke i usmiechnal sie sztucznie. - Chcemy, abys nam wszystko opowiedzial. -Co to jest? - zapytal Mitch wskazujac na magnetofon ustawiony posrodku stolu. -Nie chcemy, by cokolwiek nam umknelo - wyjasnil Locke i wskazal na puste krzeslo. Mitch usiadl i spogladal ponad stolem na Czarne Oczy. Avery usiadl pomiedzy nimi. Nikt nie powiedzial nawet slowa. -W porzadku. Poszedlem wczoraj na lunch do restauracji Lansky'ego na Union. Ten facet wszedl do srodka i dosiadl sie do mojego stolika. Wiedzial, jak sie nazywam. Pokazal mi odznake i przedstawil sie jako agent specjalny FBI, Wayne Tarrance. Oswiadczyl, ze chcial sie ze mna spotkac, poniewaz powinnismy sie poznac nawzajem. Powiedzial, ze obserwuja dokladnie firme i ostrzegl mnie, abym nikomu nie ufal. Spytalem dlaczego, a on odparl, ze nie ma teraz czasu, by mi tlumaczyc, ale zrobi to pozniej. Nie wiedzialem, co odpowiedziec, wiec po prostu sluchalem. Dodal jeszcze, ze skontaktuje sie ze mna za jakis czas. Kiedy juz zbieral sie do wyjscia, powiedzial, iz widzial mnie na pogrzebach. Powiedzial, ze smierc Kozinskiego i Hodge'a to nie byly wypadki. Potem wyszedl. Cala rozmowa trwala nie dluzej niz piec minut. Czarne Oczy przenikaly Mitcha na wskros i chlonely kazde slowo. -Czy widziales juz kiedys tego czlowieka? -Nigdy. -Komu o tym mowiles? -Tylko Lamarowi. Powiedzialem mu dzis rano, gdy tylko przyszedl. -Swojej zonie? -Nie. -Czy zostawil ci numer, pod ktory moglbys zadzwonic? -Nie. -Chce znac kazde slowo, jakie tamten powiedzial - zazadal Locke. -Powiedzialem wszystko, co pamietam. Nie jestem w stanie powtorzyc rozmowy doslownie. -Czy jestes pewien? -Niech mi sie pan pozwoli zastanowic - pare rzeczy Mitch chcial zachowac dla siebie. Spojrzal na Czarne Oczy i zrozumial, ze Locke podejrzewa go o cos wiecej. -A wiec od poczatku. Powiedzial, ze widzial moje nazwisko w gazecie i ze wie, iz jestem tu nowym czlowiekiem. To tyle. Nie mam nic wiecej do dodania. To byla bardzo krotka rozmowa. -Staraj sie przypomniec sobie wszystko - nalegal Locke. -Zapytalem, czy chce troche mojej herbaty. Odmowil. Magnetofon wylaczono, a wspolnicy sprawiali wrazenie nieco odprezonych. Locke podszedl do okna. -Mitch, mamy klopoty zarowno z FBI, jak i z IRS. To trwa juz od wielu lat. Niektorzy z naszych klientow to grube ryby - autentyczni bogacze robiacy miliony, wydajacy miliony, ktorzy licza na to, ze nie beda placic podatkow lub tylko bardzo niewielkie. Dostajemy od nich tysiace dolarow za to, ze dzieki nam moga uniknac opodatkowania w sposob legalny. Mamy opinie agresywnych i nie cofamy sie przed podejmowaniem ryzyka, jesli klienci sobie tego zycza. Mowimy o bardzo sprytnych i doswiadczonych biznesmenach, wiedzacych, co to ryzyko. Placa hojnie za nasza pomyslowosc. Pewne ulgi i zwolnienia podatkowe, ktore im zapewnilismy, sa kwestionowane przez IRS. Przez ostatnie dwadziescia lat ciagle walczymy z nimi w sadach. Nie lubia nas, a my nie lubimy ich. Niektorzy z naszych klientow nie odznaczaja sie wysokim poziomem etycznym i sa stale sledzeni i nekani przez FBI. Od trzech lat FBI neka takze i nas. Tarrance to nowicjusz, ktory chce sie wybic. Jest tu dopiero niecaly rok, a juz stal sie zadra. Masz z nim wiecej nie rozmawiac. To co powiedziales mu wczoraj, zostalo prawdopodobnie nagrane. Jest niebezpieczny, niezwykle niebezpieczny. Nie gra uczciwie, wkrotce zreszta sam sie przekonasz, ze wiekszosc fedow nie gra uczciwie. -Ilu waszych klientow udalo im sie zlapac? -Ani jednego. Wygralismy w sadzie nasza sprawe z IRS. -A co z Kozinskim i Hodge'em? -Dobre pytanie - odparl Oliver Lambert. - Nie wiemy, co sie stalo. Poczatkowo wygladalo to na wypadek, ale teraz nie jestesmy juz tego pewni. Na pokladzie wraz z nimi znajdowal sie mieszkaniec wyspy. Byl kapitanem statku i instruktorem nurkowania. Miejscowe wladze podejrzewaja, ze byl rowniez czlonkiem szajki handlarzy narkotykow z Jamajki i jest mozliwe, ze spowodowano eksplozje chcac wlasnie jego zlikwidowac. Oczywiscie zginal. -Mysle, ze nigdy sie nie dowiemy, jak bylo naprawde - dodal Royce McKnight. -Tamtejsza policja nie jest zbyt sprawna ani dociekliwa. Otoczymy rodziny opieka, a z tego, co nam wiadomo, byl to wypadek. Szczerze mowiac, nie bardzo wiemy, jak sobie z tym poradzic. -Pamietaj, nikomu ani slowa o tej sprawie - nakazal Locke. - Trzymaj sie z dala od Tarrance'a i jezeli znow sie z toba skontaktuje, zawiadom nas natychmiast. Rozumiesz? -Tak, prosze pana. -Nie mow nawet swojej zonie - powiedzial Avery. Mitch skinal glowa. Lambert znow przybral mine dobrego dziadka. Usmiechnal sie i przetarl okulary. -Mitch, wiem, ze jest to przerazajace, ale przywyklismy do tego. Zajmiemy sie tym, zaufaj nam. Nie boimy sie Tarrance'a, FBI, IRS czy kogokolwiek innego, poniewaz nigdy nie zrobilismy nic zlego. Antoni Bendini zbudowal te firme ciezka praca, talentem i bedac zawsze wierny niepodwazalnym zasadom etyki. Nam takze wpoil te zasady. Nasi klienci to nie zawsze swieci, ale prawnik nie moze narzucic klientowi moralnosci. Nie chcemy, bys sie martwil tamtymi sprawami. Trzymaj sie z daleka od tego faceta - jest bardzo, bardzo niebezpieczny. Jezeli cos wyciagnie od ciebie, stanie sie jeszcze bardziej natarczywy i nie da ci spokoju. Locke wycelowal w Mitcha zagiety palec. -Ewentualne kontakty z Tarrance'em bylyby zagrozeniem dla twej przyszlosci w firmie. -Rozumiem - powiedzial Mitch. -Rozumie - wtracil defensywnym tonem Avery. -To wszystko, co mielismy ci do powiedzenia, Mitch - zakonczyl Lambert. - Badz rozsadny. Mitch i Lamar wyszli i ruszyli w strone najblizszych schodow. -Idziemy do DeVashera - powiedzial Locke do Lamberta. Nie minelo wiecej niz dwie minuty, a obaj glowni wspolnicy siedzieli juz przy zagraconym biurku szefa ochrony. -Sluchales? - zapytal Locke. -Oczywiscie, Nat. Slyszelismy kazde slowo, ktore powiedzial ten chlopiec. Rozegrales to naprawde znakomicie. Mysle, ze sie boi i bedzie unikal Tarrance'a. -Co z Lazarovem? -Musze mu powiedziec. On jest szefem. Nie mozemy udawac, ze to sie nie zdarzylo. -Co oni zrobia? -Nic powaznego. Bedziemy obserwowac chlopca przez dwadziescia cztery godziny na dobe. I bedziemy czekac. Nie mozemy zrobic zadnego kroku. To Tarrance sprobuje dzialac. Odnajdzie go znowu, a wtedy i my tam bedziemy. Staraj sie trzymac go w budynku tak dlugo, jak sie da. Jezeli mozesz, informuj nas, kiedy wychodzi. Naprawde nie wydaje mi sie, zeby to bylo cos powaznego. -Dlaczego wybrali McDeere'a? -Prawdopodobnie nowa strategia. Kozinski i Hodge kontaktowali sie z nimi, jak wiesz. Moze powiedzieli wiecej, niz nam wiadomo. Prawdopodobnie tamci doszli do wniosku, ze z McDeere'em pojdzie im najlatwiej, poniewaz trafil tu prosto z uczelni. Nowicjusz pelen idealizmu i zasad etycznych. Jak nasz przyjaciel Ollie. To bylo dobre, Ollie, naprawde dobre. -Zamknij sie, DeVasher. DeVasher przestal sie usmiechac i zagryzl wargi. Nie odpowiedzial. Spojrzal na Locke'a. -Wiesz, jaki bedzie nastepny krok, prawda? Jezeli Tarrance zacznie naciskac, ten idiota Lazarov zadzwoni do mnie ktoregos dnia i kaze go usunac. Uciszyc go. Zamknac w beczce i utopic w zatoce. A kiedy sie to stanie, wy wszyscy, czcigodni panowie, bedziecie musieli przejsc na wczesniejsza emeryture i opuscic kraj. -Lazarov nie wyda rozkazu, zeby zlikwidowac agenta. Nie odwazy sie. -Tak, byloby to glupie posuniecie, ale Lazarov jest glupcem. Jest bardzo zaniepokojony tutejsza sytuacja. Czesto dzwoni i zadaje najprzerozniejsze pytania. A ja mu daje najprzerozniejsze odpowiedzi. Czasami slucha, czasami wrzeszczy. Nieraz mowi, ze bedzie rozmawiac z gora. Ale jezeli powie, ze mamy sie pozbyc Tarrance'a, to pozbedziemy sie Tarrance'a. -Niedobrze mi sie robi od tego - stwierdzil Lambert. -W porzadku, Ollie, pozwol jednemu ze swoich malych obijajacych sie adwokatow zaprzyjaznic sie z Tarrance'em i mowic. Wtedy bedziesz mial pieklo i bedzie to znacznie gorsze od tego, co obecnie czujesz. A teraz proponuje wam, chlopcy, byscie przydusili McDeere'a taka iloscia roboty, zeby nie mial czasu zastanawiac sie nad rewelacjami Tarrance'a. -Moj Boze, DeVasher, on pracuje dwadziescia godzin dziennie. Zaczal jak burza i dotad nie przystopowal. -Miejcie go po prostu na oku. Powiedz Lamarowi Quinowi, zeby postaral sie blizej z nim zaprzyjaznic. Moze McDeere, jesli cos mu zacznie chodzic po glowie, zwierzy sie tamtemu. -Dobry pomysl - mruknal Locke. Spojrzal na Lamberta. - Porozmawiajmy z Quinem. -Zastanowcie sie, chlopcy - powiedzial DeVasher. - McDeere jest na razie przestraszony. Nie wykona zadnego ruchu. Jezeli Tarrance skontaktuje sie z nim ponownie, zrobi to, co zrobil dzisiaj. Pobiegnie prosto do Lamara Quina. Pokazal nam, komu ufa. -Czy powiedzial o tym swojej zonie wczorajszej nocy? -Sprawdzamy teraz kasety. Zajmie to okolo godziny. Mamy tyle cholernych podsluchow w tym miescie, ze az szesc komputerow musi pracowac, bysmy mogli znalezc cokolwiek. Mitch wygladal przez okno w biurze Lamara. Mowil niewiele i bardzo starannie dobieral slowa. Przypuscmy, ze Tarrance mial racje. Przypuscmy, ze wszystko bylo nagrywane. -Czy czujesz sie lepiej? - zapytal Lamar. -Mysle, ze tak. To sie trzyma kupy. -Tak jak powiedzial Locke, to sie zdarzalo juz wczesniej. -Kto to byl? Kogo nagabywali wczesniej? -Nie pamietam. Wydaje mi sie, ze to bylo trzy albo cztery lata temu. -Ale nie pamietasz, o kogo chodzilo? -Nie. Dlaczego to takie istotne? -Po prostu chcialbym wiedziec. Nie rozumiem, czemu wybrali ze wszystkich czterdziestu prawnikow mnie, nowego czlowieka, faceta, ktory najmniej wie o firmie i jej klientach. Dlaczego wybrali wlasnie mnie? -Nie wiem, Mitch. Sluchaj, czemu nie zrobisz tak, jak sugeruje Locke? Postaraj sie o tym zapomniec i trzymaj sie z daleka od tego faceta, Tarrance'a. Nie musisz z nim rozmawiac, dopoki nie ma nakazu. Jezeli pokaze sie znowu, powiedz mu, zeby splywal. Jest niebezpieczny. -Tak, mysle, ze masz racje. - Mitch zmusil sie do usmiechu i ruszyl w kierunku drzwi. - Zaproszenie na jutrzejszy obiad nadal aktualne? -Oczywiscie. Kay chce przyrzadzic steki na grillu; bedziemy jesc obok basenu. Umowmy sie na pozniejsza godzine, powiedzmy, na siodma trzydziesci. -No to do zobaczenia. ROZDZIAL 12 Straznik wywolal jego nazwisko, zrewidowal go i wprowadzil do duzego pomieszczenia, gdzie rzad malych kabin zajmowali odwiedzajacy, rozmawiajac i szepczac przez grube metalowe kraty.-Numer czternascie - powiedzial straznik. Mitch podszedl do kabiny i usiadl. Po uplywie minuty pojawil sie Ray i zajal miejsce pomiedzy dwoma waskimi scianami po drugiej stronie kraty. Gdyby nie blizna na czole Raya i pare zmarszczek wokol jego oczu, wygladaliby na blizniakow. Kazdy z nich liczyl ponad szesc stop wzrostu, a wazyl okolo stu osiemdziesieciu funtow, obaj mieli jasnokasztanowate wlosy, nieduze niebieskie oczy, szerokie kosci policzkowe i mocno rozwiniete podbrodki. Mowiono im wielokrotnie, ze w ich zylach plynie indianska krew, a ciemna karnacja ich przodkow zanikla po latach pracy w kopalniach. Mitch nie byl w Brushy Mountain od trzech lat. Od trzech lat i trzech miesiecy. Pisali do siebie regularnie, dwa razy w miesiacu, juz od osmiu lat. -Jak tam twoj francuski? - zapytal w koncu Mitch. Wyniki, jakie uzyskal Ray na egzaminach w armii, potwierdzily jego zdumiewajace zdolnosci do jezykow. Przez dwa lata sluzyl jako tlumacz z wietnamskiego. W czasie szesciomiesiecznego pobytu w Niemczech opanowal znakomicie niemiecki. Hiszpanski zajal mu cztery lata, ale uczyl sie go ze slownika w bibliotece wieziennej. Francuski to byl jego ostatni pomysl. -Mysle, ze mowie plynnie - odpowiedzial Ray - troche trudno to tutaj sprawdzic. Nie mam wiele okazji, by cwiczyc go praktycznie - tu oczywiscie nie ucza francuskiego. Jest to z pewnoscia najpiekniejszy ze wszystkich jezykow. -Czy jest latwy? -Nie tak latwy jak niemiecki. Oczywiscie mnie latwiej bylo sie nauczyc niemieckiego rowniez dlatego, ze mieszkalem w kraju, gdzie wszyscy uzywali tego jezyka. Czy wiedziales, ze nasze slownictwo wywodzi sie w piecdziesieciu procentach z niemieckiego, poprzez staroangielski? -Nie, nie wiedzialem. -To prawda. Angielski i niemiecki to kuzyni w pierwszej linii. -Co dalej? -Prawdopodobnie wloski. To jezyk romanski, tak jak francuski, hiszpanski i portugalski. Moze rosyjski. Moze grecki. Czytalem niedawno o greckich wyspach. Mam zamiar tam wkrotce pojechac. Mitch usmiechnal sie. Rayowi zostalo co najmniej siedem lat do odsiedzenia. -Myslisz, ze zartuje, prawda? - zapytal brat. - Wynosze sie stad, Mitchell, i to niedlugo. -Jaki masz plan? -Nie moge powiedziec. Ale pracuje nad nim. -Nie rob tego, Ray. -Bede potrzebowal pewnej pomocy z zewnatrz i troche pieniedzy, zeby wymknac sie z kraju. Tysiac powinien wystarczyc. Czy mozesz tyle zorganizowac? Nie bedziesz w to zamieszany. -Nie podsluchuja nas? -Czasami. -Mowmy o czyms innym. -Jasne. Jak sie ma Abby? -Znakomicie. -Gdzie jest? -W tej chwili w kosciele. Chciala przyjechac, ale powiedzialem jej, ze nie pozwoliliby jej sie z toba widziec. -Chcialbym ja zobaczyc. Z twoich listow wynika, ze powodzi sie wam naprawde dobrze. Nowy dom, samochody. Jestem z ciebie bardzo dumny. Jestes pierwszym McDeere'em od dwoch pokolen, ktory sie czegos dorobil. -Nasi rodzice byli porzadnymi ludzmi, Ray. Nie mieli odpowiedniej okazji, mieli za to niestety pecha. Ray usmiechnal sie i popatrzyl gdzies w przestrzen. -Tak, pewnie tak. Rozmawiales z mama? -Nie, ostatnio nie. -Wciaz jest na Florydzie? -Tak sadze. Umilkli obaj i wbili wzrok w ziemie. Mysleli o swojej matce. Wspominali szczesliwsze czasy, gdy byli jeszcze mali i gdy zyl ich ojciec. Po jego smierci nigdy nie przyszla juz w pelni do siebie, a potem, gdy zginal Rusty, ciotki i wujkowie umiescili ja w zakladzie dla nerwowo chorych. Ray przesunal palcem wzdluz metalowego preta kraty. -Mowmy o czyms innym. Mitch przytaknal skinieniem glowy. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale wszystko dotyczylo przeszlosci. Oprocz przeszlosci nic ich nie laczylo, lepiej bylo jednak do niej nie wracac. -Wspomniales, ze pewien facet, ktory siedzial kiedys z toba w jednej celi, jest teraz prywatnym detektywem w Memphis. -Eddie Lomax. Byl glina w Memphis przez dziewiec lat, dopoki nie zostal skazany za gwalt. -Gwalt? -Tak. Nie mial tu lekko. Tutaj niezbyt lubia gwalcicieli. Gliniarzy nienawidza. Zabiliby go, gdybym sie nie wtracil. Od trzech lat jest juz na wolnosci. Pisze do mnie przez caly czas. Zajmuje sie glownie rozwodami. -Czy jest w ksiazce telefonicznej? -969-3838. Po co ci on? -Mam prawnika, ktorego zdradza zona, ale nie moze jej przylapac. Czy ten facet jest dobry? -Bardzo dobry, sam tez tak uwaza. Zarobil juz troche pieniedzy. -Moge mu ufac? -Zartujesz? Powiedz mu, ze jestes moim bratem, a bedzie zabijac dla ciebie. To on ma mi pomoc wydostac sie stad, tylko jeszcze o tym nie wie. Moglbys mu o tym wspomniec. -Chcialbym, abys przestal o tym mowic. Za plecami Mitcha stanal straznik. -Trzy minuty - powiedzial. -Co chcialbys, zebym ci przyslal? - zapytal Mitch. -Cos naprawde specjalnego, jezeli nie sprawi ci to klopotu. -Wszystko, co zechcesz. -Idz do ksiegarni i kup mi jeden z tych kasetowych kursow: "Jak nauczyc sie mowic po grecku w dwadziescia cztery godziny". To i jeszcze slownik grecko-angielski. Bylbym ci wdzieczny. -Przysle ci w nastepnym tygodniu. -A gdyby tak jeszcze wloski? -Nie ma sprawy. -Nie moge sie zdecydowac, czy jechac na Sycylie czy do Grecji. Jestem naprawde rozdarty wewnetrznie. Spytalem o to pastora wieziennego, ale nie potrafil mi pomoc. Mysle, ze pojde do naczelnika wiezienia. Co o tym sadzisz? Mitch zasmial sie cicho i potrzasnal glowa. -Dlaczego nie pojedziesz do Australii? -Swietny pomysl. Przeslij mi pare tasm do nauki australijskiego i slownik. Obaj usmiechneli sie, potem spowaznieli. Uwaznie przygladali sie sobie wzajemnie i czekali na straznika, ktory mial przerwac wizyte. Mitch patrzyl na blizne na czole brata. Te niezliczone bary i niezliczone bojki. To sie musialo tak skonczyc. Zabojstwem. Samoobrona, jak to okreslil Ray. Byl taki okres, gdy Mitch chcial przeklac brata za jego glupote, ale to juz minelo. Z czasem gniew zdazyl ostygnac. Teraz mial ochote go objac, zabrac do domu i pomoc w znalezieniu pracy. -Nie wspolczuj mi - powiedzial Ray. -Abby chce do ciebie napisac. -To byloby mile. Z trudem ja sobie przypominam. Pamietam ja jako mala dziewczynke w Danesboro, krecaca sie wokol banku swojego tatusia na Main Street. Powiedz jej, aby przyslala mi zdjecie. Chcialbym tez miec zdjecie twojego domu. Jestes pierwszym od stu lat McDeere'em, ktory ma wlasna nieruchomosc. -Musze isc. -Zrob jeszcze cos dla mnie. Mysle, ze powinienes odnalezc mame, po prostu, zeby sie upewnic, ze zyje. Teraz, kiedy masz juz studia za soba, mysle, ze byloby milo, gdybyscie sie zblizyli. -Zastanowie sie nad tym. -Zastanow sie glebiej, zgoda? -Zgoda. Zobacze sie z toba za jakis miesiac. DeVasher zaciagnal sie roi-tanem i wypuscil klab dymu w kierunku klimatyzatora. -Znalezlismy Raya McDeere'a - obwiescil z duma. -Gdzie? - zapytal Ollie. -Wiezienie stanowe w Brushy Mountain. Oskarzony o morderstwo drugiego stopnia w Nashville osiem lat temu i skazany na pietnascie lat bez zwolnienia warunkowego. Raymond McDeere. Trzydziesci jeden lat. Bez rodziny. Sluzyl trzy lata w armii. Zwolniony dyscyplinarnie. Prawdziwy pechowiec. -Jak go znalezliscie? -Odwiedzil go wczoraj mlodszy braciszek. Pojechalismy za nim. Nadzor przez dwadziescia cztery godziny na dobe, pamietasz. -Jego wyrok znajduje sie w oficjalnych kartotekach. Powinniscie byli znalezc go wczesniej. -Znalezlibysmy, Ollie, gdyby to bylo istotne. Ale nie jest. Robimy to, co do nas nalezy. -Pietnascie lat, tak? Kogo zabil? -Banalna historia. Gromada pijanych mezczyzn bije sie w barze o kobiete. Nikt nie mial zadnej broni, fakt. Z zeznan policji i sekcji zwlok wynikalo, ze uderzyl swoja ofiare dwa razy piescia w glowe i roztrzaskal jej czaszke. -Dlaczego zwolnienie dyscyplinarne? -Wyjatkowa niesubordynacja. Poza tym pobicie przelozonego. Nie wiem, jak udalo mu sie uniknac sadu wojennego. Wyglada na to, ze ma paskudny charakter. -Masz racje, to niewazne. Czegoscie sie jeszcze dowiedzieli? -Niewiele. Ten dom jest na podsluchu, prawda? Nie wspomnial swojej zonie o Tarransie. Prawde mowiac, sluchamy tego dzieciaka dwadziescia cztery godziny na dobe i jak dotad nie wspomnial o Tarransie nikomu. Ollie usmiechnal sie i kiwnal glowa z aprobata. Byl dumny z McDeere'a. Co za prawnik! -A co z seksem? -Wszystko, co mozemy robic, to sluchac. Ale sluchamy naprawde z bliska i nie wydaje mi sie, aby do czegos doszlo w ciagu ostatnich dwoch tygodni. Oczywiscie siedzi tutaj po szesnascie godzin na dobe i odrabia swoja codzienna dzialke zgodnie z tym, coscie mu wbili do glowy. Mam wrazenie, ze ona zaczyna sie tym meczyc. Mozliwe, ze to zwyczajny syndrom zony nowicjusza. Dzwoni duzo do swojej matki - na jej koszt, aby on sie nie dowiedzial. Powiedziala swojej mamie, ze chlopak sie zmienia i tak dalej. Obawia sie, ze on sie sam zabija, pracujac tak ciezko. Tylko tyle slyszymy. Tak wiec nie mam zadnych obrazkow, Ollie, i jest mi przykro, bo wiem, jak bardzo je lubisz. Jesli tylko nadarzy sie okazja, dostarczymy ci pare. Lambert utkwil wzrok w scianie, ale nic nie powiedzial. -Sluchaj, Ollie, mysle, ze powinnismy wyslac tego dzieciaka na Grand Cayman z Averym w interesach. Zobacz, czy uda ci sie to zorganizowac. -Nie ma sprawy. Moge spytac dlaczego? -Nie teraz. Dowiesz sie pozniej. Budynek polozony byl w tanszej czesci centrum - kilka przecznic dzielilo go od nowoczesnych wiez ze stali i szkla, upakowanych tak blisko jedna drugiej, jakby w Memphis brakowalo ziemi. Wywieszka na drzwiach wejsciowych zapraszala na drugie pietro, gdzie miescilo sie biuro prywatnego detektywa, Eddiego Lomaxa. Przyjecia tylko w uzgodnionych wczesniej terminach. Tekst reklamowy na drzwiach do biura prezentowal niezwykle bogaty wachlarz uslug - firma zajmowala sie miedzy innymi sprawami rozwodow, wypadkow, zaginiec osob bliskich, a takze inwigilacja. Reklama w ksiazce telefonicznej wspominala tez o ekspertyzie policyjnej, ale na tym bynajmniej nie konczyla sie lista ofert. Obejmowala ona takze zakladanie podsluchu, ochrone osobista - w tym ochrone dzieci - fotografowanie, analize glosu, lokalizacje aktywow, sprawy roszczen z tytulu ubezpieczenia, oraz wywiady przed zawarciem malzenstwa. Zabezpieczony, ubezpieczony, uprawniony i dostepny przez dwadziescia cztery godziny na dobe, zawsze dzialajacy zgodnie z zasadami etyki, niezawodny, dyskretny, precyzyjny Eddie Lomax. Liczba proponowanych uslug zrobila na Mitchu wrazenie. Na spotkanie wyznaczone na piata po poludniu przyszedl o pare minut za wczesnie. Zgrabna platynowa blondynka ubrana w obcisla skorzana spodnice i dopasowane czarne buty zapytala o jego nazwisko i wskazala mu pomaranczowe plastikowe krzeslo obok okna. Eddie bedzie wolny za minute. Mitch obejrzal krzeslo, a poniewaz zauwazyl gruba warstwe kurzu i pare tlustych plam, podziekowal, tlumaczac sie, ze bola go plecy. Tammy wzruszyla ramionami i powrocila do zucia gumy i przepisywania jakiegos dokumentu. Mitch zastanawial sie, czy byl to wywiad przedmalzenski, czy raport przedstawiajacy wyniki inwigilacji, czy tez moze plan jakiejs sprytnej akcji, ktora Lomax zamierzal podjac w obronie ktoregos ze swoich klientow. W popielniczce na jej biurku pietrzyl sie stos niedopalkow z wyraznymi sladami rozowej szminki. Piszac przez chwile tylko lewa reka, prawa szybkim, precyzyjnym ruchem wyjela z paczki nastepnego papierosa i wlozyla go miedzy lepkie wargi, po czym, teraz przez moment piszac prawa reka, lewa nacisnela zapalniczke. Plomyk wystrzelil w gore i objal koniuszek bardzo cienkiego i nieprawdopodobnie dlugiego papierosa. Kiedy zgasl, odruchowo zacisnela wargi wokol filtra i zaciagnela sie gleboko. Litery zamienialy sie w slowa, slowa w zdania, zdania w paragrafy, ona tymczasem lapczywie wypelniala pluca dymem i w koncu, gdy papieros stal sie calowym niedopalkiem, wyjela go z ust dwoma lsniacymi, czerwonymi paznokciami i odkaszlnela glosno. Dym plynal falami ku poplamionemu sufitowi, psul utworzony poprzednio oblok i krazyl wokol lampy. Kaszlala dosc dlugo i od tego suchego, gwaltownego kaszlu poczerwieniala jej twarz, a biust podskakiwal rytmicznie. Chwycila stojaca przy maszynie filizanke i wypila lapczywie jej zawartosc, a potem wlozyla do ust kolejnego papierosa i znowu zaciagnela sie dymem. Po dwoch minutach Mitch zaczal sie obawiac, ze ulegnie zaczadzeniu. Dostrzegl niewielki otwor w szybie okiennej, ktorej z jakiegos powodu pajaki nie osnuly pajeczyna. Podszedl blizej do okna, przysunal twarz do postrzepionych, pokrytych kurzem firanek i probowal oddychac, starajac sie miec usta blisko owego otworu. Poczul mdlosci. Kaszel dochodzacy od strony biurka zaczal sie nasilac. Probowal otworzyc okno, ale uniemozliwiala to gruba warstwa zaschnietej farby. Wlasnie wtedy, gdy zaczelo mu sie krecic w glowie, stukot maszyny ucichl i dziewczyna zgasila papierosa. -Prawnik? Mitch odwrocil sie od okna i spojrzal na sekretarke. Siedziala teraz na stole, zalozywszy noge na noge, z czarna spodnica podciagnieta wysoko nad kolana. Saczyla pepsi. -Tak. -Z duzej firmy? -Zgadza sie. -Tak myslalam. Poznalam po garniturze, po oryginalnej koszuli i jedwabnym, stonowanym krawacie. Zawsze odrozniam prawnikow z duzych firm od plotek krecacych sie po Sadzie Miejskim. Dym sie przerzedzil i Mitch poczul sie lepiej. Patrzyl na jej nogi, ktorych w tej pozycji nie mozna bylo nie podziwiac. Ona przygladala sie jego butom. -Podoba ci sie ten garnitur, co? - zapytal. -Jest drogi, to widac. Tak samo krawat. Nie mam pewnosci co do butow i koszuli. Mitch przypatrywal sie jej skorzanym butom, spodnicy i ciasnemu sweterkowi opinajacemu jedrne piersi i zastanawial sie, co milego moglby jeszcze powiedziec. To taksujace ja od stop do glow spojrzenie sprawialo jej wyraznie przyjemnosc. Znowu saczyla pepsi. Kiedy ugasila pragnienie, skinela glowa w strone drzwi Eddiego i powiedziala: -Mozesz tam teraz wejsc. Eddie czeka. Detektyw rozmawial przez telefon. Staral sie uspokoic jakiegos biednego, starszego mezczyzne, ktorego syn, jak sie okazalo, byl homoseksualista. Bardzo aktywnym homoseksualista. Wskazal na drewniane krzeslo i Mitch usiadl. Zauwazyl dwa okna, oba szeroko otwarte, i odetchnal z ulga. Eddie wygladal na zdegustowanego i przykryl reka sluchawke. -On placze - szepnal do Mitcha, ktory usmiechnal sie grzecznie, jakby go to rozbawilo. Detektyw mial na nogach buty ze skory jaszczurki z wydluzonymi noskami, ubrany byl w dzinsy Levi Strausa i dobrze wykrochmalona, brzoskwiniowa koszule, rozpieta na pokrytej czarnymi, gestymi wlosami klatce piersiowej. Na szyi nosil dwa ciezkie zlote lancuchy, jeden z turkusowym wisiorkiem. Byl prawdopodobnie fanem Toma Jonesa, Humperdincka czy tez jednego z tych piosenkarzy o bujnych wlosach, czarnych oczach, z bokobrodami i mocnymi podbrodkami. -Mam zdjecia - powiedzial i odsunal sluchawke od ucha, kiedy stary mezczyzna zaczal cos wykrzykiwac. Wyciagnal z kartoteki piec zdjec formatu dziesiec na osiem i przesunal je w poprzek stolu w kierunku Mitcha. Tak, bez watpienia ci mezczyzni byli homoseksualistami. Ulokowali sie na jakiejs jakby scenie, w pomieszczeniu wygladajacym na klub homoseksualistow. Eddie usmiechnal sie do niego z duma. Mitch odlozyl fotografie na biurko i zapatrzyl sie w okno. Byly dobrej jakosci, w kolorze. Ktokolwiek je zrobil, musial znalezc sie na terenie klubu. Mitch pomyslal o wyroku za gwalt. Glina posadzony za gwalt. Eddie odlozyl sluchawke. -A wiec ty jestes Mitchell McDeere. Milo mi cie poznac. Uscisneli sobie rece nad biurkiem. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - powiedzial Mitch. - Widzialem Raya w niedziele. -Mam takie dziwne wrazenie, ze cie znam od lat. Wygladasz dokladnie jak on. Mowil mi, ze jestescie bardzo podobni do siebie. Powiedzial mi wszystko o tobie. Przypuszczam, ze mowil ci tez o mnie. Policyjna przeszlosc. Gwalt. Odsiadka. Czy powiedzial ci, ze wszystko bylo ukartowane? Ze dziewczyna miala siedemnascie lat, wygladala na dwadziescia piec i ze zostalem wrobiony? -Wspomnial o tym. Ray nie mowi wiele. Znasz go. -To twardy facet. Zawdzieczam mu zycie, doslownie. Prawie mnie zabili w wiezieniu, kiedy sie dowiedzieli, ze jestem glina. On sie wtracil i nawet czarnuchy sie odczepily. Moglby kogos uszkodzic, gdyby zechcial. -Poza nim nie mam zadnej rodziny. -Tak, wiem. Jesli siedzisz z facetem przez lata w komorce o wymiarach osiem na dwanascie, to dowiadujesz sie o nim wszystkiego. Mowil o tobie godzinami. Kiedy wyszedlem, myslales o studiach prawniczych. -Skonczylem je w lipcu tego roku i zaczalem pracowac w firmie Bendini, Lambert i Locke. -Nigdy o nich nie slyszalem. -To firma na Front Street zajmujaca sie podatkami i spolkami. -Wykonuje sporo brudnej roboty dotyczacej rozwodow. Zajmuje sie tez robieniem zdjec, takich jak te, inwigilacja i zbieraniem dowodow dla sadu. Mowil szybko, krotkimi zdaniami. Polozyl nogi na biurku, eksponujac swoje kowbojskie buty. -Poza tym mam kilku prawnikow, dla ktorych robie rozne rzeczy. Jezeli wygrzebie porzadne rozbicie samochodu lub uszkodzenie ciala, rozgladam sie, kto mi najlepiej zaplaci. W ten sposob kupilem ten budynek. To tam sa najlepsze pieniadze - w uszkodzeniach ciala. Ci prawnicy biora czterdziesci procent odszkodowania. Czterdziesci procent! - Potrzasnal glowa z obrzydzeniem, jakby nie mogl uwierzyc, ze az tak chciwi prawnicy rzeczywiscie zyli i dzialali w tym miescie. -Ile bierzesz za godzine? - zapytal Mitch. -Trzydziesci dolcow plus wydatki. Wczoraj w nocy spedzilem szesc godzin w mojej ciezarowce na zewnatrz "Holiday Inn" czekajac, az maz mojej klientki opusci pokoj ze swoja dziwka. Szesc godzin. Zeby zrobic wiecej zdjec. Sto osiemdziesiat dolcow za siedzenie na tylku, przegladanie swierszczykow i czekanie. Policzylem jej tez za obiad. Mitch sluchal uwaznie, tak jakby sam marzyl o takiej robocie. Tammy wsunela glowe do pokoju i oznajmila, ze wychodzi. Otaczala ja chmura siwego dymu i Mitch odruchowo spojrzal na okna. Zatrzasnela drzwi. -To swietna dziewczyna - powiedzial Eddie - ma klopoty z mezem. Kierowca ciezarowki, ktoremu sie wydaje, ze jest Elvisem. Ma czarne, lsniace wlosy i bujne bokobrody. Nosi grube okulary przeciwsloneczne, takie jakie nosil Elvis. Kiedy nie jest na trasie, siedzi w przyczepie, sluchajac plyt Presleya i ogladajac te okropne filmy. Przeprowadzili sie tu z Ohio tylko po to, zeby ten blazen mogl byc blizej grobu Krola. Zgadnij, jak ma na imie. -Nie mam pojecia. -Elvis. Elvis Aaron Hemphill. Zmienil sobie imie po smierci Krola. Jest stalym bywalcem podejrzanych nocnych klubow. Widzialem go ktorejs nocy. Mial na sobie bialy garnitur, scisle przylegajacy do ciala i rozpiety do pepka, co moze by i nie razilo, gdyby nie to, ze ten jego brzuszek przypomina gigantycznego arbuza. Wygladal dosyc zalosnie. Ma wysoki glos, ktory brzmi jak glos jednego z tych indianskich czarownikow spiewajacych przy ogniu. -Wiec w czym problem? -Chodzi o kobiety. Nie uwierzylbys, jakie sa fanki Elvisa, ktore odwiedzaja to miasto. Gromadza sie calymi stadami, aby ogladac tego bufona odgrywajacego Krola. Rzucaja w niego majtkami, duzymi majtkami, majtkami uszytymi na szerokie, tluste tylki, a on wyciera sobie nimi czolo i odrzuca z powrotem. Podaja mu numery swoich pokoi i podejrzewamy, ze sie do nich przemyka i, podobnie jak Elvis, probuje grac wielkiego samca. Jeszcze go nie przylapalem. Mitch nie bardzo wiedzial, co powiedziec. Wykrzywil sie niczym idiota, tak jakby byla to rzeczywiscie niesamowita historia. Lomax domyslil sie jednak, co gosc naprawde o tym sadzi. -Masz problemy z zona? -Nie, nic z tych rzeczy. Potrzebuje informacji dotyczacych czterech osob. Jedna zyje, trzy umarly. -Brzmi interesujaco. Slucham. Mitch wyjal notes z kieszeni. -Zaznaczam, ze jest to sprawa calkowicie poufna. -Oczywiscie. Bede przestrzegal tajemnicy, tak jak ty to robisz, tam gdzie chodzi o sprawy twoich klientow. Mitch przytaknal skinieniem glowy, ale pomyslal o Tammy i Elvisie, probujac zrozumiec, dlaczego Lomax opowiedzial mu ich historie. -To musi byc tajne. -Mowilem ci, ze bedzie. Mozesz mi ufac. -Trzydziesci dolcow za godzine? -Dla ciebie dwadziescia. Pamietaj, ze to Ray cie przyslal. -Rozumiem i doceniam. -Kim sa ci ludzie? -Tych troje, ktorzy nie zyja, bylo kiedys prawnikami w naszej firmie. Robert Lamm zginal w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym w wypadku podczas polowania, gdzies w gorach w Arkansas. Znalezli go po dwoch tygodniach poszukiwan, z kula w glowie. Przeprowadzono sekcje zwlok. To wszystko, co wiem. Alice Knauss poniosla smierc w siedemdziesiatym siodmym w wypadku samochodowym, tutaj, w Memphis. John Mickel popelnil samobojstwo w osiemdziesiatym czwartym. Cialo znaleziono w jego biurze. Obok lezal pistolet, byl tez list pozostawiony przez niego. -Czy to wszystko, co wiesz? -Wszystko. -Czego chcesz sie dowiedziec? -Chce wiedziec jak najwiecej na temat smierci tych ludzi. Jakie byly okolicznosci kazdego z tych wypadkow. Kto prowadzil sledztwo w poszczegolnych sprawach. Chce znac kazde pytanie, ktore pozostalo bez odpowiedzi, i kazde podejrzenie. -A co sam podejrzewasz? -Na razie nic. Po prostu jestem ciekawy. -To wiecej niz ciekawosc. -Zgoda, wiecej niz ciekawosc. Ale na razie zostawmy to na boku. -W porzadku. Kto jest czwarty? -Mezczyzna o nazwisku Wayne Tarrance. Agent FBI przebywajacy w Memphis. -FBI! -Czy robi ci to jakas roznice? -Tak, robi. Za gliny biore czterdziesci za godzine. -Nie ma sprawy. -Co chcesz wiedziec? -Sprawdz go. Od jak dawna tu jest. Jak dlugo jest agentem. Jaka ma reputacje. -To dosc latwe. Mitch zgial papier i wlozyl go do kieszeni. -Ile czasu to zajmie? -Okolo miesiaca. -W porzadku. -Jak sie nazywa twoja firma? -Bendini, Lambert i Locke. -Ci dwaj faceci zabici tego lata... -Byli czlonkami. -Masz jakies podejrzenia? -Nie. -Tak po prostu spytalem. -Sluchaj, Eddie, musisz byc bardzo ostrozny. Nie dzwon do mojego domu ani do biura. Ja zadzwonie za jakis miesiac. Podejrzewam, ze jestem bardzo dokladnie obserwowany. -Przez kogo? -Chcialbym to wiedziec. ROZDZIAL 13 Avery spojrzal na wydruk z komputera i usmiechnal sie.-W pazdzierniku zafakturowales srednio szescdziesiat jeden godzin w tygodniu. -Myslalem, ze szescdziesiat cztery - powiedzial Mitch. -Szescdziesiat jeden to wystarczajaco duzo. Prawde mowiac, nigdy dotad nie mielismy czlowieka, ktory w pierwszym roku osiagnalby tak wysoka srednia za jeden miesiac. Czy wszystko jest zgodne z przepisami prawnymi? -Zadnego nadymania. Wlasciwie moglbym podciagnac jeszcze wyzej. -Ile godzin tygodniowo pracujesz? -Miedzy osiemdziesiat piec a dziewiecdziesiat. Moglbym fakturowac siedemdziesiat piec, gdybym chcial. -Nie proponowalbym, przynajmniej nie teraz. Wzbudziloby to niepotrzebna zazdrosc. Mlodsi pracownicy przygladaja ci sie uwaznie. -Czy chcesz, zebym zwolnil tempo? -Oczywiscie, ze nie. Ty i ja jestesmy obecnie miesiac do tylu. Troche sie martwie tak wielka liczba godzin. Po prostu sie martwie, to wszystko. Wiekszosc pracownikow zaczyna jak burza, osiemdziesiat, dziewiecdziesiat godzin tygodniowo, ale po paru miesiacach sie wykanczaja. Szescdziesiat piec do siedemdziesieciu to przecietna srednia. Ty jednak wydajesz sie niezwykle zywotny. -Moj organizm nie potrzebuje duzo snu. -Co o tym mysli twoja zona? -Czemu to ma byc istotne? -Nie przeszkadzaja jej te dlugie godziny w biurze? Mitch spojrzal na Avery'ego i przez chwile pomyslal o sprzeczce, jaka miala miejsce ostatniej nocy, kiedy przyszedl do domu na obiad tuz przed dwunasta. Oboje do konca panowali nad soba, ale byla to najgorsza jak dotad ich klotnia stanowiaca zapowiedz nastepnych. Zadne z nich nie mialo zamiaru ustapic. Abby powiedziala, ze pan Rice z sasiedztwa jest jej blizszy od wlasnego meza. -Ona to rozumie. Powiedzialem jej, ze za dwa lata zostane wspolnikiem i przejde na emeryture przed trzydziestka. -Wyglada, jakbys rzeczywiscie probowal. -Nie uskarzasz sie, prawda? Wszystko, co fakturowalem w ciagu ostatniego miesiaca, bralem z jednej z twoich kartotek i nie wydawales sie specjalnie przejety tym, ze sie przepracowuje. Avery polozyl wydruk na swoim biurku, spojrzal na Mitcha i zmarszczyl brwi. -Po prostu nie chce, zebys sie wykonczyl, i nie chce, zeby sie cos popsulo miedzy toba a Abby. Tego rodzaju upomnienie zabrzmialo raczej dziwnie w ustach czlowieka, ktory wlasnie opuscil zone. Mitch popatrzyl na Avery'ego z wyrazem zle ukrywanej pogardy. -Nie musisz sie martwic o to, co sie dzieje w moim domu. Powinienes sie cieszyc, ze jestem wydajny. Avery pochylil sie nad biurkiem. -Widzisz, Mitch, nie znam sie dobrze na tych sprawach. To przyszlo z gory. Lambert i McKnight niepokoja sie, ze przesadzasz. Rozumiesz, piata rano, codziennie, nawet w niektore niedziele. To zbyt intensywnie, Mitch. -Co mowili? -Niewiele. Mozesz temu wierzyc lub nie, Mitch, ale tym ludziom naprawde zalezy na twojej rodzinie. Chca szczesliwych prawnikow ze szczesliwymi zonami. Lambert ma szczegolnie ojcowskie podejscie. Zamierza przejsc za pare lat na emeryture i chce raz jeszcze przezyc lata swojej swietnosci utozsamiajac sie z toba i innymi mlodszymi pracownikami. Jezeli zadaje zbyt wiele pytan lub wyglasza ci wyklady, wytrzymaj to jakos. Ma prawo do tego, zeby sie bawic w dobrego dziadka. Zasluzyl sobie na to. -Powiedz mu, ze u mnie wszystko w porzadku, u Abby tez, ze czujemy sie szczesliwi i ze jestem bardzo wydajny. -Nie ma sprawy. Teraz, skoro mamy to juz za soba, ty i ja wyjedziemy na Grand Cayman. Za tydzien od jutra. Musze sie spotkac w imieniu Cappsa z paroma tamtejszymi bankierami i trzema innymi klientami. Interesy przede wszystkim, ale zawsze wygospodaruje troche czasu na plywanie i nurkowanie. Powiedzialem Royce'owi McKnightowi, ze bedziesz mi potrzebny, i wyrazil zgode na te wyprawe. Chcesz jechac? -Oczywiscie. Jestem po prostu troche zaskoczony. -To interesy, wiec nasze zony nie jada. Lambert obawial sie troche, ze mozesz miec przez to jakies klopoty w domu. -Mysle, ze pan Lambert za bardzo martwi sie tym, co dzieje sie w moim domu. Powiedz mu, ze wszystko jest w porzadku. Nie bedzie zadnych klopotow. -A wiec jedziesz? -Pewnie, ze jade. Jak dlugo tam bedziemy? -Kilka dni. Zatrzymamy sie w jednym z domow wypoczynkowych firmy. Sonny Capps byc moze tez zamieszka w ktoryms z naszych domow. Sprobuje zalatwic samolot firmy, ale niewykluczone, ze bedziemy musieli poleciec zwyczajnym. -Nie ma sprawy. Tylko dwaj sposrod pasazerow lecacych samolotem 727 Kajmanskich Linii Lotniczych mieli na szyi krawaty, a zaraz po pierwszym rozdaniu darmowego ponczu Avery zdjal swoj i wcisnal do kieszeni marynarki. Poncz podala piekna, brazowa, kajmanska stewardesa o niebieskich oczach i pieknym usmiechu. Avery po raz kolejny stwierdzil, ze kobiety sa tam wspaniale. Mitch siedzial przy oknie i staral sie ukryc napiecie spowodowane jego pierwsza zagraniczna podroza. Znalazl w bibliotece ksiazke o Kajmanach. Byly to trzy wyspy: Grand Cayman, Little Cayman i Cayman Brac. Dwie mniejsze, slabo zaludnione, nieczesto odwiedzano. Grand Cayman liczyla osiemnascie tysiecy mieszkancow, dwanascie tysiecy zarejestrowanych spolek i trzysta bankow. Dwadziescia procent ludnosci stanowili biali, dwadziescia czarni, a pozostale szescdziesiat procent nie mialo pewnosci, do jakiej grupy nalezy, i nie dbalo o to. Georgetown, stolica, stalo sie w ostatnich latach miedzynarodowym rajem podatkowym, gdzie bankierzy byli rownie dyskretni jak Szwajcarzy. Nie istnialy tu zadne podatki od dochodu, podatki korporacyjne, podatki od rosnacego kapitalu, podatki od spadkow ani podatki od darowizn. Pewne spolki i inwestycje otrzymaly gwarancje zwolnienia od podatkow na piecdziesiat lat. Wyspy byly brytyjskim terytorium zaleznym i mialy niezwykle stabilny rzad. Nie znano tam przestepstw ani bezrobocia. Grand Cayman miala dwadziescia trzy mile dlugosci i miejscami osiem mil szerokosci, ale z lotu ptaka wygladala na duzo mniejsza. Przypominala mala skale otoczona czysta, szafirowa woda. Wydawalo sie, ze wyladuja na wodach laguny, ale w ostatniej chwili pojawil sie waski pas asfaltu i pochwycil samolot. Wysiedli i przeszli przez odprawe celna. Maly czarny chlopak porwal torbe Mitcha i wrzucil ja razem z torba Avery'ego do bagaznika forda, rocznik 1972. Mitch przymknal ostroznie drzwi. -Na Seven Mile Beach - rzucil Avery i odbilo mu sie resztkami rumu. -W porzadku, mon - powiedzial kierowca, przeciagajac wyrazy. Zapalil silnik i skierowal taksowke w strone Georgetown. Radio nadawalo reggae. Kierowca potrzasal glowa i mocno zaciskal palce na kierownicy. Jechal lewa strona szosy, podobnie zreszta jak wszyscy inni. Mitch zapadl sie w wytarte siedzenie i zalozyl noge na noge. Samochod nie mial klimatyzacji, jesli nie liczyc otwartych okien. Parne, tropikalne powietrze piescilo mu twarz i rozwiewalo wlosy. Droga do Georgetown byla zatloczona malymi, zakurzonymi europejskimi samochodami, skuterami i rowerami. Male, jednopietrowe domki, z dachami obitymi blacha cynkowa, pomalowane kolorowo, wygladaly przyjemnie i sprawialy wrazenie schludnych. Trawniki byly malenkie, ale czyste i zadbane. W miare jak zblizali sie do miasta, zaczely pojawiac sie sklepy oraz dwu- i trzypietrowe biale budynki, przed ktorymi, pod baldachimami, turysci chronili sie przed sloncem. Kierowca wykonal ostry zakret i nagle znalezli sie w centrum zapelnionym nowoczesnymi gmachami bankow. Avery objal role przewodnika. -To sa banki z calego swiata. Niemieckie, francuskie, angielskie, kanadyjskie, hiszpanskie, japonskie, dunskie. Nawet z Arabii Saudyjskiej i Izraela. Ponad trzysta, jak podaja ostatnie statystyki. Tu jest raj podatkowy. Miejscowi bankierzy sa absolutnie dyskretni. Szwajcarzy przy nich to pleciugi. Na jezdni zrobilo sie tloczno. Taksowka zwolnila i ustal przeplyw powietrza. -Widze tu wiele bankow kanadyjskich - powiedzial Mitch. -Ten budynek to Royal Bank of Montreal. Zjawimy sie tam jutro o dziesiatej rano. Wiekszosc naszych interesow bedziemy zalatwiac z bankami kanadyjskimi. -Jest po temu jakas konkretna przyczyna? -Sa bardzo bezpieczne i bardzo dyskretne. Skrecili w inna zatloczona ulice. Za skrzyzowaniem wylonil sie migoczacy blekit Morza Karaibskiego. W zatoce stal przycumowany statek wycieczkowy. -To jest zatoka Hogsty - powiedzial Avery. - To tam piraci mieli swoja przystan trzysta lat temu. Sam Czarnobrody walesal sie po tych wyspach i tu gdzies zakopal swoj lup. Kilka lat temu znaleziono jego czesc w jaskini na wschodnim krancu wyspy, niedaleko Bodden Town. Mitch przytaknal, tak jakby uwierzyl w te opowiesc. Kierowca wyszczerzyl zeby do wstecznego lusterka. Avery otarl pot z czola. -To miejsce zawsze przyciagalo piratow. Kiedys byl Czarnobrody, a teraz sa wspolczesni piraci, ktorzy zakladaja spolki i chowaja tu swoje pieniadze. Prawda, mon? -Prawda, mon - odparl kierowca. -To jest Seven Mile Beach - powiedzial Avery. - Jedna z najslynniejszych i najpiekniejszych plaz na swiecie. Prawda, mon? -Prawda, mon. -Piasek jest bialy jak cukier. Ciepla, czysta woda. Cieple, piekne kobiety. Prawda, mon? -Prawda, mon. -Czy bedzie dzis party na wolnym powietrzu w "Palms"? -Tak, mon. O szostej. -To zaraz obok naszego domu wypoczynkowego. "Palms" to popularny hotel z najgoretszymi imprezami na plazy. Mitch usmiechnal sie. Przypomnial sobie te rozmowe, kiedy Oliver Lambert pouczal, ze firma bardzo nie lubi rozwodow i podrywania kobiet. I picia. Byc moze Avery nie slyszal takich kazan. A moze slyszal. Domy wypoczynkowe znajdowaly sie w srodkowej czesci Seven Mile Beach, obok nastepnych domow i hotelu "Palms". Jak nalezalo sie spodziewac, te nalezace do firmy byly obszerne i bogato zdobione. Avery powiedzial, ze kazdy z nich mozna by latwo sprzedac za co najmniej pol miliona, ale nikt nie zamierzal ich sprzedawac. Nie byly tez do wynajecia. Stanowily azyl dla zmeczonych prawnikow z firmy Bendini, Lambert i Locke. I dla malej garstki wybranych klientow. Z balkonu sypialni na pierwszym pietrze Mitch obserwowal male statki sunace gdzies bez celu po iskrzacym sie morzu. Slonce zaczynalo zachodzic i male fale odbijaly jego promienie we wszystkich kierunkach. Statek wycieczkowy plynal powoli z dala od wyspy. Tlumy ludzi spacerowaly po plazy, rozkopujac piasek, rozpryskujac wode, lapiac kraby i popijajac rum oraz piwo Jamaican Red Stripe. Z "Palms", ktorego duzy taras na dachu przyciagal plazowiczow jak magnes, dobiegaly rytmiczne dzwieki karaibskiej muzyki. W pobliskim baraku wypozyczano sprzet do nurkowania, katamarany i pilki do siatkowki. Na balkonie pojawil sie Avery. Mial na sobie jaskrawe szorty w pomaranczowe i zolte kwiaty. Jego cialo bylo szczuple, mocne i sprezyste. W Memphis trenowal codziennie w klubie sportowym. Klub ten z cala pewnoscia dysponowal solariami. Mitch byl pod wrazeniem. -Jak ci sie podoba moj stroj? - zapytal Avery. -Bardzo mily. Pasuje doskonale. -Mam jeszcze jedna pare, gdybys chcial. -Nie, dziekuje. Wloze swoje spodenki sportowe z Western Kentucky. Avery nadpil drinka i podziwial krajobraz. -Bylem tu wiele razy i za kazdym razem jestem podniecony. Myslalem o przeniesieniu sie tutaj po przejsciu na emeryture. -To byloby mile. Moglbys spacerowac po plazy i lapac kraby. -Grac w domino i pic red stripe. Czy probowales kiedys red stripe? -Nie przypominam sobie. -Chodzmy na jednego. Bar na otwartym powietrzu nosil nazwe "Rumheads". Byl wypelniony spragnionymi turystami, kilku mieszkancow wyspy siedzialo razem wokol drewnianego stolu i gralo w domino. Avery przepchal sie przez tlum i powrocil z dwiema butelkami. Znalezli miejsce niedaleko stolu do gry w domino. -Mysle, ze to jest to, co bede robic na emeryturze. Przyjade tutaj, bede gral w domino i pil red stripe. -To dobre piwo. -A kiedy znudzi mi sie domino, pogram w rzutki. Ruchem glowy wskazal grupe pijanych Anglikow, ktorzy rzucali do tarczy i przeklinali sie nawzajem. -A gdy mi sie znudzi rzucanie do tarczy, kto wie, co bede robic. Przepraszam. Skierowal sie w strone stolika na patio, przy ktorym wlasnie usiadly dwie dziewczyny w kostiumach bikini. Przedstawil sie, a one poprosily go, by sie przysiadl. Mitch zamowil nastepne piwo i zszedl na plaze. W oddali dostrzegl budynki bankow w Georgetown. Ruszyl w te strone. Jedzenie rozlozono na skladanych stolikach ustawionych wokol basenu. Garoupa z grilla, rekin z rozna, pompano, smazone krewetki, zolwie i ostrygi, langusta i karmazyn. Wszystko bylo swieze i pochodzilo z morza. Goscie gromadzili sie wokol stolikow i sami nakladali sobie potrawy, gdy tymczasem kelnerzy biegali tam i z powrotem z galonami ponczu. Jedzono przy malych stolach na tarasie wznoszacym sie ponad plaza i barem "Rumheads". Orkiestra zaczela grac reggae. Zachodzace slonce zniknelo za chmurami. Mitch podazyl za Averym do bufetu, przy ktorym, jak sie spodziewal, czekaly tamte dwie kobiety. Okazalo sie, ze sa siostrami, obie zblizaly sie do trzydziestki, obie byly rozwiedzione, obie lekko wstawione. Pierwsza, Carrie, leciala na Avery'ego, a druga, Julia, natychmiast zaczela robic slodkie oczy do Mitcha. Zastanawial sie, co Avery im naopowiadal. -Widze, ze jestes zonaty - szepnela Julia, przysuwajac sie blizej. -Tak, na szczescie. Usmiechnela sie, jakby przyjmujac wyzwanie. Avery i jego kobieta mrugali do siebie. Mitch chwycil kieliszek z ponczem i wychylil go do dna. Jadl wolno i nie potrafil myslec o nikim innym oprocz Abby. Trudno byloby to wyjasnic, gdyby wyjasnienie okazalo sie konieczne. Jadl obiad z dwiema atrakcyjnymi kobietami, ktore nie mialy prawie nic na sobie. Nie, to nie daloby sie wyjasnic. Konwersacja przy stole zaczela naraz budzic w nim odraze i Mitch przestal sie odzywac. Kelner postawil przed nimi duzy dzbanek ponczu, ktory natychmiast oprozniono. Avery stal sie nieznosny. Opowiedzial kobietom, ze Mitch gral w New York Giants i zdobyl dwa zlote puchary. Zarabial milion dolcow rocznie, dopoki kontuzja kolana nie polozyla kresu jego karierze. Mitch skinal glowa i wypil nastepnego drinka. Julia wdzieczyla sie do niego i przysunela sie jeszcze blizej. Orkiestra zaczela grac glosniej, nadszedl czas na tance. Polowa gosci przeniosla sie na drewniany parkiet pod dwoma drzewami, pomiedzy basenem a plaza. -Zatanczmy! - zawolal Avery, chwytajac Carrie za reke. Przeszli pomiedzy stolikami i po chwili znikneli w tlumie trzesacych sie w rytmie muzyki turystow. Mitch poczul, ze Julia znow sie przysuwa do niego, jej reka znalazla sie na jego nodze. -Chcesz zatanczyc? - spytala. -Nie. -To dobrze. Ja tez nie mam ochoty. Co chcialbys robic? - otarla sie biustem o jego bicepsy i poslala mu swoj najbardziej uwodzicielski usmiech. Jej twarz byla oddalona od jego twarzy zaledwie o pare cali. -Nie zamierzam nic robic - odsunal jej reke. -Daj spokoj. Zabawmy sie troche. Twoja zona nigdy sie nie dowie. -Sluchaj, jestes bardzo sliczna kobietka, ale marnujesz czas ze mna. Jest jeszcze wczesnie. Zdazysz poderwac prawdziwego samca. -Jestes slodki. Znow polozyla reke na jego nodze, a Mitch odetchnal gleboko. -Dlaczego nie splywasz? -Przepraszam. - Cofnela dlon. -Powiedzialem, splywaj. Odchylila sie do tylu. -Co z toba jest? -Mam awersje do chorob wenerycznych. Splywaj. -Wiec dlaczego ty nie splyniesz? -Swietny pomysl. Chyba to zrobie. Dzieki za mily obiad. Chwycil kieliszek z ponczem i wymijajac tancerzy, podszedl do baru. Zamowil red stripe i usiadl sam w zaciemnionym rogu patio. Plaza rozposcierajaca sie przed nim byla juz wyludniona. Swiatla przeplywajacych statkow przesuwaly sie z wolna po wodzie. Z tylu dochodzily dzwieki muzyki i smiech karaibskiej nocy. Jest tutaj bardzo przyjemnie, pomyslal, ale przyjemniej byloby z Abby. Moze beda mogli przyjechac tu na wakacje nastepnego lata. Brakowalo im chwil spedzonych razem, z dala od domu i biura. Wytworzyl sie miedzy nimi dystans - dystans, ktorego nie potrafil dokladnie okreslic, o ktorym nie mogli porozmawiac, ale ktory oboje wyczuwali. Dystans, ktorego sie obawial. -Czemu sie tak przygladasz? - uslyszal znienacka czyjs glos. Podeszla do stolu i usiadla obok niego. Byla tubylka, miala ciemna skore i niebieskie, a moze piwne oczy, nie mogl tego dostrzec w ciemnosciach. Ale byly to oczy piekne, cieple i szczere. Ciemne wlosy odrzucone do tym siegaly prawie do pasa. Polaczyly sie w niej rasy: biala, czarna i prawdopodobnie latynoska. Bardzo skapa gora jej bialego bikini ledwie zaslaniala duzy biust, a dluga, bardzo kolorowa spodnica z rozcieciem do pasa ukazywala prawie wszystko, gdy tak siedziala przy nim z zalozonymi nogami. Nie miala butow. -Niczemu, naprawde - powiedzial Mitch. Byla mloda, miala dzieciecy usmiech, ktory odslanial wspaniale zeby. -Skad jestes? - spytala. -Ze Stanow. Usmiechnela sie i zasmiala cicho. -Oczywiscie. A skad w Stanach? - mowila z akcentem karaibskim, slodka, miekka, precyzyjna angielszczyzna. -Z Memphis. -Wielu ludzi przyjezdza tu z Memphis. Bardzo wielu pletwonurkow. -Mieszkasz tu? - spytal. -Tak. Cale zycie. Moja matka pochodzi stad. Tato przybyl z Anglii. Nie ma go teraz, wrocil tam, skad przyjechal. -Chcesz drinka? -Tak. Rum z woda sodowa. Stal przy barze i czekal na drinki. W zoladku czul nerwowe, przytlumione pulsowanie. Moglby pograzyc sie w mroku, zniknac w tlumie i znalezc bezpieczna droge do domu wczasowego. Moglby zamknac za soba drzwi i czytac ksiazke o miedzynarodowym raju podatkowym. Ale byloby to nudne. Poza tym Avery byl tam teraz ze swoja goraca panienka. Ta dziewczyna jest nieszkodliwa, podpowiadaly mu rum i red stripe. Wypija pare drinkow i powiedza sobie dobranoc. Wrocil z drinkami i usiadl naprzeciwko niej, najdalej jak mogl. Byli sami na patio. -Czy jestes pletwonurkiem? - spytala. -Nie. Mozesz mi wierzyc lub nie, ale przybylem tu w interesach. Jestem prawnikiem i mam jutro rano spotkania z kilkoma bankierami. -Jak dlugo tu zostaniesz? -Kilka dni. - Zachowywal sie uprzejmie, ale nie mowil wiele. Im mniej powie, tym bedzie bezpieczniejszy. Znowu zalozyla noge na noge i usmiechnela sie niewinnie. Poczul, ze robi mu sie slabo. -Ile masz lat? - zapytal. -Dwadziescia. Mam na imie Eilene. Jestem wystarczajaco dorosla. -Ja mam na imie Mitch. - Cos cisnelo go gwaltownie w zoladku, zaczelo mu sie krecic w glowie. Lapczywie wypil swoje piwo. Spojrzal na zegarek. Patrzyla na niego z tym samym kuszacym usmiechem. -Jestes bardzo przystojny. Sytuacja wyjasnila sie w jednej chwili. Tylko spokojnie, powtarzal sobie. Pamietaj, tylko spokojnie. Panuj nad soba. -Dziekuje. -Jestes moze sportowcem? -W pewnym sensie. Dlaczego pytasz? -Wygladasz na sportowca. Musisz byc chyba bardzo silny - ton, jakim wymowila slowo "silny", wywolal kolejny skurcz w jego zoladku. Podziwial jej cialo i staral sie wymyslic jakis komplement, ktory nie bylby zbyt sugestywny. Nie, pomyslal, lepiej nie. -Gdzie pracujesz? - zapytal, chcac przeniesc sie na bezpieczniejszy teren. -Pracuje w miescie, w sklepie z bizuteria. -Gdzie mieszkasz? -W Georgetown. Gdzie ty sie zatrzymales? -W domu wypoczynkowym obok - skinal glowa w tamta strone, a ona spojrzala na lewo. Wiedzial, ze chciala zobaczyc ten dom. Nadpila drinka. -Dlaczego nie jestes na przyjeciu? - spytala. -Z reguly nie chodze na przyjecia. -Podoba ci sie plaza? -Jest piekna. -Jest jeszcze ladniejsza w swietle ksiezyca. - Znow ten usmiech. Na to nie znalazl odpowiedzi. -Jakas mile stad, idac plaza, jest bar lepszy od tego - powiedziala. - Chodzmy sie przejsc. -Nie wiem, powinienem wracac. Mam jeszcze troche roboty przed jutrzejszym spotkaniem. Zasmiala sie i wstala. -Nikt nie wraca tak wczesnie do domu na Kajmanach. Chodz. Jestem ci winna drinka. -Nie. Lepiej nie. Wziela go za reke i zeszli z patio na plaze. Szli milczac. Po jakims czasie "Palms" znikl im z oczu, a muzyka stala sie ledwie slyszalna. Ksiezyc wspial sie wyzej na niebo i rozjasnial swym blaskiem pusta plaze. Rozwiazala cos i zdjela spodnice, nie pozostawiajac nic poza sznureczkiem wokol talii i sznureczkiem biegnacym pomiedzy nogami. Zwinela spodnice w rulon, owinela ja wokol jego szyi i wziela go za reke. Cos mu mowilo: uciekaj. Cisnij butelke z piwem do oceanu. Rzuc spodnice na piasek. I uciekaj, tak szybko, jak mozesz. Uciekaj do domu wypoczynkowego. Zamknij drzwi. Zamknij okna. Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj. Ale jednoczesnie cos podpowiadalo: odprez sie. To nieszkodliwa zabawa. Wypij jeszcze kilka drinkow. Jezeli cos sie zdarzy, ciesz sie tym. Nikt sie nigdy nie dowie. Memphis jest daleko - tysiac mil stad. Avery sie nie dowie. A zreszta, coz go obchodzi Avery? Co moglby powiedziec? Wszyscy to robia. Juz mu sie to kiedys zdarzylo, gdy byl w koledzu. Przed slubem, ale juz po zareczynach. Uznal, ze zawinilo przede wszystkim piwo - wypil stanowczo za wiele - i jakos to przezyl. Czas zagoil rany. Abby nigdy sie nie dowie. Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj. Przeszli mile, lecz nie bylo widac zadnego baru. Plaza stawala sie coraz ciemniejsza. Ksiezyc zniknal za chmura. Od chwili gdy opuscili "Rumheads", nie spotkali zywego ducha. Pociagnela go za reke w strone dwoch plastikowych krzesel plazowych stojacych w poblizu morza. -Odpocznijmy - zaproponowala. Dokonczyl piwo. -Nie mowisz zbyt wiele - szepnela. -Co chcialabys uslyszec? -Czy uwazasz, ze jestem piekna? -Jestes bardzo piekna. I masz cudowne cialo. Usiadla na skraju krzesla i zaczela rozpryskiwac stopami wode. -Chodz, poplywamy. -Wiesz, prawde mowiac, nie jestem w nastroju. -Chodz, Mitch. Uwielbiam wode. -Idz smialo. Bede patrzec. Uklekla na piasku, z twarza zwrocona w jego strone, w odleglosci kilku cali od niego. Wolnym ruchem podniosla obie rece, odpiela gore swojego bikini i powoli ja zdjela. Oparla piersi o jego ramie i podala mu kostium. -Potrzymaj. Bikini bylo miekkie, biale i nie wazylo nawet jednej milionowej uncji. Czul sie jak sparalizowany, a jego oddech, juz przed chwila straszliwie ciezki, teraz zamarl calkowicie. Zaczela isc wolno w strone morza. Bialy sznurek nie zaslanial niczego. Jej dlugie, ciemne, piekne wlosy opadaly do pasa. Weszla po kolana w wode i odwrocila sie w strone plazy. -Chodz, Mitch. Woda jest wspaniala. Usmiechnela sie olsniewajaco. Przesunal reka po bikini i zrozumial, ze to ostatnia szansa, zeby uciec. Ale drzal na calym ciele i czul sie dziwnie slabo. Ucieczka wymagalaby wiecej sily, niz bylby w stanie z siebie wykrzesac. Chcial po prostu odpoczac. Moze ona odejdzie. Moze utonie. Moze nagle nadejdzie przyplyw i porwie ja do morza. -Chodz, Mitch. Zdjal koszule i zanurzyl sie w mrocznej toni. Obserwowala go z usmiechem, a kiedy zblizyl sie do niej, wziela go za reke i pociagnela na glebsza wode. Zarzucila mu rece na szyje i zwarli sie w pocalunku. Znalazl sznureczki. Ich wargi zlaczyly sie znowu. Nagle odsunela sie i bez slowa ruszyla w strone plazy. Nie odrywal od niej oczu. Usiadla na piasku pomiedzy krzeslami i zdjela reszte swego bikini. Zanurkowal i wstrzymywal oddech w nieskonczonosc. Kiedy sie wynurzyl, lezala naga na piasku. Spojrzal na plaze i oczywiscie nie dostrzegl nikogo. W tym momencie ksiezyc schowal sie za nastepna chmure. Nie widac bylo zadnych statkow, katamaranow, lodek ani nurkow. Morze bylo puste. -Nie moge tego zrobic - powiedzial przez zacisniete zeby. -Dlaczego tak mowisz, Mitch? -Nie moge tego zrobic! - krzyknal. -Ale ja cie pragne. -Nie moge tego zrobic. -Chodz, Mitch. Nikt sie nigdy nie dowie. Nikt sie nigdy nie dowie. Nikt sie nigdy nie dowie. Podszedl do niej powoli. Nikt nigdy sie nie dowie. W taksowce panowala kompletna cisza. Prawnicy jechali do Georgetown. Byli spoznieni. Zaspali i nie zjedli sniadania. Czuli sie nie najlepiej. Zwlaszcza Avery. Wygladalo na to, ze dreczy go kac. Mial przekrwione oczy, blada i nie ogolona twarz. Kierowca zjechal z ruchliwej ulicy i zatrzymal sie przy glownym wejsciu do Bank of Montreal. Wilgoc i upal utrudnialy oddychanie. Bankier nazywal sie Randolph Osgood. Byl typem staroswieckiego Anglika, nosil granatowy, dwurzedowy garnitur, okulary w rogowej oprawie, mial olbrzymie swiecace czolo i wydatny nos. Przywital sie z Averym jak ze starym znajomym i przedstawil sie Mitchowi. Poprowadzil ich do pokoju na drugim pietrze z widokiem na zatoke Hogsty. Czekaly tu na nich dwie pracownice banku. -O co ci konkretnie chodzi, Avery? - zapytal Osgood przez nos. -Zacznijmy od kawy. Potem potrzebuje wyciagow z wszystkich kont Sonny'ego Cappsa, Ala Coscia, Dolpha Hemmby, Ratzalfa Partnersa i Greene'a Groupa. -Tak. Jak daleko wstecz? -Szesc miesiecy. Kazde konto. Osgood pstryknal palcami w kierunku jednej z pracownic. Wyszla i powrocila po chwili z taca, na ktorej podala kawe i ciastka. Druga przez caly czas cos notowala. -Oczywiscie, Avery, potrzebne mi sa upowaznienia i pelnomocnictwa od kazdego z naszych klientow - oswiadczyl Osgood. -Sa w kartotece - powiedzial Avery i otworzyl swoja teczke. -Tak, ale termin ich waznosci juz minal. Potrzebujemy aktualnych. Dla kazdego konta. -Bardzo dobrze - odrzekl Avery - mamy je tutaj. - Pchnal teczke w poprzek stolu. - Wszystko aktualne. - Mrugnal do Mitcha. Jedna z urzedniczek wyjela dokumenty i rozlozyla je na stole. Kazdy zostal szczegolowo zbadany przez obie kobiety, a potem przez samego Osgooda. Prawnicy pili kawe i czekali. Osgood usmiechnal sie i powiedzial: -Wyglada na to, ze wszystko jest w porzadku. Zdobedziemy te informacje. Czego jeszcze potrzebujecie? -Musze zalozyc trzy spolki. Dwie dla Sonny'ego Cappsa i jedna dla Greene'a Groupa. Zalatwimy to zgodnie z normalna procedura. Bank posluzy jako oficjalny posrednik i tak dalej. -Przygotuje niezbedne dokumenty - powiedzial Osgood i spojrzal na urzedniczke. - Co jeszcze? -Na razie wszystko. -Bardzo dobrze. Powinnismy miec te informacje w ciagu trzydziestu minut. Moze zjemy razem lunch? -Przykro mi, Randolph, ale musze odmowic. Mitch i ja jestesmy juz na dzis umowieni. Moze jutro. Mitch nic nie wiedzial o tym, ze sa gdziekolwiek umowieni, przynajmniej on. -Moze - odparl Osgood. Opuscil pokoj wraz z pracowniczkami. Avery zamknal drzwi i zdjal kurtke. Podszedl do okna i lyknal kawy. -Sluchaj, Mitch. Przepraszam za wczorajsza noc. Bardzo cie przepraszam. Upilem sie i przestalem myslec. Nie powinienem byl napuszczac na ciebie tej kobiety. -Przeprosiny przyjete. Nie chcialbym, zeby sie to powtorzylo. -Nie powtorzy sie. Obiecuje. -Czy byla dobra? -Tak mi sie wydaje. Nie pamietam wiele. Co zrobiles z jej siostra? -Powiedziala, bym splywal. Poszedlem na plaze pospacerowac troche. Avery ugryzl ciastko i wytarl usta. -Wiesz, ze jestem w separacji. Prawdopodobnie za rok lub dwa dostane rozwod. Staram sie nikomu o tym nie mowic, bo nie chce, zeby sprawa nabrala niepotrzebnego rozglosu. W firmie istnieje takie niepisane prawo - to, co robimy z dala od Memphis, zostaje z dala od Memphis. Zrozumiales? -Daj spokoj, Avery. Wiesz przeciez, ze nic bym nie powiedzial. -To prawda. Wiem. Mitch byl zadowolony, ze dowiedzial sie o tym niepisanym prawie. Rankiem obudzil sie ze swiadomoscia, ze popelnil zbrodnie doskonala. Myslal o Eilene, w lozku, pod prysznicem, w taksowce, a teraz mial problemy ze skoncentrowaniem sie nad czymkolwiek. Kiedy jechali przez Georgetown, zlapal sie na tym, ze przyglada sie sklepom z bizuteria. -Mam pytanie - powiedzial Mitch. Avery skinal glowa i siegnal po kolejne ciastko. -Pare miesiecy temu, podczas wstepnej rozmowy z Oliverem Lambertem, McKnightem i cala paczka uslyszalem, ze firma nie toleruje rozwodow, podrywania kobiet, picia, narkotykow - tu sie ciezko pracuje i robi pieniadze. Wywarlo to na mnie duze wrazenie i dlatego, miedzy innymi, przyjalem te oferte. Istotnie, jest ciezka praca i sa pieniadze, ale teraz widze tez inne rzeczy. Dlaczego postapiles w ten sposob? Czy inni tez to robia? -Nie podoba mi sie twoje pytanie. -Wiedzialem, ze tak zareagujesz. Ale chcialbym uslyszec odpowiedz. Zasluzylem na nia. Czuje sie, jakbym zostal oszukany. -Wiec co zamierzasz zrobic? Odejsc dlatego, ze sie upilem i przespalem z dziwka? -Nie myslalem o odejsciu. -W porzadku. Nie rob tego. -Ale czekam na odpowiedz. -W porzadku. Istotnie zasluzyles na nia. Jestem w firmie czarna owca i ci na gorze staja sie bardzo nieprzyjemni, gdy wspominam o rozwodzie. Podrywalem kobiety i robie to w dalszym ciagu, ale nikt o tym nie wie. W kazdym razie nie potrafia mnie przylapac. Zaloze sie, ze inni wspolnicy tez tak postepuja, ale ich tez nigdy na tym nie przylapiesz. Nie mowie o wszystkich, lecz o niektorych. Wiekszosc jest wierna swoim zonom - stanowia bardzo trwale malzenstwa. Zawsze bylem zlym chlopcem, ale toleruja mnie, poniewaz jestem utalentowany. Wiedza, ze pije w czasie lunchu i czasami w biurze, wiedza tez, ze lamie czesc ich swietych przepisow, ale zrobili mnie wspolnikiem, bo bylem im potrzebny. A teraz, gdy juz naleze do grona wybranych, stalem sie wspolnikiem, niewiele moga mi zrobic. Nie jestem wcale takim strasznie zlym facetem, Mitch. -Nie powiedzialem tego. -Nie naleze tez do idealow. A niektorzy tutaj naleza, mozesz mi wierzyc. To prawdziwe maszyny, roboty. Zyja, jedza i spia dla firmy Bendini, Lambert i Locke. A ja lubie sie troche zabawic. -A wiec jestes raczej wyjatkiem... -Niz regula... Tak. I nie zamierzam sie usprawiedliwiac. -Nie prosilem cie, zebys sie usprawiedliwial. Chodzilo mi tylko o wyjasnienie. -Wyjasnilem ci wystarczajaco dokladnie? -Tak. Zawsze podziwialem twoja szczerosc. -A ja zawsze podziwialem twoja dyscypline. Trzeba byc silnym mezczyzna, by pozostac wiernym swej zonie mimo takich pokus, na jakie byles wystawiony wczorajszej nocy. Ja nie jestem tak silny. I nie chce byc. Pokusy. Przeciez juz myslal o tym, by w czasie lunchu zrobic przeglad sklepow z bizuteria. -Sluchaj, Avery, nie jestem swietoszkiem i nie czuje sie zszokowany. Nie zamierzam nikogo osadzac - to mnie ciagle osadzano przez cale zycie. Bylem po prostu zdezorientowany - mam na mysli obowiazujace reguly. To wszystko. -Te reguly nigdy sie nie zmieniaja. Sa wyryte w kamieniu. Wyrzezbione w granicie. Jezeli zlamiesz ich zbyt wiele, zostajesz wyrzucony. Albo tez mozesz lamac ich tyle, ile chcesz, tylko nie daj sie zlapac. -To calkowicie jasne. Do pokoju wszedl Osgood z grupa urzedniczek. Przyniesli wydruki komputerowe i cale stosy dokumentow. Porozkladali je na stole i posegregowali zgodnie z porzadkiem alfabetycznym. -Masz zajecie na dzien lub dwa - powiedzial Osgood z wymuszonym usmiechem. Pstryknal palcami i pracowniczki wyszly. -Jestem w swoim biurze, jezeli bedziesz czegos potrzebowal. -Tak, dzieki - powiedzial Avery, przegladajac pierwszy plik dokumentow. Mitch zdjal marynarke i rozluznil krawat. -Co bedziemy robic, jesli mozna wiedziec? - zapytal. -Dwie rzeczy. Po pierwsze, przyjrzymy sie pozycjom tych kont. Szukamy glownie oprocentowania, oszacowania, jego wielkosci i tak dalej. Skontrolujemy pobieznie kazde konto, aby sie upewnic, ze procenty trafiaja tam, gdzie powinny. Na przyklad, Dolph Hemmba lokuje zarobione procenty w dziewieciu roznych bankach na Bahamach. To glupie, ale sprawia mu radosc. Ma w tym banku okolo dwunastu milionow, wiec oplaca sie z nim wspolpracowac. Moglby sam sie tym zajac, ale czuje sie pewniej, gdy ja to prowadze. Poniewaz placi dwiescie piecdziesiat za godzine, nie mam nic przeciwko temu. Sprawdzimy odsetki, ktore ten bank wplaca na kazde konto. Wysokosc oprocentowania zalezy od wielu czynnikow i bank ma tu znaczna swobode dzialania. -Myslalem, ze sa uczciwi. -Sa, ale nie zapominaj, ze to bankierzy. Mamy przed soba blisko trzydziesci kont i kiedy skonczymy, bedziemy znac dokladne saldo, zarobiony procent i miejsce, do ktorego ten procent trafia. Po drugie, musimy zarejestrowac trzy spolki podlegajace kajmanskiej jurysdykcji. To calkiem prosta, zgodna z prawem robota i mozna by ja z powodzeniem wykonac w Memphis. Ale nasi klienci mysla, ze musimy przyjezdzac tutaj, zeby to zalatwic. Pamietaj, wspolpracujemy z ludzmi, ktorzy inwestuja miliony. Pare tysiecy zaplaconych legalnie to dla nich pestka. Mitch rzucil okiem na jeden z wydrukow lezacy na stosie dokumentow dotyczacych klienta o nazwisku Hemmba. -Co to za facet, ten Hemmba? Nigdy o nim nie slyszalem. -Mam wielu klientow, o ktorych nie slyszales. Hemmba jest bardzo bogatym farmerem z Arkansas, jednym z tych, ktorzy maja najwiecej ziemi w tym stanie. -Dwanascie milionow dolarow? -To w tym banku. -Widze tu duzo bawelny i soi. -Powiedzmy, ze ma tez inne zrodla dochodow. -Na przyklad jakie? -Naprawde nie moge powiedziec. -Legalne czy nielegalne? -Powiedzmy, ze ukrywa przed IRS dwadziescia milionow oprocentowanych dolarow w roznych karaibskich bankach. -Czy my mu pomagamy? Avery rozlozyl dokumenty na jednym z koncow stolu i zaczal sprawdzac konta. Mitch patrzyl na niego oczekujac odpowiedzi. Milczenie przedluzalo sie i bylo juz oczywiste, ze jej nie otrzyma. Moglby nalegac, ale zadal dzis wystarczajaco duzo pytan. Zakasal rekawy i zabral sie do roboty. W poludnie Mitch dowiedzial sie, z kim Avery byl umowiony na dzisiaj. Jego kobieta czekala na niego w domu wypoczynkowym. Avery zaproponowal, zeby zrobili sobie parogodzinna przerwe i wymienil nazwe kafejki w centrum, ktora Mitch powinien koniecznie odwiedzic. Zamiast kafejki Mitch odnalazl biblioteke oddalona o cztery domy od banku. Na drugim pietrze wskazano mu dzial czasopism, gdzie znalazl polke wypelniona starymi numerami "The Daily Caymanian". Przekopawszy sie przez sterte gazet wyciagnal numer z 27 czerwca. Polozyl go na malym stole przy oknie wychodzacym na ulice. Wyjrzal przez okno, potem spojrzal uwazniej. Zauwazyl mezczyzne, ktorego kilka chwil wczesniej widzial na ulicy obok banku. Siedzial za kierownica pokiereszowanego, zoltego chevette zaparkowanego na waskim podjezdzie naprzeciwko biblioteki. Mezczyzna ow wygladal na cudzoziemca. Poteznej budowy, o ciemnych wlosach, mial na sobie jaskrawa, zielono-pomaranczowa koszule, oczy byly zasloniete tanimi turystycznymi okularami przeciwslonecznymi. Ten sam chevette z tym samym kierowca dopiero co stal zaparkowany obok banku przy wejsciu do sklepu z pamiatkami, a teraz, chwile pozniej, znalazl sie tutaj. Jakis tubylec jadacy na rowerze zatrzymal sie obok niego i zapalil papierosa. Mezczyzna w samochodzie wskazal na biblioteke. Tubylec zsiadl z roweru i przeszedl szybko na druga strone ulicy. Mitch zlozyl gazete i wsunal ja pod marynarke. Przeszedl wzdluz rzedu polek, znalazl "National Geographic" i usiadl przy stole. Przegladal tygodnik nasluchujac uwaznie, jak tubylec wspina sie po schodach. Wszedl do sali, dostrzegl Mitcha, przeszedl za jego plecami, zatrzymal sie na moment, jakby chcial zobaczyc, co ten czyta, i wyszedl. Mitch, ktory przez caly czas obserwowal go dyskretnie, odczekal chwile, a potem powrocil do okna. Tubylec rozmawial z mezczyzna siedzacym w chevette. Wyjal nastepnego papierosa, zapalil go i odjechal. Mitch rozlozyl gazete na stole i przeczytal wydrukowany na pierwszej stronie artykul o dwoch amerykanskich prawnikach i ich instruktorze nurkowania, ktorzy zgineli w tajemniczym wypadku poprzedniego dnia. Zanotowal sobie w pamieci pewne szczegoly i zwrocil gazete. Mezczyzna w chevette czuwal nadal. Mitch przeszedl obok niego, minal jakis budynek i skierowal sie w strone banku. Dzielnica handlowa zajmowala obszar pomiedzy budynkami stanowiacymi siedziby bankow a zatoka Hogsty. Uliczki byly waskie i zatloczone przez turystow - pieszych, jadacych na skuterach i w wynajetych samochodach. Mitch zdjal marynarke i wszedl szybko do sklepu z koszulkami, nad ktorym znajdowal sie pub. Wspial sie po schodach na gore, zamowil cole i usiadl przy stoliku na balkonie. Po paru minutach tubylec rowerzysta siedzial w barze o kilka krokow od niego popijajac red stripe i obserwujac go zza recznie wypisanego menu. Mitch saczyl cole i czujnie obserwowal ulice w dole. Nie bylo ani sladu po chevette, ale Mitch wiedzial, ze samochod znajduje sie gdzies blisko. Zobaczyl innego mezczyzne gapiacego sie nan z ulicy. Potem kobiete. Czy to byla jakas obsesja? Zza najblizszego rogu wynurzylo sie chevette i wolno podjechalo pod pub. Mitch zszedl do sklepu z koszulkami i kupil okulary przeciwsloneczne. Przeszedl kilka krokow ulica i skrecil w jakis zaulek. Przebiegl pograzona w cieniu uliczka do nastepnej ulicy, a potem do sklepu z pamiatkami. Wyszedl tylnymi drzwiami. Uwaznie rozgladal sie dookola i nie zauwazyl niczego podejrzanego. Polki byly zawalone szortami i koszulkami we wszystkich kolorach. Tubylcy nie kupiliby tych strojow, ale Amerykanie je kochali. Zdecydowal sie na tradycyjny zestaw: biale szorty z czerwonym pulowerem. Znalazl pare plecionych sandalow - pasowaly znakomicie do kapelusza, ktory mu sie spodobal. Sprzedawczyni zachichotala i wskazala mu przebieralnie. Ponownie omiotl spojrzeniem ulice. Nie spostrzegl nikogo. Wszystko, co wybral, mialo odpowiednie wymiary. Zapytal ekspedientke, czy moglby pozostawic tu swoj garnitur i buty na kilka godzin. -Nie ma problemu, mon - odparla. Zaplacil gotowka, dal jej dziesiatke i poprosil, by zadzwonila po taksowke. Powiedziala mu, ze jest bardzo przystojny. Nerwowo obserwowal ulice, dopoki nie przyjechala taksowka. Jednym susem znalazl sie na tylnym siedzeniu. -Abanks Dive Lodge - powiedzial. -To daleko, mon. Mitch rzucil dwudziestke na siedzenie. -Ruszaj. Patrz w lusterko. Jezeli ktos bedzie za nami jechac, daj mi znac. Kierowca zgarnal banknot. -W porzadku, mon. Mitch nasunal na oczy nowy kapelusz i wcisnal sie glebiej w siedzenie. Pojechali wzdluz Shedden Road, potem okrazyli Hogsty Bay. Potem skierowali sie na wschod, wymineli Red Bay i wyjechali i Georgetown na droge do Bodden Town. -Przed kim uciekasz, mon? Mitch usmiechnal sie i opuscil szybe. -Przed IRS. - Wydalo mu sie to dowcipne, ale kierowca sprawial wrazenie zaklopotanego. Mitch przypomnial sobie, ze na wyspie nie znano ani podatkow, ani poborcow podatkowych. Kierowca milczal przez dalsza droge. Wedlug informacji podanych w gazecie instruktorem nurkowania byl Philip Abanks, syn Barry'ego Abanksa, wlasciciela klubu pletwonurkow. W dniu smierci mial dziewietnascie lat. Cala trojka utonela w wyniku eksplozji na statku. Bardzo tajemniczej eksplozji. Ciala odnaleziono osiemdziesiat stop pod woda. Ofiary mialy na sobie kombinezony do nurkowania. Nie bylo zadnych swiadkow eksplozji i nikt nie potrafil wyjasnic, dlaczego wypadek wydarzyl sie o dwie mile od brzegu, w rejonie, gdzie nikt nigdy nie nurkowal. Artykul informowal, ze pozostalo jeszcze wiele pytan, na ktore nie ma odpowiedzi. Bodden Town okazalo sie mala wioska oddalona od Georgetown o dwadziescia minut jazdy. Klub pletwonurkow znajdowal sie w poludniowej czesci wioski i zajmowal wydzielony odcinek plazy. -Czy ktos za nami jechal? - zapytal Mitch. Kierowca potrzasnal przeczaco glowa. -Dobra robota. Masz tu czterdziesci dolcow. - Mitch spojrzal na zegarek. - Jest prawie pierwsza. Mozesz tu byc dokladnie o drugiej trzydziesci? -Oczywiscie, mon. Droga urywala sie przy koncu plazy, przechodzac w otoczony tuzinami krolewskich palm parking z bialego kamienia. Siedzibe klubu stanowil duzy, jednopietrowy budynek z blaszanym dachem i zewnetrznymi schodami wiodacymi na pietro. Nazywano go Wielkim Domem. Blekitne sciany w wielu miejscach zasloniete byly pnaczami dzikiego wina. Solidne, drewniane okiennice pomalowano na kolor oliwkowy. Miescily sie tu biuro i jadalnia klubu Abanks Dive. Z prawej strony, pomiedzy palmami, wila sie wokol Wielkiego Domu waska droga prowadzaca na wybrukowany bialym kamieniem plac. Po obu jego stronach wzniesiono kilkanascie pokrytych sloma chat, w ktorych kwaterowali nurkowie. Labirynt drewnianych pomostow laczyl chaty z barem na otwartym powietrzu nie opodal morza, centralnym punktem klubu. Mitch skierowal sie w strone baru, z ktorego dochodzil smiech zmieszany ze swojskimi dzwiekami reggae. Miejsce przypominalo "Rumheads", ale bylo tu mniej tloczno. Po paru minutach barman Henry podal Mitchowi red stripe. -Gdzie moge znalezc Barry'ego Abanksa? - zapytal Mitch. Kelner wykonal ruch glowa w kierunku oceanu i wrocil do baru. Pol mili od brzegu statek powoli sunal przez spokojne morze w strone klubu. Mitch zajadal hamburgera z serem i obserwowal grajacych w domino. Statek wplynal do przystani i przybil do brzegu miedzy barem a wieksza z chat, na ktorej oknie wymalowano recznie napis: "Sklep dla pletwonurkow". Nurkowie, dzwigajac torby ze sprzetem, zeszli na lad i wszyscy bez wyjatku skierowali sie w strone baru. Niski, krzepki mezczyzna stal obok statku i wykrzykiwal polecenia marynarzom, wyladowujacym puste butle z tlenem. Na glowie mial biala czapeczke baseballowa, poza tym caly jego stroj stanowily czarne, obcisle slipy. Patrzac na jego blyszczaca brazowa skore, mozna sie bylo latwo domyslic, ze w ciagu ostatnich piecdziesieciu lat nie korzystal zbyt czesto z ubrania. Zajrzal do sklepu, wrzasnal na instruktorow i marynarzy, po czym ruszyl w strone baru. Nie zwracajac uwagi na tlum gosci podszedl do zamrazalnika, wyjal z niego heinekena, zdjal kapsel i pociagnal dlugi lyk. Barman powiedzial cos do Abanksa i skinal w strone Mitcha. Mezczyzna otworzyl nastepnego heinekena, po czym podszedl do stolika, przy ktorym siedzial Mitch. Nie usmiechal sie. -Szukasz mnie? - spytal niemal szyderczym tonem. -Pan Abanks? -To ja. Czego chcesz? -Chcialbym z toba porozmawiac pare minut. Przelknal piwo i spojrzal na ocean. -Jestem zbyt zajety. Moj statek odchodzi za czterdziesci minut. -Nazywam sie Mitch McDeere. Jestem prawnikiem z Memphis. Abanks popatrzyl na niego malenkimi brazowymi oczami. Mitch spostrzegl, ze udalo mu sie obudzic jego zainteresowanie. -No wiec? -No wiec ci dwaj mezczyzni, ktorzy zgineli wtedy z twoim synem, byli moimi przyjaciolmi. Nie zajme ci wiecej niz kilka minut. Abanks usiadl na stolku i oparl sie na lokciach. -Nie jest to moj ulubiony temat. -Wiem. Przykro mi. -Policja uprzedzala mnie, zebym z nikim nie rozmawial. -Zachowam wszystko dla siebie. Przysiegam. Abanks zmruzyl oczy i spojrzal na polyskujaca migotliwie niebieska wode. Jego twarz i barki pokryte byly bliznami zdobytymi w ciagu tych wszystkich lat, ktore spedzil pod woda, oprowadzajac nowicjuszy po rafach koralowych i wrakach statkow. -Co chcesz wiedziec? - zapytal cicho. -Czy moglibysmy porozmawiac gdzie indziej? -Pewnie. Chodzmy sie przejsc. - Krzyknal na Henry'ego i powiedzial cos do nurkow siedzacych przy jednym stole. Poszli na plaze. -Chcialbym porozmawiac o wypadku - powiedzial Mitch. -Pytaj. Moge nie odpowiadac. -Co spowodowalo eksplozje? -Nie wiem. Byc moze kompresor powietrza. Byc moze paliwo. Nie mamy pewnosci. Statek zostal powaznie uszkodzony, to pewne, ale wiekszosc naszych domyslow do niczego nie doprowadzila. -Czy to byl twoj statek? -Tak. Jeden z mniejszych. Trzydziestostopowy. Twoi przyjaciele wypozyczyli go na ranna wycieczke. -Gdzie znaleziono ciala? -Osiemdziesiat stop pod woda. Nie byloby w tym nic podejrzanego, gdyby nie to, ze nie widac bylo zadnych sladow oparzen ani innych ran wskazujacych na eksplozje. Uwazam wiec, ze jest to bardzo dziwne. -Sekcja zwlok wykazala, ze utoneli. -Tak, utoneli. Ale twoi przyjaciele mieli na sobie kompletne kombinezony do nurkowania, z pelnym wyposazeniem. Jeden z moich fachowcow ogladal je pozniej dokladnie. Wszystko bylo w porzadku. A oni dobrze plywali. -A twoj syn? -Nie byl w pelnym kombinezonie. Ale plywal jak ryba. -Gdzie nastapila eksplozja? -Mieli nurkowac wzdluz ciagu raf obok Roger's Wreck Point. Czy znasz dobrze wyspe? -Nie. -To jest wokol East Bay w Northeastern Point. Twoi przyjaciele nigdy tam dotad nie nurkowali i moj syn zaproponowal, zeby sie wybrali w to miejsce. Dobrze znalismy twoich przyjaciol. Byli doswiadczonymi nurkami i traktowalismy ich powaznie. Zawsze wynajmowali dla siebie statek, a pieniadze nie mialy znaczenia. I zawsze chcieli, zeby Philip byl ich kapitanem. Nie wiemy, czy w ogole nurkowali w Point. Plonacy statek znaleziono dwie mile od brzegu, z dala od naszych miejsc do nurkowania. -Czy statek mogl zdryfowac? -Niemozliwe. Gdyby byly problemy z silnikiem, Philip uzylby radia. Dysponujemy nowoczesnym sprzetem, a nasi fachowcy sa zawsze w poblizu sklepu. Eksplozja w zadnym wypadku nie mogla nastapic w Point. Nikt jej nie widzial ani nie slyszal, a tam zawsze ktos sie kreci. Poza tym uszkodzony statek nie moglby dryfowac dwie mile w takiej spokojnej wodzie. I wreszcie to, co najwazniejsze, ich cial nie znaleziono na statku, pamietaj. Przypuscmy wiec nawet, ze statek zdryfowal. Jak w takim razie wyjasnisz fakt, ze ciala zdryfowaly osiemdziesiat stop pod woda? Znaleziono ich w odleglosci dwudziestu metrow od statku. -Kto ich odnalazl? -Moi ludzie. Uslyszelismy przez radio raport i wyslalem zaloge. Wiedzielismy, ze to byl nasz statek, i moi ludzie rozpoczeli poszukiwanie. Znalezli ciala w ciagu kilku minut. -Wiem, ze trudno ci o tym mowic. Abanks oproznil butelke do dna i wyrzucil ja do tekturowego pudla na smieci. -Tak, to prawda. Ale czas leczy rany. Dlaczego cie to tak interesuje? -Rodziny mialy mnostwo pytan. -Zal mi ich. Poznalem ich zony ubieglego lata. Spedzili wtedy z nami tydzien. Tacy mili ludzie. -Czy to mozliwe, ze w momencie, kiedy sie to zdarzylo, po prostu odkrywali nowe terytorium? -Mozliwe, tak. Ale nie sadze, zeby tak bylo. Nasze statki informuja o swoich ruchach z jednego miejsca w drugie. To jest normalna, obowiazujaca procedura. Zadnych wyjatkow. Moj syn byl najlepszym kapitanem na wyspie. Wychowal sie na tych wodach. Nigdy by nie zapomnial o przekazaniu raportu o swoich ruchach na morzu. To takie proste. Policja wierzy, ze tak sie wlasnie stalo, ale oni musza w cos wierzyc. To jedyne wyjasnienie, jakie maja. -A jak tlumacza stan zwlok? -Nie potrafia. Sa przekonani, ze to po prostu nastepny wypadek podczas nurkowania. -Czy to byl wypadek? -Mysle, ze nie. Mitch zdjal sandaly, bo zdazyly obetrzec mu skore i na stopach zrobily sie pecherze. Ruszyli w droge powrotna do klubu. -Jezeli to nie byl wypadek, to co sie stalo? Abanks szedl kolyszacym sie krokiem i przygladal sie falom zalewajacym plaze. Na jego twarzy po raz pierwszy zajasnial usmiech. -Jakie sa inne mozliwosci? -W Memphis kraza plotki, ze sprawa mogla sie laczyc z handlem narkotykami. -Powiedz mi o tych plotkach. -Mowi sie, ze twoj syn nalezal do gangu i ze prawdopodobnie tego dnia wykorzystal statek, zeby sie spotkac na morzu z dostawca narkotykow, ze doszlo do sprzeczki miedzy nimi, a moi przyjaciele staneli im na drodze. Abanks usmiechnal sie ponownie i potrzasnal glowa. -Nie Philip. Wiem, ze nigdy nie zazywal narkotykow i nigdy nimi nie handlowal. Nie interesowaly go pieniadze. Kobiety i nurkowanie - tylko to sie dla niego liczylo. -Jestes tego pewien? -Calkowicie. Nigdy nie slyszalem tych plotek i watpie, aby w Memphis wiedziano cos wiecej. To mala wyspa i cos takiego dotarloby na pewno do mnie. To absolutnie niemozliwe. Rozmowa dobiegala konca. Zatrzymali sie obok baru. -Mam do ciebie prosbe - powiedzial Abanks. - Nie wspominaj o tym, co ci mowilem, rodzinom. Nie moge udowodnic, ze to prawda, wiec lepiej niech nikt tego nie wie. Zwlaszcza rodziny. -Nie powiem nikomu. Ciebie tez prosze, zebys nikomu nie wspominal o naszej rozmowie. Ktos moze tu za mna przyjechac i pytac o moja wizyte. Powiedz wtedy po prostu, ze mowilismy o nurkowaniu. -Jak sobie zyczysz. -Moja zona i ja przyjedziemy tu wiosna na wakacje. Na pewno zajrzymy do ciebie. ROZDZIAL 14 Parterowy budynek szkoly episkopalnej im. sw. Andrzeja stal w poblizu kosciola pod wezwaniem tego samego swietego, w cieniu dwunastu prastarych debow w centrum jednejz dzielnic Memphis. Szescioklasowa, slynna z ekskluzywnosci szkola byla najdrozsza prywatna szkola w miescie. Zdobycie miejsca tutaj stanowilo nie lada problem - zamozni rodzice wpisywali sie na liste oczekujacych na przyjecie wkrotce po przyjsciu na swiat dziecka. Mitch zatrzymal BMW na parkingu pomiedzy kosciolem a szkola. Samochod Abby, wisniowy peugeot, stal o trzy miejsca dalej. Jej maz przyjechal tu bez zapowiedzi. Samolot przylecial godzine przed czasem. Mitch zatrzymal sie w domu tylko po to, by ubrac sie bardziej elegancko - postanowil, ze najpierw zobaczy sie z Abby, a pozniej na pare godzin powroci za biurko. Chcial ja zobaczyc wlasnie tutaj, w szkole. Atak z zaskoczenia. Nie przewidziany ruch. Powie znienacka: "czesc". Tesknil za nia. Nie mogl sie doczekac tej chwili, kiedy znow ja zobaczy, musial pojechac do szkoly. Nie bedzie mowil wiele, pierwsze dotkniecie i pierwsze slowa od czasu przygody na plazy. Czy domysli sie wszystkiego spojrzawszy tylko na niego? Mozliwe, ze potrafi czytac w jego oczach. Czy wyczuje lekkie napiecie w glosie? Nie, jezeli bedzie zaskoczona. Nie, jezeli uraduje ja ta wizyta. Zacisnal rece na kierownicy i przez chwile nie odrywal oczu od jej samochodu. Co za kretyn! Glupi duren! Dlaczego nie uciekl? Powinien rzucic te spodnice na piasek i uciekac jak szalony. Ale, oczywiscie, postapil inaczej. Powiedzial sobie wowczas, co, do cholery, nikt sie przeciez nigdy nie dowie. A wiec teraz powinien strzasnac to z siebie i powiedziec: do cholery, wszyscy tak robia. W samolocie przemyslal sobie, jak sie zachowa. Poczeka, az nadejdzie wieczor i wtedy wyzna jej prawde. Nie bedzie klamac, nie chce zyc w klamstwie. Przyzna sie i powie jej dokladnie, co sie wydarzylo. Moze go zrozumie. Coz, prawie kazdy mezczyzna - cholera, wlasciwie kazdy mezczyzna - tak by postapil. To, co zrobi potem, bedzie zalezalo od jej reakcji. Jezeli zachowa spokoj i okaze troche wyrozumialosci, powie jej, ze jest mu przykro, bardzo przykro, i obieca, ze to sie nigdy nie powtorzy. Jesli bardzo to przezyje i zalamie sie, bedzie blagac, doslownie, blagac o przebaczenie i przysiegnie na Biblie, ze to byl blad i ze juz nigdy wiecej nic takiego nie zrobi. Powie jej o tym, jak bardzo ja kocha i ubostwia, i bedzie prosic, zeby dala mu jeszcze jedna szanse. A jezeli ona zacznie pakowac walizki, to wtedy dopiero wyciagnie wniosek, ze nie powinien byl jej tego powiedziec. Nie przyznawac sie. Nie przyznawac. Jego profesor od prawa karnego w Harvardzie, Moskowitz, znany radykal, ktory zdobyl sobie to przezwisko broniac terrorystow, zamachowcow i gwalcicieli nieletnich, wyznawal wlasnie taka, prosta teorie obrony: Zaprzeczac! Zaprzeczac! Zaprzeczac! Nigdy nie potwierdzac zadnego faktu czy chocby najdrobniejszego fragmentu zeznan, ktore moglyby ewentualnie posluzyc do udowodnienia winy. Przypomnial sobie Moskowitza, gdy wyladowali w Miami, i zaczal pracowac nad planem B, jak okreslal swoja niespodziewana wizyte i romantyczny obiad poznym wieczorem w jednym z jej ulubionych lokali. I nie wspomni o niczym, z wyjatkiem ciezkiej pracy na Kajmanach. Otworzyl drzwiczki od samochodu, pomyslal o jej pieknym usmiechu, ufnej twarzy i zrobilo mu sie niedobrze. Mocny, tepy bol swidrowal gdzies gleboko w zoladku. Podszedl wolno do frontowych drzwi. W powietrzu unosil sie zapach poznej jesieni. Korytarz byl pusty i cichy. Po prawej stronie miescilo sie biuro dyrektora. Czekal przez chwile chcac, by go zauwazono, ale w pokoju nie bylo nikogo. Ruszyl przed siebie. Szedl cicho korytarzem, dopoki zza trzecich drzwi nie dobiegl go cudowny glos jego zony. Powtarzala wlasnie z dziecmi tabliczke mnozenia, gdy wsunal glowe w drzwi i usmiechnal sie. Zamarla, a po chwili sama rozesmiala sie cicho. Przeprosila klase, polecila dzieciom, by pozostaly na swoich miejscach i przeczytaly nastepna stronice podrecznika. Zamknela drzwi. -Co ty tu robisz? - spytala, gdy chwycil ja w ramiona i przycisnal do sciany. Rozejrzala sie nerwowo po korytarzu. -Tesknilem za toba - powiedzial z przekonaniem. Tulil ja mocno do siebie przez dobra minute. Pocalowal w szyje i odetchnal slodkim zapachem jej perfum. I wtedy powrocil obraz tamtej dziewczyny. Ty draniu, dlaczego nie uciekles? -Kiedy przyjechales? - spytala, poprawiajac wlosy i spogladajac w glab korytarza. -Jakas godzine temu. Wygladasz cudownie. Miala wilgotne oczy. Piekne, uczciwe oczy. -Jak sie udala podroz? -W porzadku. Tesknilem za toba. Bez ciebie nie ma zadnej zabawy. Usmiechnela sie jeszcze szerzej i popatrzyla na niego. -Ja tez za toba tesknilam. Trzymajac sie za rece, szli w kierunku frontowych drzwi. -Chcialbym sie umowic na dzisiejszy wieczor - powiedzial. -Nie pracujesz? -Nie pracuje. Jestem umowiony z moja zona w jej ulubionej restauracji. Bedziemy jesc i pic drogie wino i zostaniemy tam dlugo, a potem pojedziemy do domu i bedziemy sie kochac. -Naprawde za mna teskniles - pocalowala go w usta i rozejrzala sie po korytarzu. - Lepiej stad idz, zanim ktos cie zobaczy. Nie zauwazeni podeszli szybko do frontowych drzwi. Odetchnal gleboko zimnym powietrzem i ruszyl pospiesznie w strone samochodu. Udalo sie. Patrzyl w te oczy, obejmowal ja i calowal jak zawsze. Nic nie podejrzewala. Byla poruszona, a nawet wzruszona. DeVasher przechadzal sie niecierpliwie po pokoju nerwowo zaciagajac sie roi-tanem. Usiadl na swoim wytartym krzesle obrotowym i probowal sie skoncentrowac. Po chwili poderwal sie i znow zaczal wedrowac od sciany do sciany. Spojrzal na zegarek. Zatelefonowal do swojej sekretarki. Ta zatelefonowala do sekretarki Olivera Lamberta. Znow spacerowal. Wreszcie, gdy minelo siedemnascie minut od momentu, kiedy powinien sie tu zjawic, Ollie minal zabezpieczenia i wkroczyl do biura DeVashera. DeVasher stanal za biurkiem i zmierzyl go groznym spojrzeniem. -Spozniles sie! -Jestem bardzo zajety - odparl Ollie i usiadl na wytartym krzesle. - Co jest az tak istotne? Twarz DeVashera wykrzywila sie nagle w zlym, podstepnym usmiechu. Dramatycznym gestem otworzyl szuflade w biurku i z blyskiem triumfu w oczach rzucil nad stolem duza koperte wprost na kolana Olliego. -Jest to chyba najlepsza robota, jaka wykonalismy kiedykolwiek. Lambert otworzyl koperte i spojrzal na czarno-biale zdjecia o wymiarach dziesiec na pietnascie. Wpatrywal sie dlugo w kazde z nich, trzymajac je tuz przed nosem i starajac sie zapamietac najdrobniejsze szczegoly. DeVasher spogladal na niego z wyrazna duma. Lambert raz jeszcze obejrzal fotografie i westchnal gleboko. -Sa bezcenne. -Otoz to. Tak sadzimy. -Kim jest ta dziewczyna? - spytal Ollie, nie mogac oderwac wzroku od zdjec. -Miejscowa prostytutka. Wyglada niezle, co? Nigdy dotad nie poslugiwalismy sie nia, ale badz pewien, ze wykorzystamy ja ponownie. -Chcialbym ja poznac, i to szybko. -Nie ma sprawy. Wcale mnie to poniekad nie dziwi. -To niesamowite. Jak ona to zrobila? -Z poczatku nie bylo to wcale latwe. Powiedzial pierwszej dziewczynie, zeby splywala. Avery mial druga, ale twoj czlowiek nie okazywal najmniejszej ochoty na jej przyjaciolke. Poszedl do tego malego baru na plazy. Wtedy pojawila sie nasza dziewczyna. Jest profesjonalistka. -Gdzie byli twoi ludzie? -Wszedzie wokol. Te zdjecia zrobiono zza drzewa palmowego odleglego o prawie osiemdziesiat stop. Niezle, prawda? -Bardzo dobre. Daj fotografowi zaliczke. Jak dlugo tarzali sie w piasku? -Wystarczajaco dlugo. Bardzo do siebie pasowali. -Mysle, ze sie dobrze bawil. -Mielismy szczescie. Plaza byla wyludniona, a sceneria swietna. Lambert podniosl zdjecia tak, by padalo na nie wiecej swiatla. -Zrobisz mi odbitki? - zapytal. -Oczywiscie, Ollie. Wiem, jak bardzo lubisz takie rzeczy. -Myslalem, ze McDeere bedzie twardszy. -Jest twardy, ale jest tez czlowiekiem. A poza tym nie jest tez tepakiem. Nie mamy co do tego pewnosci, ale wydaje sie nam, iz wyczul, ze go sledzilismy nastepnego dnia w czasie lunchu. Stal sie podejrzliwy i zaczal kluczyc wokol centrum handlowego. W koncu zniknal. Spoznil sie prawie godzine na spotkanie z Averym w banku. -Dokad pojechal? -Nie wiemy. Obserwowalismy go ze zwyklej ciekawosci, niczego nie podejrzewajac. Do cholery, mogl byc w jakims barze w centrum, mozemy sie tylko domyslac. Ale po prostu zniknal. -Obserwuj go uwaznie. On mnie martwi. DeVasher pomachal nastepna koperta. -Przestan sie martwic, Ollie. Teraz go juz mamy! Zabijalby dla nas, gdyby sie o tym dowiedzial. -A co z Tarrance'em? -Ani sladu. McDeere nie mowil o tym nikomu, przynajmniej nikomu, kogo my moglismy slyszec. Tarrance czasami jest trudny do namierzenia, ale mysle, ze trzyma sie z daleka. -Miej oczy otwarte. -Nie troszcz sie o moja dzialke, Ollie. Ty jestes prawnikiem, doradca, panem i masz za to swoja dole. Ty zarzadzasz firma. Ja zajmuje sie jej bezpieczenstwem. -Jak ukladaja sie sprawy w domu McDeere'a? -Nie za dobrze. Bardzo chlodno zareagowala na te wyprawe. -Co robila, kiedy go nie bylo? -Coz, ona nie jest z tych, co siedza w domu. Dwa razy wieczorem razem z zona Quina poszly cos zjesc do jednej z tych knajpek dla yuppies. Potem do kina. Jeden wieczor spedzila ze swoja kolezanka ze szkoly. Troche jezdzila po zakupy. Dzwonila takze czesto do swojej matki, na jej rachunek. To oczywiste, nasz chlopiec i jej rodzice nie kochaja sie za bardzo i ona chce to zmienic. Jest z matka bardzo blisko i martwi ja to, ze nie moga byc duza, szczesliwa rodzina. Chce jechac do domu, do Kentucky, na Boze Narodzenie, ale obawia sie, ze on jej nie pozwoli. Sporo w tym wszystkim wrogosci i niedomowien. Powiedziala matce, ze on pracuje zbyt wiele, a jej matka odparla, ze to dlatego, iz chce sie popisac. Nie podoba mi sie to, Ollie. -Sluchaj po prostu uwaznie. Probowalismy go przystopowac, ale jest jak maszyna. -Tak, za sto piecdziesiat za godzine. Wiem, ze chcesz go przyhamowac. Dlaczego nie wyznaczysz wszystkim pracownikom limitu godzin do czterdziestu w tygodniu, zeby mogli spedzac wiecej czasu ze swoimi rodzinami? Moglbys tez obciac swoja pensje, sprzedac jaguara lub dwa, zastawic diamenty swojej starej, a moze sprzedac rezydencje i kupic mniejszy domek. -Zamknij sie, DeVasher! Oliver Lambert ruszyl pospiesznie w strone drzwi. DeVasher az poczerwienial ze smiechu, a potem, kiedy zostal sam w pokoju, zamknal fotografie w biurku. -Mitchell McDeere - powiedzial do siebie i twarz wykrzywila mu sie niesamowitym usmiechem - teraz jestes nasz. ROZDZIAL 15 W piatek po poludniu, dwa tygodnie przed swietami Bozego Narodzenia, Abby pozegnala sie ze swoimi uczniami i rozstala sie ze szkola imienia sw. Andrzeja na czas urlopu. O pierwszej zaparkowala samochod na parkingu, gdzie stalo wiele BMW, saabow i peugeotow i w strugach zimnego deszczu przeszla szybko do oranzerii, w ktorej tloczyli sie mlodzi zamozni amatorzy guiche, fajitas i zupy z czarnej fasolki. Byl to obecnie ulubiony lokal Kay Quin. Umowily sie tu na ich drugi wspolny lunch w tym miesiacu. Kay spozniala sie, jak zwykle.Ta przyjazn nie wyszla jeszcze dotad poza wstepne stadium. Ostrozna z natury Abby nigdy nie nawiazywala latwo blizszej znajomosci z nieznajomymi. Studiujac w Harvardzie przez trzy lata nie przyjaznila sie z nikim i nauczyla sie wtedy byc niezalezna. W ciagu szesciu miesiecy pobytu w Memphis poznala wiele przychylnych jej osob - kilka w kosciele i jedna w szkole, ale zachowywala sie wobec nich dosc powsciagliwie. Z poczatku Kay Quin troche sie narzucala. Byla przewodnikiem, doradca na zakupach i nawet dekoratorka w jednej osobie. Ale Abby zachowywala pewien dystans, wyciagala wnioski z kazdego spotkania i uwaznie obserwowala swoja nowa znajoma. Kilka razy jadly razem w domu Quinow. Spotykaly sie parokrotnie na obiadach i imprezach firmy, ale zawsze otaczal je tlum. Czuly sie dobrze razem podczas czterech dlugich obiadow w roznych lokalach, ktore w danym momencie stanowily ulubione miejsce spotkan mlodych i pieknych wlascicieli kart kredytowych Gold Master, w Memphis. Kay zwracala uwage na jakosc samochodow, domow i strojow, ale udawala, ze nie obchodzi jej to wszystko. Chciala sie stac przyjaciolka, bliska, zaufana przyjaciolka i powiernica. Abby byla nadal po swojemu powsciagliwa, ale stopniowo stawaly sie sobie coraz blizsze. Z baru na dole, gdzie saczac drinki czekano na wolne stoliki, dobiegaly dzwieki stylizowanej na lata piecdziesiate szafy grajacej. Po dziesieciu minutach i dwoch piosenkach Roya Orbisona z tlumu przy drzwiach frontowych wylonila sie Kay i spojrzala w gore na trzeci poziom. Abby usmiechnela sie i pomachala do niej. Usciskaly sie i ucalowaly w policzki. Udalo im sie nie pobrudzic wzajemnie szminka. -Przepraszam za spoznienie - powiedziala Kay. -W porzadku. Jestem przyzwyczajona. -Alez tu dzisiaj tlok - powiedziala Kay rozgladajac sie wokol ze zdumieniem. - Tu sa zawsze tlumy. A wiec szkole masz z glowy? -Tak. Od godziny. Jestem wolna do szostego stycznia. Podziwialy wzajemnie swoje stroje i obdarzaly sie komplementami, jakie to sa szczuple, jakie w ogole piekne i mlode. Rozmowa zeszla na przedswiateczne zakupy. Rozmawialy o sklepach, wyprzedazach i dzieciach, dopoki nie podano wina. Abby zamowila krewetki w ostrym sosie, ale Kay zadowolila sie duszonymi brokulami. -Jakie masz plany na Boze Narodzenie? - zapytala Kay. -Zadnych, jak dotad. Chcialabym pojechac do Kentucky, zobaczyc sie z rodzina, ale obawiam sie, ze Mitch nie pojedzie. Pare razy robilam aluzje na ten temat, ale wszystkie zostaly zignorowane. -Nadal nie przepada za twoimi rodzicami? -Nic sie nie zmienilo. Prawde mowiac, nie rozmawiamy o tym. Nie wiem, jak sobie poradzic z ta sprawa. -Musisz byc bardzo ostrozna, wyobrazam sobie. -Tak, i bardzo cierpliwa. Moi rodzice postapili nieslusznie, ale ja wciaz ich potrzebuje. To boli, ze mezczyzna, ktorego kocham - jedyny, jakiego w ogole w zyciu kochalam - nie znosi moich rodzicow. Codziennie modle sie o maly cud. -Wyglada na to, ze potrzebujesz raczej duzego cudu. Pracuje rzeczywiscie tak ciezko, jak mowi Lamar? -Nie znam nikogo, kto pracowalby ciezej: osiemnascie godzin dziennie, od poniedzialku do piatku, osiem godzin w sobote, a w niedziele, poniewaz to dzien odpoczynku, tylko piec lub szesc godzin. Rezerwuje dla mnie odrobine czasu w niedziele. -Czyzbym wyczuwala odrobine niezadowolenia? -Mnostwo niezadowolenia, Kay. Bylam dlugo cierpliwa, ale to sie staje coraz gorsze. Mam juz dosc spania na kanapie i ciaglego czekania na jego powrot do domu. -Wiec jestes tam od gotowania i seksu? -Chcialabym, zeby tak bylo. On jest zbyt zmeczony na seks. To juz przestalo byc najwazniejsze. I to ten sam mezczyzna, ktoremu zawsze bylo malo. Wierz mi, prawie sie pozabijalismy, kiedy studiowal. A teraz raz w tygodniu, jezeli szczescie dopisuje. Przychodzi do domu, jesli ma jeszcze troche sily, to je, i idzie spac. To wielki ewenement, gdy rozmawia ze mna przez pare minut, zanim nie zasnie. Jestem tak steskniona za rozmowa z kims doroslym, Kay. Spedzam siedem godzin dziennie z osmiolatkami i tesknie za slowami, ktore maja wiecej niz trzy sylaby. Probuje mu to wyjasnic, ale on sie irytuje. Czy z Lamarem tez tak bylo? -W pewnym sensie. Przez pierwszy rok pracowal siedemdziesiat godzin w tygodniu. Mysle, ze oni wszyscy tak postepuja. To cos w rodzaju inicjacji. Rytual, w ktorym udowadniaja swoja meskosc. Ale wiekszosci po pierwszym roku zaczyna brakowac paliwa i przyhamowuja do szescdziesieciu lub szescdziesieciu pieciu godzin. Wciaz pracuja ciezko, ale nie jest to juz ten samobojczy maraton nowicjuszy. -Czy Lamar pracuje w soboty? -W wiekszosc sobot, przez pare godzin. Nigdy w niedziele. Wywalczylam to. Oczywiscie jezeli jest wiele zlecen lub gdy nadchodzi sezon rozliczen podatkowych, wszyscy pracuja po dwadziescia cztery godziny na dobe. Mysle, ze z Mitchem tez tak bedzie. -Na razie nie zwalnia. Prawde mowiac, zachowuje sie jak nawiedzony. Czasami przychodzi do domu dopiero przed switem. Wtedy bierze prysznic i wraca do biura. -Lamar mowil mi, ze Mitch stal sie juz legenda w Gmachu Bendiniego. Abby nadpila wina i spojrzala na kolejke przy barze. -To wspaniale. Jestem poslubiona legendzie. -Czy myslalas o dzieciach? -To wymaga seksu, nie sadzisz? -Daj spokoj, Abby. Nie moze byc az tak zle. -Nie jestem na to przygotowana. Nie chce byc jedynym rodzicem. Kocham swojego meza, ale na tym etapie jego zycia wypadloby mu na pewno jakies okropnie wazne zebranie i zostawilby mnie sama na sali porodowej. Nie mysli o niczym innym poza ta cholerna firma prawnicza. Kay delikatnie ujela Abby za reke ponad stolem. -Bedzie dobrze - powiedziala stanowczym tonem usmiechajac sie pogodnie. - Pierwszy rok jest najgorszy. Bedzie lepiej, obiecuje ci. Abby usmiechnela sie. -Przepraszam. Kelner przyniosl zamowione jedzenie. Poprosily o wiecej wina. Krewetki tonely w sosie z masla i czosnku i pachnialy zachecajaco. Zimne brokuly lezace na lisciach salaty, przyozdobionej plasterkami pomidorow, nie wygladaly zbyt ponetnie. Kay wziela do ust kulke brokula i zaczela zuc. -Wiesz, Abby, ze firma cieszy sie z dzieci. -Nic mnie to nie obchodzi. Obecnie nie lubie firmy. Rywalizuje z nia i sromotnie przegrywam. Nie dbam wiec o to, czego oni chca. Nie beda za mnie planowac rodziny. Nie rozumiem, czemu pchaja swoj nos w sprawy, ktore nie powinny ich obchodzic. To miejsce jest przerazajace, Kay. Nic na to nie poradze, ale ci ludzie przyprawiaja mnie o dreszcze. -Zalezy im na szczesliwych prawnikach z trwalymi rodzinami. -A mnie zalezy na odzyskaniu mojego meza. To oni mi go odbieraja. Jak w takiej sytuacji mozna mowic o trwalej rodzinie. Gdyby przestali mu siedziec na glowie, byc moze wtedy moglibysmy byc normalni, jak inni, i miec ogrodek pelen dzieci. Ale nie teraz. Kelner przyniosl wino, krewetki stygly. Abby jadla powoli. Kay szukala mniej drazliwego tematu. -Lamar mowil, ze Mitch byl w zeszlym miesiacu na Kajmanach. -Tak. Pojechal tam z Averym na trzy dni. Nic poza interesami, jak mowi. Bylas tam kiedys? -Jestem co roku. To piekne miejsce z oblednymi plazami i ciepla woda. Jezdzimy zawsze w czerwcu, gdy sie konczy szkola. Sa tam dwa wielkie domy wypoczynkowe firmy, tuz przy plazy. -Mitch chce pojechac tam na urlop w czasie mojej przerwy wiosennej w marcu. -Musicie pojechac. Zanim dorobilismy sie dzieci, nie robilismy nic, tylko wylegiwalismy sie na plazy, pilismy rum i kochalismy sie. Po to wlasnie firma zapewnia domy wypoczynkowe i - jezeli masz szczescie - samolot. Zadaja, zeby ciezko pracowac, ale doceniaja wartosc odpoczynku. -Nie wspominaj mi o firmie, Kay. Nie chce slyszec, co oni lubia, a czego nie, co robia, a czego nie robia, do czego zachecaja, a co potepiaja. -To sie poprawi, Abby. Obiecuje. Musisz zrozumiec, ze nasi mezowie sa dobrymi prawnikami, ale nigdzie nie byliby w stanie zarobic takich pieniedzy jak tutaj. A ty i ja nie jezdzilybysmy nowymi modelami peugeota i mercedesa, tylko nowymi buickami. Abby przekroila krewetke na pol i umoczyla ja w sosie. Dziobala jeszcze przez chwile widelcem swoja porcje, po czym odsunela talerz. Kieliszek z winem byl juz pusty. -Wiem, Kay, wiem. Ale, do diabla, zycie to cos wiecej niz duzy ogrodek i peugeot. Tutaj jakby nikt nie zdawal sobie z tego sprawy. Przysiegam, ze bylismy szczesliwsi mieszkajac w dwupokojowym mieszkaniu studenckim w Cambridge. -Jestes tu dopiero od kilku miesiecy. Z pewnoscia Mitch przyhamuje i twoje zycie bedzie znowu takie jak dawniej. Wkrotce po ogrodku zaczna biegac mali McDeere'owie, a zanim zauwazysz, Mitch zostanie wspolnikiem. Wierz mi, Abby, wszystko sie ulozy, przekonasz sie sama. Przezywasz okres, przez ktory wszystkie przechodzilysmy i jakos zesmy go przetrwaly. -Dziekuje, Kay, naprawde wierze, ze masz racje. Park byl maly, zajmowal dwa lub trzy akry na stromym brzegu rzeki. Rzad armat i dwa pomniki z brazu przypominaly o dzielnych konfederatach, ktorzy walczyli w obronie tej rzeki i miasta. Pod pomnikiem generala na koniu kulil sie jakis pijak. Kartonowe pudlo i podarte lachmany nie chronily go wystarczajaco przed przenikliwym zimnem i malymi kropelkami lodowatego deszczu. Piecdziesiat jardow nizej sznury samochodow pedzily szybko wzdluz Riverside Drive. Zapadl mrok. Mitch zatrzymal sie przy jednej z armat i spogladal na rzeke i mosty. Zapial plaszcz przeciwdeszczowy, postawil kolnierz. Czekal. Gmach Bendiniego byl z tej odleglosci ledwie widoczny. Mitch zaparkowal samochod w garazu w srodmiesciu, a tutaj przyjechal taksowka. Byl pewien, ze nikt go nie sledzil. Czekal. Mrozny wiatr wiejacy od rzeki smagal mu twarz. Przypomnial sobie zimy w Kentucky po odejsciu rodzicow. Zimne, gorzkie zimy. Samotne, smutne zimy. Nosil wowczas uzywane plaszcze, podarowane przez kuzyna czy przyjaciela, w ktorych nigdy nie bylo mu naprawde cieplo. Odpedzil od siebie te mysli. Lodowaty deszcz przeszedl w grad. Male kawalki lodu wpadaly mu we wlosy i odbijaly sie od chodnika. Spojrzal na zegarek. Gdzies w poblizu rozlegly sie czyjes kroki i z mroku wynurzyla sie jakas postac, ktora zaczela szybko zmierzac w jego strone. Ow ktos przystanal na chwile, a potem podszedl powoli blizej. -Mitch? - to byl Eddie Lomax, ubrany w dzinsy i dlugi plaszcz z krolika. Ze swoimi grubymi wasami i bialym kowbojskim kapeluszem wygladal jak mezczyzna z reklamy papierosow Marlboro. -Tak, to ja. Lomax podszedl blizej i stanal po drugiej stronie armaty. Wygladali jak dwaj zolnierze Konfederacji obserwujacy rzeke. -Czy ktos cie sledzil? - zapytal Mitch. -Nie, nie wydaje mi sie. A ciebie? -Nie. Mitch spogladal na Riverside Drive i dalej na rzeke. Lomax trzymal rece gleboko w kieszeniach. -Czy rozmawiales ostatnio z Rayem? -Nie - odparl krotko Mitch, jakby chcial dac do zrozumienia, ze nie przyszedl tu na pogawedke. - Czego sie dowiedziales? Lomax zapalil papierosa i teraz byl mezczyzna Marlboro. -Nie znalazlem wielu informacji o tych trzech prawnikach. Alice Knauss zginela w wypadku samochodowym w siedemdziesiatym siodmym. Raport policyjny stwierdza, ze zabil ja pijany kierowca, ale, co dziwne, tego kierowcy nigdy nie odnaleziono. Wypadek zdarzyl sie okolo polnocy w srode. Pracowala do pozna w biurze i wracala do siebie; mieszkala na Sycamore View. Kiedy byla juz niedaleko od domu, najwyzej mile, uderzyla ja z przodu wazaca tone ciezarowka. Stalo sie to na New London Road. Prowadzila smiesznego malego fiata, ktory zostal rozerwany na strzepy. Zadnych swiadkow. Kiedy gliny dotarly na miejsce, ciezarowka byla pusta. Ani sladu kierowcy. Przetrzasneli cala okolice i odkryli, ze ciezarowke ukradziono w San Louis trzy dni wczesniej. Zadnych odciskow palcow, zadnych sladow. -Pobierali odciski? -Tak. Znam czlowieka, ktory sie tym zajmowal. Sprawa wydawala im sie podejrzana, ale nie mieli zadnych poszlak. Na podlodze ciezarowki znaleziono rozbita butelke po whisky, tak wiec uznali, ze winny byl pijany kierowca i zamkneli sprawe. -Sekcja zwlok? -Nie robiono. Bylo oczywiste, w jaki sposob poniosla smierc. -Wyglada to podejrzanie. -Nawet bardzo. Wszystkie trzy wypadki wygladaja podejrzanie. Robert Lamm polowal na sarny w Arkansas. On i kilku jego przyjaciol rozbili oboz w okregu Izard w Ozarks. Jezdzili tam dwa lub trzy razy do roku podczas sezonu. Rankiem wyszli w las i wszyscy z wyjatkiem Lamma wrocili do bazy. Szukali go przez dwa tygodnie i znalezli w rowie, byl w polowie przykryty liscmi. Zostal postrzelony w glowe i wlasciwie nic wiecej nie wiadomo. Wykluczono samobojstwo, ale nie bylo zadnych podstaw do wszczecia sledztwa. -A wiec zostal zamordowany? -Na to wyglada. Sekcja wykazala, ze kula weszla obok podstawy czaszki, a wychodzac zmasakrowala mu polowe twarzy. Samobojstwo nie wchodzilo w ogole w rachube. -To mogl byc wypadek. -Istotnie. Mogla go trafic kula przeznaczona dla sarny, ale to malo prawdopodobne. Znaleziono go z dala od bazy, w miejscu rzadko przez mysliwych odwiedzanym. Jego przyjaciele powiedzieli, ze tego ranka, kiedy zaginal, nie slyszeli ani nie widzieli w okolicy zadnych innych mysliwych. Rozmawialem z szeryfem, obecnie bylym szeryfem, i on uwaza, ze to morderstwo. Opiera sie na fakcie, ze cialo zostalo specjalnie przykryte liscmi. -Czy to wszystko? -Na temat Lamma, tak. -A co z Mickelem? -Smutna sprawa. Popelnil samobojstwo w osiemdziesiatym czwartym, majac trzydziesci cztery lata. Strzelil sobie w prawa skron z pistoletu Smith Wesson.357. Zostawil dlugi list pozegnalny, w ktorym prosil swoja byla zone o przebaczenie i tak dalej. Pozegnal sie z dzieciakami i matka. Naprawde poruszajace. -Czy list napisano recznie? -Nie. Zostal wydrukowany, co nie dziwilo nikogo, bo stale poslugiwal sie komputerem. W jego biurze stal IBM Selectric i na nim wlasnie napisano list. Mickel mial okropne pismo. -A wiec co tu podejrzanego? -Pistolet. Nigdy w zyciu nie kupowal pistoletu. Nikt nie wie, skad pochodzil. Zadnego rejestru, numeru serii, nic. Podobno jeden z jego przyjaciol z firmy wspominal o tym, ze Mickel mowil mu, iz kupuje pistolet, zeby sie czuc bezpieczniej, ale nie mamy dowodow, ze tak bylo. Na pewno przezywal mocno jakies problemy uczuciowe. -Co o tym myslisz? Lomax rzucil niedopalek na chodnik. Zblizyl dlonie do ust i chuchnal na nie, zeby je nieco ogrzac. -Nie wiem. Nie potrafie uwierzyc, ze nie znajacy sie w ogole na pistoletach prawnik kupuje jeden bez rejestru i numeru seryjnego. Gdyby takiemu facetowi potrzebny byl pistolet, to poszedlby do sklepu, wypelnil formularz i kupil sobie ladna, swiecaca, nowa sztuke. Ten pistolet mial co najmniej dziesiec lat i zostal wyczyszczony przez profesjonalistow. -Czy gliny wszczely sledztwo? -Tak naprawde to nie. Nie znalezli w tym nic podejrzanego. -Czy podpisal list? -Tak, ale nie wiem, kto potwierdzil tozsamosc podpisu. Byl od roku rozwiedziony ze swoja zona i ona wrocila do Baltimore. Mitch zapial ostatni guzik plaszcza i strzasnal lod z kolnierza. Grad sypal coraz gesciej. Pod lufa armaty uformowaly sie male sople lodu. Na Riverside sznury samochodow sunely teraz wolniej, bo kola zaczely sie slizgac po oblodzonej jezdni. -A wiec co myslisz o naszej malej firmie? - zapytal Mitch, wpatrujac sie w rzeke. -To niebezpieczne miejsce pracy. W ciagu ostatnich pietnastu lat stracili pieciu prawnikow. To nie jest dobra statystyka. -Pieciu? -Jezeli dodasz Hodge'a i Kozinskiego. Wiem od kogos, ze tu takze jest wiele pytan bez odpowiedzi. -Nie miales sie zajmowac tymi dwoma. -Ale ja nie biore za to oplaty. Zaciekawilo mnie to, po prostu. -Ile ci jestem winien? -Szescset dwadziescia. -Zaplace gotowka. Zadnych dowodow wplat, w porzadku? -Mnie to odpowiada. Wole gotowke. Mitch odwrocil sie od rzeki i zaczal sie przygladac wysokim budynkom stojacym niedaleko parku. Zmarzl, ale nie spieszyl sie z odejsciem. Lomax obserwowal go katem oka. -Masz problemy, kolego, prawda? -Nie domyslales sie? - odparl Mitch. -Nie chcialbym tam pracowac. Oczywiscie, nie wiem o wszystkim, co robisz, i podejrzewam, ze jest wiele rzeczy, o ktorych nie mowisz. Ale stoimy tutaj na chlodzie, poniewaz nie chcemy, zeby nas ktos zobaczyl. Nie mozemy rozmawiac przez telefon. Nie mozemy sie spotkac w twoim biurze. Teraz nie chciales sie spotykac w moim biurze. Podejrzewasz, ze jestesmy przez caly czas sledzeni. Ostrzegasz mnie, zebym byl ostrozny i uwazal na swoje tyly, gdyz tamci, kimkolwiek sa, moga isc moim tropem. W twojej firmie zginelo w tajemniczych okolicznosciach pieciu prawnikow, a ty zachowujesz sie, jakbys mial byc kolega ofiary. Tak, powiedzialbym, ze masz problemy. Powazne problemy. -Co z Tarrance'em? -Jeden z ich najlepszych agentow, przeniesiono go tu mniej wiecej dwa lata temu. -Skad? -Z Nowego Jorku. Pijak wytoczyl sie spod konia z brazu i z halasem przewrocil sie na chodniku. Zacharczal, wstal z trudem, zabral swoje kartonowe pudlo i powlokl sie w strone centrum. Lomax rozejrzal sie wokolo i odprowadzil go czujnym spojrzeniem. -To tylko wloczega - powiedzial Mitch. Milczeli przez chwile. -Przed kim sie ukrywasz? - zapytal Lomax. -Chcialbym to wiedziec. Lomax uwaznie wpatrywal sie w jego twarz. -Mysle, ze wiesz. Mitch nie odpowiedzial. -Sluchaj, Mitch, nie placisz mi za to, bym sie wtracal. Wiem o tym. Ale instynkt podpowiada mi, ze masz klopoty, i mysle, ze potrzebujesz przyjaciela, kogos, komu moglbys zaufac. Moge ci pomoc, jezeli mnie potrzebujesz. Nie wiem, kim sa ci zli faceci, ale podejrzewam, ze sa bardzo niebezpieczni. -Dziekuje - powiedzial cicho Mitch, nie patrzac na niego. -Skoczylbym chetnie do tej rzeki dla Raya McDeere'a, i pomoge tez oczywiscie jego mlodszemu bratu. Mitch skinal lekko glowa, ale nic nie powiedzial. Lomax zapalil nastepnego papierosa i strzasnal lod z butow. -Dzwon do mnie, kiedy chcesz. I uwazaj. Sa w poblizu i nasluchuja. ROZDZIAL 16 Stare jednopietrowe budynki mieszkalne stojace przy skrzyzowaniu ulic Madisona i Coopera poddano gruntownej modernizacji i przerobiono na niewielkie bary, nocne kluby, sklepy z pamiatkami i kilka dobrych restauracji. Miejsce to nazywano Overton Square i tu mozna sie bylo przekonac, jak wyglada w Memphis nocne zycie na najwyzszym poziomie. Waski placyk na ulicy Madison otaczaly drzewa. Podczas weekendow tloczyli sie tu studenci koledzu i marynarze, ale w zwykle wieczory bylo raczej cicho i pusto. "Paulette", nietypowa francuska restauracja, mieszczaca sie w niewielkim bialym budynku, wyrozniala sie oryginalnym zestawem oferowanych win i deserow; dodatkowa atrakcje stanowil obdarzony miekkim, matowym glosem pianista siedzacy przy steinwayu. Nagly dobrobyt przyniosl takze kolekcje kart kredytowych i McDeere'owie wykorzystywali je poszukujac najlepszych restauracji w miescie. Jak dotad "Paulette" byla ich ulubionym lokalem.Mitch siedzial w rogu baru, pijac kawe i obserwujac drzwi frontowe. Bylo wczesnie, ale tak to zaplanowal. Zadzwonil do niej trzy godziny temu i spytal, czy mogliby sie spotkac o siodmej. Zapytala dlaczego, a on odparl, ze wyjasni jej to pozniej. Odkad wrocil z Kajmanow, wyczuwal, ze ktos stale podaza jego tropem, obserwuje go i slucha. W ostatnim miesiacu bardzo ostroznie rozmawial przez telefon, lapal sie na tym, ze stale zerka w tylne lusterko, i nawet podczas rozmow w domu starannie dobieral slowa. Ktos obserwowal i nasluchiwal, byl tego pewien. Abby zziebnieta weszla do srodka i rozejrzala sie po sali, szukajac meza. Spotkal sie z nia przy barze i cmoknal ja w policzek. Zdjela plaszcz, po czym kelner poprowadzil ich do jedynego wolnego jeszcze stolika; po obu jego stronach bardzo blisko siedzieli inni goscie. Mitch szukal przez chwile wzrokiem innego miejsca, ale wszystkie byly zajete. Podziekowal kelnerowi i usiadl naprzeciw zony. -Co to za okazja? - spytala podejrzliwie. -Czy musze miec specjalny powod, by zjesc obiad z wlasna zona? -Oczywiscie. Jest poniedzialek, siodma wieczorem, a ty nie jestes w biurze. To rzeczywiscie specjalna okazja. Kelner przecisnal sie miedzy stolikami i spytal, co beda pili. Poprosili o dwa biale wina. Mitch rozejrzal sie po sali i dostrzegl spojrzenie mezczyzny siedzacego samotnie piec stolikow dalej. Znal juz skads te twarz. Kiedy Mitch popatrzyl ponownie, twarz zniknela za karta dan. -Co sie dzieje, Mitch? Przykryl jej dlonie swoimi i zmarszczyl brwi. -Abby, musimy porozmawiac. Delikatnie cofnela rece i przestala sie usmiechac. -O czym? -O czyms bardzo powaznym - powiedzial, znizajac glos. Odetchnela gleboko i spytala: -Czy mozemy poczekac na wino? Byc moze bedzie mi potrzebne. Mitch spojrzal raz jeszcze na twarz samotnie siedzacego mezczyzny. -Nie mozemy rozmawiac tutaj. -Wiec czemu tu siedzimy? -Sluchaj, Abby, wiesz, gdzie sa toalety? Idziesz korytarzem prosto i na prawo. -Tak, wiem. -Na koncu korytarza znajduje sie tylne wyjscie. Prowadzi na boczna uliczke na tylach restauracji. Chce, zebys poszla do toalety, a potem do drzwi. Bede czekal na ulicy. Nie odpowiedziala. Zmarszczyla brwi i zmruzyla oczy. Przechylila lekko glowe w prawo. -Zaufaj mi, Abby. Wyjasnie to pozniej. Spotkamy sie na zewnatrz i znajdziemy jakies inne miejsce, gdzie zjemy. Nie mozemy rozmawiac tutaj. -Przerazasz mnie. -Prosze - powiedzial stanowczym tonem, sciskajac jej reke. - Wszystko jest w porzadku. Przyniose ci plaszcz. Wstala, zabrala torebke i wyszla z sali. Mitch spojrzal przez ramie na mezczyzne o znajomej twarzy, ktory wlasnie podniosl sie z krzesla i zapraszal jakas starsza pania do swojego stolika. Nie zauwazyl wyjscia Abby. Na ulicy za "Paulette" Mitch narzucil plaszcz na ramiona Abby i wskazal dlonia w kierunku wschodnim. -Wyjasnie ci to - powtorzyl. Przeszli miedzy dwoma budynkami i podeszli do frontowego wejscia "Bombay Bicycle Club", malego baru, gdzie podawano dobre jedzenie, a orkiestra grala bluesa. Mitch spojrzal na kelnera, rozejrzal sie po sali i wskazal na stolik w tylnym kacie. -Tamten - powiedzial. Usiadl plecami do sciany, z twarza skierowana w strone sali i drzwi frontowych. W ich kaciku panowal mrok. Na stole plonely swieczki. Zamowili wino. Abby siedziala bez ruchu, wpatrzona w niego, i czekala. -Czy pamietasz faceta, ktory nazywal sie Rick Acklin, z Western Kentucky? -Nie - powiedziala, nie poruszajac wargami. -Gral w baseball, mieszkal w akademiku. Wydaje mi sie, ze kiedys go nawet poznalas. Bardzo sympatyczny facet, bardzo zadbany, dobry student. Nie bylismy bliskimi znajomymi, ale znalismy sie. Potrzasnela glowa i czekala nadal. -Coz, skonczyl rok przed nami i poszedl na prawo do Wake Forest. Teraz pracuje dla FBI. I jest tutaj, w Memphis. - Obserwowal ja uwaznie, chcac sprawdzic, czy slowo "FBI" wywarlo na niej wrazenie. Nie wywarlo. - I dzisiaj, gdy jadlem lunch w "Obleo" - to takie miejsce, gdzie sprzedaja hot-dogi, na Main Street - Rick wylonil sie znienacka i powiedzial mi: "czesc". Tak jakby to byl zupelny przypadek. Pogawedzilismy przez kilka minut, po czym nastepny agent, nazwiskiem Tarrance, podszedl i przysiadl sie do nas. To juz drugi raz ten Tarrance zaczepil mnie w barze. -Drugi...? -Tak. Od sierpnia. -I oni sa... agentami FBI? -Tak, z odznakami i ze wszystkim. Tarrance to doswiadczony agent z Nowego Jorku. Jest w Memphis juz mniej wiecej od dwoch lat. Acklin to nowicjusz, sprowadzili go tu trzy miesiace temu. -Czego chca? Podano wino i Mitch rozejrzal sie po klubie. Orkiestra stroila instrumenty na malym podium w odleglym rogu sali. W barze bylo pelno dobrze ubranych biznesmenow gadajacych bez przerwy i bez znuzenia. Kelner wskazal na zamkniete menu. -Pozniej - powiedzial niegrzecznie Mitch. - Abby, ja nie wiem, czego oni chca. Pierwsze spotkanie mialo miejsce w sierpniu, po tym jak moje nazwisko ukazalo sie w gazecie, gdy zdalem egzamin adwokacki. Nadpil wina i opowiedzial ze szczegolami o pierwszym spotkaniu z Tarrance'em u Lansky'ego na Union, o ostrzezeniach, komu nie ufac i gdzie nie rozmawiac, o spotkaniu z Lockiem, Lambertem i innymi wspolnikami. Opowiedzial jej, w jaki sposob wyjasnili zainteresowanie FBI firma, powiedzial tez, ze rozmawial o tym z Lamarem i ze uwierzyl we wszystko, co powiedzieli Locke i Lambert. Abby chlonela kazde jego slowo, ale nie zadawala na razie zadnych pytan. -A dzisiaj, kiedy myslalem o swoich wlasnych sprawach, jedzac foot long z cebula, ten facet, z ktorym kiedys chodzilem do koledzu, podchodzi do mnie i mowi, ze FBI wie na pewno, iz moje telefony sa na podsluchu, moj dom tez, a ktos w firmie Bendini, Lambert Locke wie, kiedy kicham i kiedy ziewam. Pomysl o tym, Abby, Rick Acklin zostal tu przeniesiony po tym, jak ja zdalem egzamin adwokacki. Zabawny zbieg okolicznosci, co? -Ale czego oni chca? -Nie powiedza. Nie moga mi jeszcze powiedziec. Chca, bym im zaufal i tak dalej. Nie wiem, Abby. Nie mam pojecia, o co im chodzi. Ale z jakiegos powodu wybrali mnie. -Czy powiedziales Lamarowi o tym spotkaniu? -Nie. Nie powiedzialem nikomu. Tylko tobie. I nie zamierzam nikomu o tym mowic. Pila lapczywie wino. -Czy nasze telefony sa na podsluchu? -Tak twierdzi FBI. Ale skad oni moga to wiedziec? -To nie sa glupcy, Mitch. Gdyby FBI powiedzialo mi, ze moje telefony sa na podsluchu, uwierzylabym im. Ty nie? -Nie wiem, komu wierzyc. Locke i Lambert byli tacy mili i wiarygodni, kiedy wyjasniali, w jaki sposob firma walczy z IRS i FBI. Chcialbym im uwierzyc, ale tak wiele rzeczy sie nie zgadza. Popatrz na to od tej strony: jezeli firma ma bogatego klienta, ktory jest podejrzanym typem i zasluguje na to, zeby FBI wzielo go w obroty, dlaczego FBI mialoby wybrac mnie, nowicjusza, tego, ktory wie najmniej, i czemu sledzi wlasnie mnie? Coz ja moge wiedziec? Pracuje nad sprawami, ktore zlecil mi ktos inny. Nie mam zadnych wlasnych klientow. Robie to, co mi poleca. Dlaczego nie przyczepia sie, do ktoregos ze wspolnikow? -Moze chca, bys donosil na klientow. -Na pewno nie. Jestem prawnikiem i skladalem przysiege, ze zachowam w tajemnicy sprawy moich klientow. Wszystko, co wiem o kliencie, sa to informacje scisle poufne. Fedowie to wiedza. Nikt nie oczekuje od prawnika, ze bedzie opowiadal o swoich klientach. -Czy widziales jakies nielegalne umowy? Zacisnal piesci i spojrzal na sale. Usmiechnal sie do Abby. Wino zaczelo dzialac. -Nie powinienem odpowiadac na takie pytania, nawet gdy ty je zadajesz, Abby. Ale odpowiedz brzmi: nie. Pracowalem nad dokumentami dwudziestu klientow Avery'ego i nad paroma innymi sprawami i nie zauwazylem niczego podejrzanego. Moze kilka ryzykownych ulg podatkowych, lecz nic nielegalnego. Mialem pare zastrzezen dotyczacych kont bankowych, ktore widzialem na Kajmanach, ale to drobiazgi. - Zoladek skrecil mu sie nagle na wspomnienie dziewczyny na plazy. Zrobilo mu sie niedobrze. Kelner krecil sie w poblizu i spogladal na menu. -Jeszcze wina - powiedzial Mitch wskazujac na szklanki. Abby pochylila sie do przodu, jej twarz znajdowala sie teraz tuz przy swieczkach. Sprawiala wrazenie mocno zdezorientowanej. -W porzadku, ale kto zalozyl podsluch w naszych telefonach? -Jezeli sa na podsluchu. Nie mam pojecia. Podczas pierwszego spotkania, w sierpniu, Tarrance sugerowal, ze to ktos z firmy. Tak w kazdym razie ja to zrozumialem. Powiedzial mi, zebym nie ufal nikomu w firmie i ze wszystko, co mowie, jest nagrywane. Domyslam sie, iz chcial powiedziec, ze oni to robia. -A co pan Locke powiedzial na ten temat? -Nic. Nie mowilem mu o tym. Niektore rzeczy zachowalem dla siebie. -Ktos zalozyl podsluch w naszym domu i w naszych telefonach? -I mozliwe, ze rowniez w naszych samochodach. Acklin ciagle dzisiaj powracal do tej sprawy. -Mitch, to brzmi zupelnie niewiarygodnie. Czemu, na milosc boska, firma prawnicza mialaby robic cos takiego? Potrzasnal wolno glowa i popatrzyl na pusty kieliszek. -Nie mam pojecia, malenka. Nie mam pojecia. Kelner przyniosl dwa kolejne kieliszki z winem i postawil je na stole. -Czy bedziecie panstwo cos zamawiac? - zapytal. -Za pare minut - powiedziala Abby. -Poprosimy cie, gdy sie zdecydujemy - dodal Mitch. -Wierzysz w to, Mitch? -Mysle, ze cos tu wisi w powietrzu. To nie koniec tej opowiesci. Polozyla rece na stoliku i wpatrywala sie w niego z wyrazem najwyzszego przerazenia. Opowiedzial jej historie Hodge'a i Kozinskiego, zaczal od tego, co powiedzial mu Tarrance w barze, zakonczyl relacja ze spotkania z Abanksem. Powtorzyl jej wszystko, czego sie dowiedzial od Abanksa. Potem opowiedzial o Eddiem Lomaksie i o szczegolach dotyczacych smierci Alice Knauss, Roberta Lamma i Johna Mickela. -Stracilam apetyt - powiedziala, gdy skonczyl. -Ja tez. Ale czuje sie lepiej, teraz, kiedy wiesz o tym wszystkim. -Dlaczego nie powiedziales mi wczesniej? -Mialem nadzieje, ze sie to skonczy, ze Tarrance zostawi mnie w spokoju i zajmie sie kims innym. Ale on ma tutaj pozostac. To dlatego Rick Acklin zostal przeniesiony do Memphis. Zeby zajal sie mna. Zostalem wybrany przez FBI do wykonania misji, o ktorej nie wiem zupelnie nic. -Slabo mi sie robi. -Musimy byc ostrozni, Abby. Musimy zyc tak jak dotad, tak jakbysmy niczego nie podejrzewali. -Nie wierze w to wszystko. Siedze tu, slucham cie, ale nie wierze w to, co mowisz. To nie moze byc prawda, Mitch. Wymagasz ode mnie, zebym mieszkala w domu, ktory jest na podsluchu, bym rozmawiala przez telefon, ktory jest na podsluchu, podczas gdy ktos gdzies tam siedzi i slucha wszystkiego, co mowimy. -Masz lepszy pomysl? -Tak. Wynajmij tego faceta, Lomaxa, aby przeszukal dom. -Myslalem o tym. Ale co zrobimy, jezeli cos znajdzie? Pomysl o tym. Co zrobimy wowczas, gdy bedziemy wiedziec na pewno, ze dom jest na podsluchu? Co wtedy? Co sie stanie, jesli on zniszczy zainstalowane urzadzenie? Wtedy oni, kimkolwiek, cholera, sa, dowiedza sie, ze my wiemy. To zbyt niebezpieczne, przynajmniej teraz. Moze pozniej. -To szalenstwo, Mitch. Wynika z tego, ze jesli chcemy porozmawiac, powinnismy wychodzic do ogrodka. -Sluchaj, Abby, badzmy przez chwile cierpliwi i normalni. Tarrance przekonal mnie, ze mowi serio i nie ma zamiaru o mnie zapomniec. Nie moge go powstrzymac. Znajdzie mnie, pamietaj. Mysle, ze sledza mnie i czekaja, by mnie znienacka zaskoczyc. Wazne jest, zebysmy przez jakis czas zyli tak jak zawsze. -Jak zawsze? Wydaje mi sie, ze ostatnio nie rozmawiamy zbyt wiele w naszym domu. Prawie mi ich zal. Jesli czekaja na jakis ciekawy dialog, prawie im wspolczuje. Ale duzo rozmawiam z Hearsayem. ROZDZIAL 17 Snieg zniknal na dlugo przed Bozym Narodzeniem, pozostawiajac po sobie wilgotna ziemie. Zapanowala tradycyjna w tej czesci kraju swiateczna pogoda - niebo pokrylo sie szarymi chmurami i zaczal padac zimny deszcz. W ciagu ostatnich dziewiecdziesieciu lat Memphis widzialo dwa biale Boze Narodzenia i meteorolodzy nie przewidywali ich juz wiecej w biezacym wieku.W Kentucky lezal snieg, ale drogi byly suche. Abby zadzwonila do swoich rodzicow w pierwszym dniu swiat, wczesnie rano, gdy byla juz spakowana. Powiedziala, ze przyjezdza, ale sama. Odpowiedzieli, ze czuja sie rozczarowani, i poradzili, zeby moze zostala, jezeli mialoby to spowodowac jakies problemy. Zaprzeczyla. Jazda zajmie jej tylko dziesiec godzin. Ruch na szosie bedzie niewielki, dotrze do nich o zmierzchu. Mitch prawie sie nie odzywal. Rozlozyl poranna gazete i udawal, ze jest pochloniety lektura, kiedy Abby pakowala rzeczy do samochodu. Pies ukryl sie pod krzeslem nie opodal i czekal na awanture. Prezenty, ktore sobie wreczyli, juz rozpakowane lezaly porzadnie ulozone na kanapie. Ubrania, perfumy, albumy i futro z lisow dla Abby. Po raz pierwszy, odkad sie pobrali, mieli pieniadze do wydania na Boze Narodzenie. Zarzucila futro na ramiona i podeszla do Mitcha. -Za chwile wyjezdzam - powiedziala cicho, ale stanowczo. Wstal wolno i popatrzyl na nia. -Tak bym chciala, zebys pojechal ze mna - dodala. -Moze w przyszlym roku. - To bylo klamstwo i oboje o tym wiedzieli. Ale brzmialo dobrze. Obiecujaco. - Uwazaj na siebie, prosze. -Opiekuj sie psem. -Damy sobie rade. Przytrzymal ja w ramionach i pocalowal w policzek. Spojrzal na nia i usmiechnal sie. Byla piekna, o wiele piekniejsza niz wtedy, kiedy sie pobierali. Miala dwadziescia cztery lata i wygladala na tyle, ale czas obchodzil sie z nia bardzo lagodnie. Podeszli do garazu i pomogl jej wsiasc do samochodu. Pocalowali sie raz jeszcze i wyjechala tylem z podjazdu. -Wesolych swiat - powiedzial do siebie. - Wesolych swiat - zlozyl zyczenia psu. Po godzinie gapienia sie w sciane wrzucil dwa komplety ubran do BMW, posadzil Hearsaya na przednim siedzeniu i opuscil miasto. Jechal na poludnie, miedzystanowa autostrada piecdziesiat piec w strone Missisipi. Droga byla pusta, ale ciagle spogladal w tylne lusterko. Rowno co godzine pies zaczynal skamlec zalosnie i wtedy Mitch zatrzymywal sie na chwile - jezeli to bylo mozliwe, na wzniesieniu. Kryl sie za jakas kepa drzew i obserwowal ruch uliczny, gdy tymczasem Hearsay zalatwial swoje sprawy. Nie zauwazyl niczego. Po pieciu postojach upewnil sie, ze nikt za nim nie jedzie. Najwidoczniej wzieli sobie wolne na swieta. Po szesciu godzinach byl w Mobile, w dwie godziny pozniej minal zatoke w Pensacoli i skierowal sie w strone Szmaragdowego Wybrzeza na Florydzie. Autostrada dziewiecdziesiata osma biegla przez nadbrzezne miasteczka: Navarre, Fort Walton Beach, Destin i Sandestin. Mijal skupiska domow wypoczynkowych i moteli, milowej dlugosci ciagi sklepow, wesole miasteczka i sklepiki z koszulkami; wiekszosc z nich byla zamknieta i opuszczona od dnia Swieta Pracy[4]. Pozniej przez wiele mil nie bylo zadnych zabudowan, widzial tylko zachwycajace snieznobiale plaze i lsniace, szafirowe morze w zatoce. Na wschod od Sandestin droga sie zwezala i oddalala od wybrzeza, przez godzine jechal samotnie dwupasmowa autostrada. Nie bylo teraz widac nic z wyjatkiem drzew i mijanych co jakis czas samoobslugowych stacji benzynowych lub sklepow szybkiej obslugi.O zmierzchu minal jakies duze wzniesienie i tablice informujaca, ze Panama City Beach znajduje sie w odleglosci osmiu mil stad. Autostrada biegla teraz znowu wybrzezem, az do miejsca, w ktorym sie rozwidlala, zmuszajac kierowcow do dokonania wyboru miedzy okrezna droga na polnoc a malownicza trasa prowadzaca do miejsca zwanego Miracle Strip. Wybral malownicza droge obok plazy - biegla przez blisko pietnascie mil wzdluz brzegu, a po obu jej stronach staly domy wypoczynkowe, tanie motele, parki, domki wakacyjne, miejsca, gdzie mozna bylo cos szybko przekasic i sklepy z pamiatkami. To bylo Panama City Beach. Wiekszosc domow wypoczynkowych swiecila pustka, ale przed paroma staly zaparkowane samochody i Mitch dokonal odkrycia, ze sa i takie rodziny, ktore spedzaja Boze Narodzenie na plazy. Cieple Boze Narodzenie. Przynajmniej sa razem, powiedzial sam do siebie. Pies zaszczekal i zatrzymali sie obok mola, gdzie faceci z Pensylwanii, Ohio i Kanady lowili ryby wpatrujac sie w ciemna ton wody. Na Miracle Strip przybyli samotnie. Hearsay stanal w drzwiach i rozgladal sie, oszczekujac zapalajacy sie od czasu do czasu nad budynkiem motelu neon, ktory kusil gosci niskimi cenami. W Boze Narodzenie na Miracle Strip pozamykano wszystko z wyjatkiem kilku kafejek i paru moteli. Zatrzymal sie, zeby nabrac paliwa przed czynnym cala noc Texaco, obslugiwanym przez jakiegos niezwykle sympatycznego czlowieka. -Ulica San Luis? - spytal Mitch. -Tak, tak - powiedzial pracownik i wskazal na zachod. - Drugie skrzyzowanie na prawo. Pierwsza na lewo. To bedzie San Luis. Mitch rozgladal sie uwaznie dookola. Znajdowal sie na terenie przedmiescia o dosc oryginalnej zabudowie - stalo tu mnostwo wysluzonych przyczep, ktore zamieniono w domki mieszkalne. Z cala pewnoscia nie zmienily miejsca od dziesiatek lat, staly ciasno obok siebie, jak rzedy klockow domina. Krotkie, bardzo waskie podjazdy byly zagracone starymi rupieciami i zardzewialymi meblami ogrodowymi. Ulice zapelnialy zaparkowane lub porzucone samochody. Motory i rowery staly oparte o sciany przyczep, maszyny do strzyzenia trawnikow wystawaly spod kazdego domku. Tablica nazywala to miejsce wioska spokojnej starosci - "Posiadlosc San Pedro - pol mili od Szmaragdowego Wybrzeza". Wygladalo to raczej na przytulek na kolkach dla ubogich. Odnalazl ulice San Luis i nagle poczul, ze ogarnia go zdenerwowanie. Byla wietrzna i waska, tworzyly ja przyczepy mniejsze i o brzydszym ksztalcie niz inne "domki spokojnej starosci". Jechal powoli, odczytujac z napieciem numery domow i przygladajac sie tablicom rejestracyjnym licznych samochodow spoza stanu. Jesli nie liczyc zaparkowanych i opuszczonych aut, ulica byla pusta. Dom pod numerem 486 na San Luis nalezal do najstarszych i najmniejszych. Kiedys pomalowano go prawdopodobnie na srebrny kolor, ale farba byla skruszona i pozdzierana, a ciemnozielony grzyb, ktory opanowal juz caly dach, zaczal teraz z kolei pokrywac sciany. Jedno okno bylo pekniete i sklejone szara tasma klejaca. Do srodka wchodzilo sie przez maly oszklony ganek, a potem przez podwojne drzwi. Pierwsze, majace chronic przed chlodem, pozostawiono otwarte i przez okienko w drugich Mitch dostrzegl maly, kolorowy telewizor i przesuwajaca sie, niewyrazna sylwetke mezczyzny. Nie to chcial zobaczyc. Nigdy nie staral sie poznac drugiego meza swojej matki, a teraz szczegolnie nie mial na to ochoty. Odjechal zalujac, ze tu przybyl. Na Strip zauwazyl znajoma markize motelu "Holiday Inn". Byl pusty, ale otwarty. Zaparkowal BMW z dala od autostrady i zarejestrowal sie pod nazwiskiem Eddiego Lomaxa z Danesboro w Kentucky. Zaplacil gotowka za pojedynczy pokoj z widokiem na ocean. W ksiazce telefonicznej Panama City Beach odnalazl trzy restauracje "Waffle Hut" na Strip. Polozyl sie na motelowym lozku i wykrecil pierwszy numer. Nie mial szczescia. Wykrecil drugi numer i ponownie poprosil do telefonu Eve Ainsworth. Poproszono go, zeby chwile poczekal. Odlozyl sluchawke. Byla jedenasta wieczorem. Minelo dwadziescia minut, zanim taksowka zajechala pod "Holiday Inn", a kierowca zaczal sie tlumaczyc, ze wlasnie siedzial w domu raczac sie wraz z zona, dzieciakami i rodzina swiatecznym indykiem, ktorego czesc jeszcze sie uchowala, kiedy zadzwonil dyspozytor, i ze to Boze Narodzenie, i ze mial nadzieje, iz spedzi caly dzien z rodzina i przez ten jeden dzien w roku bedzie mogl zapomniec o pracy. Mitch rzucil dwudziestke na siedzenie i poprosil tamtego, zeby sie uciszyl. -Co jest w "Waffle Hut", czlowieku? - zapytal kierowca. -Po prostu jedz. -Wafle, tak? - zasmial sie i wymamrotal cos do siebie. Wlaczyl radio i odszukal swoja ulubiona stacje. Spojrzal w lusterko, wyjrzal oknem, pogwizdal sobie troche i w koncu spytal: -Co cie tu sprowadzilo w dzien Bozego Narodzenia? -Szukam kogos. -Kogo? -Kobiety. -Kogos szczegolnego? -Starej przyjaciolki. -Jest w "Waffle Hut"? -Tak mysle. -Czy jestes kims w rodzaju prywatnego szpiega? -Nie. -Wydajesz mi sie nieco podejrzany. -Dlaczego po prostu nie skupisz sie na prowadzeniu? "Waffle Hut" byla malym budynkiem w ksztalcie prostokata. W srodku miescilo sie kilkanascie stolikow, dluga lada dochodzila do samego grilla, na ktorym przyrzadzano potrawy na oczach gosci. Duze okna biegly rzedem wzdluz sciany obok stolikow, tak ze goscie mogli ogladac przez nie promenade i domy wypoczynkowe, jedzac jednoczesnie wafle z orzechami i bekon. Niewielki parking byl prawie pelny i Mitch wskazal kierowcy na wolne miejsce obok budynku. -Nie wysiadasz? - zapytal kierowca. -Nie. Trzymaj licznik wlaczony. -Czlowieku, to jest dziwne. -Zaplace ci za to. -Tu sie z toba zgadzam. Mitch pochylil sie do przodu i polozyl rece na oparciu przedniego siedzenia. Licznik postukiwal cicho, a on tymczasem przygladal sie klientom siedzacym w srodku. Kierowca pokrecil glowa, zapadl sie w siedzenie i przestal sie interesowac dziwnym pasazerem. W rogu obok automatu z papierosami siedzieli przy stoliku ubrani w dlugie koszulki turysci, ich nie opalone blade nogi kontrastowaly z czarnymi skarpetkami. Pili kawe i rozmawiali przegladajac jednoczesnie menu. Jeden z nich - mial rozpieta koszule, geste, siwe bokobrody i czapeczke baseballowa Phillies, a jego owlosiona piers zdobil ciezki zloty lancuch - spogladal co chwile w strone grilla usilujac odnalezc kelnerke. -Widzisz ja? - zapytal kierowca. Mitch nic nie odpowiedzial, a potem przechylil sie do przodu i zmarszczyl brwi. Pojawila sie nagle i stanela przy stoliku z dlugopisem i bloczkiem w reku. Turysta powiedzial cos zabawnego i wszyscy zaczeli sie smiac. Ona nie usmiechnela sie ani razu, przyjmujac zamowienia. Byla mizerna i znacznie szczuplejsza, niz ja zapamietal. Dokladnie dopasowany bialo-czarny fartuszek sciskal jej szczupla talie. Siwe wlosy miala odgarniete do tylu i ukryte pod czepkiem firmowym "Waffle Hut". Liczyla sobie piecdziesiat jeden lat i z daleka na tyle wygladala. Widac bylo, ze nie jest w nastroju do zartow. Gdy skonczyla pisac, zabrala od nich menu, powiedziala cos uprzejmego, prawie sie usmiechnela i znikla. Poruszala sie szybko pomiedzy stolikami, nalewajac kawe, wreczajac buteleczki z ketchupem i wydajac polecenia kucharce. Mitch odzyskal spokoj. Licznik tykal powoli. -Czy to ona? - zapytal kierowca. -Tak. -I co teraz? -Nie wiem. -Coz, znalezlismy ja, czyz nie? Mitch obserwowal jej ruchy i nic nie powiedzial. Nalewala kawe siedzacemu samotnie mezczyznie. Powiedzial cos, a ona sie usmiechnela. Pieknym, lagodnym usmiechem. Usmiechem, ktory widzial tysiac razy, lezac w ciemnosciach i gapiac sie w sufit. Usmiechem jego matki. Zaczela opadac delikatna mgla. Wycieraczki co dziesiec sekund przesuwaly sie po przedniej szybie. Dochodzila polnoc. Kierowca zabebnil nerwowo palcami po kierownicy i przeciagnal sie. Osunal sie nizej i zmienil stacje. -Jak dlugo bedziemy tu siedziec? -Niedlugo. -Czlowieku, to jest dziwne. -Zaplace ci za to. -Czlowieku, pieniadze to nie wszystko. Jest Boze Narodzenie. W domu mam dzieci, krewnych, ktorzy przyjechali z wizyta, indyka i wino do wypicia, a ja siedze przed "Waffle Hut", zebys ty mogl patrzec sobie przez okno na jakas stara kobiete. -To moja matka. -Twoja co?! -Slyszales. -Czlowieku, och, czlowieku... Roznych zdarza, mi sie wozic. -Po prostu zamknij sie, zgoda? -Zgoda. Nie zamierzasz z nia porozmawiac? Jest Boze Narodzenie i znalazles swoja mamusie. Powinienes sie z nia zobaczyc. -Nie. Nie teraz. Mitch oparl sie znowu na tylnym siedzeniu i spojrzal na ciemna plaze biegnaca wzdluz autostrady. -Jedzmy. O swicie, ubrany w dzinsy i bluze, boso, wybral sie na spacer po plazy z Hearsayem. Poszli w strone wschodu, daleko przed nimi niebo przybralo juz purpurowa barwe - zza linii horyzontu lada moment mialo sie wynurzyc slonce. Fale zalamywaly sie w odleglosci trzydziestu jardow od brzegu i gladko toczyly sie w strone plazy. Piasek byl zimny i mokry. W gorze na tle czystego nieba krazyly stada mew jazgoczac nieprzerwanie. Hearsay smialo wbiegl do wody, po czym natychmiast odskoczyl przestraszony, kiedy kolejna fala zblizyla sie do niego. Byl psem domowym i nie konczace sie polacie piasku i wody wymagaly zbadania. Wysunal sie do przodu i biegl wzdluz brzegu wyprzedzajac Mitcha o jakies sto jardow. Po przejsciu dwoch mil dotarli do mola; duza betonowa konstrukcja wdzierala sie w ocean na odleglosc dwustu stop. Hearsay, nie obawiajac sie juz teraz niczego, wbiegl na molo i podbiegl do wiadra z przynetami stojacego w poblizu dwoch mezczyzn, ktorzy zamarli w bezruchu nie odrywajac oczu od wody w dole. Mitch minal ich i przeszedl na koniec mola, gdzie kilku wedkarzy, wymieniajac miedzy soba co pewien czas jakies uwagi, czekalo cierpliwie, by ich splawiki drgnely. Pies otarl sie o noge Mitcha i zastygl w bezruchu. Slonce wznosilo sie pomalu coraz wyzej i na przestrzeni wielu mil woda zaczynala lsnic i zmieniala barwe, z czarnej stajac sie zielona. Mitch oparl sie o barierke i zadygotal z zimna. Bose stopy zmarzly i zesztywnialy. Hotele i domy wypoczynkowe, ciagnace sie milami wzdluz plazy w obie strony, pograzone w ciszy wyczekiwaly dnia. Na plazy nie bylo jeszcze nikogo. W oddali dostrzegl nastepne podobne molo. Wedkarze, rozmawiajac ze soba, poslugiwali sie ostrymi, krotkimi slowami charakterystycznymi dla ludzi z Polnocy. Mitch przysluchujac sie temu, co mowili, dowiedzial sie, ze ryby nie biora. Obserwowal morze. Patrzac w strone poludniowego zachodu, myslal o Kajmanach i Abanksie. Przez chwile takze o dziewczynie. Powroci na wyspy w marcu, na wakacje ze swoja zona. Do diabla z dziewczyna. Na pewno jej nie spotka. Bedzie nurkowac z Abanksem i pozyska jego przyjazn. Beda pic heinekena i red stripe w jego barze i rozmawiac o Kozinskim i Hodge'u. Bedzie szedl do przodu, nie dbajac o to, czy ktos go sledzi. Teraz, gdy Abby wie juz wszystko, pomoze mu. Mezczyzna czekal w ciemnosciach, przy samochodzie marki Lincoln Town. Co chwila spogladal nerwowo na zegarek i zerkal w strone slabo oswietlonego chodnika, urywajacego sie przy wejsciu do budynku. Na drugim pietrze zgaslo swiatlo. W chwile pozniej detektyw wyszedl z budynku i skierowal sie w strone auta. -Pan sie nazywa Eddie Lomax? - zapytal mezczyzna. Lomax zwolnil kroku, po czym sie zatrzymal. Stali naprzeciw siebie. -Zgadza sie. A kim pan jest? Mezczyzna trzymal rece w kieszeniach. Dygotal lekko - powietrze bylo chlodne i wilgotne. -Al Kilbury. Potrzebuje pomocy, panie Lomax. Mam klopoty. Powazne klopoty. Zaplace z gory, od razu, gotowka, ile pan bedziesz chcial. Tylko mi pan pomoz. -Juz pozno, kolego. -Prosze. Mam pieniadze. Wymien cene. Musisz mi pomoc, Lomax. - Wyciagnal z lewej kieszeni spodni zwitek banknotow i trzymal go w dloni, gotow w nastepnej chwili odliczyc odpowiednia kwote. Lomax spojrzal na pieniadze, potem przeniosl wzrok w gore. -W czym problem? -Chodzi o moja zone. Za godzine powinna sie spotkac z mezczyzna w motelu w poludniowym Memphis. Mam numer pokoju. Chce, zebys poszedl ze mna i zrobil im pare zdjec, kiedy beda wychodzic. -Skad wiesz, ze tam sa? -Z podsluchu telefonicznego. Pracuje z tym facetem i zaczalem cos podejrzewac. Jestem zamoznym czlowiekiem, panie Lomax, i musze koniecznie wygrac proces rozwodowy. Moge zaplacic tysiac gotowka. - Szybko odliczyl dziesiec banknotow i podsunal je Eddiemu. Lomax przyjal pieniadze. -W porzadku. Pozwol, ze wezme swoj aparat. -Prosze sie pospieszyc. Wszystko w gotowce, dobrze? Zadnych dowodow. -Odpowiada mi to - powiedzial Lomax, odchodzac w strone budynku. Dwadziescia minut pozniej lincoln wjechal wolno na zatloczony parking przed motelem "Days Inn". Kilbury wskazal pokoj na drugim pietrze, z tylu motelu. Lomax zaparkowal obok brazowej ciezarowki marki Chevy. Kilbury raz jeszcze wskazal pokoj, raz jeszcze spojrzal na zegarek i raz jeszcze oswiadczyl Lomaxowi, ze jest mu ogromnie wdzieczny za jego pomoc. Lomax pomyslal o pieniadzach. Tysiac dolcow za godzine roboty. Niezle. Wyjal aparat, zalozyl film i nastawil swiatlomierz. Kilbury obserwowal go w napieciu, jego oczy wedrowaly od aparatu do pokoju naprzeciwko parkingu i z powrotem. Sprawial wrazenie dotkliwie zranionego. Mowil o swojej zonie i cudownych latach, ktore spedzili razem. Dlaczego, och, dlaczego to zrobila? Lomax sluchal i obserwowal rzedy zaparkowanych przed nim samochodow. Trzymal aparat w pogotowiu. Nie zauwazyl, ze drzwi brazowej ciezarowki otwarly sie cicho i powoli, dokladnie trzy stopy za nim. Mezczyzna w czarnym golfie i czarnych rekawiczkach siedzial w wozie nisko pochylony i czekal. Kiedy na parkingu zapanowala cisza, wyskoczyl z ciezarowki, szybko otworzyl lewe, tylne drzwi lincolna i strzelil trzy razy w tyl glowy Lomaxowi. Odglosow strzalow, wyciszonych przez tlumik, nie mogl uslyszec nikt znajdujacy sie na zewnatrz samochodu. Eddie osunal sie na kierownice, nie zyl. Kilbury wysiadl z lincolna, wskoczyl do ciezarowki i odjechal z morderca. ROZDZIAL 18 Po trzech bezproduktywnych dniach spedzonych z dala od swoich sanktuariow, nasyciwszy sie indykiem, szynka, sosem z zurawin i nacieszywszy sie nowymi zabawkami, prawnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, wypoczeci i odmlodzeni, pelni werwy, powrocili do swojej fortecy na Front Street. Do siodmej trzydziesci parking sie zapelnil. Eleganccy i odprezeni zasiedli za swoimi ciezkimi biurkami, pili litrami kawe, przegladali korespondencje i dokumenty mamroczac cos z furia do swoich dyktafonow. Wyszczekiwali polecenia sekretarkom, pracownikom, asystentom i sobie nawzajem. Bylo pare powitan typu: "Jak ci minelo Boze Narodzenie?" na korytarzach i przy kawie, ale pogawedki nie przynosily przeciez zysku i nie mozna bylo za nie fakturowac. Dzwieki wydawane przez maszyny do pisania i telefony wewnetrzne oraz glosy sekretarek zlewaly sie razem we wspanialy szum, ktory oczyszczal biuro z nie sprzyjajacego pracy swiatecznego nastroju. Oliver Lambert przechadzal sie po korytarzach, usmiechal z satysfakcja i wsluchiwal w znajome dzwieki - przy ich akompaniamencie w ciagu kazdej godziny firma zarabiala krocie.W poludnie do pokoju wszedl Lamar i nachylil sie nad biurkiem. Mitch studiowal szczegoly transakcji dotyczacej indonezyjskiej ropy naftowej. -Lunch? - zapytal Lamar. -Nie, dzieki. Jestem do tylu. -Ktoz z nas nie jest. Myslalem, ze moglibysmy wpasc do barku na Front Street, na talerz chilli. -Nie bede jadl. Dzieki. Lamar spojrzal do tylu na drzwi i nachylil sie blizej, tak jakby chcial sie podzielic jakimis niezwyklymi wiesciami. -Wiesz, jaki dzien mamy dzisiaj, prawda? Mitch spojrzal na zegarek. -Dwudziestego osmego. -Zgadza sie. A czy wiesz, co sie dzieje kazdego roku dwudziestego osmego grudnia? -Macie wzmozone ruchy robaczkowe. -Tak. I co jeszcze? -W porzadku. Poddaje sie. Co sie dzieje? -Wlasnie w tej chwili wszyscy wspolnicy zbieraja sie na lunch w jadalni na czwartym pietrze, jedza pieczona kaczke i pija francuskie wino. -Wino? -Tak. To bardzo specjalna okazja. -A wiec? -Kiedy minie godzina, Roosevelt i Jessie Frances opuszcza jadalnie, a Lambert zamknie drzwi. Zostana sami wspolnicy. Tylko wspolnicy. A Lambert przedstawi podsumowanie finansow za miniony rok. Wymienia ono wszystkich wspolnikow i obok kazdego nazwiska znajduje sie podsumowanie faktur za caly rok. Na nastepnej stronie przedstawione jest podsumowanie czystego zysku, po odliczeniu wydatkow. Nastepnie odbywa sie dzielenie placka, zaleznie od produktywnosci! Mitch chlonal kazde slowo. -I? -I w ubieglym roku kawalek placka srednio wynosil trzysta trzydziesci tysiecy. I, oczywiscie, oczekujemy, ze w tym roku bedzie nawet wiecej. Co rok idzie w gore. -Trzysta trzydziesci tysiecy - powtorzyl wolno Mitch. -Tak. A to tylko srednia. Locke otrzyma prawie milion. Victor Milligan dostanie prawie dwa razy tyle. -A co z nami? -Tez dostaniemy po kawalku. Bardzo malym kawalku. W tamtym roku wypadalo przecietnie po dziewiec tysiecy. To zalezy od tego, jak dlugo sie tu jest, i od produktywnosci. -Czy mozemy isc popatrzec? -Nie sprzedaliby biletu nawet samemu prezydentowi. Ma to byc niby tajne zebranie, ale wszyscy o nim wiemy. Wieczorem dotra juz do nas jakies plotki o tym, co sie tam dzialo. -Kiedy beda glosowac, kto zostanie nastepnym wspolnikiem? -W zasadzie powinno sie to odbyc dzisiaj. Ale kraza pogloski, ze nie bedzie zadnego nowego wspolnika w tym roku, z powodu smierci Marty'ego i Joego. Mysle, ze Marty byl pierwszy w kolejce, a po nim Joe. Teraz moze zechca poczekac rok lub dwa. -Kto obecnie jest pierwszy w kolejce? Lamar wyprostowal sie i usmiechnal dumnie. -Za rok od dzisiaj, moj przyjacielu, ja zostane wspolnikiem Bendiniego, Lamberta i Locke'a. Ja jestem tym pierwszym w kolejce, wiec nie wchodz mi w tym roku w droge. -Slyszalem cos o Massengillu. Czlowiek z Harvardu, moglbym dodac. -Massengill nie ma szans. Mam zamiar fakturowac za sto czterdziesci godzin tygodniowo i te ptaszki zaczna mnie blagac, bym zostal wspolnikiem. Trafie na czwarte pietro, a Massengill pojdzie z asystentami do sutereny. -Stawiam swoje pieniadze na Massengilla. -To mieczak. Wykoncze go. Chodzmy zjesc talerz chilli, to odslonie ci swoja strategie. -Dzieki, ale musze pracowac. Lamar wycofal sie z biura. W drzwiach minal sie z Nina, ktora niosla stos papierow. Polozyla je na rogu zaslanego papierami biurka. -Ide na lunch. Czy potrzebujesz czegos? -Nie. Dzieki. Tak, dietetycznej pepsi. Korytarze ucichly w porze lunchu - sekretarki opuszczaly budynek i kierowaly sie w strone centrum, by odwiedzic ktoras z tuzina malych kafejek i restauracji znajdujacych sie w poblizu. Polowa prawnikow byla zajeta liczeniem pieniedzy na czwartym pietrze, wiec mily gwar towarzyszacy intensywnej pracy umilkl na jakis czas. Mitch znalazl jablko na biurku Niny i wytarl je do czysta. Otworzyl podrecznik o przepisach IRS, polozyl go na kopiarce stojacej za biurkiem i nacisnal zielony przycisk druk. Zablyslo czerwone swiatelko ostrzegawcze i pojawila sie informacja podaj numer teczki. Odsunal sie i spojrzal na kopiarke. Tak, byla nowa. Obok przycisku z napisem druk znajdowal sie inny z napisem bypass. Nacisnal go kciukiem. Z maszyny wydobyl sie glosny sygnal alarmowy i caly rzad przyciskow zapalil sie jaskrawoczerwonym swiatlem. Spojrzal bezradnie wokolo szukajac pomocy, nie dostrzegl nikogo i przerazony chwycil podrecznik. -Co sie tu dzieje? - czyjs glos przebil sie przez wycie kopiarki. -Nie wiem! - wrzasnal Mitch. Lela Pointer, sekretarka zbyt leciwa, by opuszczac budynek w czasie lunchu, odnalazla przelacznik i przekrecila go. Syrena umilkla. -Co to, do diabla? - zapytal Mitch, z trudem lapiac oddech. -Nie powiedzieli ci? - zdziwila sie, zabrala mu podrecznik i odlozyla go na miejsce. Swidrowala go swoimi malenkimi, zlosliwymi oczkami z taka mina, jakby przylapala go na grzebaniu w jej torebce. -Oczywiscie, ze nie. O co chodzi? -Mamy nowy system kopiowania - oznajmila przez nos - zostal zainstalowany zaraz po Bozym Narodzeniu. Musisz wpisac numer teczki, zanim maszyna zacznie kopiowac. Twoja sekretarka powinna ci byla powiedziec. -Czy to znaczy, ze to cos nie zacznie kopiowac, dopoki nie wcisne dziesieciocyfrowego numeru? -Tak jest. -A co z dokumentami nie nalezacymi do teczek klientow? -Nie bedzie dzialac. Pan Lambert uwaza, ze tracimy zbyt wiele pieniedzy na nie zafakturowane kopie. Tak wiec od teraz, za kazda kopie z kartoteki wystawia sie automatycznie rachunek. Najpierw wciskasz numer. Maszyna zapamietuje liczbe kopii i przekazuje informacje do glownego komputera, ktory wystawia za nie rachunek i obciaza klienta. -A co z kopiami prywatnymi? Lela pokrecila glowa. Na jej twarzy malowalo sie zdumienie. -Nie chce mi sie wierzyc, ze twoja sekretarka nie powiedziala ci tego wszystkiego. -No dobrze, nie powiedziala, czemu ty wobec tego nie moglabys mi pomoc? -Masz czterocyfrowy numer prywatny. Pod koniec kazdego miesiaca dostaniesz rachunek za swoje wlasne kopie. Mitch wlepil wzrok w maszyne. -Ale po co ten cholerny system alarmowy? -Pan Lambert powiedzial, ze po trzydziestu dniach odlacza alarm. Na razie jest on potrzebny ze wzgledu na takich jak ty. Traktuje to bardzo powaznie. Powiedzial, ze tracilismy tysiace na nie zafakturowanych kopiach. -W porzadku. Spodziewam sie, ze wymieniono wszystkie kopiarki w tym budynku. Usmiechnela sie z satysfakcja. -Tak, wszystkie siedemnascie. -Dziekuje. - Mitch wrocil do biura, aby odnalezc numer teczki. O trzeciej po poludniu na piatym pietrze zakonczono uroczystosc, a wspolnicy, teraz znacznie zamozniejsi i troche wstawieni, wyszli z jadalni i rozeszli sie do swoich biur. Avery, Oliver Lambert i Nathan Locke dotarli krotkim korytarzem do sciany z zabezpieczeniami i nacisneli przycisk. DeVasher czekal. Wskazal krzesla i poprosil, by usiedli. Lambert puscil w obieg skrecone recznie honduransy i wszyscy zapalili. -Coz, widze, ze wszyscy jestesmy w swiatecznych nastrojach - powiedzial drwiacym tonem DeVasher. - Ile wynosi srednia? Trzysta dziewiecdziesiat tysiecy? -Zgadza sie, DeVasher - powiedzial Lambert. - To byl bardzo dobry rok. - Zaciagnal sie powoli i wypuscil oblok dymu w strone sufitu. -Czy wszyscy mielismy udane Boze Narodzenie? - zapytal DeVasher. -Co masz na mysli? - spytal Locke. -Wesolych swiat, Nat. Po prostu kilka spraw. Dwa dni temu spotkalem Lazarova w Nowym Orleanie. Jak wam wiadomo, on nie swietuje narodzin Chrystusa. Przedstawilem mu dokladnie nasza sytuacje, kladac nacisk na sprawe McDeere'a i FBI. Zapewnilem go, ze nie bylo zadnych innych kontaktow poza tym pierwszym spotkaniem. Nie do konca w to uwierzyl i powiedzial, ze sprawdzi te informacje - ma swoje zrodla w FBI. Nie wiem, co to oznacza, ale kim ja jestem, by zadawac pytania? Polecil mi, bym sledzil McDeere'a dwadziescia cztery godziny na dobe, przez najblizsze szesc miesiecy. Powiedzialem mu, ze od jakiegos czasu w pewnym sensie to robimy. On nie chce, zeby ponownie doszlo do takiej sytuacji jak z Hodge'em i Kozinskim. Jest tym bardzo poruszony. McDeere'owi nie wolno wyjezdzac z miasta w sprawach firmy, chyba ze co najmniej dwoch z nas bedzie mu towarzyszyc. -Za dwa tygodnie jedzie do Waszyngtonu - powiedzial Avery. -Po co? -Amerykanski Instytut Podatkowy. Czterodniowe seminarium. Wymagamy od wszystkich naszych nowych pracownikow, by w nim uczestniczyli. Obiecalismy mu, ze pojedzie, i gdyby teraz ten wyjazd zostal odwolany, wzbudziloby to w nim na pewno podejrzenia. -Zalatwilismy dla niego we wrzesniu rezerwacje - dodal Ollie. -Zobacze, czy uda mi sie to wytargowac u Lazarova - powiedzial DeVasher. - Podajcie mi daty, loty i rezerwacje hotelowe. Nie bedzie mu sie to podobalo. -Czy cos sie zdarzylo w czasie Bozego Narodzenia? - zapytal Locke. -Niewiele. Jego zona pojechala do domu w Kentucky. Wciaz tam jest. McDeere zabral psa i pojechal do Panama City Beach na Florydzie. Sadzimy, ze po to, zeby zobaczyc sie ze swoja mama, ale nie jestesmy pewni. Pierwsza noc spedzil w "Holiday Inn" na plazy. Tylko on i pies. Nieciekawe. Potem pojechal do Birmingham, przenocowal w innym "Holiday Inn", a wczoraj, wczesnym rankiem, wybral sie do Brushy Mountain, zeby odwiedzic brata. Nieszkodliwa wycieczka. -Co powiedzial swojej zonie? - zapytal Avery -Nic, o ile nam wiadomo. Trudno jest uslyszec wszystko. -Kogo jeszcze obserwujecie? - spytal znowu Avery. -Sporadycznie sluchamy ich wszystkich. Poza McDeere'em nie podejrzewamy nikogo, jego zreszta wylacznie z powodu Tarrance'a. Na razie wszystko jest w porzadku. -On musi pojechac do Waszyngtonu, DeVasher - powiedzial Avery. -Dobra, dobra. Wyjasnie to Lazarovowi. Kaze nam wyslac pieciu ludzi, zeby go mieli na oku. Co za idiota! Bar lotniskowy "Ernie" znajdowal sie rzeczywiscie obok lotniska. Mitch odnalazl go z trudem i zaparkowal pomiedzy dwoma samochodami terenowymi z prawdziwym blotem przyczepionym do kol i przednich lamp. Na parkingu stalo wiele takich pojazdow. Rozejrzal sie wokolo i instynktownie zdjal krawat. Dochodzila jedenasta. Sala barowa byla dluga i mroczna. Na szybach lsnily kolorowe reklamy piwa. Aby sie upewnic, raz jeszcze spojrzal na karteczke. Drogi Panie McDeere. Prosze spotkac sie ze mna w barze "Ernie" na Winchester dzis poznym wieczorem. Chodzi o Eddiego Lomaxa. Sprawa bardzo wazna. Tammy Hemphill, jego sekretarka. Znalazl te kartke, przypieta do drzwi kuchennych, kiedy wrocil do domu. Pamietal Tammy z tej jedynej wizyty w biurze Eddiego, w listopadzie. Pamietal ciasna, skorzana spodnice, olbrzymie piersi, utlenione wlosy, czerwone, lepkie usta i dym wydobywajacy sie nieustannie z jej nozdrzy. Pamietal tez historie o jej mezu Elvisie. Otworzyl drzwi i wsliznal sie do srodka. Polowe sali zajmowal rzad stolow bilardowych. W tyle, poprzez mrok i gesty dym, dostrzegl niewielki parkiet. Po prawej stronie stal dlugi bufet, przy ktorym, jak w saloonie, tloczyli sie kowboje obojga plci. Wszyscy pili bud longneck. Wygladalo na to, ze nikt go nie zauwazyl. Podszedl szybko do konca baru i usiadl na stolku. -Bud longneck - rzucil w strone barmana. Tammy podeszla, zanim podano mu piwo. Siedziala na zatloczonej lawce obok stolow bilardowych i czekala na niego. Miala na sobie ciasne, sprane dzinsy, wyplowiala koszule z drelichu i czerwone szpilki. Widac bylo, ze dopiero co tlenila wlosy. -Dziekuje, ze przyszedles - powiedziala. - Czekalam przez cztery godziny. Nie znalazlam innego sposobu, zeby sie spotkac z toba. Mitch skinal glowa i usmiechnal sie, jakby chcial powiedziec: "W porzadku. Postapilas wlasciwie". -O co chodzi? - zapytal. Rozejrzala sie dookola. -Musimy pogadac, ale nie tutaj. -Co proponujesz? -Moze moglibysmy sie przejechac? -Oczywiscie, ale nie moim samochodem. To... no coz, to nie bylby dobry pomysl. -Mam tu samochod. Jest stary, ale moze byc. Mitch zaplacil za piwo i ruszyl za nia w strone wyjscia. Farmer siedzacy obok drzwi powiedzial: -Popatrzcie tylko. Przychodzi facet w garniturze i podrywa taka w trzydziesci sekund. Mitch usmiechnal sie do niego i wyszedl szybko z baru. Zajezdzony volkswagen rabbit stal wcisniety w rzad masywnych, blotozernych maszyn. Otworzyla drzwi i Mitch, zgiety wpol, wcisnal sie na zawalone jakimis drobiazgami siedzenie. Nacisnela pedal gazu piec razy i przekrecila kluczyki. Mitch wstrzymywal oddech, dopoki samochod nie ruszyl. -Dokad chcialbys pojechac? - zapytala. Tam gdzie nikt nas nie bedzie widzial, pomyslal Mitch. -Ty prowadzisz. -Jestes zonaty, prawda? - spytala. -Tak. A ty jestes mezatka? -Tak, i moj maz nie zrozumialby tej sytuacji. Dlatego wybralam te spelune. Nigdy tutaj nie chodzimy. Powiedziala to takim tonem, jakby ona i jej maz byli skrajnymi rasistami. -Nie wydaje mi sie, aby i moja zona zrozumiala. Zreszta nie ma jej w miescie. Tammy prowadzila samochod w strone lotniska. -Mam pomysl - powiedziala. Mocno sciskala kierownice, a w jej glosie Mitch wyczul wyrazne napiecie. -Co masz na mysli? - zapytal Mitch. -Coz, slyszales o Eddiem? -Tak. -Kiedy go ostatni raz widziales? -Spotkalismy sie jakies dziesiec dni temu, przed Bozym Narodzeniem. W pewnym sensie bylo to tajne spotkanie. -Tak wlasnie myslalam. Nie trzymal zadnych dokumentow dotyczacych roboty, ktora prowadzil dla ciebie. Powiedzial, ze ty sobie tego zyczyles. Nie mowil mi wiele. Ale ja i Eddie, coz... my, no coz, bylismy... sobie bliscy. Mitch nie wiedzial, co na to odpowiedziec. -To znaczy, bylismy sobie bardzo bliscy. Wiesz, co mam na mysli? Mitch odchrzaknal i upil lyk piwa. -I mowil mi rzeczy, o ktorych, jak sadze, nie powinien byl mi mowic. Powiedzial, ze twoja sprawa jest naprawde dziwna, ze kilku prawnikow z twojej firmy ponioslo smierc w bardzo niejasnych okolicznosciach. I ze zawsze zdawalo ci sie, ze ktos cie sledzi i podsluchuje. To bardzo dziwne, gdy chodzi o firme prawnicza. A wiec to taka poufnosc i dyskrecja, pomyslal Mitch. Coz, to jest wlasnie zycie. Skrecila, wjechala na teren lotniska i skierowala sie w strone ogromnego skupiska zaparkowanych samochodow. -A kiedy skonczyl pracowac dla ciebie, powiedzial mi raz, tylko raz, w lozku, ze ma wrazenie, iz ktos go sledzi. To bylo trzy dni przed Bozym Narodzeniem. A ja spytalam kto. Powiedzial, ze nie wie, ale wspomnial twoja sprawe i dodal, ze ma to prawdopodobnie jakis zwiazek z tymi ludzmi, ktorzy sledzili ciebie. Nie powiedzial wiele. Zaparkowala obok przystanku. -Czy mogl go sledzic ktos inny? -Nie, nikt. Byl dobrym detektywem, nie zostawial zadnych sladow. Mam na mysli to, ze on byl kiedys glina i kiedys takze siedzial. Znal zycie ulicy od podszewki. Placono mu za sledzenie ludzi i wykrywanie swinstw. Jego samego nie sledzil nikt. Nigdy. -A wiec kto go zabil? -Ktos, kto za nim lazil. W gazetach pisano, ze zlapali go, jak sledzil jakiegos bogatego faceta, i go zalatwili. To nieprawda. Nagle, nie wiadomo skad, wydobyla papierosa i zapalila. Mitch otworzyl okno. -Bedzie ci przeszkadzalo, ze pale? -Nie, ale wydmuchuj tedy - poprosil, wskazujac okno. -Tak wiec, boje sie. Eddie byl zdania, ze ludzie, ktorzy cie sledza, sa bardzo niebezpieczni i bardzo przebiegli. Bardzo doswiadczeni, jak to okreslil. Jezeli jego zabili, co sie stanie ze mna? Moze mysla, ze ja cos wiem. Nie bylam w biurze, odkad go zabili. Nie zamierzam tam wracac. -Nie wracalbym, gdybym byl na twoim miejscu. -Nie jestem glupia. Pracowalam dla niego przez dwa lata i wiele sie nauczylam. Mielismy wiele zwariowanych przypadkow. Widzielismy wszystko, co tylko mozna zobaczyc. -Jak go zastrzelili? -Mial przyjaciela z Sekcji Zabojstw. Ten facet powiedzial mi w zaufaniu, ze Eddie dostal trzy razy w tyl glowy z bliskiej odleglosci. Pistolet, kaliber 22. I nie maja zadnych poszlak. Powiedzial, ze to byla bardzo czysta, profesjonalna robota. Mitch wypil longneck i polozyl butelke na podlodze, obok pol tuzina pustych puszek po piwie. Bardzo czysta, profesjonalna robota. -To nie ma sensu - powiedziala Tammy. - To znaczy, w jaki sposob ktos moglby sie skradac za Eddiem, dostac sie jakos na tylne siedzenie i strzelic mu trzy razy w tyl glowy? A on nawet nie powinien sie znalezc w tym miejscu. -Moze zasnal, a oni go zaskoczyli? -Nie. Bierze wszystkie rodzaje proszkow, kiedy ma pracowac do poznej nocy. Jest zawsze przytomny. -Czy w biurze sa jakies dokumenty? -Masz na mysli jakies dotyczace ciebie? -Tak, dotyczace mnie. -Watpie. Nigdy nie widzialam nic na pismie. Powiedzial, ze tak sobie zyczyles. -To prawda - powiedzial Mitch z uczuciem ulgi. Obserwowali, jak 727 odlatuje na polnoc. Na parkingu panowal ruch. -Naprawde sie boje, Mitch. Moge ci mowic Mitch? -Jasne. Czemu nie. -Mysle, ze go zabili dlatego, ze pracowal dla ciebie. To wszystko. A jezeli zabili go dlatego, ze cos wiedzial, prawdopodobnie dojda do wniosku, ze ja tez cos wiem. Co o tym sadzisz? -Na twoim miejscu staralbym sie byc bardzo ostrozny. -Moge zniknac na jakis czas. Moj maz pracuje troche w nocnych klubach i mozemy sie przeniesc w kazdej chwili, jezeli bedzie trzeba. Nie mowilam mu o tym, ale wydaje mi sie, ze bede musiala. Co o tym myslisz? -Gdzie bys pojechala? -Do Little Rock w San Louis, Nashville. Jest teraz wlasnie bez pracy, wiec mysle, ze moglibysmy sie przeniesc - jej glos zadrzal. Zapalila nastepnego papierosa. Bardzo czysta, profesjonalna robota, powtorzyl w myslach Mitch. Spojrzal na nia i zobaczyl mala lze splywajaca po jej policzku. Nie byla brzydka, tylko lata spedzone w barach i nocnych klubach dawaly znac o sobie. Miala wyraziste rysy i gdyby nie utlenione wlosy i zbyt mocny makijaz, bylaby dosc atrakcyjna jak na swoje lata. Ocenil, ze liczy sobie okolo czterdziestki. Zaciagnela sie mocno i wypuscila przez okienko potezny oblok dymu. -Wydaje mi sie, ze jedziemy na tym samym wozie, czyz nie tak? Mam na mysli to, ze wiedza o nas obojgu. Zabili tych prawnikow, nastepnie Eddiego i domyslam sie, kto bedzie nastepny. -Nie tlum tego w srodku, po prostu wyrzuc to z siebie. Sluchaj, zrobmy tak. Musimy byc w kontakcie. Nie mozesz do mnie dzwonic i nie mozemy sie razem pokazywac. Moja zona wie o wszystkim i powiem jej o tym naszym spotkaniu. Nie martw sie o nia. Raz w tygodniu przeslij mi wiadomosc i daj znac, gdzie jestes. Jak ma na imie twoja matka? -Doris. -W porzadku. To bedzie twoj pseudonim. Na wszystkim, co do mnie wyslesz, podpisuj sie Doris. -Czy oni czytaja takze twoje listy? -Prawdopodobnie, Doris, prawdopodobnie. ROZDZIAL 19 O piatej po poludniu Mitch zgasil swiatlo w swoim biurze, zabral dwie walizki i zatrzymal sie przy biurku Niny. Pisala na IBM, przytrzymujac sluchawke ramieniem. Zobaczyla go i wyjela koperte z szuflady.-To jest potwierdzenie twojej rezerwacji w "Capital Hilton" - powiedziala do sluchawki. -Dyktafon jest na moim biurku - powiedzial. - Do zobaczenia w poniedzialek. Wspial sie po schodach na czwarte pietro i wszedl do biura Avery'ego. Panowalo tu male zamieszanie. Jedna z sekretarek wpychala dokumenty do masywnej teczki. Druga mowila cos ostrym tonem do Avery'ego, ktory wrzeszczal na kogos przez telefon. Asystent wydawal polecenia pierwszej sekretarce. Avery cisnal sluchawke na widelki. -Gotowy?! - rzucil w strone Mitcha. -Czekam na ciebie - odparl Mitch. -Nie moge znalezc teczki Greenmarka! - krzyknela pierwsza sekretarka w strone asystenta. -Byla razem z teczka Rocconiego - powiedzial asystent. -Nie potrzebuje teczki Greenmarka! - wrzasnal Avery. - Ile razy mam ci to powtarzac? Glucha jestes? Sekretarka spojrzala lodowatym wzrokiem na Avery'ego. -Nie, mam bardzo dobry sluch i wyraznie slyszalam, jak mowiles, zebym zapakowala teczke Greenmarka. -Samochod czeka - powiedziala druga sekretarka. -Nie potrzebuje tej cholernej teczki Greenmarka! - krzyknal Avery. -A Rocconiego? - spytal asystent. -Tak! Tak! Mowie po raz dziesiaty. Jest mi potrzebna teczka Rocconiego! -Samolot takze czeka - powiedziala pierwsza sekretarka. Jedna walizke zatrzasnieto i przekrecono kluczyk. Avery przekopywal sie przez stos dokumentow na swoim biurku. -Gdzie jest teczka Fendera? Gdzie lezy ktorakolwiek z teczek moich klientow? Dlaczego nigdy nie moge znalezc tego, co potrzebuje? -Fender jest tutaj - powiedziala pierwsza sekretarka i wcisnela dokumenty do drugiej walizki. Avery gapil sie na kartke z notatnika. -W porzadku. Czy jest Fender, Rocconi, Cambridge Partners, Greene Group, Sonny Capps do Otaki, Burton Brothers, Galvestonn Freight i McQuade? -Tak, tak, tak - zapewnila pierwsza sekretarka. -Sa wszyscy - powiedzial asystent. -Nie wierze w to - oswiadczyl Avery chwytajac swoja kurtke. - Chodzmy. Wymaszerowal z pokoju, a za nim ruszyla cala ekipa: sekretarki, asystent i Mitch. Mitch dzwigal dwie walizki, asystent takze dwie, sekretarka jedna. Druga sekretarka notowala polecenia i zadania, ktore wyszczekiwal po drodze Avery, i ktore mialy byc wykonane podczas jego nieobecnosci. Wszyscy wcisneli sie do malej windy i zjechali na parter. Na zewnatrz do akcji wlaczyl sie szofer, otwarl drzwi i umiescil walizki w bagazniku. Mitch i Avery usiedli na tylnych siedzeniach. -Odprez sie, Avery - radzil Mitch. - Jedziesz na trzy dni na Kajmany. Po prostu sie odprez. -Racja, racja. Zabralem ze soba tyle materialow, ze starczyloby mi pracy co najmniej na miesiac. Moi klienci chca mnie obedrzec ze skory i groza sadami za czyny niezgodne z etyka prawnicza. Jestem dwa miesiace do tylu, a ty wlasnie teraz wyjezdzasz na cztery dni na seminarium podatkowe do Waszyngtonu, cztery dni smiertelnej nudy. Spedzasz wspaniale czas, McDeere. Po prostu wspaniale. Avery otworzyl szafke i zrobil sobie drinka. Mitch odmowil. Limuzyna sunela przez zatloczone - byla pora szczytu - ulice w strone lotniska. Po trzech lykach dzinu wspolnik odetchnal gleboko. -Nie konczaca sie nauka. Dobry kawal - powiedzial. -Miales to samo, gdy byles nowicjuszem. A zreszta, jezeli sie nie myle, spedziles nie tak dawno caly tydzien na miedzynarodowym seminarium podatkowym w Honolulu. A moze juz zapomniales? -To byla praca. Wylacznie praca. Czy zabierasz ze soba swoje teczki klientow? -Oczywiscie, Avery. Oczekuja ode mnie, ze bede spedzal osiem godzin dziennie na seminarium podatkowym, uczac sie ostatnich poprawek, jakie Kongres wprowadzil do prawa podatkowego, a w wolnym czasie fakturowal za piec godzin dziennie. -Szesc, jezeli dasz rade. Jestesmy do tylu, Mitch. -Zawsze jestesmy do tylu, Avery. Zrob sobie nastepnego drinka. Musisz sie odprezyc. -Mam zamiar sie odprezyc, popijajac w "Rumheads". Mitch pomyslal o barach, gdzie mozna bylo wypic red stripe, o stolach, przy ktorych gra sie w domino, o rzutkach i o... tak, o bikini ze sznureczkami. I o dziewczynie. -Czy to twoj pierwszy lot na pokladzie leara? - zapytal Avery juz bardziej swobodnym tonem. -Tak. Jestem tu od siedmiu miesiecy, a dopiero teraz zobacze ten samolot. Gdybym to wiedzial w ubieglym roku w marcu, poszedlbym pracowac do firmy na Wall Street. -Wall Street to nie jest miejsce dla ciebie. Czy wiesz, co ci faceci robia? Maja w firmie trzystu prawnikow, zgadza sie? I co roku zatrudniaja trzydziestu nowych pracownikow, a moze i wiecej. Kazdy chce tam dostac prace, bo to jest Wall Street, zgadza sie? Mniej wiecej po miesiacu zbieraja cala trzydziestke do kupy w jednym, duzym pokoju i oswiadczaja, ze oczekuje sie od nich, ze beda pracowac po dziewiecdziesiat godzin tygodniowo przez piec lat. Kiedy minie piec lat, polowy z nich juz nie ma. Liczba zwolnien jest nieprawdopodobna. Usiluja zabic nowicjuszy, kaza placic klientom po sto, sto piecdziesiat za godzine ich pracy, robia na nich ciezka forse, a potem ich wyrzucaja. To jest Wall Street. A mali chlopcy nigdy nie ogladaja samolotu firmy. Ani limuzyny firmy. Jestes prawdziwym szczesciarzem, Mitch. Powinienes codziennie dziekowac Bogu, ze zdecydowalismy sie na ciebie tutaj, w dobrym, starym Bendinim, Lambercie i Locke'u. -Dziewiecdziesiat godzin to fraszka. Moglbym wykorzystac reszte. -To by sie oplacilo. Czy wiesz, ile wynosila moja premia w zeszlym roku? -Nie. -Czterdziesci osiem tysiecy. Niezle, co? A to tylko premia. -Ja dostalem szesc tysiecy - zauwazyl Mitch. -Trzymaj sie mnie, a wkrotce bedziesz nalezal do gromady wybrancow. -Tak, ale najpierw musze skonczyc swoja nie konczaca sie nauke. Dziesiec minut pozniej limuzyna skrecila na wjazd prowadzacy w kierunku rzedu hangarow. Na tablicy widnial napis: MEMPHIS AERO. Srebrny, lsniacy lear 55 podjezdzal wolno do stanowiska. -Oto on - powiedzial Avery. Walizki i bagaze szybko zaladowano do samolotu i po kilku minutach byli gotowi do odlotu. Mitch zapial pas, podziwiajac kabine wylozona mosiadzem i skora. Byla wystawna i luksusowa, czego sie zreszta spodziewal. Avery przyrzadzil sobie nastepnego drinka i rozsiadl sie wygodnie. Godzine i pietnascie minut pozniej lear zaczal sie znizac nad miedzynarodowym lotniskiem Baltimore w Waszyngtonie. Kiedy wkrotce znieruchomial na asfalcie, Avery z Mitchem zeszli na dol i otworzyli drzwi bagazowe. Avery wskazal mezczyzne stojacego przy furtce. -To jest twoj szofer. Limuzyna czeka przy wejsciu. Idz za nim. Masz okolo czterdziestu minut drogi do "Capital Hilton". -Nastepna limuzyna? - zapytal Mitch. -Tak. Nie postaraliby sie tak dla ciebie na Wall Street. Uscisneli sobie dlonie, po czym Avery wrocil do samolotu. Tankowanie zajelo okolo trzydziestu minut, a kiedy lear wystartowal i skrecil na poludnie, Avery zasnal ponownie. Po trzech godzinach samolot wyladowal w Georgetown na Grand Cayman, przetoczyl sie obok budynku dworca lotniczego i wjechal do malego hangaru, gdzie mial pozostac przez noc. Na Avery'ego i jego bagaz czekal straznik, poprowadzil go do wejscia i do komory celnej. Pilota i drugiego pilota odprowadzono takze do wejscia. Po polnocy zgasly swiatla w hangarze i pol tuzina samolotow pograzylo sie w ciemnosciach. W chwile pozniej otwarly sie boczne drzwi. Trzej mezczyzni, wsrod nich Avery, wslizneli sie do srodka i podeszli szybko do leara 55. Avery otworzyl drzwi bagazowe i wszyscy trzej zaczeli pospiesznie wyladowywac dwadziescia piec ciezkich kartonowych pudel. Byl tropikalny upal i hangar sprawial wrazenie pieca. Pot sciekal z nich strumieniami, ale zaden nie powiedzial ani slowa, dopoki wszystkie pudla nie zostaly wyjete. -Powinno byc dwadziescia piec. Policz je - powiedzial Avery do muskularnego tubylca w trykotowej koszulce i z pistoletem w skorzanym pokrowcu przy biodrze. Drugi z mezczyzn trzymal w dloni notes i przygladal sie uwaznie ciezkim paczkom, jakby byl pracownikiem magazynu przyjmujacym wlasnie towar. Tubylec liczyl szybko, pot sciekal zen na pudelka. -Tak. Dwadziescia piec. -Ile? - zapytal czlowiek z notesem. -Szesc i pol miliona. -Wszystko w gotowce? -Wszystko w gotowce, w dolarach Stanow Zjednoczonych. Setki i dwudziestki. Zaladujmy to. -Gdzie to pojedzie? -Do Quebecbanq. Czekaja na nas. Kazdy chwycil po jednym pudle i przeszli w mroku do bocznych drzwi, gdzie czekal mezczyzna z pistoletem Uzi. Pudla zaladowano na rozsypujaca sie ciezarowke, opatrzona z jednej strony niezgrabnym napisem: Cayman produce. Tubylcy zajeli miejsca w samochodzie, trzymajac pistolety gotowe do strzalu, a "magazynier" usiadl za kierownica i poprowadzil ciezarowke w strone srodmiescia Georgetown. Rejestracja zaczela sie o osmej. Prowadzono ja na zewnatrz Sali Stulecia, na polpietrze. Mitch przybyl wczesnie, zapisal sie, odebral gruba teczke z materialami, na ktorej starannie wydrukowano jego nazwisko i imie, wszedl na sale i zajal miejsce w poblizu jej srodka. W broszurze wyczytal, ze liczba uczestnikow jest ograniczona do dwustu osob. Kelner przyniosl mu kawe i Mitch rozlozyl przed soba egzemplarz "Washington Post". Wiadomosci ograniczaly sie glownie do rozmaitych historyjek o ukochanych Redskinsach, ktorzy ponownie zdobyli superpuchar. Sala zapelniala sie z wolna - prawnicy z calego kraju przybywali, by uslyszec ostatnie nowinki dotyczace prawa podatkowego, ktore zmienialo sie z dnia na dzien. Pare minut przed osma prawnik o starannie utrzymanej fryzurze i chlopiecym wygladzie usiadl bez slowa z lewej strony obok Mitcha. Mitch zerknal na niego i powrocil do swojej lektury. Gdy sala sie juz zapelnila, przewodniczacy przywital wszystkich obecnych i przedstawil pierwszego referenta: kongresman taki a taki z Oregonu, przewodniczacy Komisji Budzetowej Kongresu. Kiedy wszedl na podium, by rozpoczac swoj wyklad, ktory mial trwac okolo godziny, sasiad z lewej pochylil sie w strone Mitcha i wyciagnal ku niemu dlon. -Czesc, Mitch - wyszeptal. - Jestem Grant Harbison z FBI - wreczyl Mitchowi wizytowke. Kongresman zaczal od dowcipu, ktorego Mitch nie uslyszal. Przygladal sie wizytowce, trzymajac ja tuz przed soba. W odleglosci trzech stop od niego siedzialo pieciu ludzi. Nie znal nikogo sposrod obecnych na sali, ale czulby sie zazenowany, gdyby ktokolwiek sie dowiedzial, ze trzyma wizytowke przedstawiciela FBI. Po pieciu minutach Mitch spojrzal pytajaco na Harbisona. -Musze sie z toba spotkac na pare minut - wyszeptal Harbison. -A jezeli jestem zajety? - zapytal Mitch. Agent wydobyl ze swojej teczki konferencyjnej czysta, biala koperte i wreczyl ja Mitchowi. Ten otworzyl ja dyskretnie. List byl napisany recznie. Na gorze kartki male, lecz wyrazne litery tworzyly napis: Biuro Dyrektora FBI. Tresc listu byla nastepujaca: Drogi panie McDeere, Chcialbym porozmawiac z panem przez kilka minut w czasie lunchu. Prosze zastosowac sie do instrukcji agenta Harbisona. Nie zajme wiele czasu. Doceniamy panska wspolprace. Dziekuje. F. DENTON VOYLES DyrektorMitch wsunal list do koperty i powoli wlozyl ja do swojej teczki. Doceniamy panska wspolprace. Od dyrektora FBI. Zdawal sobie sprawe z tego, jak wazne jest, by nie tracil w tym momencie zimnej krwi, zachowal normalny, spokojny wyraz twarzy, jakby chodzilo tu o zwykla formalnosc. Potarl jednak mimo woli skronie palcami obu dloni i utkwil wzrok w podlodze. Zamknal oczy i zakrecilo mu sie w glowie. FBI. Siedza tuz obok niego! Czekaja na niego. Dyrektor i diabli wiedza, kto jeszcze. Tarrance jest na pewno gdzies w poblizu. Nagle sala zatrzesla sie od smiechu, reagujac w ten sposob na dowcip kongresmana. Harbison szybko pochylil sie w strone Mitcha. -Spotkajmy sie w toalecie meskiej na rogu za dziesiec minut - szepnal, po czym pozostawil swoja teczke na stole i wsrod nie milknacego smiechu opuscil sale. Mitch zajrzal do pierwszej czesci materialow i udawal, ze studiuje cos uwaznie. Kongresman opisywal szczegolowo swoje bohaterskie boje o zachowanie ulg podatkowych dla bogaczy i zmniejszenie obciazen klasy pracujacej z drugiej strony. Pod jego nieustraszonym przewodnictwem komisja odrzucila projekt ustawy ograniczajacej ulgi dla przedsiebiorstw prowadzacych poszukiwania ropy i gazu. Mitch odczekal pietnascie minut, potem jeszcze piec i zaczal kaszlec. Potrzebowal koniecznie wody; zaslaniajac usta reka, przesliznal sie pomiedzy krzeslami na tyly sali i wyszedl przez tylne drzwi. Harbison czekal w meskiej toalecie, myjac rece po raz dziesiaty. Mitch stanal przy sasiedniej umywalce i odkrecil zimna wode. -O co chodzi, chlopcy? - zapytal. Harbison popatrzyl na odbicie Mitcha w lustrze. -Po prostu wykonuje polecenia. Dyrektor Voyles chce cie poznac osobiscie, a mnie wyslano, zebym cie przyprowadzil. -A czego on moze chciec? - zapytal Mitch. -Wolalbym, zebys dowiedzial sie o tym bezposrednio od niego, ale jestem pewien, ze sprawa jest raczej wazna. Mitch uwaznie rozejrzal sie po toalecie. Byla pusta. -Przypuscmy, ze bede zbyt zajety, by moc sie z nim spotkac. Co wtedy? Harbison zakrecil wode i otrzasnal rece nad umywalka. -To spotkanie jest nieuniknione, Mitch. Dajmy spokoj zabawom. Kiedy zacznie sie przerwa na lunch, wyjdz glownym wejsciem i skrec w lewo, bedzie tam czekala na ciebie taksowka, numer 8667. Zabierze cie do Vietnam Veterans Memorial i tam nas znajdziesz. Musisz uwazac. Ci dwaj przyjechali tu za toba z Memphis. -Jacy dwaj? -Chlopcy z Memphis. Rob po prostu, co ci powiemy, to wtedy oni sie o niczym nie dowiedza. Przewodniczacy podziekowal drugiemu referentowi, profesorowi prawa podatkowego z Uniwersytetu New York, i oglosil przerwe na lunch. Mitch nie odezwal sie slowem do kierowcy taksowki. Ten ruszyl jak wariat i wkrotce znikneli w potoku samochodow. Po pietnastu minutach zatrzymali sie obok Vietnam Veterans Memorial. -Nie wychodz jeszcze - powiedzial kierowca. Mitch nawet nie drgnal. Przez dziesiec minut siedzial bez ruchu, milczac przez caly czas. Wreszcie bialy ford escort zahamowal obok taksowki i zatrabil, po czym natychmiast odjechal. Kierowca spojrzal przed siebie. -W porzadku. Podejdz do sciany. Znajda cie za piec minut - powiedzial. Mitch wszedl na chodnik, taksowka odjechala. Wlozyl rece gleboko w kieszenie swojego welnianego plaszcza i podszedl powoli do pomnika. Przenikliwy polnocny wiatr rozwiewal liscie na wszystkie strony. Mitch poczul dreszcze i postawil kolnierz plaszcza. Samotny pielgrzym siedzial sztywno na wozku inwalidzkim i wpatrywal sie w sciane. Byl okryty ciezkim kocem. Mial na glowie zbyt obszerny beret, lotnicze okulary przeciwsloneczne zaslanialy jego oczy. Siedzial blisko konca sciany, obok nazwisk tych, co zgineli w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym drugim. Mitch kroczac powoli wzdluz muru wpatrywal sie w liczby oznaczajace lata i wreszcie przystanal nie opodal wozka. Teraz przygladal sie nazwiskom, zapomniawszy nagle zupelnie o siedzacym w poblizu mezczyznie. Odetchnal gleboko, czul wyraznie, ze nogi mu dretwieja, cos go cisnelo w zoladku. Spojrzal powoli w dol i wtedy, niemal na samym dole, zobaczyl to nazwisko i imie. Wyryte starannie, podobnie jak wszystkie inne: RUSTY McDEERE. Koszyk zwiedlych zmarznietych kwiatow stal tuz pod tymi dwunastoma wyzlobionymi w kamieniu literami. Mitch delikatnie odsunal kwiaty na bok, ukleknal przed sciana i dotknal jej palcami. Rusty McDeere. Na zawsze osiemnastoletni. Mial za soba siedem tygodni w Wietnamie w tym dniu, kiedy wszedl na mine. Zginal na miejscu, jak im powiedziano. Zawsze tak mowiono, jezeli wierzyc Rayowi. Mitch otarl lze i wstal, nie odrywajac oczu od sciany. Pomyslal o piecdziesieciu osmiu tysiacach rodzin, ktorym powiedziano, ze smierc nastapila natychmiast, i ze nikt nie cierpial. -Mitch, oni czekaja. Odwrocil sie i zobaczyl czlowieka na wozku inwalidzkim, jedynego czlowieka w zasiegu wzroku. Lotnicze okulary skierowane byly wprost ku scianie, nie w gore. Mitch rozejrzal sie uwaznie na wszystkie strony. -Odprez sie, Mitch. Sprawdzilismy to miejsce. Nikt nie obserwuje. -A kim ty jestes? - zapytal Mitch. -Jednym z gangu. Musisz nam ufac, Mitch. Dyrektor ma ci cos waznego do przekazania, cos co moze ocalic ci zycie. -Gdzie on jest? Mezczyzna na wozku inwalidzkim obrocil glowe i spojrzal w dol na chodnik. -Zacznij isc w tym kierunku. Oni cie znajda. Mitch raz jeszcze spojrzal na imie swojego brata, a potem przeszedl obok wozka. Po chwili minal pomnik trzech zolnierzy. Szedl wolno, trzymajac rece ukryte gleboko w kieszeniach. Zza rosnacego jakies piecdziesiat jardow od pomnika drzewa wyszedl Wayne Tarrance i zrownal sie z nim. -Idz wciaz naprzod - powiedzial. -Czemu mnie to nie dziwi, ze cie tutaj widze? - zapytal Mitch. -Na razie idz. Wiemy o co najmniej dwoch szpiclach z Memphis, ktorych wyslano za toba. Mieszkaja w tym samym hotelu, w pokoju obok ciebie. Nie pojechali za toba tutaj. Mysle, ze ich zgubilismy. -Co tu sie, do cholery, dzieje, Tarrance? -Zaraz sie dowiesz. Idz ciagle naprzod. Ale odprez sie, nikt cie nie obserwuje z wyjatkiem ze dwudziestu naszych agentow. -Dwudziestu? -Tak. Obstawilismy to miejsce. Chcielismy byc pewni, ze te skurwiele z Memphis nie pokaza sie tutaj. Nie spodziewam sie ich zreszta. -Kim oni sa? -Dyrektor ci wyjasni. -Dlaczego sam dyrektor jest w to zaangazowany? -Zadajesz mnostwo pytan, Mitch. -A ty pozostawiasz wiekszosc z nich bez odpowiedzi. Tarrance wskazal na prawo. Zeszli z chodnika i skierowali sie w strone ciezkiej, solidnej lawki stojacej obok kladki, ktora prowadzila do malego lasku. Woda w stawie zamarzla i miala biala barwe. -Siadaj - polecil Tarrance. Usiedli. Dwaj mezczyzni pojawili sie na kladce. W nizszym Mitch natychmiast rozpoznal Voylesa F. Dentona, dyrektora FBI pelniacego te funkcje nieprzerwanie w okresie kadencji trzech kolejnych prezydentow. Nie przebierajacy w slowach, znany z ciezkiej reki, ale nie majacy reputacji okrutnika pogromca przestepcow. Mitch wstal z respektem, kiedy zblizyli sie do lawki. Voyles wyciagnal zimna dlon i jego znana na calym swiecie duza okragla twarz znalazla sie o pare cali od twarzy Mitcha. Wymienili uscisk dloni i przedstawili sie sobie. Voyles wskazal ruchem reki lawke. Tarrance i drugi agent weszli na kladke i zajeli sie obserwacja okolicy. Mitch spojrzal ponad stawem i spostrzegl dwoch mezczyzn w identycznych czarnych plaszczach, bez watpienia agentow, stojacych obok drzewa sto jardow dalej. Voyles usiadl obok Mitcha tak, ze ich nogi sie stykaly. Brazowa fedore mial zsunieta na bok duzej, lysej glowy. Musial sobie liczyc co najmniej siedemdziesiat lat, ale jego ciemnozielone oczy spogladaly przenikliwie i odnosilo sie wrazenie, ze dostrzegaja absolutnie wszystko. Obaj mezczyzni siedzieli bez ruchu na zimnej lawce ukrywszy rece gleboko w kieszeniach. -Doceniam to, ze przyszedles - zaczal Voyles. -Nie wydaje mi sie, zebym mial jakis wybor. Jestescie bezwzgledni. -Tak. Sprawa jest dla nas bardzo wazna. Mitch odetchnal gleboko. -Czy zdaje pan sobie sprawe, jak bardzo jestem w tej chwili zdezorientowany i oszolomiony? Prosilbym pana o wyjasnienia. -Panie McDeere, czy moge mowic do pana: Mitch? -Oczywiscie. -W porzadku, Mitch. Nie jestem czlowiekiem, ktory lubi duzo mowic. To, co mam zamiar ci teraz powiedziec, bedzie dla ciebie szokiem. Bedziesz przerazony. Byc moze nawet mi nie uwierzysz. Zapewniam cie, ze wszystko to jest prawda i ze przy twojej pomocy mozemy ocalic ci zycie. Mitch skulil sie i czekal. -Mitch, zaden prawnik nie opuscil twojej firmy zywy. Troje probowalo i wszystkich troje zabito. Dwaj juz mieli odejsc, ale poniesli smierc latem ubieglego roku. Prawnik, ktory zostanie pracownikiem firmy Bendini, Lambert i Locke, nigdy sie juz z nia nie rozstaje, dopoki nie przejdzie na emeryture, i przez caly czas trzyma gebe na klodke. A kiedy przechodzi na emeryture, nalezy juz do konspiracji i nie moze puscic pary z ust. W firmie istnieje wielkie centrum ochrony i nadzoru - miesci sie ono na czwartym pietrze. Twoj dom i samochod sa na podsluchu. Twoje telefony sa na podsluchu. Twoje biurko i biuro rowniez. Tak wiec kazde wymowione przez ciebie slowo jest slyszane i nagrywane na czwartym pietrze. Sledza cie, a czasami takze twoja zone. Sa tutaj w Waszyngtonie, teraz gdy rozmawiamy. Widzisz, Mitch, ta firma to wiecej niz firma. To jest filia olbrzymiego interesu, interesu przynoszacego wielkie dochody. Bardzo nielegalnego interesu. Firma nie jest wlasnoscia wspolnikow. Mitch odwrocil sie i wpatrzyl uwaznie w swego rozmowce. Dyrektor spojrzal na zamarzniety staw i mowil dalej: -Widzisz, Mitch, firma prawnicza Bendini, Lambert i Locke stanowi wlasnosc rodziny Morolta z Chicago. Mafii. Szajki. Stamtad kieruja calym interesem. I dlatego tu jestesmy. - Dotknal kolana Mitcha i spojrzal na niego uwaznie z odleglosci szesciu cali. - Tak, to jest mafia, Mitch. Prowadzaca absolutnie nielegalna dzialalnosc, piekielna mafia. -Nie wierze w to - wyjakal Mitch, sparalizowany strachem. Glos mu drzal. Dyrektor usmiechnal sie. -Wierzysz w to, Mitch. Tak, wierzysz. Juz od jakiegos czasu cos podejrzewasz. Dlatego rozmawiales z Abanksem na Kajmanach. Dlatego wynajales tego kiepskiego detektywa, ktorego zabili chlopcy z czwartego pietra. Wiesz, ze firma smierdzi, Mitch. Mitch pochylil sie, oparl lokcie na kolanach i zaczal sie wpatrywac w skrawek ziemi pomiedzy swoimi butami. -Nie wierze w to - powtorzyl slabym glosem. -Z tego, co wiemy, okolo dwudziestu pieciu procent ich klientow - moze zreszta powinienem powiedziec waszych klientow - prowadzi legalne interesy. W firmie jest kilku bardzo dobrych prawnikow, ktorzy zajmuja sie podatkami i ubezpieczeniami bogatych biznesmenow. To bardzo solidna podstawa. Wiekszosc spraw, nad ktorymi dotad pracowales, to byly sprawy legalne. Wlasnie w ten sposob oni dzialaja. Przyprowadzaja nowicjusza, obsypuja go pieniedzmi, daja BMW, nowy dom i tak dalej, wino i kolacje, wyjazd na Kajmany, a on siedzi na tylku i tyra po calych dniach nad naprawde legalnymi aktami. Prawdziwi klienci. Prawdziwa prawnicza robota. Trwa to przez kilka lat i nowicjusz nic nie podejrzewa, zgadza sie? To wielka firma, wspaniali faceci. Mnostwo pieniedzy. Ach, wszystko jest cudowne. A potem, po pieciu lub szesciu latach, gdy zarabiasz naprawde niezle pieniadze, gdy oni maja twoj zastaw hipoteczny, gdy masz zone i dzieciaki i czujesz sie tak pewnie i bezpiecznie, bomba wybucha: mowia ci prawde. I nie ma juz wyjscia. To mafia, Mitch. Ci faceci nie bawia sie z nikim. Zabija jedno z twoich dzieci lub zone, im jest wszystko jedno. Zarabiasz wiecej pieniedzy, niz moglbys zarobic gdziekolwiek indziej. Szantazuja cie, poniewaz masz rodzine, ktora dla nich w ogole sie nie liczy. Wiec co robisz, Mitch? Zostajesz. Nie mozesz odejsc. Jesli zostaniesz, dorobisz sie miliona, i przejdziesz szybko na emeryture, rodzina pozostaje nietknieta. Jezeli chcesz odejsc, twoj obrazek zawisa na scianie w bibliotece na parterze. Ich argumenty sa bardzo przekonujace. Mitch potarl skronie i zaczal drzec na calym ciele. -Sluchaj, Mitch, wiem, ze masz teraz tysiac pytan. W porzadku. Bede mowil dalej i powiem ci, co ja wiem. Tych piecioro niezyjacych prawnikow chcialo odejsc, kiedy poznali prawde. Nigdy nie rozmawialismy z pierwsza trojka, poniewaz, mowie uczciwie, dowiedzielismy sie o firmie dopiero siedem lat temu. Odwalili znakomita robote, zachowujac sie cicho i nie pozostawiajac zadnych sladow. Pierwsza trojka prawdopodobnie chciala tylko odejsc, a wiec odeszla. W trumnach. Z Hodge'em i Kozinskim bylo juz inaczej. Skontaktowali sie z nami i spotkalismy sie parokrotnie w ciagu roku. Wtajemniczyli Kozinskiego, gdy przepracowal siedem lat w firmie. Powiedzial Hodge'emu. Przez rok szeptali miedzy soba. Kozinski mial wkrotce zostac wspolnikiem i chcial sie wycofac, zanim to nastapi. Tak wiec on i Hodge podjeli fatalna decyzje o ucieczce. Nigdy nie podejrzewali, ze pierwsza trojke zabito, przynajmniej nam nigdy o tym nie wspomnieli. Wyslalismy Wayne'a Tarrance'a do Memphis, aby nawiazal z nimi kontakt. Tarrance jest specjalista z Nowego Jorku do spraw zorganizowanego przestepstwa. On i ci dwaj wspolpracowali ze soba juz naprawde blisko w momencie, kiedy nastapil ten wypadek na Kajmanach. Ci faceci z Memphis sa znakomici, Mitch. Nigdy o tym nie zapominaj. Maja pieniadze i zatrudniaja najlepszych. Tak wiec po tym, jak Hodge i Kozinski zostali zabici, podjalem decyzje, ze dobiore sie do firmy. Jezeli zburzymy firme, to uda nam sie zidentyfikowac wszystkich liczacych sie czlonkow rodziny Morolta. Byc moze w efekcie wniesionych zostanie ponad piecset roznych oskarzen. Uchylanie sie od placenia podatkow, pranie pieniedzy, szantaz finansowy, co tylko chcesz. To zniszczyloby rodzine Morolta i byloby jednoczesnie najbardziej druzgocacym ciosem, jaki otrzymal swiat zorganizowanego przestepstwa w ciagu ostatnich trzydziestu lat. A wszystko, Mitch, znajduje sie w dokumentach spokojnej, malej firmy z Memphis. -Dlaczego Memphis? -Aaa, dobre pytanie. Kto podejrzewalby mala firme z Memphis, w stanie Tennessee? Nie dzialaja tam zadne szajki. Spokojne, sliczne miasto nad rzeka. Rownie dobrze mogliby wybrac Durham, Topeke lub Wichita Falls. Ale wybrali Memphis. Jest przeciez dostatecznie duze, by ukryc czterdziestoosobowa firme. Doskonaly wybor. -Z tego, co pan powiedzial, wynikaloby, ze kazdy wspolnik...- slowa uwiezly mu w gardle. -Tak, kazdy wspolnik wie i gra zgodnie z przepisami. Podejrzewamy, ze wiekszosc pracownikow wie takze, ale nielatwo to sprawdzic. Jest tyle rzeczy, ktore sa dla nas tajemnica, Mitch. Nie potrafie wyjasnic, jak firma funkcjonuje. Ale mamy niemal pewnosc, ze prowadzi sie tam roznorodna, bardzo intensywna dzialalnosc przestepcza na wielka skale. -Na przyklad? -Oszustwa podatkowe. Zajmuja sie podatkami calej grupy Morolta. Co roku przygotowuja ladny, starannie opracowany, odpowiednio wygladajacy raport podatkowy uwzgledniajacy tylko czesc jej dochodow. Piora pieniadze jak szaleni. Zakladaja legalne interesy, inwestujac brudne pieniadze. Ten bank w Saint Louis, powazny klient, co to jest? -Commercial Guaranty. -Tak, to jest to. Wlasnosc mafii. Firma zajmuje sie cala ich legalna robota. Morolto zbiera okolo trzech milionow rocznie z hazardu, narkotykow, gier liczbowych, i tak dalej. Wszystko gotowka, prawda? Wiekszosc tego idzie do tych bankow na Kajmanach. W jaki sposob transportuje sie je z Chicago na wyspy? Masz jakis pomysl? Przypuszczamy, ze samolotem. Tym pozlacanym learem, ktorym przyleciales tutaj i ktory mniej wiecej raz w tygodniu lata do Georgetown. Mitch wyprostowal sie i obserwowal Tarrance'a, stojacego teraz na kladce. -Skoro tak, czemu nie wystapicie ze swoimi oskarzeniami i nie rozwalicie firmy w drobny mak? -Bo jeszcze nie mozemy. Zapewniam cie, ze to zrobimy. Pieciu naszych agentow pracuje nad ta sprawa w Memphis, a trzech w Waszyngtonie. Dostane ich, Mitch, przyrzekam ci to. Ale musimy miec kogos stamtad, kogos, kto jest w srodku. Oni sa bardzo sprytni. Maja mnostwo pieniedzy. Sa niezwykle ostrozni i nie popelniaja bledow. Dlatego niezbedna jest nam twoja pomoc lub pomoc jakiegos innego czlonka firmy. Potrzebujemy kopii dokumentow znajdujacych sie w teczkach klientow, kopii dokumentacji bankowej, kopii tysiecy innych dokumentow, ktore mozemy otrzymac tylko z wewnatrz. Sa one nieosiagalne w inny sposob. -I wybraliscie mnie. -Tak, wybralismy ciebie. Jezeli odmowisz, mozesz pojsc swoja droga, robic mnostwo pieniedzy i zostac w ogole znakomitym, wzietym prawnikiem. Ale my bedziemy nadal probowac. Zaczekamy na nastepnego nowego pracownika i sprobujemy go pozyskac. A jezeli i tym razem sie nie uda, sprobujemy z jednym ze starszych pracownikow. Z kims, kto bedzie czlowiekiem na tyle odwaznym, energicznym i wiernym zasadom moralnym, ze zrobi to, co nalezy zrobic. Ktoregos dnia odnajdziemy naszego czlowieka, Mitch, a wowczas oskarzymy ciebie i cala reszte, i znakomity, wziety prawnik, pan Mitchell McDeere wyladuje w wiezieniu. Tak sie stanie, synu, wierz mi. W tym momencie, w tym miejscu, w tym dniu Mitch mu uwierzyl. -Panie Voyles, jest mi zimno. Czy mozemy sie przejsc? -Oczywiscie, Mitch. Doszli powoli do chodnika i ruszyli w strone Vietnam Memorial. Mitch spojrzal do tylu. Tarrance z drugim agentem podazali w pewnej odleglosci za nimi. Inny agent, w ciemnobrazowej kurtce, siedzial czujnie na lawce przy chodniku. -Kim byl Antoni Bendini? - zapytal Mitch. -Ozenil sie z corka Morolta w trzydziestym roku. Ziec samego szefa rodziny. Prowadzili jakis czas razem interesy w Filadelfii. Nastepnie, w latach czterdziestych, z jakichs powodow wyslano go do Memphis, aby tam zalozyl firme. Z tego, co wiemy, byl dobrym prawnikiem. Tysiace pytan tloczylo sie w glowie Mitcha. Staral sie jednak sprawiac wrazenie spokojnego, opanowanego, a nawet okazac pewien sceptycyzm. -A co z Oliverem Lambertem? -To wsrod nich jakby ksiaze. Doskonaly starszy wspolnik, ktory wie wszystko o Hodge'u, Kozinskim i o planach ich wyeliminowania. Gdy nastepnym razem zobaczysz pana Lamberta w biurze, staraj sie nie zapominac, ze to chlodny wyrachowany morderca. Oczywiscie nie mial wyboru. Gdyby nie wspolpracowal, znaleziono by go martwego w jakims kanale. Tak jest ze wszystkimi, Mitch. Zaczynali dokladnie tak jak ty. Byli mlodzi, zdolni, ambitni, a potem nagle ktoregos dnia okazywalo sie, ze naleza do organizacji i nie maja juz odwrotu. A wiec grali dalej w te gre wraz z innymi, pracujac ciezko, odwalajac piekielna robote i stwarzajac pozory, ze Bendini, Lambert i Locke to mala, ale uczciwa i szacowna firma. Mniej wiecej raz na rok przyjmuja nowego czlowieka: mlodego, biednego studenta prawa, bez bogatych rodzicow, z zona, ktora pragnie miec dzieci. Nastepnie obsypuja go pieniedzmi i chlopak nalezy juz do nich. Mitch pomyslal o pieniadzach, zdumiewajaco wysokich jak na mala firme w Memphis pensjach, o samochodzie i niskim zastawie hipotecznym. Szykowal sie na Wall Street i zmienil plany z powodu pieniedzy. Wylacznie z powodu pieniedzy. -A co z Nathanem Lockiem? Dyrektor usmiechnal sie. -Locke to calkiem inna historia. Byl biednym dzieciakiem i majac dziesiec lat biegal po Chicago za sprawunkami dla starego Morolta. Przez cale zycie nalezal do bractwa. Gdy ukonczyl studia prawnicze, staruszek wyslal go na Poludnie, aby pracowal z Antonim Bendinim. Byl ulubiencem staruszka. -Kiedy umarl Morolto? -Jedenascie lat temu, w wieku osiemdziesieciu osmiu lat. Ma dwoch obrzydliwych synow, Mickeya - "Gebe" i Joeya - "Ksiedza". Mickey mieszka w Las Vegas i zajmuje niezbyt wysoka pozycje w hierarchii rodzinnej. Joey jest szefem. Doszli do miejsca, w ktorym chodnik krzyzowal sie z drugim chodnikiem. Po lewej stronie, w oddali, wznosil sie Monument Waszyngtona. Chodnik biegnacy w prawa strone prowadzil do Sciany. Garstka ludzi wpatrywala sie w nia, starajac sie odnalezc imiona synow, malzonkow i przyjaciol. Poszli wolnym krokiem w tym kierunku. -Nie rozumiem, jak firma, ktora wykonuje tyle brudnej roboty, moze utrzymywac to tak dlugo w sekrecie. Zatrudniaja przeciez mnostwo sekretarek i asystentow - powiedzial cicho Mitch. -To dobre spostrzezenie i nie potrafie na nie wyczerpujaco odpowiedziec. Sadzimy, ze firma sklada sie wlasciwie jakby z dwoch firm. Jedna, ta, w ktorej pracuja nowi pracownicy, wiekszosc sekretarek i personelu pomocniczego, prowadzi legalna dzialalnosc, natomiast druga - starsi pracownicy i wspolnicy - zajmuje sie brudna robota. Hodge i Kozinski - to byla kwestia juz tylko kilku dni - mieli nam przekazac wiele informacji na ten temat, ale nigdy do tego nie doszlo. Hodge powiedzial Tarrance'owi o grupie asystentow urzedujacych w suterenie i pracujacych pod bezposrednim nadzorem Locke'a, Milligana, McKnighta i paru innych wspolnikow, ale nikt nie wiedzial dokladnie, czym sie oni wlasciwie zajmowali. Sekretarki wiedza wszystko i przypuszczamy, ze czesc z nich tez nalezy do organizacji. Jezeli to prawda, jestem przekonany, ze sa dobrze oplacane i zbyt przerazone, by mowic cokolwiek. Pomysl o tym, Mitch. Pracujesz tam, zarabiasz duze pieniadze, i wiesz, ze jezeli zaczniesz zadawac zbyt wiele pytan lub bedziesz mial zbyt dlugi jezyk, to skonczysz w rzece. Co robisz w tej sytuacji? Trzymasz buzie na klodke i bierzesz pieniadze. Zatrzymali sie przy brzegu Sciany. Szescdziesiat stop dalej dwoje starszych ludzi wpatrywalo sie w czarny granit, placzac cicho. Tulili sie do siebie, aby sie ogrzac wzajemnie i dodac sobie sily. Matka nachylila sie i polozyla czarno-biala fotografie przy podstawie Sciany. Ojciec postawil obok pudelko po butach, w ktorym znajdowaly sie pamiatki ze szkoly sredniej. Programy meczow pilki noznej, zdjecia szkolne, listy milosne, breloczki do kluczy i zloty lancuszek. Plakali coraz glosniej. Mitch odwrocil sie od Sciany i spojrzal na Monument Waszyngtona. Dyrektor uwaznie patrzyl mu w oczy. -A wiec, co mam robic? - zapytal Mitch. -Po pierwsze, trzymaj jezyk za zebami. Jezeli zaczniesz zadawac pytania, twoje zycie znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Zycie twojej zony rowniez. Nie decydujcie sie na dzieci w bliskiej przyszlosci. Sa latwym... Najlepiej udawaj glupca, tak jakby wszystko bylo cudowne i jakbys nadal mial zamiar zostac najwiekszym prawnikiem na swiecie. Po drugie, musisz podjac decyzje. Nie od razu, ale wkrotce. Musisz sie zdecydowac, czy bedziesz wspolpracowac czy nie. Jezeli zechcesz nam pomoc, to oczywiscie ci to wynagrodzimy. Jezeli nie, to bedziemy nadal obserwowac firme, dopoki nie zdecydujemy sie na nastepnego pracownika. Jak powiedzialem, ktoregos dnia znajdziemy kogos odwaznego i przygwozdzimy tych skurwieli. A wtedy rodzina Morolta przestanie istniec. Zaopiekujemy sie toba, Mitch, i juz nigdy w zyciu nie bedziesz musial pracowac. -Ale co to bedzie za zycie? Jezeli przezyje, to bede zyc w wiecznym strachu. Slyszalem historie o swiadkach, ktorych mialo ochraniac FBI. Mija dziesiec lat i nagle ktoregos dnia samochod eksploduje, kiedy jada do pracy. Kawalki ciala walaja sie na ziemi o trzy ulice dalej. Mafia nigdy nie zapomina, dyrektorze. Pan o tym wie. -Nigdy nie zapomina, Mitch. Ale obiecuje, ze ty i twoja zona bedziecie pod dobra opieka. Dyrektor spojrzal na zegarek. -Musisz wracac, bo tamci zaczna cos podejrzewac. Tarrance bedzie z toba w kontakcie. Ufaj mu, Mitch. On usiluje ocalic twoje zycie. Upowaznilem go calkowicie do reprezentowania mnie w tej sprawie. Jezeli ci cos powie, bedzie pochodzilo to ode mnie. Bedzie negocjowac. -Negocjowac co? -Warunki naszej umowy, Mitch. To co ci damy w zamian za to, co ty nam dasz. My chcemy rodziny Morolta i mozemy ja miec dzieki tobie. Wymien swoja cene. Oczywiscie w granicach rozsadku. Przeszli wolno wzdluz Sciany i zatrzymali sie przy agencie na wozku inwalidzkim. Voyles wyciagnal reke. -Spojrz, taksowka czeka na ciebie, numer 1073. Ten sam kierowca. Bedzie lepiej, jesli teraz juz odjedziesz. Nie spotkamy sie ponownie, ale Tarrance skontaktuje sie z toba za kilka tygodni. Prosze, przemysl to, co ci powiedzialem. Nie pocieszaj sie mysla, ze firma jest nie do zdobycia i ze bedzie zawsze prosperowac, bo ja do tego nie dopuszcze. W niedalekiej przyszlosci wykonamy ruch, obiecuje ci to. Po prostu mam nadzieje, ze jestes po naszej stronie. -Nie bardzo wiem, czego ode mnie oczekujecie. -Tarrance ma plan calej rozgrywki. Wiele zalezy od ciebie i od tego, czego sie dowiesz, jezeli sie zobowiazesz do wspolpracy. -Zobowiaze? -To wlasciwe slowo, Mitch. Jesli sie juz zobowiazesz, to nie ma odwrotu. Oni moga byc bardziej okrutni niz jakakolwiek inna organizacja na swiecie. -Dlaczego wybraliscie mnie? -Musielismy kogos wybrac. Nie, to nie tak. Wybralismy ciebie, gdyz stac cie na odwage, zeby stamtad odejsc. Nie masz zadnej rodziny poza zona. Zadnych korzeni, zadnych bliskich powiazan. Wyksztalcenie i sukcesy zawdzieczasz tylko sobie, wybiles sie tylko dzieki wlasnej pracy i wlasnym zdolnosciom. Nauczyles sie byc niezaleznym i polegac wylacznie na wlasnych silach. Nie potrzebujesz firmy. Mozesz ja opuscic. Jestes dzielny i twardy jak niewielu mezczyzn w twoim wieku. I jestes wystarczajaco bystry, by moc dokonac tego, czego od ciebie oczekujemy. Nie dasz sie zlapac. Dlatego cie wybralismy. Milego dnia, Mitch. Dzieki, zes przyszedl. A teraz juz wracaj. Voyles odwrocil sie i odszedl szybko. Tarrance czekal przy koncu Sciany i uniosl dlon w pozegnalnym gescie, jakby chcial powiedziec Mitchowi: Do zobaczenia - na razie. ROZDZIAL 20 Po przymusowym dla samolotow latajacych na liniach lotniczych "Delta" postojuw Atlancie DC-9 wyladowal w zimnym deszczu na miedzynarodowym lotnisku w Memphis. Samolot zatrzymal sie przy furtce 19 i podrozni ruszyli tlumem w strone wyjscia. Mitch niosl tylko swoja walizke i "Esquire". Zobaczyl Abby czekajaca obok automatow telefonicznych i pospiesznie zaczal sie przedzierac przez cizbe w jej kierunku. Rzucil walizke i czasopismo pod sciane i chwycil ja w objecia. Te cztery dni w Waszyngtonie wydawaly mu sie miesiacem. Calowali sie wciaz od nowa szepczac do siebie cicho. -Pojdziemy na randke? - zapytal. -Mam obiad na stole i wino w lodowce - powiedziala. Trzymajac sie za rece, przeszli przez hale dworcowa zatloczona ludzmi, ciagnacymi wozki bagazowe we wszystkie strony. -Coz, musimy porozmawiac i nie mozemy zrobic tego w domu - powiedzial cicho. Mocniej scisnela jego dlon. -Och? -Tak. Prawde mowiac, musimy pojsc na dlugi spacer. -Co sie stalo? -To potrwa chwile. -Dlaczego sie tak nagle zdenerwowalam? -Zachowaj spokoj. Usmiechaj sie. Oni nas obserwuja. Usmiechnela sie i spojrzala na prawo. -Kto nas obserwuje? -Wyjasnie ci za chwile. Popchnal ja raptownie w lewa strone. Torujac sobie droge w tlumie, szybko przeszli do ciemnej, zatloczonej sali, pelnej biznesmenow, ktorzy czekali na swoje samoloty pijac piwo i popatrujac na telewizor umieszczony nad barem. Maly okragly stolik, zastawiony pustymi kuflami, wlasnie sie zwolnil - usiedli przy nim, tylem do sciany, tak aby miec na oku bar i cala sale. Siedzieli blisko siebie, w odleglosci trzech stop od nastepnego stolika. Mitch obserwowal czujnie drzwi i poddawal dokladnej analizie twarz kazdego czlowieka wchodzacego do srodka. -Jak dlugo bedziemy tu siedziec? - zapytala. -Czemu pytasz? Zdjela swoje dlugie futro z lisow i polozyla je na pustym krzesle obok stolika. -Czego wlasciwie tutaj szukasz? -Usmiechaj sie przez chwile. Udawaj, ze naprawde za mna tesknilas. Tutaj, pocaluj mnie - cmoknal ja w usta i usmiechneli sie do siebie, patrzac sobie w oczy. Pocalowal ja w policzek i powrocil do obserwacji drzwi. Podszedl kelner i sprzatnal ich stolik. Zamowili wino. Usmiechnela sie do niego. -Jak ci sie udala podroz? -Byla nudna. Siedzielismy na wykladach po osiem godzin dziennie przez cztery dni. Po pierwszym dniu prawie nie opuszczalem hotelu. Zrobilismy szesciomiesieczny kurs prawa podatkowego w trzydziesci dwie godziny. -Czy cos zwiedzales? Usmiechnal sie i popatrzyl na nia rozmarzonym wzrokiem. -Tesknilem za toba, Abby. Nigdy w moim zyciu za nikim nie tesknilem tak mocno. Kocham cie. Mysle, ze jestes przepiekna, absolutnie zachwycajaca. Samotne podroze i budzenie sie w obcym lozku hotelowym bez ciebie nie sprawiaja mi zadnej przyjemnosci. I mam ci cos okropnego do powiedzenia. Przestala sie usmiechac. Mitch powoli rozejrzal sie wokolo. Przy barze siedzieli trzej mezczyzni i ogladali mecz Knicksow z Lakersami, wydajac co chwile gromkie okrzyki. Na sali nagle zrobilo sie glosniej. -Powiem ci o tym - zaczal - ale jest to bardzo prawdopodobne, ze ktos obserwuje nas tutaj w tej chwili. Nie moga nas slyszec, ale moga nas widziec. Usmiechaj sie co jakis czas, chociaz nie przyjdzie ci to latwo. Podano wino i Mitch rozpoczal swoja relacje. Opowiedzial jej o Antonim Bendinim i staruszku Morolcie, nastepnie o Nathanie Locke'u i Oliverze Lambercie oraz o chlopcach z czwartego pietra. Abby nerwowo saczyla wino i robila wszystko, by wygladac jak normalna kochajaca zona, ktora tesknila za swoim mezem, a teraz z przyjemnoscia slucha jego relacji o seminarium podatkowym. Przypatrywala sie ludziom przy barze, podnosila co chwila kieliszek do ust i od czasu do czasu usmiechala sie do Mitcha, gdy on opowiadal jej o praniu pieniedzy i zamordowanych prawnikach. Przerazenie przyprawialo ja o fizyczny bol. Oddychala nieregularnie. Ale sluchala i udawala spokojna. Kelner przyniosl znowu wino. Tlum zaczal sie przerzedzac. Po godzinie od chwili, gdy rozpoczal swa opowiesc, Mitch zakonczyl cichym szeptem: -I Voyles powiedzial, ze Tarrance skontaktuje sie ze mna za pare tygodni, zeby sie dowiedziec, czy decyduje sie na wspolprace. A potem pozegnal sie i odszedl. -I to sie zdarzylo we wtorek? - zapytala. -Tak. Pierwszego dnia. -Co robiles przez reszte tygodnia? -Malo spalem, malo jadlem, przez caly niemal czas dreczyl mnie tepy bol glowy. -Wydaje mi sie, ze za chwile mnie takze rozboli glowa. -Przykro mi, Abby. Chcialem natychmiast przyleciec do domu i opowiedziec ci wszystko. Bylem w szoku przez trzy dni. -Teraz ja jestem w szoku. Nie moge wprost uwierzyc, Mitch. To jak zly sen albo cos jeszcze gorszego. -A to dopiero poczatek. FBI traktuje sprawe smiertelnie powaznie. Czy gdyby bylo inaczej, sam dyrektor chcialby sie osobiscie spotkac ze mna, nic nie znaczacym nowicjuszem z Memphis, w mrozna pogode, na betonowej lawce w parku? Wyznaczyl pieciu agentow w Memphis i trzech w Waszyngtonie i powiedzial, ze beda pracowac dopoty, dopoki nie rozpracuja firmy. Tak wiec jesli nabiore wody w usta, machne na nich reka i zajme sie moimi wlasnymi interesami, bedac dobrym i wiernym czlonkiem firmy Bendini, Lambert i Locke, pewnego dnia oni zjawia sie z nakazami aresztowania i zgarna wszystkich. A jezeli zdecyduje sie wspolpracowac, ty i ja opuscimy Memphis w jakas okropna noc po tym, jak wydam firme fedom, i zamieszkamy w Boise w stanie Idaho jako panstwo Wilbur Gates. Bedziemy miec mnostwo pieniedzy, ale bedziemy musieli pracowac, aby uniknac podejrzen. Po operacji plastycznej zostane zatrudniony jako operator wozka widlowego w jakims magazynie, a ty bedziesz pracowala w niepelnym wymiarze godzin w przedszkolu. Bedziemy mieli dwoje, moze troje dzieci i bedziemy sie modlic kazdego wieczora, aby ludzie, ktorych nigdy nie spotkalismy, trzymali buzie na klodke, i aby zapomnieli o nas. Przez wszystkie dni, tygodnie, lata bedziemy zyc w ciaglym smiertelnym strachu, ze tamci moga nas odnalezc. -Wspaniale, Mitch, po prostu wspaniale - cala sila woli powstrzymywala sie przed placzem. Usmiechnal sie i rozejrzal po sali. -Mamy trzecia mozliwosc. Mozemy wyjsc przez te drzwi, kupic dwa bilety do San Diego, przemknac sie przez granice i jesc tortille do konca zycia. -Jedzmy. -Ale oni prawdopodobnie pojechaliby za nami. Jak znam zycie, Oliver Lambert czekalby na nas w Tijuanie z doborowym oddzialem bandziorow. To nie przejdzie. Tak sobie tylko powiedzialem. -A co z Lamarem? -Nie potrafie odpowiedziec. Jest tutaj od szesciu czy siedmiu lat, wiec prawdopodobnie wie. Avery jest wspolnikiem, a wiec jest na pewno czlonkiem tej organizacji. -A Kay? -Nie mam pojecia. Bardzo mozliwe, ze zadna z zon nie wie. Myslalem o tym przez cztery dni. Abby, oni potrafia sie wspaniale maskowac. Firma wyglada z zewnatrz dokladnie tak, jak powinna. Moga wykiwac kazdego. Pomysl, czy tobie lub mnie czy tez jakiemukolwiek innemu kandydatowi mogloby w ogole przyjsc do glowy cos takiego. Urzadzili to wspaniale. Tyle tylko, ze teraz fedowie wiedza, co tu jest grane. -I oczekuja, ze wykonasz za nich ich brudna robote. Dlaczego wybrali ciebie, Mitch? W firmie jest czterdziestu prawnikow. -Poniewaz ja nic nie wiem. Uznali, ze ze mna pojdzie im najlatwiej. FBI nie ma pewnosci, czy wspolnicy dziela sie ta slodka niespodzianka z pracownikami, wiec nie mogli ryzykowac z nikim innym. Tak sie zlozylo, ze to ja jestem nowym czlowiekiem, wiec zastawili na mnie sidla, jak tylko zdalem egzamin adwokacki. Abby zagryzla wargi i starala sie powstrzymac lzy. Popatrzyla nie widzacym spojrzeniem w kierunku drzwi. -I oni slysza wszystko, co my mowimy - powiedziala. -Nie. Tylko wszystkie rozmowy telefoniczne i rozmowy w domu i w samochodach. Mozemy spotykac sie tutaj i w wiekszosci restauracji i zawsze pozostaje patio. Ale proponuje, abysmy przesuneli sie dalej od drzwi. Chcac sie czuc bezpiecznie, musimy wymykac sie za przybudowke i szeptac cichutko. -Czy starasz sie byc zabawny? Mam nadzieje, ze nie. Nie mamy czasu na zarty. Jestem przerazona, zdezorientowana, wsciekla jak diabli i sama nie wiem, co robic. Boje sie odezwac w swoim wlasnym domu. Uwazam na kazde slowo, ktore wypowiadam przez telefon, nawet gdy ktos pomyli numery. Za kazdym razem, kiedy slysze dzwonek, podskakuje i gapie sie na aparat. A teraz jeszcze to. -Potrzebujesz jeszcze jednego drinka. -Potrzebuje jeszcze dziesieciu drinkow. Mitch ujal ja za reke i scisnal mocno w przegubie. -Zaczekaj chwile. Widze znajoma twarz. Nie rozgladaj sie. Wstrzymala oddech. -Gdzie? -Po drugiej stronie baru. Usmiechaj sie i patrz na mnie. Na stolku barowym, gapiac sie w telewizor, siedzial mocno opalony blondyn w jaskrawym niebiesko-bialym swetrze alpejskim. Wygladal, jakby sie tu zjawil prosto ze stoku zjazdowego. Ale Mitch widzial juz kiedys te opalenizne, jasna grzywe i wasy, widzial gdzies w Waszyngtonie. Mitch przygladal mu sie uwaznie. Niebieskie swiatlo z ekranu rozjasnialo twarz tamtego, twarz Mitcha byla ukryta w ciemnosci. Mezczyzna wychylil kieliszek wina, zawahal sie przez chwile, po czym nagle spojrzal w strone kata, w ktorym siedzieli, ciasno przytuleni do siebie, McDeere'owie. -Jestes pewien? - spytala Abby przez zacisniete zeby. -Tak. Byl w Waszyngtonie, ale nie moge sobie przypomniec, gdzie. Scislej biorac, widzialem go dwukrotnie. -Czy to jeden z nich? -Skad moge wiedziec? -Wynosmy sie stad. Mitch polozyl dwudziestke na stole i opuscili lotnisko. Siadlszy za kierownica jej peugeota, Mitch przejechal przez parking, zaplacil naleznosc i pomknal szybko w kierunku srodmiescia. Po kilku minutach milczenia Abby nachylila sie i szepnela mu do ucha: -Czy mozemy rozmawiac? Skinal glowa. -A wiec, jaka mieliscie pogode, gdy mnie nie bylo? Abby wywrocila oczy do gory i wyjrzala przez boczna szybe. -Bylo zimno - powiedziala. - Dzis w nocy moze padac snieg. -Przez caly ten tydzien w Waszyngtonie bylo bardzo mrozno. Abby sprawiala wrazenie oszolomionej ta rewelacja. -Padal snieg? - zapytala unoszac brwi i szeroko otwierajac oczy, jakby zafascynowana ta rozmowa. -Nie. Po prostu bylo przejmujaco zimno. -Co za dziwny zbieg okolicznosci! Tam zimno i tu zimno. Mitch zachichotal sam do siebie. Czas jakis jechali w milczeniu. -Kto zdobedzie puchar? - zapytal. -Oilersi. -Tak myslisz, ha? Ja jestem za Redskinsami. Tylko o tym mowiono w Waszyngtonie. -No, no. To musi byc doprawdy zabawne miasto. Znowu zapadlo milczenie. Abby zakryla usta dlonia i wpatrywala sie w swiatla uliczne przed nimi. W tej chwili, ciagle jeszcze nie mogac sie otrzasnac z oszolomienia, bylaby gotowa zaryzykowac wyjazd do Tijuany. Jej maz, numer trzeci na swoim roku (w Harvardzie!), ten, ktorego firmy na Wall Street witaly z najwyzszymi honorami, ten, ktory zostalby przyjety wszedzie, w kazdej firmie, podpisal umowe z... mafia! Majac juz na swym kacie piecioro zabitych prawnikow, ci panowie na pewno nie zawahaliby sie przed zlikwidowaniem szostego. Jej maz! Przypomnialy sie jej rozmowy z Kay Quin. Firma sie cieszy z dzieci. Firma pozwala zonom pracowac, ale nie na zawsze. Firma nie zatrudnia nikogo, kto ma rodzine z pieniedzmi. Firma wymaga lojalnosci. Firma ma najnizszy procent zwolnien w calym kraju. Nie ma sie co dziwic. Mitch uwaznie obserwowal zone. Po dwudziestu minutach od momentu, gdy opuscili lotnisko, peugeot stanal pod daszkiem obok BMW. Trzymajac sie za rece, przeszli do konca podjazdu. -To jest potworne, Mitch. -Tak, ale calkowicie rzeczywiste. To nie zniknie jak zly sen. -Co zrobimy? -Nie wiem, malenka. Ale musimy to zrobic szybko i nie wolno nam popelnic zadnych bledow. -Boje sie. -Ja jestem przerazony. Tarrance nie czekal dlugo. Tydzien po tym, jak pomachal Mitchowi na pozegnanie przy Scianie, spotkal go idacego szybko w strone Federal Building na North Main, osiem przecznic od Gmachu Bendiniego. Przez jakis czas szedl za Mitchem, a potem wsliznal sie do malej kafejki z rzedem okien wychodzacych na ulice czy tez na deptak, jak ja tu nazywano. Na Main Street w Memphis obowiazywal zakaz ruchu samochodowego. Kiedy bulwar przestal byc ulica i zamieniono go w srodkowoamerykanski deptak, asfalt pokryto plytami. Tu i owdzie wyrastalo pomiedzy nimi samotne, niepotrzebne nikomu drzewo i wyciagalo swoje nagie konary pomiedzy budynkami. Pijacy i zebracy miejscy walesali sie ciagle po deptaku zebrzac o pieniadze i jedzenie. Tarrance usiadl przy frontowym oknie i z daleka obserwowal, jak Mitch znika w Federal Building. Zamowil kawe i buleczke czekoladowa. Spojrzal na zegarek. Byla dziesiata rano. Zgodnie z rejestrem sadowym, McDeere mial o tej porze uczestniczyc w przesluchaniu swiadka w sadzie podatkowym. "Powinno to potrwac bardzo krotko" - powiedzial Tarrance'owi urzednik sadowy. Tarrance czekal cierpliwie. W sadzie nic nie trwa krotko. Minela godzina, a Tarrance z twarza tuz przy szybie nadal obserwowal z uwaga ludzi przechodzacych ulica. Wypil trzecia filizanke kawy, polozyl dwa dolary na stole i ukryl sie przy drzwiach. Kiedy Mitch pojawil sie na drugim koncu deptaka, Tarrance podszedl szybko ku niemu. Mitch dostrzegl go i zawahal sie przez chwile. -Czesc, Mitch. Nie masz nic przeciwko temu, ze sie przejde z toba kawalek? -Owszem, mam, Tarrance. Nie sadzisz, ze to niebezpieczne? Szli szybko nie patrzac na siebie. -Spojrz na ten sklep - powiedzial Tarrance, wskazujac na prawo. - Potrzebna mi para butow. Weszli do salonu obuwniczego Don Panga. Tarrance przeszedl do tylniej czesci sklepu i zatrzymal sie miedzy dwoma rzedami brzydkich reeboksow - cena za dwie pary wynosila cztery dolary dziewiecdziesiat centow. Mitch poszedl za nim i wybral pare rozmiar dziesiec. Don Pang czy tez jakis inny Koreanczyk obrzucil ich podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedzial. Przez szpary w polkach obserwowali drzwi wejsciowe. -Dyrektor dzwonil do mnie wczoraj - powiedzial Tarrance nie poruszajac ustami. - Pytal o ciebie. Powiedzial, ze nadszedl czas, bys podjal decyzje. -Powiedz mu, ze wciaz sie zastanawiam. -Mowiles chlopcom w biurze? -Nie. Jeszcze ciagle sie zastanawiam. -To dobrze. Mysle, ze nie powinienes im o niczym mowic. - Wreczyl Mitchowi wizytowke. - Zatrzymaj to. Z tylu znajdziesz dwa numery. Zadzwon pod jeden z nich z automatu publicznego. Kiedy uslyszysz automatyczna sekretarke, po prostu zostaw wiadomosc, powiedz dokladnie, kiedy i gdzie moge cie spotkac. Mitch schowal wizytowke do kieszeni. Nagle Tarrance pochylil sie w dol. -Co sie dzieje?! - zapytal Mitch. -Mysle, ze przylapali nas. Przed chwila zobaczylem jednego z ich ludzi: przechodzil obok sklepu i zajrzal do srodka. Sluchaj, Mitch, sluchaj uwaznie. Teraz wyjdziemy razem ze sklepu i jak tylko znajdziemy sie na zewnatrz, zacznij na mnie krzyczec, zebym sie odczepil, i odpychaj mnie. Ja bede sie zachowywal, jakbym chcial walczyc, a ty oddal sie szybko w strone swojego biura. -Wykonczysz mnie kiedys, Tarrance. -Posluchaj, rob, co ci mowie. Natychmiast po przyjsciu do biura opowiedz o tym zajsciu wspolnikom. Powiedz im, ze cie zaczepilem, zaciagnalem w jakis kat, a ty wymknales sie, jak tylko mogles najszybciej. Na ulicy Mitch popchnal go mocniej, niz to bylo konieczne, i wrzasnal: -Do diabla, odczep sie ode mnie! Zostaw mnie w spokoju! Przebiegl do Union Avenue, potem ruszyl w strone Gmachu Bendiniego. Zatrzymal sie w toalecie meskiej na pierwszym pietrze, aby zlapac oddech. Popatrzyl na swoje odbicie w lustrze i odetchnal gleboko dziesiec razy. Avery rozmawial przez telefon, na ktorym migotaly dwa swiatelka. Sekretarka siedziala na kanapie, z notesem w dloni oczekujac lawiny polecen. Mitch spojrzal na nia i powiedzial: -Czy moglabys zostawic nas samych na chwile? Musze porozmawiac o czyms z Averym w cztery oczy. Podniosla sie szybko z kanapy. Mitch odprowadzil ja do drzwi i zamknal je dokladnie za nia. Avery spojrzal na niego uwaznie i odwiesil sluchawke. -O co chodzi? - zapytal. Mitch stanal przy kanapie. -FBI przyczepilo sie do mnie, gdy wracalem z sadu podatkowego. -Cholera jasna! Kto to byl? -Ten sam agent. Facet o nazwisku Tarrance. Avery chwycil sluchawke, nie przerywajac rozmowy z Mitchem. -Gdzie sie to zdarzylo? -Na deptaku. Niedaleko Union. Szedlem sam, myslac o swoich sprawach. -Czy to pierwsze spotkanie od czasu tamtego, o ktorym mowiles? -Tak. Poczatkowo nie poznalem faceta. Avery uzyskal polaczenie. -Mowi Avery Tolar. Musze natychmiast rozmawiac z Oliverem Lambertem... Niewazne, ze rozmawia przez telefon. Przerwij mu, i to juz. -Co sie dzieje, Avery? - zapytal Mitch. -Czesc, Oliverze. Tu Avery. Przepraszam, ze ci przerwalem. Jest u mnie Mitch McDeere. Pare minut temu, kiedy wracal z Federal Building, agent FBI zaczepil go na deptaku... Co? Tak, wlasnie wszedl do mojego pokoju i powiedzial mi o tym. W porzadku, bedziemy tam za kilka minut. - Odlozyl sluchawke. - Odprez sie, Mitch. Zdarzalo sie nam to juz wczesniej. -Wiem, Avery, ale to sie nie trzyma kupy. Dlaczego mieliby zawracac sobie glowe moja osoba? Kims, kto najkrocej ze wszystkich pracuje w firmie. -Chca cie podreczyc, Mitch. Zwyczajnie i po prostu. To nic innego jak tylko chec dokuczenia. Siadaj. Mitch podszedl do okna i spojrzal na rzeke w oddali. Avery byl perfidnym klamca. Teraz nastapi znana odzywka: "Oni po prostu sie nas czepiaja. Odprez sie, Mitch". Odprezyc sie? Kiedy osmiu agentow rozpracowuje firme, a dyrektor, sam pan Denton Voyles, osobiscie nadzoruje cala akcje? Odprezyc sie? Wlasnie przylapano go, jak szeptal o czyms z agentem FBI w sklepie z obuwiem. A teraz zmuszaja go, zeby sie zachowywal jak nieswiadomy niczego pionek, nad ktorym pastwia sie piekielne sily rzadu federalnego. Po prostu dokuczaja mi? Czemu zatem wasz czlowiek szedl za mna, kiedy odbywalem zwyczajny spacerek do budynku sadu? Odpowiedz na to, Avery. -Boisz sie, prawda? - zapytal Avery, otoczyl go ramieniem i wyjrzal przez okno. -Niespecjalnie. Locke wyjasnil mi wszystko ostatnim razem. Chcialbym tylko, zeby mnie zostawili w spokoju. -To powazna sprawa, Mitch. Nie traktuj jej tak lekko. Chodzmy zobaczyc sie z Lambertem. Mitch poszedl korytarzem za Averym. Jakis nieznajomy mezczyzna w czarnym garniturze otworzyl im drzwi, a nastepnie je zamknal. Lambert, Nathan Locke i Royce McKnight stali przy malym stole konferencyjnym, na ktorym, tak jak poprzednim razem, znalazlo sie miejsce dla magnetofonu. Mitch usiadl naprzeciw niego. Czarne Oczy siedzial u szczytu stolu i wpatrywal sie zlym wzrokiem w Mitcha. -Mitch, czy Tarrance lub ktokolwiek inny z FBI kontaktowal sie z toba od czasu tamtego spotkania w sierpniu? - zapytal Locke marszczac groznie brwi. Nikt z obecnych w pokoju sie nie usmiechal. -Nie. -Czy jestes pewien? Mitch uderzyl piescia w stol. -Do jasnej cholery, powiedzialem, ze nie! Dlaczego nie zazadacie, zebym wam przysiagl? Locke byl zaskoczony. Wszyscy byli zaskoczeni. Na trzydziesci sekund zapadla ciezka, pelna napiecia cisza. Mitch patrzyl na Czarne Oczy. Lambert, jak zawsze dyplomata i wytrawny mediator, probowal rozladowac sytuacje. -Sluchaj, Mitch, rozumiemy, ze to cie moglo przestraszyc. -Do cholery, rzeczywiscie tak. Wcale mi sie to nie podoba. Zajmuje sie tylko swoimi sprawami, siedze na tylku, pracujac przez dziewiecdziesiat godzin tygodniowo, usiluje skoncentrowac sie wylacznie na tym, by zostac dobrym prawnikiem i czlonkiem tej firmy, i z jakichs tam nieznanych powodow zaczepiaja mnie faceci z FBI. A teraz, prosze pana, chcialbym uslyszec jakies wyjasnienia. Locke nacisnal czerwony przycisk magnetofonu. -Porozmawiamy o tym za chwile. A najpierw opowiedz nam wszystko, co sie wydarzylo. -To proste, panie Locke. Poszedlem do Federal Building na spotkanie o dziesiatej z sedzia Koferem w sprawie Delaneya. Bylem tam okolo godziny i zalatwilem wszystko, co mialem do zalatwienia. Opuscilem Federal Building, szedlem w strone naszego budynku - dodam, ze szedlem szybko. Na zewnatrz jest okolo minus czterech stopni. W poblizu Union, nie wiedziec skad, pojawil sie ten Tarrance, zlapal mnie za reke i wepchnal do malego sklepu. Zaczalem mu wymyslac, ale w koncu jest on przeciez agentem FBI. A ja nie chcialem robic awantury. W srodku powiedzial, ze chce ze mna porozmawiac przez chwile. Wyrwalem mu sie i rzucilem sie w strone drzwi. Pobiegl za mna i usilowal mnie schwycic i wtedy go odepchnalem. A potem przybieglem tutaj, prosto do biura Avery'ego. To wszystko, co mam do powiedzenia. Opowiedzialem dokladnie wszystko. -O czym chcial rozmawiac? -Nie zdazyl nic powiedziec, nie pozwolilem mu na to, panie Locke. Nie mam zamiaru rozmawiac z zadnym agentem FBI, dopoki nie zobacze nakazu. -Jestes pewien, ze to byl ten sam agent? -Tak mi sie wydaje. Z poczatku go nie poznalem. Nie widzialem go od sierpnia. Ale w srodku, w sklepie, wyciagnal swoja odznake i pokazal mi to samo nazwisko. I wtedy dalem noge. Locke nacisnal inny przycisk i z powrotem usiadl na krzesle. Lambert usiadl za nim i usmiechal sie cieplo, jak zawsze. -Sluchaj, Mitch, wyjasnilismy ci to ostatnim razem. Ci faceci staja sie coraz bardziej natretni. W ubieglym miesiacu zaczepili Jacka Aldricha, kiedy jadl lunch w malej kafejce z roznem na Second Street. Nie wiemy dokladnie, o co im chodzi, ale temu Tarrance'owi rzucilo sie na mozg. On chce po prostu dreczyc innych, to wszystko. Mitch patrzyl na jego wargi, ale niewiele slyszal. Kiedy tamten mowil, on myslal o Kozinskim i Hodge'u, o mlodych ladnych wdowach i dzieciach, ktore widzial podczas pogrzebow. Czarne Oczy odchrzaknal. -To powazna sprawa, Mitch. Ale my nie mamy nic do ukrycia. Jezeli podejrzewaja jakies brudne sprawy, lepiej wykorzystaliby swoj czas sledzac naszych klientow. My jestesmy prawnikami. Mozemy reprezentowac ludzi, ktorzy igraja sobie z prawem, ale sami nie zrobilismy nic zlego. To dla nas bardzo przykre i uciazliwe. Mitch usmiechnal sie i rozlozyl rece. -Co chcecie, abym zrobil? - zapytal z nuta oddania w glosie. -Nic nie mozesz zrobic, Mitch - powiedzial Lambert. - Po prostu trzymaj sie z daleka od tego faceta i uciekaj natychmiast, gdy tylko go zobaczysz. Chocby tylko spojrzal na ciebie, daj nam o tym od razu znac. -Tak wlasnie zrobil - zauwazyl lojalnie Avery. Mitch sprawial wrazenie bardzo zasmuconego. -Mozesz odejsc, Mitch - powiedzial Lambert - I pamietaj, zawiadom nas niezwlocznie, gdyby znow probowali. DeVasher przechadzal sie za swoim biurkiem, nie zwracajac uwagi na wspolnikow. -Klamie. Mowie wam, ze on klamie. Ten skurwysyn klamie. Wiem, ze klamie. -Co widzial twoj czlowiek? - zapytal Locke. -Moj czlowiek zobaczyl cos innego. Troszeczke innego. Powiedzial, ze McDeere i Tarrance weszli do sklepu z pewnego rodzaju nonszalancja. Nie bylo zadnej fizycznej przemocy ze strony Tarrance'a. Zadnej. Tarrance podszedl do McDeere'a, porozmawiali i obaj tak jakby dali nura do sklepu. Moj czlowiek powiedzial, ze znikneli gdzies na tylach sklepu i przebywali tam przez trzy, moze cztery minuty. Wtedy drugi z naszych ludzi przeszedl obok sklepu, spojrzal i nic nie zobaczyl. Musieli go na pewno zauwazyc, bo w pare sekund pozniej obaj wypadli ze sklepu, a McDeere zaczal pchac Tarrance'a i krzyczec. Mowie wam, cos tu nie gra. -Czy Tarrance zlapal go za reke i zmusil do wejscia do sklepu? - powoli, z naciskiem zapytal Locke. -Do diabla, nie. I tu mamy problem. McDeere wszedl dobrowolnie. Klamal mowiac, ze ten facet wciagnal go za reke. Moj czlowiek twierdzi, ze zostaliby w srodku dluzej, gdyby nie spostrzegli tamtego drugiego. -Ale nie jestes tego pewien - powiedzial Nathan Locke. -Nie jestem pewien, cholera. Nie zaprosili mnie do wnetrza sklepu. Wspolnicy wpatrywali sie w podloge, DeVasher tymczasem wciaz chodzil wielkimi krokami po pokoju. Wyjal z paczki papierosa i wsunal go miedzy grube wargi. Oliver Lambert przerwal wreszcie milczenie. -Sluchaj, DeVasher, to bardzo prawdopodobne, ze McDeere mowi prawde, a twoj czlowiek sie pomylil. To calkiem mozliwe. Uwazam, ze McDeere pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami. DeVasher chrzaknal i zignorowal jego wypowiedz. -Czy wiesz o jakichs spotkaniach od czasu tamtego w sierpniu? - zapytal Royce McKnight. -Nie wiem o zadnych, co nie znaczy, ze nie rozmawiali ze soba, prawda? Nie wiedzielismy przeciez takze o tamtej dwojce, dopoki nie zrobilo sie prawie za pozno. Jest rzecza niemozliwa, zeby obserwowac kazde ich posuniecie. Spacerowal tam i z powrotem wzdluz swojego biurka i najwyrazniej myslal o czyms intensywnie. -Musze z nim porozmawiac - powiedzial w koncu. -Z kim? -Z McDeere'em. Nadszedl juz czas, abysmy odbyli mala pogawedke. -O czym? - zapytal nerwowo Lambert. -Pozwol, ze ja sie tym zajme, dobrze? Nie wchodzcie mi w droge. -Mysle, ze to troche za wczesnie - zauwazyl Locke. -A mnie to gowno, cholera, obchodzi, co ty myslisz. Gdyby takie blazny jak wy zajmowaly sie ochrona, to wszyscy dawno siedzielibyscie w wiezieniu. Mitch siedzial w swoim biurze i gapil sie w sciane. Czul, ze zaczyna go dreczyc migrena i bylo mu niedobrze. Ktos zapukal do drzwi. -Prosze wejsc - powiedzial cicho. Avery zajrzal do srodka i podszedl do biurka. -Nie poszedlbys na lunch? -Nie, dzieki. Nie jestem glodny. Wspolnik wsunal rece do kieszeni spodni i usmiechnal sie cieplo. -Sluchaj, Mitch, wiem, ze sie martwisz. Zrobmy sobie przerwe. Musze jechac do centrum, mam cos waznego do zalatwienia. Moze spotkalibysmy sie w klubie "Manhattan" o pierwszej. Zjemy razem lunch i pogadamy o wszystkim. Zarezerwuje dla ciebie limuzyne. Bedzie czekala przed Gmachem za pietnascie pierwsza. Mitch zdobyl sie na slaby usmiech, tak jakby go to wzruszylo. -Pewnie, Avery. Czemu nie. -W porzadku. Do zobaczenia o pierwszej. Za pietnascie pierwsza Mitch wyszedl z budynku i podszedl do limuzyny. Kierowca otworzyl drzwi i Mitch wsiadl do srodka. W samochodzie ktos na niego czekal. Przysadzisty mezczyzna o lysej czaszce i obwislej szyi siedzial rozparty na tylnym siedzeniu. Wyciagnal reke. -Nazywam sie DeVasher. Milo mi cie poznac, Mitch. -Czy wsiadlem na pewno do wlasciwej limuzyny? - zapytal Mitch. -Oczywiscie, oczywiscie. Odprez sie. Auto wjechalo na jezdnie i wlaczylo sie w ruch uliczny. -Czym moge panu sluzyc? - zapytal Mitch. -Mozesz posluchac przez chwile. Musimy porozmawiac. Kierowca skrecil w Riverside Drive i poprowadzil limuzyne w strone Hernando De Soto Bridge. -Dokad jedziemy? - zapytal Mitch. -Na mala przejazdzke. Odprez sie, synu. A wiec jestem numerem szostym, pomyslal Mitch. To jest to. Nie, chwileczke. Jak dotad wykazywali znacznie wieksza pomyslowosc w pozbywaniu sie niewygodnych osob. -Mitch, moge ci mowic Mitch? -Oczywiscie. -W porzadku. Mitch, zajmuje sie ochrona tej firmy i... -Dlaczego firma potrzebuje ochrony? -Wysluchaj mnie, synu, to ci wyjasnie. Dzieki staruszkowi Bendiniemu firma jest wyposazona w bardzo rozbudowany system ochrony. On byl maniakiem na tym punkcie. Moim zadaniem wlasnie jest czuwanie nad bezpieczenstwem firmy i, szczerze mowiac, jestesmy zaniepokojeni ta sprawa z FBI. -Ja tez. -Tak. Przypuszczamy, ze FBI zamierza uzyskac dostep do posiadanych przez nas informacji, bo chca zdobyc dane dotyczace niektorych naszych klientow. -Jakich klientow? -Chodzi o grube ryby korzystajace z kontrowersyjnych ulg podatkowych. Mitch skinal glowa i spojrzal na plynaca dolem rzeke. Byli juz w Arkansas. DeVasher umilkl. Siedzac z rekami skrzyzowanymi na brzuchu wygladal jak wielka zaba. Po pewnym czasie Mitch zorientowal sie, ze przerwy w konwersacji i niezreczna cisza wcale nie przeszkadzaja DeVasherowi. Kilka mil za mostem kierowca zjechal z szosy miedzystanowej i znalazl wyboista wiejska droge, ktora zataczala luk i prowadzila z powrotem na wschod. Nastepnie wjechali na pokryta zwirem szose, ktora na przestrzeni mili wiodla przez pola rozposcierajace sie wzdluz rzeki. Za rzeka w oddali znowu wylonilo sie Memphis. -Gdzie jedziemy? - zapytal Mitch z nuta niepokoju w glosie. -Odprez sie. Chce ci cos pokazac. Miejsce na grob, pomyslal Mitch. Limuzyna zatrzymala sie przy urwisku, ktore opadalo dziesiec stop w dol i przechodzilo w wydmy nadbrzezne. Przed nimi rozciagal sie wspanialy widok na miasto. Widac bylo nawet wierzcholek Gmachu Bendiniego. -Przejdzmy sie - zaproponowal DeVasher. -Dokad? - spytal Mitch. -No chodz. Wszystko w porzadku. - DeVasher otworzyl drzwi i podszedl do tylnych zderzakow. Mitch powoli ruszyl za nim. -Jak ci mowilem, Mitch, martwimy sie ta sprawa z FBI. Jezeli bedziesz z nimi rozmawiac, stana sie jeszcze bardziej natretni i kto wie, co tym glupcom moze przyjsc do glowy. Nie powinienes z nimi rozmawiac. Nigdy. To jest nakaz. Zrozumiales? -Tak. Zrozumialem juz po pierwszym spotkaniu w sierpniu. Twarz DeVashera znalazla sie nagle tuz przy twarzy Mitcha, tak ze niemal stykali sie nosami. Zlosliwy usmiech wykrzywil mu wargi. -Mam tu cos, co cie skloni do tego, zebys byl lojalny. - Siegnal do kieszeni kurtki i wyciagnal z niej duza koperte. -Przyjrzyj sie temu - powiedzial ironicznym tonem i odszedl o pare krokow dalej. Mitch oparl sie o limuzyne i nerwowo otworzyl koperte. W srodku zobaczyl cztery czarno-biale fotografie formatu osiem na dziesiec. Bardzo wyrazne. Plaza. Dziewczyna. -O moj Boze! Kto to zrobil?! - wrzasnal Mitch. -A czy to ma znaczenie? To ty czy nie? Co do tego nie bylo zadnych watpliwosci. Podarl fotografie na strzepki i rzucil je w strone DeVashera. -Mamy mnostwo tego w biurze - powiedzial cicho DeVasher - cale stosy. Nie chcemy sie nimi poslugiwac, ale jeszcze jedna mala pogawedka z Tarrance'em czy innym fedem, a przeslemy je twojej zonie. Jakby ci sie to podobalo, Mitch? Wyobraz to sobie, twoja sliczna zona idzie do skrzynki po swoj "Redbook" i katalogi i dostrzega te dziwna koperte adresowana do niej. Pomysl o tym, Mitch. Nastepnym razem, gdy ty i Tarrance wybierzecie sie kupowac buty z plastiku, pomysl o nas, Mitch. Bo my bedziemy sie przygladac. -Kto o tym wie? - zapytal Mitch. -Ja, moj fotograf, a teraz juz i ty. Nikomu w firmie nic nie mowilem i nie zamierzam im powiedziec. Ale jezeli jeszcze raz zaczniesz krecic, to podejrzewam, ze bedziemy sobie ogladac wspolnie te zdjecia podczas lunchu. Gram ostro, Mitch. Mitch usiadl na pniu i potarl skronie. DeVasher podszedl blizej. -Sluchaj, synu. Jestes bardzo zdolnym mlodym czlowiekiem, przed toba wielka kariera i duze pieniadze. Nie spieprz tego. Po prostu pracuj ostro, kupuj nowe samochody, buduj wieksze domy. To sie oplaci. Zachowuj sie tak jak wszyscy inni faceci. Nie staraj sie grac bohatera. Nie chce byc zmuszony do wykorzystania tych zdjec. -Rozumiem, w porzadku. ROZDZIAL 21 Przez siedemnascie dni i siedemnascie nocy trudne zycie Mitcha i Abby McDeere'ow toczylo sie raczej spokojnie, bez zadnych zaklocen ze strony Wayne'a Tarrance'a czy ktoregos z jego kolegow. Mitch powrocil do swego kieratu. Pracowal po osiemnascie godzin na dobe, przez wszystkie dni tygodnia, i nigdy nie opuszczal Gmachu, chyba ze po to, aby wrocic do domu. Lunch jadal przy biurku. Z wszelkimi poleceniami, dokumentami i do sadu Avery wysylal innych pracownikow. Mitch rzadko opuszczal biuro, swoje sanktuarium o wymiarach pietnascie na pietnascie, gwarantujace mu pelne bezpieczenstwo przed zakusami Tarrance'a. Staral sie trzymac z daleka od korytarzy, toalet i bufetow. Obserwowali go, byl tego pewien. Nie wiedzial, kim oni sa, ale nie mial watpliwosci, ze ludzie ci bardzo sie interesuja kazdym jego krokiem. Tak wiec siedzial przy swoim biurku, za zamknietymi przez wiekszosc czasu drzwiami, pracujac pilnie, fakturujac zawziecie i starajac sie zapomniec o tym, ze w budynku istnieje czwarte pietro i ze na owym czwartym pietrze siedzi wstretny skurwiel DeVasher majacy w swoim posiadaniu kolekcje zdjec, ktore moglyby mu zrujnowac zycie.W miare jak kolejne dni mijaly spokojnie, Mitch czul sie coraz pewniej w swoim azylu i zaczela w nim narastac nadzieja, iz byc moze ostatnia przygoda w koreanskim sklepie z butami tak przerazila Tarrance'a, ze zrezygnowal ze swej misji, lub ze moze wylano go z pracy. A moze Voyles zapomnial po prostu o calej operacji i teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by on, Mitch McDeere, kroczyl znowu ta sama sciezka: bogacil sie, ubiegal sie o przyjecie do grona wspolnikow i wydawal pieniadze na co mu tylko przyjdzie ochota. Ale wiedzial, ze to nieprawda. Jezeli chodzi o Abby, dom byl dla niej wiezieniem, choc mogla zen swobodnie wychodzic i rownie swobodnie don wchodzic. Pracowala teraz dluzej w szkole, czesciej spacerowala po deptakach i kazdego dnia co najmniej raz jezdzila do sklepu spozywczego. Obserwowala wszystkich, szczegolnie przygladajacych sie jej mezczyzn w czarnych garniturach. Nosila czarne okulary przeciwsloneczne, aby nie mogli dostrzec jej oczu, nie zdejmowala ich nawet podczas deszczu. Poznym wieczorem, po samotnej kolacji, czekajac na powrot Mitcha, wpatrywala sie w sciany i walczyla z pragnieniem, by poddac je badaniu. Telefony mozna by skontrolowac za pomoca szkla powiekszajacego. Kable i mikrofony nie mogly byc niewidzialne, powtarzala sobie. Myslala nieraz o tym, zeby zdobyc gdzies ksiazke o tego typu aparaturze i dowiedziec sie, jak mozna ja zidentyfikowac. Ale Mitch nie zgodzil sie na ten pomysl. Powiedzial jej, ze tu nie moze byc zadnych watpliwosci, maja na pewno zalozony w domu podsluch i ze wszelkie proby jego odnalezienia moglyby sie okazac katastrofalne w skutkach. Starala sie wiec poruszac bezglosnie w swoim wlasnym domu, czula sie osaczona i zdawala sobie sprawe, ze to nie moze trwac dlugo. Oboje doskonale wiedzieli, jak wazna jest rzecza, by zachowywali sie i rozmawiali ze soba calkiem zwyczajnie. Probowali prowadzic zwykle pogawedki o tym, jak minal dzien, o biurze, o jej uczniach, o pogodzie, o tym i o owym. Ale rozmowy te byly bezbarwne, czesto wymuszone i sztuczne. Kiedy Mitch byl na studiach, kochali sie czesto i namietnie; teraz w zasadzie w ogole przestali to robic. Ktos nasluchiwal. Nocne spacery wokol domu weszly im juz w nawyk. Po kolacji wymieniali codziennie niemal te same, glosne uwagi o dobroczynnym wplywie ruchu na zdrowie i wychodzili na ulice. Trzymajac sie za rece spacerowali w chlodnym mroku, rozmawiali o firmie, o FBI i zastanawiali sie, na co powinni sie zdecydowac. Konkluzja byla zawsze ta sama: nie ma zadnego wyjscia. Zadnego. Tak minelo siedemnascie dni i siedemnascie nocy. Osiemnasty dzien przyniosl cos nowego. O dziewiatej wieczorem Mitch poczul sie wyczerpany i zdecydowal sie na wczesniejszy powrot do domu. Pracowal bez przerwy przez pietnascie i pol godziny. Jak zwykle przeszedl wzdluz korytarza na pierwszym pietrze i wszedl po schodach na drugie. Starannie sprawdzil wszystkie biura, aby sie przekonac, kto jeszcze siedzi. Na drugim pietrze nie bylo nikogo. Wspial sie schodami na trzecie pietro i zaczal isc szerokim, prostokatnym korytarzem. Szedl powoli, jak gdyby czegos szukal. Wszystkie swiatla z wyjatkiem jednego byly pogaszone. Royce McKnight pracowal do tej pory. Mitch przemknal sie nie zauwazony obok jego biura. Nacisnal klamke w drzwiach Avery'ego. Byly zamkniete. Przeszedl do biblioteki na koncu korytarza, by znalezc ksiazke, ktora nie byla mu potrzebna. Po dwoch tygodniach dokladnych nocnych poszukiwan nie znalazl zadnej kamery nad korytarzami lub biurami. Doszedl do wniosku, ze tylko sluchaja. Nie moga go widziec. Pozegnal sie z Dutchem Hendrixem przy glownej bramie i odjechal do domu. Abby nie spodziewala sie go tak wczesnie. Cicho otworzyl drzwi na ganku i wsliznal sie do kuchni. Wlaczyl swiatlo. Byla w sypialni. Pomiedzy kuchnia a przybudowka znajdowal sie niewielki korytarz, w ktorym stalo biurko z zasuwana gorna czescia, na ktorym Abby codziennie pozostawiala poczte. Delikatnie polozyl swoja teczke na biurku i wtedy to zobaczyl. Duza brazowa koperte zaadresowana czarnym mazakiem do Abby McDeere. Bez adresu nadawcy. Wykonany czarnymi, wielkimi literami napis - FOTOGRAFIE - NIE ZAGINAC. Na chwile zamarlo w nim serce, potem oddech. Porwal koperte. Byla otwarta. Pot wystapil mu na czole. Poczul suchosc w ustach i nie mogl przelknac sliny. Jego serce powrocilo do akcji z furia mlota pneumatycznego. Powoli odszedl od biurka, trzymajac koperte w rece. Jest w lozku, pomyslal. Zraniona, chora, rozbita i wsciekla jak diabli. Otarl czolo i probowal wziac sie w garsc. Zachowaj sie jak mezczyzna, powiedzial sobie. Lezala w lozku czytajac ksiazke. Telewizor byl wlaczony. Pies krecil sie w ogrodku. Gdy Mitch otworzyl drzwi do sypialni, Abby podniosla na niego wzrok, przerazona. Chciala juz krzyknac na widok intruza, ale sekunde wczesniej rozpoznala w nim meza. -Przestraszyles mnie, Mitch! W jej oczach lsnil strach, ktory ustapil rozbawieniu. Nie znalazl w nich sladu lez. Wygladaly zwyczajnie. Nie dostrzegl w nich bolu ani zlosci. Milczal, niezdolny wydusic z siebie chocby slowa. -Dlaczego jestes w domu? - zapytala, z usmiechem siadajac na lozku. Usmiechala sie? -Mieszkam tutaj - powiedzial slabym glosem. -Czemu nie zadzwoniles? -Czy zawsze musze dzwonic, zanim wroce do domu? - Teraz oddychal juz prawie normalnie. -To byloby mile. Chodz tutaj i pocaluj mnie. Pochylil sie nad lozkiem, pocalowal ja, po czym wreczyl jej koperte. -Co to jest? - zapytal niedbalym tonem. -Chcialabym wiedziec. Jest zaadresowana do mnie, ale w srodku nie bylo nic. Zupelnie nic! - Zamknela ksiazke i polozyla ja na nocnym stoliku. Nic! Usmiechnal sie i pocalowal ja raz jeszcze. -Spodziewasz sie zdjec od kogos? - spytal z zainteresowaniem w glosie. -Nic mi o tym nie wiadomo. To musiala byc pomylka. W tym momencie prawie uslyszal chichot DeVashera. Ten gruby skurwiel stal na pewno na swoim czwartym pietrze w ciemnym pokoju, pelnym kabli i maszyn, ze sluchawkami na uszach i ryczal ze smiechu. -To dziwne - powiedzial Mitch. Abby wlozyla dzinsy i wskazala na ogrodek za domem. Sygnal byl latwy, po prostu szybki ruch glowa w tamta strone. Mitch polozyl koperte na biurku i przesunal palcami po wielkich czarnych literach. Na pewno pismo DeVashera. W wyobrazni zobaczyl jego tlusta twarz wykrzywiona obrzydliwym usmiechem. Zdjecia prawdopodobnie pokazywano sobie w jadalni wspolnikow podczas lunchu. Wyobrazil sobie Lamberta i McKnighta, a nawet Avery'ego, jak ogladaja je zachwyceni raczac sie jednoczesnie deserem. Niech sie ciesza tymi obrazkami. Niech sie ciesza ostatnimi miesiacami swojej wspanialej kariery, swym legalnie zdobytym bogactwem i szczesciem. Abby podeszla do niego i ujela go za reke. -Co na obiad? - zapytal z mysla o tych, ktorzy sluchali. -Moze pojdziemy gdzies cos zjesc. Powinnismy uczcic to, ze zjawiles sie w domu o tak wczesnej porze. Przeszli przez przybudowke. -Dobry pomysl - powiedzial Mitch. Wymkneli sie tylnymi drzwiami i znikneli w ciemnosciach. -O co chodzi? - zapytal. -Przyszedl do ciebie dzisiaj list od Doris. Napisala, ze jest wciaz w Nashville, ale dwudziestego siodmego lutego wroci do Memphis. Ze musi sie z toba zobaczyc. To bardzo krotki list. -Dwudziestego siodmego! To bylo wczoraj. -Wiem. Przypuszczam, ze juz jest w miescie. Zastanawiam sie, czego chce. -Tak, a ja sie zastanawiam, gdzie jest. -Napisala, ze ona i jej maz spotkaja sie tutaj, w miescie. -To dobrze. Znajdzie nas - powiedzial Mitch. Nathan Locke zamknal drzwi i wskazal DeVasherowi maly stolik konferencyjny obok okna. Ci dwaj mezczyzni nienawidzili sie nawzajem serdecznie i nie probowali nawet tego ukrywac. Ale interes byl interesem, a oni otrzymywali rozkazy od tego samego czlowieka. -Lazarov zyczyl sobie, zebym z toba pogadal na osobnosci - powiedzial DeVasher. - Spedzilem z nim dwa dni w Vegas. Jest bardzo zaniepokojony. Oni wszyscy sa zaniepokojeni, Locke, a Lazarov ufa ci bardziej niz komukolwiek innemu tutaj. I lubi cie bardziej niz mnie. -To zrozumiale - powiedzial Locke bez usmiechu. Czarne kregi wokol jego oczu zawezily sie, patrzyl z napieciem na DeVashera. -Tak wiec jest kilka rzeczy, ktore jego zdaniem powinnismy omowic. -Slucham. -McDeere klamie. Pamietasz, jak Lazarov chwalil sie nam, ze maja wtyczke w FBI? No coz, nigdy mu nie wierzylem i nadal nie wierze, przynajmniej nie do konca. Ale, trzymajac sie tego, co powiedzial Lazarov, jego wtyczka przekazala mu wiadomosc, ze w styczniu, kiedy twoj chlopiec byl w Waszyngtonie, odbylo sie tam jakies tajne spotkanie. McDeere rozmawial z jakimis waznymi personami z FBI. Nasi ludzie byli tez w Waszyngtonie i nic nie wypatrzyli, ale nie mozna sledzic kogos dwadziescia cztery godziny na dobe i nie zostac przylapanym. Prawdopodobnie wymknal sie gdzies na chwile bez naszej wiedzy. -Wierzysz w to? -To nie ma znaczenia, czy ja wierze. Lazarov w to wierzy i to jest istotne. W kazdym razie polecil mi, abym przygotowal wstepny plan... uff... plan zaopiekowania sie nim. -Do jasnej cholery, DeVasher! Nie mozemy wciaz eliminowac ludzi! -Po prostu wstepny plan, nic powaznego. Powiedzialem Lazarovowi, ze uwazam to za przedwczesne i ze najprawdopodobniej zaszla tu jakas pomylka. Ale oni bardzo sie niepokoja, Locke. -To nie moze tak dluzej trwac, DeVasher. Do cholery, nie moze! Musimy brac pod uwage nasza reputacje. Mamy wiekszy procent smiertelnych wypadkow niz rafineria ropy naftowej. Ludzie zaczna plotkowac. Dojdzie w koncu do tego, ze zaden absolwent wydzialu prawa nie zechce podjac tu pracy. -Nie wydaje mi sie, abys musial sie o to martwic. Lazarov zabronil na razie zatrudniac kogokolwiek nowego. Kazal mi cie o tym poinformowac. Chce takze wiedziec, ilu pracownikow wciaz o niczym nie wie. -Mysle, ze pieciu. Zobaczmy: Lynch, Sorrell, Buntin, Myers i McDeere. -Nie mowmy o McDeerze. Lazarov jest przekonany, ze on wie duzo wiecej, niz przypuszczamy. Jestes pewien, ze pozostali czterej nic nie wiedza? Locke zastanawial sie przez chwile, mamroczac cos pod nosem. -Coz, nic im dotad nie powiedzielismy. Ty i twoi ludzie sluchacie i obserwujecie. Coscie uslyszeli? -Od tej czworki nic. Wyglada na to, ze nic nie wiedza i niczego nie podejrzewaja. Czy mozesz ich wylac? -Wylac ich! Oni sa prawnikami, DeVasher. Nie wylewa sie prawnikow. Sa lojalnymi czlonkami firmy. -Firma sie zmienia, Locke. Lazarov chce wylac tych, ktorzy nic nie wiedza, i zaprzestac przyjmowania nowych. To oczywiste, ze fedowie zmienili strategie, wiec teraz i my musimy zmienic swoja. Lazarov chce wyeliminowac potencjalne przecieki. Nie mozemy siedziec z zalozonymi rekami i czekac, az oni powylapuja naszych chlopcow. -Wylac ich - powtorzyl Locke, jakby nie wierzac wlasnym uszom. - Ta firma jeszcze nigdy nie wylala prawnika. -Bardzo wzruszajace, Locke. Pozbylismy sie pieciu, ale nigdy zadnego nie wylalismy. To rzeczywiscie dobre. Masz na to miesiac, wiec zacznij wymyslac powody. Proponuje, abys wywalil cala czworke w tym samym czasie. Powiedz im, ze straciliscie duze konto i dlatego musicie ich zwolnic. -Nie mamy kont, tylko klientow. -W porzadku, niech bedzie. Twoi najwieksi klienci zazadali, bys wywalil Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. A teraz zacznij sie przygotowywac do tego. -Jak mamy wywalic te czworke, nie wywalajac McDeere'a? -Wymyslisz cos, Nat. Masz miesiac. Pozbadz sie ich i nie szukaj nowych chlopcow. Lazarov potrzebuje stabilnej, malej organizacji, w ktorej kazdemu mozna w pelni ufac. On sie boi, Nat. Boi sie i jest wsciekly. Nie musze ci mowic, co sie stanie, jezeli ktorys z naszych chlopcow pusci farbe. -Nie, nie musisz mi mowic. Co zamierza zrobic z McDeere'em? -Na razie nic, wszystko jest tak jak dotad. Sluchamy dzieciaka przez dwadziescia cztery godziny na dobe i nigdy nie wspomnial o niczym ani zonie, ani komukolwiek innemu. Chocby slowem! Dwa razy kontaktowal sie z nim Tarrance i za kazdym razem doniosl ci o tym. Wciaz uwazam, ze to drugie spotkanie jest nieco podejrzane, wiec jestesmy bardzo ostrozni. Lazarov tymczasem utrzymuje, ze doszlo do spotkania w Waszyngtonie. Chce sie upewnic. Powiedzial, ze jego ludzie nie wiedza wiele, ale szukaja. Jezeli McDeere rzeczywiscie spotkal sie z fedami i nic nam o tym nie powiedzial, to Lazarov na pewno kaze mi sie pospieszyc. Dlatego zada wstepnego planu usuniecia McDeere'a. -Jak zamierzasz to zrobic? -Jest jeszcze za wczesnie. Nie myslalem o tym zbyt wiele. -Wiesz, ze za dwa tygodnie jedzie z zona na Kajmany. Zatrzymaja sie w naszym domu wypoczynkowym, jak zwykle. -Nie zrobimy tam tego ponownie. Byloby to zbyt podejrzane. Lazarov kazal mi doprowadzic do tego, by zaszla w ciaze. -Zona McDeere'a? -Tak. Chce, aby mieli dziecko, czuly punkt: Jest na pigulkach, wiec trzeba sie bedzie wlamac, zabrac jej male pudeleczko i wymienic tabletki na placebo. Cos jakby smutek zagoscilo na chwile we wspanialych, czarnych oczach i Locke wyjrzal przez okno. -Co sie tu dzieje, do diabla? - zapytal miekko. -To miejsce sie zmienia, Nat. Fedowie nie przestaja sie tu krecic i wyglada na to, ze cholernie sie nami interesuja. Kto wie, ktoregos dnia jeden z naszych chlopcow moze polknac przynete, a wtedy wy wszyscy bedziecie musieli opuscic miasto w srodku nocy. -Nie wierze, DeVasher. Zaden prawnik nie bylby tak glupi, by chcial ryzykowac wlasnym zyciem i zyciem swojej rodziny tylko dlatego, ze fedowie obiecali mu to i owo. Nie wierze, ze to sie stanie. Ci chlopcy sa zbyt madrzy i robia zbyt duzo pieniedzy. -Mam nadzieje, ze sie nie mylisz. ROZDZIAL 22 Agent zajmujacy sie wynajmowaniem lokali oparl sie o sciane windy i podziwial czarna, skorzana spodniczke mini. Powiodl spojrzeniem az do samych kolan, gdzie sie konczyla, po czym skierowal je na ponczochy i przesunal nizej, az do czarnych, wysokich szpilek. Powoli powedrowal wzrokiem w gore, znow minal ponczochy i spodniczke, przez chwile podziwial kraglosc posladkow, a potem przeniosl oczy w gore, na kaszmirowy sweter. Jego zdaniem ten sweter zaslanial zbyt wiele, ale to, co odslanial, bylo z pewnoscia fascynujace. Wlosy konczyly sie na wysokosci ramion. Wiedzial, ze sa utlenione. Gdy jednak dodal tlenione wlosy do skorzanej spodnicy, ponczoch, wysokich szpilek oraz obcislego swetra otaczajacego wydatne kraglosci z przodu, pomyslal, ze w sumie jest to kobieta, ktora chcialby miec. A ona chciala tylko malego biura.Winda stanela. Drzwi sie otworzyly i poszedl za ta kobieta waskim korytarzem. -Tedy - powiedzial, wlaczajac swiatlo. Na zakrecie wyprzedzil ja i wsunal klucz do starych, drewnianych drzwi. -To tylko dwa pokoje - powiedzial i znow nacisnal kontakt. - Okolo dwustu stop kwadratowych. Podeszla prosto do okna. -Widok mi odpowiada - powiedziala. -Tak, to mily widok. Dywan jest nowy. Wszystko zostalo odmalowane zeszlej jesieni. Toalety mieszcza sie na koncu korytarza. To przyjemne miejsce. Caly budynek odnowiono osiem lat temu. - Mowiac to, gapil sie na czarne ponczochy. -Jest calkiem niezle - powiedziala Tammy takim tonem, jakby w ogole nie interesowalo jej to, o czym on przed chwila mowil. Nadal wygladala przez okno. - Jak sie nazywa to miejsce? -Budynek Handlu Bawelna. Jeden z najstarszych w Memphis. Ten adres naprawde podnosi prestiz. -Czy czynsz jest takze odpowiednio wysoki? Odchrzaknal i wyciagnal jakis plik papierow, na ktore jednak nie spojrzal. Gapil sie na jej obcasy. -Coz, biuro jest male. Do czego jest pani potrzebne? -Do papierkowej roboty na zlecenia. - Podeszla do nastepnego okna, wciaz jakby go ignorujac. Obserwowal kazdy jej ruch. -Rozumiem. Na jak dlugo bedzie to pani potrzebne? -Na szesc miesiecy, z mozliwoscia przedluzenia do roku. -W porzadku, skoro chodzi o szesc miesiecy, mozemy obnizyc do trzystu piecdziesieciu miesiecznie. Wysunela prawa stope z buta i potarla nia lewa lydke. Zauwazyl, ze szew na ponczosze zaczynal sie pod obcasem i biegl wzdluz zewnetrznej strony stopy. Jej paznokcie u nog byly... czerwone! Przesunela sie w lewo i oparla posladkami o parapet. Dokumenty zadrzaly mu w rekach. -Zaplace dwiescie piecdziesiat za miesiac - powiedziala stanowczym tonem. Odchrzaknal. Nie bylo sensu zbytnio sie upierac. Malenkie pokoje stanowily martwa przestrzen, nieuzyteczna dla innych i od lat nikt ich nie wynajmowal. Sekretarka pracujaca na zlecenie mogla sie przydac lokatorom tego budynku. Cholera, przeciez on sam tez mogl czasem potrzebowac sekretarki. -Trzysta i ani centa mniej. Budynek cieszy sie powodzeniem. Jest obecnie wykorzystany w dziewiecdziesieciu procentach. Trzysta za miesiac to i tak za malo. Z trudem wystarczy na pokrycie kosztow. Odwrocila sie nagle i oto byly tuz przed nim. Ciasno opiete kaszmirowym swetrem spogladaly na niego prowokacyjnie. -Ogloszenie informuje, ze wynajmujecie umeblowane biura - powiedziala. -To mozemy umeblowac - odrzekl idac na kompromis. - Co bedzie pani potrzebne? Rozejrzala sie po pokoju. -Chcialabym stol dla sekretarki i biurko. Kilka szafek. Kilka krzesel dla interesantow. Nic szczegolnego. Drugi pokoj nie musi byc umeblowany. Wstawie tam kserokopiarke. -Nie ma sprawy - powiedzial z usmiechem. -Bede placic trzysta miesiecznie, z umeblowaniem. -Dobrze - zgodzil sie i wydobyl bialy formularz umowy. Polozyl go na skladanym stoliku i zaczal pisac. -Jak sie pani nazywa? -Doris Greenwood. - Jej matka nazywala sie Doris Greenwood, a ona Tammy Inez Greenwood, dopoki nie wyszla za maz za Bustera Hemphilla, ktory pozniej stal sie Elvisem Aronem Hemphillem. Matka mieszkala w Effingham, w stanie Illinois. -W porzadku, Doris - staral sie byc mily, tak jakby od tej chwili mowili sobie po imieniu i dzieki temu stali sie sobie blizsi. - Miejsce zamieszkania? -Po co ci to? - spytala z nuta irytacji w glosie. -No coz, po prostu potrzebna jest nam ta informacja. -To nie twoja sprawa. -Dobra, dobra - dramatycznym ruchem wykreslil ten fragment umowy. Spojrzal na poprzednie wiersze. - No wiec tak... piszemy... od dzisiaj, od drugiego marca, do drugiego wrzesnia. Czy ci to odpowiada? Skinela potakujaco glowa i zapalila papierosa. Przeczytal nastepny akapit. -W porzadku, wymagamy wplacenia trzystu dolarow zadatku i oplaty za pierwszy miesiac z gory. Z kieszeni swej obcislej, czarnej, skorzanej spodnicy wyjela zwitek banknotow. Odliczyla szesc setek i polozyla je na stole. -Prosze pokwitowac - powiedziala. -Oczywiscie. - Nie przerywal pisania. -Na ktorym pietrze jestesmy? - zapytala powracajac do okna. -Na osmym. Po pietnastym kazdego miesiaca pobieramy dziesiec procent kary, jesli ktos zalega z oplata. Mamy prawo sprawdzac, jak sa uzytkowane te pomieszczenia. Nie moga byc wykorzystywane do zadnych nielegalnych celow. Placisz za prad, telefon, wode i ubezpieczenie wyposazenia. Dostaniesz jedno miejsce na parkingu po drugiej stronie ulicy, a tu masz dwa klucze. Jakies pytania? -Tak. Co bedzie, jezeli zechce pracowac o nietypowej porze? Na przyklad pozno w nocy. -To nie ma znaczenia. Mozesz przychodzic i wychodzic, kiedy ci sie podoba. Po zapadnieciu ciemnosci straznik na Front Street pozwoli ci przejsc. Tammy wetknela papierosa miedzy swoje lepkie wargi i podeszla do stolu. Spojrzala na umowe, zawahala sie przez chwile i podpisala: "Doris Greenwood". Zamkneli drzwi, po czym poszli korytarzem w strone windy. W poludnie nastepnego dnia dostarczono dosc dziwaczny zestaw mebli, a Doris Greenwood z Greenwood Services postawila na biurku pozyczona maszyne do pisania i pozyczony telefon. Siedzac przy maszynie, mogla zerkac przez okno i obserwowac ruch uliczny na Front Street. Zapelnila szuflady biurka papierem maszynowym, notesami, olowkami i innymi przyborami. Rozlozyla czasopisma na szafkach i ustawila niewielki stolik pomiedzy dwoma krzeslami, przeznaczonymi dla klientow. Ktos zapukal do drzwi. -Kto tam? - spytala. -Twoja kopiarka - odpowiedzial czyjs glos. Przekrecila klucz i otworzyla drzwi. Niski, ruchliwy, maly czlowieczek, na ktorego wolano Gordy, wpadl do srodka, rozejrzal sie wokolo i zapytal: -Dobra, gdzie to postawic? -Tutaj - Tammy wskazala na pusty pokoj pozbawiony drzwi, o wymiarach osiem na dziesiec. Dwaj mlodzi mezczyzni w niebieskich uniformach wepchneli tam wozek, na ktorym znajdowala sie kopiarka. Gordy polozyl papiery na jej biurku. -Ta kopiarka bedzie chyba za wielka dla pani. Odbija dziewiecdziesiat kopii na minute, ma automatyczna regulacje predkosci i automatycznie kontroluje kolejnosc drukowania. To duza maszyna. -Gdzie mam sie podpisac? - zapytala, ignorujac jego gadanine. Wskazal wlasciwe miejsce dlugopisem. -Za szesc miesiecy, po dwiescie czterdziesci dolarow miesiecznie. Miesci sie w tym oplata za usluge, wypozyczenie i za piecset arkuszy papieru na dwa pierwsze miesiace. Jaki format chce pani? -A-4. -Termin pierwszej wplaty wypada dziesiatego i to samo dotyczy nastepnych pieciu miesiecy. Instrukcja znajduje sie na podstawce. Prosze do mnie zadzwonic, jezeli bedzie pani miala jakies pytania. Dwaj mezczyzni zerkneli na dekatyzowane dzinsy oraz czerwone szpilki i z ociaganiem opuscili biuro. Gordy oderwal zolta kopie i wreczyl ja Tammy. -Dzieki - powiedzial. Zamknela za nimi drzwi. Podeszla do okna i spojrzala w kierunku polnocnym, na Front Street. Dwie przecznice dalej, po przeciwnej stronie, widac bylo trzecie i czwarte pietro Gmachu Bendiniego. Pracowal ciezko, calymi godzinami nie wstajac od biurka zawalonego ksiazkami i stertami papierow. Byl zbyt zajety, by kontaktowac sie z kimkolwiek z wyjatkiem Lamara. Zdawal sobie sprawe, ze jesli zmiana jego stosunku do firmy odbije sie na jego wydajnosci, zostanie to zauwazone. Wobec tego pracowal ciezej. Moze przestana go podejrzewac o nielojalnosc, jesli bedzie fakturowac dwadziescia godzin dziennie. Mozliwe, ze pieniadze go ochronia. Nina zajrzala do niego po lunchu i przyniosla pudelko z zimna pizza. Jadl w czasie, gdy porzadkowala jego biurko. Zadzwonil do Abby. Powiedzial, ze jedzie zobaczyc sie z Rayem i ze wroci do Memphis w niedziele wieczorem. Przez boczne drzwi wymknal sie na parking. Przez trzy i pol godziny pedzil czterdziesta autostrada miedzystanowa, nie spuszczajac oczu z tylnego lusterka. Nic. Nie spostrzegl ich ani razu. Doszedl do wniosku, ze prawdopodobnie po prostu dzwonili do siebie i czekali na niego dopiero gdzies u celu. W Nashville skrecil raptownie w strone centrum. Poslugujac sie mapa, ktora sam sobie naszkicowal, to wciskal sie w tlum pojazdow, to znowu zen sie wymykal, wykonujac co chwila szalone manewry i, generalnie biorac, jechal jak wariat. Znalazlszy sie w poludniowej czesci miasta skrecil nagle w dzielnice podmiejskich osiedli i zaczal sie szybko przemykac pomiedzy blokami. Otoczenie sprawialo wrazenie dosc sympatyczne. Parkingi byly zadbane, twarze wszystkie bez wyjatku biale. Zaparkowal BMW obok jakiegos biura i zamknal samochod. Znajdujacy sie w poblizu automat telefoniczny na szczescie dzialal. Zadzwonil po taksowke i podal nazwe sasiedniej ulicy. Przebiegl skrajem jezdni pomiedzy budynkami i dotarl na miejsce jednoczesnie z taksowka. -Dworzec autobusowy Greyhound - rzucil kierowcy. - Ale szybko. Mam dziesiec minut. -Spokojnie, kolego. To tylko szesc przecznic stad. Mitch skulil sie na tylnym siedzeniu i uwaznie obserwowal jadace za nimi samochody. Po siedmiu minutach zatrzymali sie przed dworcem. Mitch rzucil dwie piatki na siedzenie i pobiegl do kasy. Kupil bilet do Atlanty na czwarta trzydziesci. Na sciennym zegarze byla juz czwarta trzydziesci jeden. Pracownik wskazal drzwi wahadlowe. -Autobus numer 454 - powiedzial. - Zaraz odjezdza. Kierowca zatrzasnal bagaznik, wzial od Mitcha bilet i wszedl za nim do autobusu. Pierwsze trzy rzedy foteli byly zajete przez leciwych Murzynow. Kilkunastu innych pasazerow zajmowalo miejsca w glebi wozu. Usiadl przy oknie w czwartym rzedzie od tylu. Zalozyl okulary przeciwsloneczne i obejrzal sie za siebie. Nikogo. Cholera! Czyzby to byl zly autobus? Woz nabieral szybkosci, a on gapil sie w ciemne okno. Mieli zatrzymac sie w Knoxville. Moze tam dojdzie do spotkania. Kiedy wjechali na szose miedzystanowa, a autobus osiagnal maksymalna predkosc, mezczyzna w niebieskich dzinsach i kolorowej bawelnianej koszuli zajal miejsce obok Mitcha. Byl to Tarrance. Mitch odetchnal z ulga. -Gdzie sie ukrywales? - zapytal. -W toalecie. Zgubiles ich? - zapytal cicho Tarrance, przygladajac sie jednoczesnie wspolpasazerom. Nikt sie im nie przysluchiwal. Nikt nie mogl ich uslyszec. -Ja ich nigdy nie widze, Tarrance. Wiec nie moge ci powiedziec, czy ich zgubilem. Ale mysle, ze tym razem tylko supermen potrafilby nie stracic mnie z oczu. -Czy widziales naszego czlowieka na dworcu? -Tak. Przy automacie telefonicznym. Mial na glowie czerwona czapeczke Falcons. Czarny koles. -To on. Dalby znak, gdyby jechali za toba. -Zasygnalizowal, ze mam isc dalej. Tarrance mial oczy zasloniete okularami przeciwslonecznymi o posrebrzanych szklach, a na glowie zielona czapeczke baseballowa. Mitch czul silny aromat gumy owocowej. -Dzis jakby bez munduru? - zapytal z usmiechem. - Czy Voyles dal ci pozwolenie na taki ubior? -Zapomnialem sie go spytac. Wspomne mu o tym rano. -W niedziele rano? - zapytal Mitch. -Oczywiscie. Bedzie chcial, zebym mu opowiedzial dokladnie o naszej malej przejazdzce autobusowej. Rozmawialem z nim krotko na godzine przed wyjazdem z miasta. -Coz, zacznijmy od spraw najwazniejszych. Co z moim samochodem? -Zajmiemy sie nim za kilka minut. Bedzie w Knoxville na czas. Nie martw sie. -Nie boisz sie, ze nas odnajda? -Nie ma mowy. Nikt nie wyjechal za toba z Memphis, a my nie wykrylismy nikogo w Nashville. Jestes czysty jak lza. -Wybacz, ze o to pytam. Ale po tamtej wpadce w sklepie z obuwiem wiem, ze wy, chlopcy, nie grzeszycie nadmiernym rozumem. -Zgoda, to byla pomylka. My... -Wielka pomylka. Taka, ze moglem przez nia trafic na liste zalatwionych. -Dobrze sie wybroniles. To sie nie powtorzy. -Obiecaj mi, Tarrance. Obiecaj, ze juz nikt nigdy nie podejdzie do mnie w miejscu publicznym. Tarrance spuscil wzrok i skinal glowa. -Nie, Tarrance. Chce to uslyszec z twoich ust. Obiecaj mi. -Dobra. To sie juz nigdy wiecej nie powtorzy. Obiecuje. -Dzieki. Teraz moze bede mogl jadac w restauracjach bez obawy, ze zostane zaczepiony. -Zalatwione. Stary Murzyn z laska zblizyl sie do nich, usmiechnal i przeszedl obok. Drzwi toalety zamknely sie z trzaskiem. Autobus zjechal na lewy pas. Tarrance zaczal przegladac czasopismo. Mitch podziwial krajobraz za szyba. Czlowiek z laska zalatwil swoje sprawy i powrocil na miejsce w pierwszym rzedzie. -A wiec, co cie tu sprowadza? - zapytal Tarrance kartkujac czasopismo. -Nie lubie samolotow. Zawsze podrozuje autobusem. -Rozumiem. Od czego chcialbys zaczac? -Voyles powiedzial, ze masz plan gry. -Tak. Potrzebuje po prostu przewodnika. -Dobrzy przewodnicy kosztuja. -Mamy pieniadze. -To bedzie kosztowac o wiele wiecej, niz sadzisz. Ujme to w ten sposob: zrezygnuje z czterdziestoletniej kariery za, powiedzmy, pol miliona za kazdy rok. -To wypada dwadziescia milionow kawalkow. -Wiem. Ale mozemy sie jakos dogadac. -Milo to slyszec. Zakladasz, ze bedziesz pracowal czy praktykowal, jak to nazywasz, przez czterdziesci lat. To bardzo ryzykowne zalozenie. A teraz, tak dla zabawy, zalozmy, ze w ciagu pieciu lat rozwalimy firme i oskarzymy cie razem z twoimi kolezkami. I ze zostaniesz skazany na kilka lat. Nie beda cie trzymac dlugo, gdyz jestes czlowiekiem wyksztalconym, no i oczywiscie slyszales, jak mile sa federalne wiezienia. W kazdym razie jednak stracisz swoja licencje, swoj dom, swoje male BMW. Prawdopodobnie takze i swoja zone. Kiedy wyjdziesz na wolnosc, bedziesz mogl zostac prywatnym detektywem jak twoj stary przyjaciel Lomax. To latwa praca, dopoki nie zaczniesz pchac nosa w nie swoje sprawy. -Jak powiedzialem, to jest do uzgodnienia. -W porzadku. Wiec negocjujmy. Ile chcesz? -Za co? Tarrance zamknal czasopismo, polozyl je pod siedzeniem i otworzyl gruba ksiazke. Udawal, ze czyta. Mitch mowil, niemal nie otwierajac ust i patrzac w okno. -To dobre pytanie - powiedzial Tarrance cicho, jego glos wzniosl sie tylko odrobine ponad przytlumiony warkot silnika. - Czego chcemy od ciebie? Dobre pytanie. Po pierwsze, musisz zrezygnowac z kariery prawnika. Bedziesz ujawniac sekrety i dokumenty nalezace do twoich klientow. To oczywiscie wystarczy, by cie pozbawiono licencji, ale tym sie nie ma co martwic. Ty i ja musimy sie dogadac co do tego, ze podasz nam firme na srebrnej tacy. Gdy sie dogadamy w tej sprawie, reszta sie juz sama ulozy. Po drugie, rzecz najwazniejsza, musisz nam dostarczyc bogata dokumentacje, abysmy mogli oskarzyc wszystkich czlonkow firmy i wiekszosc sposrod tych, co rzadza rodzina Morolta. Dokumenty znajduja sie w tym malym budynku na Front Street. -Skad o tym wiesz? Tarrance usmiechnal sie. -Wydalismy miliardy dolarow na walke z organizacjami przestepczymi. Sledzilismy rodzine Morolta przez dwadziescia lat. Mamy swoje wtyczki wewnatrz rodziny. Hodge i Kozinski zaczeli mowic, zanim zostali zamordowani. Nie oceniaj nas tak nisko, Mitch. -A tobie sie wydaje, ze ja moge zdobyc informacje? -Tak, doradco. Bedac wewnatrz, mozesz doprowadzic do upadku firmy i zniszczenia najwiekszej organizacji przestepczej w kraju. Musisz nam wydac firme. Potrzebujemy wiele rozmaitych informacji. Gdzie znajduja sie biura poszczegolnych osob? Nazwiska sekretarek, pracownikow, asystentow. Kto sie zajmuje konkretnymi sprawami. Kto ma jakich klientow. Kto siedzi na czwartym pietrze. Co tam jest? Gdzie sie przechowuje dokumenty? Czy tam znajduje sie glowna skrytka? Ile informacji jest w komputerach? Ile na mikrofilmach? I sprawa najwazniejsza: musisz wyniesc te dokumenty i dostarczyc je nam. Gdy bedziemy miec wystarczajace dowody, wtargniemy tam z mala armia i wezmiemy wszystko. Ale to bardzo powazna operacja. Musimy miec niezbite, konkretne dowody, zanim zdecydujemy sie wkroczyc do akcji z nakazami rewizji. -To wszystko, czego chcecie? -Nie. Bedziesz musial swiadczyc przeciw swoim kolegom na rozprawach sadowych. To moze sie ciagnac latami. Mitch odetchnal gleboko i zamknal oczy. Autobus zwolnil. Zapadal zmierzch i nagle, w jednej chwili, we wszystkich samochodach na zachodnim pasie zapalily sie przednie swiatla. Zeznawac w sadzie! O tym nie pomyslal. Tamtych stac bedzie na miliony dla najlepszych prawnikow, wiec rozprawy sadowe moga sie ciagnac w nieskonczonosc. Tarrance zaczal znowu czytac powiesc. Jego wzrok przystosowal sie do slabego swiatelka lampki plonacej nad nimi, jakby rzeczywiscie byl prawdziwym pasazerem odbywajacym prawdziwa podroz. Przejechali w milczeniu ze trzydziesci mil, po czym Mitch zdjal okulary i spojrzal na Tarrance'a. -A co bedzie ze mna? -Otrzymasz mnostwo pieniedzy, tyle, ile to jest warte. Jesli masz jakies poczucie moralnosci, bedziesz mogl smialo spojrzec ludziom w oczy. Bedziesz mogl zamieszkac w dowolnym miejscu w kraju, uzyskasz oczywiscie nowa tozsamosc. Zalatwimy ci prace, zmienimy nos, zrobimy naprawde wszystko, co zechcesz. Mitch usilowal nie odrywac oczu od szosy, ale nie wytrzymal dlugo. Spojrzal na Tarrance'a. -Moralnosci? Nie uzywaj przy mnie tego slowa, Tarrance. Jestem niewinna ofiara i ty o tym wiesz. Tarrance odchrzaknal z mina spryciarza. Przez kilka mil jechali znowu w milczeniu. -A co z moja zona? -Och, mozesz ja zatrzymac. -Bardzo zabawne. -Przepraszam. Dostanie wszystko, czego tylko bedzie chciala. Czy ona duzo wie? -Wszystko. - Pomyslal nagle o dziewczynie na plazy. - Prawie wszystko. -Zalatwimy jej dobrze platna prace w Social Security Association, tam gdzie sobie zazyczy. Nie bedzie tak zle, Mitch. -Bedzie wspaniale. Do jakiegos momentu w przyszlosci, kiedy ktorys z waszych ludzi rozluzni sie troche za bardzo, szepnie cos nieodpowiedniej osobie i wtedy przeczytasz o mnie lub o mojej zonie w gazetach. Mafia nigdy nie zapomina, Tarrance. Maja pamiec lepsza od sloni. I lepiej strzega tajemnic niz wy. Straciliscie wielu ludzi, wiec nie zaprzeczaj. -Nie zaprzeczam. I przyznaje, ze sa niezwykle konsekwentni i pomyslowi, kiedy zdecyduja sie kogos zabic. -Dzieki. Wiec co z soba zrobie? -To zalezy od ciebie. W tej chwili mieszka w kraju okolo dwustu swiadkow, ktorzy przyjeli nowe nazwiska, maja nowe domy i pracuja w nowych zawodach. Masz wszelkie szanse na to, ze ci sie uda. -A wiec to gra i to ryzykowna gra? -Tak. Albo bierzesz pieniadze i uciekasz, albo zostajesz znakomitym prawnikiem i liczysz na to, ze nigdy nie wkroczymy do akcji. -To gowniany wybor, Tarrance. -Tak. I ciesze sie, ze to ty wybierasz. Towarzyszka sedziwego Murzyna z laska wstala ze swojego miejsca i zaczela przesuwac sie w ich strone. Po drodze chwytala sie wszystkich oparc. Gdy przechodzila, Tarrance pochylil sie ku Mitchowi. Nie osmielilby sie mowic, kiedy ktos nieznajomy znajdowal sie tak blisko. Miala co najmniej dziewiecdziesiatke, byla ulomna, wygladala na analfabetke i prawdopodobnie nie wywarloby na niej wiekszego wrazenia, gdyby Tarrance umarl w nastepnej chwili. Jednakze Tarrance milczal jak glaz. Po pietnastu minutach drzwi od toalety otwarly sie i zabulgotala spuszczana woda. Kobieta poczlapala do przodu i zajela swoje miejsce. -Kim jest Jack Aldrich? - spytal Mitch. Spodziewal sie, ze otrzyma nieprawdziwa odpowiedz na to pytanie i uwaznie obserwowal katem oka, jaka bedzie reakcja. Tarrance podniosl oczy znad ksiazki i wbil wzrok w oparcie fotela przed soba. -Nazwisko brzmi znajomo. Jakos nie moge sobie przypomniec. Mitch znowu zapatrzyl sie w okno. Tarrance na pewno wiedzial. Lekko drgnal, a jego oczy zwezily sie zbyt szybko, zanim odpowiedzial. Mitch obserwowal samochody sunace po pasie zachodnim. -No wiec, kto to jest? - zapytal w koncu Tarrance. -Nie znasz go? -Gdybym znal, to bym cie nie pytal. -Jest czlonkiem naszej firmy. Powinienes o tym wiedziec, Tarrance. -To miasto roi sie od prawnikow. Mam wrazenie, ze ty ich wszystkich znasz. -Znam tych w Bendinim, Lambercie i Locke'u, malej, cichej firmie, ktora wy obserwujecie od siedmiu lat. Aldrich pracuje tam od lat szesciu. Kilka miesiecy temu FBI probowalo nawiazac z nim kontakt. Prawda czy nie? -Oczywiscie, ze nie. Kto ci to powiedzial? -To bez znaczenia. Po prostu plotki w biurze. -To absolutne klamstwo. Od sierpnia nie rozmawialismy z nikim poza toba. Masz na to moje slowo. I nie zamierzamy rozmawiac z kimkolwiek innym, chyba ze ty sie wycofasz i bedziemy musieli poszukac kogos nowego. -Nigdy nie rozmawiales z Aldrichem? -Juz ci mowilem. Mitch skinal glowa i siegnal po czasopismo. Jechali w milczeniu przez blisko trzydziesci minut. Wreszcie Tarrance przerwal lekture powiesci i powiedzial: -Sluchaj, Mitch, za godzine, czy cos okolo tego, bedziemy w Knoxville. Jezeli mamy zawrzec umowe, musimy zrobic to teraz. Dyrektor Voyles zada mi rano tysiac pytan. -Ile pieniedzy? -Pol miliona dolcow. Kazdy prawnik z prawdziwego zdarzenia wie, ze pierwsza oferte nalezy odrzucic. Zawsze. Mitch przypomnial sobie, jak zaszokowany Avery otwiera usta i potrzasa glowa z wyrazem ogromnego niesmaku i zaskoczenia na twarzy po uslyszeniu pierwszej oferty, chocby brzmiala jak najbardziej rozsadnie. Pozniej mozna bylo przedstawic kontrpropozycje i uzgodnic ostateczna kwote, ale pierwsza oferte nalezalo koniecznie odrzucic. Tak wiec, usmiechajac sie i krecac glowa, tak jakby sie spodziewal czegos podobnego, Mitch nie zgodzil sie na pol miliona. -Czy powiedzialem cos zabawnego? - powiedzial Tarrance, ktory nie byl ani prawnikiem, ani wytrawnym negocjatorem. -To rzeczywiscie smieszne, Tarrance. Nie mozesz oczekiwac po mnie, ze odejde z kopalni zlota za pol miliona. Po odliczeniu podatkow w najlepszym wypadku wezme trzysta tysiecy. -A jezeli zamkniemy kopalnie zlota i odeslemy was wszystkich do wiezienia? -Jezeli, jezeli, jezeli. Jezeli tyle wiesz, to czemu tak niewiele dokonales? Voyles powiedzial mi, ze wy, chlopcy, obserwujecie i czekacie od lat. To naprawde dobre, Tarrance. Czy zawsze posuwasz sie tak szybko? -Chcesz sie przekonac, McDeere? Zalozmy, ze zajmie nam to nastepne piec lat. Po pieciu latach podkladamy lont i wedrujesz normalnie za kratki. Skoro efekt koncowy bedzie ten sam, to, ile czasu potrwa cala zabawa, nie wydaje mi sie zbyt wazne. -Przykro mi. Myslalem, ze prowadzimy negocjacje, a nie grozimy sobie. -Zaproponowalem ci wynagrodzenie. -Twoja oferta jest zbyt niska. Oczekujesz, ze dostarcze ci setek dowodow przeciwko calej zgrai najgorszych zbirow w Ameryce, wykonam cholernie niebezpieczna robote, z cala pewnoscia ryzykujac zycie. A ty mi podsuwasz ochlap. Co najmniej trzy miliony. Tarrance nawet nie drgnal ani nie zmarszczyl brwi. Przyjal te propozycje z kamienna twarza, a Mitch, doswiadczony negocjator, wiedzial juz, ze nie posunal sie za daleko. -To mnostwo pieniedzy - powiedzial Tarrance tak, jakby mowil do siebie. - Nie wydaje mi sie, abysmy kiedykolwiek zaplacili komus az tyle. -Ale mozecie, prawda? -Watpie. Musze porozmawiac z Dyrektorem. -Z Dyrektorem! Myslalem, ze otrzymales wolna reke w tej sprawie. Bedziemy tak ciagle jezdzic w te i z powrotem, zanim dojdziemy do porozumienia? -A czego bys jeszcze chcial? -Mam pare pomyslow, ale nie bedziemy o nich mowic, dopoki sie nie upewnie, ze otrzymam kwote, na jaka zasluguje. Stary mezczyzna z laska musial miec chore nerki. Wstal ponownie i zaczal niezgrabnie kustykac w strone toalety. Tarrance natychmiast zaglebil sie w lekturze. Mitch zaczal przegladac stary numer "Field Stream". Greyhound zjechal z autostrady miedzystanowej w Knoxville dwie minuty przed osma. Tarrance nachylil sie i szepnal: -Z dworca wyjdz glownymi drzwiami. Zobaczysz mlodego czlowieka w pomaranczowej bluzie z napisem: "University of Tennessee", stojacego obok bialego bronco. Rozpozna cie i zawola do ciebie "Jeffrey"! Podaj mu reke jak przyjaciel, ktory sie odnalazl, i wsiadz do bronco. Podwiezie cie do twojego samochodu. -Gdzie jest moj samochod? - zapytal rowniez szeptem Mitch. -Za akademikiem w campusie. -Czy sprawdzili podsluch? -Chyba tak. Zapytaj czlowieka w bronco. Jezeli mimo wszystko jechali za toba, gdy wyjezdzales z Memphis, to moga byc teraz podejrzliwi. Powinienes pojechac do Cookeville. To okolo stu mil stad. Jest tam Holiday Inn. Przenocuj w nim, a jutro pojedziesz odwiedzic swojego brata. My tez sie bedziemy przygladac, a jesliby cos zaczelo brzydko pachniec, skontaktuje sie z toba w poniedzialek rano. -Kiedy wybierzemy sie na nastepna przejazdzke autobusem? -We wtorek sa urodziny twojej zony. Na osma zarezerwuj stolik "U Grisantiego", to ta wloska knajpa na Airways. Dokladnie o dziewiatej podejdz do automatu z papierosami, wrzuc szesc dwudziestopieciocentowek i kup paczke jakichkolwiek papierosow. Na podstawce, ktora wysuwa sie z papierosami, znajdziesz kasete. Kup sobie jeden z tych malych magnetofonow ze sluchawkami, jakich uzywaja joggersi, i wysluchaj tasmy w swoim samochodzie, nie w domu, i oczywiscie nie w biurze. Sluchaj przez sluchawki. Niech twoja zona tez tego poslucha. Na kasecie bedzie nagrana nasza najwyzsza oferta. Wyjasnie takze kilka innych spraw. Kiedy wysluchasz tasmy kilka razy, pozbadz sie jej. -Niezle dopracowane, co? -Owszem. I nie bedziemy ze soba rozmawiac przez kilka tygodni. Oni obserwuja i nasluchuja, Mitch. I sa to zawodowcy. Nie zapominaj o tym, Mitch. -Nie martw sie. -Jaki miales numer na koszulce, gdy grales w futbol w szkole sredniej? -Czternascie. -A w koledzu? -Tez czternascie. -W porzadku. Twoj tajny numer to 1-4-1-4. W czwartek wieczorem zadzwon z automatu pod numer 757-6000. Uslyszysz glos, ktory poinstruuje cie, jak uzywac tajnego numeru. Potem uslyszysz moj glos z tasmy, zapytam cie o pare rzeczy. Od tego zaczniemy. -Dlaczego nie moge po prostu pracowac w swoim zawodzie? Autobus wjechal na dworzec i zatrzymal sie. -Jade do Atlanty - powiedzial Tarrance. - Nie bedziemy sie widziec przez kilka tygodni. Jezeli zajdzie taka potrzeba, to zadzwon pod jeden z tych dwoch numerow, ktore ci kiedys dalem. Mitch przystanal w przejsciu i spojrzal na agenta. -Trzy miliony, Tarrance. Nie opuszcze ani centa. Jezeli macie miliardy na walke z organizacjami przestepczymi, to na pewno mozecie znalezc dla mnie trzy miliony. Poza tym, Tarrance, istnieje trzecia mozliwosc. Moge zniknac w srodku nocy, rozplynac sie w powietrzu. A jezeli do tego dojdzie, ty i Morolto mozecie sie zwalczac do woli, a ja bede sobie gral w domino na Karaibach. -Pewnie, Mitch. Mozesz sie zabawic raz albo dwa, ale znajda cie w ciagu tygodnia. A nas tam nie bedzie, zeby cie ochraniac. Do zobaczenia, kolego. Mitch wyskoczyl z autobusu i przemknal sie przez dworzec. ROZDZIAL 23 O osmej trzydziesci Nina ulozyla w staranny stosik dokumenty i notatki na biurku Mitcha. Lubila poranny rytual porzadkowania papierow i planowania zajec na caly dzien. Kalendarzyk z odnotowanymi terminami spotkan lezal na rogu blatu. Zaczela je czytac.-Ma pan dzis pracowity dzien, panie McDeere. Mitch przegladal teczke jednego z klientow i probowal nie zwracac uwagi na Nine. -Kazdy dzien jest pracowity. -O dziesiatej spotkanie w biurze pana Mahana dotyczace apelacji Delta Shipping. -Nie moge sie doczekac - wymamrotal Mitch. -O jedenastej spotkanie w biurze pana Tolara dotyczace sprawy Greenbriara. Jego sekretarka poinformowala mnie, ze potrwa ono co najmniej dwie godziny. -Dlaczego dwie godziny? -Nie placa mi za to, zebym zadawala takie pytania. Gdybym sie stala za bardzo dociekliwa, mogliby mnie wyrzucic. O trzeciej trzydziesci chce sie z toba zobaczyc Victor Milligan. -Po co? -Powtarzam, ze nie jestem upowazniona do zadawania takich pytan. A za pietnascie minut oczekuje cie w swoim biurze Frank Mulholland. -Tak, wiem. Gdzie to jest? -W centrum, w Budynku Handlu Bawelna. Cztery lub piec przecznic za Union. Przechodziles tamtedy ze sto razy. -W porzadku. Co jeszcze? -Czy mam ci przyniesc cos na lunch? -Nie, kupie sobie kanapke w miescie. -Doskonale. Masz wszystko, czego bedziesz potrzebowal na spotkaniu z Mulhollandem? Bez slowa wskazal na ciezka skorzana aktowke. Odeszla, a w chwile pozniej Mitch przeszedl przez korytarz, po czym po schodach zbiegl na dol do drzwi frontowych. Przystanal na chwile przy swiatlach na skrzyzowaniu, potem skrecil i ruszyl szybko w strone centrum. Trzymal czarna aktowke w prawej rece, a skorzana wisniowa teczke w lewej. To byl znak. Zatrzymal sie przed zielonym budynkiem o zaokraglonych oknach obok hydrantu przeciwpozarowego. Poczekal chwile i przeszedl przez Front Street. Nastepny znak. Na osmym pietrze w Budynku Handlu Bawelna Tammy Greenwood z Greenwood Services odeszla od okna i zalozyla plaszcz. Zamknela za soba drzwi, przekrecila klucz, podeszla do windy i nacisnela przycisk. Czekala. Za chwile miala spotkac sie z czlowiekiem, ktory mogl sie stac przyczyna jej zguby. Mitch wszedl do hallu i skierowal sie w strone windy. Nie zauwazyl nikogo podejrzanego. Minela go grupka biznesmenow, przeszli tuz obok, nie przerywajac nawet na chwile ozywionej rozmowy. Jakas kobieta szeptala cos w sluchawke automatu telefonicznego. Uzbrojony straznik krecil sie przy wejsciu od strony Union Avenue. Mitch nacisnal przycisk windy. Po kilkunastu sekundach zjechala na dol. Gdy drzwi sie otwarly, wsiadl do niej mlody elegancik w stylu Merrilla Lyncha, w czarnym garniturze i blyszczacym plaszczu z szerokim kolnierzem. Biuro Mulhollanda znajdowalo sie na szostym pietrze. Mitch nacisnal odpowiedni przycisk, ignorujac dzieciaka w czarnym garniturze. Jadac do gory obaj mezczyzni przygladali sie uwaznie migajacym nad drzwiami numerom. Mitch stanal w tylnym kacie windy i polozyl ciezka aktowke na podlodze, obok swojej prawej stopy. Na trzecim pietrze drzwi sie otwarly i do srodka weszla Tammy. Dzieciak spojrzal na nia. Byla ubrana bardzo tradycyjnie. Prosta, krotka sukienka z dzianiny bez zadnych pokaznych dekoltow. Zadnych szpilek. Jej wlosy mialy teraz odcien subtelnej czerwieni. Dzieciak spojrzal na nia ponownie i nacisnal przycisk. Drzwi sie zamknely, winda ruszyla. Tammy trzymala w reku gruba czarna aktowke, identyczna jak aktowka Mitcha. Nie patrzac na niego, stanela obok i postawila swoja aktowke obok tej drugiej. Na szostym pietrze Mitch chwycil jej teczke i wysiadl z windy. Na siodmym pietrze wysiadl slodki, mlody czlowiek w czarnym garniturze. Kiedy winda stanela na osmym, Tammy podniosla ciezka czarna aktowke pelna dokumentow firmy Bendini, Lambert i Locke i zabrala ja do swego biura. Zamknela i zaryglowala drzwi, szybko zdjela plaszcz i przeszla do drugiego pokoju, gdzie czekala na nia wlaczona kopiarka. W aktowce znalazla siedem teczek, kazda miala okolo cala grubosci. Ulozyla je starannie na stoliku obok kopiarki i wziela do reki jedna z napisem: "Koker-Hanks i East Texas Pipe". Odpiela metalowe zatrzaski, wyjela zawartosc z segregatora i umiescila stosik dokumentow, listow i notatek na automatycznej podawarce. Przycisnela guzik z napisem "druk" i obserwowala, jak maszyna wykonuje po dwie znakomite kopie kazdej stronicy. Po trzydziestu minutach siedem teczek wrocilo do aktowki. Czternascie nowych zestawow dokumentow Tammy wlozyla do ognioodpornej kasetki ukrytej w malej szafce. Zatrzasnela wieko kasetki, zamknela szafke na klucz i polozyla aktowke obok drzwi. Czekala. Frank Mulholland byl wspolnikiem nieduzej firmy, zajmujacej sie bankowoscia i papierami wartosciowymi. Jednym z jego klientow byl pewien staruszek, ktory utworzyl i rozbudowal siec sklepow z wyposazeniem dla majsterkowiczow i ktorego oceniano na osiemnascie milionow, dopoki jego syn i rada zdradzieckich dyrektorow nie przejeli nad wszystkim kontroli i nie zmusili go do przejscia na emeryture. Staruszek skierowal sprawe do sadu. Nastepnie spolka zaskarzyla jego. Wszyscy skarzyli sie wzajemnie i sprawy sadowe zwiazane z tymi sporami ciagnely sie juz przeszlo osiemnascie miesiecy. Teraz, kiedy prawnicy wzbogacili sie juz dostatecznie, nadszedl czas, aby osiagnac porozumienie. Firma Bendini, Lambert i Locke zajmowala sie doradztwem podatkowym dla syna i nowej rady. Dwa miesiace wczesniej Avery zapoznal Mitcha z przeciwnikami. Zamierzano zaoferowac staruszkowi pakiet zwyklych akcji wartych piec milionow dolarow, gwarancje wymienne i kilka obligacji. Mulholland nie byl zachwycony ta propozycja. Podkreslil kilkakrotnie, ze jego klient nie jest zachlanny i wie, ze nigdy nie odzyska nadzoru nad spolka. Jego spolka, o tym nalezy pamietac. Ale piec milionow to suma zbyt mala. Kazdy sedzia obdarzony choc odrobina inteligencji stanie po stronie staruszka, a kazdy glupiec zrozumialby, ze sprawa powinna kosztowac co najmniej... coz... no, co najmniej dwadziescia milionow! Po trwajacej godzine wymianie propozycji, ofert i pogladow przy biurku Mulhollanda Mitch przystal na powiekszenie sumy do osmiu milionow, a adwokat staruszka powiedzial, ze nalezaloby pomyslec o pietnastu. Mitch grzecznie spakowal swoje dokumenty, a Mulholland uprzejmie odprowadzil go do drzwi. Obiecali wzajemnie jeden drugiemu, ze zobacza sie za tydzien. Zegnajac sie, uscisneli sobie rece jak starzy przyjaciele. Winda zatrzymala sie na czwartym pietrze. Tammy wkroczyla do srodka. Wewnatrz nie bylo nikogo poza Mitchem. Kiedy drzwi sie zamknely, zapytal: -Mialas jakies problemy? -Nie. Mam u siebie podwojne kopie zamkniete w szafie. -Ile ci to zajelo? -Trzydziesci minut. Winda stanela na trzecim pietrze i Tammy chwycila pusta aktowke. -Jutro w poludnie? - zapytala. -Tak - odparl. Drzwi otworzyly sie i Tammy zniknela. Mitch samotnie zjechal na dol do hallu, w ktorym nie bylo nikogo oprocz straznika. Mitchell McDeere, adwokat i doradca prawny, wybiegl z budynku niosac w kazdej rece ciezka teczke i z wazna mina powrocil do biura. Uroczysty wieczor z okazji dwudziestych piatych urodzin Abby okazal sie niezbyt udany. Siedzieli "U Grisantiego" w ciemnym kacie rozjasnionym mdlym blaskiem swiecy, szeptali i probowali sie do siebie usmiechac. Gdzies w restauracji w tym samym czasie przebywal nieznany agent FBI; przybyl tu z kaseta, ktora wlozy do automatu z papierosami w hallu dokladnie o dziewiatej, a Mitch powinien znalezc sie tam pare sekund pozniej i wydobyc ja stamtad w sposob na tyle zreczny i dyskretny, aby go na tym nie przylapal zaden z tych niedobrych chlopcow, kimkolwiek by oni byli. Z kasety McDeere'owie dowiedza sie, ile pieniedzy w gotowce dostana za wyswiadczone przyslugi i narazanie swego zycia teraz i w przyszlosci. Jedli bez apetytu, starali sie usmiechac i prowadzic ozywiona rozmowe, ale nie mogli opanowac niepokoju i co chwila spogladali na zegarki. Mimo wszystko obiad zjedli szybko, do osmej czterdziesci piec talerze byly juz puste. Mitch ruszyl w strone lazienki i przechodzac obok ciemnego hallu spojrzal w glab. Automat z papierosami stal w rogu, dokladnie tam, gdzie powinien sie znajdowac. Zamowili kawe, a punktualnie o dziewiatej Mitch wrocil do hallu, podszedl do automatu, wrzucil szesc dwudziestekpiatek i pociagnal za raczke pod marlboro lights, by uczcic pamiec Eddiego Lomaxa. Szybko polozyl reke na tacce, wzial papierosy i szukajac w mroku na oslep znalazl kasete. W tej samej chwili zadzwonil telefon tuz obok automatu. Mitch az podskoczyl. Odwrocil sie i spojrzal wokolo. Hali byl pusty, tylko przy barze siedzieli dwaj mezczyzni wpatrujac sie w ekran telewizora. Z ciemnego kata w oddali dobiegl go glosny pijacki smiech. Abby sledzila kazdy jego ruch az do chwili, gdy usiadl znowu naprzeciwko niej. Podniosla brwi. -No i? -Mam. Zwykla czarna kasete Sony. - Mitch wypil lyk kawy, usmiechnal sie niewinnie i szybkim spojrzeniem omiotl zatloczona sale. Nikt nie patrzyl w ich strone. Nikt. Wreczyl kelnerowi czek i karte kredytowa American Express. -Spieszy sie nam - powiedzial niegrzecznie. Kelner wrocil po kilku sekundach. Mitch zlozyl swoj podpis. BMW bylo rzeczywiscie na podsluchu. Ludzie Tarrance'a cztery dni temu bardzo ostroznie i dokladnie przeszukali samochod, uzywajac szkla powiekszajacego. Tamci posluzyli sie niezwykle droga aparatura, ktora byla w stanie wychwycic nawet najlzejsze pociagniecie nosem. Jednakze mogli jedynie sluchac i nagrywac, nie mogli widziec. Mitch pomyslal, ze to szalenie mile z ich strony - tylko sluchaja, ale nie przygladaja sie temu, co dzieje sie w BMW. Opuscili parking przed restauracja, nie zamieniajac ze soba nawet jednego slowa. Abby ostroznie otworzyla walkmana i wlozyla kasete do srodka. Podala Mitchowi sluchawki - zalozyl je sobie na uszy. Nacisnela przycisk z napisem "start". Obserwowala go, jak sluchal prowadzac BMW w strone szosy miedzystanowej. Uslyszal glos Tarrance'a. -Czesc, Mitch. Jest wtorek, 9 marca, pare minut po dziewiatej wieczorem. Zloz najlepsze zyczenia urodzinowe swojej pieknej zonie. Nagranie trwa okolo dziesieciu minut, wysluchaj go uwaznie raz albo dwa, a potem zniszcz kasete. Mialem spotkanie z dyrektorem Voylesem w cztery oczy w ubiegla niedziele i opowiedzialem mu o wszystkim. Byl bardzo zadowolony z tego, co uslyszal, ale uwaza, ze rozmawiamy juz wystarczajaco dlugo. Chce zawrzec umowe i to raczej szybko. Oswiadczyl mi dosc jednoznacznie, ze nigdy nie placilismy nikomu trzech milionow dolarow i nie zaplacimy tyle rowniez tobie. Gadal dlugo, ale jesli ograniczyc sie do tego, co najwazniejsze, powiedzial, ze moglibysmy ci zaplacic milion w gotowce, ale nie wiecej. Powiedzial, ze pieniadze zostalyby przekazane do banku w Szwajcarii i nikt, nawet IRS, by o tym nie wiedzial. Milion dolarow, wolne od podatku. To nasza najwyzsza oferta i Voyles powiedzial, ze mozesz isc do diabla, jezeli ja odrzucisz. Rozwalimy te mala firme z toba lub bez ciebie. Mitch usmiechnal sie ponuro i popatrzyl na mijajace ich pedem samochody. Abby czekala na jakis sygnal, chrzakniecie lub stukniecie, ktore by jej powiedzialo, czy wiesci byly pomyslne, czy tez nie. Nie odezwala sie nawet slowem. Glos mowil dalej: -Zaopiekujemy sie toba, Mitch. Zawsze bedziesz mogl liczyc na nasza pomoc i ochrone. Jezeli zechcesz, co jakis czas bedziemy sprawdzac, czy wszystko wokol ciebie jest w porzadku. Jesli za kilka lat bedziesz chcial sie przeniesc do innego miasta, zajmiemy sie tym. Mozesz zmieniac miejsce zamieszkania co piec lat, a my za kazdym razem zorganizujemy przeprowadzke i znajdziemy wam prace. Dobra prace w Social Security albo w Postal Service. Voyles powiedzial, ze byc moze moglby ci nawet znalezc doskonale platna prace konsultanta jednego z urzedow federalnych. Powiedz, czego chcesz, Mitch, a bedziesz to mial. Oczywiscie zapewnimy nowa tozsamosc tobie i twojej zonie i mozecie zmieniac ja co roku. Nie ma sprawy. Mozecie mieszkac w Europie lub Australii, jezeli wolicie. Bedziecie traktowani w specjalny sposob. Wiemy, ze wiele obiecujemy, Mitch, ale sprawa jest diabelnie powazna. Spiszemy umowe na pismie. Zaplacimy ci milion w gotowce, wolny od podatkow, i wyslemy cie, dokad tylko zechcesz. W zamian za to masz dla nas rozpracowac firme i rodzine Morolta. Pomowimy o tym pozniej. Teraz nadszedl czas, abys podjal decyzje. Voyles siedzi mi na karku i sprawy musza potoczyc sie szybko. Zadzwon do mnie pod ten numer w czwartek wieczorem o dziewiatej z restauracji "U Houstona" na Poplar, z aparatu przy toalecie meskiej. Do zobaczenia, Mitch. Przesunal palcem po gardle, wtedy Abby nacisnela przycisk "stop", a nastepnie "rewind". Podal jej sluchawki i zaczela sluchac z napieciem. Trzymajac sie za rece, w milczeniu spacerowali po zalanym chlodnym swiatlem ksiezyca parku, nie budzac niczyich podejrzen jak para zakochanych. Zatrzymali sie przy armacie i przez chwile przygladali sie majestatycznej rzece plynacej wolno w strone Nowego Orleanu. Przy tej samej armacie, obok ktorej stal kiedys Eddie Lomax, relacjonujac Mitchowi swe ostatnie odkrycia. Abby trzymala w reku kasete. Zdazyla przesluchac ja juz dwa razy, a teraz zabrala z samochodu, bojac sie, ze ktos moglby ukrasc nagranie. -Wiesz, Abby - powiedzial w koncu Mitch, bebniac palcami po drewnianym kole armaty - zawsze chcialem pracowac na poczcie. Moj wujek byl listonoszem wiejskim. To mily zawod. Ten zart byl dosc ryzykowny. Ale rozladowal atmosfere. Abby zawahala sie przez chwile, potem zachichotala cicho. -Tak. Masz racje. A ja moglabym wycierac podlogi w szpitalu. -Nie musialabys wycierac podlog. Moglabys zmieniac baseny, to konkretna i nie budzaca podejrzen robota. Mieszkalibysmy w malym domku z bialymi okiennicami na Maple Street w Omaha. Ja bym sie nazywal Harvey, a ty Thelma, i musielibysmy miec krotkie, nic nie mowiace nazwisko. -Poe - dodala Abby. -Swietnie. Harvey i Thelma Poe. Rodzina Poe. Mielibysmy milion dolarow w banku, ale nie moglibysmy wydac nawet dziesieciu centow, poniewaz cala Maple Street wiedzialaby o tym natychmiast i zaczeto by o nas gadac, a to bylaby ostatnia rzecz, jakiej bysmy sobie zyczyli. -Zmienilabym sobie nos. -Alez twoj nos jest doskonaly. -Nos Abby jest doskonaly, ale jaki bylby nos Thelmy? Musielibysmy zmienic nasz wyglad, nie uwazasz? -Tak, pewnie tak. Stracil naraz ochote do zartow i umilkl. Abby stanela przed nim i zarzucila mu rece na szyje. Przygladali sie, jak statek ciagnie cicho pod mostem dlugi sznur barek. Jakas zablakana chmura przyslonila ksiezyc, powial natychmiast lodowaty wiatr od zachodu i w chwile potem rownie szybko ucichl. -Czy wierzysz Tarrance'owi? -Co masz na mysli? -Powiedzmy, ze nic nie zrobisz. Czy wierzysz w to, ze pewnego dnia oni rzeczywiscie rozbija firme? -Boje sie nie wierzyc. -A wiec bierzemy pieniadze i zmywamy sie stad? -Dla mnie byloby tak latwiej, Abby, wziac pieniadze i zwiac. Nie mam nic do stracenia. Z toba jest inaczej. Moglabys juz nigdy wiecej nie zobaczyc swojej rodziny. -Dokad bysmy pojechali? -Nie wiem. Nie chcialbym pozostac w tym kraju. Nie mozemy bezgranicznie ufac FBI. Czulbym sie pewniej w innym panstwie, ale nie powiem o tym Tarrance'owi. -A wiec co robimy? -Podpiszemy umowe i szybko zbierzemy informacje potrzebne do zatopienia okretu. Nie wiem, czego chca, ale im to znajde. Kiedy Tarrance juz sie nasyci, znikniemy. Zabierzemy pieniadze, zmienimy nosy i znikniemy. -Ile pieniedzy? -Wiecej niz milion. Moga dac wiecej, niz mowia. To jest do uzgodnienia. -Ile dostaniemy? -Dwa miliony wolne od podatku. Ani centa mniej. -Czy nam tyle zaplaca? -Tak, ale nie w tym problem. Istotne jest, czy uda nam sie je wziac i uciec. Zmarzla. Otulil ja swoim plaszczem i mocno objal. -To diabelska umowa, Mitch - powiedziala - ale przynajmniej bedziemy razem. -Mam na imie Harvey, a nie Mitch. -Czy myslisz, ze bedziemy bezpieczni, Mitch? -Nie tutaj. -Nie podoba mi sie tutaj. Jestem samotna i przerazona. -A ja mam dosc tej roboty tutaj, nie chce juz byc prawnikiem. -Wezmy pieniadze i wynosmy sie stad. -Tak wlasnie zrobimy, Thelmo. Podala mu kasete. Spojrzal na nia po raz ostatni i cisnal ja w dol do rzeki pod Riverside Drive. Trzymajac sie za rece wyszli szybko z parku i poszli w strone BMW zaparkowanego na Front Street. ROZDZIAL 24 Dopiero po raz drugi w swojej karierze Mitch uzyskal prawo wstepu do slynnej jadalni na czwartym pietrze. Avery oznajmil mu, ze wszyscy wspolnicy sa pelni podziwu dla jego wydajnosci - w lutym fakturowal srednio siedemdziesiat jeden godzin w tygodniu - i aby dac wyraz swemu uznaniu, zapraszaja go na lunch. Bylo to zaproszenie, ktorego zaden z pracownikow nie mogl odrzucic, nawet jesli mial w tym czasie zaplanowane spotkania, wizyty klientow lub jakies inne niezwykle pilne i nieslychanie wazne sprawy do zalatwienia. Nigdy sie tez jeszcze nie zdarzylo, aby ktorys z zaproszonych pracownikow nie przyszedl do jadalni. Kazdy byl zapraszany dwa razy do roku. Odnotowywano to starannie.Mitch mial dwa dni na podjecie decyzji. W pierwszym odruchu chcial sie za wszelka cene wykrecic i wymyslil natychmiast tuzin malo przekonujacych wymowek. Nie mial wcale ochoty spozywac posilku wraz z przestepcami, usmiechac sie do nich, gawedzic czy nawet bratac sie z nimi; bez wzgledu na to, jak byli zamozni i mili w obejsciu, wolalby na pewno podzielic sie talerzem zupy z jakims bezdomnym na dworcu autobusowym. Ale odmowa bylaby powaznym uchybieniem przeciw tradycji. A poza tym ostatnie jego poczynania juz i tak mogly wydawac sie wystarczajaco podejrzane. Tak wiec siedzial teraz tylem do okna i zmuszal sie do usmiechow i pogawedki z Averym, Royce'em McKnightem i, oczywiscie, z Lambertem. Wiedzial, ze bedzie jadl przy jednym stole z tymi trzema. Wiedzial od dwoch dni. Wiedzial, ze beda przygladac mu sie uwaznie, udajac serdecznosc i usilujac jednoczesnie dostrzec wszelkie, chocby najdrobniejsze, symptomy spadku entuzjazmu, cynizmu lub rozpaczy. Wiedzial, ze beda analizowac dokladnie kazde jego slowo, cokolwiek by powiedzial. Wiedzial tez, ze beda go zasypywac pochwalami i obietnicami. Oliver Lambert byl czarujacy jak nigdy. "Siedemdziesiat jeden godzin tygodniowo w lutym to stanowi rekord, gdy chodzi o pracownikow" - oznajmil, kiedy Roosevelt podal juz zeberka. "Wszyscy wspolnicy sa zdumieni i zachwyceni" - relacjonowal swoim cieplym glosem, rozgladajac sie wokol po sali. Mitch zdobyl sie na usmiech i pokroil mieso. Pozostali wspolnicy, zdumieni albo tez nie, rozmawiali o bzdurach, pochlonieci jedzeniem. Mitch policzyl ich dokladnie, bylo osiemnastu czynnych zawodowo i siedmiu na emeryturze. Ci ostatni, ubrani w spodnie khaki i swetry, rozgladali sie wokol z wyrazem pogody i spokoju w oczach. -Masz niesamowity wigor, Mitch - powiedzial Royce McKnight z pelnymi ustami. Mitch skinal grzecznie glowa. Pracuje nad tym przez caly czas, szepnal do siebie w duchu. Staral sie - na ile to bylo mozliwe - nie myslec o Joe'em Hodge'u i Martym Kozinskim ani o trojgu innych zmarlych prawnikach, ktorych portrety wisialy rowniez na scianie w bibliotece na dole. Nie potrafil jednak zapomniec o fotografiach dziewczyny na plazy i zastanawial sie uparcie, czy wszyscy o tym wiedzieli. Czy wszyscy widzieli zdjecia? Czy podawali je sobie kolejno podczas jednego z tych lunchow, na ktorych obecni byli wylacznie wspolnicy, bez zadnych gosci? DeVasher obiecal, ze dochowa tajemnicy, ale czy mozna ufac zbirowi? Oczywiscie, ze je widzieli. Voyles powiedzial, ze wszyscy wspolnicy i wiekszosc prawnikow znaja tajemnice. Jak na czlowieka pozbawionego apetytu niezle sobie radzil z jedzeniem. Posmarowal nawet maslem dodatkowa buleczke. Musial zachowywac sie tak, jakby z jego apetytem wszystko bylo w porzadku. Jakby w ogole wszystko bylo w idealnym porzadku. -A wiec wybieracie sie z Abby na Kajmany w przyszlym tygodniu? - zapytal Oliver Lambert. -Tak. Abby ma teraz wiosenna przerwe w szkole. Zarezerwowalismy miejsce w jednym z domow wypoczynkowych dwa miesiace temu. Cieszymy sie na ten wyjazd. -Wybrales sobie okropna pore - powiedzial z niezadowoleniem Avery. - Jestesmy w tej chwili o miesiac do tylu. -Zawsze jestes miesiac do tylu, Avery, wiec jakie znaczenie ma jeden tydzien? Domyslam sie, ze chcesz, bym zabral ze soba swoja robote? -Niezly pomysl. Ja zawsze tak robie. -Nie rob tego, Mitch - zaprotestowal Oliver Lambert. - Bedziesz mial wystarczajaco duzo roboty po powrocie. Ty i Abby zasluzyliscie na prawdziwie wolny tydzien dla siebie. -Bedzie ci sie tam podobalo - powiedzial Royce McKnight, tak jakby Mitch nigdy tam nie byl, nie mial przygody na plazy i nikt nic w ogole nie wiedzial o zdjeciach. -Kiedy wyjezdzacie? - zapytal Lambert. -W niedziele rano. Wczesnie. -Bierzecie leara? -Nie. Lecimy Delta bez przesiadek. Lambert i McKnight wymienili szybkie spojrzenia, ktorych Mitch nie powinien zauwazyc. Natomiast inni wspolnicy posylali co jakis czas znad swoich stolikow podobne szybkie spojrzenia w jego strone, Mitch zauwazyl to zaraz po wejsciu na sale. -Czy bedziecie nurkowac? - zapytal Lambert, wciaz myslac o tym, ze ci dwoje leca Delta bez przesiadek, a nie learem. -Nie, ale chcemy poplywac. -Na polnocnym krancu Rum Point mieszka facet o nazwisku Adrian Bench, ktory ma wspanialy klub pletwonurkow i moze cie przyjac na tydzien. To ciezka praca, masa polecen, ale sie oplaca. Inaczej mowiac, trzymaj sie z dala od Abanksa, pomyslal Mitch. -Jak sie nazywa ten klub? - zapytal. -Rum Point Divers. Wspaniale miejsce. Mitch wykrzywil sie inteligentnie, tak jakby zapisywal sobie w pamieci te pomocna rade. Oliver Lambert nagle posmutnial: -Uwazaj, Mitch. To przypomina nam o Martym i Joe'em. Avery i McKnight gapili sie w talerze. Mitch przelknal z trudem kolejny kes i omal nie parsknal szyderczym smiechem. Zachowal jednak kamienna twarz, staral sie nawet przybrac smutna mine jak oni. Marty, Joe, mlode wdowy i pozbawione ojcow dzieci. Marty i Joe, dwaj mlodzi, zamozni prawnicy, zabici w fachowy sposob i usunieci, zanim zdazyli powiedziec to, co zamierzali. Marty i Joe, dwaj dobrze zapowiadajacy sie przestepcy zabici przez swoich kompanow. Voyles poradzil Mitchowi, aby zawsze, kiedy zobaczy Olivera Lamberta, pomyslal o Martym i Joe'em. A teraz on za zwykly milion dolcow mial dokonac tego, co zamierzali zrobic Marty i Joe. Mozliwe, ze za rok kolejny nowy pracownik zasiadzie dokladnie w tym samym miejscu, przy tym samym stoliku i zobaczy, jak pokrywaja sie naglym smutkiem twarze prawnikow rozmawiajacych o mlodym Mitchu McDeerze, jego niesamowitym wigorze, i o tym, jakim bylby wspanialym prawnikiem, gdyby nie ten nieszczesliwy wypadek. Ilu jeszcze zabija? Zazada dwoch milionow. I paru innych rzeczy. Po godzinie pogawedki, po dobrym posilku, lunch dobiegl konca. Wspolnicy przeprosili Mitcha i opuscili sale. Powiedzieli, ze sa z niego dumni. Byl, ich zdaniem, najjasniejsza gwiazda przyszlosci. Przyszlosci firmy Lambert, Bendini i Locke. Usmiechnal sie i podziekowal im. Mniej wiecej w tym czasie, kiedy Roosevelt podawal ciasto z bananami i kawe, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Services zaparkowala swojego brudnego brazowego rabbita za lsniacym peugeotem na parkingu przy szkole episkopalnej imienia swietego Andrzeja. Nie wylaczyla silnika. Przeszla cztery kroki, otworzyla kluczem bagaznik peugeota i wyjela stamtad ciezka czarna walizeczke. Zatrzasnela bagaznik i odjechala rabbitem. Abby pila kawe w pokoju nauczycielskim i przez male okno spogladala na oddzielony od niej grupa drzew i szkolnym boiskiem parking. Z trudem widziala swoj samochod. Usmiechnela sie i spojrzala na zegarek. Dwunasta trzydziesci, tak jak ustalily. Tammy ostroznie przedzierala sie przez zatloczone ulice w strone centrum. Jazda byla meczaca, bo przez caly czas nie spuszczala oka z lusterka. Jak zwykle nic nie zauwazyla. Zaparkowala naprzeciwko Budynku Handlu Bawelna. Tym razem bylo dziewiec teczek z dokumentami. Ulozyla je starannie na podstawce i rozpoczela kopiowanie. Sigalas Partners, Lettie Plunk Trust, HandyMan Hardware i dwie teczki zlaczone luzno razem za pomoca gumki, oznaczone napisem "Teczki Avery'ego". Odbila dwie kopie kazdej stronicy, po czym zapisala w notatniku date, godzine, a takze nazwy wszystkich teczek. Zgromadzila juz dwadziescia dziewiec zestawow dokumentow. Mitch powiedzial, ze bedzie ich na pewno okolo czterdziestu. Umiescila po jednej kopii kazdego dokumentu w schowku, a oryginaly i komplet drugich kopii zapakowala do czarnej walizeczki. Zgodnie z instrukcjami Mitcha dwa tygodnie wczesniej wynajela na swoje nazwisko maly magazyn o wymiarach dwanascie na dwanascie na Summer Avenue. Miejsce to polozone bylo w odleglosci czternastu mil od centrum. Przyjechala tam teraz i otworzyla drzwi oznaczone numerem 38C. Wlozyla komplet drugich kopii do malego kartonowego pudelka i zapisala date na okladce kazdej teczki. Postawila pudelko na podlodze obok trzech innych. Dokladnie o trzeciej po poludniu zaparkowala samochod na parkingu za peugeotem, otworzyla jego bagaznik i.wlozyla walizke tam, skad ja wyjela. W chwile pozniej Mitch wyszedl glownym wejsciem z Gmachu Bendiniego, zbiegl po schodach i przeciagnal sie szeroko. Odetchnal gleboko i spojrzal w glab Front Street. Spostrzegl, ze w budynku stojacym o trzy przecznice dalej na polnoc w oknie na osmym pietrze sa opuszczone do konca zaluzje. Znak. Dobrze. Wszystko jest w porzadku. Usmiechnal sie do siebie i wrocil do biura. Nastepnego dnia Mitch wyskoczyl z lozka o trzeciej rano, ubral sie cicho w wytarte dzinsy i szkolna koszulke flanelowa, a na nogi wlozyl biale grube skarpety i pare starych roboczych butow. Chcial wygladac jak kierowca ciezarowki. Bez slowa pocalowal Abby, ktora sie wlasnie obudzila, i wyszedl na podworze. East Meadowbrook byla pusta, podobnie jak wszystkie ulice miedzy jego domem a szosa miedzystanowa. Na pewno nikt nie bedzie go sledzic o tej porze. Pojechal autostrada miedzystanowa dwadziescia piec mil na poludnie do miejscowosci Senatobia. Juz z daleka zobaczyl polozony w odleglosci stu jardow od czteropasmowej szosy duzy, czynny przez cala noc parking dla ciezarowek. Przemknal sie pomiedzy poteznymi wozami na jego tyly, gdzie stalo ze sto zaparkowanych na noc mniejszych polciezarowych samochodow. Zatrzymal sie obok myjni i czekal. Gromada kierowcow osiemnastokolowych pojazdow krecila sie wokol pomp. Murzyn noszacy czapeczke futbolowa Falcons wyszedl zza rogu i popatrzyl na BMW. Mitch rozpoznal w nim agenta, ktorego widzial na dworcu autobusowym w Knoxville. Wylaczyl silnik i wysiadl z samochodu. -McDeere? - zapytal agent. -Oczywiscie. A ktoz by inny? Gdzie jest Tarrance? -W kafejce przy oknie. Czeka. Mitch otworzyl drzwi BMW i wreczyl kluczyki agentowi. -Dokad go zabierasz? -Kawalek wzdluz tej szosy. Zaopiekujemy sie nim. Nikt za toba nie jechal z Memphis. Odprez sie. Wsiadl do samochodu, przejechal pomiedzy dwoma pompami benzynowymi i wjechal na autostrade. Mitch patrzyl przez chwile, jak jego maly BMW znika w oddali, potem wszedl do kafejki. Dochodzila trzecia czterdziesci piec. Gwarna sale wypelnial tlum przysadzistych mezczyzn w srednim wieku. Pili kawe i jedli buleczki kupione w sklepie, dlubali w zebach kolorowymi wykalaczkami i rozmawiali o wedkarstwie i polityce. Wielu mowilo z silnym, polnocnym akcentem. Z szafy grajacej plynal spiew Merle Haggarda. Mitch przeszedl do tylu i w kacie zobaczyl znajoma twarz ukryta za okularami przeciwslonecznymi, oraz te sama zielona czapeczke baseballowa. Twarz rozjasnila sie w usmiechu. Tarrance trzymal w dloni menu i spogladal na frontowe drzwi. Mitch przysiadl sie do niego. -Czesc, kolego - powiedzial Tarrance. - Jak ci sie jezdzi ciezarowka? -Wspaniale. Wydaje mi sie jednak, ze wolalbym autobus. -Nastepny bedzie pociag. Zeby sobie po prostu odmienic. Czy Laney ma twoj samochod? -Laney? -Ten czarny koles. Jak wiesz, jest agentem. -Nie bylismy sobie przedstawieni. Tak, ma moj samochod. Dokad go zabiera? -Przejedzie sie troche miedzystanowka. Bedzie z powrotem za jakas godzine. Sprobujemy wypuscic cie o piatej, tak abys mogl byc w biurze na szosta. Nie chcielibysmy popsuc ci dnia. -Juz i tak niezle namieszaliscie. Kelnerka o imieniu Dot podeszla do nich i zazadala, by zdradzili jej, co zamierzaja zamowic. Poprosili o kawe, tylko kawe. Przez frontowe drzwi weszla do kafejki duza grupa kierowcow. Zrobilo sie jeszcze tloczniej i jeszcze gwarniej. -A wiec jak sie miewaja chlopcy z twojej firmy? - zapytal pogodnym tonem Tarrance. -Wszystko w porzadku. Licznik wciaz nabija i wszyscy stajemy sie coraz bogatsi. Dzieki za pamiec. -Nie ma o czym mowic. -Jak sie czuje moj stary znajomy Voyles? - zapytal Mitch. -Jest dosyc podenerwowany, naprawde. Dzwonil do mnie wczoraj dwa razy i powtorzyl po raz dziesiaty, ze chce miec wreszcie odpowiedz od ciebie. Oswiadczyl, ze miales juz dosc czasu do namyslu. Powiedzialem mu, zeby sie postaral troche odprezyc. Wspomnialem o naszym dzisiejszym spotkaniu i byl rzeczywiscie przejety. Prawde mowiac, mam zadzwonic do niego za cztery godziny. -Powiedz mu, ze milion kawalkow to za malo, Tarrance. Wy, chlopcy, nie wahacie sie wydawac milionow na walke z organizacjami przestepczymi, wydajcie wiec tez cos na mnie. Co to sa dwa miliony dla rzadu federalnego? -A wiec w gre wchodza dwa miliony? -Tak, do cholery, dwa miliony. I ani centa mniej. Chce milion teraz i milion pozniej. Pracuje nad kopiowaniem wszystkich moich teczek i skoncze za kilka dni. Mysle, ze sa to legalne kartoteki. Gdybym je dal komukolwiek, pozbawiono by mnie natychmiast licencji. Tak wiec chce miec milion, gdy ci je dostarcze. Nazwijmy to zaliczka. -Jak mamy ci go wyplacic? -Wplaccie na konto w banku w Zurychu. Szczegoly omowimy pozniej. Dot postawila na stole dwa spodki, a na kazdym z nich nie pasujaca zupelnie pod wzgledem kolorystycznym filizanke. Nalewala kawe z wysokosci trzech stop, rozpryskujac ja na wszystkie strony. -Dolewki za darmo - wymamrotala i odeszla. -A drugi milion? - zapytal Tarrance, nie zwracajac uwagi na kawe. -Kiedy wspolnie z Voylesem dojdziecie do wniosku, ze dostarczylem wam wystarczajaca liczbe dowodow, byscie mogli wniesc oskarzenie, dostane polowe. Gdy zalatwie wszystko do konca, dostane druga. To absolutnie sprawiedliwe, Tarrance. -Masz racje. Umowa stoi. Mitch odetchnal gleboko i na moment zrobilo mu sie slabo. Umowa. Kontrakt. Umowa, ktorej nie mozna bylo spisac, ale ktora mimo to miala charakter absolutnie zobowiazujacy. Wypil lyk kawy, nie czujac jej smaku. Dogadali sie w sprawie pieniedzy. Postawil na swoim. Teraz trzeba isc za ciosem, zazadac jeszcze czegos innego. -I jeszcze jedno, Tarrance. Opuscil glowe i przechylil ja lekko na prawo. -Tak? Mitch oparl sie na lokciach i pochylil blizej ku niemu. -To cie nie bedzie kosztowalo nawet centa i mozecie to zrobic bez zadnych klopotow. W porzadku? -Slucham? -Moj brat, Ray, znajduje sie w Brushy Mountain. Zostalo mu siedem lat do wyjscia. Chce, aby sie znalazl na wolnosci. -To smieszne, Mitch. Mozemy rzeczywiscie duzo, ale, do cholery, nie mozemy wypuszczac na wolnosc wiezniow stanowych. Federalnych to co innego. Ale nie stanowych. Nie ma mowy. -Posluchaj mnie, Tarrance, posluchaj uwaznie. Jezeli bede zmuszony wiac przed mafia, chce, zeby moj brat byl ze mna. Taki maly kontrakt. Ja wiem, ze jesli dyrektor Voyles powie: tak, to Ray bedzie wolny. Wiem o tym dobrze. A teraz wy, chlopcy, zastanowcie sie, jak to zrobic. -Ale my nie mamy prawa, aby ingerowac w sprawy wiezniow stanowych. Mitch usmiechnal sie i pociagnal lyk kawy. -James Earl Ray uciekl z Brushy Mountain. I nie mial zadnej pomocy z zewnatrz. -Znakomicie. Zaatakujemy wiezienie jak komandosi i wyciagniemy twojego brata. Cos wspanialego. -Nie rob ze mnie durnia, Tarrance. Ja nie ustapie. -Dobrze, dobrze. Zobacze, co sie da zrobic. Cos jeszcze? Jakies inne niespodzianki? -Nie, tylko pytania dotyczace tego, dokad pojdziemy i co ze soba zrobimy. Gdzie sie schronimy w pierwszym momencie? Gdzie bedziemy ukryci w okresie sledztwa? Gdzie bedziemy zyc? Troche malych pytanek tego typu. -O tym mozemy porozmawiac pozniej. -Co ci powiedzieli Kozinski i Hodge? -Niewiele. Mamy notes dosc pokaznych rozmiarow, w ktorym zebralismy wszystkie informacje na temat firmy i rodziny Morolta. Wiekszosc stanowia informacje na temat Morolty, organizacji, jej najwazniejszych ludzi, nielegalnej dzialalnosci i tak dalej. Musisz to wszystko przeczytac, zanim rozpoczniemy wspolprace. -Co oczywiscie nastapi po otrzymaniu przeze mnie pierwszego miliona. -Oczywiscie. Kiedy mozemy obejrzec twoje teczki? -Mniej wiecej za tydzien. Udalo mi sie skopiowac zawartosc czterech teczek nalezacych do kogos innego. Byc moze zdobede wiecej takich. -Kto sie zajmuje kopiowaniem? -To nie twoja sprawa. Tarrance pomyslal przez chwile i nic nie odpowiedzial. -Ile jest tych teczek? -Czterdziesci piec albo piecdziesiat. Moge wykradac tylko po kilka naraz. Nad niektorymi pracuje od osmiu miesiecy, nad innymi dopiero od tygodnia lub cos okolo tego. Z tego, co wiem, sa to wszystko legalni klienci. -Ilu z tych klientow spotkales osobiscie? -Dwoch lub trzech. -Nie jest wcale pewne, ze wszyscy sa legalni. Hodge opowiadal nam o jakichs podejrzanych teczkach, czy tez "potliwych" teczkach, jak je nazywaja wspolnicy, ktore znajduja sie tam od lat i nad ktorymi poci sie kazdy nowy pracownik, potezne teczki, ktore wymagaja setek godzin pracy i sprawiaja, ze kazdy nowicjusz czuje sie jak prawdziwy prawnik. -Potliwe teczki? -Tak powiedzial Hodge. To nie jest latwa gra, Mitch. Zwabili cie do siebie pieniedzmi. Dali ci do wykonania robote, ktora wyglada na legalna i w wiekszosci jest prawdopodobnie legalna. Nastepnie, po kilku latach, nieswiadomie stajesz sie czlonkiem konspiracji. Wpadles w pulapke, nie masz wyjscia. Nawet ty, Mitch. Zaczales prace w lipcu, osiem miesiecy temu i przez ten czas prawdopodobnie zetknales sie juz z jakimis brudnymi dokumentami. Nie wiedziales o tym, nie miales zadnych powodow, aby cos takiego podejrzewac. Ale oni cie juz maja. -Dwa miliony, Tarrance. Dwa miliony i moj brat. Tarrance wypil lyk letniej kawy i kiedy Dot znalazla sie w zasiegu jego glosu, zamowil placek kokosowy. Popatrzyl na zegarek, a potem na tlum kierowcow ciezarowek - wszyscy palili papierosy, pili kawe i plotkowali. Poprawil okulary. -A wiec co mam powiedziec panu Voylesowi? -Powiedz mu, ze umowa nie jest wazna, jesli nie zgodzi sie wyciagnac Raya z wiezienia. Nie ma wtedy zadnej umowy, Tarrance. -Prawdopodobnie uda sie nam cos wymyslic. -Jestem pewien, ze wam sie uda. -Kiedy wyjezdzasz na Kajmany? -W sobote rano. Czemu pytasz? -Zwykla ciekawosc, nic wiecej. -Coz, ja natomiast jestem ciekaw, ilu roznych ludzi bedzie sie tam za mna wloczyc. Chce moze za duzo wiedziec? Jestem przekonany, ze bedziemy stanowic przedmiot zainteresowania, a szczerze mowiac, marzylismy o spedzeniu kilku dni z dala od ludzi, z dala od wszystkiego - tylko we dwoje. -Dom wypoczynkowy firmy? -Oczywiscie. -Zapomnij o marzeniach. Jest tam z pewnoscia wiecej kabli niz w centrali telefonicznej. Byc moze nawet kilka kamer. -Milo to slyszec. Moglibysmy spedzic kilka nocy w Abanks Dive Lodge. Jezeli ty i twoi chlopcy znajdziecie sie w poblizu, wpadnijcie na drinka. -Rzeczywiscie dowcipne. Zjawimy sie tam, jesli bedziemy mieli powody po temu. A ty nie bedziesz o tym wiedzial. Tarrance w mgnieniu oka pozarl placek, polozyl dwa dolary na stole i przeszli na tyly parkingu dla ciezarowek. Brudna, asfaltowa nawierzchnia drzala od ciezkiego warkotu silnikow. Wciaz jeszcze panowal mrok. -Za pare godzin bede rozmawial z Voylesem - powiedzial Tarrance. - Jutro jest sobota. A moze wybralibyscie sie z zona po poludniu na przejazdzke dla odpoczynku? -W jakies konkretne miejsce? -Tak. Trzydziesci mil stad, jadac na wschod, znajduje sie miejscowosc Holly Springs. Mile miasteczko, pelno sladow historii, zabytkowych rezydencji. Kobiety uwielbiaja ogladac te stare domy z okien samochodu. Badz tam okolo czwartej, a my cie znajdziemy. Nasz kolega Laney przyjedzie czerwonym samochodem marki Chevy Blazer z rejestracja Tennessee. Pojedz za nim. Znajdziemy jakies miejsce i pogadamy. -Czy to bezpieczne? -Zaufaj nam. Jezeli cos zauwazymy lub wyweszymy, zwijamy interes. Pojezdzicie z godzine po miescie, a jezeli nie spotkasz Laneya, to kupcie sobie cos do jedzenia i wracajcie do domu. Bedziesz wtedy wiedzial, ze trzymali sie zbyt blisko. Nie damy sie przylapac. -Dzieki. Swietni z was faceci. Zza rogu wyjechalo BMW. Laney zatrzymal samochod i wysiadl. -Wszystko w porzadku. Ani sladu nikogo. -Dobrze - powiedzial Tarrance. - Do jutra, Mitch. Przyjemnej jazdy. Uscisneli sobie rece. -Pamietaj, ja nie ustapie, Tarrance - powiedzial Mitch. -Mozesz mi mowic Wayne. Do zobaczenia. ROZDZIAL 25 Czarne sztormowe chmury i strugi deszczu wypedzily turystow z Seven Mile Beach, na dlugo zanim McDeere'owie, przemoknieci i zmeczeni, dotarli do luksusowego domu wypoczynkowego. Mitch minal kraweznik, przejechal wzdluz niewielkiego trawnika i zatrzymal wynajetego dzipa mitsubishi przed frontowymi drzwiami prowadzacymi do czesci "B" budynku. Goszczac tu pierwszym razem zatrzymal sie w czesci "A". Obie czesci byly identyczne, roznily sie tylko kolorem. Klucz pasowal. Gdy zaczeli wnosic bagaze, deszcz przybral nagle na sile.Po wysuszeniu sie zaczeli rozpakowywac walizki w glownej sypialni na gorze, wyposazonej w duzy balkon, z ktorego widac bylo przemoknieta plaze. Czuwajac nad kazdym wypowiadanym slowem, obejrzeli dokladnie wszystkie pokoje i pomieszczenia. Lodowka swiecila pustkami, ale barek byl doskonale zaopatrzony. Mitch przyrzadzil dwa drinki, rum z cola, na czesc wyspy. Usiedli na balkonie i wystawiwszy stopy na deszcz przygladali sie oceanowi zalewajacemu co chwila plaze. "Rumheads", slabo widoczny z tej odleglosci, byl pograzony w ciszy. -To jest "Rumheads" - powiedzial Mitch, wskazujac kierunek szklanka. -"Rumheads"? -Mowilem ci o nim. Najbardziej popularne miejsce. Turysci chleja tam, a miejscowi graja w domino. -Rozumiem. - Nie zrobilo to na niej zadnego wrazenia. Ziewnela, wtulila sie glebiej w plastikowy fotel i przymknela oczy. -Wspaniale, Abby. Nasza pierwsza podroz za granice i pierwszy prawdziwy miesiac miodowy, a ty zasypiasz w dziesiec minut po zejsciu na lad. -Jestem zmeczona, Mitch. Przez cala noc, kiedy ty smacznie spales, ja pakowalam nasze rzeczy. -Spakowalas osiem walizek. Szesc swoich i dwie moje. Wzielas wszystkie nasze ubrania. Nic dziwnego, ze nie spalas cala noc. -Nie mam zwyczaju wyjezdzac gdziekolwiek bez ubran. -Bez ubran? Ile bikini zabralas? Dziesiec? Dwanascie? -Szesc. -Wspaniale. Jedno na dzien. Czemu ktoregos z nich nie zalozysz? -Co? -Przeciez slyszalas. Zaloz to niebieskie ze skapa gora i dwoma sznureczkami zamiast dolu. To, ktore wazy pol grama i kosztuje szescdziesiat dolcow, a w ktorym wygladasz tak podniecajaco. Chcialbym popatrzec. -Mitch, przeciez pada. Przywiozles mnie na te wyspe w porze monsunow. Spojrz na te chmury. Ciezkie i ciemne. Zaciagnelo sie na dobre. Obawiam sie, ze w tym tygodniu nie bede miala okazji, zeby zalozyc bikini. Mitch usmiechnal sie i zaczal wycierac jej nogi. -Wlasciwie podoba mi sie ta pogoda. Szczerze mowiac, mam nadzieje, ze bedzie padac caly tydzien. Spedzimy go tutaj, w lozku, saczac rum i probujac zrobic sobie krzywde. -Jestem zaszokowana. Czy to znaczy, ze masz jeszcze ochote na seks? Robilismy to juz raz w tym miesiacu. -Dwa razy. -Myslalam, ze zamierzasz plywac i nurkowac przez caly tydzien. -Nie. Prawdopodobnie gdzies tam czyha na mnie rekin. Wiatr dal coraz potezniej i wkrotce balkon stal sie calkiem mokry. -Zdejmijmy te ubrania - powiedzial Mitch. Po godzinie burza zaczela cichnac. Deszcz przeszedl w mzawke, po czym w ogole przestalo padac. Czarne, niskie chmury odplynely znad wysepki kierujac sie na polnocny wschod, w strone Kuby, i niebo pojasnialo. Na krotko przed zachodem niespodziewanie pojawilo sie slonce. Domki na plazy, domy w miescie, pensjonaty i pokoje hotelowe opustoszaly, turysci wylegli na plaze. W "Rumheads" zrobilo sie nagle tloczno. Dzwieki reggae dobiegajace z "Palms" staly sie glosniejsze. Mitch i Abby szli brzegiem morza w kierunku Georgetown. Znajdowali sie daleko od miejsca, w ktorym wydarzyl sie incydent z dziewczyna. Mitch od czasu do czasu myslal o niej i o fotografiach. Doszedl do wniosku, ze byla prostytutka i ze DeVasher zaplacil jej za przyciagniecie go przed ukryty aparat. Nie spodziewal sie spotkac jej tym razem. Nagle, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, muzyka ucichla, spacerujacy plazowicze zastygli w bezruchu, umilkl halas dochodzacy z "Rumheads" i oczy wszystkich skierowaly sie w jedna strone - ku sloncu, ktore spotykalo sie wlasnie z morzem. Szare i biale chmury wisialy nisko nad horyzontem i tonely wraz ze sloncem. Pomalu nabieraly barw i stawaly sie pomaranczowe, zolte, czerwone, i te barwy, poczatkowo blade, rozblysly nagle jaskrawo. Na chwile niebo stalo sie plotnem, na ktorym slonce, niby genialny malarz, rozrzucalo oszalamiajace bogactwem odcieni kolorowe plamy. Potem jasnopomaranczowa kula dotknela wody i po paru sekundach zniknela. Resztki chmur pograzyly sie w mroku. Z dusza na ramieniu, bardzo ostroznie i powoli, Abby, siedzac za kierownica dzipa, przebijala sie przez zatloczone ulice w strone centrum handlowego. Pochodzila z Kentucky i nigdy w zyciu nie jezdzila lewa strona. Mitch pelnil role pilota i uwaznie spogladal we wsteczne lusterko. Byl wczesny ranek, ale w waskich uliczkach i na chodnikach klebil sie juz tlum turystow ogladajacych wystawy sklepow wolnoclowych, wypelnione porcelana, krysztalami, perfumami, aparatami fotograficznymi i bizuteria. Mitch wskazal boczna uliczke i dzip przedarl sie miedzy dwoma grupami turystow. Pocalowal ja w policzek. -Czekam na ciebie w tym miejscu o piatej. -Badz ostrozny - powiedziala. - Ide do banku, a pozniej bede na plazy obok domu wypoczynkowego. Mitch zatrzasnal drzwi i zniknal w tlumie. Zaulek laczyl sie z szersza ulica prowadzaca do Hogsty Bay. Wstapil do zatloczonego sklepiku pelnego koszulek, slomkowych kapeluszy i okularow przeciwslonecznych. Wybral krzykliwa koszulke w zielono-pomaranczowe kwiaty i kapelusz panama. Dwie minuty pozniej przemknal sie ze sklepu do stojacej nie opodal taksowki i wskoczyl na tylne siedzenie. -Na lotnisko - powiedzial. - Szybko. I patrz, czy nikt za nami nie jedzie. Kierowca ruszyl bez slowa. Po dziesieciu minutach taksowka zatrzymala sie przed lotniskiem. -Czy ktos za nami jechal? - zapytal Mitch, wyciagajac pieniadze z kieszeni. -Nie, mon. Cztery dolary i dziesiec centow. Mitch rzucil piatke na siedzenie i pomaszerowal w kierunku wejscia. Samolot Kajmanskich Linii Lotniczych odlatywal na Cayman Brac o dziewiatej. Mitch kupil w sklepie z pamiatkami kawe i ukryl sie miedzy dwoma rzedami polek zapelnionych drobiazgami. Obserwowal uwaznie poczekalnie i nie dostrzegl niczego podejrzanego. Nie mial oczywiscie pojecia, jak wygladaja ci, co go sledzili, ale nie zauwazyl nikogo, kto by weszyl lub szukal zagubionych czlonkow rodziny. Prawdopodobnie pojechali za dzipem lub przeczesuja teraz centrum handlowe usilujac go odnalezc. Prawdopodobnie. Mial zarezerwowane ostatnie wolne miejsce w dziesiecioosobowym, trzysilnikowym trislanderze. Abby zalatwila rezerwacje telefonicznie, dzwonila z automatu tego wieczora, kiedy przybyli na wyspe. W ostatniej chwili wybiegl na pole startowe i wspial sie na poklad. Pilot zatrzasnal drzwi i maszyna zaczela kolowac. Nie widac bylo innych samolotow. Z prawej strony mignal maly hangar. Dziesieciu turystow podziwialo blekitne, migotliwe morze i nie mowilo zbyt wiele podczas dwudziestominutowego lotu. Gdy zblizyli sie do Cayman Brac, pilot wystapil w roli przewodnika i zatoczyl nad mala wysepka szerokie kolo. Polecil szczegolnej uwadze pasazerow wysokie urwiska opadajace w morze na wschodnim krancu wyspy. Bez tych urwisk, mowil, wyspa bylaby jednostajnie plaska jak Grand Cayman. Wyladowal miekko na waskim pasie asfaltu. Przed malym bialym budynkiem, na ktorego wszystkich scianach widnial napis "Port lotniczy", czekal elegancko ubrany mlody czlowiek i uwaznie obserwowal pasazerow pospiesznie opuszczajacych lotnisko. Byl to Rick Acklin, agent specjalny. Pot sciekal mu z nosa i przyklejal koszule do plecow. Zrobil maly krok do przodu. -Mitch - powiedzial jakby sam do siebie. Mitch zawahal sie, ale podszedl ku niemu. -Samochod stoi z tylu - powiedzial Acklin. -Gdzie jest Tarrance? - Mitch rozejrzal sie dookola. -Czeka. -Czy samochod ma klimatyzacje? -Obawiam sie, ze nie. Przepraszam. Samochod nie mial klimatyzacji, nie dzialaly tez migacze ani licznik. Gdy jechali w tumanach kurzu, Acklin tlumaczyl, ze na Cayman Brac nie ma duzych mozliwosci wyboru, jesli chodzi o samochody do wynajecia. A powodem, dla ktorego rzad amerykanski wynajal samochod, byl fakt, ze jemu i Tarrance'owi nie udalo sie zlapac taksowki. Mieli i tak szczescie, ze znalezli pokoj. Male, schludne domki zaczely sie coraz bardziej zblizac do siebie, pojawilo sie morze. Zatrzymali sie na piaszczystym parkingu nalezacym do firmy zwanej Brac Divers. Do starego mola, wchodzacego daleko w wode, przycumowane byly setki roznej wielkosci lodzi. Zachodnia czesc plazy pokrywaly dziesiatki krytych strzecha chat, wznoszacych sie nie wiecej niz dwie stopy ponad ziemia, przeznaczonych dla nurkow zjezdzajacych tu z calego swiata. Tuz obok mola miescil sie bezimienny bar pod golym niebem wypelniony amatorami gry w domino i rzutow do tarczy. Spod sufitu zwisaly wiatraki, ktore obracajac sie cicho i powoli, dawaly odrobine ochlody gosciom i barmanowi. Wayne Tarrance siedzial sam przy stole popijajac cole i przygladajac sie grupie nurkow ladujacych na stateczek tysiac identycznych zoltych zbiornikow. Ubrany byl dosc niezwykle, nawet jak na turyste. Ciemne okulary w zoltych ramkach, brazowe, nowiutkie, slomiane sandaly, czarne skarpety, ciasna hawajska koszula w dwudziestu krzykliwych kolorach i zlote spodenki gimnastyczne, bardzo stare i bardzo krotkie, niemal nie zakrywajace jego ukrytych pod stolem koscistych, chorobliwie bialych nog. Machnal szklanka w strone dwoch wolnych krzesel. -Ladna koszula, Tarrance - odezwal sie Mitch, nie kryjac rozbawienia. -Dzieki. Ty tez niezle wygladasz. -Ladnie sie rowniez opaliles. -A tak, tak. Musze robic wrazenie. Kelner krecil sie w poblizu, czekajac na zamowienia. Acklin poprosil o cole, Mitch o to samo z dodatkiem rumu. Przez chwile uwage calej trojki zaabsorbowala lodz i nurkowie ladujacy na nia pekate zbiorniki. -Co sie stalo w Holly Springs? - spytal w koncu Mitch. -Przykro mi, ale nic nie moglismy na to poradzic. Jechali za toba z Memphis, a dwa samochody czekaly w Holly Springs. Nie moglismy sie do ciebie zblizyc. -Czy przed wyjazdem rozmawiales ze swoja zona o podrozy? - zapytal Acklin. -Tak mi sie wydaje. W domu pare razy poruszylismy ten temat. Acklina najwyrazniej usatysfakcjonowala ta odpowiedz. -Byli oczywiscie na to przygotowani. Zielony skylark jechal za toba jakies dwadziescia mil, potem cie zgubil i odwolalismy akcje. Tarrance upil swojej coli i powiedzial: -W sobote, pozno w nocy, lear opuscil Memphis i udal sie bezposrednim lotem na Grand Cayman. Wydaje nam sie, ze na pokladzie bylo dwoch lub trzech wynajetych zbirow. W niedziele wczesnym rankiem samolot wrocil do Memphis. -Wiec sa teraz tutaj i sledza nas. -Oczywiscie. Prawdopodobnie mieli swojego czlowieka lub nawet dwoch na pokladzie samolotu, ktorym lecieliscie z Abby. Mogl to byc mezczyzna, mogla byc kobieta albo jedno i drugie. Moze czarny lalus albo orientalna kobieta. Kto wie. Pamietaj, Mitch, ze maja mase pieniedzy. Rozpoznalismy dwoch. Jeden byl z toba w Waszyngtonie. Jasnowlosy facet, kolo czterdziestki, krotko ostrzyzony, prawie jak rekrut, bardzo ostre, nordyckie rysy. Szybko sie porusza. Widzielismy go wczoraj za kierownica czerwonego escorta wynajetego z Coconut Car Rental. -Mysle, ze go widzialem - powiedzial Mitch. -Gdzie? - spytal Acklin. -W barze na lotnisku w Memphis, tej nocy, kiedy wrocilem z Waszyngtonu. Zauwazylem, ze mnie obserwuje, i przypomnialem sobie, ze w Waszyngtonie tez go widzialem. -To on. Jest tutaj. -A ten drugi? -Tony Verkler. Dwutonowy Tony, jak go nazywamy. Kryminalista z imponujacym dorobkiem wyrokow, wiekszosc otrzymal w Chicago. Od lat pracuje dla Morolta. Wazy jakies trzysta funtow i znakomicie sie sprawdza sledzac ludzi, gdyz nikt go nigdy nie podejrzewa. -Byl w "Rumheads" zeszlej nocy - dodal Acklin. -Zeszlej nocy? My bylismy tam zeszlej nocy. Stateczek z grupa nurkow na pokladzie wyruszyl z przystani na otwarte wody. Rybacy, stojac w swych malych lodkach, wyciagali sieci, pomalowane jaskrawo katamarany wyplywaly jeden za drugim w glab morza. Cicha i senna jeszcze przed chwila wyspa zaczela sie budzic do zycia. -Kiedy, chlopcy, dotarliscie tutaj? - zapytal Mitch saczac drinka, ktory byl raczej rumem z cola. -W niedziele w nocy - odparl Tarrance, patrzac na powoli oddalajaca sie lodz. -Tak z ciekawosci, ilu ludzi macie na wyspie? -Czterech mezczyzn, dwie kobiety - odpowiedzial Tarrance. Acklin milczal, spychajac ciezar prowadzenia rozmowy na swego szefa. -A po co wy tu jestescie? - zapytal Mitch. -Och, z kilku powodow. Po pierwsze, chcielismy porozmawiac z toba i przypieczetowac nasz maly interes. Dyrektor Voyles jest diabelnie niecierpliwy, jesli chodzi o te umowe. Po drugie, chcemy sie dowiedziec, ilu maja tutaj ludzi. Spedzimy ten tydzien, probujac ich rozpoznac. To mala wyspa i swietnie sie nadaje do obserwacji. -A po trzecie, chcecie popracowac nad opalenizna? Acklin wykrzywil usta w lekkim usmiechu. Tarrance usmiechnal sie, ale szybko spowaznial. -Niezupelnie. Jestesmy tu dla twojego bezpieczenstwa. -Mojego bezpieczenstwa? -Tak. Kiedy ostatni raz siedzialem przy tym stole, razem ze mna siedzieli Joe Hodge i Marty Kozinski. Jakies dziewiec miesiecy temu. Dzien przed ich smiercia, zeby byc dokladnym. -I myslisz, ze chca mnie zabic? -Nie, jeszcze nie teraz. Mitch skinal na barmana i zamowil nastepnego drinka. Gra w domino nabierala rumiencow. Tubylcy popijali piwo i klocili sie zawziecie. -Sluchajcie, chlopcy, wynika z tego, ze te zbiry, jak ich nazwaliscie, beda jezdzic za Abby po calej wyspie. Troche mnie to niepokoi. No a co z nasza umowa? Tarrance oderwal wzrok od morza i lodzi i spojrzal na Mitcha. -Zgadzamy sie na te dwa miliony i... -Oczywiscie, ze sie zgadzacie. Przeciez juz o tym mowilismy. -Uspokoj sie, Mitch. Zaplacimy milion, kiedy przekazesz nam swoje papiery. Od tej chwili, jak to sie mowi, nie ma juz odwrotu. Woz albo przewoz. -Rozumiem, Tarrance. To byl moj pomysl, juz zapomniales? -Tylko ze to jest latwiejsza czesc zadania. Tak naprawde, to nie potrzebujemy twoich papierow, poniewaz sa czyste. Sa w porzadku, wszystko jest legalne. My potrzebujemy smierdzacych papierow, Mitch, takich, ktore same w sobie stanowia juz wlasciwie akt oskarzenia. I te dokumenty beda trudniejsze do zdobycia. Kiedy to zrobisz, dostaniesz nastepne pol miliona. Reszta po ostatniej rozprawie. -A moj brat? -Sprobujemy. -To dla mnie za malo, Tarrance. Chce gwarancji. -Nie mozemy obiecac, ze uwolnimy twego brata. Do diabla, ma jeszcze przed soba cale siedem lat. -Ale jest moim bratem, Tarrance, chocby nawet byl wielokrotnym morderca czekajacym w celi smierci na ostatni posilek. Jest moim bratem i jesli chcecie mnie miec, musicie go uwolnic. -Powiedzialem, ze sprobujemy, ale moze nam sie nie udac. Nie da sie znalezc jakiegos legalnego, zgodnego z prawem sposobu na wyciagniecie go stamtad, musimy wiec probowac czegos innego. A co bedzie, jesli zastrzela go podczas ucieczki? -Po prostu wyciagnij go i juz, Tarrance. -Sprobujemy. -Wykorzystasz cala wladze i wszystkie mozliwosci, jakimi dysponuje FBI, aby pomoc memu bratu wydostac sie z wiezienia. Zgadzasz sie, Tarrance? -Masz moje slowo. Mitch rozparl sie wygodnie w krzesle i pociagnal solidny lyk swego drinka. Dobili w koncu targu. Odetchnal glebiej i usmiechnal sie do olbrzymiego tubylca. -Kiedy dostaniemy papiery? - zapytal Tarrance. -Myslalem, ze ich nie chcecie. Przeciez sa za czyste, nie pamietasz? -Potrzebujemy tych papierow, Mitch, bo kiedy je dostaniemy, bedziemy mieli takze ciebie. Gdy dostarczysz nam swoje dokumenty, twoja licencja prawnika znajdzie sie, ze tak powiem, w naszych rekach. -Za dziesiec do pietnastu dni. -Ile tego bedzie? -Jakies czterdziesci, piecdziesiat teczek. Male maja okolo cala grubosci kazda. Duze nie zmiescilyby sie na tym stole. Nie moge uzyc kopiarek, ktore mam w biurze, wiec musimy zalatwic to jakos inaczej. -Moze potrafilibysmy pomoc w kopiowaniu - odezwal sie Acklin. -Moze jednak nie. Moze, jesli bede potrzebowal waszej pomocy, sam o to poprosze. -Jak zamierzasz nam je przekazac? - spytal Tarrance. Acklin zamilkl ponownie. -W bardzo prosty sposob, Wayne. Gdy wszystkie dokumenty beda skopiowane, a milion zostanie przekazany w wyznaczone przeze mnie miejsce, wrecze wam klucz do jakiegos malego pokoju w obrebie Memphis i zabierzecie je sobie stamtad. -Mowilem ci, ze pieniadze sa zdeponowane w jednym ze szwajcarskich bankow - powiedzial Tarrance. -Ale ja nie chce miec ich na koncie w szwajcarskim banku. Okresle warunki przelewu i wszystko ma przebiegac zgodnie z moimi instrukcjami. Od tej chwili to ja, chlopcy, nadstawiam karku i ja bede dyktowal warunki. W kazdym razie wiekszosc. Tarrance usmiechnal sie, odchrzaknal i spojrzal na molo. -Wiec nie dowierzasz Szwajcarom? -Powiedzmy, ze mam na oku inny bank. Pamietaj, ze pracuje dla ludzi, ktorzy piora brudne pieniadze, i stalem sie ekspertem od ukrywania pieniedzy na zamorskich kontach. -Zobaczymy. -Kiedy mi pokazecie ten notatnik dotyczacy rodziny Morolta? -Gdy bedziemy juz mieli dokumenty i zaplacimy pierwsza rate. Pomozemy ci w takim stopniu, w jakim mozemy ci pomoc, ale wieksza czesc roboty bedziesz musial wykonac sam. My dwaj bedziemy sie musieli czesto spotykac, co oczywiscie moze sie stac niebezpieczne. Przewiduje, ze czeka nas jeszcze kilka milych wycieczek autobusowych. -W porzadku, ale nastepnym razem biore boczne siedzenie. -Jasne. Czlowiek wart dwa miliony moze sobie wybrac siedzenie w greyhoundzie. -Na pewno nie dozyje tego dnia, kiedy beda moje. Dobrze o tym wiesz, Wayne. Mitch zobaczyl go trzy mile za Georgetown na waskiej, kretej drodze prowadzacej do Bodden Town. Mezczyzna przykucnal przy otwartej masce starego volkswagena, jakby zatrzymaly go jakies problemy z silnikiem. Ubrany byl jak ktos, kto nie jest turysta, lecz mieszka tu na stale, i mogl bez trudu uchodzic za Anglika pracujacego dla rzadu lub banku. Byl mocno opalony. Trzymal w rekach jakas obrecz i ogladal ja, obserwujac jednoczesnie dzipa mitsubishi sunacego lewa strona szosy. Facet o nordyckich rysach. Mitch zwolnil instynktownie do trzydziestu mil na godzine, by na niego zaczekac. Abby odwrocila sie i zaczela przygladac sie drodze. Waska szosa prowadzaca do Bodden Town biegla jakis czas wzdluz brzegu, po czym rozwidlila sie i ocean zniknal im z oczu. Po niecalej minucie zielony volkswagen wylonil sie zza zakretu. Dzip McDeere'a znajdowal sie o wiele blizej, niz spodziewal sie tego nordyk. Kiedy sie zorientowal, ze go zauwazono, zahamowal gwaltownie i skrecil w wylozona bialym kamieniem droge prowadzaca w strone morza. Mitch dodal gazu. Minawszy niewielka wioske skrecil na poludnie i po przejechaniu niecalej mili znow zobaczyli ocean. Dochodzila dziesiata rano i parking przy Abanks Dive Lodge byl juz w polowie zapelniony. Pol godziny temu dwie lodzie wyplynely w morze. McDeere'owie weszli szybko do baru, gdzie Henry podawal juz milosnikom domina piwo i papierosy. Barry Abanks stal oparty o slup podtrzymujacy dach baru i patrzyl na znikajace za cyplem lodzie. McDeere'owie podeszli do niego i Mitch cicho przedstawil mu Abby. Abanks nie potraktowal ich zbyt uprzejmie, ale tez nie zachowywal sie niegrzecznie. Przeszli na pomost, gdzie marynarz przygotowywal do drogi trzydziestostopowa lodz rybacka. Abanks wyrzucil z siebie serie niezrozumialych dla Mitcha rozkazow, jednak mlody marynarz, do ktorego byly one skierowane, albo byl gluchy, albo nie bal sie swego szefa. Mitch stanal obok Abanksa, ktory byl teraz kapitanem, wskazal ruchem glowy oddalony o piecdziesiat jardow od pomostu bar i zapytal: -Czy znasz wszystkich, ktorzy tam sa w tej chwili? Abanks spojrzal na niego z niechecia. -Probowali mnie sledzic. Jestem po prostu ciekawy - wyjasnil Mitch. -Sami swoi - powiedzial Abanks - Nikogo obcego. -Nie zauwazyles przypadkiem dzis rano kogos dziwnego w poblizu? -Sluchaj, to miejsce przyciaga roznych ludzi. Nie prowadze rejestru, w ktorym odnotowuje tych dziwnych. -Chodzi mi o grubego Amerykanina, rude wlosy, trzysta funtow zywej wagi. Abanks potrzasnal przeczaco glowa. Marynarz obrocil lodz tylem do pomostu, dziobem w kierunku horyzontu i odbili od brzegu. Abby usiadla na malej laweczce i patrzyla na oddalajace sie chatki. W plastikowej torbie, miedzy jej stopami, znajdowaly sie dwa komplety nowych pletw i maski do nurkowania. Miala to byc niby wycieczka pletwonurkow, w ktorej programie przewidziano takze troche wedkowania, jezeli ryby beda braly. Olbrzymi mezczyzna zgodzil sie im towarzyszyc osobiscie dopiero po dlugich naleganiach Mitcha, gdy uslyszal, ze chodzi o rozmowe dotyczaca spraw osobistych, w tym smierci jego syna. Z oslonietego balkonu na pierwszym pietrze domu wypoczynkowego "Cayman Kai" nordyk obserwowal dwie glowy nurkow pojawiajace sie i znikajace w poblizu rybackiej lodki. Podal lornetke Dwutonowemu Tony'emu Verklerowi, ktory szybko sie znudzil i oddal mu ja z powrotem. Efektowna blondynka w czarnym jednoczesciowym kostiumie stanela za nordykiem i wziela lornetke z jego rak. Szczegolne zainteresowanie calej trojki wzbudzil marynarz. -Nie rozumiem - odezwal sie Tony. - Jesli rozmawiaja o czyms powaznym, to co tam robi ten chlopak? Po co im dodatkowa para uszu? -Moze rozmawiaja o nurkowaniu i lowieniu ryb - powiedzial nordyk. -Nie wiem - wzruszyla ramionami blondynka. - To raczej dziwne, ze Abanks spedza czas na lodzi rybackiej. Lubi nurkow. Jesli traci czas z dwojka nowicjuszy, musi miec jakis wazny powod po temu. Cos tu jest nie tak. -Kim jest ten chlopak? - spytal Tony. -To jeden z jego pomocnikow - odparla. - Ma ich chyba tuzin. -Mozesz z nim potem porozmawiac? - zapytal nordyk. -Tak - wtracil Tony. - Pokaz troche ciala, zrob slodkie oczy. Bedzie mowil. -Sprobuje - odparla. -Jak sie nazywa? - spytal nordyk. -Keitch Rook. Keitch Rook skierowal lodz w strone przystani przy Rum Point. Mitch, Abby i Abanks wyskoczyli na pomost i ruszyli w strone plazy. Keitcha nie zaproszono na lunch. Zostal przy lodzi i leniwie myl poklad. Bar "Shipwreck" polozony w odleglosci stu jardow od brzegu, oslanialo przed sloncem kilka rozlozystych drzew. Okna szczelnie zaslonieto, pod sufitem obracaly sie nieprzerwanie wiatraki - panowal tu mrok i czulo sie wilgoc. Nie bylo slychac muzyki reggae, nie grano w domino ani nie rzucano do tarcz. Bylo poludnie i goscie siedzieli spokojnie przy stolach prowadzac nieglosne, ale ozywione rozmowy. Z miejsca, w ktorym usiedli, mieli widok na morze, na polnoc. Zamowili cheesburgery i piwo. -Ten bar jest inny - zauwazyl cicho Mitch. -Calkiem inny - powiedzial Abanks - i nie bez powodu. Przesiaduja tu czesto handlarze narkotykow, do ktorych nalezy wiele sposrod tych pieknych willi i domow wypoczynkowych, jakie widzicie wokolo. Przylatuja tu wlasnymi samolotami, deponuja pieniadze w naszych znakomitych bankach i przez pare dni zwiedzaja swoje nieruchomosci. -To mile miejsce. -Naprawde, bardzo mile. Oni maja miliony i zachowuja je dla siebie. Kelnerka, krzepka Mulatka, bez slowa postawila przed nimi trzy butelki jamajskiego red stripe. Abanks, oparlszy sie lokciami o stol, przechylil sie do przodu; byl to przyjety w "Shipwreck" sposob prowadzenia rozmowy. -Wiec myslisz, ze mozesz odejsc? Mitch i Abby pochylili sie jednoczesnie w przod i glowy wszystkich trojga spotkaly sie na srodku stolu, dokladnie nad butelkami z piwem. -Nie odejsc, ale uciec. Uciec w cholere. I potrzebuje twojej pomocy. Abanks podniosl glowe i zastanawial sie przez chwile. Wzruszyl ramionami. -Ale co ja mialbym zrobic? - spytal i pociagnal lyk piwa. Abby zauwazyla ja pierwsza. Tylko kobieta mogla dostrzec inna kobiete tak dyskretnie nadstawiajaca ucha. Siedziala sama przy dwuosobowym stoliku tylem do Abanksa. Miala bardzo jasne wlosy, tanie okulary przeciwsloneczne zaslanialy znaczna czesc jej twarzy. Patrzyla w strone morza i nasluchiwala troche zbyt uwaznie. Kiedy cala trojka pochylila sie nad stolem, blondynka wyprostowala sie i z napieta twarza usilowala wylowic kazdy dzwiek. Abby wbila paznokcie w noge meza i przy ich stoliku zapadla natychmiast cisza. Blondynka w czerni nasluchiwala jeszcze przez chwile, po czym skoncentrowala uwage na swym drinku. Wayne Tarrance zmienil nieco swoj wyglad i stroj. Zniknely slomiane sandaly, krotkie spodenki i dziecinne okulary przeciwsloneczne. Blade, wrecz chorobliwie biale przed kilku dniami nogi byly teraz jasnorozowe i porzadnie spieczone. Po trzech dniach pobytu w tropikalnej gluszy na Cayman Brac on i Acklin wynajeli na koszt rzadu Stanow Zjednoczonych raczej tani pokoj na Grand Cayman, z dala od Seven Mile Beach i z dala od morza. Zalozyli tam punkt obserwacyjny, z ktorego sledzili ruchy McDeere'ow i innych interesujacych ich ludzi. Tu, w "Coconut Motel", dzielili maly pokoj z dwoma pojedynczymi lozkami i zimnymi prysznicami. W srode nawiazali kontakt z McDeere'em i zazadali, by spotkal sie z nimi jak najpredzej. Odmowil. Oznajmil, ze jest zbyt zajety. Powiedzial, ze on i jego zona spedzaja teraz miesiac miodowy i nie maja czasu na tego typu spotkania. Moze pozniej, pocieszyl ich, i to bylo wszystko, co od niego uslyszeli. W czwartek wieczorem, gdy Mitch i Abby raczyli sie wspaniala ryba z grilla w "Lighthouse", restauracji polozonej przy drodze do Bodden Town, Laney, agent Laney, ubrany w typowy wyspiarski stroj i nie rozniacy sie wygladem od miejscowych Murzynow, zatrzymal sie przy ich stole. Tarrance uparl sie na to spotkanie. Kurczaki na Kajmanach pochodzily z importu i nie nalezaly do najlepszych. Byly towarem sredniej jakosci przeznaczonym nie dla tubylcow, lecz dla Amerykanow, pozbawionych z dala od domu swego ulubionego przysmaku. Pulkownik Sanders omal nie dostal rozstroju nerwowego, uczac miejscowe dziewczyny sztuki smazenia kurczaka. Byla to dla nich czarna magia. Agent specjalny Wayne Tarrance z Bronxu zaaranzowal krotkie sekretne spotkanie na imprezie pod nazwa: "Smazone kurczaki z Kentucky na wyspie Grand Cayman". Jedynej tego rodzaju imprezie. Byl pewien, ze nie zjawi sie tam zbyt wielu ludzi. Mylil sie. Wyglodniali turysci z Georgii, Alabamy, Teksasu i Missisipi przybyli tlumnie, by pozerac chrupiace mieso z salatka z kapusty i ziemniakami puree. Smakowalo nie tak jak w Tupelo, ale dalo sie zjesc. Tarrance i Acklin usiedli przy stole w zatloczonej restauracji i spogladali nerwowo w kierunku drzwi. Jeszcze nie bylo za pozno, zeby sie wycofac. Zebralo sie tu po prostu zbyt wielu ludzi. W koncu pojawil sie Mitch. Wszedl sam i stanal w dlugiej kolejce. Po chwili, trzymajac w reku mala, czerwona tacke, podszedl do ich stolu. Nie przywital sie i usiadl bez slowa. Zaczal jesc trzyczesciowy posilek, ktory kosztowal go cztery kajmanskie dolary i osiemdziesiat dziewiec centow. Importowane kurczaki. -Gdzie sie podziewales? - zapytal Tarrance. Mitch wbil zeby w udko. -Na wyspie. To spotkanie tutaj to glupi pomysl, Tarrance. Za duzo ludzi. -Wiemy, co robimy. -Tak jak w koreanskim sklepie z butami. -Niezle. Dlaczego nie mogles spotkac sie z nami we srode? -We srode bylem zajety. Nie mialem ochoty ogladac was we srode. Czy jestem czysty? -Oczywiscie, ze jestes czysty. Laney zatrzymalby cie jakos przy wejsciu, gdybys nie byl czysty. -Denerwuje mnie to miejsce, Tarrance. -Po co spotkales sie z Abanksem? Mitch wytarl usta i wzial do reki czesciowo ogryzione udko. Udko raczej niewielkich rozmiarow. -Ma lodz. Nabralem ochoty na nurkowanie i lowienie ryb i umowilem sie z nim. A ty gdzie wtedy byles, Tarrance? Krazyles wokol wyspy w lodzi podwodnej? -Co mowil Abanks? -O, on zna wiele slow. "Czesc"! "Podaj piwo", "Kto nas sledzi", mase slow. -Oni cie sledzili. Wiesz o tym? -Oni? Ktorzy oni? Wasi oni czy ich oni? Sledzi mnie tylu ludzi, ze staje sie przyczyna korkow ulicznych. -Zli chlopcy, Mitch. Ci z Memphis, Chicago i Nowego Jorku. Ci, ktorzy zabija cie jutro, jesli nie bedziesz uwazal. -Jestem wstrzasniety. Wiec mnie sledzili. Wszedzie wloke ich za soba. Na ryby. Na nurkowanie. Daj spokoj, Tarrance. Oni sledza mnie, ty sledzisz ich, sledzisz mnie, a oni sledza ciebie. Kiedy naciskam hamulec, dwadziescia nosow wbija mi sie w tylek. Dlaczego sie spotykamy w tym miejscu, Tarrance? Tu jest masa ludzi. Tarrance rozejrzal sie niespokojnie. Mitch odsunal talerz z kurczakiem. -Posluchaj, Tarrance, czuje sie tu nieswojo i stracilem apetyt. -Uspokoj sie, byles czysty, kiedy przyjechales z domu wypoczynkowego. -Zawsze jestem czysty, Tarrance. Przypuszczam, ze Hodge i Kozinski tez byli czysci, gdziekolwiek sie ruszyli. Byli czysci u Abanksa, na lodzi i na pogrzebach. To nie jest dobry pomysl, Tarrance, wychodze. -W porzadku. Dokad chcesz isc? -Co to ma do rzeczy? Zamierzacie mnie sledzic, chlopcy? Bedziecie sledzic mnie czy ich? Co bedzie, jesli dojdzie do takiego zamieszania, ze ja zaczne sledzic was wszystkich? -Daj spokoj, Mitch. -Zarezerwuje wam miejsce na dziewiata czterdziesci rano. Przy oknie, obok Dwutonowego Tony'ego. -Kiedy dostarczysz nam dokumenty? Mitch wstal i podniosl tacke z nie dojedzonym kurczakiem. -Za jakis tydzien. Daj mi dziesiec dni, Tarrance, i nie zycze sobie zadnych spotkan w miejscach publicznych. Wez pod uwage, ze oni zabijaja prawnikow, a nie glupich agentow FBI. ROZDZIAL 26 W poniedzialek rano o osmej Oliver Lambert i Nathan Locke przedostali sie przez betonowa sciane na czwartym pietrze, a potem poszli znajomym korytarzem. DeVasher czekal. Zamknal za nimi drzwi i wskazal krzesla. Poruszal sie powoli. W nocy stoczyl dluga walke z wodka i poniosl sromotna kleske. Mial przekrwione oczy i cos pulsowalo mu w mozgu przy kazdym oddechu.-Rozmawialem wczoraj w Las Vegas z Lazarovem. Wyjasnilem mu, jak moglem najlepiej, dlaczego jestescie, chlopcy, tak niechetni wyeliminowaniu waszych czterech prawnikow: Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. Przedstawilem mu wszystkie wasze rozsadne argumenty. Powiedzial, ze zastanawial sie juz nad tym i zdazyl sie upewnic, ze ta czworka pracuje tylko i wylacznie nad zupelnie czystymi sprawami. Ale nie chce najmniejszego ryzyka i zada, by dokladnie ich obserwowac. -Czy to nie jest naprawde mily facet? - odezwal sie Oliver Lambert. -O, tak. Naprawde czarujacy. Mowil, ze Morolto pyta o firme raz w tygodniu od przeszlo miesiaca. Uprzedzil, ze oni wszyscy sa bardzo zaniepokojeni. -Co mu powiedziales? -Ze na razie panujemy nad wszystkim. Ze przecieki zostaly zlikwidowane. Nie przypuszczam, zeby mi uwierzyl. -A co z McDeere'em? - zapytal Locke. -Spedzili z zona wspanialy tydzien. Czy widziales ja kiedys w bikini? Niesamowita! Zrobilismy pare zdjec dla zabawy. -Nie przyszedlem tu, zeby ogladac zdjecia - sapnal Locke. -Nic takiego nie powiedzialem. Spedzili caly dzien z naszym przyjacielem, Abanksem. Tylko ich troje i marynarz. Bawili sie w wodzie i lowili ryby. I duzo rozmawiali, nie wiemy o czym. Nie udalo sie nam ich podsluchac. Ale jest to dla mnie bardzo podejrzane, chlopcy. Naprawde bardzo podejrzane. -Nie rozumiem dlaczego? - odezwal sie Oliver Lambert.- Czemu mieliby rozmawiac o czyms innym niz lowienie ryb, nurkowanie i oczywiscie o Hodge'u i Kozinskim? Wiec rozmawiali o Hodge'u i Kozinskim. No i co z tego? -Nigdy nie poznal Kozinskiego i Hodge'a, Oliverze - powiedzial Locke. - Dlaczego wiec mialby sie tak interesowac ich smiercia? -Pamietaj - powiedzial DeVasher - ze Tarrance w czasie pierwszego spotkania powiedzial mu, ze te smierci nie byly przypadkowe. Zabawia sie teraz w Sherlocka Holmesa i szuka motywow. -Niczego nie znajdzie, prawda, DeVasher? -Nie, do diabla. To byla dobra robota. Jest oczywiscie kilka nie wyjasnionych spraw, ale moge dac glowe, ze kajmanska policja nie rozwikla zadnej z tych zagadek. Nasz chlopiec McDeere tez. -Wiec dlaczego sie martwisz? - zapytal Lambert. -Dlatego, ze w Chicago sie martwia, Ollie, i ze placa mi duze pieniadze, zebym sie tez martwil. I dopoki fedowie nie zostawia nas w spokoju, wszyscy bedziemy sie martwic. Jasne? -Co jeszcze robil? -Zwyczajny urlop na Kajmanach. Seks, slonce, rum, drobne zakupy, podziwianie krajobrazu. Mielismy na wyspie trzech ludzi i zgubili go pare razy, ale mam nadzieje, ze to nic powaznego. Zawsze powtarzam, ze nie mozna nikogo sledzic dwadziescia cztery godziny na dobe przez siedem dni w tygodniu i nawet na chwile go nie zgubic. Musimy czasem odpuscic. -Czy myslisz, ze McDeere z nimi rozmawial? - spytal Locke. -Wiem, ze klamie. Klamie co do tego incydentu w koreanskim sklepie z obuwiem, miesiac temu. Nie chcecie w to uwierzyc, chlopcy, ale ja jestem pewien, ze wszedl tam wylacznie po to, zeby spotkac sie z Tarrance'em. Jeden z naszych chlopcow popelnil blad, podszedl zbyt blisko i male spotkanie sie nie udalo. McDeere ma inna wersje, ale to bylo wlasnie tak. Tak, Nat, mysle, ze sie z nimi kontaktuje. -Nie masz jednak nic konkretnego, DeVasher - powiedzial Ollie. Pulsowanie w mozgu nasililo sie. DeVasher mial wrazenie, ze za chwile oszaleje z bolu. -Nie, Ollie, nic w stylu Hodge'a i Kozinskiego, jesli o to ci chodzi. Mamy tych chlopcow na tasmie i wiemy, ze puscili farbe. Z McDeere'em jest troche inaczej. -Jest nowicjuszem - powiedzial Nat. - To prawnik dopiero od osmiu miesiecy, prawnik, ktory jeszcze nic nie wie. Spedzil setki godzin nad potliwymi kartotekami i wszyscy klienci, z ktorymi mial do czynienia, byli zupelnie czysci. Avery wykazal maksymalna ostroznosc, jesli chodzi o dokumenty, ktore dawal McDeere'owi. Rozmawialismy o tym. -Nie moze nic powiedziec, bo nic nie wie - dodal Ollie. - Marty i Joe wiedzieli znacznie wiecej, ale pracowali tu od lat. McDeere jest jeszcze zupelnie zielony. DeVasher pomasowal sobie skronie. -A wiec dobrze, zatrudniliscie pieprzonego niemowe. Przypuscmy jednak, ze FBI podejrzewa, kto jest naszym glownym klientem. Sprobujmy pojsc dalej tym torem. Przypuscmy, ze Kozinski i Hodge wygadali dostatecznie duzo, by tamci mogli zidentyfikowac tego klienta. Rozumiecie, do czego zmierzam? I powiedzmy, ze fedowie powiedzieli McDeere'owi wszystko, co wiedza, troche to upiekszajac. I nagle twoj niedoswiadczony nowicjusz staje sie bardzo bystry. I bardzo niebezpieczny. -Jak to udowodnisz? -Na poczatek musimy wzmocnic nadzor. Obserwowac jego zone dwadziescia cztery godziny na dobe. Dzwonilem przed chwila do Lazarova i prosilem, zeby dal wiecej ludzi. Powiedzialem, ze potrzebujemy nowych twarzy. Wybieram sie jutro do Chicago, zeby spotkac sie z Lazarovem i moze z Moroltem. Lazarov przypuszcza, ze Morolto ma wtyczke w FBI, pewnego faceta, ktory jest blisko Voylesa i przekazuje informacje. Ale kosztuje to prawdopodobnie bardzo drogo. Potrzebuja od nas konkretow, potem zadecyduja, co robic. -I powiesz im, ze McDeere mowi? -Powiem im to, co wiem, i to, co podejrzewam. Obawiam sie, ze jesli bedziemy siedziec i czekac na konkrety, moze byc potem za pozno. Jestem pewien, ze Lazarov bedzie chcial przedyskutowac plan wyeliminowania chlopca. -Plan wstepny? - zapytal Ollie z nuta nadziei w glosie. -Pominiemy czesc wstepna, Ollie. Tawerna "Klepsydra" w Nowym Jorku miescila sie na Czterdziestej Szostej Ulicy, niedaleko skrzyzowania z Dziewiata Aleja. Mroczny maly lokal slynal z wysokich cen, znany byl rowniez z tego, ze czekalo sie tu piecdziesiat dziewiec minut na kazdy posilek. Umieszczone na scianach, niezbyt wysoko nad stolami, klepsydry wypelnione bialym piaskiem odliczaly sekundy i minuty, dopoki kelnerka nie dokonczyla kalkulacji i nie podala tego, co zamowiono. Tawerna byla zwykle pelna, stali, wierni goscie czekali na chodniku przed wejsciem. Lou Lazarov lubil "Klepsydre", bo w jej mrocznym wnetrzu dobrze sie prowadzilo poufne rozmowy. Krotkie rozmowy, nie trwajace dluzej niz piecdziesiat dziewiec minut. Lubil ja, bo nie znajdowala sie na terenie Little Italy, a on nie byl Wlochem i chociaz stanowil wlasnosc Sycylijczykow, nie musial jadac ich potraw. Lubil ja, bo urodzil sie i spedzil pierwsze czterdziesci lat zycia na Broadwayu. Potem glowna kwatera przeniosla sie do Chicago i Lazarova takze tam przeniesiono. Ale interesy wymagaly jego obecnosci w Nowym Jorku przynajmniej dwa razy w tygodniu i jesli konieczne bylo spotkanie z rownym mu pozycja przedstawicielem innej rodziny, Lazarov zawsze proponowal "Klepsydre". Tubertini mial taka sama pozycje, moze nawet nieco wyzsza. Zgodzil sie, acz niechetnie, na "Klepsydre". Lazarov przyszedl pierwszy i nie musial czekac, az zwolni sie stolik. Wiedzial z doswiadczenia, ze o czwartej tlum maleje, szczegolnie w czwartki. Zamowil kieliszek wina. Kelnerka odwrocila klepsydre nad jego glowa i wyscig sie rozpoczal. Usiadl przy stoliku blisko wejscia, twarza do okna, plecami do sali. Byl ciezkim mezczyzna o masywnej klatce piersiowej i pokaznym brzuchu. Oparl sie ciezko o przykryty czerwonym, kraciastym obrusem stol i obserwowal ruch na Czterdziestej Szostej Ulicy. Tubertiniemu udalo sie nie spoznic. Uprzejmie uscisneli sobie rece. Tubertini przez chwile przygladal sie z pogarda malenkiej sali. Poslal Lazarovowi plastikowy usmiech i spojrzal na swoje miejsce przy oknie. Wypadlo mu siedziec tylem do ulicy, co go mocno irytowalo. I bylo niebezpieczne. Ale na zewnatrz czekalo w samochodzie dwoch jego ludzi. Postanowil byc uprzejmy. Zrecznie obszedl niewielki stolik i zajal swoje miejsce. Wygladal niezwykle elegancko. Mial trzydziesci siedem lat i byl zieciem samego starego Palumba. Poslubil jego jedyna corke. Piekny, szczuply, opalony, krotkie czarne wlosy mial zaczesane do tylu. Zamowil czerwone wino. -Jak sie ma moj przyjaciel Morolto? - zapytal z olsniewajacym usmiechem. -Znakomicie. A pan Palumbo? -Czuje sie bardzo zle. I jest w bardzo zlym humorze. Jak zwykle. -Prosze przekazac mu pozdrowienia. -Oczywiscie. Podeszla kelnerka i spojrzala groznie na zegar. -Tylko wino - powiedzial Tubertini. - Nie jestem glodny. Lazarov zajrzal do menu i podal je dziewczynie. -Ryba saute i jeszcze jeden kieliszek wina. Tubertini zerknal na swoich ludzi w samochodzie. Sprawiali takie wrazenie, jakby spali. -No wiec, co zlego dzieje sie w Chicago? -Nic zlego. Po prostu potrzebujemy troche informacji, to wszystko. Slyszelismy z nie potwierdzonych oczywiscie zrodel, ze macie zaufanego czlowieka gdzies gleboko w FBI, gdzies w poblizu Voylesa. -A jesli mamy? -Potrzebujemy od niego pewnej informacji. Mamy mala filie w Memphis i fedowie cholernie ostro probuja ja rozpracowac. Podejrzewamy, ze jeden z naszych pracownikow wspolpracuje z nimi, ale nie mamy pewnosci. -A jesli sie upewnicie, ze to prawda? -Wytniemy mu watrobe i nakarmimy nia szczury. -Powazna sprawa, co? -Cholernie powazna. Cos mi mowi, ze FBI namierzylo nasza mala filie, i wszyscy sie troche denerwujemy. -Powiedzmy, ze nazywa sie Alfred i ze jest bardzo blisko Voylesa. -W porzadku. Potrzebujemy od Alfreda prostej odpowiedzi. Chcemy wiedziec, czy nasz pracownik wspolpracuje z fedami. Tak albo nie. Tubertini spojrzal na Lazarova i pociagnal lyk wina. -Alfred specjalizuje sie w prostych odpowiedziach. Preferuje warianty tak albo nie. Korzystalismy z niego dwukrotnie, zawsze w sytuacji krytycznej, i w obu wypadkach byly to pytania typu: czy agenci pojawia sie tu albo tam? Jest bardzo ostrozny. Nie sadze, by mogl dowiedziec sie wielu szczegolow. -Czy jest dokladny? -Diabelnie dokladny. -Wiec chyba bedzie mogl nam pomoc. Jesli odpowiedz bedzie brzmiala: tak, postapimy w stosowny sposob, jesli: nie, nasz pracownik zostanie zdjety z haczyka i interesy potocza sie dawnym torem. -Alfred jest bardzo drogi. -Tego sie obawiam. Ile bierze? -Pracuje w FBI od szesnastu lat i robi wspaniala kariere. Dlatego dziala ostroznie. Ma wiele do stracenia. -Ile bierze? -Pol miliona. -O, cholera! -Oczywiscie musimy miec z tej transakcji maly profit. Juz po wszystkim. Ostatecznie Alfred jest naszym czlowiekiem. -Maly profit? -Naprawde maly. Wiekszosc bierze Alfred. Wiesz, rozmawia z Voylesem codziennie. Pracuje dwa pokoje obok. -W porzadku, zaplacimy. Tubertini usmiechnal sie zniewalajaco i skosztowal wina. -Wydaje mi sie, ze klamiesz, Lazarov. Powiedziales, ze chodzi o mala filie w Memphis. To nie byla prawda? -Nie. -Co to za filia? -Firma Bendiniego. -Corka starego Morolta wyszla za Bendiniego. -To prawda. -Jak nazywa sie wasz pracownik? -Mitchel Y. McDeere. -To zajmie jakies dwa lub trzy tygodnie. Zaaranzowanie spotkania z Alfredem to powazna sprawa. -Oczywiscie. Ale zalezy nam na czasie. ROZDZIAL 27 Stosujac sie do niepisanej, lecz przestrzeganej od lat reguly, zony pracownikow niemal nigdy nie odwiedzaly malej, cichej fortecy na Front Street. Mowilo sie im, ze sa tam zawsze mile widziane, ale rzadko je zapraszano. Abby McDeere wkroczyla przez frontowe drzwi do glownego hallu nie zaproszona i w dodatku bez zapowiedzi. Uparla sie, ze koniecznie musi sie widziec z mezem. Recepcjonistka zadzwonila do Niny na pierwsze pietro i juz po paru sekundach tamta goraco witala zone swojego szefa. Oznajmila jej, ze Mitch jest w tej chwili na zebraniu, na co Abby odpowiedziala, ze on jest zawsze na jakims cholernym zebraniu, i zazadala, aby Nina wyciagnela go stamtad. Przeszly do jego biura. Abby zamknela za soba drzwi i oswiadczyla, ze bedzie czekac.Mitch obserwowal chaotyczne przygotowania do kolejnego wyjazdu Avery'ego. Sekretarki, zderzajac sie ze soba co chwila, pakowaly do teczek potrzebne dokumenty, a Avery wrzeszczal tymczasem do sluchawki. Mitch siedzial na sofie, trzymal w reku notes i przygladal sie ze spokojem tej scenie. Jego partner mial zaplanowany dwudniowy pobyt na Kajmanach. Pietnasty kwietnia zblizal sie nieublaganie, a tamtejsze banki sygnalizowaly, ze sytuacja zaczyna wygladac krytycznie. Avery uparl sie, ze musi to zalatwic osobiscie. Mowil o tej podrozy od pieciu dni, bal sie jej i przeklinal ja, ale uwazal, ze jest absolutnie konieczna. "Samolot juz czeka" - poinformowala go sekretarka. Prawdopodobnie czeka z workiem gotowki, pomyslal Mitch. Avery odlozyl sluchawke i siegnal po plaszcz. W drzwiach pojawila sie Nina i spojrzala na Mitcha. -Panie McDeere, panska zona jest tutaj. Mowi, ze ma pilna sprawe. Zapadla cisza. Mitch spojrzal na Avery'ego pustym wzrokiem. Sekretarki zamarly. -Co sie stalo? - zapytal wstajac. -Jest w biurze - powiedziala Nina. -Musze leciec, Mitch - odezwal sie Avery. - Zadzwonie do ciebie jutro. Mam nadzieje, ze wszystko jest w porzadku. -Oczywiscie. - Milczac poszedl za Nina do swego biura. Abby siedziala na biurku. Zamknal drzwi i przekrecil klucz w zamku. Spojrzal na nia z niepokojem. -Musze wyjechac do domu, Mitch. -Dlaczego? Co sie stalo? -Ojciec dzwonil do szkoly. Wykryli u mojej matki nowotwor pluca. Jutro operacja. Odetchnal gleboko. -Tak mi przykro. Nie podszedl do niej. Nie plakala. -Musze jechac. Zalatwilam sobie w szkole zwolnienie. -Na jak dlugo? - Wyczula zdenerwowanie w jego glosie. Spojrzala ponad nim na Sciane Sukcesow. -Nie wiem, Mitch. Musimy sie rozstac na jakis czas. Jestem tym wszystkim zmeczona i potrzebuje troche czasu. Mysle, ze bedzie to dobre dla nas obojga. -Porozmawiajmy o tym. -Jestes zbyt zajety, Mitch. Od szesciu miesiecy usiluje z toba porozmawiac, ale ty mnie nie sluchasz. -Jak dlugo cie nie bedzie, Abby? -Nie wiem. To zalezy od mamy. Zreszta nie, to zalezy od wielu rzeczy. -Przerazasz mnie, Abby. -Wroce, obiecuje ci. Nie wiem kiedy. Moze za tydzien. Moze za miesiac. Musze sobie poukladac pewne sprawy. -Miesiac? -Nie wiem, Mitch. Potrzebuje po prostu troche czasu. I chce byc przy mamie. -Na pewno wszystko bedzie dobrze. -Mam nadzieje. Jade do domu spakowac pare rzeczy i za jakas godzine wyjezdzam. -W porzadku. Uwazaj na siebie. -Kocham cie, Mitch. Skinal glowa i patrzyl, jak Abby otwiera drzwi. Nie pocalowali sie na pozegnanie. Na czwartym pietrze jeden z pracownikow technicznych przewinal szpule i wcisnal przycisk goracej linii laczacej go z biurem DeVashera. Tamten pojawil sie natychmiast i wsunal sluchawki na swoja nieprawdopodobnie wielka czaszke. Przez chwile sluchal uwaznie. -Przewin - zazadal. Ponownie wysluchal nagrania. -Kiedy to sie stalo? - zapytal. Pracownik spojrzal na wykaz zarejestrowanych rozmow. -Dwie minuty i czterdziesci sekund temu. W jego biurze na drugim pietrze. -Niech to diabli, ona od niego odchodzi, tak? Nie rozmawiali wczesniej o rozwodzie ani o separacji? -Nie. Wiedzialbys o tym. Klocili sie nieraz, bo ona miala do niego ciagle pretensje o to, ze zwariowal na punkcie pracy i ze nienawidzi jej rodzicow. A teraz to bylo zupelnie co innego. -No tak, tak. Sprawdz u Marcusa, moze on cos bedzie mial. I przesluchaj te tasmy, moze cos przeoczylismy. Niech to wszystko szlag trafi! Abby nie dotarla do Kentucky. Po godzinie jazdy na zachod, przed Nashville, zjechala z czterdziestej miedzystanowej autostrady i pojechala na polnoc. Nie zauwazyla, by ktos ja sledzil. Pedzila osiemdziesiatka, potem zwolnila do piecdziesieciu mil na godzine. Nic. Przed Clarksville, malym miasteczkiem polozonym blisko granicy Kentucky, skrecila nagle na dwunasta autostrade i skierowala sie na wschod. Po godzinie wjechala do Nashville i jej czerwony peugeot zniknal w tlumie pojazdow. Zostawila samochod na parkingu przy lotnisku. Mikrobus dowiozl ja pod budynek dworca lotniczego. W toalecie na pierwszym pietrze przebrala sie w szorty koloru khaki, sandaly i granatowy pulower. Byl to ubior troche nieodpowiedni na te pore roku, ale tam, gdzie leciala, nie grozil jej chlod. Zwiazala opadajace do ramion wlosy w kucyk i wsunela go pod kolnierzyk. Zmienila okulary przeciwsloneczne, a sukienke, buty na obcasach i ponczochy spakowala do plociennej sportowej torby. Po kilku minutach znalazla sie na pokladzie samolotu. Poprosila o miejsce przy oknie. Od chwili, gdy opuscila Memphis, minelo niecale piec godzin. Lecac Delta nie mogla oczywiscie ominac Atlanty, ale na szczescie nie musiala zmieniac samolotu. Czekala przy oknie, obserwujac pograzone w mroku zatloczone lotnisko. Byla zdenerwowana, ale starala sie odpedzac zle mysli. Wypila kieliszek wina i przejrzala "Newsweeka". Dwie godziny pozniej wyladowala w Miami i zeszla z pokladu. Przeszla pospiesznie przez budynek portu lotniczego, ignorujac scigajace ja spojrzenia. To normalne, zwykle spojrzenia, pelne podziwu i pozadania, tak jak co dzien i wszedzie, uspokajala sama siebie. Nic wiecej. W okienku odpraw, przeznaczonym dla podroznych udajacych sie na Kajmany, okazala bilet powrotny, wymagane swiadectwo urodzenia i prawo jazdy. To wspaniali ludzie ci Kajmanczycy, ale nie wpuszcza do swojego kraju nikogo, kto nie ma powrotnego biletu. Zapraszamy, przylatujcie, wydawajcie wasze pieniadze, a potem zegnajcie. Usiadla w kacie zatloczonej poczekalni i probowala czytac. Mlody ojciec rodziny siedzacy obok ze sliczna zona i dwojka dzieci zaczal gapic sie na jej nogi, ale nikt inny nie zwrocil na nia uwagi. Samolot na Grand Cayman mial odleciec za pol godziny. Poczatek byl fatalny, robota szla Avery'emu jak po grudzie, ale wkrotce odzyskal wigor, nabral rozpedu i spedzil w kajmanskiej filii Royal Bank of Montreal, w Georgetown, siedem owocnych godzin. Gdy wychodzil o piatej, udostepniony mu pokoj konferencyjny zawalony byl wydrukami z komputera i wykazami kont. Uznal, ze moze to skonczyc jutro. Przydalby mu sie McDeere, ale w obecnej sytuacji mozliwosci wyjazdu Mitcha ulegly znacznemu ograniczeniu. Avery byl zmeczony i chcialo mu sie pic. A plaza tetnila zyciem. W "Rumheads" zamowil piwo przy barze i zaczal sie przedzierac przez tlum w strone patio, gdzie dostrzegl wolny stolik. Kiedy minal stolik graczy w domino, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Service lekko zdenerwowana, ale z nonszalancka mina, przecisnela sie do baru i wspiela sie na wysoki stolek. Patrzyla na niego. Jej opalenizna, choc uzyskana sztucznymi metodami i nierownomierna, mogla wzbudzic zazdrosc i podziw, byl przeciez dopiero koniec marca. Wlosy miala ufarbowane na piaskowy blond, stonowany makijaz. Jasnopomaranczowe fluoryzujace bikini bylo arcydzielem, przyciagalo wzrok. Jej duze, wspaniale piersi rozpieraly staniczek, a waski pasek materialu zastepujacy dol kostiumu nie zaslanial niczego. Miala czterdziesci lat, lecz dwadziescia par wyglodnialych oczu odprowadzalo ja do baru. Zamowila wode sodowa i zapalila papierosa. Palila i patrzyla na niego. Byl wilkiem. Dobrze sie prezentowal i wiedzial o tym. Saczyl piwo i powoli taksowal wzrokiem wszystkie kobiety znajdujace sie w promieniu piecdziesieciu jardow. Zauwazyl jedna mloda blondynke i juz zamierzal przypuscic atak, lecz w tym wlasnie momencie pojawil sie jej towarzysz i objal ja ramieniem. Avery podniosl do ust szklanke z piwem i kontynuowal obserwacje. Tammy zamowila jeszcze jedna wode sodowa z dwoma plasterkami cytryny i ruszyla w kierunku patio. Wilk natychmiast zauwazyl jej duze piersi i juz nie odrywal od nich wzroku. Powoli podeszla do jego stolika. -Moge sie dosiasc? - zapytala. Podniosl sie i przysunal jej krzeslo. -Prosze - powiedzial. To byl jego wielki moment. Ze wszystkich wyglodzonych, pozerajacych ja oczyma wilkow, jakie zebraly sie przy barze i na patio "Rumheads", wybrala wlasnie jego. Miewal mlodsze laleczki, ale w tym miejscu i w tej chwili ta z cala pewnoscia wygladala najbardziej podniecajaco. -Jestem Avery Tolar, z Memphis. -Milo cie poznac. Ja jestem Libby. Libby Lox z Birmingham. - Teraz miala na imie Libby. Bylo to imie jej siostry. -Jak tutaj trafilas? - zapytal Avery. -Chcialam sie po prostu zabawic. Przylecialam dzis rano. Zatrzymalam sie w "Palms", a ty? -Jestem prawnikiem podatkowym i mozesz wierzyc lub nie, ale jestem tu w interesach. Musze tu przylatywac kilka razy w roku. Prawdziwa meczarnia. -Gdzie mieszkasz? -Moja firma ma na wyspie dwa domy wypoczynkowe, o tam - pokazal - mile, ladne, zadbane. -Bardzo ladne. Wilk nie wahal sie nawet przez moment. -Chcialabys je obejrzec? Zachichotala jak studentka. -Moze pozniej. Usmiechnal sie do niej. To powinno byc latwe. Kochal te wyspy. -Co pijesz? - zapytal. -Dzin z tonikiem. Z podwojna cytryna. Ruszyl w strone baru i wrocil z drinkami. Przysunal krzeslo blizej. Teraz ich nogi sie dotykaly. Jej piersi spoczywaly wygodnie na stole. Popatrzyl na nie. -Jestes tu sama? - Oczywiste pytanie, ale musial je zadac. -Tak. A ty? -Tez. Masz jakies plany na wieczor? -W zasadzie nie. -To dobrze. O szostej zaczyna sie w "Palms" wspaniala impreza na wolnym powietrzu. Najlepsze dania z owocow morza na calej wyspie. Dobra muzyka. Poncz. Stroj dowolny. -Swietnie. Przysuneli sie do siebie jeszcze blizej i nagle jego reka znalazla sie miedzy jej kolanami. Otarl sie ramieniem o jej piers i usmiechnal do niej. Ona tez sie usmiechnela. Nie jest to znowu takie nieprzyjemne, pomyslala, ale to tylko biznes. Barefoot Boys dostroili instrumenty i festyn sie rozpoczal. Do "Palms" sciagaly tlumy plazowiczow. Tubylcy w bialych koszulach i bialych spodniach przykrywali stoly ciezkimi bawelnianymi obrusami. Zapach smazonych krewetek, pieczonego karmazyna i rekina z rozna rozszedl sie po plazy. Golabeczki, Avery i Libby, trzymajac sie za rece, przeszli przez dziedziniec "Palms" i staneli w kolejce do bufetu. Przez trzy godziny jedli i tanczyli, pili i tanczyli i mieli coraz wieksza ochote na siebie. W koncu sie upil i od tego momentu ona popijala juz tylko wode sodowa. O dziesiatej Avery mial juz dosc; Libby sciagnela go z parkietu i zaprowadzila do domu wypoczynkowego. Rzucil sie na nia przed frontowymi drzwiami i przez piec minut calowali sie i piescili w ciemnosciach. Udalo mu sie otworzyc drzwi i weszli do srodka. -Jeszcze jednego drinka - powiedziala, jak przystalo na latwa dziewczyne. Otworzyl barek i przygotowal jej dzin z tonikiem. On pil whisky z woda. Usiedli na balkonie przylegajacym do glownej sypialni i obserwowali ksiezyc odbijajacy sie w spokojnym morzu. Pije rowno ze mna, pomyslal, wiec skoro potrafi wypic jeszcze jednego drinka, to ja tez dam sobie jakos rade. Przeprosil ja na chwile i wyszedl za potrzeba. Tammy usmiechnela sie do szklanki, ktora pozostawil na wiklinowym stoliku. Rzecz okazala sie latwiejsza, niz przypuszczala. Z pomaranczowego paska, zastepujacego majteczki, wyjela plastikowy pojemnik i wrzucila do jego szklanki kapsulke wodzianu chloralu. Usmiechnela sie i zaczela saczyc swoj dzin. -Wypij to, wielkoludzie - powiedziala, kiedy wrocil. - Jestem gotowa. Chwycil szklanke i wychylil ja do polowy. Jego zmysl smaku byl juz powaznie przytepiony. Przelknal, pociagnal nastepny lyk i zaczal sie uspokajac. Ostatni lyk. Glowa chwiala mu sie na boki i w koncu opadla na piersi. Oddech stal sie ciezki. -Spij dobrze, kochasiu - szepnela. Mezczyzna wazacy sto osiemdziesiat funtow powinien po jednej kapsulce wodzianu chloralu spac jak zabity przez dziesiec godzin. Wziela do reki jego szklanke i sprawdzila, ile whisky w niej pozostalo. Niewiele. Przyjmijmy dla pewnosci: osiem godzin, pomyslala. Przeciagnela go z krzesla na lozko. Delikatnie zdjela z niego zolto-niebieskie spodenki i polozyla je na podlodze. Przygladala sie mu przez chwile, a potem przykryla go przescieradlem i kocem i pocalowala na dobranoc. Na szafce znalazla dwa komplety kluczy. Jedenascie kluczy. W korytarzu na dole, miedzy kuchnia i duzym pokojem z widokiem na plaze, odszukala tajemnicze, zamkniete na klucz drzwi, ktore Mitch odkryl w listopadzie. Zmierzyl wtedy krokami wszystkie pomieszczenia na dole i na gorze i obliczyl, ze dodatkowy pokoj ma wymiary pietnascie na pietnascie. Wygladalo to podejrzanie, gdyz drzwi byly metalowe, zamkniete na klucz i widnial na nich napis: "magazyn". Byly to jedyne drzwi w domu wypoczynkowym opatrzone napisem. Tydzien temu, w czesci "B" Mitch i Abby takich drzwi nie znalezli. Pierwszy komplet zawieral klucz do mercedesa, dwa klucze do Gmachu Bendiniego, klucz do bramy, dwa klucze do mieszkania i klucz do biurka. Klucze przypiete do drugiego koleczka byly nie oznaczone i trudne do zidentyfikowania. Zaczela od nich i okazalo sie, ze czwarty klucz pasuje. Wstrzymala oddech i otwarla drzwi. Nie porazil jej prad, nie wlaczyl sie alarm, nie stalo sie nic. Mitch powiedzial jej, by po otwarciu drzwi odczekala piec minut i dopiero wtedy zapalila swiatlo. Czekala dziesiec minut. Dlugich, pelnych napiecia minut. Mitch przypuszczal, ze czesc "A" przeznaczona byla dla wspolnikow i zaufanych gosci, a czesc "B" dla pracownikow i gosci wymagajacych stalego nadzoru. Mial wiec nadzieje, ze czesc "A" nie jest naszpikowana mikrofonami, kamerami, magnetofonami i alarmami. Po dziesieciu minutach Tammy otwarla drzwi szerzej i zapalila swiatlo. Odczekala jeszcze chwile. Nic sie nie dzialo. Pokoj o wymiarach pietnascie na pietnascie mial biale sciany, na podlodze nie bylo dywanu. Znajdowalo sie tu dwanascie ognioodpornych szafek na dokumenty. Tammy podeszla powoli do jednej z nich i sprobowala wysunac gorna szuflade. Nie byla zamknieta. Zgasila swiatlo, zamknela drzwi i wrocila na gore do sypialni, gdzie pograzony w glebokim snie Avery chrapal glosno. Byla dziesiata trzydziesci. Mogla pracowac jak szalona przez osiem godzin i skonczyc o szostej rano. W kacie obok biurka znalazla trzy walizeczki ustawione w rownym rzadku. Zabrala je, wylaczyla swiatlo i wyszla frontowymi drzwiami. Maly parking, teraz pusty i pograzony w mroku, laczyla z szosa wysypana zwirem droga. Chodnik, biegnacy tuz przy zaroslach, wzdluz frontowych scian obu czesci budynku, prowadzil do bialego drewnianego parkanu. Przez furtke wychodzilo sie na niewielki trawiasty pagorek, za ktorym stal budynek "Palms". Hotel znajdowal sie o pare krokow od domu wypoczynkowego, lecz zanim Tammy dotarla do pokoju numer 188, teczki staly sie przerazliwie ciezkie. Pokoj miescil sie na pierwszym pietrze. Przez okno mozna bylo ogladac basen. Plaza nie byla widoczna. Tammy zdyszana i spocona zapukala do drzwi. Otwarla je Abby. Wziela od niej walizeczki i polozyla je na lozku. -Byly jakies problemy? -Jeszcze nie. Spi jak zabity. - Tammy wytarla twarz recznikiem i otwarla puszke z cola. -Gdzie on jest? - Abby patrzyla na nia powaznym wzrokiem, bez usmiechu. -W lozku. Wedlug moich obliczen mamy jakies osiem godzin. Do szostej. -Dostalas sie do tego pokoju? - zapytala Abby, podajac jej spodenki i obszerna, bawelniana koszule. -Tak. Jest tam dwanascie duzych szafek, nie sa zamkniete. Kilka kartonowych pudel i innych rupieci, ale nic wiecej. -Dwanascie? -Tak. Sa wysokie, o typowych rozmiarach. Bedzie dobrze, jesli skonczymy do szostej. Znajdowaly sie w jednoosobowym pokoju z duzym lozkiem. Lozko i stolik zostaly przesuniete pod sciane, a na srodku stala gotowa do pracy kopiarka Canon, model 8580 z automatycznym podajnikiem i programowaniem kolejnosci odbitek. Za niesamowicie wygorowana oplate trzystu dolarow Abby wypozyczyla ja ze sklepu z materialami biurowymi. Byl to najnowszy i najwiekszy ze znajdujacych sie na wyspie modeli, jak wyjasnial ekspedient, ktory nie byl zachwycony perspektywa wypozyczenia kopiarki tylko na jeden dzien. Abby przekonala go jednak, wykladajac na lade studolarowe banknoty. Dwa pudelka papieru, dziesiec tysiecy arkuszy, lezaly obok lozka. Otwarly pierwsza walizeczke i wyjely z niej szesc cienkich teczek. Ten sam rodzaj co zawsze - wymamrotala Tammy do siebie samej. Rozpiela klamre wewnatrz jednej z teczek i wydobyla jej zawartosc. -Mitch ostrzegal, ze oni sa bardzo ostrozni, jesli chodzi o swoje akta - powiedziala, przegladajac dziesieciostronicowy dokument. - Mowil, ze prawnicy maja szosty zmysl i doslownie wyczuwaja, jesli sekretarka albo jakis urzednik dobieraja sie do ich papierow. Musisz byc bardzo ostrozna. Pracuj powoli. Po skopiowaniu zbioru dokumentow staraj sie spiac je klamerka w tym samym miejscu. Jest to niestety nudna robota. Kopiuj po jednym zbiorze i uwazaj na numery stronic. Potem zepnij je z powrotem. Nie spiesz sie i upewnij, ze wszystkie stronice sa ulozone we wlasciwej kolejnosci. Potem zepnij kopie. Dzieki automatycznemu podajnikowi skopiowanie dziesieciostronicowego dokumentu zajelo osiem sekund. -Calkiem niezle - ucieszyla sie Tammy. Po dwudziestu minutach uporaly sie z pierwsza teczka. Tammy wreczyla Abby obydwa komplety kluczy, wziela dwie nowe plocienne walizki i opuscila dom wypoczynkowy. Abby wyszla wraz z nia i zamknela drzwi na klucz. Przed hotelem wsiadla do wynajetego przez Tammy nissana stanza. Wymijajac nadjezdzajace z przeciwka po niewlasciwej stronie drogi samochody, przemknela wzdluz Seven Mile Beach i dotarla do Georgetown. Dwie przecznice za imponujacym gmachem Szwajcarskiego Banku, w malym zaulku, stal schludny drewniany domek nalezacy do jedynego slusarza na wyspie Grand Cayman. W kazdym razie jedynego, ktorego udalo sie jej samodzielnie zlokalizowac. Dom byl zielony, a drzwi i otwarte okna obramowane bialym paskiem. Zaparkowala na ulicy i przeszla po piasku na mala werande, gdzie slusarz i jego sasiedzi popijali rum i sluchali Radia Cayman. Stare, dobre reggae. Uciszyli sie, gdy weszla, ale zaden z nich nie wstal. Byla prawie jedenasta. Kiedy rozmawiala z nim poprzedniego dnia, slusarz oznajmil, ze moze wykonac jej zamowienie w sklepie na zapleczu za skromna oplata i ze mile widziana bylaby zaliczka w postaci butelki rumu Myersa. -Przepraszam za spoznienie, panie Dantley. Przynioslam panu maly prezent. - Wyjela z torby flaszke z rumem. Dantley wylonil sie z ciemnosci i siegnal po butelke. Obejrzal ja. -Chlopcy, to myers! - zawolal. Przy stole zapanowalo nagle ozywienie. Abby nie rozumiala tego, co mowiono, ale bylo rzecza oczywista, ze siedzaca na werandzie kompania jest z powodu owej butelki rumu Myersa niezwykle podekscytowana. Dantley podal im ja i poprowadzil Abby za dom, do malej przybudowki pelnej narzedzi, malych maszyn i rozmaitych przyrzadow. Pojedyncza zolta zarowka wiszaca pod sufitem przyciagala setki komarow. Abby podala Dantleyowi oba komplety kluczy, a on polozyl je ostroznie na nie zajetym kawalku zagraconego stolu. -To bedzie proste - powiedzial, nie podnoszac glowy. Byla juz jedenasta, a Dantley sporo juz wypil, pracowal jednak bardzo sprawnie. Prawdopodobnie jego organizm uodpornil sie juz na dzialanie rumu. Po dwudziestu minutach uporal sie z robota. Podal Abby klucze i ich kopie. -Dziekuje, panie Dantley. Ile jestem panu winna? -To nie bylo zbyt trudne - powiedzial, przeciagajac slowa. - Po dolarze za sztuke. Zaplacila mu szybko i wyszla. Tammy wlozyla zawartosc gornej szuflady pierwszej szafki do dwoch plociennych walizek. Piec szuflad, dwanascie szafek, szescdziesiat kursow do kopiarki i z powrotem. W osiem godzin. To moglo sie udac. Byly tam dokumenty, notesy, wydruki komputerowe i inne papiery. Mitch powiedzial, zeby skopiowaly wszystko. Nie byl do konca pewien, czego szuka, wiec niech skopiuja wszystko. Zgasila swiatlo i pobiegla na gore sprawdzic, w jakim stanie jest jej kochanek. Lezal nadal, tak jak go pozostawila, i cicho chrapal. Walizki wazyly po trzydziesci funtow kazda. Gdy Tammy dotarla do pokoju numer 188, bolaly ja ramiona. Pierwszy kurs z szescdziesieciu, mogla nie dac rady. Abby nie wrocila jeszcze z Georgetown, wiec Tammy starannie wypakowala walizki. Wypila lyk coli i wyszla. Wrocila do domu wypoczynkowego. Zawartosc drugiej szuflady byla identyczna. Przelozyla dokumenty do walizek i zamknela je na zamek blyskawiczny. Spocila sie i z trudem oddychala. Cztery paczki dziennie, pomyslala, za duzo jednak pale. Poprzysiegla sobie, ze ograniczy sie do dwoch. Moze nawet do jednej. Weszla na gore, zeby sprawdzic, co z Averym. Bez zmian. Gdy wrocila, kopiarka juz pracowala, wydajac jakies trzaski i pomruki. Abby uporala sie juz z druga walizeczka i miala wlasnie rozpoczac kopiowanie zawartosci trzeciej. -Masz klucze? - zapytala Tammy. -Tak, nie bylo zadnych klopotow. Co z twoim facetem? -Gdyby kopiarka byla wylaczona, uslyszalabys jego chrapanie. Tammy ulozyla na lozku kolejny stos papierow. Wytarla twarz mokrym recznikiem i wyszla po nastepne materialy. Po uporaniu sie z trzecia walizeczka Abby zaczela kopiowac papiery z szafki. Szybko nauczyla sie poslugiwac automatycznym podajnikiem i po uplywie pol godziny poruszala sie ze sprawnoscia i wdziekiem profesjonalistki. Rozpinala i spinala papiery, a kopiarka z nerwowym klekotem wypluwala z siebie kolejne duplikaty. Tammy wrocila po raz trzeci. Nie mogla zlapac oddechu, pot lal sie jej z czola. -Trzecia szuflada - zameldowala. - Tamten wciaz chrapie. Rozpiela walizke i na lozku pojawil sie nastepny stos papierow. Odetchnela, wytarla twarz i spakowala skopiowane juz dokumenty. Miala tak powracac i wychodzic az do rana. O polnocy Barefoot Boys zaspiewali ostatnia piosenke i hotel pograzyl sie w ciszy. Sciany pokoju 188 skutecznie tlumily monotonny szum kopiarki. Drzwi byly zamkniete na klucz, ciemnosc rozjasniala tylko mala lampka stojaca obok lozka. Nikt nie zauwazyl zmeczonej, ociekajacej potem kobiety noszacej tam i z powrotem dwie, ciagle te same plocienne walizki. Po polnocy przestaly rozmawiac. Byly zbyt zmeczone i przestraszone. Tammy nie wspominala juz nawet o tym, co sie dzieje z Averym, bo nie bylo wlasciwie o czym mowic. Raz tylko okolo pierwszej, wciaz pograzony w glebokim snie, odwrocil sie na brzuch, by po dwudziestu minutach wrocic do poprzedniej pozycji. Tammy zagladala do niego za kazdym razem, gdy wracala do domu wypoczynkowego, i zastanawiala sie, co sie stanie, jesli otworzy nagle oczy i rzuci sie na nia. W kieszeni szortow miala ukryta metalowa rurke na wypadek, gdyby doszlo do starcia. Mitch nie poinstruowal jej szczegolowo, co powinna robic w tej sytuacji. "Nie uciekaj do pokoju w <> - powiedzial. - Przyloz facetowi w leb i krzycz, ze chcial cie zgwalcic". I to bylo wszystko, co jej doradzil. Po dwudziestej piatej wizycie Tammy doszla do przekonania, ze Tolar ma przed soba jeszcze pare godzin blogiej nieswiadomosci. A ona nie dosc, ze wedrowala nieustannie tam i z powrotem, objuczona jak mul, to jeszcze za kazdym razem musiala pokonywac czternascie stopni prowadzacych do pokoju, w ktorym spal "Casanova". Postanowila wiec sprawdzac go raz na dwa kursy. Potem raz na trzy. O drugiej, wykonawszy niemal polowe pracy, mialy skopiowana zawartosc pieciu szafek. Sporzadzily ponad cztery tysiace kopii i cale lozko przykryte bylo stosami kartek. Stosy kopii pietrzyly sie takze w siedmiu rzedach pod sciana, obok sofy. Odpoczywaly przez pietnascie minut. O wpol do szostej na wschodzie blysnal pierwszy promyk slonca i dziewczyny zapomnialy o zmeczeniu. Abby zwijala sie przy kopiarce, starajac sie nie myslec o tym, ze maszyna moze sie przegrzac. Tammy rozcierala skurcze w lydkach i biegala do domu wypoczynkowego i z powrotem. Byl to piecdziesiaty pierwszy albo piecdziesiaty drugi kurs. Stracila rachube. Otwarla drzwi i poszla jak zwykle prosto do magazynu. Jak zwykle polozyla wypchane dokumentami walizki na podlodze. Weszla cicho po schodach i w drzwiach do sypialni zamarla nagle. Avery siedzial na skraju lozka z twarza zwrocona w strone balkonu. Uslyszal jej kroki, powoli odwrocil sie i utkwil w niej ciezkie, polprzytomne spojrzenie. Oczy mial szkliste, zapuchniete. Instynktownie rozpiela spodenki, sciagnela je i rzucila na podloge. -Hej, wielkoludzie - powiedziala, starajac sie oddychac spokojnie. Podeszla blizej do niego. - Strasznie wczesnie wstales. Pospijmy jeszcze troche. Odwrocil sie z powrotem do okna. Nie odezwal sie wcale. Usiadla przy nim i zaczela masowac jego udo od wewnetrznej strony. Przesunela dlon w gore. Nie drgnal nawet. -Obudziles sie? - zapytala. - Avery, odezwij sie, malenki. Pospijmy jeszcze troche. Jest jeszcze ciemno. Opadl na poduszke. Odchrzaknal. Nie probowal mowic. Po prostu odchrzaknal. Potem zamknal oczy. Uniosla jego nogi, pchnela je na lozko i przykryla go kocem. Przez nastepne dziesiec minut stala przy lozku. Kiedy uslyszala znowu donosne regularne chrapanie, zalozyla szorty i pobiegla do "Palms". -Abby, on sie obudzil! - zawolala przerazona. - Obudzil sie i znowu zasnal. Abby przerwala prace i zamarla w bezruchu. Obie kobiety spojrzaly na lozko zaslane nie skopiowanymi dokumentami. -W porzadku. Wez szybko prysznic - powiedziala Abby odzyskujac panowanie nad soba - a potem wracaj tam, poloz sie w lozku obok niego i czekaj. Zamknij na klucz drzwi do magazynu i zadzwon do mnie, kiedy sie obudzi i pojdzie pod prysznic. Ja przez ten czas skopiuje to, co pozostalo. Sprobujemy przeniesc to pozniej, kiedy on pojdzie do pracy. -To bardzo ryzykowne. -Wszystko, co robimy, jest ryzykowne. Pospiesz sie. Piec minut pozniej Tammy-Doris-Libby ubrana w skape pomaranczowe bikini znowu ruszyla w droge do domu wypoczynkowego, tym razem bez walizek. Zamknela drzwi wejsciowe, drzwi do magazynu i poszla do sypialni. Rozebrala sie i wsliznela do lozka. Chrapanie nie pozwalalo jej zasnac przez pietnascie minut. Potem zapadla w krotka drzemke. Ocknawszy sie usiadla, by nie zasnac na dobre. Byla przerazona. Ten nagi mezczyzna, lezacy w lozku obok niej, zabilby ja, gdyby sie dowiedzial o wszystkim. Jej zmeczone cialo nie moglo jednak dluzej bronic sie przed snem i znow zapadla w drzemke. Avery ocknal sie z letargu trzy po dziewiatej. Ziewnal glosno i przetoczyl sie na skraj lozka. Powoli otwarl posklejane powieki, swiatlo sloneczne porazilo mu oczy. Znowu ziewnal. Glowa ciazyla mu jak olow i kiwala sie bezwladnie na wszystkie strony, a kazdy jej ruch powodowal nieznosny bol. Odetchnal gleboko i swiezy tlen zahuczal mu dziko w skroniach. Skoncentrowal sie na prawej rece. Przez jakis czas bezskutecznie probowal ja uniesc, w koncu udalo mu sie: podniosl ja powoli i utkwil w niej niepewny wzrok. Zegarek! Przez trzydziesci sekund przygladal sie czerwonym cyferkom na tarczy, zanim zdolal odczytac godzine. Piec po dziewiatej. Do diabla! O dziewiatej oczekiwali go w banku. Zaspal. Przez te kobiete! Uslyszala, ze sie obudzil, lecz wciaz lezala z zamknietymi oczami. Modlila sie, by jej nie dotknal. Czula, jak patrzy na nia. W swojej karierze lajdaka i zlego chlopca wiele razy miewal kaca, ale nigdy takiego jak ten obecny. Patrzyl na jej twarz i usilowal przypomniec sobie, czy byla dobra. Takie rzeczy zawsze pamietal, mogl zapomniec wszystko, ale nie to. Niezaleznie od rozmiarow kaca zawsze pamietal kobiete. Patrzyl na nia jeszcze przez chwile i wreszcie sie poddal. Do diabla! Wstal i sprobowal zrobic pare krokow. Nogi mial jak z olowiu; tylko czesciowo byly posluszne jego woli. Oparl sie o drzwi od balkonu. Lazienka znajdowala sie w odleglosci dwudziestu stop i postanowil, ze musi sie tam dostac. Biurko i szafka posluzyly jako punkty oparcia, jakos udalo mu sie dotrzec do celu. Pochylil sie nad muszla i zwymiotowal. Odwrocila sie twarza do balkonu. Po chwili poczula, ze siada przy niej na lozku. Delikatnie dotknal jej ramienia. -Libby, obudz sie. Potrzasnal nia i wtedy zesztywniala. -Obudz sie, kochanie - powtorzyl. Prawdziwy dzentelmen. Poslala mu swoj najslodszy, senny usmiech. Poranny usmiech, ktory wyrazal zaspokojenie i wdziecznosc. Scarlett O'Hara usmiechala sie w ten sposob rankiem po owej nocy, kiedy Rett jej dogodzil. -Byles wspanialy, wielkoludzie - zagruchala, nie otwierajac oczu. Mimo ze glowa mu pekala, nogi odmawialy posluszenstwa i nadal dreczyly go mdlosci, poczul sie dumny z siebie. Tak, teraz juz pamietal, byl rzeczywiscie swietny tej nocy. -Sluchaj, Libby, zaspalismy. Musze isc do pracy. Jestem juz spozniony. -Nie w humorze, co? - zachichotala, modlac sie, by nie byl w humorze. -Nie bardzo, nie teraz. Co z dzisiejszym wieczorem? -Bede tutaj, wielkoludzie. -To dobrze. Ide wziac prysznic. -Obudz mnie, jak bedziesz wychodzil. Wstal, wymamrotal cos i zamknal sie w lazience. Tammy wyskoczyla z lozka i zadzwonila do Abby. Zglosila sie po trzecim sygnale. -Bierze prysznic. -Z toba wszystko w porzadku? -Tak, swietnie. Nie potrafilby, nawet gdyby musial. -Czemu dzwonisz tak pozno? -Nie mogl sie obudzic. -Podejrzewa cos? -Nie. Nic nie pamieta. Ma strasznego kaca. -Jak dlugo tam jeszcze bedziesz? -Pocaluje go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. Przyjde za jakies dziesiec, pietnascie minut. -W porzadku. Pospiesz sie. Abby odlozyla sluchawke i Tammy wsliznela sie do lozka. Na poddaszu, nad kuchnia maly magnetofon zabrzeczal cicho i ucichl, gotowy do zarejestrowania nastepnych rozmow. O dziesiatej czterdziesci byly juz gotowe do przypuszczenia ostatniego szturmu na dom wypoczynkowy. Podzielily kontrabande na trzy rowne czesci. Trzy smiale rajdy w bialy dzien. Tammy wsunela lsniace, nowe klucze do kieszeni i wyszla z walizkami z hotelu. Szla szybko, rzucajac zza ciemnych okularow ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony. Parking obok domu wypoczynkowego byl wciaz pusty, ruch na szosie niewielki. Nowy klucz pasowal znakomicie i Tammy weszla do srodka. Pasowal rowniez klucz do magazynu i po pieciu minutach Tammy opuscila dom wypoczynkowy. Druga i trzecia wyprawa zakonczyly sie rownie szybko i przebiegly bez zaklocen. Zanim zamknela magazyn po raz ostatni, przez dluzsza chwile przygladala sie wszystkiemu bardzo uwaznie. Pokoj wygladal dokladnie tak, jak w momencie, gdy znalazla sie w nim po raz pierwszy. Zamknela dom wypoczynkowy i zaniosla puste torby do hotelu. Przez godzine lezaly obok siebie na lozku, smiejac sie z Avery'ego i jego kaca. Bylo juz po wszystkim, prawie po wszystkim. Dokonaly zbrodni doskonalej. Przy czynnym, choc nieswiadomym udziale Avery'ego. Uznaly, ze nie bylo to trudne. Mala gora dokumentow wypelnila ponad jedenascie tekturowych pudel. O drugiej trzydziesci polnagi tubylec w slomkowym kapeluszu zapukal do drzwi i przedstawil sie jako pracownik firmy Cayman Storage. Abby wskazala mu pudla. Wzial pierwsza paczke i bardzo powoli zaniosl ja do samochodu. Jak wszyscy tubylcy dzialal zgodnie z kajmanskim poczuciem czasu: Bez pospiechu, mon. Pojechaly za nim stanza do Georgetown, do niewielkiego magazynu. Abby obejrzala zaproponowany im skladzik i zaplacila gotowka za trzy miesiace z gory. ROZDZIAL 28 Wayne Tarrance siedzial w tyle autobusu linii Greyhound, 23.40, Louisville-Indianapolis-Chicago. Choc w autobusie panowal tlok, siedzial sam. Byla noc z piatku na sobote. Autobus wyjechal z Kentucky przed trzydziestoma minutami i obecnie mial Tarrance juz pewnosc, ze cos jest nie w porzadku. Pol godziny i zadnej informacji, zadnego sygnalu, od nikogo.Moze to nie ten autobus. Moze McDeere sie rozmyslil. Moglo wydarzyc sie wiele rzeczy. Fotel, na ktorym siedzial, dzielilo od dieslowskiego silnika zaledwie kilka cali i Wayne Tarrance z Bronxu zrozumial teraz, dlaczego uzytkownikom tej linii tak bardzo zalezy na miejscach tuz za kierowca. Od nieustannego wibrowania motoru rozbolala go glowa. Trzydziesci minut. I nic. Rozlegl sie odglos spuszczanej w toalecie wody. Przez otwarte na chwile drzwi wional nieprzyjemny zapach. Wayne odwrocil glowe i zaczal sie przygladac pedzacym na poludnie samochodom. Pojawila sie nagle, nie wiadomo skad. Usiadla obok niego i odchrzaknela. Tarrance zerknal na nia. Juz ja gdzies chyba widzial. -Pan Tarrance? - Miala na sobie dzinsy, biale trampki i gruby zielony sweter. Oczy zaslonila ciemnymi okularami. -Tak. A pani? Mocno uscisnela jego dlon. -Abby McDeere. -Spodziewalem sie pani meza. -Wiem. Postanowil, ze sie nie zjawi. Dlatego ja tu jestem. -Hm, szczerze mowiac, wolalbym porozmawiac z nim. -Ale on wyslal mnie. Prosze traktowac mnie jako jego pelnomocnika. Tarrance polozyl gazete na kolanach i wyjrzal przez okno. -Gdzie on jest? -Czemu to ma byc takie wazne, panie Tarrance? Wyslal mnie, zebym pomowila z panem o interesach, a pan tez chce o tym porozmawiac. Wiec rozmawiajmy. -W porzadku. Prosze mowic ciszej i jesli ktos bedzie tedy przechodzil, niech mnie pani zlapie za reke i umilknie. Bedziemy zachowywac sie jak malzenstwo czy cos w tym rodzaju. W porzadku? Czy wie pani, kto to jest pan Voyles? -Wiem wszystko, panie Tarrance. -To dobrze. Pan Voyles jest bliski zawalu, poniewaz nie dostalismy jeszcze papierow Mitcha. Tych czystych. Rozumie pani, czemu sa one takie wazne? -Doskonale. -Wiec chcemy miec te dokumenty. -A my chcemy miec milion dolarow. -Slusznie, taka jest umowa. Ale najpierw dostarczycie nam dokumenty. -Nie tak sie umawialismy. Bylo uzgodnione, panie Tarrance, ze dostarczymy wam papiery dopiero wowczas, kiedy milion znajdzie sie na naszym koncie. -Nie ufacie nam? -Zgadza sie. Nie ufamy panu ani Voylesowi, ani w ogole nikomu. Pieniadze maja zostac zdeponowane na jednym z numerowych kont w banku we Freeporcie na Bahamach. My natychmiast przerzucimy je do innego banku. Kiedy pieniadze znajda sie tam, gdzie chcemy je miec, przekazemy wam papiery. -Gdzie sa teraz? -W malym magazynie, w Memphis. Piecdziesiat jeden teczek elegancko i starannie zapakowanych w pudla. Powinny zrobic na was wrazenie. Odwalilismy kawal dobrej roboty. -My? Widziala pani te dokumenty? -Oczywiscie. Pomagalam je pakowac. W pudle numer osiem jest kilka niespodzianek. -Swietnie. Co to takiego? -Mitchowi udalo sie skopiowac trzy zestawy dokumentow Avery'ego Tolara i wydaja sie one podejrzane. Dwie umowy ze spolka akcyjna, ktora nazywa sie Dunn Lane Ltd. Wiemy, ze jest kontrolowana przez mafie i zostala zalozona na Kajmanach w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym szostym z dziesiecioma milionami wypranych dolarow. Dokumenty umow dotycza projektow budowy dwoch obiektow finansowanych przez te korporacje. Bedzie to dla was fascynujaca lektura. -Skad wiecie, ze zostala zalozona na Kajmanach? I skad wiecie o tych dziesieciu milionach? Na pewno zadna z tych umow o nich nie wspomina. -Zgadza sie. Mamy tez inne dokumenty. Tarrance przez szesc mil myslal o tych innych dokumentach. Nie zobaczy ich, to pewne, dopoki McDeere nie otrzyma pierwszego miliona. Bedzie musial na razie obyc sie bez nich. -Nie jestem pewien, czy bedziemy mogli przeslac pieniadze przed otrzymaniem dokumentow. Abby natychmiast przejrzala to kiepskie klamstwo i usmiechnela sie do niego. -Czy musimy bawic sie w kotka i myszke, panie Tarrance? Dlaczego po prostu nie przeslecie tych pieniedzy? Zakonczylibysmy wtedy te runde. Jakis student, chyba Arab, przeszedl miedzy fotelami i wszedl do toalety. Tarrance zamarl i odwrocil sie do okna. Abby przytulila sie do jego ramienia, jakby byli para zakochanych. Odglos spuszczanej wody przypominal huk wodospadu. -Jak szybko mozemy to zalatwic? - zapytal Tarrance. Odsunela sie juz od niego. -Dokumenty sa gotowe. To zalezy od tego, kiedy bedziecie mieli ten milion. -Jutro. Abby wyjrzala przez okno i zaczela mowic lewa strona ust. -Dzisiaj jest piatek. W przyszly wtorek, o dziesiatej rano czasu wschodniego, czasu obowiazujacego na Bahamach, przekazecie milion dolarow z waszego konta w Chemical Bank na Manhattanie na numerowe konto do Ontario Bank we Freeporcie. Jest to czysta, legalna operacja, zajmie jakies pietnascie sekund. Tarrance zmarszczyl brwi i sluchal z uwaga. -A jesli nie mamy konta w Chemical Bank na Manhattanie? -Nie macie go dzisiaj, ale bedziecie mieli w poniedzialek. Jestem pewna, ze macie w Waszyngtonie kogos, kto moze dokonac prostego przelewu. -Na pewno to zrobimy. -To dobrze. -Ale czemu Chemical Bank? -Polecenie Mitcha, panie Tarrance. Zaufajcie mu, on wie, co robi. -Widze, ze odrobil zadanie domowe. -Zawsze odrabia zadania domowe. I jest cos, o czym powinniscie pamietac. On jest o wiele sprytniejszy od was. Tarrance zasmial sie nieszczerze. Przez jakies dwie mile jechali w milczeniu, zastanawiajac sie nad nastepnymi pytaniami i odpowiedziami. -W porzadku - odezwal sie w koncu Tarrance, jakby do siebie. - Kiedy dostaniemy dokumenty? -Gdy pieniadze beda bezpieczne we Freeporcie, zostaniemy o tym zawiadomieni. W srode rano, przed dziesiata trzydziesci, do waszego biura w Memphis nadejdzie przesylka Federal Express zawierajaca informacje i klucz do magazynu. -Moge wiec powiedziec Voylesowi, ze bedziemy miec dokumenty w srode po poludniu? Abby wzruszyla ramionami i nic nie odpowiedziala. Tarrance zmieszal sie i probowal pospiesznie wymyslic jakies madre pytanie. -Potrzebuje numer konta we Freeporcie. -Jest zapisany. Dam go panu, kiedy autobus sie zatrzyma. W ten sposob zakonczyli omawianie szczegolow. Tarrance siegnal pod fotel i wyciagnal ksiazke. Przerzucil pare stronic i zaczal udawac, ze czyta. -Zajme pani jeszcze minute - powiedzial. -Jakies pytania? -Tak. Czy mozemy porozmawiac o tych innych dokumentach, o ktorych pani wspomniala? -Oczywiscie. -Gdzie one sa? -Dobre pytanie. Jesli dobrze pamietam umowe, mamy najpierw otrzymac nastepna rate, pol miliona, jak mi sie wydaje, w zamian za udostepnienie dokumentow, ktore pozwola wam postawic ich w stan oskarzenia. Te inne dokumenty sa czescia nastepnej raty. Tarrance odwrocil kartke. -Czy to znaczy, ze macie juz te... hm... brudne dokumenty? -Mamy wiekszosc tego, czego potrzebujemy. Tak, mamy mase brudnych dokumentow. -Gdzie one sa? Usmiechnela sie slodko i poklepala go po ramieniu. -Z cala pewnoscia nie ma ich w malym magazynie z czystymi papierami. -Ale je macie? -Czesc. Chcialby pan zobaczyc pare? Zamknal ksiazke i odetchnal gleboko. Popatrzyl na nia. -Oczywiscie. -Tak myslalam. Mitch powiedzial, ze dostarczymy wam dziesieciocalowej grubosci plik dokumentow dotyczacych Dunn Lane Ltd: kopie rachunkow bankowych, umowy najmu, protokoly, aneksy, nazwiska akcjonariuszy, potwierdzenia przelewow, listy Nathana Locke'a do Joeya Morolta i setki innych soczystych kaskow, ktore przyprawia was o bezsennosc. Wspaniale materialy. Mitch mowi, ze dysponujac papierami Dunn Lane mozna uzyskac co najmniej trzydziesci aktow oskarzenia. Tarrance chlonal kazde slowo i uwierzyl jej. -Kiedy moglbym to obejrzec? - zapytal cicho, lecz z wyrazna nuta podniecenia w glosie. -Kiedy Ray wyjdzie z wiezienia. To czesc umowy, pamieta pan? -No tak. Ray. -No tak. Znajdzie sie poza murami, panie Tarrance, albo prosze zapomniec o firmie Bendiniego. A Mitch i ja zadowolimy sie nedznym milionem i rozplyniemy w mroku. -Pracuje nad tym. -Niech sie pan dobrze stara. - Nie byla to czcza grozba i Tarrance wiedzial o tym. Ponownie otwarl ksiazke i zaczal ja kartkowac. Abby wyciagnela z kieszeni wizytowke firmy Bendini, Lambert Locke i polozyla ja na ksiazce. Na odwrocie wizytowki wypisany byl numer konta: 477DL-19584, Ontario Bank, Freeport. -Wracam na swoje miejsce, z dala od silnika. Ustalilismy wszystko co do przyszlego wtorku? -Wszystko jasne, mon. Wyjezdza pani z Indianapolis? -Tak. -Dokad? -Do Kentucky, do moich rodzicow. Mitch i ja jestesmy w separacji. Zniknela. Tammy stala w jednej z dwunastu dlugich pozakrecanych kolejek do odprawy celnej w Miami. Miala na sobie szorty, sandaly, mocno wydekoltowana bluzke, okulary przeciwsloneczne, slomkowy kapelusz i wygladem nie roznila sie wcale od tysiaca innych zmeczonych turystek wracajacych z upalnych karaibskich plaz. Przed nia czekalo mlode malzenstwo z torbami wypelnionymi wolnym od cla alkoholem i perfumami. Oboje byli mocno poirytowani i spierali sie o cos gwaltownie. Za nia staly dwie nowiutenkie skorzane walizki zawierajace dokumenty, ktore mogly stanowic podstawe do skazania czterdziestu prawnikow. Jej pracodawca, rowniez prawnik, poradzil jej, by kupila walizki zaopatrzone w male kolka, co ulatwi ich transport w miedzynarodowym porcie lotniczym w Miami. Miala tez mala, podreczna torbe z ubraniami i szczoteczka do zebow, aby calosc nie budzila zadnych podejrzen. Przesuwajac sie do przodu o srednio szesc cali na minute, po godzinie Tammy ze swym bagazem stanela przed urzednikiem celnym. -Nic nie zglasza? - warknal lamana angielszczyzna. -Nie - odwarknela. Wskazal na jej wielkie skorzane walizy. -Co w srodku? -Papiery. -Papiery? -Papiery. -Jakiego rodzaju papiery? Toaletowe, pomyslala. Spedzilam wakacje, podrozujac po Karaibach i zbierajac papier toaletowy. -Dokumenty prawnicze i inne podobne smieci. Jestem prawnikiem. -Aha, aha... - Rozpial podreczny bagaz i zajrzal do srodka. - Nastepny. Ostroznie pociagnela za soba walizki. Byly bardzo wywrotne. Zauwazyl ja bagazowy i szybko zaladowal wszystko na swoj wozek. -Delta, lot 282, do Nashville, wejscie 44, hala dworcowa B - powiedziala, wreczajac mu pieciodolarowy banknot. Dotarla ze swymi trzema walizkami do Nashville w sobote o polnocy. Zaladowala je do swego samochodu i opuscila lotnisko. Zatrzymala sie na parkingu na przedmiesciach Brentwood i przeniosla walizki do wynajetego jednopokojowego mieszkania. Oprocz niewielkiej sofy nie bylo w nim zadnych mebli. Tammy rozpakowala swoj bagaz i zabrala sie za segregowanie materialow. Byla to przerazliwie nudna robota, ale Mitch chcial miec liste wszystkich dokumentow, wszystkich rachunkow bankowych i wszystkich spolek. Potrzebowal tego i juz. Powiedzial, ze bedzie moze musial natychmiast wyjechac i lepiej, zeby dokumenty byly skatalogowane. Po czterech godzinach wszystko zostalo uporzadkowane. Tammy siedziala na podlodze i sporzadzala szczegolowy opis. Po trzech jednodniowych wycieczkach na Grand Cayman, pokoj w Brentwood troche sie zapelnil. W poniedzialek miala tam leciec ponownie. Czula sie tak, jakby przez ostatnie dwa tygodnie spala tylko trzy godziny. Ale Mitch powiedzial, ze to bardzo wazne. Sprawa zycia i smierci. Tarry Ross, alias Alfred, siedzial w najciemniejszym kacie restauracji hotelu "Phoenix Park" w Waszyngtonie. Spotkanie mialo trwac jak najkrocej. Pil kawe i czekal na swego goscia. Czekal i przyrzekl sobie, ze bedzie tu siedzial jeszcze tylko piec minut. Kiedy chcial wypic kolejny lyk, filizanka zadrzala mu w reku i kawa wylala sie na stol. Spojrzal na plame na obrusie. Wiedzial, ze nie powinien rozgladac sie wokolo, ale z najwyzszym trudem powstrzymywal sie od tego. Wciaz jeszcze czekal. Gosc pojawil sie niespodziewanie i usiadl plecami do sciany. Nazywal sie Vinnie Cozzo i byl zbirem z Nowego Jorku. Z rodziny Palumbo. Zauwazyl poplamiony kubek i rozlana kawe. -Uspokoj sie, Alfred, tu jest naprawde ciemno - powiedzial. -Czego chcesz? - syknal Alfred. -Chce sie napic. -Nie mam na to czasu. Wychodze. -Nie zartuj, Alfred, zrelaksuj sie, przyjacielu. Jestesmy tu prawie sami. -Czego chcesz? - syknal ponownie. -Po prostu drobnej informacji. -To bedzie kosztowac. -Wiem. Podszedl kelner i Vinnie zamowil chivas z woda. -Co slychac u mojego przyjaciela, Dentona Voylesa? - zapytal. -Pocaluj mnie w dupe, Cozzo. Ide. Wychodze stad. -Daj spokoj, przyjacielu. Chodzi tylko o drobna informacje. -Streszczaj sie. - Alfred rozejrzal sie po sali. Jego filizanka byla pusta. Prawie cala kawa znalazla sie na obrusie. Kelner przyniosl chivas i Vinnie upil lyk z prawdziwa przyjemnoscia. -Mamy male zamieszanie w Memphis. Niektorzy chlopcy troche sie tym martwia. Slyszales o firmie Bendiniego? Alfred instynktownie pokrecil przeczaco glowa. Zawsze na poczatku odpowiadal "nie", aby potem po dokladnym zbadaniu sytuacji przygotowac drobny raporcik i powiedziec "tak". W gruncie rzeczy slyszal o firmie Bendiniego i jej cennym kliencie. Operacja "Pralka". Nazwe te wymyslil osobiscie Voyles i byl bardzo dumny ze swego pomyslu. Vinnie wypil kolejny lyk. -W porzadku. Jest tam taki facet, nazywa sie McDeere, Mitchel McDeere. Pracuje dla firmy Bendiniego i podejrzewamy, ze zadaje sie z waszymi ludzmi. Wiesz, o co chodzi? Wydaje nam sie, ze przekazuje informacje tajniakom. Chcemy po prostu wiedziec, czy to prawda. To wszystko. Alfred sluchal z kamienna twarza, chociaz nie bylo to latwe. Znal grupe krwi McDeere'a i jego ulubiona restauracje w Memphis. Wiedzial, ze rozmawial on z Tarrance'em kilka razy i ze jutro, we wtorek, mial zostac milionerem. Drobiazg. -Zobacze, co sie da zrobic. Porozmawiajmy o pieniadzach. Vinnie zapalil salem lighta. -To powazna sprawa, Alfredzie, nie bede cie oszukiwal. Dwiescie tysiecy w gotowce. Alfred odsunal filizanke. Wyjal z kieszeni chusteczke i zaczal nerwowo przecierac okulary. -Dwiescie tysiecy? W gotowce? -Tak, jak powiedzialem. Ile zaplacilismy ci ostatnim razem? -Siedemdziesiat piec. -Teraz rozumiesz? To naprawde cholernie powazna sprawa. Mozesz to zalatwic? -Tak. -Kiedy? -Daj mi dwa tygodnie. ROZDZIAL 29 Na tydzien przed pietnastym kwietnia fanatycy pracy z firmy Bendini, Lambert i Locke osiagneli stan najwyzszego napiecia. Zwijali sie jak szaleni napedzani wylacznie adrenalina. I strachem. Strachem przed tym, ze nie uda sie uzyskac ulgi podatkowej, przed gwaltowna dewaluacja, ktora moglaby kosztowac bogatego klienta dodatkowy milion dolarow. Przed tym, ze a nuz trzeba bedzie podniesc sluchawke, wykrecic numer klienta i poinformowac tegoz klienta, ze sporzadzono juz bilans, i, choc przykro to mowic, nalezy zaplacic dodatkowe osiemset tysiecy. Przed tym, ze nie skoncza do pietnastego i beda musieli zaplacic kare za zwloke i procent. Parking zapelnial sie juz o szostej. Sekretarki pracowaly po dwanascie godzin na dobe. Atmosfera stala sie napieta. Rozmawiano ze soba rzadko i pospiesznie.Nie majac w domu zony, do ktorej moglby wracac, Mitch pracowal teraz po dwadziescia godzin na dobe. Sonny Capps wsciekal sie i przeklinal Avery'ego, uwazal bowiem, ze to z jego winy bedzie musial zaplacic czterysta piecdziesiat tysiecy dolarow podatku. Od zarobionych szesciu milionow. Avery przeklinal Mitcha i razem przekopywali sie po raz nie wiadomo ktory przez akta Cappsa, szukajac jakiegos wyjscia i klnac na czym swiat stoi. Mitch przygotowal dwa bardzo dyskusyjne dokumenty, pozwalajace obnizyc te sume do trzystu dwudziestu tysiecy. Capps zagrozil, ze poszuka innej firmy prawniczej. W Waszyngtonie. Kiedy do pietnastego pozostalo juz tylko szesc dni, Capps zazadal spotkania z Averym w Houston. Lear byl do dyspozycji i Avery odlecial o polnocy. Mitch odwiozl go na lotnisko, a po drodze wysluchal ostatnich instrukcji. Wrocil do biura tuz po wpol do drugiej. Na parkingu staly jeszcze trzy mercedesy, jaguar i BMW. Straznik wpuscil go tylnymi drzwiami i Mitch wjechal winda na trzecie pietro. Avery, jak zwykle, zamknal drzwi swojego biura na klucz. Pokoje wspolnikow zawsze zamykano na klucz. Z konca korytarza dobiegal glos Victora Milligana, szefa od spraw podatkowych, ktory siedzial na biurku i zniewazal najgorszymi slowami swoj komputer. Pozostale biura byly pozamykane i tonely w mroku. Mitch wstrzymal oddech i wlozyl klucz w drzwi Avery'ego. Nacisnal klamke i wszedl do srodka. Zapalil wszystkie swiatla i podszedl do malego stolu konferencyjnego, przy ktorym on i jego partner spedzili caly dzien i znaczna czesc nocy. Wokol krzesel pietrzyly sie stosy teczek z dokumentami. Papiery walaly sie po calym pokoju. Mitch usiadl przy stole i kontynuowal prace, nad dokumentami Cappsa. Wedlug danych FBI Capps, ktory korzystal z uslug firmy juz od osmiu lat, byl uczciwym biznesmenem. Fedowie nie interesowali sie jego osoba. Po godzinie ucichl glos Milligana. Szef do spraw podatkowych zamknal swoj pokoj i nie pozegnawszy sie zbiegl po schodach. Mitch sprawdzil pospiesznie pomieszczenia na drugim i trzecim pietrze. Wszystkie byly juz puste. Dochodzila trzecia. Przy jednej ze scian w biurze Avery'ego tuz obok regalow staly cztery debowe szafki na dokumenty. Mitch dawno juz zwrocil na nie uwage, ale nigdy nie widzial, aby z nich korzystano. Biezace papiery byly przechowywane w trzech metalowych szafkach stojacych przy oknie. Sekretarki stale tam wlasnie zagladaly, zwlaszcza wtedy, gdy Avery wrzeszczal na nie. Mitch zamknal drzwi biura na klucz od wewnatrz i podszedl do debowych segregatorow. Byly oczywiscie zamkniete. Mial jeszcze w swoim komplecie dwa niewielkie klucze. Pierwszy pasowal. Kiedy jakis czas temu czytal sporzadzony przez Tammy spis kopii znajdujacych sie w Nashville, utkwilo mu w pamieci wiele nazw spolek kajmanskich obracajacych brudnymi pieniedzmi, ktore stawaly sie potem czyste. Zaczal przegladac dokumenty znajdujace sie w gornej szufladzie i nazwy te natychmiast rzucily mu sie w oczy. Dunn Lane Ltd., Eastpoint Ltd., Virgin Bay Ltd., Inland Contractors Ltd., Gulf-South Ltd. Wiele znajomych nazw znalazl tez w drugiej i trzeciej szufladzie. Byly tam dokumenty dotyczace pozyczek udzielonych przez banki kajmanskie, potwierdzenia przelewow, dokumenty dzierzawy, zastawy hipoteczne i setki innych papierow. Mitcha szczegolnie interesowaly Dunn Lane i Gulf-South. Tammy zebrala znaczna liczbe dokumentow dotyczacych tych dwoch spolek. Wyciagnal teczke Gulf-South pelna potwierdzen przelewow i dokumentow kredytowych Royal Bank of Montreal. Przeszedl do polozonego w srodkowej czesci trzeciego pietra pomieszczenia, w ktorym znajdowala sie kopiarka, i uruchomil ja. Kiedy sie rozgrzewala, sprawdzil raz jeszcze oba pietra. Byly calkowicie puste. Obejrzal sufit i nie zauwazyl zadnych urzadzen rejestrujacych. Sprawdzil to juz wiele razy. Kiedy zaplonela lampka z napisem: kod dostepu, wystukal numer teczki pani Lettie Plunk. Bilans dotyczacy jej przedsiebiorstwa lezal na jego biurku w pokoju na pierwszym pietrze i mogl zrobic kilka kopii na jej konto. Polozyl plik papierow na automatycznej podawarce i po trzech minutach zebral duplikaty. Sto dwadziescia osiem kopii na konto Lettie Plunk. Wrocil do biura, a potem przeszedl znowu do kopiarki z nareczem akt Gulf-South. Wystukal numer teczki z aktami Greenmark Partners, spolki z Bartlett w stanie Tennesee zajmujacej sie handlem nieruchomosciami. Uczciwi ludzie. Ich bilanse lezaly rowniez na jego biurku i mozna bylo obciazyc ich kilku kopiami. Scisle mowiac dziewiecdziesiecioma. U siebie w biurze Mitch mial szesnascie gotowych bilansow, nalezalo jeszcze tylko zdobyc wszystkie podpisy i mozna bylo powkladac dokumenty do teczek. Zakonczyl swoja mordercza robote szesc dni przed ostatecznym terminem. Wszystkie szesnascie wykorzystal do skopiowania papierow Gulf-South i Dunn Lane. Nabazgral ich kody dostepu na kawalku papieru z notesu, lezaly teraz na biurku obok kopiarki. Podlaczony do kopiarki przewod biegl przez w otwor w scianie do malej szafki, gdzie laczyl sie z przewodami czterech pozostalych kopiarek znajdujacych sie na trzecim pietrze. Grubszy juz teraz kabel znikal w podlodze i biegl dalej, juz na drugim pietrze, wzdluz sufitu do pokoju, w ktorym stal komputer rejestrujacy wszystkie sporzadzane przez firme kopie. Niewinnie wygladajacy szary przewod sunal nastepnie po scianie w gore, przechodzil przez trzecie pietro i laczyl sie z zainstalowanym w pomieszczeniu na czwartym pietrze komputerem, w ktorym zapisywane byly wszystkie kody dostepu, liczba kopii i lokalizacja kopiarki. Pietnastego kwietnia o piatej po poludniu zamknieto Gmach Bendiniego. O szostej parking opustoszal, a kosztowne samochody przeniosly sie pod oddalona o dwie mile szacowna restauracje "U Andertona", ktorej specjalnoscia byly owoce morza. W niewielkiej sali bankietowej, wynajetej na coroczne przyjecie z okazji pietnastego kwietnia, zjawili sie wszyscy pracownicy i wspolnicy, oraz emerytowani czlonkowie firmy. Emeryci byli opaleni i wypoczeci, a pozostali biesiadnicy wymizerowani i przemeczeni. Wszystkim jednak udzielil sie swiateczny pogodny nastroj. Tego wieczoru zapominano o regulach nakazujacych umiar i wstrzemiezliwosc. Na mocy innej niepisanej zasady szesnasty kwietnia byl dla wszystkich pracownikow (lacznie z sekretarkami) dniem wolnym od pracy. Ustawione wzdluz scian stoly uginaly sie od talerzy pelnych krewetek i surowych ostryg. Byla tez wielka, drewniana beczka pelna lodu i piwa mooshead. Za beczka stalo dziesiec skrzynek z tym napojem. Roosevelt otwieral je tak szybko, jak to bylo mozliwe. Potem, w nocy, mial prawo upic sie wraz ze wszystkimi. Oliver Lambert kazdego roku osobiscie wzywal taksowke, by zawiozla Roosevelta do domu, do Jessie. Byl to rytual. Kiedy prawnicy jeden po drugim wchodzili na sale i zajmowali miejsca za stolami, Little Bobby Blue Baker, kuzyn Roosevelta, siedzial przy pianinie i nucil melancholijne melodie. W tym momencie stanowil atrakcje. Potem nie byl juz potrzebny. Mitch pogardzil jedzeniem, wzial schlodzona zielona butelke i skierowal sie ku stolowi stojacemu w poblizu pianina. Lamar dosiadl sie do niego z talerzem pelnym krewetek. Przez chwile obaj przygladali sie swoim kolegom, ktorzy szybko pozbywali sie plaszczy i krawatow, po czym pedzili w strone beczki z piwem. -Uporales sie ze wszystkim? - zapytal Lamar, pozerajac krewetke. -Tak. Wczoraj skonczylem. Siedzielismy z Averym nad papierami Cappsa do piatej. Zdazylismy. -Ile? -Ponad cwierc miliona. -A niech to diabli! - Lamar wysuszyl za jednym zamachem pol butelki. - Nigdy tyle nie placil, co? -Nie. I jest wsciekly. Zupelnie nie rozumiem tego faceta. Zaoszczedzil na roznego rodzaju ryzykownych operacjach szesc milionow i dostaje szalu, bo musi wydac piec procent na podatki. -A jak Avery? -Byl troche zaniepokojony. Tydzien temu Capps wymusil na nim spotkanie. Wypadlo nie najlepiej. Wylecial o polnocy learem. Mowil mi pozniej, ze Capps czekal na niego w swym biurze o czwartej nad ranem, wsciekly z powodu tych podatkow. Obwinial o wszystko Avery'ego i grozil, ze zmieni firme. -Zawsze tak mowi. Masz ochote na piwo? Lamar zniknal na chwile i wrocil z czterema butelkami moosheada. -Co u mamy Abby? Mitch obral krewetke. -Na razie w porzadku. Usuneli jej pluco. -A jak Abby? - Lamar przerwal jedzenie i przygladal sie uwaznie przyjacielowi. Mitch otworzyl nastepne piwo. -W porzadku. -Wiesz, Mitch, ze nasze dzieci beda chodzic do swietego Andrzeja. Nie jest tajemnica, ze Abby wziela zwolnienie. Wiemy o tym i jestesmy troche zaniepokojeni. -Wszystko bedzie dobrze. Potrzebna nam byla taka mala rozlaka. To nic wielkiego, naprawde. -Daj spokoj, Mitch, to powazna sprawa, jesli twoja zona opuszcza dom, nie wiedzac na jak dlugo. Tak w kazdym razie powiedziala dyrektorowi szkoly. -To prawda. Nie wie, kiedy wroci. Pewnie za miesiac, czy cos kolo tego. Miala juz troche dosc tego mojego ciaglego przesiadywania w biurze. Prawnicy byli juz w komplecie i Roosevelt zamknal drzwi. Bobby Blue rozpoczal koncert zyczen. -Nie myslales o tym, zeby zwolnic tempo? - zapytal Lamar. -Nie, a powinienem? -Sluchaj, Mitch, jestem twoim przyjacielem. Martwie sie o ciebie. Nie zarobisz miliona przez pierwszy rok. O tak, pomyslal, zarobilem milion w poprzednim tygodniu. W ciagu dziesieciu sekund konto we Freeporcie podskoczylo z dziesieciu tysiecy do miliona i dziesieciu tysiecy dolarow. W pietnascie sekund pozniej konto zostalo zamkniete, a pieniadze ulokowano bezpiecznie w banku szwajcarskim. Ach, ten cud telegraficznego przelewu bankowego. No i z powodu tego miliona jest to najprawdopodobniej jego pierwsze i ostatnie przyjecie z okazji pietnastego kwietnia. A dobry przyjaciel, ktory tak sie niepokoi jego sytuacja rodzinna, najprawdopodobniej wyladuje wkrotce w wiezieniu. Tak jak wszyscy obecni na tej sali z wyjatkiem Roosevelta. Do diabla, byc moze Tarrance zechce oskarzyc rowniez Roosevelta i Jessie Francis, po prostu dla zabawy. A potem rozprawa. Ja, Mitchel Y. McDeere, slubuje mowic prawde, sama prawde i tylko prawde. Tak mi dopomoz Bog. I siadzie w fotelu swiadkow, i wskaze palcem swego dobrego przyjaciela Lamara Quina. A Kay bedzie siedziec z dziecmi w pierwszym rzedzie i cicho plakac. Dopil piwo i otworzyl trzecia butelke. -Wiem, Lamar, ale na razie nie mam zamiaru zwalniac. Abby dojdzie do siebie. Wszystko sie ulozy. -Skoro tak mowisz... Kay chcialaby zaprosic cie na jutro. Bedzie wielki stek. Przyrzadzimy go na grillu i zjemy na patio. Co ty na to? -Wspaniale, ale pod jednym warunkiem. Zadnych rozmow o Abby. Pojechala zobaczyc sie z matka i niedlugo wroci. Okay? -Swietnie. Jasne. Dosiadl sie Avery, postawil na stole talerz z krewetkami i zaczal je obierac. -Rozmawialismy o Cappsie - powiedzial Lamar. -Nieciekawy temat - odparl Avery. Mitch wpatrzyl sie w krewetki i kiedy tamten obral juz kilka, siegnal po nie nad stolem i wsunal do ust pelna garsc. Avery spojrzal na niego zmeczonymi, smutnymi oczami. Przekrwionymi oczami. Zastanawial sie przez chwile, jak powinien zareagowac, po czym zaczal jesc krewetki nie obrane. -Wole je z glowami - powiedzial - sa o wiele lepsze. Mitch nabral dwie garscie skorupiakow i zaczal je chrupac. -Osobiscie wole ogony. Zawsze bylem amatorem ogonow. Lamar przestal jesc i spojrzal na nich zdumiony. -Chyba zartujesz? -Nie - odrzekl Avery. - W El Paso, kiedy bylem brzdacem, wyprawialismy sie na krewetki z siatkami i lowilismy ich cale wiadra. A potem jedlismy je na surowo... jeszcze sie ruszaly... Chrup, chrup. Glowy sa najlepsze, bo zawieraja sok mozgowy. -Krewetki w El Paso? -Tak, w Rio Grande jest ich cala masa. Lamar poszedl po nastepne piwa. Zmeczenie, napiecie i wyczerpanie wymieszaly sie szybko z alkoholem i na sali zrobilo sie glosniej. Bobby Blue gral Steppenwolf. Nawet Nathan Locke usmiechal sie i zachowywal swobodniej niz zwykle. Byl po prostu jednym z nich. Roosevelt dolozyl piec skrzynek piwa do beczki z lodem. O dziesiatej rozpoczely sie spiewy. Wally Hudson, bez krawata, stanal na stole obok pianina i wspomagany choralnym wyciem dal recital sprosnych australijskich piosenek. Restauracja byla juz zamknieta, wiec nikt nie oponowal. Po nim wystapil Kendall Mahan. Gral w Cornell w rugby i znal zdumiewajaco wiele wulgarnych pijackich przyspiewek. Wtorowalo mu piecdziesieciu niemilosiernie falszujacych, pijanych, uszczesliwionych prawnikow. Mitch przeprosil i ruszyl w strone toalety. Chlopiec z obslugi otworzyl mu tylne drzwi. Mitch wyszedl na parking. Z tej odleglosci spiew brzmial znacznie przyjemniej dla ucha. Spojrzal na swoj samochod, podszedl jednak do okna. Przez dluzsza chwile stal w ciemnosci, patrzyl i sluchal. Kendall wspial sie wlasnie na pianino, stamtad prowadzil chor przez obsceniczny refren. Radosne glosy zadowolonych i bogatych ludzi. Przygladal sie kolejno wszystkim zgromadzonym wokol stolu. Mieli czerwone twarze i blyszczace oczy. Byli jego przyjaciolmi. Ojcami rodzin. Wszyscy uwiklani w te przekleta konspiracje. Rok temu Hodge i Kozinski spiewali razem z nimi. Rok temu byl swiezo upieczonym absolwentem Harvardu i mial dopiero wybrac sobie firme. Jedna z wielu, ktore oferowaly mu prace. Teraz byl milionerem i prawdopodobnie wkrotce ktos wyznaczy nagrode za jego glowe. Zabawne, ile moze sie wydarzyc w ciagu jednego roku. Spiewajcie dalej, bracia. Mitch odwrocil sie i odszedl. Okolo polnocy na Madison ustawila sie kolejka taksowek i rozpoczal sie ostatni punkt programu: najbogatszych prawnikow w miescie zanoszono do nich i wrzucano na tylne siedzenia. Oliver Lambert, oczywiscie najtrzezwiejszy, dowodzil ewakuacja. W tym samym czasie do bramy na Front Street podjechaly dwa identyczne blekitno-zolte mikrobusy marki Ford, kazdy z jaskrawym napisem "Dustbusters" na obu bokach. Dutch Hendrix otworzyl brame i samochody wjechaly do srodka. Zaparkowaly przy tylnym wejsciu i osiem kobiet w jednakowych uniformach zaczelo wypakowywac odkurzacze, wiadra pelne puszek ze srodkami do czyszczenia, miotly, szczotki i rolki papierowych recznikow. Przechodzac przez budynek szczebiotaly miedzy soba beztrosko. Po kilku minutach przystapily do pracy. Mialy posprzatac kolejno wszystkie pietra zaczynajac od czwartego. Wszedzie spacerowali straznicy, obserwujac je uwaznie. Kobiety ignorowaly ich, rozmawialy o pracy, o oproznianiu koszy ze smieciami, czyszczeniu mebli, odkurzaniu i szorowaniu lazienek. Nowo zatrudniona dziewczyna poruszala sie wolniej od innych. Przygladala sie dokladnie pomieszczeniom i meblom. Kiedy straznicy byli odwroceni do niej plecami, probowala otwierac szafki i szuflady biurek. Robila to jednak bardzo ostroznie. Byla to jej trzecia noc w nowej pracy i wciaz jeszcze musiala sie uczyc wielu rzeczy. Kiedy pierwszej nocy znalazla biuro Tolara na trzecim pietrze, usmiechnela sie do siebie. Miala na sobie brudne dzinsy i mocno znoszone tenisowki. W za duzej na nia niebieskiej bluzie z napisem "Dustbusters" sprawiala wrazenie znacznie tezszej, niz byla naprawde, dzieki czemu nie roznila sie wygladem od innych sprzataczek. Na plastikowej plakietce nad kieszenia widnialo jej imie: Doris. Doris - sprzataczka. Kiedy ekipa doprowadzila juz prawie do porzadku pierwsze pietro, straznik wywolal Doris i dwie inne dziewczyny, Susie i Charlotte, by poszly za nim. Zjechali winda do piwnicy. Otworzyl duze, metalowe drzwi prowadzace do obszernego pokoju podzielonego na kilkanascie mniejszych pomieszczen. Na wszystkich biurkach stal komputery, a pod scianami czarne drewniane segregatory. Nie bylo okien. -Tam znajdziecie wszystko, czego potrzeba - powiedzial straznik, wskazujac szafke. Wyjely odkurzacz, puszki ze sprayem i zabraly sie do roboty. -Nie dotykac biurek - pouczyl straznik. ROZDZIAL 30 Mitch zawiazal sznurowki butow do joggingu i usiadl na sofie. Czekal na telefon. Hearsay, bardzo przygnebiony z powodu dwutygodniowej nieobecnosci pani, polozyl sie obok niego i probowal drzemac. Telefon zadzwonil dokladnie o dziesiatej trzydziesci.W sluchawce rozlegl sie glos Abby. Rozmowa byla sucha i oficjalna. Zadnych cieplejszych slow w rodzaju "kochanie", "malenka", "najdrozsza". -Jak sie czuje twoja mama? - zapytal. -Znacznie lepiej. Juz wstaje i chodzi, choc jeszcze ja mocno pobolewa. Ale jest w dobrym nastroju. -To mila wiadomosc. A tata? -Jak zwykle. Ciagle zajety. Co z moim pieskiem? -Smutny i opuszczony. Chyba sie zalamal. -Tesknie za nim. A jak w pracy? -Dobrnelismy bez wpadki do pietnastego kwietnia. Wszystkim sie nastroj poprawil. Polowa wspolnikow wyjechala szesnastego na wakacje i zrobilo sie troche spokojniej. -Mam nadzieje, ze przyhamowales do szesnastu godzin dziennie. Zawahal sie, ale pominal milczeniem to pytanie. Nie bylo sensu wszczynac sporu. -Kiedy wracasz do domu? -Nie wiem. Bede potrzebna mamie jeszcze przez pare tygodni. Obawiam sie, ze tata nie bardzo potrafi sie nia zajac. Przychodzi pielegniarka, ale mama chce, zebym byla przy niej - zamilkla na chwile, jakby przygotowujac sie do wypowiedzenia nastepnego zdania. - Dzwonilam dzisiaj do szkoly i powiedzialam, ze nie bedzie mnie do konca semestru. Przyjal to spokojnie. -Do konca semestru zostaly jeszcze dwa miesiace. Zamierzasz pozostac tam jeszcze przez dwa miesiace? -Przynajmniej dwa miesiace, Mitch. Potrzebuje po prostu troche czasu. To wszystko. -Czasu na co? -Nie zaczynajmy od nowa, dobrze? Nie mam teraz ochoty sie klocic. -Swietnie, swietnie, swietnie. A na co masz ochote? Pominela milczeniem to pytanie. Nastapila dluga przerwa. -Ile mil biegasz? -Pare. Chodze na stadion i robie jakies osiem okrazen. -Uwazaj na siebie. Jest strasznie ciemno. -Dzieki. Kolejna dluga pauza. -Musze konczyc - oswiadczyla. - Mama kladzie sie juz spac. -Zadzwonisz jutro wieczorem? -Tak. O tej samej porze. Odlozyla sluchawke. Nie powiedziala: "no to pa" ani: "kocham cie". Po prostu odlozyla sluchawke. Mitch naciagnal biale sportowe getry i zalozyl biala koszulke z dlugimi rekawami. Zamknal kuchenne drzwi i wybiegl na ciemna ulice. O kilka przecznic dalej wznosil sie zbudowany z czerwonej cegly gmach West Junior High School. Obok znajdowalo sie boisko do baseballu, a w niewielkiej odleglosci za nim, przy koncu ciemnej uliczki, znajdowalo sie boisko futbolowe. Otaczajaca je bieznia cieszyla sie wielka popularnoscia wsrod okolicznych milosnikow joggingu. O tej porze jednak bieznia byla juz pusta, co zreszta bardzo odpowiadalo Mitchowi. Wiosenne powietrze, chlodne i rzeskie, zachecalo do biegu - pierwsza mile zrobil w osiem minut. Potem zwolnil, przeszedl do marszu. Kiedy mijal aluminiowe trybuny, dostrzegl kogos katem oka. Nie przerwal marszu. -Pssst. Zatrzymal sie. -Tak? Kto tam? -Joey Morolto - odezwal sie skrzypiacy, ochryply glos. Mitch spojrzal w strone trybun. -Bardzo smieszne, Tarrance. Jestem czysty? -Jasne, ze jestes czysty. Laney siedzi z latarka w szkolnym autobusie. Kiedy przyszedles, dal zielony sygnal. Jesli zobaczysz czerwony, wracaj na bieznie i zasuwaj jak Carl Lewis. Przeszli do gornego sektora trybun i weszli do nie zamknietej pograzonej w ciemnosciach kabiny prasowej. Usiedli na stolkach i patrzyli przez chwile na budynek szkoly. Wzdluz drogi staly zaparkowane w idealnym porzadku autobusy. -Czy to miejsce jest dla ciebie dostatecznie zaciszne? - spytal Mitch. -Moze byc. Co to za dziewczyna? -Wiem, ze wolisz spotykac sie w bialy dzien, a juz szczegolnie tam, gdzie jest mnostwo ludzi, w takich miejscach, jak bar szybkiej obslugi albo koreanski sklep z butami. Ale tu mi sie bardziej podoba. -Swietnie. Co to za dziewczyna? -Sprytnie, co? -Niezly pomysl. Kto to jest? -Moja pracowniczka. -Skad ja wytrzasnales? -A co to za roznica? Dlaczego zawsze zadajesz pytania nie na temat? -Nie na temat? Zadzwonila do mnie dzisiaj jakas kobieta, ktorej nigdy przedtem nie widzialem na oczy, i oznajmila, ze musi ze mna porozmawiac o czyms, co ma zwiazek z gmachem Bendiniego. Powiedziala, ze musimy zmienic telefon. Wymienila konkretna budke telefoniczna znajdujaca sie przed konkretnym sklepem spozywczym i zazadala, zebym tam byl dokladnie o wpol do drugiej. Poszedlem tam i dokladnie o pierwszej trzydziesci zadzwonila. Pamietaj, ze mialem trzech ludzi obserwujacych wszystkich przechodniow w promieniu stu stop od telefonu. Powiedziala mi, ze mam byc tutaj dokladnie o dziesiatej czterdziesci piec, sprawdziwszy uprzednio, czy miejsce jest czyste, i ze ty sie tutaj pojawisz. -I co, wszystko gra? -Na razie tak. Ale kim ona jest? Widze, ze wplatales w nasza sprawe kogos nowego, i to mnie naprawde martwi. Kim ona jest i jak duzo wie? -Zaufaj mi, Tarrance. Pracuje dla mnie i wie wszystko. Prawde mowiac, gdybys wiedzial to, co ona, smarowalbys teraz akty oskarzenia, zamiast siedziec tutaj i na nia psioczyc. Tarrance odetchnal gleboko. -W porzadku, co ona wie? -Wie, ze w ciagu ostatnich trzech lat gang Morolta i jego wspolnicy wywiezli z kraju ponad osiemset milionow dolarow w gotowce i zdeponowali je w roznych bankach na Karaibach. Wie, w jakich bankach, na jakich kontach, kiedy, zna mase faktow. Wie, ze Morolto kontroluje co najmniej trzysta piecdziesiat firm na Kajmanach i ze te firmy regularnie wysylaja czyste pieniadze z powrotem do kraju. Zna daty i sumy przelewow. Wymieni co najmniej czterdziesci amerykanskich spolek bedacych wlasnoscia spolek kajmanskich znajdujacych sie w rekach Morolta. Wie znacznie wiecej. Jest calkiem niezle poinformowana, nie sadzisz? Tarrance nie byl w stanie nic odpowiedziec. Ze zbolala mina wpatrywal sie w pograzona w mroku bieznie. Mitch byl tym najwyrazniej ubawiony. -Wie tez, jak zdobywaja te pieniadze i jak, po rozmienieniu na studolarowe banknoty, przerzucaja je za granice. -Jak? -Firma Lear, oczywiscie. Ale ktos to musi przewiezc. Maja mala armie mulow zlozona z podrzednych opryszkow i ich przyjaciolek, studentow i innych wolnych strzelcow. Daja kazdemu po dziewiecdziesiat osiem tysiecy dolarow i kupuja bilet na Kajmany albo Wyspy Bahama. Nie trzeba deklarowac sum mniejszych niz sto tysiecy, rozumiesz? Wiec muly z kieszeniami wypchanymi gotowka podrozuja jak zwyczajni turysci i wplacaja pieniadze do ich bankow. Wydawaloby sie, ze to drobne sumy, ale w gre wchodza trzy setki ludzi podrozujacych po dwadziescia razy w roku, a to juz sa powazne pieniadze, i te pieniadze odplywaja z kraju. Nazywa sie to tez smurfing. Tarrance przytaknal skwapliwie, jakby dobrze znal to slowo. -Wielu ludzi chce byc smurferami, gdyz maja wtedy bezplatne wakacje i moga zarobic troche pieniedzy. Sa tez supermuly. Ci sa zaufanymi ludzmi Morolta. Supermul bierze milion dolarow gotowka, zawija go starannie w gazete, tak by czujniki na lotnisku nic nie wykryly, wklada do duzej walizki i wchodzi na poklad samolotu. Ubrany jest elegancko - garnitur i krawat - i wyglada jak chlopcy z Wall Street. Albo ma na sobie sandaly i slomkowy kapelusz i przewozi pieniadze w bagazu podrecznym. Twoi chlopcy lapia ich czasem, pewnie jakis jeden procent, tak sadze, i wtedy supermuly trafiaja do pudla. Ale nigdy nic nie mowia, prawda, Tarrance? I predzej czy pozniej kazdy mul zaczyna myslec o tych pieniadzach, ktore ma w walizce, i o tym, jak latwo byloby poleciec gdzies indziej i zatrzymac te pieniadze dla siebie. I niektorzy znikaja. Ale mafia nigdy nie zapomina. I po roku, czasem pozniej, znajduje gdzies delikwenta. Pieniadze oczywiscie przepadaja, ale i faceta juz nie ma. Mafia nigdy nie zapomina, prawda, Tarrance? Tak jak nie zapomni o mnie. Tarrance sluchal w milczeniu, ale w koncu stalo sie oczywiste, ze powinien cos powiedziec. -Dostales juz swoj milion. -Doceniam to. Juz prawie zarobilem na nastepna rate. -Prawie? -Wlasnie. Zostalo nam - mnie i dziewczynie - troche roboty na Front Street. Probujemy wyrwac stamtad jeszcze troche dokumentow. -Ile macie teraz? -Ponad dziesiec tysiecy. Tarrance'owi opadla szczeka i doslownie zamarl z otwartymi ustami. -Do diabla! Skad pochodza? -Kolejne twoje niepotrzebne pytanie. -Dziesiec tysiecy dokumentow - powtorzyl Tarrance. -Co najmniej dziesiec tysiecy. Rachunki bankowe, potwierdzenia przelewow, akty najmu, weksle, sprawozdania, korespondencja miedzy roznymi ludzmi. Masa dobrego materialu, Tarrance. -Twoja zona wspomniala o spolce o nazwie Dunn Lane Ltd. Przejrzelismy papiery, ktore nam dostarczyles. Calkiem niezle. Wiesz cos jeszcze o tej korporacji? -Bardzo duzo. Zarejestrowana w osiemdziesiatym szostym roku z wkladem dziesieciu milionow dolarow, ktore zostaly przekazane korporacji przelewem z numerowego konta w Banco de Mexico - tych samych dziesieciu milionow, ktore przylecialy na Grand Cayman pewnym learem zarejestrowanym przez mala, cicha firme prawnicza w Memphis, z tym, ze bylo to pierwotnie czterdziesci milionow, ktora to suma po zaplaceniu tego co trzeba kajmanskim celnikom i kajmanskim bankierom skurczyla sie jednak do dziesieciu milionow. Gdy rejestrowano spolke, jej zalozycielem byl facet o nazwisku Diego Sanchez, wiceprezes Banco de Mexico. Prezesem byl pewien poczciwiec, ktory nazywa sie Nathan Locke, sekretarzem nasz stary znajomy Royce McKnight, a skarbnikiem niejaki Al Rubinstein. Jestem pewien, ze znasz go, ja nie. -To czlowiek Morolta. -Coz za niespodzianka! Mam mowic dalej? -Tak. -Po zainwestowaniu w ten ryzykowny interes pierwszych dziesieciu milionow dolarow, w ciagu trzech lat zdeponowano tam kolejne dziewiecdziesiat milionow w gotowce. Bardzo zyskowne przedsiewziecie. Spolka zaczela wydawac pieniadze w Stanach. Kupowali fermy bawelniane w Teksasie, kompleksy mieszkaniowe w Dayton, sklepy jubilerskie na Beverly Hills, hotele w St. Petersburgu i Tampie. Placac najczesciej dokonywali przelewow z czterech czy pieciu roznych bankow na Kajmanach. Jest to podstawowa metoda prania brudnych pieniedzy. -I masz te wszystkie dokumenty? -Glupie pytanie, Wayne. Gdybym ich nie mial, skad wiedzialbym o tym wszystkim? Przeciez pracuje tylko nad czystymi sprawami, nie pamietasz? -Ile ci to jeszcze zajmie? -Ze dwa tygodnie. Ja i dziewczyna wciaz krecimy sie wokol Front Street. Nie wyglada to za wesolo. Trudno bedzie wyciagnac stamtad te papiery. -Skad pochodzi te dziesiec tysiecy dokumentow? Mitch zignorowal to pytanie. Poderwal sie i ruszyl w strone drzwi. -Abby i ja chcemy zamieszkac w Albuquerque. To duze miasto, troche na uboczu. Zacznij to zalatwiac. -Nie mow hop. Zostalo jeszcze duzo roboty. -Powiedzialem: dwa tygodnie, Tarrance. Dostarcze ci to za dwa tygodnie, wiec wkrotce musze uciekac. -Nie za szybko. Chce zobaczyc pare tych dokumentow. -Masz krotka pamiec, Tarrance. Moja cudowna zona obiecala ci, ze dostaniesz duza partie materialow dotyczacych Dunn Lane, jak tylko Ray znajdzie sie na wolnosci. Tarrance spojrzal na pograzone w ciemnosci boisko. -Zobacze, co sie da zrobic. Mitch podszedl do niego i skierowal wyciagniety palec w strone jego twarzy. -Posluchaj mnie, Tarrance. Posluchaj mnie uwaznie. Mam wrazenie, ze sie nie rozumiemy. Dzisiaj jest siedemnasty kwietnia. Od dzisiaj za dwa tygodnie bedzie pierwszy maja. Pierwszego maja dostarcze ci, jak obiecalem, ponad dziesiec tysiecy bardzo obciazajacych i calkowicie wiarygodnych dokumentow, ktore zniszcza jedna z najwiekszych przestepczych organizacji na swiecie. I byc moze zaplace za to zyciem. Ale obiecalem to zrobic i zrobie. A ty obiecales, ze wydostaniesz mojego brata z wiezienia. Masz na to tydzien, do dwudziestego czwartego kwietnia. Jesli tego nie zrobisz, znikam, nie ma mnie. I juz po twojej szansie i twojej karierze. -Co zrobi, gdy go wydostane? -Ty i te twoje glupie pytania. Co zrobi? Bedzie zwiewal, ile sil w nogach. Ma brata, ktory dysponuje milionem dolarow i jest ekspertem od prania brudnych pieniedzy i elektronicznych operacji bankowych. Przed uplywem dwunastu godzin juz go nie bedzie w kraju, pojedzie sladem miliona dolarow. -Na Wyspy Bahama. -Wyspy Bahama. Jestes idiota, Tarrance. Te pieniadze nie pozostaly na Wyspach nawet przez dziesiec minut. Nie mozna zaufac tym skorumpowanym durniom. -Voyles nie lubi ostatecznych terminow. Bedzie wsciekly. -Powiedz panu Voylesowi, zeby mnie pocalowal w dupe. Powiedz mu, zeby zdobyl nastepne pol miliona, poniewaz ja jestem prawie gotowy. Powiedz mu, ze ma wydostac mego brata albo nici z interesu. Mozesz mu zreszta powiedziec, co chcesz, Tarrance, ale albo Ray w ciagu tego tygodnia znajdzie sie po drugiej stronie muru, albo ja znikam. Mitch trzasnal drzwiami i zaczal schodzic z trybun. Tarrance ruszyl za nim. -Kiedy bedziemy mogli porozmawiac?! - krzyknal. Mitch przeskoczyl przez ogrodzenie i wszedl na bieznie. -Moja pracownica poinformuje cie telefonicznie. ROZDZIAL 31 Nathan Locke musial zrezygnowac z trzydniowego urlopu z okazji pietnastego kwietnia, ktory, jak co roku, zamierzal spedzic w Vail. Zazadal tego Lazarov. Locke i Oliver Lambert siedzieli w biurze na czwartym pietrze i sluchali. DeVasher przedstawial im fragmenty lamiglowki i bezskutecznie probowal ulozyc je w sensowna calosc.-Jego zona wyjechala. Powiedziala, ze musi jechac do domu, do matki, ktora ma raka pluc. I ze jest zmeczona sytuacja, jaka sie wytworzyla. Zauwazylismy, ze bylo tam troche nieporozumien w ciagu ostatnich miesiecy. Narzekala, ze za dlugo przesiaduje w biurze i tak dalej, ale nic powazniejszego. Wiec pojechala do domu do mamy. Powiedziala, ze nie wie, kiedy wroci. Mama jest chora, tak? Ma usuniete pluco, tak? Ale nam nie udalo sie znalezc zadnego szpitala, w ktorym slyszano by cos o Maxine Sutherland. Sprawdzilismy wszystkie szpitale w Kentucky, Indiana i Tennessee. Wyglada to dziwnie, jak myslicie, chlopcy? -Daj spokoj, DeVasher - powiedzial Lambert. - Moja zona miala cztery lata temu operacje i polecielismy do kliniki Mayo. Nie znam takiego przepisu, ktory pozwalalby na dokonywanie operacji wylacznie w obrebie stu mil od domu. Absurd. A to sa nowoczesni ludzie. Moze zarejestrowala sie pod innym nazwiskiem, zeby zachowac chorobe w tajemnicy. To sie zdarza, wcale nierzadko. Locke skinal potwierdzajaco glowa. -Czesto sie ze soba kontaktuja? -Dzwoni do niego prawie codziennie. Rozmawiaja sobie sympatycznie o tym i o owym. O psie. O jej mamie. O biurze. Powiedziala mu zeszlej nocy, ze nie bedzie jej jeszcze co najmniej przez dwa miesiace. -Wspominala kiedykolwiek, jaki to szpital? - zapytal Locke. -Nigdy. Jest bardzo ostrozna. Nie mowi zbyt wiele na temat operacji. Jej mama jest teraz najprawdopodobniej w domu, jesli w ogole go opuszczala. -Do czego zmierzasz, DeVasher? - zapytal Lambert. -Jak sie zamkniesz, to dokoncze. Przypuscmy, ze to wszystko jest tylko pretekstem, zeby zabrac ja z miasta. Z dala od nas. Z dala od tego, co sie bedzie dzialo. -Sugerujesz, ze on z nimi wspolpracuje? - zapytal Locke. -Placicie mi za takie sugestie, Nat. Przypuszczam, ze wie o podsluchu w telefonie i dlatego jest taki ostrozny, gdy go uzywa. Przypuszczam, ze kazal jej wyjechac z miasta, zeby jej nic nie grozilo. -Mocno naciagane - powiedzial Lambert. - Mocno naciagane. DeVasher zaczal sie przechadzac po pokoju. Spojrzal na Olliego i puscil jego uwage mimo uszu. -Jakies dziesiec dni temu na trzecim pietrze ktos sporzadzil mnostwo niezwyklych kopii. Dziwne jest juz to, ze dzialo sie to o trzeciej nad ranem. Wedlug naszych rejestrow w czasie, kiedy wykonywano te kopie, w budynku byli tylko dwaj prawnicy. McDeere i Scott Kimble. Zaden z nich nie mial nic do roboty na trzecim pietrze. Uzyto dwudziestu czterech kodow dostepu. Trzy dotycza dokumentow Lamara Quina. Trzy dokumentow Sonny'ego Cappsa. Pozostale osiemnascie nalezy do akt McDeere'a. Zaden nie dotyczy akt Kimble'a. Victor Milligan wychodzil z biura okolo drugiej trzydziesci i McDeere pracowal w tym czasie w pokoju Avery'ego. Wczesniej odwiozl go na lotnisko. Avery twierdzi, ze zamknal biuro, ale mogl zapomniec. Albo zapomnial, albo McDeere mial klucz. Przycisnalem Avery'ego i powiedzial, iz jest prawie na sto procent pewien, ze je zamknal. Lecz dzialo sie to o polnocy, on byl smiertelnie zmeczony i bardzo sie spieszyl. Mogl zapomniec, prawda? Ale nie upowaznil McDeere'a do pracy w jego biurze. Chociaz to nic wielkiego, bo przeciez spedzili tam razem calutenki dzien pracujac nad bilansem Cappsa. Uzyto kopiarki numer jedenascie; ze wszystkich kopiarek na trzecim pietrze ta znajduje sie najblizej biura Avery'ego. Sadze, iz nietrudno jest dojsc do wniosku, ze to McDeere zrobil te kopie. -Ile? -Dwa tysiace dwanascie. -Jakich dokumentow? -Dotyczacych wylacznie klientow podatkowych, osiemnascie zestawow. Jestem pewien, ze wytlumaczylby sie mowiac, ze uporal sie z bilansami i po prostu kopiowal wszystkie dokumenty. Brzmi to przekonujaco, prawda? Tylko ze od robienia kopii sa sekretarki, a poza tym dlaczego, do cholery, robil o trzeciej nad ranem na czwartym pietrze dwa tysiace kopii? Byl to ranek siodmego kwietnia. Ilu waszych chlopcow konczy maraton i robi kopie na tydzien przed pietnastym kwietnia? Przestal spacerowac i spojrzal na nich. Zastanawiali sie w skupieniu. Mial juz ich. -A teraz gwozdz programu. Tydzien pozniej jego sekretarka uzyla tych samych kodow dostepu na swojej kopiarce na pierwszym pietrze. Zrobila okolo trzystu kopii i jak sadze, chociaz nie jestem prawnikiem, wykorzystala te numery w sposob bardziej zgodny z prawem. Co wy na to? Obaj przytakneli, ale nie powiedzieli nic. Byli prawnikami przywyklymi do interpretowania kazdej sprawy na sto roznych sposobow. Teraz jednak milczeli. DeVasher usmiechnal sie zlosliwie i zaczal spacerowac po pokoju. -A wiec przylapalismy go na tym, ze sporzadzil dwa tysiace kopii, z czego w zaden sposob nie bedzie sie potrafil wytlumaczyc. Zasadnicze pytanie brzmi: Jesli uzywal falszywych kodow dostepu, to co, do cholery, naprawde kopiowal? Nie mam pojecia. Wszystkie pokoje byly pozamykane oprocz, oczywiscie, biura Avery'ego. Wiec porozmawialem z Averym. Ma kilka metalowych segregatorow, w ktorych trzyma legalne papiery. Trzyma je zamkniete, ale on, McDeere i sekretarki przekopuja sie przez nie codziennie. Mogl zapomniec je zamknac, kiedy spieszyl sie na samolot. Po co jednak McDeere mialby kopiowac legalne dokumenty? Nie mial po temu zadnych powodow. Jak wszyscy na trzecim pietrze Avery trzymal tajne materialy w czterech debowych szafkach. Nikt ich nie tyka, prawda? Zelazna zasada. Nawet inni wspolnicy. Sa zabezpieczone lepiej niz moje materialy. Wiec McDeere nie mogl sie do nich dobrac bez klucza. Avery pokazal mi swoje klucze. Powiedzial, ze nie ruszal tych materialow od dwoch dni - ani piatego, ani szostego kwietnia. Przejrzal je i okazalo sie, ze wszystko jest w porzadku. Trudno mu bylo stwierdzic, czy ktos w nich grzebal. Ale czy gdybyscie sie przyjrzeli ktoremus z waszych dokumentow, potrafilibyscie powiedziec, ze zostal skopiowany lub nie? Nie. Ja tez bym nie potrafil. Wiec wzialem te dokumenty od Avery'ego i wyslalem je do Chicago. Sprawdza odciski palcow. Zajmie to jakis tydzien. -Nie moglby skopiowac tych dokumentow - powiedzial Lambert. -No a co innego moglby kopiowac, Ollie? Chodzi mi o to, ze na drugim i trzecim pietrze wszystko bylo pozamykane. Wszystko oprocz biura Avery'ego. A zakladajac, ze on i Tarrance szepcza wciaz jeden drugiemu wzajemnie do uszka, czegoz innego moglby szukac w biurze Avery'ego, jesli nie tajnych dokumentow? -Teraz sugerujesz, ze mial klucze - powiedzial Locke. -Tak. Przypuszczam, ze ma duplikaty kluczy Avery'ego. Ollie parsknal i wybuchnal nerwowym smiechem. -Niemozliwe. Nie wierze w to. Czarne Oczy spojrzal na DeVashera ze zlym usmiechem. -Skad by je wzial? -Dobre pytanie, jedno z tych, na ktore nie potrafie odpowiedziec. Avery pokazal mi te klucze. Dwa komplety, jedenascie sztuk. Zawsze ma je przy sobie. Zelazna zasada, prawda? To, co maly grzeczny prawnik zawsze robic powinien. Kiedy sie budzi, ma klucze w kieszeni. Kiedy spi poza domem, wklada je pod materac. -Gdzie wyjezdzal w ostatnim miesiacu? - zapytal Czarne Oczy. -W zeszlym tygodniu pojechal do Cappsa, do Houston, to mozemy sobie darowac. Wczesniej byl na Kajmanach przez dwa dni, pierwszego i drugiego kwietnia. -Pamietam - powiedzial Ollie. Sluchal teraz bardzo uwaznie. -Punkt dla ciebie, Ollie. Zapytalem go, co robil w te dwie noce, a on odparl, ze pracowal i nic poza tym. Jeden z wieczorow przesiedzial w barze, ale na tym sie skonczylo. Przysiega, ze obie noce spedzil samotnie. - DeVasher uruchomil stojacy na biurku magnetofon. - Klamie. Ta rozmowa telefoniczna odbyla sie drugiego kwietnia o godzinie dziewiatej pietnascie. Prowadzono ja z aparatu znajdujacego sie w glownej sypialni czesci "A". - Tasma zaczela sie krecic. -Bierze prysznic - glos pierwszej kobiety. -Z toba wszystko w porzadku? - glos drugiej kobiety. -Tak, swietnie. Nie potrafilby, nawet gdyby musial. -Czemu dzwonisz tak pozno? -Nie mogl sie obudzic. -Podejrzewa cos? -Nie. Nic nie pamieta. Ma strasznego kaca. -Jak dlugo tam jeszcze bedziesz? -Pocaluje go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. Bede za jakies dziesiec, pietnascie minut. -W porzadku. Pospiesz sie. DeVasher wylaczyl magnetofon i znowu zaczal chodzic po pokoju. -Nie mam pojecia, kim one sa, i nie pytalem o to Avery'ego. Na razie. On mnie niepokoi. Jego zona ma juz dokumenty rozwodowe i niestety stracil calkowicie kontrole nad soba. Ciagle podrywa kobiety. To powazne naruszenie zasad bezpieczenstwa i podejrzewam, ze Lazarov bedzie wsciekly. -Z rozmowy wynika, ze mial potwornego kaca - powiedzial Locke. -Niewatpliwie. -Myslisz, ze skopiowala klucze? - spytal Ollie. DeVasher wzruszyl ramionami i usiadl w swym wytartym skorzanym fotelu. Cala jego pewnosc siebie nagle znikla. -To mozliwe, ale ja w to nie bardzo wierze. Dlugo o tym myslalem. Poderwal jakas dziewczyne w barze, upili sie oboje i wyladowali w lozku chyba dopiero pozno w nocy. Jakim cudem zdolalaby skopiowac klucze w srodku nocy na tej malej wyspie? To malo prawdopodobne. -Ale miala wspolniczke - zauwazyl Locke. -Tak, i nie wiem, o co tu chodzi. Moze chcialy ukrasc jego torbe i cos poszlo nie tak. Mial przy sobie pare tysiecy dolarow w gotowce i nie wiadomo, co im naopowiadal, kiedy sie urznal. Moze zamierzala. je zgarnac w ostatniej chwili i nie starczylo jej odwagi. Nie zrobila tego. Naprawde nic nie rozumiem. -Masz jeszcze jakies sugestie? - zapytal Ollie. -Na razie nie. Uwielbiam je miec, ale posunelibysmy sie troche za daleko podejrzewajac, ze te kobiety zabraly klucze Avery'emu, ze jakims cudem, bez jego wiedzy, skopiowaly je na wyspie w srodku nocy i ze jedna z nich wsliznela sie potem z powrotem do jego lozka. I ze jest to w jakis sposob zwiazane z McDeere'em i kopiowaniem dokumentow na trzecim pietrze. To po prostu troche za wiele. -Zgadzam sie - powiedzial Ollie. -A co z magazynem? - zapytal Czarne Oczy. -Myslalem o tym, Nat. Prawde mowiac, spedza mi to sen z powiek. Jezeli ona zainteresowalaby sie dokumentami z magazynu, to musialoby to miec jakis zwiazek z McDeere'em albo kims innym, kto takze weszy wokol naszych spraw. I nie potrafie znalezc tego zwiazku. Powiedzmy, ze znalazla pokoj i papiery. Co moglaby zrobic z nimi w srodku nocy, zwazywszy, ze Avery spal w pokoju obok? -Mogla je przeczytac. -Tak, jest ich tam tylko milion. Pamietaj, ze musiala pic razem z nim, zeby nie nabral zadnych podejrzen. Wiec najpierw pije ostro przez iles godzin, potem czeka, az on zasnie, i starcza jej jeszcze sil na to, by zejsc na dol i czytac dokumenty. To sie nie trzyma kupy, chlopcy. -Moze ona pracuje dla FBI - wtracil Ollie. -To niemozliwe. -Dlaczego? -To proste, Ollie. Byloby to dzialanie nielegalne, a oni staraja sie tego unikac. Poza tym jest jeszcze cos bardziej istotnego. -Co? -Gdyby byla w FBI, nie korzystalaby z telefonu. Zaden zawodowiec by tego nie zrobil. Mysle, ze byla po prostu zlodziejka. "Hipoteza zlodziejki" zostala przedstawiona Lazarovowi, ktory znalazl w niej tysiac slabych punktow, ale sam nie potrafil wymyslic nic lepszego. Polecil zmienic wszystkie zamki na trzecim i czwartym pietrze, w piwnicy i w obydwu domach wypoczynkowych na Kajmanach. Kazal dotrzec do wszystkich tamtejszych slusarzy - byl pewien, ze nie moze byc ich wielu - i dowiedziec sie, czy ktorys z nich nie wykonywal duplikatow kluczy w nocy z pierwszego na drugiego kwietnia. "Zaplaccie im - powiedzial DeVasherowi. - Niewiele bedzie trzeba dac, zeby zaczeli mowic". Polecil zdjac odciski palcow z dokumentow Avery'ego. DeVasher oswiadczyl z duma, ze juz sie tym zajal. Odciski palcow McDeere'a przechowywano w jego teczce personalnej. Nakazal tez zawiesic Avery'ego na dwa miesiace w czynnosciach sluzbowych. DeVasher zauwazyl, ze to moze wzbudzic jakies podejrzenia w McDeerze. -W porzadku - odparl Lazarov - kaz Tolarowi zglosic sie do szpitala z bolami w klatce piersiowej, a lekarz wysle go na dwumiesieczne zwolnienie. Powiedz tez Tolarowi, zeby uporzadkowal swoje akta. Zamknij jego biuro. Przydziel McDeera Victorowi Milliganowi. -Mowiles, ze masz dobry pomysl na wyeliminowanie McDeere'a - przypomnial mu DeVasher. Lazarov wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Tak. Mysle, ze uzyjemy samolotu. Wyslemy chloptasia na wyspy w mala podroz sluzbowa i, niestety, zdarzy sie wypadek, nastapi tajemnicza eksplozja. -Poswiecimy dwoch pilotow? -Tak. To musi wygladac naturalnie. -Lepiej nie robic tego w poblizu Kajmanow. Wiesz dlaczego. -W porzadku, ale niech sie to stanie nad woda. Mniej sladow. Uzyjemy duzego ladunku i nie znajda potem zbyt wiele. -To kosztowny samolot. -Wiem. Pomowie o tym wczesniej z Joeyem. -Ty jestes szefem. Daj mi znac, jesli bedziemy mogli tu jakos pomoc. -Jasne. Zacznij nad tym myslec. -Co z waszym czlowiekiem w Waszyngtonie? - zapytal DeVasher. -Czekam. Dzwonilem rano do Nowego Jorku i rzecz jest w trakcie zalatwiania. Za tydzien powinnismy wiedziec. -To nam znacznie ulatwi sprawe. -Tak. Jesli odpowiedz bedzie twierdzaca, wyeliminujemy go w ciagu dwudziestu czterech godzin. -Rozpoczne przygotowania. W sobote rano w biurze panowal spokoj. Paru wspolnikow i kilkunastu pracownikow walesalo sie po budynku w szortach i koszulkach polo. Sekretarek nie bylo. Mitch przejrzal poczte i sprawdzil listy, ktore podyktowal Ninie poprzedniego dnia. Po dwoch godzinach opuscil biuro. Nadszedl czas, by odwiedzic Raya. Przez piec godzin jechal na wschod czterdziesta miedzystanowa autostrada. Prowadzil jak wariat. Przyspieszal nagle z czterdziestu pieciu do osiemdziesieciu pieciu mil na godzine. Zatrzymywal sie przy kazdym przydroznym barze i kazdej stacji obslugi. Zjezdzal nagle z lewego pasa. Stawal przy wiaduktach, czekal i obserwowal. Ani razu nie dostrzegl nikogo. Nie zauwazyl zadnego podejrzanego samochodu, ciezarowki ani mikrobusu. Przygladal sie uwaznie nawet osiemnastokolowym kolosom. Nic. Po prostu nie jechali za nim. Na pewno by ich spostrzegl. Straznik sprawdzil paczke dla Raya zawierajaca papierosy i ksiazki, po czym skierowal Mitcha do rozmownicy numer 7. Po minucie z drugiej strony grubej szyby usiadl Ray. -Gdzie sie podziewales? - zapytal z nuta irytacji w glosie. - Jestes jedyna osoba na swiecie, ktora mnie odwiedza, i widze cie dopiero po raz drugi od czterech miesiecy. -Wiem. Jest sezon podatkowy i bylem uziemiony. Poprawie sie. Zreszta pisalem. -Tak. Raz w tygodniu dostawalem dwie linijki: "Czesc, Ray. Jak tam prycza? Jak tam jedzenie? Jak tam mury? Jak tam grecki albo wloski? U mnie wszystko w porzadku. Abby czuje sie wspaniale. Pies jest chory. Musze konczyc. Odwiedze cie wkrotce. Usciski. Mitch." Napisz do mnie dlugi, dlugi list, braciszku. Naprawde tego potrzebuje. -Sam nie jestes lepszy. -A co mam napisac? Straznicy sprzedaja narkotyki. Kolega dostal trzydziesci jeden pchniec nozem. Widzialem, jak zgwalcili dzieciaka. Daj spokoj, Mitch. Komu by sie chcialo o tym czytac. -Poprawie sie. -Co u mamy? -Nie wiem. Nie bylem tam od Bozego Narodzenia. -Prosilem cie, zebys sprawdzil, co sie tam dzieje, Mitch. Martwie sie o nia. Jezeli ten oprych ja bije, to sie musi skonczyc. Jesli uda mi sie stad wydostac, sam to zalatwie. -Uda ci sie. - Nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie. Mitch polozyl palec na wargach i powoli skinal glowa. Ray oparl sie na lokciach i wpatrywal w niego uwaznie. -Espanol. Hable despacio. Mow powoli po hiszpansku - powiedzial cicho Mitch. Ray usmiechnal sie dyskretnie. -z Cuando? Kiedy? -La semana proxima. W przyszlym tygodniu. -Que dia? Ktorego dnia? Mitch zastanawial sie przez chwile. -Martes o miercoles. Sroda albo czwartek. -Que tiempo? O ktorej godzinie? Mitch usmiechnal sie, wzruszyl ramionami i obejrzal za siebie. -Co u Abby? - zapytal Ray. -Jest od kilku tygodni w Kentucky. Jej matka choruje. - Spojrzal na Raya i prawie niedoslyszalnie wyszeptal: - Zaufaj mi. -Na co? -Usuneli jej pluco. Rak. Bardzo duzo palila. Powinienes rzucic palenie, Ray. -Rzuce, jezeli kiedykolwiek stad wyjde. Mitch usmiechnal sie i przytaknal. -Zostalo ci jeszcze siedem lat. -Tak. I ucieczka jest niemozliwa. Niektorzy probuja, ale konczy sie to zawsze tak samo. Lapia ich albo gina od kuli. -James Earl Ray przeszedl przez mur, zgadza sie? - Mitch skinal powoli glowa, zadajac to pytanie. Ray usmiechnal sie i spojrzal bratu w oczy. -Ale go zlapali. Sciagneli gorali z psami. Skonczylo sie to dla niego raczej nieciekawie. Nie sadze, zeby ktos po przejsciu muru przezyl w gorach. -Porozmawiajmy o czyms innym - zaproponowal Mitch. -Dobry pomysl. Dwaj straznicy stojacy przy oknie, za rzedem kabin dla odwiedzajacych, z rozbawieniem ogladali nieprzyzwoite, zrobione polaroidem zdjecia, ktore ktos probowal przeszmuglowac przez brame. Chichotali i nie zwracali uwagi na gosci. Po tej stronie, gdzie siedzieli wiezniowie, tylko jeden straznik przechadzal sie tam i z powrotem z dobrotliwym usmiechem na twarzy, niemal zasypiajac na stojaco. -Kiedy moge sie spodziewac malych bratanic i bratankow? - zapytal Ray. -Moze za pare lat. Abby chce miec synka i coreczke. Chcialaby miec juz teraz, ale ja uwazam, ze trzeba poczekac. Straznik przeszedl obok Raya, nie spojrzawszy nawet w ich strone. Patrzyli sobie przez chwile w oczy, probujac cos w nich wyczytac. -Adonde voy? Dokad sie wybieram? - zapytal szybko Ray. -Perdido Beach Hilton. Bylismy z Abby w zeszlym miesiacu na Kajmanach. Cudowny urlop. -Nigdy nie slyszalem o tym miejscu. Gdzie to jest? -Na Karaibach. Na poludnie od Kuby. -Que es mi nombre? Jak sie nazywam? -Lee Stevens. Troche nurkowalismy. Woda byla ciepla i cudowna. Firma ma dwa domy wypoczynkowe na Seven Mile Beach. Placilem tylko za podroz. Bylo wspaniale. -Podrzuc mi jakas ksiazke. Chcialbym o tym poczytac. zPasaporte? Mitch skinal glowa twierdzaco i usmiechnal sie. Straznik zatrzymal sie obok Raya i zaczeli rozmawiac o starych, dobrych czasach w Kentucky. O zmierzchu zaparkowal BMW w poblizu wielkiego domu handlowego na przedmiesciu Nashville. Pozostawil kluczyki w stacyjce i zamknal drzwi. Mial zapasowe w kieszeni. Przed wejsciem do rzesiscie oswietlonego budynku klebil sie tlum - robiono wielkanocne zakupy. Mitch przepchnal sie do srodka i skierowal do dzialu meskiej garderoby. Przez pare minut ogladal skarpetki i bielizne, rzucajac co chwila szybkie spojrzenie w strone wejscia. Nie zauwazyl nikogo podejrzanego. Wyszedl na ulice i ruszyl szybkim krokiem przez zatloczony pasaz handlowy. W jednej z witryn spostrzegl czarny welniany sweter. Wszedl do sklepu, odnalazl taki sam i przymierzyl go. Sweter tak mu sie spodobal, ze postanowil przebrac sie wen od razu. Kiedy sprzedawca wydal mu reszte, przejrzal ksiazke telefoniczna. Wjechal winda na pierwsze pietro, gdzie znalazl telefon. Zamowil taksowke. Miala podjechac za dziesiec minut. Zapadl juz zmierzch, robilo sie coraz ciemniej. Mitch siedzial w malym barze i obserwowal wejscie do domu handlowego. Byl pewien, ze nikt go nie sledzi. Niedbalym krokiem podszedl do taksowki. -Brentwood - rzucil kierowcy i rozparl sie na tylnym siedzeniu. Brentwood bylo oddalone o kilkanascie mil od traktu handlowego. Dotarli tam po dwudziestu minutach jazdy. -Osiedle Savannah Creek - powiedzial Mitch. Taksowka dlugo kluczyla po labiryncie uliczek, ale w koncu znalezli numer 480 E. Mitch rzucil na siedzenie dwadziescia dolarow i wysiadl. Drzwi 480 E byly zamkniete. -Kto tam? - odezwal sie ze srodka pelen napiecia kobiecy glos. Uslyszal go i zrobilo mu sie nagle slabo. -Barry Abbanks - odpowiedzial. Abby otwarla drzwi i rzucila mu sie w ramiona. Calowali sie dziko przez chwile, potem chwycil ja wpol, wniosl do mieszkania i zatrzasnal drzwi noga. Jego dlonie oszalaly. W jednej sekundzie sciagnal z niej przez glowe sweter, rozpial stanik i zsunal do kolan luzna spodniczke. Katem oka dostrzegl tanie, skladane lozko. Lepsze to niz podloga. Delikatnie polozyl ja na poslaniu i zaczal sie rozbierac. Lozko bylo za krotkie i skrzypialo przerazliwie. Po bokach sterczaly niebezpiecznie metalowe podporki. Ale McDeere'owie nie przejmowali sie tym wcale. Kiedy zrobilo sie calkiem ciemno i tlum kupujacych przerzedzil sie troche, czarny chevrolet silverado zatrzymal sie za BMW. Wysiadl z niego nieduzy, starannie uczesany mezczyzna, rozejrzal sie szybko dokola i zaczal majstrowac malym srubokretem przy drzwiach BMW. Pare miesiecy pozniej, kiedy go przesluchiwano, przyznal sie sedziom, ze ukradl ponad trzysta samochodow i mikrobusow w osmiu stanach i ze potrafi wlamac sie do wozu i uruchomic silnik szybciej, niz oni beda w stanie to zrobic dysponujac kluczykami. Powiedzial, ze jego przecietny czas wynosi dwadziescia osiem sekund. Na sedziach nie zrobilo to zbyt wielkiego wrazenia. Czasem, jesli mial szczescie, zdarzalo sie, ze jakis kretyn zostawial kluczyki w stacyjce, co pozwalalo znacznie skrocic operacje. Tak bylo i tym razem, wspolnik trafil na samochod z kluczykami. Mezczyzna usmiechnal sie i zapuscil silnik, chevrolet odjechal, a za nim szybko pomknelo BMW. Nordyk wyskoczyl z mikrobusu i patrzyl za nimi. Stalo sie to za szybko. Zbyt pozno sie zorientowal. Silverado przeslonil mu na chwile widok, a potem bylo juz po wszystkim. BMW zniknelo. Ukradzione! Na jego oczach. Ze zloscia kopnal mikrobus. Jak to teraz wytlumaczy? Wslizgnal sie z powrotem do samochodu i czekal na McDeere'a. Po godzinie spedzonej w lozku zapomnieli oboje o bolu rozlaki. Przeszli przez male mieszkanko trzymajac sie za rece i calujac. W sypialni Mitch po raz pierwszy zobaczyl tajne dokumenty firmy Bendiniego. Przegladal juz wprawdzie przedtem ich wykazy z interesujacymi adnotacjami i rozne notatki ich dotyczace sporzadzone przez Tammy, lecz nie widzial jeszcze samych dokumentow. Zastawiony rownymi stosami papierow pokoj przypominal szachownice. Tammy poprzypinala do scian arkusze bialego kartonu i pokryla je uwagami i wyjasnieniami. Ktoregos dnia, juz wkrotce, bedzie mogl spedzic tu pare godzin, badajac dokumenty i przygotowujac oskarzenie. Ale nie tej nocy. Za kilka minut musi stad wyjsc i wrocic pod dom handlowy. Abby zaprowadzila go z powrotem na poslanie. ROZDZIAL 32 W korytarzu na dziewiatym pietrze gmachu szpitala Baptystow nie bylo nikogo oprocz sanitariusza i pielegniarza notujacego cos w zeszycie. Pora odwiedzin konczyla sie o dziewiatej. Byla dziesiata trzydziesci. Mitch przeszedl korytarzem, porozmawial chwile z sanitariuszem, minal nie zwracajacego nan uwagi pielegniarza i zastukal do drzwi.-Prosze - rozlegl sie donosny glos. Pchnal ciezkie drzwi i stanal przy lozku. -Czesc, Mitch - powiedzial Avery. - Mozesz w to uwierzyc? -Co sie stalo? -Obudzilem sie o szostej i poczulem cos jakby skurcze zoladka. Wzialem prysznic i nagle chwycil mnie ostry bol. Tutaj, kolo ramienia. Zrobilo mi sie duszno, zaczalem sie pocic. Tylko nie to, pomyslalem. Do diabla, mam czterdziesci dwa lata, jestem w swietnej kondycji, pracuje jak maszyna i radze sobie calkiem niezle, dobrze sie odzywiam, pije co prawda duzo, ale jak na mnie w sam raz. Zadzwonilem do swojego lekarza, a on kazal mi natychmiast przyjechac do szpitala. Przypuszcza, ze to lekki atak serca. Prawdopodobnie nic powaznego, ale nie ma jeszcze wynikow badan. -Atak serca. -Tak powiedzial. -Nie jestem tym zaskoczony, Avery. To w ogole cud, ze prawnicy w tej firmie dozywaja piecdziesiatki. -To wina Cappsa, Mitch. Sonny'ego Cappsa. Wszystko przez niego. Zadzwonil w piatek i powiedzial, ze znalazl inna firme w Waszyngtonie. Chce odebrac wszystkie swoje dokumenty. To moj najwiekszy klient. Zarobilem na nim w zeszlym roku prawie czterysta tysiecy, mniej wiecej tyle, ile on placi podatkow. Nie zwraca uwagi na wysokosc honorarium, a wscieka sie z powodu podatkow. To nie ma sensu, Mitch. -Ale tez nie ma sensu umierac z tego powodu. - Mitch rozejrzal sie za kroplowka, ale jej nie zauwazyl. Nie bylo tez zadnych rurek ani przewodow. Usiadl na jedynym krzesle i polozyl nogi na lozku. -Jean wywalczyla rozwod, wiesz o tym? -Slyszalem. To chyba nic dziwnego. -Dziwne jest to, ze nie zrobila tego rok temu. Obiecalem jej mala fortune tytulem kompensaty za wszystko. Mam nadzieje, ze ja to usatysfakcjonuje. Nie chce, zeby sie to jeszcze za mna ciagnelo. Kto tego chce, pomyslal Mitch. -A co na to Lambert? -To bylo naprawde zabawne. Przez dziewietnascie lat nie widzialem ani razu, zeby stracil kiedys panowanie nad soba, ale teraz sie wsciekl. Powiedzial mi, ze za duzo pije, ze podrywam kobiety i robie Bog wie co jeszcze. Powiedzial, ze wciaz przysparzam firmie klopotow. Zaproponowal, zebym poszedl do psychiatry. Avery mowil powoli, zastanawiajac sie nad kazdym slowem i co jakis czas jego glos stawal sie chwiejny i slaby. Sprawialo to wrazenie, jakby udawal. Potem zapominal o tym i glos odzyskiwal normalne brzmienie. Lezal nieruchomo jak nieboszczyk, zawiniety starannie w przescieradla. Jego skora miala zwyczajna, zdrowa barwe. -Mysle, ze potrzebujesz psychiatry. Albo dwoch. -Dzieki. Potrzebuje miesiaca na sloncu. Lekarz powiedzial, ze wypisze mnie za dwa, moze trzy dni i ze przez dwa miesiace nie bede mogl wrocic do pracy. Szescdziesiat dni, Mitch. Powiedzial, ze pod zadnym pozorem nie wolno mi sie nawet zblizac do biura. -Masz szczescie. Tez sobie zafunduje lekki zawal serca. -Przy twoim tempie jest to calkiem mozliwe. -Co to, stales sie lekarzem? -Nie. Po prostu sie boje. Kiedy przydarza ci sie cos takiego, zaczynasz sie bac i zastanawiac nad roznymi sprawami. Po raz pierwszy zaczalem myslec o smierci. Kiedy nie myslisz o smierci, nie potrafisz docenic zycia. -Brzmi to raczej ponuro. -Tak, wiem. Co u Abby? -W porzadku. Tak przypuszczam. Nie widzialem jej dosc dlugo. -Byloby najlepiej, gdybys pojechal do niej i przywiozl ja do domu. Wystarczy ci w zupelnosci szescdziesiat godzin tygodniowo. Jezeli bedziesz pracowal tak jak do tej pory, zrujnujesz swoje malzenstwo i sam sie wykonczysz. Abby na pewno chce miec dzieci, powinniscie je miec. Zaluje, ze sam nie rozegralem tego wszystkiego inaczej. -Do diabla, Avery. Kiedy pogrzeb? Masz czterdziesci dwa lata i przeszedles lekki atak serca. Jeszcze nie jestes roslina. Podszedl do nich pielegniarz i spojrzal na Mitcha. -Pora odwiedzin juz sie skonczyla. Prosze sie juz zegnac. Mitch poderwal sie z krzesla. -Tak, oczywiscie! - Poklepal Avery'ego po stopie i skierowal sie do wyjscia. - Zobaczymy sie za pare dni. -Dzieki za odwiedziny, pozdrow Abby. W windzie nie bylo nikogo. Mitch wcisnal guzik pietnastego pietra i po sekundzie byl na miejscu. Przeszedl schodami dwa pietra wyzej, wstrzymal oddech i otworzyl drzwi. Na koncu korytarza, obok wind, Rick Ackley szeptal cos do sluchawki uszkodzonego telefonu, obserwujac uwaznie schody. Dal znak glowa Mitchowi i ten podszedl do niego. Rick wskazal mu palcem kierunek. Mitch wszedl do niewielkiego pomieszczenia, ktore spelnialo role poczekalni dla zmartwionych krewnych. W ciemnym i pustym pokoju staly dwa rzedy krzesel i zepsuty telewizor. Jedyne zrodlo swiatla stanowil automat do coca-coli. Tarrance siedzial tuz przy nim i przegladal gazete. Mial na sobie szary dres, przepaske na glowie, niebieskie skarpetki i biale tenisowki. Tarrance uprawiajacy jogging. Mitch usiadl obok niego, twarza w kierunku korytarza. -Jestes czysty. Jechali za toba od biura do parkingu. Potem dali ci spokoj. W korytarzu jest Acklin. Laney tez sie tu kreci. Odprez sie. -Ladna masz przepaske. -Dzieki. -Widze, ze otrzymales wiadomosc. -Oczywiscie. Bardzo sprytnie, McDeere. Siedze sobie po poludniu przy biurku, probujac pracowac nad czyms, co nie dotyczy sprawy Bendiniego. Zajmuje sie tez innymi sprawami, chyba wiesz o tym. Wchodzi sekretarka, mowi, ze dzwoni jakas kobieta i chce porozmawiac o facecie, ktory nazywa sie Marty Kozinski. Zrywam sie z krzesla, lapie za sluchawke i jest to oczywiscie twoja dziewczyna. Jak zwykle mowi, ze to pilne. Ja na to: "W porzadku, porozmawiajmy". Ale nic z tego. Kaze mi rzucic wszystko, biec do "Peabody'ego" i usiasc w tej kafejce, jak sie ona nazywa... "Mallard". Siedze wiec tam i mysle, ze to nie ma zupelnie sensu, bo przeciez nasze telefony sa czyste. Do diabla, Mitch, wiem, ze nasze telefony sa czyste. Moglismy porozmawiac przez telefon. Pije sobie kawe, a tu pojawia sie kelner i pyta, czy nazywam sie Kozinski. "Jaki Kozinski?" - pytam. Po prostu dla zartu. Przeciez to tylko taka zabawa. "Marty Kozinski" - odpowiada skonsternowany kelner. "Tak, to ja" - mowie. Jest mi glupio. A on na to, ze jest do mnie telefon. Podchodze do baru. To znowu twoja dziewczyna. Tolar mial atak serca czy cos w tym rodzaju. A ty bedziesz tutaj okolo jedenastej. Bardzo sprytnie. -Dziala, prawda? -Tak. I dzialaloby rownie dobrze, gdyby porozmawiala ze mna przez telefon w biurze. -Wole w ten sposob. Bezpieczniej. Tyle tylko, ze odrywa cie to troche od pracy. -Rzeczywiscie, cholera, odrywa. Mnie i trzech innych. -Bedziemy to robic po mojemu, Tarrance. To ja nadstawiam karku. -Tak, tak. Coz to znowu za gablota? -Wynajety celebrity. Przyjemny, co? -A co sie stalo z malym czarnym samochodzikiem? -Mialem problemy z insektami. Pelno pluskiew. Zaparkowalem go w dzielnicy handlowej w zeszla sobote w Nashville i zostawilem kluczyki w stacyjce. Ktos go sobie pozyczyl. Lubie spiewac, ale mam fatalny glos. Zawsze kiedy sam prowadze, spiewam sobie w samochodzie. Ale przy tych wszystkich pluskwach bylo to troche krepujace. Znuzylo mnie to po prostu. Tarrance nie mogl sie powstrzymac od usmiechu. -To dobre, McDeere, to dobre. -Szkoda, ze nie widziales dzis rano Olivera Lamberta, kiedy polozylem mu na biurku policyjny raport. Zaczal sie jakac i zapewniac mnie o tym, jak bardzo jest mu przykro. Zachowywalem sie tak, jakbym naprawde byl zmartwiony. Ubezpieczenie to pokryje i stary Oliver powiedzial jeszcze, ze dadza mi nowy samochod, a na razie dostane wynajety. Powiedzialem mu, ze juz sobie jeden wynajalem. W Nashville, w sobote w nocy. Nie spodobalo mu sie to wcale, bo wie, ze w tym wozie nie ma insektow. Zadzwonil natychmiast osobiscie do salonu BMW, zeby sprawdzic, czy jest cos dla mnie. Zapytal, jaki chce kolor. Powiedzialem, ze znudzil sie mi juz czarny i chcialbym wisniowy z brazowymi siedzeniami. Bylem wczoraj w salonie BMW, by sie rozejrzec. Nie zauwazylem zadnego modelu w tym kolorze. Lambert powiedzial przez telefon temu gosciowi, czego chce, a on odparl, ze takiego nie maja. Czy nie moze byc czarny, granatowy, czerwony albo bialy? Nie, nie, nie. Koniecznie wisniowy. Beda musieli taki zamowic, oznajmil Lambert. "Swietnie" - powiedzialem. Odlozyl sluchawke i zapytal, czy nie zdecydowalbym sie jednak na inny kolor. "Chce wlasnie taki" - odparlem. Probowal mnie przekonywac, ale zorientowal sie, ze to glupio wyglada. Tak wiec po raz pierwszy od dziesieciu miesiecy moge spiewac w samochodzie. Tarrance ciagle sie usmiechal; byl wyraznie zafascynowany opowiescia Mitcha. -Ciekawe, co zrobia chlopcy z warsztatu, kiedy go rozbiora i natkna sie na te wszystkie pluskwy? -Najprawdopodobniej oddadza je do komisu jako sprzet stereo. Ile to bylo warte? -Nasi chlopcy powiedzieli, ze to sprzet najwyzszej klasy. Od dziesieciu do pietnastu tysiecy. Nie wiem dokladnie. Smieszna sprawa. Dwie pielegniarki przeszly obok glosno rozmawiajac. Zniknely za rogiem i znow zrobilo sie cicho. Acklin pozorowal kolejna rozmowe telefoniczna. -Jak sie czuje Tolar? - zapytal Tarrance. -Swietnie. Mam nadzieje, ze moj atak serca bedzie rownie niegrozny. Zostanie tu przez kilka dni i otrzyma dwa miesiace zwolnienia. Nic powaznego. -Mozesz dostac sie do jego biura? -Po co? Wszystko, co tam bylo, juz skopiowalem. Tarrance przysunal sie blizej; chcial dowiedziec sie czegos wiecej. -Nie, nie moge sie dostac do jego biura. Zmienili zamki na drugim i trzecim pietrze. I w piwnicy. -Skad wiesz? -Dziewczyna, Tarrance. W zeszlym tygodniu byla we wszystkich biurach w budynku, z piwnica wlacznie. Sprawdzila kazde drzwi, otwarla kazda szuflade i kazda szafe. Czytala korespondencje, przegladala dokumenty i grzebala w koszach na smieci. Tam nie ma duzo koszy na smieci. Naprawde. Dziesiec pojemnikow, z czego cztery w piwnicy. Wiedziales o tym? Tarrance sluchal uwaznie z nieruchoma twarza. -Jak ona... -Nie pytaj, Tarrance, bo ci nie odpowiem. -Ona tam pracuje! Jest sekretarka albo kims w tym rodzaju. Mitch pokrecil glowa z politowaniem. -Wspaniale, Tarrance. Dzwonila dzisiaj dwukrotnie do ciebie. Okolo drugiej pietnascie i potem mniej wiecej o wpol do czwartej. Jakim sposobem sekretarka w godzinach pracy moglaby zadzwonic az dwa razy do agenta FBI? -Moze dzis nie pracuje. Moze dzwonila z domu? -Mylisz sie, Tarrance. I przestan sie nad tym zastanawiac. Tracisz czas, martwiac sie o nia. Pracuje dla mnie i razem dostarczymy ci wszystko. -Co jest w piwnicy? -Duze pomieszczenie podzielone na dwanascie mniejszych; dwanascie biurek i tysiace zabezpieczonych elektronicznie segregatorow. Mysle, ze jest to ich centrum operacyjne, w ktorym piora brudne pieniadze. Na scianach zauwazyla nazwy i numery telefonow wielu karaibskich bankow. Nic wiecej sie tam nie znajdzie. Sa bardzo ostrozni. Jest tam tez zamkniety na cztery spusty nieduzy pokoj pelen komputerow wiekszych niz lodowki. -Zdaje mi sie, ze tego wlasnie szukamy. -Tak, ale zapomnij o tym. Nie da sie wydostac stamtad niczego nie wywolujac alarmu. To niemozliwe. Jest tylko jeden sposob. -Jaki? -Nakaz rewizji. -Zapomnij o tym. Nie ma podstaw. -Posluchaj mnie, Tarrance. Powiem ci, jak to daloby sie zrobic. Nie moge dostarczyc ci wszystkich dokumentow, ktore bys chcial miec, ale moge dostarczyc ci takie, jakich potrzebujesz. Dysponuje w tej chwili ponad dziesiecioma tysiacami akt i chociaz wszystkich nie przegladalem, widzialem dosc, by miec pewnosc, ze jesli pokazalbys je w sadzie, natychmiast dostalbys nakaz rewizji na Front Street. Dokumenty, ktore zgromadzilem do tej pory, pozwola ci postawic w stan oskarzenia polowe pracownikow firmy. Ale dzieki tym samym dokumentom mozesz uzyskac nakaz rewizji i rozprawic sie z cala firma. To jedyny sposob. Tarrance wyszedl na korytarz i rozejrzal sie wokolo. Nie bylo nikogo. Przeciagnal sie i podszedl do automatu z cola, oparl sie o niego i wyjrzal przez okno. -Dlaczego tylko polowe firmy? -Na poczatek tylko polowe. I kilku emerytowanych wspolnikow. W moich dokumentach znajdziesz nazwiska wspolnikow, ktorzy za pieniadze Morolta zakladali fikcyjne spolki na Kajmanach. Postawienie ich w stan oskarzenia nie bedzie trudne. Kiedy otrzymasz wszystkie papiery, sprawdzi sie twoja teoria konspiracji i bedziesz mogl oskarzyc wszystkich. -Jak zdobyles te dokumenty? -Mialem szczescie. Cholerne szczescie. Doszedlem do wniosku, ze firma jest za cwana, zeby trzymac archiwa bankow kajmanskich w kraju. Czulem, ze te papiery sa gdzies na Kajmanach. Przeczucie mnie nie zawiodlo. Skopiowalismy te dokumenty na miejscu. -My? -Dziewczyna i przyjaciolka. -Gdzie sa teraz te dokumenty? -Ty i twoje pytania, Tarrance. Sa w moich rekach. To ci musi wystarczyc. -Potrzebuje papierow z piwnicy. -Posluchaj mnie, Tarrance. Skup sie i postaraj zrozumiec. Tych papierow nie zobaczysz, dopoki nie zdobedziesz nakazu rewizji. Bez tego nie ma o czym mowic. -Kim sa faceci z piwnicy? -Nie wiem. Pracuje tam od dziesieciu miesiecy i nigdy ich nie widzialem. Nie wiem, gdzie parkuja samochody ani kiedy wchodza i wychodza. Sa niewidzialni. Przypuszczam, ze wspolnicy i chlopcy z piwnicy wykonuja brudna robote. -Jakiego rodzaju sprzet znajduje sie na dole? -Dwie kopiarki, cztery scinarki do papieru, szybka drukarka i wszystkie te komputery. Tarrance podszedl do okna i zapatrzyl sie w mrok. -To by sie zgadzalo. To by sie rzeczywiscie zgadzalo. Zawsze zastanawialem sie, jak firma zatrudniajaca tyle sekretarek i tyle urzednikow potrafi utrzymac w tajemnicy swoje powiazania z Moroltem. -To proste. Sekretarki i urzednicy nic o tym nie wiedza. Sa zajeci praca tylko dla prawdziwych klientow. Wspolnicy i starsi pracownicy siedza w swoich wielkich biurach i obmyslaja oryginalne sposoby prania brudnych pieniedzy, a chlopcy z piwnicy wprowadzaja ich pomysly w zycie. To wspanialy zespol. -Wiec maja tam wielu legalnych klientow? -Setki. Sa utalentowanymi prawnikami i maja swietna klientele. To znakomita zaslona. -Powiedziales, McDeere, ze jestes obecnie w posiadaniu dokumentow, ktore umozliwia sporzadzenie aktow oskarzenia i otrzymanie nakazu rewizji. Masz je? Sa rzeczywiscie w twoich rekach? -Zgadza sie. -W tym kraju? -Tak, Tarrance. Dokumenty sa w tym kraju. Niedaleko stad, jesli chodzi o scislosc. Tarrance byl wyraznie podniecony. Oddychal pospiesznie i przestepowal z nogi na noge. -Co jeszcze mozesz wydobyc z Front Street? -Nic. Zrobilo sie zbyt niebezpiecznie. Zmienili zamki i to mnie troche martwi. Rzecz w tym, ze zmienili wszystkie zamki na drugim i trzecim pietrze, a nie ruszyli zadnego na pozostalych. Dwa tygodnie temu zrobilem na trzecim pietrze troche kopii i sadze, ze nie byl to najlepszy pomysl. Czuje, ze cos jest nie tak. Wiec juz nie ma mowy o zadnych papierach z Front Street. -A co z dziewczyna? -Ona tez sie juz nie zgadza. Tarrance kiwal sie w przod i w tyl obgryzajac paznokcie. Nadal patrzyl gdzies przez okno. -Potrzebuje tych dokumentow, McDeere. I potrzebuje ich naprawde szybko. Powiedzmy jutro. -Kiedy bedzie gotowy paszport Raya? -Dzisiaj jest poniedzialek. Bedzie gotowy jutro w nocy. Nie masz pojecia, czego sie musialem nasluchac od Voylesa. Poruszyl niebo i ziemie. Myslisz, ze zartuje? Skontaktowal sie z obydwoma senatorami z Tennessee i wszyscy trzej polecieli do Nashville do gubernatora. O, jak on mnie przeklinal, McDeere! I wszystko z powodu twego brata. -On to docenia. -Co zamierza zrobic, kiedy wyjdzie? -Zajme sie tym. Ty go tylko stamtad wyciagnij. -Nie moge tego zagwarantowac. Jesli mu sie cos stanie, nie bedzie to nasza wina. Mitch wstal i popatrzyl na zegarek. -Musze isc. Jestem pewien, ze na zewnatrz ktos na mnie czeka. -Kiedy sie spotkamy? -Ona zadzwoni. Zrob to, co ci poleci. -Daj spokoj, Mitch. Tylko nie to. Mozemy rozmawiac przez telefon. Przysiegam. Nasza linia jest czysta. Prosze, tylko nie to. -Jak ma na imie twoja matka, Tarrance? -Co? Doris. -Doris? -Tak. Doris. -Za krotkie. Nie nadaje sie. Z kim sie ostatnio spotykasz? -Hmm, obawiam sie, ze z nikim. -Nie jestem zaskoczony. Jak nazywala sie twoja pierwsza dziewczyna, jesli jakas miales? -Mary Alice Brenner. Byla calkiem niezla. -Jestem pewien. Moja dziewczyna ma na imie Mary Alice. Kiedy Mary Alice zadzwoni do ciebie nastepnym razem, zrob dokladnie to, co ci powie. -Nie moge juz czekac. -Zrob cos dla mnie, Tarrance. Mysle, ze Tolar udaje. I mam dziwne przeczucie, ze jego rzekomy atak serca ma cos wspolnego ze mna. Przyslij tu paru swoich chlopcow, zeby poweszyli troche i wybadali, jak to naprawde z nim jest. -Dobra. Chociaz, szczerze mowiac, mamy co innego do roboty. ROZDZIAL 33 We wtorek rano cale biuro dyskutowalo z ozywieniem na temat stanu zdrowia Avery'ego Tolara. Czul sie lepiej. Znano juz wyniki badan. Zadnych powazniejszych komplikacji. Przepracowanie. Stres. Wszystkiemu winien byl Capps. I rozwod. Dwa miesiace zwolnienia.Nina przyniosla sterte listow do podpisania. -Pan Lambert chce sie z toba zobaczyc, jesli nie jestes zbyt zajety. Dzwonil przed chwila. -Swietnie. Mam o dziesiatej spotkanie z Frankiem Mulhollandem. Wiesz o tym? -Oczywiscie, ze wiem. Jestem sekretarka. Wiem o wszystkim. W czyim biurze? Mitch zajrzal do swojego terminarzyka udajac, ze szuka. Biuro Mulhollanda. Budynek Cotton Exchange. -U niego - oznajmil z niezadowolona mina. -Spotkaliscie sie tam ostatnim razem, prawda? Czy nie uczyli cie na studiach o terytorium? Nigdy, powtarzam, nigdy nie spotykaj sie dwa razy z rzedu na terytorium przeciwnika. To niezgodne z zasadami profesji. Swiadczy o niezdecydowaniu i slabosci. -Czy wybaczysz mi to kiedykolwiek? -Poczekaj, powiem o tym innym dziewczynom. Wszystkie uwazaja cie za takiego sprytnego i twardego. Beda zaszokowane, kiedy dowiedza sie, ze jestes mieczakiem. -Nie sadze, zeby mozna bylo je czymkolwiek zaszokowac.. -Jak sie czuje mama Abby? -O wiele lepiej. Jade tam na weekend. Wziela do reki teczke z aktami. -Lambert czeka. Oliver Lambert wskazal mu sofe i zaproponowal kawe. Siedzial w fotelu idealnie wyprostowany i trzymal filizanke z gracja angielskiego arystokraty. -Martwie sie o Avery'ego - powiedzial. -Widzialem sie z nim wczoraj wieczorem - odparl Mitch. - Lekarz zalecil mu dwumiesieczny odpoczynek. -Tak. Dlatego tu jestes. Chce, zebys przez najblizsze dwa miesiace pracowal z Victorem Milliganem. Przejmie wiekszosc spraw Avery'ego, bedzie wiec to dla ciebie znany teren. -To swietnie. Jestesmy dobrymi przyjaciolmi. -Duzo sie od niego nauczysz. To geniusz podatkowy. Czyta dwie ksiazki dziennie. Wspaniale, pomyslal Mitch, w wiezieniu dojdzie do dziesieciu. -Tak, to bardzo zdolny facet. Raz czy dwa razy pomogl mi wykaraskac sie z opalow. -To swietnie. Mysle, ze bedzie wam sie dobrze razem pracowalo. Porozmawiaj z nim juz dzis. A teraz druga rzecz. Avery zostawil kilka nie zalatwionych spraw na Kajmanach. Dobrze wiesz, ze czesto spotyka sie z tamtejszymi bankierami. Mial tam jutro poleciec na pare dni. Powiedzial mi dzis rano, ze znasz klientow i orientujesz sie w ich problemach prawno-finansowych. Polecisz wiec zamiast niego. Lear, skopiowane materialy, dom wypoczynkowy, magazyn, konta. Tysiace mysli przelecialy mu w jednej chwili przez glowe. To nie trzymalo sie kupy. -Na Kajmany? Jutro? -Tak. To dosc wazne. Trzech jego klientow chce uporzadkowac swoje konta i inne prawne sprawy. Chcialem wyslac Milligana, ale ma umowione spotkanie w Denver. Avery powiedzial, ze mozesz sie tym zajac. -Oczywiscie, ze moge. -Swietnie. W tamta strone polecisz learem. Wylecisz okolo poludnia i wrocisz normalnym rejsem w piatek wieczorem. Jakies problemy? Tak, wiele problemow. Ray wychodzi z wiezienia. Tarrance zada kontrabandy. Trzeba jeszcze zapracowac na pol miliona dolarow. A on sam musi byc w kazdej chwili gotowy do ucieczki. -Zadnych problemow - odpowiedzial. Wrocil do biura, przekrecil klucz w drzwiach, zdjal buty, polozyl sie na podlodze i zamknal oczy. Winda zatrzymala sie na szostym pietrze, i na dziewiate Mitch doszedl schodami. Tammy otworzyla mu drzwi i zamknela je za nim na klucz. Podszedl do okna. -Obserwowalas? -Oczywiscie. Straznik z twojego parkingu stal na chodniku i przygladal sie, jak tu wchodziles. -Wspaniale. Nawet Dutch mnie sledzi. Odwrocil sie i spojrzal na nia. -Wygladasz na zmeczona. -Zmeczona? Jestem polzywa. Przez ostatnie dwa tygodnie bylam dozorczynia, sekretarka, prawnikiem, bankierem, dziwka, kurierem i prywatnym detektywem. Dziewiec razy latalam na Grand Cayman. Za kazdym razem kupowalam nowe komplety bagazowe i wracalam obladowana tonami kradzionych dokumentow. Do Nashville jezdzilam cztery razy, a latalam dziesiec. Przeczytalam tyle rejestrow bankowych i prawniczych smieci, ze prawie osleplam. A kiedy nadchodzil czas na sen, zakladalam koszulke z napisem "Dustbusters" i przez szesc godzin robilam za sprzataczke. Mam tyle imion, ze musialam je sobie wypisac na rece, zeby ktoregos nie zapomniec. -Chce ci zaproponowac nastepne. -Nie jestem zaskoczona. Jakie? -Mary Alice. Od tej chwili, jesli bedziesz rozmawiac z Tarrance'em, nazywasz sie Mary Alice. -Czekaj, zapisze. Nie lubie go. Jest nieuprzejmy przez telefon. -Mam dla ciebie wspaniale wiesci. -Nie moge sie doczekac. -Koniec z "Dustbusters". -Chyba sie poloze i zaczne plakac. Dlaczego? -To nie ma sensu. -Mowilam ci to tydzien temu. Nikt nie jest w stanie zabrac stamtad tych dokumentow, skopiowac i oddac z powrotem. To po prostu niemozliwe. -Rozmawialas z Abanksem? - zapytal Mitch. -Tak. -Dostal pieniadze? -Tak, przekazem w piatek. -Jest gotow? -Tak twierdzi. -To dobrze. Co z falszerzem? -Widzialam sie z nim dzis po poludniu. -Kto to jest? -Byly kryminalista. Stary kumpel Lomaxa. Eddie twierdzil, ze to najlepszy falszerz w kraju. -Oby mial racje. Ile on chce? -Piec tysiecy. Oczywiscie w gotowce. Nowe karty ID, prawa jazdy, paszporty i wizy. -Ile mu to zajmie? -Nie wiem. Na kiedy musisz to miec? Mitch usiadl na brzegu wynajetego biurka, odetchnal gleboko i probowal sie skoncentrowac. -Tak szybko, jak to mozliwe. Myslalem, ze pozostal mi jeszcze tydzien, ale teraz zaczynam miec watpliwosci. Zalatw to jak najszybciej. Mozesz pojechac w nocy do Nashville? -O tak, z przyjemnoscia! Nie bylam tam od dwoch dni. -Potrzebuje kamery Sony ze statywem, do zainstalowania w sypialni. Kup tez pudelko kaset. Chce, zebys byla tam przez pare dni pod telefonem. Przejrzyj jeszcze raz papiery firmy i pracuj nad lista. -To znaczy, ze mam tam zostac? -Tak. A co? -Od spania na tym lozku mam juz naruszone dwa kregi. -Sama je wypozyczylas. -Co mam zrobic z paszportami? -Jak nazywa sie ten gosc? -Doc... jakis tam. Mam jego numer. -Daj mi go. Powiedz mu, ze zadzwonie do niego za pare dni. Ile masz pieniedzy? -Ciesze sie, ze o to pytasz. Zaczynalam z piecdziesiecioma tysiacami, tak? Wydalam dziesiec tysiecy na przeloty, hotele, bagaze i wynajmowane samochody. I ciagle wydaje. Teraz potrzebujesz kamery i falszywych dokumentow. Nie chcialabym stracic na tym interesie. Mitch skierowal sie do drzwi. -Co bys powiedziala na kolejne piecdziesiat tysiecy? -Wezme. Popatrzyl na nia i zamknal drzwi zastanawiajac sie, czy kiedykolwiek ja jeszcze zobaczy. Cela miala wymiary osiem na osiem. Kibel w kacie i dwie prycze jedna nad druga. Na gornej od roku nikt nie spal. Na dolnej lezal Ray ze sluchawkami na uszach. Mowil sam do siebie uzywajac bardzo dziwnego jezyka. Po turecku. Tu i owdzie w korytarzu slyszalo sie ciche rozmowy, ale wiekszosc swiatel wygaszono. Byla sroda, jedenasta w nocy. Do celi podszedl bezszelestnie straznik. -McDeere - powiedzial cicho przez kraty. Ray usiadl na skraju pryczy i spojrzal na niego. Zdjal sluchawki. -Komendant chce cie widziec. Jasne, pomyslal, komendant siedzi o jedenastej przy swym biurku i czeka na mnie. -Dokad idziemy? - zapytal z niepokojem. -Wloz buty i chodz. Ray rozejrzal sie po celi i szybko zlustrowal swoj dobytek. Przez te osiem lat dorobil sie czarno-bialego telewizora, wielkiego magnetofonu i dwoch kartonowych pudel z kasetami i ksiazkami. W wieziennej pralni zarabial trzy dolary dziennie, ale oprocz papierosow niewiele mozna tu bylo kupic. To bylo wszystko, co mial, co zdobyl. Przez osiem lat. Straznik przekrecil w zamku ciezki klucz i uchylil drzwi na pare cali. Wylaczyl swiatlo. -Po prostu idz za mna i nie probuj zadnych sztuczek. Nie wiem, kim jestes, mister, ale musisz miec wysoko postawionych przyjaciol. Otwarl nastepne drzwi i znalezli sie na zewnatrz, pod koszem do koszykowki. -Stoj za mna - powiedzial straznik. Ray omiotl spojrzeniem pograzony w mroku dziedziniec. W oddali wiezienny mur czernial w mroku niczym gora ponad podworzem i miejscem do spacerow, gdzie przemierzyl setki mil i wypalil tone papierosow. Ten mur mial szesnascie stop wysokosci, ale w nocy wydawal sie o wiele wyzszy. Wiezyczki straznikow, rozmieszczone w odleglosci piecdziesieciu jardow jedna od drugiej, byly dobrze oswietlone i znakomicie wyposazone w bron. Straznik, z obojetna mina, oczywiscie w mundurze i uzbrojony, szedl pewnym krokiem miedzy dwoma ceglanymi budynkami i co jakis czas przypominal Rayowi, ze ma isc za nim i zachowywac sie spokojnie. Ray nie tracil spokoju. Zatrzymali sie na rogu i straznik spojrzal na oddalony o piecdziesiat stop mur. Reflektory omiotly dziedziniec, wiec cofneli sie w mrok. Dlaczego sie kryjemy, pomyslal Ray. Czy ci faceci z pistoletami tam na gorze sa po naszej stronie? Chcial znac odpowiedz na te pytania, zanim sie zdecyduje na jakikolwiek desperacki krok. Straznik wskazal miejsce, w ktorym niegdys James Earl i jego chlopcy przedostali sie przez mur. Slynny fragment muru podziwiany przez wszystkich mieszkancow Brushy Mountain. -Za jakies pietnascie minut bedzie przerzucona drabinka. Drut na gorze przecieto w tym miejscu. Znajdziesz tam mocna line i spuscisz sie na druga strone. -Moge zadac pare pytan? -Tylko szybko. -Co z tymi reflektorami? -Zostana odwrocone. Znajdziesz sie w calkowitej ciemnosci. -A ci faceci z karabinami? -Nie martw sie. Beda patrzec w inna strone. -Do diabla! Jestes pewien? -Sluchaj, czlowieku. Bylem swiadkiem wielu takich akcji, ale ta teraz to pestka. Zaplanowal ja osobiscie komendant Lattener, ktory teraz jest tam na gorze. - Straznik wskazal najblizsza wiezyczke. -Komendant? -Tak. Wszystko tu musi grac. -Kto rzuci drabinke? -Dwaj straznicy. Ray otarl czolo rekawem i odetchnal gleboko. Czul suchosc w ustach, kolana mu drzaly. -Bedzie na ciebie czekal pewien koles - szepnal straznik. - Ma na imie Bud. Przejmie cie za murem i rob, co ci powie. Reflektory omiotly raz jeszcze dziedziniec i zgasly. -Przygotuj sie - powiedzial straznik. Zapadla ciemnosc i, niemal jednoczesnie, smiertelna cisza. Mur byl teraz zupelnie czarny. Z najblizszej wiezyczki daly sie slyszec dwa krotkie gwizdy. Ray przykleknal i patrzyl. Dwie postacie wybiegly nagle zza sasiedniego budynku i zblizyly sie do muru. Ray widzial, jak ci dwaj szukaja czegos, a potem podnosza to z ziemi. -Biegnij, koles - syknal straznik. - Predzej! Ray ruszyl nisko pochylony. Drabinka sznurowa byla na miejscu. Straznik ujal go pod ramiona i podrzucil na pierwszy szczebel. Drabinka co chwila odskakiwala od muru, ale wspinal sie po niej tak szybko, jak mogl. Na szczycie mur mial dwie stopy szerokosci. W zwojach drutu kolczastego wyciety byl duzy otwor. Przesliznal sie przezen. Znalazl line, tam gdzie sie jej spodziewal, i zaczal spuszczac sie po niej w dol. Osiem stop nad ziemia puscil line i skoczyl. Przykucnal i rozejrzal sie dookola. Nadal panowala ciemnosc. Reflektory byly pogaszone. Pas otwartej przestrzeni konczyl sie jakies sto stop od muru, dalej ciagnal sie gesty las. -Tutaj - odezwal sie cichy glos. Ray spojrzal w tamta strone. Bud czekal na niego, ukryty w najblizszej kepie czarnych krzakow. -Pospiesz sie. Ray ruszyl za nim. Po kilkunastu minutach marszu mur zniknal im z oczu. Zatrzymali sie na malej polanie przy drodze gruntowej. Jego przewodnik wyciagnal ku niemu dlon. -Bud Riley. Niezla zabawa, co? -Nieprawdopodobne. Ray McDeere. Bud, postawny mezczyzna z czarna broda, ubrany byl w dzinsy i bluze moro; nosil czarny beret i wojskowe buty. Wygladalo na to, ze nie jest uzbrojony. Zaproponowal papierosa. -Z kim pracujesz? - zapytal Ray. -Z nikim. Wykonuje po prostu mala fuche dla komendanta. Zazwyczaj wzywa mnie, gdy komus uda sie ucieczka. Wtedy wyglada to oczywiscie troche inaczej. Zwykle biore ze soba moje pieski. Mysle, ze poczekamy tu chwile, dopoki nie odezwa sie syreny, zebys mogl ich posluchac. Nie wypada, zebys ich nie posluchal. Chodzi mi o to, ze w pewnym sensie beda wyly na twoja czesc. -W porzadku. Tylko ze slyszalem je juz nieraz wczesniej. -Tak, ale kiedy jestes na zewnatrz, brzmi to zupelnie inaczej. To piekny dzwiek. -Sluchaj, Bud, ja... -Posluchaj, Ray. Mamy mnostwo czasu. Oni, prawde mowiac, nie za bardzo chca ciebie gonic. -Nie za bardzo? -No tak. Musza narobic troche zamieszania, obudzic wszystkich, jakby to byla prawdziwa ucieczka. Ale nie zamierzaja cie tropic. Nie wiem, co na nich masz, lecz jest to cos, co ich powstrzyma. Syreny zaczely wyc i Ray zerwal sie na nogi. Smugi reflektorow przeciely ciemne niebo i uslyszeli niewyrazne z tej odleglosci glosy straznikow. -Rozumiesz, o co mi chodzilo? -Idziemy! - powiedzial Ray i ruszyl naprzod. -Niedaleko stad, przy szosie, stoi moja ciezarowka. Przywiozlem ci troche ubran. Komendant dal mi twoje rozmiary. Mam nadzieje, ze ci sie spodobaja. Gdy dotarli do ciezarowki, Bud z trudem lapal oddech. Ray przebral sie szybko w oliwkowe spodnie i granatowa bawelniana koszule. -Bardzo ladne, Bud - powiedzial. -Wiezienne lachy wyrzuc po prostu w krzaki. Przez dwie mile jechali kreta gorska droga, po czym skrecili na asfaltowa szose. Bud w milczeniu sluchal Conwaya Twitty'ego. -Dokad jedziemy, Bud? - zapytal w koncu Ray. -Coz, komendant powiedzial, ze go to nie obchodzi i ze, prawde mowiac, nie chce wiedziec. Powiedzial, ze bedzie to zalezalo od ciebie. Proponuje, zebysmy pojechali do jakiegos wiekszego miasta, w ktorym jest dworzec autobusowy. Potem juz bedziesz musial radzic sobie sam. -Jak daleko mozesz mnie podrzucic? -Mamy cala noc. Zaproponuj jakies miasto. -Zanim zaczne sie krecic po jakims dworcu autobusowym, wolalbym miec juz za soba pare mil. Co bys powiedzial na Knoxville? -Czemu nie. Dokad stamtad pojedziesz? -Nie wiem. Musze wyjechac z kraju. -Majac takich przyjaciol, nie bedziesz mial z tym problemow. Mimo wszystko badz ostrozny. Jutro twoje zdjecie zawisnie w kazdym biurze szeryfa w dziesieciu stanach. Przed nimi pojawily sie nagle trzy samochody migoczace niebieskimi swiatlami. Ray skulil sie na siedzeniu. -Spokojnie, Ray. Nie widza cie. Ray przygladal sie chwile przez tylna szybe znikajacym w oddali samochodom. -A blokady na drogach? -Posluchaj, Ray. Nie bedzie zadnych blokad. Zaufaj mi. - Bud wyciagnal z kieszeni zwitek banknotow i polozyl pieniadze na siedzeniu. - Piecset dolcow. Komendant dal mi je osobiscie. Masz mocnych przyjaciol, koles. ROZDZIAL 34 Bylo to w srode rano. Tarry Ross wchodzil po schodach na trzecie pietro hotelu "Phoenix Park". Zatrzymal sie na polpietrze, zeby zlapac oddech. Na czole perlily mu sie kropelki potu. Zdjal ciemne okulary i otarl twarz rekawem plaszcza. Poczul nagle mdlosci, oparl sie o porecz. Postawil walizke na ziemi i usiadl na schodach. Rece drzaly mu jak paralitykowi, mial ochote sie rozplakac. Nacisnal zoladek obu dlonmi i probowal opanowac odruchy wymiotne.Po chwili mdlosci minely i oddech wrocil do normy. Wez sie w garsc, czlowieku. Na koncu korytarza czeka na ciebie dwiescie tysiecy dolarow. Jesli masz charakter, dojdziesz tam i je zabierzesz. Jezeli tylko zdobedziesz sie na odwage, wyjdziesz z tego hotelu z pieniedzmi. Odetchnal gleboko i sprobowal powstrzymac drzenie rak. Troche odwagi, czlowieku. Nogi mu drzaly, ale szedl naprzod. Osme drzwi po prawej stronie. Wstrzymal oddech i zapukal. Minela sekunda. Rzucil spojrzenie w glab korytarza, ale przez ciemne okulary nie zobaczyl wiele. -Taak? - rozlegl sie glos z pokoju. -Tu Alfred. - Smieszne imie, pomyslal. Kto je wlasciwie wymyslil? Drzwi uchylily sie i w szparze pojawila sie znana mu twarz. Potem drzwi sie zamknely, ale po chwili otwarly znowu, tym razem na cala szerokosc. Alfred wszedl do srodka. -Dzien dobry, Alfredzie - odezwal sie cieplym tonem Vinnie Cozzo. - Moze kawy? -Nie przyszedlem tutaj na kawe - sapnal Alfred. Polozyl walizke na lozku i spojrzal na Cozza. -Zawsze jestes taki nerwowy, Alfredzie. Czemu sie nie rozluznisz choc troche? Nic ci przeciez nie grozi. -Zamknij sie, Cozzo. Gdzie sa pieniadze? Vinnie wskazal ruchem glowy skorzana walizke i przestal sie usmiechac. -Mow, Alfredzie. Znow poczul mdlosci, ale udalo mu sie utrzymac na nogach. Spojrzal na walizke. Serce walilo mu jak mlotem. -W porzadku. Wasz czlowiek, McDeere, otrzymal wlasnie milion dolarow i czeka na nastepne pol miliona. Dostarczyl nam juz jedna partie dokumentow Bendiniego i ma zamiar dostarczyc dziesiec tysiecy innych. - Poczul silny bol w pachwinie i usiadl na skraju lozka. Zdjal okulary. -Mow dalej - powiedzial Cozzo. -W ciagu ostatnich szesciu miesiecy McDeere wiele razy kontaktowal sie z naszymi ludzmi. Bedzie zeznawal na rozprawie, a potem zamierza zniknac jako chroniony swiadek. On i jego zona. -Gdzie sa te inne dokumenty? -Nie wiem, cholera. Nie chce powiedziec. Ale sa gotowe. Daj mi moje pieniadze, Cozzo. Vinnie podal mu walizke. Alfred otworzyl swoja i trzesacymi rekami zaczal przekladac do niej paczki banknotow. -Dwiescie tysiecy? - zapytal. Vinnie usmiechnal sie promiennie. -Taka byla umowa, Alfredzie. Za pare tygodni bede mial dla ciebie nastepna robote. -Nie ma mowy, Cozzo. Rezygnuje z tego interesu. - Zamknal walizke i ruszyl w strone drzwi. Przystanal i probowal sie uspokoic. - Co zrobicie z McDeere'em? - zapytal, nie patrzac na Vinniego. -A jak myslisz, Alfredzie? Zagryzl wargi, chwycil walizke i wyszedl z pokoju. Vinnie usmiechnal sie i zamknal za nim drzwi. Wyjal z kieszeni karte telefoniczna i zamowil rozmowe z Chicago, z Lazarovem. Tarry Ross w panice zbiegal po schodach. Prawie nic nie widzial przez ciemne okulary. Przy koncu korytarza, tuz obok wind, jakas ogromna reka wynurzyla sie z ciemnosci i wciagnela go do pokoju. Otrzymal cios w twarz, a czyjas inna piesc wyladowala na jego zoladku. Ktos inny uderzyl go w nos. Oszolomiony i zalany krwia runal na podloge. Walizka wyladowala na lozku. Posadzono go na krzesle, potezna zarowka zaswiecila mu w oczy. Trzej jego koledzy, agenci FBI, przygladali mu sie uwaznie. Dyrektor Voyles podszedl do niego krecac glowa z niedowierzaniem. Agent o sprawnych i silnych rekach stal w pogotowiu. Inny przeliczal pieniadze. Voyles pochylil sie nad nim. -Jestes zdrajca, Ross. Najgorszy rodzaj scierwa. Nie moge w to uwierzyc. Ross zagryzl wargi i zaczal szlochac. -Kto to jest? - zapytal Voyles z napieciem w glosie. Placz stal sie glosniejszy. Zadnej odpowiedzi. Voyles zamachnal sie z furia, i trzasnal go w lewa skron. Tarry zawyl z bolu. -Kto to jest, Ross, o kogo chodzi, odpowiadaj! -Vinnie Cozzo - wymamrotal przez lzy. -Wiem, ze to Cozzo. Do diabla, wiem, ze to on. Ale co mu powiedziales? Cialem Rossa wstrzasaly dreszcze. Szlochal zalosnie, a krew ciekla mu z nosa wartka struga. Milczal. Voyles uderzyl go ponownie, potem jeszcze raz. -Mow, nedzny skurwysynu. Gadaj, czego chcial Cozzo? - Uderzyl go znowu. Ross zgial sie we dwoje i opuscil glowe na kolana. Placz nieznacznie ucichl. -Dwiescie tysiecy - zameldowal agent. Voyles przykleknal na jedno kolano i niemal szeptem zapytal: -Chodzilo o McDeere'a, Ross? Prosze, o, prosze, powiedz mi, ze nie o McDeere'a. Powiedz mi, Tarry, powiedz, ze to nie McDeere. Tarry objal kolana rekami i utkwil wzrok w podlodze. Krew kapala mu z nosa, tworzac na dywanie mala kaluze. Miej odwage, Tarry. Juz nie skorzystasz z tych pieniedzy. Trafisz do pudla. Hanba, Tarry. Jestes malym, podlym zasrancem i wszystko juz skonczone. Co mozesz zyskac, zachowujac to w tajemnicy? Miej odwage. Voyles patrzyl na niego blagalnie. -Powiedz, ze to nie McDeere, Tarry. Prosze, powiedz, ze to nie on. Tarry usiadl prosto i wytarl twarz dlonmi. Odetchnal gleboko. Przygryzl wargi, obrzucil Voylesa wyzywajacym spojrzeniem i skinal glowa. DeVasher nie mial czasu, by skorzystac z windy. Zbiegl po schodach na trzecie pietro i wpadl do biura Locke'a. Zebrala sie tam polowa wspolnikow. Locke, Lambert, Milligan, McKnight, Dunbar, Denton, Lawson, Banahan, Kruger, Welch i Shottz. Pozostalych juz wezwano. W pokoju panowal nastroj pewnej paniki. DeVasher usiadl u szczytu stolu konferencyjnego i wszyscy zgromadzili sie wokol niego. -W porzadku, chlopcy. Na razie nie musimy jeszcze ewakuowac sie do Brazylii. W kazdym razie jeszcze nie w tej chwili. Dowiedzielismy sie dzis rano, ze McDeere wiele razy kontaktowal sie z fedami, ze zaplacili mu milion w gotowce i obiecali nastepne pol i ze jest w posiadaniu dokumentow, ktore sa jak bomba zegarowa. Wiemy to prosto z FBI. Lazarov i jego mala armia sa juz w drodze do Memphis. Wyglada na to, ze nie doszlo jeszcze do katastrofy. Na razie. Wedlug naszego informatora - chodzi o osobe zajmujaca bardzo wysokie stanowisko w FBI - McDeere zgromadzil ponad dziesiec tysiecy dokumentow i jest gotowy je im dostarczyc. Jak dotad, dostali tylko czesc. Tak przypuszczamy. Jedno jest pewne, musimy dzialac szybko. Jesli uniemozliwimy mu wykonanie nastepnych posuniec, wszystko bedzie w porzadku. Mimo ze otrzymali juz troche papierow. Sadze, ze nie maja ich zbyt duzo albo nie moga sie tu pojawic bez nakazu rewizji. DeVasher znajdowal sie w centrum uwagi, co sprawialo mu ogromna przyjemnosc. Z poblazliwym, pelnym wyzszosci usmiechem przygladal sie zmartwionym twarzom wspolnikow. -No dobrze, a gdzie jest McDeere? -W swoim biurze. Wlasnie z nim rozmawialem. Niczego nie podejrzewa - powiedzial Milligan. -Znakomicie. Za trzy godziny ma leciec na Grand Cayman, zgadza sie, Lambert? -Zgadza sie. Okolo polnocy. -Samolot nigdy tam nie dotrze, chlopcy. Wyladuja w Nowym Orleanie, by zalatwic pare spraw, i potem skieruja sie prosto ku wyspom. Jakies trzydziesci mil przed zatoka maly punkcik na zawsze zniknie z radarow. Szczatki rozprosza sie na duzej powierzchni i nikt nie odnajdzie nigdy zadnych cial. Smutne, ale konieczne. -Lear? - zapytal Denton. -Tak, synu, lear. Kupimy ci nowa zabawke. -Jestesmy chyba troche za bardzo pewni siebie - odezwal sie Locke. - Zakladamy, ze dokumenty, ktore trafily w ich rece, sa niegrozne. Cztery dni temu podejrzewales, ze McDeere skopiowal czesc tajnych materialow Avery'ego. Co im dal? -Ogladali te dokumenty w Chicago. Tak, sa pelne obciazajacych informacji, ale jest tego za malo. Nie moga jeszcze wykonac pierwszego ruchu. Dobrze wiecie, chlopcy, ze najwazniejsze materialy sa ukryte na wyspach. I oczywiscie tu w piwnicy. Do piwnicy nikt sie nie dostanie. Sprawdzilismy materialy przechowywane w domu wypoczynkowym. Wyglada na to, ze wszystko jest w porzadku. Locke nie byl usatysfakcjonowany. -Wiec skad sie wzielo te dziesiec tysiecy dokumentow, o ktorych byla mowa? -Tak naprawde, wcale nie wiemy, czy on rzeczywiscie ma te dziesiec tysiecy. Osobiscie raczej w to watpie. Pamietaj, ze zanim zniknie, chce dostac jeszcze pol miliona. Prawdopodobnie klamie i weszy wokolo usilujac zdobyc wiecej materialow. Jezeli mialby rzeczywiscie dziesiec tysiecy, dlaczego FBI nie dostalo ich do tej pory? -Wiec czego sie obawiamy? -Tego, co jest niewiadome, Ollie. Nie wiemy, co on zdobyl, oprocz tego miliona dolarow. Nie jest glupcem i moze sie po prostu natknac na cos ciekawego. Nie mozemy do tego dopuscic. Lazarov, jesli chcecie wiedziec, rozkazal: "wysadzic skurwiela w powietrze". W wolnym tlumaczeniu. -Przeciez to niemozliwe, zeby nowicjusz mogl odnalezc i skopiowac taka liczbe obciazajacych dokumentow - oznajmil stanowczo Kruger i rozejrzal sie wokolo liczac na poparcie. Kilka osob spojrzalo na niego z dezaprobata. -Po co przylatuje Lazarov? - zapytal Dunbar, specjalista od nieruchomosci. Wymowil to imie takim tonem, jakby to chodzilo o Charlesa Mansona. -Glupie pytanie - sapnal DeVasher i popatrzyl wokol, szukajac idioty, ktory je zadal. - Przede wszystkim musimy zajac sie McDeere'em i upewnic, ze zagrozenie jest minimalne. Potem przyjrzymy sie uwaznie tej sprawie i zrobimy wszystko, co bedzie niezbedne. Tarrance, Acklin i Laney siedzieli jak skamieniali i sluchali glosu Voylesa dobywajacego sie z aparatu telefonicznego stojacego na biurku. Ich szef dzwonil z Waszyngtonu i wyjasnial szczegolowo to, co sie wydarzylo. Za godzine wylatywal do Memphis. Byl zrozpaczony. -Musisz go znalezc, Tarrance, i musisz sie pospieszyc. Cozzo nie wie, ze my wiemy o Tarrym Rossie, ale Tarry powiedzial mu, ze McDeere jest w trakcie przekazywania nam materialow. Moga go wyeliminowac w kazdej chwili. Musisz go przejac. Natychmiast. Wiesz, gdzie teraz jest? -W swoim biurze - odparl Tarrance. -Swietnie. Wyciagnij go stamtad. Bede tam za dwie godziny. Chce z nim pogadac. Do zobaczenia. Tarrance nacisnal widelki i wykrecil numer. -Gdzie dzwonisz? - zapytal Acklin. -Do firmy prawniczej Bendini, Lambert i Locke. -Zwariowales, Wayne?! - krzyknal Laney. -Nic nie mow. Sluchaj. Odebrala recepcjonistka. -Z Mitchem McDeere'em prosze - powiedzial Tarrance. -Chwileczke - odparla. Po chwili odezwal sie glos sekretarki: -Biuro pana McDeere'a. -Chcialbym rozmawiac z panem McDeere'em. -Bardzo mi przykro. Jest na zebraniu. -Posluchaj, mloda damo. Mowi sedzia Henry Hugo. Pan McDeere powinien byc od pietnastu minut na sali sadowej. Czekamy na niego. To bardzo wazne. -No coz... W jego terminarzu nie zostalo nic zaznaczone. -Czy pani ustala jego spotkania? -Coz...Tak, prosze pana. -Wiec jest to pani wina. Niech pani poprosi go do telefonu. Nina pobiegla do pokoju Mitcha. -Dzwoni sedzia Hugo. Mowi, ze oczekuja cie w sadzie. Lepiej z nim porozmawiaj. Mitch zerwal sie na rowne nogi i chwycil sluchawke. Pobladl gwaltownie. -Tak? - zapytal. -Pan McDeere? - odezwal sie Tarrance. - Mowi sedzia Hugo. Spoznil sie pan. Prosze natychmiast stawic sie w sadzie. -Oczywiscie. - Mitch porwal plaszcz i walizke, po czym spojrzal na Nine spod zmarszczonych brwi. -Przepraszam - powiedziala. - Nie bylo tego w twoim kalendarzu. Mitch wypadl na korytarz, zbiegl po schodach, minal recepcje i wypadl z budynku. Pobiegl wzdluz Front Street w kierunku Union i przemknal przez hall Cotton Exchange Building. Znalazlszy sie na Union skrecil w strone dzielnicy latynoamerykanskiej. Mozliwe, ze w innym miescie mlody, dobrze ubrany czlowiek z walizka, pedzacy jak wystraszony pies, nie zwrocilby niczyjej uwagi. Ale to bylo Memphis. Ludzie gapili sie na niego. Ukryl sie za straganem z owocami i odpoczywal chwile. Nikt za nim nie biegl. Zjadl jablko. Pomyslal, ze jesli ktos mialby go scigac, chcialby, zeby tym kims byl Dwutonowy Tony. Wayne Tarrance nigdy nie imponowal mu swym sprytem. Spotkanie w koreanskim sklepie z butami omal nie skonczylo sie fatalnie, spotkanie na imprezie z kurczakami na Grand Cayman okazalo sie rowniez glupim pomyslem. Jego notatki na temat Morolta moglyby zanudzic harcerzyka. Lecz jego pomysl kodu bezpieczenstwa: "o nic nie pytaj, uciekaj, jesli ci zycie mile", byl znakomity. Mitch wiedzial od miesiaca, ze jesli zadzwoni do niego sedzia Hugo, oznacza to, ze musi rzucac wszystko i wiac jak szalony. Stalo sie cos zlego i chlopcy z czwartego pietra ruszyli do akcji. Gdzie jest Abby? - pomyslal. Po Union spacerowalo parami tylko kilku przechodniow. Znacznie lepiej czulby sie na zatloczonej ulicy. Spojrzal na skrzyzowanie Union z Front Street, ale nie zauwazyl niczego podejrzanego. Minal dwie przecznice, wszedl do hallu hotelu "Peabody" i zaczal szukac telefonu. Znalazl jeden na galeryjce, ukryty w krotkim korytarzu przy meskiej toalecie. Wykrecil numer biura FBI w Memphis. -Poprosze z Wayne'em Tarrance'em. To bardzo wazne. Mowi McDeere. Tarrance zglosil sie natychmiast. -Gdzie jestes, Mitch? -Wszystko w porzadku, Tarrance. Co sie dzieje? -Gdzie jestes? -Poza budynkiem, panie sedzio. Jestem bezpieczny. Co sie stalo? -Musisz tu przyjechac, Mitch. -Nie mysle wykonywac glupich ruchow. I nie przyjade, dopoki mi wszystkiego nie wyjasnisz. -Coz, my... Hmm... mamy pewien problem. Byl maly przeciek. Powinienes... -Przeciek, Tarrance? Powiedziales przeciek? Nie ma takich rzeczy jak maly przeciek. Mow, Tarrance, dopoki nie odloze sluchawki i nie znikne. Namierzasz ten telefon, prawda? Odkladam sluchawke. -Nie! Sluchaj, Mitch. Oni wiedza. Wiedza, ze sie kontaktujemy. Wiedza o pieniadzach i dokumentach. Nastapila dluga chwila ciszy. -Maly przeciek, Tarrance? Brzmi to raczej jak wielki wybuch. Opowiedz mi o tym przecieku. Tylko sie pospiesz. -To straszne, Mitch. Naprawde straszne. Voyles jest zalamany. Jeden z naszych ludzi sprzedal informacje. Nakrylismy go dzis rano w hotelu w Waszyngtonie. Za wiadomosci o tobie zaplacili mu dwiescie tysiecy. Jestesmy wstrzasnieci, Mitch. -Och, jakze mi przykro. Doskonale rozumiem wasz bol i smutek, Tarrance. Mysle, ze chcecie, zebym przyszedl do was do biura. Bedziemy mogli usiasc sobie razem i pocieszac sie wzajemnie. -Voyles bedzie tu w poludnie, Mitch. Przylatuje z najlepszymi ludzmi. Chce sie z toba spotkac. Zabierzemy cie z miasta. -Oczywiscie. Chcecie, bym wpadl w wasze ramiona, bo tam bede bezpieczny. Jestes idiota, Tarrance. Voyles jest idiota. Wszyscy jestescie idiotami. A ja jestem glupcem, ze wam wierzylem. Namierzasz ten telefon, Tarrance? -Nie! -Klamiesz. Odkladam sluchawke, Tarrance. Nie ruszaj sie z miejsca. Zadzwonie do ciebie z innego aparatu za czterdziesci minut. -Nie! Posluchaj, Mitch. Jesli nie przyjdziesz tutaj, zginiesz. -Do uslyszenia, Wayne. Czekaj przy aparacie. Mitch odlozyl sluchawke i rozejrzal sie dookola. Podszedl do marmurowej kolumny i zerknal na hall w dole. Wokol fontanny plywaly kaczki. Restauracja byla prawie pusta. Przy jednym ze stolikow siedzialy stare, bogate kobiety saczac herbate i plotkujac. W recepcji stal samotny gosc i wpisywal sie do ksiegi meldunkowej. Nagle zza paproci rosnacej w olbrzymiej doniczce wylonil sie nordyk i spojrzal w jego strone. -Tam, u gory! - krzyknal przez hall do swojego kolegi. Obaj utkwili w nim spojrzenia i ocenili odleglosc. Barman popatrzyl w gore na Mitcha, potem przeniosl wzrok na nordyka i jego kolege. Kobiety gapily sie w milczeniu. -Wezwijcie policje! - wrzasnal Mitch, cofajac sie od barierki. Obydwaj mezczyzni puscili sie sprintem i wpadli na schody. Mitch odczekal piec sekund, po czym wrocil do barierki. Barman nie wykonal zadnego ruchu. Kobiety zamarly. Lomot nog na schodach byl coraz blizszy. Mitch usiadl na barierce, rzucil walizke, przerzucil nogi na druga strone, wstrzymal oddech i skoczyl z wysokosci dwudziestu stop na dywan w hallu. Zlecial jak kamien, ale udalo mu sie spasc na obie nogi. W kostkach i biodrach poczul gwaltowny, ostry bol. Nadwerezone kolano ugielo sie pod nim, lecz zdolal utrzymac sie na nogach. Obok, przy windach, znajdowala sie mala pasmanteria. Na wystawie pelno bylo krawatow i rekawiczek. Utykajac wszedl do sklepiku. Za lada stal chlopak majacy nie wiecej niz dziewietnascie lat. Nie bylo innych klientow. Drugie drzwi prowadzily na ulice. -Czy te drzwi sa zamkniete? - zapytal cicho Mitch. -Tak, prosze pana. -Chcesz zarobic tysiac dolarow? Calkiem legalnie? - Mitch pospiesznie wysuplal tysiacdolarowy banknot i rzucil go na lade. -Och, oczywiscie. -Wszystko zgodnie z prawem. Przysiegam. Nie bedziesz mial zadnych klopotow. Otworz te drzwi i kiedy za jakies dwadziescia sekund wbiegna tu dwaj mezczyzni, powiedz im, ze wyszedlem tedy i wskoczylem do taksowki. Chlopak usmiechnal sie szerzej i zgarnal pieniadze. -Jasne. Nie ma sprawy. -Gdzie jest przebieralnia? -Tutaj, obok szafy. -Otworz drzwi! - polecil Mitch. Wszedl do kabiny, usiadl i zaczal rozmasowywac kostki i biodra. Kiedy nordyk za swoim towarzyszem wpadli z hallu, sprzedawca rozwieszal krawaty. -Dzien dobry - odezwal sie uprzejmie. -Czy nie przebiegl tedy srednio wysoki mezczyzna w ciemnoszarym garniturze i czerwonym krawacie? -Tak, prosze pana. Wybiegl tymi drzwiami i wsiadl do taksowki. -Do taksowki! Cholera! Trzasnely drzwi, po czym w sklepie znowu zapadla cisza. Chlopak zblizyl sie do polki z butami. -Juz poszli, prosze pana - powiedzial. Mitch rozmasowywal kolana. -To dobrze. Podejdz do drzwi i odczekaj dwie minuty. Jesli ich zobaczysz, daj mi znac. Po dwoch minutach chlopak wrocil. -Znikneli. Mitch nie ruszyl sie z miejsca, usmiechnal sie tylko w strone drzwi. -Swietnie. Chcialbym jedna z tych ciemnozielonych sportowych kurtek, rozmiar czterdziesci cztery, i biale buty z kozlej skory, dziesiatki. Przynies je tutaj. I obserwuj, czy nic sie nie dzieje. -Oczywiscie, prosze pana. Chlopak przemknal przez sklep, porwal kurtke i buty i wsunal je pod drzwi kabiny. Mitch zdjal krawat, przebral sie szybko i znowu usiadl. -Ile ci jestem winien? - zapytal ze srodka. -Chwileczke... Co by pan powiedzial na piecset dolarow? -W porzadku. Zamow taksowke i daj mi znac, kiedy podjedzie. Tarrance przespacerowal wokol biurka ze trzy mile. Rozmowe udalo sie namierzyc, ale Laney przybyl do "Peabody'ego" za pozno. Juz wrocil i siedzial zdenerwowany obok Acklina. Czterdziesci minut po pierwszym telefonie w intercomie odezwal sie glos sekretarki. -Panie Tarrance. Dzwoni McDeere. Tarrance rzucil sie do aparatu. -Gdzie jestes? -Jeszcze w miescie. Ale juz niedlugo. -Posluchaj, Mitch. Na wlasna reke nie przezyjesz dluzej niz dwa dni. Oni sciagaja tu tylu swoich ludzi, ze mogliby rozpetac kolejna wojne. Musisz pozwolic nam ci pomoc. -Nie wiem, Tarrance. Jakos nie wierze wam, chlopcy. Nie potrafie powiedziec dlaczego. Przeczucie. -Prosze, Mitch. Nie rob tego bledu. -Wydaje mi sie, chlopcy, ze chcecie, bym uwierzyl, ze potraficie ochraniac mnie przez reszte mojego zycia. To dosyc smieszne, Tarrance. Zawarlem z FBI umowe i o maly wlos nie zostalem zabity we wlasnym biurze. Naprawde swietna ochrona. Tarrance odetchnal gleboko do sluchawki. Na chwile zapadla cisza. -A co z dokumentami? Zaplacilismy ci za nie milion dolarow. -Krecisz, Tarrance. Zaplaciliscie milion za czyste papiery. Dostaliscie je, a ja dostalem milion. Byla to oczywiscie czesc umowy. Inna jej czescia byla ochrona. -Daj nam te cholerne dokumenty, Mitch. Powiedziales, ze ukryles je gdzies w poblizu. Uciekaj, jesli chcesz, ale daj nam te papiery. -Nic z tego, Tarrance. W tej chwili moge zniknac, a Morolto bedzie mnie scigal albo nie. Jesli nie dostaniecie dokumentow, nie bedziecie mogli ich oskarzyc. Jesli Morolto nie zostanie postawiony w stan oskarzenia, to byc moze dopisze mi szczescie i ktoregos dnia po prostu o mnie zapomni. Napedzilem im porzadnego stracha, ale poza tym na razie nie narobilem im zadnych powaznych klopotow. Do diabla, ktoregos dnia moze nawet zatrudnia mnie z powrotem. -Chyba nie mowisz tego powaznie. Beda cie scigac, az dopadna. My tez bedziemy cie scigac, jesli nie dostaniemy dokumentow. To takie proste, Mitch. -W takim razie postawie na mafie. Jesli mnie, chlopcy, znajdziecie wczesniej, bedzie to jakis przeciek. Z tych mniejszych. -Zwariowales, Mitch. Jestes glupcem, jezeli wydaje ci sie, ze mozesz wziac swoj milion i powedrowac tam, gdzie slonce wschodzi. Wysla swoich oprychow na wielbladach, zeby szukali cie po pustyni. Nie rob tego, Mitch. -Zegnaj, Tarrance. Pozdrowienia od Raya. W sluchawce slychac bylo juz tylko sygnal. Tarrance porwal aparat i cisnal nim o sciane. Mitch spojrzal na zegar wiszacy na scianie portu lotniczego i wykrecil nastepny numer. Odebrala Tammy. -Czesc, kochanie. Przepraszam, ze cie obudzilem. -Nic nie szkodzi. I tak nie moge spac na tym lozku. O co chodzi? -Duze klopoty. Wez olowek i sluchaj uwaznie. Nie mam chwili do stracenia. Uciekam, a oni depcza mi po pietach. -Mow. -Przede wszystkim zadzwon do Abby, do jej rodzicow. Powiedz, by rzucila wszystko i natychmiast wyjechala z miasta. Nie ma czasu na pakowanie rzeczy ani pozegnalne buziaki. Powiedz jej, zeby odlozyla sluchawke, wsiadla do samochodu i wyjechala nie ogladajac sie za siebie. Ma pojechac szescdziesiata czwarta miedzystanowa do Huntington w zachodniej Wirginii i dostac sie na lotnisko. Z Huntington ma poleciec do Mobile. Tam niech wynajmie samochod i jedzie dziesiata miedzystanowa do Gulf Shores, a potem sto osiemdziesiata druga autostrada na wschod do Perdido Beach. W "Perdido Beach Hilton" niech wynajmie pokoj na nazwisko Rachel James i niech tam czeka. Zapisalas? -Tak. -To nie wszystko. Chce, zebys przyleciala do Memphis. Dzwonilem do Doca, ale paszporty i cala reszta nie sa jeszcze gotowe. Zwymyslalem go, ale nie pomoglo. Obiecal, ze bedzie pracowal cala noc i przygotuje na rano. Mnie tu nie bedzie, wiec ty odbierzesz to od niego. -Tak jest. -Nastepnie wroc z powrotem do Nashville i czekaj. Pod zadnym pozorem nie oddalaj sie od telefonu. -Zapisalam. -Potem zawiadom Abanksa. -W porzadku. Jakie masz plany? -Lece do Nashville, ale nie wiem dokladnie, kiedy tam dotre. Musze konczyc. Sluchaj, Tammy, powiedz Abby, ze jesli natychmiast nie wyjedzie, zginie. Wiec niech ucieka, do diabla. Niech ucieka! -Tak jest, szefie. Poszedl szybko do wejscia numer dwadziescia dwa i zdazyl jeszcze na samolot odlatujacy o dziesiatej dwadziescia cztery do Cincinnati. Kieszen mial wypchana biletami w jedna strone, ktore kupil wykorzystujac karte kredytowa. Do Tulzy - American Flight 233 o 10.14, na nazwisko Mitchel McDeere, do Chicago - Northwest Flight 861 o 10.15, na nazwisko Mitchel McDeere, do Dallas - United Flight 562 o 10.30, na nazwisko Mitchel McDeere i do Atlanty - Delta Flight 790 o 11.10, na nazwisko Mitchel McDeere. Bilet do Cincinnati kupil za gotowke na nazwisko Sam Fortune. Kiedy Lazarov wkroczyl do biura na trzecim pietrze, wszyscy spuscili glowy. DeVasher spojrzal na niego wzrokiem przestraszonego dziecka, ktore wlasnie dostalo lanie. Wspolnicy przygladali sie niezwykle uwaznie swoim sznurowadlom i drzaly im posladki. -Nie mozemy go znalezc - odezwal sie DeVasher. Lazarov nie nalezal do tych, ktorzy wrzeszcza i przeklinaja. Cieszyl sie slawa czlowieka, ktory w krytycznych momentach potrafi zachowac spokoj. -Chcesz powiedziec, ze po prostu wstal i wyszedl stad? - zapytal niemal lagodnym tonem. Nie bylo odpowiedzi. -W porzadku, DeVasher. Plan jest nastepujacy: wyslij wszystkich ludzi na lotnisko. Niech sprawdza kazda linie. Gdzie jest jego samochod? -Na parkingu. -To cudownie. Uciekl pieszo. Uciekl z waszej malej twierdzy na piechote. Joey bedzie po prostu zachwycony. Sprawdzcie wszystkie firmy wynajmujace samochody. Ilu szanownych wspolnikow mamy do dyspozycji? -Szescdziesiat procent. -Utworz z nich pary i wyslij na lotniska w Miami, Nowym Orleanie, Houston, Atlancie, Chicago, Los Angeles, San Francisco i Nowym Jorku. Niech kreca sie po tych lotniskach. Niech mieszkaja na tych lotniskach. Niech jadaja na tych lotniskach. Niech sprawdzaja kazdy miedzynarodowy lot. Jutro przyslemy posilki. Wy, szanowni panowie, dobrze go znacie, wiec go odnajdzcie. Dzialamy troche na oslep, ale co mamy do stracenia? Zajmie nam to troche czasu i przykro mi, chlopcy, ale beda to bezplatne godziny. Gdzie jest jego zona? -W Danesboro, Kentucky, u swoich rodzicow. -Przywiezcie ja tutaj. Nie robcie jej zadnej krzywdy. Po prostu ja przywiezcie. -Zaczynamy kasowac dokumenty? - zapytal DeVasher. -Poczekamy dwadziescia cztery godziny. Potem wyslij kogos na Kajmany, zeby zniszczyl te materialy. Musimy sie spieszyc, DeVasher. Biuro opustoszalo. Voyles chodzil wokol biurka Tarrance'a i wyszczekiwal rozkazy. Jego wrzaski zapisywalo kilku porucznikow. -Obstawic lotnisko! Sprawdzic kazdy lot! Zawiadomic posterunki we wszystkich wiekszych miastach! Skontaktowac sie z celnikami! Mamy jego zdjecie? -Nie mozemy zadnego znalezc, sir. -Znajdzcie, i to szybko. Dzis w nocy musi sie znalezc w kazdym biurze FBI i w kazdym punkcie odprawy celnej. On chce sie nam wymknac! Skurwiel! ROZDZIAL 35 Autobus wyjechal z Birmingham w srode, tuz przed czternasta. Ray zajal miejsce z tylu i uwaznie przygladal sie kazdemu nowemu pasazerowi. Wygladal bardzo przyzwoicie. Wczesniej pojechal taksowka do centrum handlowego w Birmingham i zaopatrzyl sie tam w wytarte levisy, kraciasta koszulke z krotkimi rekawami i pare czerwono-bialych butow Reeboka. Kupil rowniez lotnicze okulary przeciwsloneczne i kapelusz Auburna. Zjadl tez pizze i ostrzygl sie na jeza.Sasiednie miejsce zajela niska, gruba, mocno opalona kobieta. Usmiechnal sie do niej. -z De donde es usted? Skad pochodzisz? Radosny grymas wykrzywil jej twarz. Usmiechnela sie, pokazujac resztki zebow. -Mexico - odparla dumnie. - Habla espanol? - zapytala rozpromieniona. -Si. Przez dwie godziny, w czasie kiedy autobus toczyl sie w kierunku Montgomery, gawedzili sobie z ozywieniem po hiszpansku. Musiala niekiedy powtarzac niektore slowa, ale w zasadzie Ray zadziwial sam siebie. Przez osiem lat nie uzywal w ogole tego jezyka i tylko troche wyszedl z wprawy. Agenci specjalni Jenkins i Jones jechali za autobusem w dodge'u ariesie. Jenkins prowadzil, Jones spal. Zadanie zaczelo ich nudzic juz po dziesieciu minutach od momentu, w ktorym opuscili Knoxville. Rutynowa obserwacja, jak im powiedziano. Jesli go zgubicie, nie bedzie tragedii. Ale starajcie sie go nie zgubic. Samolot z Huntington do Atlanty mial wystartowac dopiero za dwie godziny. Abby siedziala w dalekim kacie ciemnej poczekalni i rozgladala sie uwaznie dookola. Bagaze polozyla na sasiednim fotelu. Zgodnie z instrukcja zabrala ze soba tylko szczoteczke do zebow, troche kosmetykow i pare ubran. Napisala krotki list do rodzicow, w ktorym wyjasnila, ze musiala natychmiast wyjechac do Memphis, by zobaczyc sie z Mitchem. Wszystko w porzadku, nie martwcie sie, sciskam, caluje, Abby. Nie wiedziala, czy Mitch jeszcze zyje. Tammy powiedziala, ze sprawial wrazenie wystraszonego, ale doskonale panowal nad soba. Jak zwykle. Powiedziala, ze wybieral sie do Nashville, a ona, Tammy, miala poleciec do Memphis. Byla zdenerwowana, ale wierzyla, ze Mitch wie, co robi. Trzeba dostac sie do Perdido Beach i czekac. Abby nigdy nie slyszala o Perdido Beach. I miala niemal pewnosc, ze on tez nigdy tam nie byl. Poczekalnia okazala sie niezbyt przyjemnym miejscem. Mniej wiecej raz na dziesiec minut Abby otrzymywala od pijanych biznesmenow niedwuznaczne propozycje. "Zjezdzaj pan" - odpowiadala za kazdym razem. Po dwoch godzinach znalazla sie na pokladzie samolotu. Zajela miejsce przy oknie. Zapiela pasy i probowala sie uspokoic. I nagle zobaczyla ja. Byla blondynka o wyraznie zarysowanych kosciach policzkowych i mocnej, wrecz niekobiecej szczece. Miala jednak swietna figure i byla dosc atrakcyjna. Abby widziala juz kiedys czesc tej twarzy. Czesc, gdyz ta kobieta nosila wowczas, tak jak teraz zreszta, duze, przeciwsloneczne okulary. Spojrzala na Abby, odwrocila natychmiast wzrok i poszla w strone swojego fotela w tyle samolotu. Bar "Shipwreck". Blondynka z baru "Shipwreck". Kobieta, ktora podsluchiwala ich rozmowe z Abanksem. Wiec ja znalezli. A jesli ja znalezli, gdzie byl jej maz? Co z nim zrobili? Pomyslala o dwugodzinnej jezdzie kreta, gorska droga z Danesboro do Huntington. Prowadzila jak wariatka. Nie mogli za nia jechac. Samolot zaczal kolowac i po minucie oderwal sie od pasa startowego. Po raz drugi w ciagu ostatnich trzech tygodni Abby obserwowala zmierzch zapadajacy nad lotniskiem w Atlancie ze srodka 727. Tym razem wraz z blondynka. Po uplywie pol godziny obie odlecialy do Mobile. Z Cincinnati Mitch polecial do Nashville. Dotarl tam w srode o szostej wieczor, kiedy banki byly juz zamkniete. Znalazl punkt wynajmu ciezarowek U-Haul i telefonicznie zamowil taksowke. Wynajal jeden z mniejszych modeli, szesnastostopowy. Zaplacil gotowka, ale musial zostawic w depozycie karte kredytowa i prawo jazdy. Jezeli DeVasher odnajdzie to miejsce, trudno. Kupil dwadziescia kartonowych pudel i odjechal do wynajetego przez Tammy mieszkania. Od wtorkowego wieczoru nie mial nic w ustach, ale okazalo sie, ze ma szczescie. Tammy zostawila paczke prazonej kukurydzy i dwa piwa. Pozarl wszystko lapczywie. O osmej wykonal pierwszy telefon do "Perdido Beach Hilton". Zapytal o Lee Stevensona. "Jeszcze nie przybyl" - odparla recepcjonistka. Wyciagnal sie na podlodze i zaczal myslec o tysiacach rzeczy, ktore mogly przydarzyc sie Abby. Moze zabili ja w Kentucky, a on nic o tym nie wiedzial. Nie mogl zadzwonic. Lozko bylo nie zaslane, tanie przescieradlo i koc zsunely sie z jednej strony na podloge. Tammy nie byla wzorowa gospodynia. Popatrzyl na male, wynajete lozko i pomyslal o Abby. Tylko piec nocy temu probowali sie na tym lozku pozabijac. Mial nadzieje, ze jest na pokladzie samolotu. Sama. W sypialni usiadl na nie rozpieczetowanym pudle z kamera Sony i podziwial zgromadzone tu dokumenty. Tammy porozkladala je na dywanie w rowniutkich stosach - osobno te, ktore dotyczyly kajmanskich bankow, i te dotyczace kajmanskich spolek. Na szczycie kazdej sterty lezal zolty notes, a w nim zapisane byly nazwy spolek, daty ich zalozenia i inne szczegoly. I nazwiska. Nawet Tarrance by sie w tym polapal. Sad Najwyzszy moglby pozrec ich zywcem. Prokurator Generalny moglby zwolywac konferencje prasowe. A sedziowie mogliby skazywac, skazywac i skazywac. Agent specjalny Jenkins ziewnal do sluchawki i wykrecil numer biura w Memphis. Nie spal od dwudziestu czterech godzin. Jones chrapal w samochodzie. -FBI - odezwal sie meski glos. -Tak, kto przy aparacie? - zapytal Jenkins. Chodzilo o zwyczajny rutynowy meldunek. -Acklin. -Hej, Rick. Mowi Jenkins. My... -Jenkins! Gdzie sie podziewales? Zaczekaj! Jenkins przestal ziewac i rozejrzal sie po hallu dworca autobusowego. W sluchawce rozlegl sie czyjs wsciekly glos. -Gdzie jestes, Jenkins? - To byl Wayne Tarrance. -Jestesmy na dworcu autobusowym w Mobile. Zgubilismy go. -Co? Jak mogliscie go zgubic? Sennosc momentalnie opuscila Jenkinsa. Pochylil sie nad sluchawka. -Chwileczke, Wayne. Mielismy polecenie sledzic go przez osiem godzin i zorientowac sie, dokad jedzie. Powiedziales, ze to rutynowa obserwacja. -Nie moge uwierzyc, ze go zgubiliscie. -Nie dostalismy rozkazu sledzenia go przez reszte jego zycia. Osiem godzin, Wayne. Jechalismy za nim dwadziescia godzin i w koncu nam sie wymknal. Po co od razu taka afera? -Dlaczego nie zadzwoniliscie wczesniej? -Dzwonilismy dwa razy. Z Birmingham, z Montgomery. Za kazdym razem bylo zajete. O co chodzi, Wayne? -Poczekaj chwile. Jenkins ujal mocniej sluchawke i czekal. Odezwal sie nastepny glos. -Halo, Jenkins? -Tak. -Tu Voyles. Co sie stalo, do cholery? Jenkins odetchnal gleboko i powiodl dookola blednym spojrzeniem. -Zgubilismy go, sir. Jechalismy za nim dwadziescia godzin i kiedy w Mobile wysiadl z autobusu, zgubilismy go w tlumie. -Znakomicie, synu. Jak dawno? -Dwadziescia minut temu. -W porzadku. Teraz posluchaj. Musimy go koniecznie odszukac. Jego brat zniknal z naszymi pieniedzmi. Zmobilizuj chlopcow z Mobile. Powiedz, kim jestes i ze w miescie ukrywa sie zbiegly morderca. Prawdopodobnie zdjecie i nazwisko Raya wisi juz u nich na scianie. Jego matka mieszka w Panama City Beach. Postaw na nogi wszystkich naszych ludzi od Panama City do Mobile. Przysle posilki. -Tak jest. Przykro mi, sir. Nie mielismy rozkazu sledzic go bez przerwy. -Porozmawiamy o tym pozniej. O dziesiatej Mitch ponownie zadzwonil do "Perdido Beach Hilton". Zapytal o Rachel James. Jeszcze nie przyjechala. Zapytal tez o Lee Stevensa. "Chwileczke" - odparla recepcjonistka. Mitch usiadl na podlodze i czekal niecierpliwie. Telefon w pokoju dzwonil i po chwili ktos podniosl sluchawke. -Tak? - powiedzial ktos szybko. - Slucham. -Lee? - zapytal Mitch. Chwila milczenia. -Tak. -Tu Mitch. Gratuluje. Ray opadl na lozko i zamknal oczy. -To bylo takie latwe, Mitch. Jak to zrobiles? -Opowiem ci, kiedy bedziemy mieli wiecej czasu. Na razie kupa ludzi probuje mnie zabic. Mnie i Abby. Uciekamy przed nimi. -Kim oni sa, Mitch? -Opowiedzenie pierwszego rozdzialu zajeloby pare godzin. Porozmawiamy pozniej. Na razie zapisz ten numer: 615-889-4380. -To nie w Memphis. -Nie, to w Nashville. Jestem w mieszkaniu, ktore sluzy za centrum operacyjne. Zanotuj ten numer. Jesli mnie nie bedzie, odbierze dziewczyna o imieniu Tammy. -Tammy? -To dluga historia. Teraz uwazaj. Dzis w nocy powinna sie tam pojawic Abby i zameldowac pod nazwiskiem Rachel James. Przyjedzie wynajetym samochodem. -Przyjedzie tutaj! -Posluchaj Ray, gonia nas kanibale, ale na razie udalo nam sie im wymknac. -Wymknac sie komu? -Mafii i FBI. -To juz wszyscy? -Chyba tak. Teraz posluchaj. Istnieje prawdopodobienstwo, ze Abby bedzie sledzona. Musisz ja znalezc i zaopiekowac sie nia. I upewnic sie, ale na mur, ze nikt jej nie sledzi. -A jesli tak? -Wtedy zadzwon do mnie i cos wymyslimy. -Nie ma problemu. -Uzywaj telefonu tylko do skontaktowania sie ze mna. Pamietaj, nie bedziemy mogli dlugo rozmawiac. -Mam mase pytan, braciszku. -A ja mase odpowiedzi. Ale nie teraz. Uwazaj na moja zone i zadzwon, kiedy sie tam pojawi. -Tak zrobie. I dzieki, Mitch. -Adios. Po godzinie Abby zjechala ze sto osiemdziesiatej drugiej autostrady i wjechala na krety podjazd do "Hiltona". Zaparkowala czterodrzwiowego chryslera z rejestracja stanu Alabama i przeszla pod szerokim tarasem do frontowych drzwi. Zatrzymala sie na chwile, obejrzala na droge i weszla do srodka. Po dwoch minutach za mikrobusem zatrzymala sie zolta taksowka z Mobile. Ray obserwowal ja przez okno. Siedzaca na tylnym siedzeniu kobieta pochylila sie i mowila cos do szofera. Czekali minute. Wyjela z torebki pieniadze i zaplacila. Wysiadla i czekala, az taksowka odjedzie. Byla blondynka, to zauwazyl najpierw. I byla bardzo zgrabna. Miala na sobie bardzo obcisle sztruksowe spodnie. Nosila ciemne okulary, co wydalo mu sie dosyc dziwne, gdyz dochodzila polnoc. Zblizyla sie do frontowych drzwi, odczekala jeszcze minute i weszla do srodka. Obserwowal ja uwaznie. Przeszedl do hallu. Blondynka podeszla do stojacego za kontuarem recepcjonisty. -Pojedynczy pokoj prosze - uslyszal. Recepcjonista podsunal jej formularz. Blondynka wypelnila go. -Jak sie nazywa kobieta, ktora rejestrowala sie przed chwila? - zapytala. - Wydaje mi sie, ze to moja stara przyjaciolka. Recepcjonista rzucil okiem na formularze. -Rachel James. -Tak, to ona. Skad przyjechala? -To adres w Memphis - powiedzial recepcjonista. -W ktorym pokoju sie zatrzymala? -Nie moge podac numeru pokoju - odpowiedzial recepcjonista. Blondynka szybko wyjela z torebki dwie dwudziestki i posunela w jego kierunku. -Chce sie z nia tylko przywitac. Recepcjonista schowal pieniadze. -Pokoj szescset dwadziescia dwa. Kobieta zaplacila gotowka. -Gdzie sa telefony? -Tam z boku - wskazal recepcjonista. Ray przemknal szybko w te strone i znalazl cztery aparaty telefoniczne. Podszedl do srodkowego, zdjal sluchawke i zaczal udawac, ze rozmawia. Pojawila sie blondynka, stanela przy aparacie i odwrocila sie tylem do Raya. Mowila cicho. Slyszal tylko niektore slowa: -...zameldowala... pokoj szescset dwadziescia dwa... Mobile... polnoc... nie moge... godzine?... tak... pospieszcie sie. Odlozyla sluchawke i Ray zaczal mowic glosniej. Dziesiec minut pozniej ktos zapukal do jej drzwi. Wyskoczyla z lozka, zlapala czterdziestkepiatke, wsunela ja za pasek i przykryla koszula. Zlekcewazyla lancuch i uchylila drzwi. Otwarly sie z impetem, spychajac ja na sciane. Ray doskoczyl do niej, wyrwal pistolet i przygwozdzil ja do podlogi. Przycisnawszy jej twarz do dywanu przytknal lufe do ucha kobiety. -Zabije cie, jesli tylko pisniesz. Przestala sie szamotac i zamknela oczy. Milczala. -Kim jestes? - zapytal Ray. Docisnal mocniej pistolet. Milczala uparcie. - Nie ruszaj sie i badz cicho. Jasne? Z rozkosza rozwalilbym ci glowe. Uspokoil sie, wciaz siedzac na jej plecach, otworzyl jej torbe podrozna. Wyrzucil zawartosc na podloge i znalazl pare skarpetek. -Otworz usta - rozkazal. Nie poruszyla sie. Zblizyl ponownie lufe do jej ucha i powoli otwarla usta. Ray wepchnal jej skarpetke miedzy zeby, a oczy przewiazal jedwabna koszula nocna. Zwiazal rece i nogi ponczochami i zaczal pruc przescieradlo na dlugie pasy. Kobieta nie ruszala sie. Kiedy skonczyl ja wiazac i kneblowac, wygladala jak mumia. Wepchnal ja pod lozko. W torebce znajdowalo sie szescset dolarow w gotowce, byl tez portfel z prawem jazdy wystawionym w Illinois. Karen Adair z Chicago. Urodzona czwartego marca szescdziesiatego drugiego roku. Zabral torebke i portfel. Kiedy o pierwszej w nocy zadzwonil telefon, Mitch jeszcze nie spal. Nie mogl oderwac sie od dokumentow, przegladal jeden po drugim. Fascynujace wykazy bankowe. Bardzo obciazajace wykazy. -Halo? - zapytal podejrzliwie. -Czy to centrum operacyjne? - W tle slychac bylo glosna muzyke z szafy grajacej. -Gdzie jestes, Ray? -W przydroznej spelunce. Nazywa sie "Floribama". -A Abby? -Jest w samochodzie. Wszystko w porzadku. Mitch odetchnal z ulga. -Musielismy opuscic hotel. Pewna kobieta sledzila Abby. Ta sama, ktora widzieliscie w jakims barze na Kajmanach. Abby probuje mi wszystko wyjasnic. Kobieta sledzila ja przez caly dzien i przyjechala za nia do "Hiltona". Zajalem sie baba i zmylismy sie stamtad. -Zajales sie nia? -Tak. Nie chciala nic powiedziec, ale jest na jakis czas wykluczona z gry. -Z Abby wszystko w porzadku? -Tak. Jestesmy smiertelnie zmeczeni. Jakie masz plany? -Znajdujecie sie jakies trzy godziny drogi od Panama City Beach. Wiem, ze jestescie zmeczeni, ale musicie uciekac. Dostancie sie do Panama City Beach, zostawcie samochod i wynajmijcie dwa pokoje w "Holiday Inn". Kiedy sie zameldujecie, zadzwoncie. -Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz. -Zaufaj mi, Ray. -Ufam ci. Ale zaczynam zalowac, ze nie zostalem w pudle. -Juz nie mozesz tam wrocic. Musimy zniknac albo zginiemy. ROZDZIAL 36 Taksowka zatrzymala sie na czerwonym swietle na przedmiesciach Nashville. Mitch wysiadl z niej pospiesznie i przekustykal przez ruchliwe skrzyzowanie. Nogi mial obolale i zdretwiale.Southeastern Bank Building byl dwunastopietrowym szklanym cylindrem przypominajacym wielka puszke na pilki tenisowe. Ciemny, prawie czarny budynek stal niedaleko skrzyzowania, otoczony labiryntem chodnikow, licznymi fontannami i starannie przystrzyzonymi trawnikami. Mitch wszedl przez frontowe drzwi i wmieszal sie w tlum spieszacych do pracy urzednikow. Na marmurowej tablicy znalazl numer pokoju dyrektora i wjechal winda na drugie pietro. Otwarl ciezkie szklane drzwi i znalazl sie w olbrzymim okraglym pomieszczeniu. Siedzaca za szklanym biurkiem przystojna kobieta, okolo czterdziestki, spojrzala w jego strone. Nie usmiechnela sie. -Chcialbym sie zobaczyc z panem Masonem Laycookiem - powiedzial. Skinela glowa. -Prosze usiasc. Pan Laycook nie tracil czasu. Pojawil sie natychmiast i byl rownie sztywny jak jego sekretarka. -Czym moge panu sluzyc? - zapytal przez nos. Mitch wstal. -Chcialbym dokonac telegraficznego przelewu. -Tak. Ma pan konto w Southeastern? -Tak. -Pana nazwisko? -Mam konto numerowe. Innymi slowy, nie pozna pan mojego nazwiska, panie Laycook. Nie jest to panu potrzebne. -Znakomicie. Prosze za mna. W jego biurze nie bylo okien. Na pulpicie za szklanym biurkiem Mitch dostrzegl rzad klawiatur i monitorow. Rozsiadl sie wygodnie w fotelu. -Poprosze o numer panskiego konta. -214-31-35 - powiedzial z pamieci. Laycook wystukal numer na klawiaturze i spojrzal na monitor. -To konto trzy zalozone przez T. Hemphill. Korzystac z niego moze osobiscie ona albo mezczyzna o nastepujacych cechach zewnetrznych: okolo szesciu stop wzrostu, niebieskie oczy, dwudziestopiecio, dwudziestoszescioletni brunet. Odpowiada pan temu opisowi, sir. - Mr Laycook patrzyl na ekran. - Jakie sa cztery ostatnie cyfry numeru pana ubezpieczenia spolecznego? -8585. -Bardzo dobrze. Zgadza sie. Co moge dla pana zrobic? -Chcialbym przelac troche pieniedzy z banku na Grand Cayman. Laycook zmarszczyl brwi, po czym wyjal z kieszeni dlugopis. -Z ktorego banku na Grand Cayman? -Z Royal Bank of Montreal. -Z jakiego konta? -To konto numerowe. -Przypuszczam, ze zna pan numer. -499DFH2122. Laycook zapisal numer i wstal. -Za chwile wroce. Wyszedl z pokoju. Minelo dziesiec minut. Mitch rozmasowywal obolale nogi i przygladal sie stojacemu na biurku monitorowi. Laycook wrocil ze swoim inspektorem panem Nokesem, wicedyrektorem czegos tam. Nokes przedstawil sie, podajac reke nad biurkiem. Obydwaj mezczyzni sprawiali wrazenie podenerwowanych. Przygladali sie uwaznie Mitchowi. Nokes podjal rozmowe. Trzymal w rece maly wydruk komputerowy. -Jest to konto zastrzezone. Zanim dokonamy przelewu, musimy uzyskac od pana pewne informacje. Mitch skinal glowa. -Prosze podac daty i sumy trzech ostatnich wplat, sir. Patrzyli na niego uwaznie wiedzac, ze moze sie pomylic. Mitch odpowiedzial z pamieci, nie zagladajac do notatek: -Trzeci lutego tego roku, szesc i pol miliona dolarow. Czternasty grudnia zeszlego roku, dziewiec milionow dwiescie tysiecy dolarow, i osmy pazdziernika zeszlego roku, jedenascie milionow dolarow. Laycook i Nokes spojrzeli na wydruk. Nokes zdobyl sie na blady zawodowy usmiech. -Teraz numer panskiego kodu identyfikacyjnego. - Laycook wzial do reki dlugopis. - Jaki jest pana kod identyfikacyjny, sir? Mitch usmiechnal sie i wyprostowal obolale nogi. -72083. -Warunki przelewu? -Chce natychmiast przelac do waszego banku dziesiec milionow dolarow na konto numer 214-31-35. Poczekam. -To nie jest konieczne. -Poczekam. Kiedy przelew zostanie dokonany, bede mial jeszcze pare innych. -Wrocimy za moment. Ma pan ochote na kawe? -Nie, dziekuje. Macie dzisiejsza gazete? -Oczywiscie - powiedzial Laycook. - Jest na stole. Pospiesznie opuscili pokoj. Tetno Mitcha zaczelo wracac do normy. Otworzyl gazete "Tennessean" z Nashville i po przejrzeniu trzech artykulow natknal sie na kilka linijek na temat ucieczki z Brushy Mountains. Zadnych zdjec. Kilka szczegolow. Byli bezpieczni w "Holiday Inn" na Miracle Strip w Panama City Beach na Florydzie. Na razie nikt nie wpadl na ich trop. Tak przypuszczal. Taka mial nadzieje. Laycook powrocil sam. Byl teraz wrecz uroczy. Bardzo przyjacielski. -Dokonalismy przelewu. Pieniadze sa juz tutaj. Co jeszcze mozemy dla pana zrobic? -Chcialbym przelac te pieniadze dalej. W kazdym razie wiekszosc. -Ile przelewow? -Trzy. -Prosze podac szczegoly pierwszego. -Milion dolarow do Coast National Bank w Pensacoli, na numerowe konto zastrzezone dla jednej osoby. Bialej kobiety w wieku okolo czterdziestu lat. -Czy to jest juz istniejace konto? -Nie. Chce, zebyscie otwarli je tym przelewem. -Bardzo dobrze. Kolejny transfer? -Milion dolarow do Dane County Bank w Danesboro, Kentucky. Na konto Harolda albo Maxine Sutherland, albo obojga. To maly bank, ale ma odpowiednie powiazania z United Kentucky w Louisville. -Dobrze. Trzeci transfer. -Siedem milionow do Deutsche Bank w Zurychu. Numer konta 722-03BL-600. Reszta pieniedzy zostaje tutaj. -To zajmie jakas godzine - informowal Laycook, zapisawszy wszystko. -Zatelefonuje za godzine, by uzyskac potwierdzenie transferow. -Oczywiscie. -Bardzo dziekuje, panie Laycook. Kazde stapniecie sprawialo mu bol, ale teraz go nie odczuwal. Rownym krokiem przeszedl do windy i wyszedl z budynku. Na ostatnim pietrze kajmanskiej filii Royal Bank of Montreal sekretarka zajmujaca sie telegraficznymi przelewami podsunela wydruk komputerowy pod wielki, szpiczasty nos Randolpha Osgooda. Malym kolkiem zakreslila niezwykly transfer dziesieciu milionow dolarow. Niezwykly, poniewaz pieniadze z tego konta nigdy nie wracaly do Stanow. Niezwykly rowniez dlatego, ze zostaly przekazane do banku, z ktorym nigdy nie wspolpracowali. Osgood obejrzal wydruk i zadzwonil do Memphis. -Pan Tolar jest na urlopie - poinformowala go sekretarka. -A Nathan Locke? - zapytal. -Wyjechal z miasta. -Wiktor Milligan? -Pana Milligana rowniez nie ma. Osgood odlozyl wydruk na sterte dokumentow przeznaczonych do zalatwienia nastepnego dnia. Na Szmaragdowym Wybrzezu Florydy i Alabamy, od krancow Mobile, poprzez Pensacole, Fort Walton Beach, Destin, do Panama City, ciepla, wiosenna noc minela spokojnie. Doszlo do jednego tylko aktu przemocy. Mloda kobieta zostala okradziona, pobita i zgwalcona w swoim pokoju w "Perdido Beach Hilton". Jej przyjaciel, wysoki jasnowlosy mezczyzna o wyraznie nordyckich rysach, znalazl ja zwiazana i zakneblowana. Nazywal sie Rimme, Aaron Rimme, i pochodzil z Memphis. Prawdziwa sensacja tej nocy staly sie masowe poszukiwania zbieglego mordercy, Raya McDeere'a, w okolicy Mobile. Widziano go, kiedy pojawil sie po zmierzchu na stacji autobusowej. Jego zdjecie zamieszczono na pierwszej stronie porannej gazety i przed dziesiata zglosilo sie trzech swiadkow, ktorzy oswiadczyli, ze go widzieli. Okreslono jego ostatnie miejsca pobytu: Mobile Bay, Foley i Gulf Shores. Poniewaz "Hilton" znajdowal sie w odleglosci zaledwie trzech mil od Gulf Shores i poniewaz w czasie, gdy dokonano jedynego powaznego przestepstwa, w poblizu znajdowal sie tylko jeden zbiegly morderca, szybko wyciagnieto wnioski. Nocny portier hotelu zidentyfikowal Raya. Z ksiegi hotelowej wynikalo, ze rejestrowal sie okolo dziewiatej trzydziesci jako Lee Stevens. Zaplacil gotowka. Ofiara rejestrowala sie jakis czas po nim. Ona go takze zidentyfikowala. Portier przypomnial sobie, ze ofiara pytala o Rachel James, ktora zarejestrowala sie piec minut przed nia i tez zaplacila gotowka. Rachel James zniknela tej samej nocy. Straznik z parkingu rowniez zidentyfikowal McDeere'a i powiedzial, ze ten razem z jakas kobieta wsiadl miedzy dwunasta a pierwsza w nocy do bialego czterodrzwiowego chryslera. Dodal, ze prowadzila kobieta i ze wyjechali w pospiechu. Pojechali na wschod autostrada sto osiemdziesiat dwa. Ze swego pokoju na piatym pietrze hotelu "Hilton" Aaron Rimmer zadzwonil do szeryfa okregowego z Baldwin i nie podajac swego nazwiska poradzil mu, by sprawdzil w Mobile firmy zajmujace sie wynajmem samochodow. Sprawdzcie je na okolicznosc Abby McDeere. To wasz bialy chrysler, powiedzial. Na obszarze miedzy Mobile a Miami wszczeto poszukiwania bialego chryslera wynajetego w firmie Avis przez Abby McDeere. Szeryf kierujacy akcja obiecal informowac przyjaciela ofiary o rozwoju wydarzen. Pan Rimmer czekal na wiadomosci od szeryfa w "Hiltonie", dzielac pokoj z Tonym Verklerem. W pokoju obok zatrzymal sie jego szef DeVasher. Czternastu jego przyjaciol czekalo w swoich pokojach na szostym pietrze. Przeniesienie archiwow firmy Bendiniego z mieszkania do ciezarowki wymagalo zrobienia siedemnastu kursow tam i z powrotem, ale okolo poludnia wszystko bylo gotowe do drogi. Mitch ledwie trzymal sie na nogach. Usiadl na lozku i napisal instrukcje dla Tammy. Opisal transakcje bankowa, ktorej dokonal, i poprosil ja, by odczekala tydzien i skontaktowala sie z jego matka. Wkrotce miala zostac milionerka. Polozyl sobie telefon na kolanach i przygotowal sie do nieprzyjemnej rozmowy. Wykrecil numer Dane County Bank i poprosil Harolda Sutherlanda. Dodal, ze chodzi o cos bardzo waznego. -Halo - odezwal sie wyraznie nieprzyjaznym tonem jego tesc. -Pan Sutherland? Mowi Mitch. Czy... -Gdzie jest moja corka? Czy z nia wszystko w porzadku? -Tak. Czuje sie dobrze. Jest ze mna. Musimy wyjechac z kraju na pare dni. Moze tygodni. Moze miesiecy. -Rozumiem - odparl wolno Sutherland. - Dokad jedziecie? -Nie jestesmy pewni. Musimy po prostu zniknac na jakis czas. -Cos nie tak, Mitch? -Tak, prosze pana. Cos jest bardzo nie tak. Ale nie moge teraz wyjasnic. Moze kiedys. Prosze uwaznie czytac gazety. Znajdzie pan tam wkrotce interesujaca historie dotyczaca Memphis. -Jestescie w niebezpieczenstwie? -W pewnym sensie. Czy nie otrzymal pan dzis rano dziwnego przelewu telegraficznego? -Prawde mowiac, tak. Ktos wpakowal tutaj milion dolcow jakas godzine temu. -Ten ktos to ja, a pieniadze naleza do was. Nastapila bardzo dluga przerwa w rozmowie. -Wydaje mi sie, ze naleza mi sie jakies wyjasnienia, Mitch. -Tak, prosze pana. Naleza sie panu wyjasnienia, ale ich pan nie otrzyma. Jezeli uda nam sie bezpiecznie wyjechac z kraju, zawiadomimy pana o tym za tydzien czy dwa. Musze konczyc. Mitch odczekal minute i zadzwonil do pokoju 1028 w "Holiday Inn" w Panama City Beach. Odebrala Abby. -Halo? -Czesc, mala. Jak sie czujesz? -Strasznie, Mitch. Zdjecie Raya jest na pierwszych stronach wszystkich tutejszych gazet. Na poczatku pisali tylko o ucieczce i o tym, ze widziano go w Mobile. Teraz telewizja twierdzi, ze jest glownym podejrzanym o gwalt, dokonany zeszlej nocy. -Co? Gdzie? -W "Perdido Beach Hilton". Ray dorwal te blondynke, ktora sledzila mnie az do hotelu, zaskoczyl ja w pokoju i zwiazal. Nic powaznego. Zabral jej pistolet i pieniadze, a teraz ona twierdzi, ze zostala pobita i zgwalcona przez Raya McDeere'a. Kazdy glina na Florydzie szuka samochodu, ktory wynajelam zeszlej nocy w Mobile. -Gdzie jest ten samochod? -Porzucilismy go jakies cztery mile na zachod stad. -Gdzie jest Ray? -Lezy na lozku i probuje opalic twarz. Zdjecie w gazecie pochodzi sprzed paru lat. Ma na nim dlugie wlosy i jest bardzo blady. To niezbyt dobre zdjecie. Teraz jest ostrzyzony na jeza i probuje opalic sie na braz. Mysle, ze to moze pomoc. -Czy obydwa pokoje wynajete sa na twoje nazwisko? -Na Rachel James. -Posluchaj, Abby. Zapomnij o Rachel, Lee, Rayu i Abby. Poczekajcie, az sie sciemni, i wynoscie sie z hotelu. Opusccie to miejsce. Jakies pol mili na wschod jest tam maly motel, nazywa sie "Blue Tide". Zrobcie sobie z Rayem spacerek po plazy i znajdzcie go. Idz do recepcji i wynajmij dwa sasiadujace ze soba pokoje. Zaplac gotowka. Powiedz, ze nazywasz sie Jackie Nigel. Tam cie odnajde. -A jesli nie beda mieli wolnych dwoch sasiadujacych ze soba pokoi? -Jesli cokolwiek bedzie nie tak, jest tam tez, pare krokow dalej, rudera zwana "Seaside". Sprawdz. Podaj w recepcji to samo nazwisko. Ja zaraz wyjezdzam, powiedzmy, o pierwszej, i powinienem tam byc za jakies dziesiec godzin. -A jesli znajda samochod? -Znajda go na pewno i wtedy zaczna przetrzasac Panama City Beach. Badzcie ostrozni. Po zmroku przemknij sie do sklepu i kup troche farby do wlosow. Obetnij je krotko i ufarbuj na blond. -Na blond? -Albo na rudo. Nie zmuszam cie, ale lepiej to zrob. Powiedz Rayowi, zeby nie wychodzil z pokoju. Nie ma najmniejszych szans. -Ma pistolet, Mitch. -Powiedz mu, zeby nie robil z niego uzytku. W okolicy prawdopodobnie juz dzis wieczorem zaroi sie od glin. Nie mialby szans, gdyby doszlo do strzelaniny. -Kocham cie, Mitch. Tak sie boje. -Jest czego, malenka. Po prostu badz czujna. Nie wiedza, gdzie jestescie, i nie zlapia was, jesli sie stamtad wyniesiecie. Bede okolo polnocy. Lamar Quin, Wally Hudson i Kendall Mahan siedzieli w pokoju konferencyjnym na drugim pietrze i zastanawiali sie, co nalezaloby teraz zrobic. Jako starsi pracownicy wiedzieli o czwartym pietrze, o piwnicy, o Lazarovie, o Morolcie, Hodge'u i Kozinskim. Wiedzieli, ze jesli ktos przylacza sie do firmy, to juz z niej nie odchodzi. Opowiedzieli sobie wzajemnie to, co slyszeli o ostatnich wydarzeniach. Przypomnial im sie dzien, w ktorym poznali smutna prawde o "swietym Mikolaju". Nathan Locke wezwal ich na rozmowe do swego biura i poinformowal o najwiekszym kliencie. A potem przedstawil ich DeVasherowi. Byli zatrudnieni w firmie rodziny Morolta. Wymagano od nich, by ciezko pracowali, wydawali z satysfakcja sporo pieniedzy i trzymali jezyk za zebami. Stosowali sie do tych wymagan. Mysleli niekiedy o wycofaniu sie z tego wszystkiego, ale nie byly to nigdy powazne plany. Mieli przeciez rodziny. Z czasem tego rodzaju mysli wywietrzaly im w ogole z glowy. Bylo dostatecznie duzo uczciwych klientow. Mieli mase ciezkiej, legalnej roboty. Wiekszosc brudnej roboty wykonywali wspolnicy, jednakze oni sami angazowali sie stopniowo coraz bardziej w konspiracje. Firmie nic nie zagrazalo, zapewniali wspolnicy. Byli zbyt sprytni. I mieli za duzo pieniedzy. Stworzyli idealna zaslone. Szczegolne zainteresowanie, ale i niepokoj calej trojki wzbudzal dosc niezwykly fakt - wszyscy wspolnicy gdzies poznikali, nie bylo w Memphis ani jednego. Zniknal nawet Avery Tolar. Uciekl ze szpitala. Rozmawiali o Mitchu. Byl tam gdzies, nie wiadomo gdzie, i walczyl o przezycie. Jesli zlapie go DeVasher, zginie i pochowaja go jak Kozinskiego i Hodge'a. Ale jesli zlapia go gliny, w ich rece dostana sie takze dokumenty, a co za tym idzie, firma, w ktorej wszyscy pracowali. A co bedzie, rozwazali, jesli nikt go nie zlapie? Co bedzie, jesli uda mu sie zniknac? Z dokumentami oczywiscie. A moze oboje z Abby wyleguja sie w tej chwili na jakiejs plazy, pijac rum i przeliczajac pieniadze? Podobala im sie ta mysl i rozmawiali przez chwile o podobnej mozliwosci. Na koniec zadecydowali, ze poczekaja do jutra. Jesli tamci dopadna Mitcha i zastrzela go, oni beda mogli pozostac w Memphis. Jesli Mitch zniknie, tez beda mogli zostac w Memphis. Jezeli natomiast zlapia go fedowie, wowczas beda musieli zadbac o swoje tylki i wziac nogi za pas. Uciekaj, Mitch, uciekaj. Pokoj w motelu "Blue Tide" byl waski i ciasny. Brudny dywan mial chyba ze dwadziescia lat. Posciel zdobily liczne dziurki wypalone papierosami. Oni jednak nie potrzebowali luksusu. W czwartek po zmroku Ray z nozyczkami w reku stal za Abby i delikatnie strzygl jej wlosy nad uszami. Dwa lezace pod krzeslem reczniki pokryly sie gruba warstwa jej ciemnych wlosow. Obserwowala uwaznie jego poczynania w lustrze wiszacym obok starego kolorowego telewizora nie wtracajac sie jednak do tego, co robil. Miala teraz fryzure "na chlopaka" z odkrytymi uszami i grzywka. Cofnal sie dwa kroki i podziwial swoje dzielo. -Niezle - powiedzial. Usmiechnela sie i strzepnela palcami z ramion resztki wlosow. -Musze je chyba teraz ufarbowac - powiedziala ze smutkiem. Przeszla do malenkiej lazienki i zamknela drzwi. Po godzinie wyszla z niej jako blondynka. Ray spal okryty przescieradlem. Uklekla na brudnym dywanie i zaczela zbierac wlosy. Uprzatnela je z podlogi i wrzucila do plastikowego worka na smieci. Pusta butelka po farbie powedrowala tam rowniez. Ktos zapukal do drzwi. Abby zamarla i zaczela nasluchiwac. Okna byly szczelnie zasloniete. Pukanie rozleglo sie ponownie. Ray wyskoczyl z lozka i pochwycil pistolet. -Kto tam? - szepnela glosno, stojac przy oknie. -Sam Fortune - odszepnal znajomy glos. Ray przekrecil klucz w drzwiach i Mitch wszedl do srodka. Porwal w ramiona Abby i Raya i wysciskal kolejno oboje. Zamkneli drzwi, zgasili swiatlo i usiedli w ciemnosci na lozku. Mocno przytulil Abby. Mieli sobie mnostwo do powiedzenia, ale zadne z nich trojga nie odezwalo sie nawet slowem. Pierwszy niesmialy promyk slonca przedarl sie przez zaslony. Po paru minutach wynurzyly sie z mroku szafka i telewizor. Milczeli nadal. W "Blue Tide" panowala idealna cisza. Parking byl pusty. Calkowicie pusty. -Rozumiem, dlaczego ja tu jestem - odezwal sie w koncu Ray. - Ale nie bardzo wiem, co wy tu robicie. -Zapomnijmy na razie, dlaczego tu jestesmy - odparl Mitch. - Musimy sie skoncentrowac na tym, jak stad uciekniemy. -Abby opowiedziala mi wszystko - rzekl Ray. -Nie wiem wszystkiego. Nie wiem, kto nas sciga - powiedziala Abby. -Sadze, ze tutaj nikogo nie ma - odrzekl Mitch. - DeVasher ze swoja banda jest gdzies w poblizu. W okolicy Pensacoli, jak mi sie wydaje. To najblizsze lotnisko. Tarrance kreci sie gdzies na wybrzezu i kieruje zakrojona na szeroka skale akcja poszukiwania Raya McDeere'a, gwalciciela. I jego wspolniczki Abby McDeere. -Co bedzie potem? - zapytala Abby. -Znajda samochod, jesli juz nie znalezli. To zawezi poszukiwania do Panama City Beach. W gazecie pisza, ze poszukiwania obejmuja teren od Mobile do Miami. Na razie sa wiec rozproszeni. Kiedy znajda samochod, wszyscy zwala sie tutaj. Wzdluz plazy pobudowano tutaj mnostwo tanich moteli. Takich jak ten. Przez dwanascie mil nie ma tu nic innego, tylko motele, domy wypoczynkowe i sklepy z pamiatkami. Jest tu masa ludzi. Mnostwo turystow w sandalach i kapeluszach. Jutro my tez bedziemy turystami: sandaly, kapelusze i tak dalej. Wydaje mi sie, ze chociaz szukaja nas setki ludzi, mamy jakies trzy - cztery dni. -Co sie stanie, kiedy dojda do przekonania, ze jestesmy tutaj? -Ty i Ray mogliscie po prostu porzucic samochod i uciec innym. Nie beda miec pewnosci, czy rzeczywiscie ukrywamy sie gdzies w poblizu, ale zaczna szukac. Jednakze oni to nie gestapo, nie moga wywazac drzwi i dzialac bez nakazu rewizji. -DeVasher moze. -Tak, ale tu sa miliony drzwi. Zablokuja drogi i beda obserwowac sklepy i restauracje. Beda pokazywac fotografie Raya wszystkim sprzedawcom. Rozbiegna sie jak mrowki. Potrwa to pare dni. I jesli bedziemy mieli szczescie, nie znajda nas. -Jaki masz samochod? - zapytal Ray. -Ciezarowke U-Haul. -Nie rozumiem, dlaczego nie wsiadamy do niej i nie zjezdzamy stad natychmiast. Przeciez samochod stoi przy drodze, jakas mile stad, i czeka, az go znajda. A my wiemy, ze oni sie tu zaraz pojawia. Mowie wam, zmywajmy sie z tego miejsca. -Posluchaj, Ray. Moze juz postawili blokady na drogach. Zaufaj mi. Czy nie wyciagnalem cie z pudla? Gdzies niedaleko przejechal samochod na sygnale. Zamarli i sluchali w napieciu, jak sie oddala. -W porzadku, moi kochani - odezwal sie Mitch. - Wynosimy sie stad. Nie podoba mi sie to miejsce. Parking jest pusty i jestesmy zbyt blisko drogi. Zaparkowalem ciezarowke dwie przecznice stad. Przy eleganckim motelu "Sea Gull's Rest". Mam tam dwa sympatyczne pokoje. Karaluchy sa tam o wiele mniejsze. Zrobimy sobie mala przechadzke po plazy. Potem musimy wyladowac ciezarowke. Czyz nie brzmi to ekscytujaco? ROZDZIAL 37 Joey Morolto i jego oddzial wyladowali na lotnisku w Pensacoli czarterowym DC-9 w piatek przed wschodem slonca. Lazarov czekal na nich z dwoma limuzynami i osmioma wynajetymi mikrobusami. Strescil Joeyowi wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, a konwoj tymczasem przejechal przez Pensacole i skierowal sie na wschod dziewiecdziesiata osma autostrada. Po godzinie dotarli do jedenastopietrowego pensjonatu zwanego "Sandpiper", w Destin. Do Panama City Beach bylo stad okolo szescdziesieciu mil. Przybudowke na ostatnim pietrze wynajal Lazarov za skromna sume czterech tysiecy dolarow na tydzien. Cena posezonowa. Pozostala czesc jedenastego pietra i cale dziesiate wynajeto na kwatery dla platnych zbirow.Joey Morolto wywarkiwal rozkazy niczym sierzant prowadzacy musztre. Punkt dowodzenia zorganizowano w jednym z duzych pokoi przybudowki, z ktorego okien roztaczal sie wspanialy widok na spokojna, szmaragdowa wode. Nic go nie satysfakcjonowalo. Chcial zjesc sniadanie. Lazarov wyslal dwa mikrobusy do pobliskiego supermarketu. Chcial miec McDeere'a. Lazarov prosil go o cierpliwosc. O swicie cala grupa schronila sie w budynku. Czekali. O trzy mile dalej, na balkonie na siodmym pietrze hotelu "Sandestin Hilton", stojacego przy tej samej plazy, siedzieli F. Denton Voyles i Wayne Tarrance. Pili kawe, obserwowali slonce wynurzajace sie powoli zza horyzontu i omawiali dalsza strategie. Noc minela bez rezultatow. Samochodu nie znaleziono. Mitch zapadl sie jak pod ziemie. Nie trafili na zaden slad. Przy pomocy szescdziesieciu agentow FBI i setek tutejszych mieszkancow przeszukujacych zatoke powinni w koncu znalezc ten samochod. Ale z kazda godzina McDeere'owie byli coraz dalej. Na stoliku lezala teczka z nakazami aresztowania. W nakazie dla Raya byla mowa o ucieczce z wiezienia, rozboju i gwalcie. Grzechem Abby byl jedynie wspoludzial w ucieczce przestepcy. Formulujac zarzuty wobec Mitcha wykazano nieco wiecej inwencji. Wysunieto mgliste oskarzenia o oszustwo, obwiniono go utrudnianie pracy organom sprawiedliwosci i oczywiscie o szantaz (stary wyprobowany chwyt). Tarrance nie bardzo wiedzial, do czego przyczepic ten szantaz, ale pracujac w FBI nigdy jeszcze nie zetknal sie z oskarzeniem, ktore nie zawieraloby zarzutow z tego paragrafu. Te gotowe nakazy zostaly juz szczegolowo skomentowane przez setki reporterow z gazet i stacji telewizyjnych z calego Poludniowego Wschodu. Tarrance, ktory potrafil zachowac kamienna twarz i nienawidzil prasy, mial znakomita zabawe z dziennikarzami. Rozglos byl potrzebny. Opinia publiczna byla nastawiona krytycznie. FBI i policja musialy odnalezc McDeere'ow, zanim zrobi to mafia. Rick Acklin wpadl do pokoju i wbiegl na balkon. -Znalezli samochod! Tarrance i Voyles skoczyli na rowne nogi. -Gdzie? -W Panama City Beach. Na strzezonym parkingu. -Wezwij naszych ludzi, wszystkich! - wrzasnal Voyles. - Przerwij poszukiwania. Chce miec wszystkich agentow w Panama City Beach. Przetrzasniemy to miejsce centymetr po centymetrze. Zbierz tylu miejscowych funkcjonariuszy, ilu uda ci sie znalezc. Powiedz im, zeby ustawili blokady na wszystkich okolicznych autostradach i drogach. Daj do badania odciski palcow z samochodu. Jak wyglada to miasto? -Podobne do Destin - odparl Acklin. - Dwunastomilowe pasmo biegnace wzdluz plazy, hotele, motele, pensjonaty. -Niech nasi ludzie zaczna przeszukiwac wszystkie hotele. Czy list gonczy za nia jest juz gotowy? -Powinien byc - powiedzial Acklin. -Daj ten list gonczy, listy goncze za Mitchem i Rayem i zdjecie Raya kazdemu agentowi i glinie. Chce, zeby po glownej ulicy caly czas chodzili ludzie, w te i z powrotem, i wymachiwali tymi pieprzonymi listami gonczymi. -Tak jest. -Jak daleko stad do Panama City Beach? -Jakies piecdziesiat minut, dokladnie na wschod. -Wez moj samochod. W pokoju wynajetym przez Aarona Rimmera w "Perdido Beach Hilton" zadzwonil telefon. Dzwonil sledczy z biura szeryfa okregu Baldwin. "Znalezli samochod, panie Rimmer" - oznajmil - "W Panama City Beach. Pare minut temu. Jakas mile od>>Holliday Inn<<. Na dziewiecdziesiatej osmej autostradzie. Przykro mi z powodu dziewczyny" - dodal. - "Mam nadzieje, ze czuje sie lepiej". Rimmer podziekowal i natychmiast zawiadomil Lazarova. Dziesiec minut pozniej on, jego wspollokator Tony, DeVasher i czternastu innych ludzi pedzili na wschod. Panama City Beach bylo oddalone o trzy godziny jazdy. W Destin Lazarov mobilizowal oddzialy szturmowe. Jego ludzie szybko wybiegali z budynku i wskakiwali do mikrobusow. Rozpoczal sie blitzkrieg. O ciezarowce U-Haul dowiedziano sie bardzo predko. Pomocnik szefa firmy wynajmujacej samochody, Billy Weaver, w piatek przyszedl do pracy wczesnym rankiem, zrobil sobie kawe i zaczal przegladac gazete. Z zainteresowaniem przeczytal zamieszczona na pierwszej stronie historie o Rayu McDeerze i poszukiwaniach na wybrzezu. Potem byla wzmianka o Abby. A potem podano imie brata uciekiniera, Mitcha McDeere'a. Billy cos sobie nagle przypomnial. Otworzyl szuflade i przejrzal wykaz ostatnich klientow firmy. Oczywiscie czlowiek o nazwisku McDeere wynajal ciezarowke w srode, pozno w nocy. Podpisal sie: M. Y. McDeere, lecz w pozostawionym w depozycie prawie jazdy Billy znalazl to imie. Mitchel Y. Z Memphis. Byl patriota i uczciwie placacym podatki obywatelem. Zadzwonil do swojego kuzyna, ktory pracowal w policji. Kuzyn zawiadomil niezwlocznie FBI w Memphis. Acklin prowadzil, informacje odebral przez radiotelefon Tarrance. Voyles siedzial z tylu. U-Haul? Na co mu potrzebna ciezarowka? Opuscil Memphis bez samochodu, ubran, butow i szczoteczki do zebow. Nie nakarmil psa. Nie wzial ze soba naprawde nic, wiec po co ciezarowka? Archiwa Bendiniego, oczywiscie. Albo opuscil Nashville, majac dokumenty w ciezarowce, albo po nie jechal. Tylko dlaczego Nashville? Mitch obudzil sie tuz po wschodzie slonca. Obrzucil zone dlugim pozadliwym spojrzeniem i odpedzil od siebie mysl o seksie. To moglo poczekac. Niech sie dobrze wyspi. Ominal sterty pudel zapelniajacych niewielki pokoj i poszedl do lazienki. Wzial szybki prysznic i ubral sie w szary dres, ktory nabyl w Montgomery. Przeszedl plaza pol mili, zanim znalazl odpowiedni sklep. Kupil karton puszek coli, herbatniki i chipsy, okulary przeciwsloneczne, czapeczki i trzy gazety. Kiedy wrocil, Ray czekal obok ciezarowki. Rozlozyli gazety na lozku Raya. Bylo gorzej, niz przypuszczali. Na pierwszych stronach gazet z Mobile., Pensacoli i Montgomery znalezli krotkie artykuly dotyczace ich sprawy, listy goncze za Rayem i Mitchem oraz zdjecie Raya. List gonczy za Abby nie zostal opublikowany. Nawet w gazecie z Pensacoli. Jak to zazwyczaj bywa z listami gonczymi, "ich" listy miejscami podawaly rzetelne informacje, miejscami natomiast mijaly sie z prawda. Pelno tam bylo roznych rewelacji wymyslonych przez Wayne'a Tarrance'a, specjalnego agenta FBI. Na przyklad, w liscie dotyczacym Mitcha Tarrance informowal; ze widziano go w Gulf Shores. Ostrzegal, ze on i Ray sa dobrze uzbrojeni i bardzo niebezpieczni, ze przysiegli, iz nie dadza sie wziac zywcem, zawiadamial, ze pieniadze na nagrode juz zostaly zebrane, wiec jesli ktos zobaczy osobe przypominajaca ktoregos z braci, niech natychmiast zawiadomi lokalna policje. Zjedli pastries i stwierdzili, ze listy goncze wielokrotnie mijaja sie z prawda. Zdjecie uznali nawet za komiczne. Przeszli do sasiedniego pokoju i obudzili Abby. Zaczeli rozpakowywac archiwa Bendiniego i przygotowali kamere wideo. O dziewiatej Mitch zadzwonil do Tammy. Miala juz nowe karty indentyfikacyjne i paszporty. Poprosil, aby przeslala je ekspresem federalnym pod adresem: Sam Fortune, "Sea Gull's Rest Motel", 16694 Highway 98, West Panama City Beach, Florida. Przeczytala mu artykul o nim i jego malym gangu, zamieszczony na pierwszej stronicy. Nie bylo listow gonczych. Polecil jej, zeby po wyslaniu paszportow wyjechala z Nashville. Podroz do Knoxville zajmie cztery godziny. Ma zatrzymac sie w duzym motelu i zadzwonic do niego do "Sea Gull's Rest", pokoj 39. Podal swoj numer. Dwaj agenci FBI zapukali do drzwi starej, odrapanej przyczepy campingowej. Pan Ainsworth podszedl do drzwi w samej bieliznie. Blysneli mu przed nosem odznakami. -No wiec czego chcecie ode mnie? - burknal. Jeden z agentow podal mu poranna gazete. -Zna pan tych mezczyzn? Przebiegl wzrokiem pierwsza stronice. -To chyba chlopcy mojej zony. Nigdy ich nie spotkalem. -Jak sie nazywa pana zona? -Eva Ainsworth. -Gdzie jest teraz? Ainsworth uwaznie studiowal artykul. -W pracy. W "Waffle Hut". Pisza, ze oni kreca sie w poblizu, he? -Tak, prosze pana. Pan ich nie widzial? -Nie, do diabla. Ale mam pistolet. -Czy panska zona ich widziala? -Nic mi o tym nie wiadomo. -Dziekujemy, panie Ainsworth. Mamy rozkaz, by zatrzymac sie w poblizu i obserwowac ulice, ale nie chcemy panu przeszkadzac. -W porzadku. To wariaci. Zawsze to mowilem. Mile dalej dwaj inni agenci zaparkowali dyskretnie samochod naprzeciw "Waffle Hut" i zaczeli obserwowac ulice. Do polnocy na wszystkich autostradach i drogach na wybrzezu wokol Panama City Beach rozstawiono blokady. Na glownej drodze policja zatrzymywala samochody co cztery mile. Policjanci chodzili od sklepu do sklepu i rozdawali listy goncze. Rozwiesili je na tablicach informacyjnych w "Shoney", "Pizza Hut", "Taco Bell" i dziesiatkach innych barow szybkiej obslugi. Radzili kasjerom i kelnerom, zeby mieli oczy szeroko otwarte, bo McDeere'owie to bardzo niebezpieczni ludzie. Lazarov i jego ekipa zatrzymali sie w "Best Western", dwie mile od "Sea Gull's Rest". Lazarov wynajal duzy pokoj konferencyjny i zaczal wydawac rozkazy. Czterech ludzi wyslal do sklepu z odzieza turystyczna. Przyniesli ubrania, kapelusze slomkowe i czapeczki. Wynajal dwa fordy escort i wyposazyl je w policyjne scannery. Patrolowali nadbrzeze i sluchali nieskonczonego potoku policyjnych komunikatow. Natychmiast odnalezli fale zastrzezona do poszukiwan ciezarowki i rozpoczeli nasluch. DeVasher rozmiescil wynajete mikrobusy w strategicznych punktach nadbrzeza. Staly niewinnie na duzych parkingach, a ich pasazerowie sluchali uwaznie radia i czekali. Okolo drugiej Lazarov odebral wazny telefon od jednego z ludzi pracujacych na czwartym pietrze Gmachu Bendiniego. Dwie informacje. Po pierwsze, pewien pracownik weszacy na Kajmanach znalazl starego slusarza, ktory, otrzymawszy pewna drobna kwote tytulem zachety, przypomnial sobie, ze okolo polnocy pierwszego kwietnia dorobil jedenascie kluczy. Jedenascie kluczy na dwoch kolkach. Powiedzial, ze zaplacila za nie atrakcyjna Amerykanka, brunetka o bardzo zgrabnych nogach. Spieszyla sie. Powiedzial, ze byla to latwa robota, wyjawszy klucz do mercedesa. Po drugie, dzwonil jakis bankier z Grand Cayman. Poinformowal, ze w czwartek o dziewiatej trzydziesci trzy rano przelano dziesiec milionow dolarow z Royal Bank of Montreal do Southeastern Bank w Nashville. Miedzy czwarta a czwarta trzydziesci policyjne scannery oszalaly. Skrzeczenie nie ustawalo. Pracownik "Holiday Inn" prawdopodobnie rozpoznal Abby w kobiecie, ktora w czwartek o czwartej siedemnascie rano wynajmowala dwa pokoje. Zaplacila gotowka za trzy noce, ale nie widziano jej od czasu, gdy sprzatano pokoje, to znaczy od okolo pierwszej w czwartek. Z pewnoscia w nocy z czwartku na piatek nikt w nich nie spal. Pracownik nie widzial podpisu wspolnika kobiety. Przez godzine w "Holiday Inn" roilo sie od policjantow, agentow FBI i ludzi Morolta. Pracownika hotelu przesluchiwal sam Tarrance. Byli tutaj! Gdzies w Panama City Beach. Raya i Abby rozpoznano. Mitch byl prawdopodobnie z nimi, choc braklo na to dowodow. Brakowalo do piatku, do godziny czwartej piecdziesiat osiem po poludniu, kiedy to wybuchla kolejna bomba. Szeryf okregowy wchodzac do taniego motelu zauwazyl szarobiala maske ciezarowki. Przeszedl miedzy budynkami i usmiechnal sie na widok malego samochodu U-Haul zaparkowanego elegancko miedzy rzedem jednopietrowych domkow i ogromnym smietnikiem. Spisal numery i przekazal je telefonicznie. Jak sie okazalo, byl to strzal w dziesiatke. Pietnascie minut pozniej motel zostal otoczony. Wlasciciel wytoczyl sie z biura i zazadal wyjasnien. Spojrzal na listy goncze i skinal glowa. Piec odznak FBI zaswiecilo mu w twarz i natychmiast nabral ochoty do wspolpracy. Zabral klucze i w asyscie tuzina agentow rozpoczal wedrowke po wszystkich pokojach. Bylo ich czterdziesci osiem. Tylko siedem bylo zajetych. Wlasciciel motelu wyjasnial, ze o tej porze roku "Beachcomber Inn" ma najgorsza frekwencje. Wszystkie male motele walcza o byt przed Memorial Day. Nawet "Sea Gull's Rest", polozony o cztery mile dalej na zachod, walczyl o byt. Andy Patrick zarobil swoj pierwszy wyrok majac lat dziewietnascie i odsiedzial cztery miesiace za falszowanie czekow. Raz napietnowany uznal, ze stracil juz na zawsze mozliwosc podjecia uczciwej pracy i przez nastepne dwadziescia lat wiodl zywot drobnego przestepcy. Podrozowal po kraju okradajac sklepy, falszujac czeki i wlamujac sie do domow to tu, to tam. Byl drobnym, watlym, nieagresywnym mezczyzna i pewnego razu zostal dotkliwie pobity przez grubego, aroganckiego zastepce szeryfa z Teksasu. Zdarzylo sie to, gdy mial dwadziescia siedem lat. Stracil wowczas oko i reszte szacunku dla prawa. Przed szescioma miesiacami wyladowal w Panama City Beach i znalazl uczciwa prace recepcjonisty w "Sea Gull's Rest Motel" za cztery dolary na godzine. W piatek okolo dziewiatej wieczorem, kiedy ogladal telewizje, w drzwiach pojawil sie zastepca szeryfa - gruby i arogancki, -Mamy tu male polowanie - oznajmil i polozyl na brudnej ladzie kopie listow gonczych i zdjecie. - Szukamy paru ludzi. Sadzimy, ze sa tu gdzies w okolicy. Andy przyjrzal sie fotografiom. Jedna z tych osob, Mitchel Y. McDeere, wydala mu sie znajoma. Jego mozg zaczal pracowac na szybszych obrotach. Spojrzal jedynym sprawnym okiem na grubego i aroganckiego zastepce szeryfa i powiedzial: -Nie widzialem ich, ale bede mial oczy otwarte. -Sa niebezpieczni - oznajmil tamten. To ty jestes niebezpieczny, stwierdzil w duchu Andy. -Powies to na scianie - polecil zastepca szeryfa. Czyzbys byl wlascicielem tej cholernej budy? - pomyslal Andy i odpowiedzial: -Przykro mi, ale nie jestem upowazniony do wieszania czegokolwiek na scianie. Zastepca szeryfa zamarl, przechylil glowe i spojrzal na Andy'ego przez grube okulary. -Ja cie upowazniam, synu. -Przykro mi, sir, ale nie moge umiescic niczego na scianie, dopoki nie zezwoli mi na to moj szef. -A gdzie jest twoj szef? -Nie wiem. Najprawdopodobniej w jakims barze. Zastepca szeryfa podniosl ostroznie listy goncze, wszedl za kontuar i przypial je pinezkami do tablicy ogloszen. -Wroce tu za pare godzin. Jesli to zdejmiesz, zamkne cie za utrudnianie pracy organom sprawiedliwosci. Andy nawet nie drgnal. -To nie przejdzie. Zlapali mnie kiedys za to w Kansas, wiec wiem o tym wszystko. Tluste policzki zastepcy szeryfa poczerwienialy. Zacisnal zeby. -Maly, sprytny gnojek z ciebie, co? -Tak, sir. -Jesli to zdejmiesz, znajdzie sie powod, zeby cie wsadzic, moge ci to przyrzec. -To nie takie straszne, wiem, bo siedzialem juz w pudle. Na zewnatrz w mroku zablysly nagle czerwone swiatla i rozlegly sie dzwieki syren. Zastepca szeryfa obejrzal sie przez ramie chcac sprawdzic, co sie dzieje. Wymamrotal cos pod nosem i wytoczyl sie za drzwi. Andy wrzucil listy goncze do kosza na smieci. Przez pare minut obserwowal sunace wzdluz plazy samochody policyjne, potem przeszedl przez parking do tylnego budynku. Zapukal do pokoju numer 38. -Kto tam? - odezwal sie kobiecy glos. -Kierownik - odparl Andy, dumny ze swego tytulu. Drzwi sie otwarly i mezczyzna, ktorego twarz przypominala te na liscie gonczym, wysunal sie za prog. -Tak, sir? - powiedzial. - O co chodzi? Jest zdenerwowany, pomyslal Andy. -Byly tu gliny. Wiesz, co mam na mysli. -Czego chcieli? - zapytal tamten z niewinna mina. Twojego tylka, pomyslal Andy. -Zadawali pytania i pokazywali zdjecia. Widzialem te zdjecia, wiesz? -Mhm - odparl mezczyzna. -Niezle zdjecia - powiedzial Andy. McDeere spojrzal na Andy'ego twardym wzrokiem. -Glina mowil, ze jeden z nich uciekl z wiezienia - ciagnal Andy. - Lapiesz? Bylem kiedys w wiezieniu i, moim zdaniem, wszyscy powinni stamtad uciec. Rozumiesz? McDeere usmiechnal sie. Byl to raczej nerwowy usmiech. -Jak masz na imie? - zapytal. -Andy. -Mozemy zrobic interes, Andy. Dostaniesz dzisiaj tysiac dolarow i jesli jutro tez nie uda ci sie nikogo rozpoznac, dam ci drugi tysiac. Pojutrze tak samo. Swietny interes, pomyslal Andy. Ale jesli moge zarobic tysiac dolarow dziennie, rownie dobrze moge zarobic i piec tysiecy. To byla jego wielka szansa, na ktora daremnie czekal tak dlugo. -Nie - odrzekl twardo. - Piec tysiecy. Mr McDeere nie wahal sie ani przez chwile. -Umowa stoi. Przyniose pieniadze. - Zniknal za drzwiami i wrocil z niewielkim plikiem banknotow. -Piec tysiecy dziennie, Andy. Taka jest umowa? Andy wzial pieniadze i rozejrzal sie wokolo. Mogl przeliczyc je pozniej. -Mysle, ze wolalbys, zeby sprzataczki trzymaly sie z daleka? - zapytal. -Swietny pomysl. Nie byloby zle. -Kolejne piec tysiecy - powiedzial Andy. McDeere zastanowil sie przez sekunde. -W porzadku. Mam nastepna propozycje. Jutro rano pojawi sie w recepcji przesylka ekspresowa dla Sama Fortune. Przynies ja i nie przysylaj tu pokojowek. Zarobisz kolejne piec tysiecy. -Nic z tego. Pracuje na nocna zmiane. -W porzadku, Andy. A moze moglbys pracowac przez caly weekend, na okraglo? Musialbys tylko pilnowac, by sprzataczki trzymaly sie z dala od tego pokoju, i dostarczyc mi przesylke. Moglbys to zrobic? -Jasne. Moj szef chleje caly czas. Lubi, kiedy pracuje przez caly weekend. -Ile chcesz, Andy? No, smialo. Powiedz to, pomyslal Andy. -Kolejne dwadziescia tysiecy. McDeere sie usmiechnal. -Zalatwione. Andy usmiechnal sie takze, schowal pieniadze do kieszeni i wyszedl bez slowa. Mitch wrocil do pokoju -Kto to byl? - sapnal Ray. Mitch uchylil nieznacznie kotare i zerknal przez okno. -Wiedzialem, ze potrzebujemy chwili odpoczynku. Mysle, ze wlasnie ja mamy. ROZDZIAL 38 Morolto zalozyl czarny garnitur, czerwony krawat i usiadl u szczytu pokrytego plastikiem stolu konferencyjnego w Blekitnym Pokoju hotelu "Best Western" na wybrzezu. Na dwudziestu stojacych wokol stolu krzeslach siedzieli jego najlepsi ludzie. Chociaz byli bezwzglednymi mordercami, ktorzy wykonywali swoja brudna robote skutecznie i bez skrupulow, wygladali jak klauni w kolorowych koszulach, szortach i fantazyjnych slomkowych kapeluszach. Chcialo mu sie smiac, kiedy na nich patrzyl, ale sytuacja byla zbyt powazna. Sluchal.Lou Lazarov i DeVasher siedzieli najblizej szefa, pierwszy po jego prawej rece, drugi po lewej. Wszyscy obecni w malym pokoju mezczyzni przysluchiwali sie rozmowie, ktora prowadzili ci dwaj, przypominajacej troche partie ping-ponga. -Oni sa tutaj. Jestem pewien, ze oni sa tutaj - oswiadczyl DeVasher dramatycznym tonem, akcentujac kazda sylabe stuknieciem kostkami palcow o stol. Ten czlowiek czul rytm. Lazarov: -Zgadzam sie. Oni tutaj sa. Tamtych dwoje przyjechalo samochodem, on ciezarowka. Znalezlismy oba samochody, porzucone i pokryte odciskami palcow. Tak, oni sa tutaj. DeVasher: -Ale dlaczego Panama City Beach? To nie ma sensu. Lazarov: -Przede wszystkim byl tu juz wczesniej. Przyjechal tu na Boze Narodzenie, pamietasz? Zna to miejsce i uwaza, ze z tymi wszystkimi tanimi motelami jest to swietny punkt, zeby ukryc sie na jakis czas. To naprawde nie jest zly pomysl. Ale ma pecha. Jak na czlowieka, ktory ucieka, wlecze za soba troche za duzo bagazu. Na przyklad brata, ktorego wszyscy szukaja. I zone. I ciezarowke, jak przypuszczamy, pelna dokumentow. Typowa mentalnosc ucznia. Jesli musisz uciekac, zabierz ze soba wszystkich, ktorzy cie kochaja. Potem jego brat gwalci dziewczyne - wszyscy uwazaja, ze ja zgwalcil - i nagle szuka ich kazdy glina z Alabamy i Florydy. Prawdziwy pech. -Co z jego matka? - zapytal Morolto. DeVasher i Lazarov skineli glowami w kierunku wielkiego czlowieka, kwitujac z cala powaga to niezwykle inteligentne pytanie. Lazarov: -To falszywy trop. Prosta kobieta, ktora sprzedaje lody i nic nie wie. Obserwujemy ja, odkad tu jestesmy. DeVasher: -Zgadzam sie. Nie kontaktowali sie z nia. Morolto przytaknal inteligentnie i zapalil papierosa. Lazarov: -Wiec jesli sa tutaj i my wiemy, ze sa tutaj, na pewno wiedza tez o tym agenci FBI i gliny. Mamy tu szescdziesieciu ludzi, a oni maja setki. Przewaga jest po ich stronie. -Macie pewnosc, ze jest tutaj cala trojka? - zapytal Morolto. DeVasher: -Calkowita. Wiemy, ze kobieta i wiezien zarejestrowali sie tej samej nocy w "Perdido", potem wyniesli sie stamtad i w trzy godziny pozniej ona wynajela tutaj, w "Holiday Inn", dwa pokoje, zaplaciwszy gotowka. Wynajela takze samochod, na ktorym znalezlismy jego odciski palcow. Nie ma watpliwosci. Wiemy, ze Mitch wynajal ciezarowke U-Haul w srode w Nashville, ze w czwartek rano przelal telegraficznie dziesiec milionow naszych dolarow do banku w Nashville i zniknal. Ciezarowke znaleziono tutaj cztery godziny temu. Tak, sir. Sa razem. Lazarov: -Jesli opuscil Nashville zaraz po przelaniu pieniedzy, mogl przybyc tu o zmierzchu. Ciezarowka byla pusta, gdy ja znaleziono. Musieli ja wiec gdzies rozladowac i ukryc papiery. Zrobili to prawdopodobnie w czwartek, pozno w nocy. Mozna przypuszczac, ze teraz musza sie troche wyspac. Mysle, ze zatrzymali sie tu zeszlej nocy i nastepny ruch zamierzali wykonac dzisiaj. Ale kiedy obudzili sie rano, ich twarze byly juz w gazetach. Wszedzie biegaly gliny, a na drogach pojawily sie blokady. Znalezli sie wiec w pulapce. DeVasher: -Zeby sie stad wydostac, musza wynajac lub ukrasc samochod. Ona wynajela samochod w Mobile na swoje nazwisko. Mitch wynajal ciezarowke w Nashville na swoje nazwisko. Naprawde niezle sie wystawili. Wynika z tego, ze nie sa znowu tacy cholernie sprytni. Lazarov: -Jest oczywiste, ze nie maja falszywych dokumentow. Jesli wynajeliby tutaj samochod, w formularzach musialyby figurowac ich prawdziwe nazwiska. Nie znalezlismy takich formularzy. Morolto zaczal machac rekami wyraznie sfrustrowany. -Dobra, dobra. Wiec sa tutaj. Jestescie genialni. Jestem z was naprawde dumny. Ale co dalej? DeVasher: -FBI trzyma reke na pulsie. Agenci kreca sie wszedzie. A my mozemy tylko siedziec i czekac. Lazarov: -Dzwonilem do Memphis. Wszyscy starsi pracownicy sa juz w drodze. Znaja bardzo dobrze McDeere'a i jego zone. Wyslemy ich wiec na plaze, do restauracji i moteli. Moze cos zauwaza. DeVasher: -Przypuszczam, ze sa w jednym z tych malych moteli. Moga podac falszywe nazwiska, zaplacic gotowka i nikt nie bedzie niczego podejrzewal. Jest tam tez mniej ludzi. Mniejsze prawdopodobienstwo, ze zostana rozpoznani. Wynajeli pokoje w "Holiday Inn", ale nie zatrzymali sie tam dlugo. Moge sie zalozyc, ze posuwaja sie wzdluz plazy. Lazarov: -Najpierw musimy pozbyc sie glin i agentow. Jeszcze o tym nie wiedza, ale wkrotce przeniosa sie w inne miejsce. Wtedy, wczesnie rano, zaczniemy chodzic od motelu do motelu. Wiekszosc tych ruder nie ma wiecej niz szescdziesiat pokoi. Mysle, ze dwoch ludzi moze sprawdzic taki motel w pol godziny. Wiem, ze bedzie to dlugo trwalo, ale nie mozemy siedziec z zalozonymi rekami. Moze kiedy gliny sie wyniosa, McDeere'owie poczuja sie troche pewniej i popelnia jakis blad. -Chcesz, zeby nasi ludzie przeszukiwali pokoje hotelowe? - zapytal Morolto. DeVasher: -Nie jest mozliwe sprawdzenie wszystkich pokoi, ale musimy probowac. Morolto wstal i rozejrzal sie po pokoju. -A co z woda? - zapytal DeVashera i Lazarova. Spojrzeli na siebie, zaskoczeni pytaniem. -Woda! - wrzasnal Morolto. - Co z woda? Oczy wszystkich spoczely na Lazarovie. -Przykro mi, sir. Nie pomyslalem o tym. Morolto pochylil sie nad nim. -Co z woda, Lou? Jestesmy na wybrzezu, prawda? Z jednej strony mamy suchy lad, autostrady, drogi i lotniska. Z drugiej strony jest tutaj woda i sa lodzie. Jesli drogi sa zablokowane, a lotniska i kolej nie wchodza w rachube, jak myslisz, co moga zrobic? Wydaje sie oczywiste, ze beda probowali zdobyc lodz i zwiac stad ktorejs nocy. To chyba sensowne rozumowanie, prawda, chlopcy? Wszyscy skwapliwie przytakneli. -Piekielnie sensowne - odezwal sie DeVasher. -Wspaniale - powiedzial Morolto. - Wiec gdzie sa nasze lodzie? Lazarov zerwal sie z krzesla, odwrocil do swoich dowodcow i zaczal wyszczekiwac rozkazy: -Jedzcie do wszystkich portow i wynajmujcie kazda lodz, jaka uda sie wam znalezc tej nocy i jutro rano. Zaplaccie wlascicielom, ile beda chcieli. Nie odpowiadajcie na zadne pytania. Po prostu im zaplaccie. Posadzcie na tych lodziach naszych ludzi i niech patroluja bez przerwy obszar wzdluz ladu. Trzymajcie sie jakas mile od brzegu. W piatek wieczorem, tuz przed jedenasta, Aaron Rimmer stanal przy kasie calonocnego punktu obslugi "Texaco" w Tallahassee i zaplacil za piwo oraz za dwanascie galonow benzyny. Potrzebowal drobnych na telefon. Wyszedl na zewnatrz, zajrzal do ksiazki telefonicznej i wykrecil numer posterunku policji w Tallahassee. Powiedzial, ze to wazne. Wyjasnil, o co chodzi, i telefonista polaczyl go z dyzurnym kapitanem. -Halo! Prosze uwaznie sluchac! - krzyknal Rimmer podnieconym glosem. - Dzwonie ze stacji obslugi "Texaco". Piec minut temu widzialem tych wiezniow, ktorych wszyscy szukaja. Jestem pewien, ze to oni. -Jakich wiezniow? - zapytal kapitan. -McDeere'ow. Dwoch mezczyzn i kobiete. Widzialem ich zdjecia w gazecie. Dwie godziny temu wyjechalem z Panama City Beach, zatrzymalem sie tutaj, zeby zatankowac, i oni tu byli. Rimmer opisal dokladnie, gdzie sie znajduje, i czekal trzydziesci sekund na pierwszy samochod policyjny. W chwile potem podjechaly trzy nastepne. Posadzili go na przednim siedzeniu i zawiezli na posterunek. Oficer otoczony grupka swych podwladnych czekal niecierpliwie. Rimmera poprowadzono niczym wazna osobistosc do biura kapitana, gdzie na stole lezaly listy goncze i fotografie. -To oni! - krzyknal. - Widzialem ich nie dalej niz dziesiec minut temu. Siedzieli w zielonym fordzie pikapie ciagnacym dwukolowa przyczepe. -Gdzie pan byl dokladnie? - zapytal kapitan. Policjanci chloneli kazde slowo. -Tankowalem benzyne z dystrybutora numer cztery, kiedy pojawili sie na parkingu. Zachowywali sie bardzo podejrzanie. Zatrzymali samochod z dala od dystrybutorow, a kobieta wysiadla i weszla do pomieszczenia. - Podniosl list gonczy dotyczacy Abby i obejrzal go uwaznie. - Tak, to ona. Nie ma watpliwosci. Miala troche krotsze wlosy, ale na pewno czarne. Wyszla, nic nie kupila. Wygladala na zdenerwowana i szybko wrocila do swego wozu. Skonczylem tankowac i wsiadlem do samochodu. W momencie kiedy otwieralem drzwi, przejechali najwyzej pol metra ode mnie. Widzialem cala trojke. -Kto prowadzil? - zapytal kapitan. Rimmer spojrzal na zdjecie Raya. -Nie on. Ten drugi. - Wskazal list gonczy dotyczacy Mitcha. -Czy moglbym zobaczyc panskie prawo jazdy? - spytal sierzant. Rimmer mial przy sobie trzy komplety dokumentow. Podal sierzantowi prawo jazdy ze zdjeciem wydane w Illinois na nazwisko Frank Temple. -W ktora strone jechali? - dopytywal sie kapitan. -Na wschod. W tej samej chwili, jakies cztery mile dalej, Tony Verkler odwiesil sluchawke, usmiechnal sie do samego siebie i wrocil do baru "Burger King". Kapitan rozmawial przez telefon, sierzant spisywal dane z prawa jazdy Rimmera-Temple'a, a policjanci rozmawiali z ozywieniem o tej fascynujacej sprawie, kiedy do biura wpadl jak burza policjant z patrolu. -Mialem telefon! Kolejny swiadek! Dzwonil z "Burger King", ze wschodniej czesci miasta. Widzial cala trojke w zielonym fordzie z przyczepa. Facet nie chcial podac nazwiska, ale powiedzial, ze widzial zdjecia w gazecie. Mowil, ze podeszli do tylnych drzwi, kupili trzy pojemniki jedzenia i odjechali. -To oni - zawyrokowal kapitan z szerokim usmiechem. Szeryf okregowy saczyl mocna czarna kawe z plastikowego kubka, polozywszy nogi w czarnych butach na stole konferencyjnym w Pokoju Karaibskim "Holliday Inn". Agenci FBI krecili sie wokolo, przyrzadzali sobie kawe, rozmawiali szeptem ze soba i umawiali sie na pozniej. Dyrektor F. Denton Voyles we wlasnej osobie siedzial przy stole z trzema podwladnymi i studiowal mape miasta. Wyobrazcie sobie, Denton Voyles w Bay County! W pokoju panowala atmosfera goraczkowej aktywnosci. Szefowie oddzialow policyjnych wchodzili i wychodzili. Bez przerwy dzwonily telefony i skrzeczala radiostacja. Zastepcy szeryfa i policjanci walesali sie wszedzie, przejeci waznoscia calej sprawy, oniesmieleni obecnoscia tylu agentow FBI. I Voylesa. Do pokoju wpadl zastepca szeryfa. Byl nieslychanie podniecony. -Dzwonili wlasnie z Tallahassee! W ciagu ostatnich pietnastu minut mieli dwie pozytywne identyfikacje. Widziano cala trojke w zielonym fordzie z rejestracja Tennessee. Voyles odlozyl mape. -Gdzie ich widziano? - Cisze, jaka zapanowala w pokoju, zaklocala tylko radiostacja. -Pierwszy swiadek zobaczyl ich przy calonocnym "Texaco". Drugi byl cztery mile dalej w "Burger King". Podjechali do tylnego wejscia. Obydwaj swiadkowie podali identyczny opis. Voyles spojrzal na szeryfa: -Niech pan zadzwoni do Tallahassee i potwierdzi te informacje. Jak to daleko stad? Czarne buty stuknely o podloge. -Poltorej godziny jazdy. Prosto dziesiata miedzystanowa. Voyles skinal na Tarrance'a i przeszli do malego pokoju, pelniacego role jadalni. W centrum operacyjnym znowu zapanowalo male zamieszanie. -Jesli te sygnaly sa prawdziwe - cicho powiedzial Voyles - to tracimy tutaj czas. -Tak, sir. Brzmia one wiarygodnie. Pojedyncze doniesienie mogloby byc glupim kawalem, ale dwa w tak krotkim czasie to juz cos powaznego. -Jak sie, do diabla, stad wydostali? -To musi byc ta kobieta, szefie. Pomagala mu od miesiaca. Nie wiem, kim jest ani gdzie ja znalazl, ale ona jest zawsze w poblizu i dostarcza wszystkiego, czego mu potrzeba. -Myslisz, ze jest z nimi? -Watpie. Mysle, ze jest gdzies w poblizu i wykonuje jego rozkazy. -On jest genialny, Wayne. Planowal to od miesiecy. -Nie ma watpliwosci. -Wspomniales cos o wyspach Bahama. -Tak, sir. Milion dolarow, ktory mu dalismy, zostal telegraficznie przelany do banku we Freeporcie. Mowil mi pozniej, ze pieniadze nie zostana tam zbyt dlugo. -Myslisz, ze tam jada? -Kto wie. Na pewno musi sie wydostac z kraju. Rozmawialem dzis z komendantem wiezienia. Powiedzial mi, ze Ray wlada plynnie piecioma albo szescioma jezykami. Moga pojechac wszedzie. -Mysle, ze musimy sie ruszyc. -Trzeba zablokowac drogi wokol Tallahassee. Mamy opis samochodu, wiec nie bedziemy chyba czekac zbyt dlugo. Powinnismy ich miec juz rano. -Za godzine wszyscy policjanci ze srodkowej Florydy maja obstawic autostrady. Zablokujemy wszystkie drogi. Kazdy ford pikap ma byc sprawdzony. Nasi ludzie niech poczekaja do switu, potem wlacza sie do akcji. -Tak jest, sir - odparl Tarrance z grymasem zmeczenia na twarzy. Wiadomosc z Tallahassee w mgnieniu oka obiegla Szmaragdowe Wybrzeze i Panama City Beach odetchnelo. McDeere'owie znikneli. Ze znanych tylko sobie powodow pojechali w glab kraju. Zauwazeni i zidentyfikowani nie raz, ale dwukrotnie, pedzili teraz desperacko pograzona w mroku autostrada na spotkanie niewiadomego. Policjanci z wybrzeza wrocili do domow. Na kilku drogach pozostawiono jeszcze blokady, ale na pare godzin przed switem sytuacja na wybrzezu wracala w zasadzie do normy. Policjanci tylko pobieznie sprawdzali prawa jazdy. Szosy wylotowe prowadzace na polnoc byly juz wolne. Poszukiwania przeniosly sie na wschod. Na przedmiesciach Ocala, niedaleko Silver Springs, przy czterdziestej autostradzie Tony Verkler wytoczyl sie ociezale z 7-eleven i wrzucil monete do automatu. Zatelefonowal na posterunek policji w Ocala i oznajmil, ze wlasnie widzial tych trzech uciekinierow, ktorych wszyscy szukaja w Panama City Beach. McDeere'ow! Powiedzial, ze poprzedniego dnia, kiedy jechal przez Pensacole, widzial ich zdjecia w gazecie, a teraz zobaczyl ich naprawde. Telefonista odrzekl, ze wszystkie znajdujace sie w poblizu wozy patrolowe pojechaly wlasnie na miejsce jakiegos wypadku i zapytal Tony'ego, czy nie zechcialby podjechac na komisariat, by mogli sporzadzic raport. Tony odparl, ze prawde mowiac, troche mu sie spieszy, ale skoro to cos waznego, moze im poswiecic pare minut. Kiedy dotarl na miejsce, szef policji, ubrany w dzinsy i koszulke, czekal na niego. Mial czerwone, zapuchniete oczy, wlosy w nieladzie. Zaprowadzil Tony'ego do swego biura, podziekowal za przybycie i zanotowal jego opowiesc. Tony tankowal akurat benzyne przed 7-eleven, kiedy obok sklepu zatrzymal sie zielony ford pikap. Wysiadla zen kobieta i pobiegla do telefonu. Tak sie zlozylo, ze Tony odbywal wlasnie podroz z Mobile do Miami, i byl swiadkiem poszukiwan w Panama City. Czytal gazety, sluchal radia i wiedzial wszystko o McDeere'ach. W kazdym razie kiedy zatankowal i wszedl, zeby zaplacic, wydawalo mu sie, ze widzial te kobiete juz wczesniej. Wtedy przypomnial sobie gazety. Podszedl do okna i uwaznie przyjrzal sie mezczyznie w samochodzie. Nie bylo watpliwosci. Kobieta skonczyla rozmowe, wrocila do samochodu i odjechali. Zielonym fordem z rejestracja Tennessee. Komendant podziekowal Tony'emu i zadzwonil do biura szeryfa okregu Marion. Tony pozegnal sie i wrocil do samochodu, w ktorym Aaron Rimmer spal na tylnym siedzeniu. Pojechali na polnoc w kierunku Panama City Beach. ROZDZIAL 39 W sobote o siodmej rano Andy Patrick, rozgladajac sie bardzo czujnie na wszystkie strony, przeszedl szybko przez parking i zapukal ostroznie do pokoju 39.Po chwili ze srodka dobiegl go glos kobiety: -Kto tam? -Kierownik - odparl. Drzwi sie otwarly i stanal w nich mezczyzna, przypominajacy poszukiwanego Mitchela Y. McDeere'a. Mial teraz krotkie, ufarbowane na blond wlosy. -Dzien dobry, Andy - powiedzial przyjaznie, omiatajac spojrzeniem parking. -Dzien dobry. Troche sie zdziwilem, ze ciagle tu jestescie. Deere skinal glowa, nadal patrzac w kierunku parkingu. -Chodzi mi o to, ze wedlug informacji podanych w telewizji dzis rano, wyjechaliscie tej nocy na Floryde. -Tak. My tez ogladalismy wiadomosci. Robia sobie jaja, co, Andy? Andy kopnal lezacy na chodniku kamyk. -W telewizji powiedzieli, ze maja na to trzech swiadkow. W trzech roznych miejscach. Wydaje mi sie to troche dziwne. Pracowalem tu cala noc, mialem oczy szeroko otwarte i nie widzialem, zebyscie wyjezdzali. Przed wschodem slonca poszedlem droga do kafejki. Jak zwykle w srodku siedzialy gliny. Usiadlem przy nich. Mowili, ze przerwano poszukiwania w tej okolicy i podjeto je w innym rejonie, a ludzie z FBI wyniesli sie stad okolo czwartej rano, po otrzymaniu drugiego doniesienia. Wyniosla sie tez z nimi wiekszosc policjantow. Zamierzaja utrzymac blokady na drogach do dwunastej w poludnie, a potem je tez zlikwidowac. Kraza pogloski, ze otrzymales pomoc z zewnatrz i ze probujesz dostac sie na wyspy Bahama. McDeere sluchal uwaznie, wciaz obserwujac parking. -Co jeszcze mowili? -Mowili o ciezarowce U-Haul pelnej skradzionych towarow. Ze byla pusta, gdy ja znaleziono, i ze nikt nie potrafi wyjasnic, jak przeladowaliscie skradzione towary do przyczepy i wymkneliscie sie z miasta tuz pod ich nosem. Byli pod wrazeniem. To jasne. Ja oczywiscie nic nie powiedzialem, ale domyslilem sie, ze to ta sama ciezarowka, ktora przyjechales tutaj we czwartek w nocy. McDeere zamyslil sie gleboko. Milczal. Nie wygladal na zdenerwowanego. Andy uwaznie przygladal sie jego twarzy. -Nie wygladasz na specjalnie uradowanego - zauwazyl Andy. - Chodzi mi o to, ze gliny juz sie wyniosly, a poszukiwania zostaly odwolane. To chyba dobrze, prawda? -Czy moge ci cos powiedziec, Andy? -Jasne. -Jest teraz o wiele niebezpieczniej niz przedtem. Andy zastanawial sie przez dluzsza chwile, po czym zapytal: -Jak to? -Gliny chcialyby mnie po prostu aresztowac, Andy. Lecz sa tu tez ludzie, ktorzy chca mnie zabic. Zawodowi mordercy, Andy. Jest ich bardzo wielu. I wciaz sa tutaj. Andy zmruzyl swoje jedyne sprawne oko i spojrzal na McDeere'a. Zawodowi mordercy! Tutaj? Na wybrzezu? Andy cofnal sie o krok. Chcial zapytac, kim sa i dlaczego go tropia, ale wiedzial, ze nie otrzyma odpowiedzi. Dostrzegl nastepna szanse. -Dlaczego nie uciekacie? -Uciekacie? Jak mamy uciekac? Andy kopnal kolejny kamyk i skinal glowa w kierunku pontiaca bonneville model 1971, zaparkowanego obok biura. -Coz, moglibyscie skorzystac z mojego wozu. Moge wywiezc cala wasza trojke z miasta. Nie wygladacie na zrujnowanych, wiec chyba uda wam sie zlapac jakis samolot i zwiac lub wymyslic cos podobnego. -Ile nas to bedzie kosztowac? Andy spojrzal na swoje stopy i podrapal sie za uchem. Facet jest chyba handlarzem narkotykow, pomyslal, a pudla sa prawdopodobnie pelne kokainy i gotowki. Scigaja go pewnie Kolumbijczycy. -To bedzie dosyc drogie, jak sie domyslasz. Chodzi mi o to, ze teraz, za te piec tysiecy dziennie, jestem po prostu niewinnym, niezbyt spostrzegawczym recepcjonista. Nie biore w tym udzialu, rozumiesz. Ale jesli pomoge wam sie stad wydostac, stane sie waszym wspolnikiem. Beda mieli powod, by mnie oskarzyc, skazac i zapudlowac, a nie chcialbym drugi raz przez to przechodzic. Wiec bedzie cie to drogo kosztowalo. -Ile, Andy? -Sto tysiecy. McDeere nawet nie drgnal. Z kamienna twarza patrzyl ponad plaza na gladka tafle oceanu. Andy od razu zrozumial, ze nie zazadal czegos niemozliwego. -Pozwol mi sie nad tym zastanowic, Andy. Na razie miej oczy otwarte. Teraz, kiedy wyniosly sie gliny, moga sie tu pojawic mordercy. To moze byc bardzo niebezpieczny dzien, Andy. I potrzebuje twojej pomocy. Jezeli zauwazysz w poblizu kogos podejrzanego, natychmiast daj mi znac. My nie bedziemy wychodzic z pokoju. W porzadku? Andy wrocil za kontuar. Kazdy glupiec w tej sytuacji wskoczylby do samochodu i ratowal swoj tylek. Chodzilo o pudla i skradziony towar. To dlatego nie mogli wyjechac. McDeere'owie zjedli lekkie sniadanie, herbatniki i kawe. Ray marzyl o zimnym piwie, ale wyprawa do sklepu bylaby obecnie zbyt ryzykowna. Jedli szybko i ogladali poranne wiadomosci. Co jakis czas lokalna telewizja pokazywala ich zdjecia. Poczatkowo bardzo sie denerwowali, ale po pewnym czasie przyzwyczaili sie do tego. Pare minut po dziewiatej Mitch wylaczyl telewizor i rozsiadl sie na podlodze miedzy pudlami. Wzial do reki plik papierow i skinal na Abby, operatora kamery. Powrocili do pracy nad dokumentacja. Lazarov odczekal, az pokojowki skoncza poranne sprzatanie, po czym nakazal swym ludziom, by przystapili do akcji. Pracowali parami, pukajac do drzwi, zagladajac do okien i przemykajac sie przez ciemne korytarze. W wiekszosci malych moteli zatrudniano dwie albo trzy pokojowki, ktore znaly kazdy pokoj i kazdego goscia. System dzialania byl prosty i raczej skuteczny. Odnajdywali pokojowke, wreczali jej studolarowy banknot i pokazywali listy goncze. Jesli stawiala opor, oferowali coraz wyzsze kwoty i w koncu wszystkie godzily sie na wspolprace. Jezeli nie byla w stanie nikogo zidentyfikowac, pytali, czy nie zauwazyla ciezarowki U-Haul, pokoju pelnego pudel, dwoch mezczyzn i kobiety zachowujacych sie podejrzanie lub wygladajacych na wystraszonych albo czegokolwiek niezwyklego. Jesli dziewczyna nie potrafila pomoc, pytali, ktore pokoje sa obecnie zajete, i wedrowali od drzwi do drzwi. Zacznijcie od pokojowek, polecil im Lazarov. Wchodzcie od strony plazy. Trzymajcie sie z dala od glownej recepcji. Udawajcie gliny. Jesli natkniecie sie na nich, natychmiast dzwoncie. DeVasher wyslal na wybrzeze cztery mikrobusy. Lamar Quin, Kendall Mahan, Wally Hudson i Jack Aldrich wystapili w roli kierowcow i obserwowali wszystkie przejezdzajace samochody. Przybyli o polnocy prywatnym samolotem wraz z dziesiecioma starszymi pracownikami firmy Bendini, Lambert i Locke. W sklepach z pamiatkami, kafejkach i restauracjach byli koledzy i przyjaciele Mitchela Y. McDeere'a zaczepiali turystow i pytali o niego, majac cicha nadzieje, ze zaden z nich nie widzial Mitcha. Wspolnikow sciagnieto ze wszystkich wazniejszych lotnisk w kraju i przed poludniem chodzili juz po plazy, sprawdzali baseny i poczekalnie hotelowe. Nathan Locke zostal przydzielony do samego Morolta, ale reszta wspolnikow musiala zalozyc czapeczki golfowe i okulary przeciwsloneczne i wykonywac rozkazy generala DeVashera. Brakowalo tylko Avery'ego Tolara. Zniknal bez sladu. Nie widziano go od czasu, kiedy opuscil szpital. Lacznie z trzydziestoma trzema prawnikami w prywatnej oblawie pana Morolta uczestniczylo teraz prawie stu ludzi. W "Blue Tide" portier przyjal studolarowy banknot, zerknal na listy goncze i powiedzial, ze wydaje mu sie, iz widzial te kobiete i jednego z mezczyzn, kiedy wynajmowali dwa pokoje w czwartek wczesnie rano. Przyjrzal sie uwaznie zdjeciu Abby i oswiadczyl, ze byla to z cala pewnoscia ona. Poszedl do biura, by sprawdzic w ksiazce meldunkowej. Wrocil z informacja, ze kobieta zarejestrowala sie jako Jackie Nigel i zaplacila gotowka za dwa pokoje, od czwartku do niedzieli. Po otrzymaniu nastepnego banknotu zaprowadzil dwoch ludzi Lazarova na miejsce. Zapukal do obydwu drzwi. Nie bylo odpowiedzi. Otworzyl je i wpuscil swoich nowych przyjaciol do srodka. Byly puste. Jeden ze zbirow zawiadomil Lazarova i piec minut pozniej DeVasher weszyl juz po motelu, szukajac punktow zaczepienia. Nie znalazl zadnych, ale poszukiwania zawezono do czteromilowego odcinka plazy miedzy "Blue Tide" a "Beachcomber Inn", obok ktorego wczesniej znaleziono ciezarowke. Przywieziono mikrobusami ludzi od mokrej roboty. Wspolnicy i starsi pracownicy krecili sie po plazy i restauracjach. Bandyci pukali do drzwi. Andy pokwitowal przesylke o dziesiatej trzydziesci piec. Wyslala ja niejaka Doris Greenwood, a adres zwrotny brzmial: 4040 Poplar Avenue, Memphis, Tennessee. Bez numeru telefonu. Byl pewien, ze przesylka jest cenna i przelecialo mu przez glowe, ze nadarza sie okazja, by szybko zarobic niezle pieniadze. Ale umowa zostala juz zawarta. Rozejrzal sie i wyszedl z paczka z biura. Przez cale lata Andy ciagle ukrywal sie i uciekal. Wyrobilo to w nim trwaly nawyk: podswiadomie unikal otwartej przestrzeni, przemykal sie w cieniu, pod scianami. Kiedy wyszedl zza rogu na parking, zauwazyl dwoch mezczyzn pukajacych do drzwi pokoju 21. Wygladalo na to, ze pokoj jest pusty, a mezczyzni wydawali sie mocno podejrzani. Byli ubrani w dziwacznie skrojone biale spodenki siegajace do kolan, chociaz trudno byloby powiedziec, w ktorym miejscu koncza sie szorty, a zaczynaja snieznobiale nogi. Jeden mial czarne skarpetki i znoszone buty. Drugi byl w tanich sandalach i poruszanie sie sprawialo mu widoczny bol. Na glowy nacisneli kapelusze panama. Po szesciu miesiacach spedzonych na wybrzezu Andy bez trudu rozpoznawal falszywych turystow. Jeden z nich zastukal ponownie i Andy zauwazyl wystajaca mu zza paska kolbe rewolweru. Wycofal sie na palcach i wrocil do biura. Zadzwonil do pokoju 39 i poprosil Sama Fortune. -Tu Sam. -Sam? Tu Andy. Dzwonie z recepcji. Nie wygladaj przez okno, bo dwoch bardzo podejrzanych facetow puka do drzwi przy parkingu. -Gliny? -Nie wydaje mi sie. Nie sprawdzali w recepcji. -Gdzie sa pokojowki? - zapytal Sam. -Nie pojawia sie tutaj przed jedenasta w sobote. -To dobrze. Zgasimy swiatlo. Obserwuj ich i zadzwon, kiedy sie wyniosa. Przez zasloniete okno Andy obserwowal mezczyzn chodzacych od drzwi do drzwi, pukajacych i probujacych je niekiedy otworzyc. Zajetych bylo tylko jedenascie z czterdziestu dwoch pokoi. W pokojach 38 i 39 nikt nie odpowiadal. Mezczyzni poszli w kierunku plazy i znikneli. Zawodowi mordercy! W tym motelu! Na pobliskim parkingu sasiadujacym z malym polem golfowym Andy zauwazyl dwoch podobnych falszywych turystow. Rozmawiali z kierowca bialego mikrobusu. Wskazywali w kierunku motelu i o czyms dyskutowali. Zatelefonowal do Sama. -Posluchaj, Sam. Wyniesli sie. Ale podobni ludzie kreca sie po okolicy. -Ilu? -W poblizu zauwazylem dwoch. Lepiej uciekajcie. -Uspokoj sie, Andy. Nie znajda nas, jesli nie bedziemy sie stad ruszac. -Ale nie mozecie zostac w tym pokoju na zawsze. Moj szef pojawi sie tu predzej czy pozniej. -Wkrotce wyjezdzamy, Andy. Co z przesylka? -Jest tutaj. -Swietnie. Chcialbym ja zobaczyc. Sluchaj, Andy, a co z jedzeniem? Moglbys przejsc na druga strone ulicy i przyniesc nam cos cieplego? Andy byl portierem, a nie kelnerem, ale za piec tysiecy dziennie "Sea Gull's Rest Motel" mogl zapewnic dostawe do pokoju. -Jasne. Bede za minute. Wayne Tarrance chwycil aparat telefoniczny i polozyl sie w poprzek lozka stojacego w jego pokoju w "Ramada Inn" w Orlando. Byl zmeczony, wsciekly, czul sie zagubiony i mial dosc F. Dentona Voylesa. Byla sobota, pierwsza trzydziesci w nocy. Zatelefonowal do Memphis. Sekretarka nie miala mu nic do przekazania poza tym, ze dzwonila Mary Alice i chciala z nim rozmawiac. Namierzyli telefon. Telefonowala z budki w Atlancie. Powiedziala, ze moze polaczy sie jeszcze o drugiej, by zorientowac sie, czy Wayne - nazwala go Wayne - dowiedzial sie, ze chce z nim rozmawiac. Tarrance podal numer pokoju i odlozyl sluchawke. Mary Alice. W Atlancie. McDeere byl w Tallahassee, potem w Ocala. Pozniej sie rozplynal. Nie bylo zielonego forda z przyczepa. McDeere znowu zniknal. Zadzwonil telefon. Tarrance powoli podniosl sluchawke. -Mary Alice? - odezwal sie miekko. -Wayne, malenki! Jak zgadles? -Gdzie on jest? -Kto? - Tammy zachichotala. -McDeere. Gdzie jest? -Przez chwile byliscie na jego tropie, chlopcy, ale teraz znowu gonicie za cieniem. Nie jestescie nawet w poblizu niego, malenki. Przykro mi to mowic. -Mielismy trzy pozytywne identyfikacje w ciagu ostatnich czternastu godzin. -Lepiej sprawdzcie to jeszcze raz, Wayne. McDeere mowil mi pare minut temu, ze nigdy nie byl w Tallahassee. Nigdy nie slyszal o Ocala. Nigdy nie jechal zielonym fordem pikapem. Nigdy nie ciagnal za soba przyczepy. Polkneliscie przynete, chlopcy. Haczyk, zylke i splawik. Tarrance uszczypnal sie w nos i sapnal w sluchawke. -Jak sie wam podoba Orlando? - zapytala. - Powinniscie odwiedzic swiat Disneya, skoro juz jestescie w miescie, -Gdzie on jest, do cholery? -Wayne, Wayne, uspokoj sie, malenki. Dostaniecie dokumenty. Tarrance usiadl. -W porzadku. Kiedy? -Coz, powinnismy byc chciwi i domagac sie reszty pieniedzy. Jestem w budce telefonicznej, Wayne, i nie probuj jej namierzyc, okay? Ale nie jestesmy chciwi. Dostaniecie dokumenty w przeciagu dwudziestu czterech godzin. Jesli wszystko pojdzie dobrze. -Gdzie one sa? -Odezwe sie pozniej, malenki. Bede telefonowala pod ten numer co cztery godziny, zanim Mitch nie powie mi, gdzie sa dokumenty. Ale, Wayne, jesli nie bedzie cie na miejscu, moge cie nie zlapac. Wiec nie ruszaj sie stamtad. -Bede tutaj. Czy on jest caly czas w kraju? -Nie sadze. Jestem pewna, ze jest teraz w Meksyku. Jego brat zna hiszpanski, wiesz o tym? -Wiem. - Tarrance wyciagnal sie na lozku. Niech to wszystko szlag trafi! - klal w duchu. Niech sobie jada do Meksyku, byleby dokumenty znalazly sie w jego rekach. -Zostan tam, gdzie jestes, malenki. Utnij sobie drzemke. Musisz byc wykonczony. Skontaktuje sie z toba miedzy piata a szosta. Tarrance odlozyl aparat na szafke nocna i natychmiast zasnal. Poszukiwania stracily nieco na rozmachu, kiedy w sobote po poludniu policja z Panama City Beach. otrzymala trzecia skarge od wlascicieli moteli. Wyslano policjantow do "Breakers Motel". Poirytowany wlasciciel poskarzyl sie, ze uzbrojeni ludzie strasza mu klientow. Na wybrzeze skierowano wieksza liczbe funkcjonariuszy i przez pewien czas przetrzasali oni motele starajac sie znalezc uzbrojonych ludzi, ktorzy szukali McDeere'ow. Szmaragdowe Wybrzeze znalazlo sie na krawedzi wojny. Zmeczonych upalem ludzi DeVashera zmuszono do pracy w pojedynke. Rozproszyli sie po plazy i skonczyli z metoda "od drzwi do drzwi". Odpoczywali w rozstawionych wokol basenow plastikowych krzeslach i obserwowali przechodzacych turystow. Wylegiwali sie na plazy i przez przeciwsloneczne okulary przygladali sie innym plazowiczom. Z nadejsciem zmierzchu armia zbirow, kryminalistow, zawodowych mordercow i prawnikow ukryla sie w ciemnosciach i czekala. Jesli McDeere'owie mieli zamiar sie ruszyc, powinni zrobic to tej nocy. Cicha armia czekala na nich. DeVasher oparl sie ciezko o barierke balkonu polaczonego z pokojem hotelowym "Best Western". Obserwowal rozposcierajaca sie w dole pusta plaze i niknace za horyzontem slonce. Aaron Rimmer uchylil szklane drzwi i stanal obok niego. -Znalezli Tolara - powiedzial. DeVasher nie poruszyl sie. -Gdzie? -Ukryl sie w mieszkaniu swojej przyjaciolki w Memphis. -Byl sam? -Tak. Zlikwidowali go, pozorujac napad rabunkowy. W pokoju 39 Ray po raz setny ogladal nowe paszporty, wizy, prawa jazdy i swiadectwa urodzenia. Mitch i Abby mieli na zdjeciach geste, ciemne wlosy. Jesli uda sie ucieczka, po pewnym czasie ich jasny kolor powinien stac sie tylko wspomnieniem. Fotografia Raya przypominala troche zdjecie zamieszczone w liscie gonczym za Mitchem: dlugie wlosy, broda i krecone studenckie loki. Po dokladnym przyjrzeniu sie mozna bylo dostrzec pewne podobienstwo w oczach i ukladzie kosci policzkowych, ale nic poza tym. Dokumenty wystawione byly na nazwiska: Rachel James, Sam Fortune i Lee Stevens - cala trojka mieszkala w Murfreesboro, w stanie Tennessee. Doc wykonal kawal dobrej roboty i Ray usmiechal sie, studiujac uwaznie kazdy z dokumentow. Abby spakowala kamere Sony do pudelka. Statyw stal oparty o sciane. Czternascie opisanych wideokaset lezalo ulozonych w schludnym stosiku na telewizorze. Po szesnastu godzinach zakonczyli sporzadzanie dokumentacji filmowej. Na pierwszych zdjeciach Mitch zwrocony twarza do kamery, z podniesiona prawa reka slubowal mowic wylacznie prawde. Stal przy szafie na ubrania, a podloga za nim zaslana byla dokumentami. Poslugujac sie notatkami Tammy, przedstawil najpierw dokladnie wszystkie wykazy bankowe. Zidentyfikowal ponad dwiescie piecdziesiat tajnych kont w jedenastu kajmanskich bankach. Niektore konta mialy nazwy, ale wiekszosc stanowily konta numerowe. Na podstawie kopii wydrukow komputerowych odtworzyl historie tych kont. Depozyty pieniezne, przelewy telegraficzne, wycofania przelewow. Na kazdym dokumencie wykorzystanym w swoim materiale wypisal czarnym flamastrem inicjaly MM i kolejno je numerowal: MMI, MM2, MM3 i tak dalej. Po wypisaniu numeru MM1485 mial zidentyfikowanych dziewiecset milionow dolarow ukrytych w kajmanskich bankach. Gdy uporal sie z wykazami bankowymi, odtworzyl pedantycznie strukture imperium. W ciagu dwudziestu lat ponad czterysta korporacji kajmanskich zostalo zalozonych przez Morolta i jego nieprawdopodobnie bogatych i nieprawdopodobnie skorumpowanych doradcow. Mitch szybko sie zorientowal, ze w jego rekach znajduje sie tylko czesc dokumentacji. Wyrazil przed kamera przypuszczenie, ze wiekszosc dokumentow jest ukryta w podziemiach budynku na Front Street. Podkreslil tez, ze nawet przy pomocy malej armii pracownikow IRS poznanie struktury korporacji Morolta moze trwac ponad rok. Omawial powoli kazdy dowod rzeczowy, dokladnie go opisujac. Abby obslugiwala kamere. W tym czasie Ray obserwowal parking i studiowal falszywe dokumenty. Przez szesc godzin Mitch wyjasnial rozne metody, za pomoca ktorych Morolto i jego wspolpracownicy prali brudne pieniadze. Najlatwiejszym i najbardziej popularnym sposobem bylo przerzucanie brudnej gotowki za granice. Wykorzystywano do tego prywatna linie lotnicza firmy Bendiniego, przy czym na pokladzie samolotu znajdowalo sie zwykle dwoch lub trzech prawnikow, by nadac podrozy pozory legalnosci. Amerykanska sluzba celna, majaca mase problemow z przemytem do kraju narkotykow, nie zwracala zbyt duzej uwagi na ladunki wywozone za granice. Samoloty opuszczaly kraj "brudne", a wracaly "czyste". Znajdujacy sie na pokladzie prawnicy oplacali na Kajmanach celnikow i odpowiednich bankierow. Niekiedy dwadziescia piec procent przerzucanych pieniedzy przeznaczano na lapowki. Zdeponowanych - najczesciej na numerowych kontach - pieniedzy nie mozna juz bylo potem praktycznie odnalezc. Lecz wiele transakcji bankowych zbiegalo sie z zakrojonymi na duza skale operacjami przeprowadzanymi przez spolki. Pieniadze byly zwykle deponowane na jednym z wielu kont numerowych. Albo superkont, jak je nazywal Mitch. Podal na uzytek sedziow owe numery kont i nazwy bankow. Po zarejestrowaniu nowych spolek pieniadze byly przelewane z superkont na konta owych spolek, czesto w obrebie jednego banku. Gdy pieniadze znalazly sie juz w legalnej spolce kajmanskiej, rozpoczynal sie proces prania gotowki. Najprostsza i najczesciej przez firme stosowana metoda bylo nabywanie w Stanach nieruchomosci lub innych legalnych aktywow. Transakcje te przygotowywali ci wspolnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, ktorzy zajmowali sie praca koncepcyjna, a wszystkie pieniadze przekazywano przelewem. Zdarzalo sie czesto, ze spolka kajmanska wykupywala inna spolke, ktora byla wlascicielem spolki panamskiej, a ta z kolei byla wlascicielem dunskiej spolki holdingowej. Dunczycy kupowali fabryke lozysk tocznych w Toledo, przelewajac pieniadze z banku w Monachium. I w ten sposob brudne pieniadze stawaly sie czyste. Po oznaczeniu dowodu MM4292 Mitch zakonczyl sporzadzanie dokumentacji. Byl wykonczony szesnastoma godzinami pracy. Moglo sie zdarzyc, ze materialy filmowe nie zostana dopuszczone do wykorzystania na rozprawie, ale powinny byc pomocne. Tarrance mogl przedstawic je Sadowi Najwyzszemu i dzieki nim doprowadzic do skazania co najmniej trzydziestu prawnikow z firmy Bendiniego. Mogl rowniez pokazac je sedziom federalnym i uzyskac na ich podstawie nakaz rewizji. Mitch wywiazal sie ze swojej czesci umowy. Co prawda nie bedzie osobiscie brac udzialu w rozprawie, ale zaplacono mu tylko milion dolarow, a on dostarczy wiecej materialow, niz sie spodziewano. Byl wykonczony fizycznie i psychicznie. Zgasil swiatlo i usiadl na skraju lozka. Abby siedziala na fotelu z zamknietymi oczami. Ray zerknal przez zaluzje. -Przydaloby sie troche zimnego piwa - powiedzial. -Daj spokoj - powiedzial ostro Mitch. Ray odwrocil sie i spojrzal na niego. -Uspokoj sie, braciszku. Jest ciemno, a sklep znajduje pare krokow stad. Bede uwazal. -Prosze cie, daj spokoj, Ray. Nie ma sensu ryzykowac. Wynosimy sie stad za pare godzin i jesli wszystko pojdzie dobrze, bedziesz mogl przez reszte zycia nie robic nic innego, tylko pic piwo. Ray nie sluchal. Wcisnal na glowe czapeczke baseballowa, wlozyl do kieszeni troche gotowki i siegnal po pistolet. -Ray, prosze cie, nie bierz chociaz pistoletu - powiedzial Mitch blagalnym tonem. Ray schowal bron pod koszule i otworzyl drzwi. Szedl szybko po piasku, caly czas kryjac sie w mroku i marzac o zimnym piwie. Przystanal obok sklepu, szybko rozejrzal sie wokolo, po czym wszedl do srodka, pewien, ze nikt go nie obserwuje. Lada chlodnicza z piwem znajdowala sie w glebi sklepu. Na pobliskim parkingu Lamar Quin, z twarza oslonieta wielkim slomkowym kapeluszem, gawedzil wlasnie z para nastolatkow z Indiany. Zauwazyl Raya wchodzacego do sklepu i naraz uswiadomil sobie, ze ten mezczyzna kogos mu chyba przypomina. Bylo w jego sposobie poruszania sie cos, co wydawalo mu sie znajome. Lamar podszedl do witryny i spojrzal w kierunku lady chlodniczej. Oczy mezczyzny zaslanialy ciemne okulary, ale ten nos i te kosci policzkowe Lamar dobrze pamietal. Lamar wszedl do srodka i wzial do reki paczke chipsow. Zatrzymal sie przy kasie i poczekal na mezczyzne, ktory nie byl Mitchem McDeere'em, ale bardzo go przypominal. To byl Ray, to musial byc on. Mial opalona twarz i krotkie wlosy. Ten sam wzrost, ta sama sylwetka, ten sam chod. -Jak leci? - zapytal go Lamar. -Swietnie. A tobie? - Glos rowniez okazal sie znajomy. Lamar zaplacil za chipsy i wrocil na parking. Wyrzucil paczuszke do stojacego obok budki telefonicznej kosza na smieci i szybko przeszedl do sasiedniego sklepu - byl to sklep z pamiatkami - by kontynuowac poszukiwania rodziny McDeere'ow. ROZDZIAL 40 Gdy zapadl zmrok, wzdluz plazy powial zimny wiatr. Slonce szybko zniknelo, a ksiezyc sie nie pojawil i nie zastapil go. Niebo spowila zaslona ciemnych chmur i powierzchnia morza przybrala czarna barwe.Na molu Dana Russela pojawili sie wedkarze. Zbierali sie grupkami - po trzech lub czterech - i patrzyli w milczeniu na zylki niknace w czarnej wodzie, dwadziescia stop nizej. Stali nieruchomo, oparci o barierke, od czasu do czasu spluwajac na boki lub wymieniajac skape uwagi. Cieszyli sie z wiatru, ciszy i spokojnej wody bardziej niz z tego, ze ryby zaczely brac. Byli urlopowiczami z Polnocy, przyjezdzali tu co roku zawsze w tym samym miesiacu i tygodniu, zatrzymywali sie zawsze w tych samych motelach i kazdego wieczora wychodzili na molo, by lowic ryby i podziwiac morze. Obok nich staly pojemniki z przynetami i przenosne lodoweczki pelne piwa. Co jakis czas na molu pojawialy sie osoby, ktore nie byly wedkarzami, albo pary zakochanych. Jedni i drudzy dochodzili do konca mola i stanawszy tu wpatrywali sie przez pare minut w ciemna, lagodna ton, potem odwracali sie i spogladali z zachwytem na tysiace swiatelek migoczacych wzdluz brzegu. Przygladali sie tez gromadkom wedkarzy. Ci, prawde mowiac, nie zwracali na nich uwagi. Nie zwrocili tez uwagi na Aarona Rimera, ktory przeszedl obok nich okolo jedenastej. Stanal na koncu mola i wrzucil niedopalek do wody. Wpatrywal sie w plaze i myslal o tysiacach pokoi motelowych i pensjonatow. Molo Dana Russela bylo najbardziej wysuniete na zachod z trzech tego typu konstrukcji wzniesionych w Panama City Beach. Najnowsze, najdluzsze, jedyne zbudowane wylacznie z betonu. Posrodku mola stal maly ceglany budynek. Miescil sie tam sklep ze sprzetem do wedkowania, bar przekaskowy i toalety. W nocy tylko one byly otwarte. Molo znajdowalo sie jakies pol mili na wschod od "Sea Gull's Rest". O jedenastej trzydziesci Abby wyszla z pokoju 39, minela zaniedbany basen i ruszyla wzdluz plazy. Miala na sobie szorty, bialy slomkowy kapelusz i sztormiak z postawionym kolnierzem. Szla powoli, trzymajac rece w kieszeniach. Piec minut pozniej z pokoju wyszedl Mitch, przeszedl obok basenu i ruszyl jej sladem. Co chwila patrzyl w strone oceanu. Minelo go dwoch biegaczy, ktorzy rozbryzgiwali stopami wode i zdyszanymi glosami wymieniali krotkie uwagi. Pod czarna bawelniana koszula Mitch ukryl zawieszony na rzemyku gwizdek. Po prostu na wszelki wypadek. We wszystkich czterech kieszeniach poupychal pieniadze - w sumie bylo tego szescdziesiat tysiecy dolarow. Popatrywal w strone oceanu i uwaznie obserwowal idaca przed nim Abby. Kiedy przeszedl dwiescie jardow, z pokoju 39 wyszedl Ray. Zamknal drzwi i schowal klucz do kieszeni. Za czarna, dziesieciometrowa nylonowa linka okrecona wokol jego bioder tkwil, jak za pasem, pistolet. Obszerny sztormiak zaslanial dokladnie to wszystko. Andy wytargowal kolejne dwa tysiace za ubrania i sprzet. Ray doszedl do plazy. Obserwowal Mitcha. Abby prawie nie widzial. Plaza byla zupelnie pusta. Byla sobota. Dochodzila polnoc i wiekszosc wedkarzy opuscila juz molo. Abby zauwazyla ich tylko trzech, stali obok toalety. Minela ich obojetnie i przeszla do konca mola, oparla sie o betonowa balustrade i zaczela sie wpatrywac w rozlegla czern zatoki. Jak okiem siegnac migotaly czerwone swiatelka licznych boi. Niebieskie i biale swiatla sygnalizacyjne dla statkow ukladaly sie w rowna linie. Na horyzoncie migotalo zolte swiatlo pozycyjne jakiegos obiektu plywajacego. Mitch ukryl sie w oslonietym parasolem krzesle plazowym, stojacym nie opodal wejscia na molo. Nie mogl zobaczyc Abby, ale mial dobry widok na ocean. Piecdziesiat stop dalej Ray usiadl na ceglanym murku tonacym w ciemnosciach. Nogi zwisaly mu nad piaskiem. Czekali. Spogladali na zegarki. Dokladnie o polnocy Abby nerwowo rozpiela swoj sztormiak i wyjela ciezka latarke. Spojrzala na wode w dole i scisnela latarke w dloni. Przycisnela ja do zoladka, oslonila brzegiem sztormiaka i zwrocila w kierunku morza. Trzykrotnie nacisnela przycisk. Zielona zarowka blysnela trzy razy. Trzymala mocno latarke i wpatrywala sie w ocean. Nie bylo odpowiedzi. Wydawalo jej sie, ze czekala cala wiecznosc. Po dwoch minutach zaswiecila ponownie. Nic. Odetchnela gleboko i szepnela do siebie: spokojnie, Abby, spokojnie. On musi gdzies tam byc. Zaswiecila jeszcze trzy razy. Zadnej odpowiedzi. Mitch siedzial na skraju plazowego krzesla i z niepokojem obserwowal morze. Katem oka dostrzegl nagle jakas postac zblizajaca sie szybko od strony zachodniej. Ow ktos wbiegl na schodki, ktore prowadzily na molo. Byl to nordyk. Mitch skoczyl na rowne nogi i puscil sie za nim w pogon. Aaron Rimmer przeszedl obok malego budynku, za plecami wedkarzy, wpatrujac sie w kobiete w bialym kapeluszu stojaca na koncu mola. Kobieta, pochylona, trzymala cos w reku. To cos blysnelo znowu, trzy razy. Podszedl do niej cicho. -Abby. Obejrzala sie i chciala krzyknac. Rimmer pchnal ja na barierke. Mitch wypadl z ciemnosci i skoczyl glowa naprzod pod nogi nordyka. Cala trojka zwalila sie na beton. Mitch wyczul pistolet pod kurtka. Zamachnal sie z furia, lecz cios chybil. Nordyk okrecil sie i jego piesc wyladowala na twarzy Mitcha. Abby odturlala sie na bok. Mitch byl oslepiony i oszolomiony. Rimmer wstal szybko i siegnal po pistolet, ale nie zdazyl go uzyc. Cios Raya rzucil nim o barierke. Czterema piorunujacymi uderzeniami piesci Ray, z wprawa zdobyta w wiezieniu, zmasakrowal mu twarz. Nordyk osunal sie na ziemie zalany krwia, a Ray wymierzyl mu cztery potezne kopniaki w glowe. Nordyk jeknal zalosnie i znieruchomial. Ray zabral mu pistolet i podal go Mitchowi, ktory juz wstal i probowal cos zobaczyc przez oko nie uszkodzone ciosem nordyka. Abby spojrzala na molo. Nie bylo nikogo. -Zacznij nadawac - powiedzial Ray, odwijajac linke z bioder. Abby odwrocila sie znow w kierunku oceanu, oslonila latarke i zaczela goraczkowo wciskac przycisk. -Co zamierzasz zrobic? - zapytal szeptem Mitch patrzac, jak Ray mocuje sie z linka. -Mamy dwa wyjscia. Mozemy rozwalic mu leb albo go utopic. -O moj Boze! - jeknela Abby, sygnalizujac nieprzerwanie. -Nie uzywaj pistoletu - wyszeptal Mitch. -Dziekuje - odparl Ray. Okrecil linke wokol szyi nordyka i mocno ja zacisnal. Mitch odwrocil sie i stanal miedzy cialem a Abby. Nie patrzyla. -Przykro mi. Nie mamy wyboru - wymamrotal Ray, niemal do samego siebie. Nieprzytomny nordyk nie poruszal sie i nie stawial oporu. Po trzech minutach Ray odetchnal gleboko. -Nie zyje - oznajmil. Przywiazal drugi koniec linki do palika cumowniczego, przepchnal cialo pod barierka i spuscil je ostroznie do wody. -Schodze pierwszy - powiedzial. Przeslizgnal sie pod barierka i zaczal sie opuszczac po lince w dol. Osiem stop pod pomostem znajdowala sie zelazna kratownica przymocowana do dwoch grubych betonowych kolumn. Mogli sie tam zupelnie niezle ukryc. Nastepna byla Abby. Ray chwycil ja za nogi i pomogl stanac obok siebie. Mitch, majac sprawne tylko jedno oko, stracil rownowage i o malo nie wpadl do morza. Udalo sie. Stali na zelaznej kratownicy, dziesiec stop nad powierzchnia czarnej jak smola wody. Dziesiec stop nad kraina ryb i pakli i nad cialem nordyka. Ray odcial line i cialo opadlo na dno. Powinno wyplynac na powierzchnie dopiero po kilku dniach. Siedzieli jak trzy sowy na konarze. Obserwowali migoczace boje, swiatla sygnalizacyjne dla statkow i czekali na mesjasza, ktory mial przyjsc do nich po wodzie. Wciaz panowala cisza, slychac bylo tylko miekki plusk fal i odglos wlaczanej i wylaczanej latarki. Potem dobiegly ich jakies glosy z mola. Ktos zdenerwowany, zniecierpliwiony, wystraszony, szukal kogos. Po chwili znowu zrobilo sie cicho. -A wiec, maly braciszku, co teraz zrobimy? - zaszeptal Ray. -Plan B - odparl Mitch. -A na czym on polega? -Uciekamy wplaw. -Bardzo smieszne - odezwala sie Abby, wciaz sygnalizujac latarka. Minela godzina. Zelazna kratownica, chociaz stanowila znakomita kryjowke, nie byla zbyt wygodna. -Czy tez zauwazyles te dwie lodki? - szepnal cicho Ray. W odleglosci mniej wiecej mili od brzegu snuly sie od pewnego czasu jakies niewielkie lodzie. -Wydaje mi sie, ze to wedkarze - powiedzial Mitch. -Kto by tu lowil ryby o pierwszej w nocy? - zapytal Ray. Wszyscy troje daremnie usilowali znalezc jakies wyjasnienie. Abby zauwazyla to pierwsza. To chyba nie jest tamto cialo, pomyslala z obawa i nadzieja zarazem. -Tam - powiedziala, wskazujac reka. Bylo to cos ciemnego, znajdowalo sie na wodzie i zblizalo powoli w ich kierunku. Przygladali sie w napieciu. Potem uslyszeli odglos, przypominajacy dzwiek maszyny do szycia. -Wlacz latarke - powiedzial Mitch. Ujrzeli mezczyzne w malej lodce. -Abanks - szepnal glosno Mitch. Warkot ustal. -Abanks - powtorzyl. -Gdzie, do diabla, jestescie? - uslyszeli w odpowiedzi. -Tutaj, pod molo. Pospiesz sie, do cholery! Warkot odezwal sie ponownie i Abanks podplynal osmiostopowym pontonem pod molo. Zsuneli sie z kratownicy i uradowani wskoczyli do pontonu, tworzac na jego dnie male rozradowane klebowisko. Wysciskali Abanksa. Ten zapuscil pieciokonny silnik i skierowal ponton w strone poludnia. -Gdzie sie podziewales? - zapytal Mitch. -Krazylem - odparl beztrosko Abanks. -Dlaczego sie spozniles? -Spoznilem sie, bo musialem sie wymknac tym rybackim lodkom pelnym idiotow w turystycznych ubraniach udajacych wedkarzy. -Myslisz, ze to ludzie Morolta albo FBI? -Jesli tamci sa idiotami, to ci na lodkach sa na pewno albo jednymi, albo drugimi. -Dlaczego nie nadawales sygnalow? Abanks skinal dlonia w kierunku lezacej obok silnika latarki. -Baterie wysiadly. Statek byl czterdziestostopowym szkunerem. Abanks kupil go na Jamajce za sto tysiecy dolarow. Przy drabince czekal jego przyjaciel i pomogl im wejsc na poklad. Nazywal sie George, po prostu George, i mowil po angielsku z lekkim akcentem. Abanks powiedzial, ze mozna mu zaufac. -Mam whisky, jesli macie ochote. W szafce - zaproponowal Abanks. Ray znalazl butelke. Abby znalazla koc i ulozyla sie do snu na waskiej koi. Mitch podziwial swoj nowy statek. Kiedy Abanks i George wciagali tratwe na poklad, Mitch odezwal sie: -Wynosmy sie stad. Mozemy odplynac zaraz? -Jak sobie zyczysz - niemal odwarknal George. Mitch przygladal sie swiatlom migoczacym wzdluz wybrzeza i zegnal sie z nimi. Zszedl na dol i nalal sobie solidna szklanke whisky. Wayne Tarrance spal w ubraniu w poprzek lozka. Od szesciu godzin, od momentu, gdy odebral ostatni telefon, nie ruszal sie z pokoju. Telefon znowu zadzwonil. Po czterech sygnalach Tarrance znalazl sluchawke. -Halo - odezwal sie powolnym i ochryplym glosem. -Wayne, malenki. Czyzbym cie obudzila? -Oczywiscie. -Mozesz odebrac dokumenty. Motel "Sea Gull's Rest", Highway 98, Panama City Beach. Pokoj 39. Recepcjonista jest facet, ktory nazywa sie Andy. Wpusci cie do pokoju. Obchodz sie z nimi ostroznie. Nasz przyjaciel opisal je wszystkie naprawde elegancko i precyzyjnie. Jest tam tez szesnastogodzinny material filmowy, wiec badz ostrozny. -Mam pytanie. -Jasne, chlopie. Pytaj, o co chcesz. -Gdzie on cie znalazl? Nie udaloby mu sie to bez twojej pomocy. -Ba, Wayne! Dzieki. Znalazl mnie w Memphis. Musielismy zostac przyjaciolmi i zaproponowal mi mase pieniedzy. -Ile? -Dlaczego to jest dla ciebie takie wazne, Wayne? W kazdym razie juz nigdy nie bede pracowac zarobkowo. Musze konczyc, malenki. To bylo naprawde zabawne. -Gdzie on jest? -Jak juz ci powiedzialam, jest na pokladzie samolotu, lecacego do Ameryki Poludniowej. Ale prosze, nie trac czasu probujac go zlapac. Wayne, dziecinko, kocham cie, ale nie potrafiles go zlapac nawet w Memphis. Na razie! Odlozyla sluchawke. ROZDZIAL 41 Byla niedziela. Switalo. Pod czystym bezchmurnym niebem czterdziestostopowy szkuner plynal na wschod pod pelnymi zaglami. Abby spala w glownej kajucie. Ray lezal na koi pograzony w pijackim odretwieniu. Abanks drzemal w kokpicie.Mitch siedzial na pokladzie i saczyl zimna kawe. Sluchal wykladu George'a o zasadach sztuki zeglowania. George raczej dawno przekroczyl piecdziesiatke. Mial siwe wlosy i ciemna, ogorzala twarz. Byl niski, muskularny jak Abanks. Urodzil sie w Australii. Dwadziescia osiem lat temu uciekl stamtad po najwiekszym w historii tego kraju napadzie na bank. On i jego wspolnik zgarneli jedenascie milionow w gotowce i srebrze, po czym zbiegli: kazdy w swoja strone. Doszly go sluchy, ze jego dawny wspolnik zostal zabity. Imie George nie bylo jego prawdziwym imieniem, ale uzywal go od dwudziestu osmiu lat i zapomnial juz, jak sie naprawde nazywa. Odkryl Kajmany w poznych latach szescdziesiatych i kiedy zobaczyl tysiace malych wysepek, ktorych mieszkancy poslugiwali sie prymitywna odmiana jezyka angielskiego, zadecydowal, ze beda jego nowym domem. Zdeponowal pieniadze w bankach na Bahamach, Belize, w Panamie i oczywiscie na Grand Cayman. Zbudowal maly dom na plazy na Little Cayman i spedzil ostatnie dwadziescia jeden lat, przewozac tubylcow swym trzydziestostopowym szkunerem. Latem i wczesna jesienia trzymal sie w poblizu domu, ale od grudnia do czerwca mieszkal na swym statku i plywal z wyspy na wyspe. Na Karaibach zwiedzil juz ich okolo trzystu. Spedzil tez kiedys dwa lata na Wyspach Bahama. -Sa tu tysiace wysepek - wyjasnial. - I nigdy cie nie znajda, jesli bedziesz zmienial czesto miejsce pobytu. -Czy ciagle cie jeszcze szukaja? - zapytal Mitch. -Nie wiem. Nie moge zadzwonic i zapytac, chyba rozumiesz. -Gdzie najbezpieczniej sie ukryc? -Na tym statku. To przyjemny maly jacht i kiedy nauczysz sie nim plywac, stanie sie twoim domem. Znajdz sobie jakas mala wyspe w poblizu, na przyklad Little Cayman albo Brac, one sa wciaz dziewicze. I zbuduj dom. Tak jak ja to zrobilem. I spedzaj wiekszosc czasu na tej lodzi. -Kiedy przestales sie martwic o to, ze cie szukaja? -Och! Wciaz o tym mysle. To oczywiste. Ale sie tym nie przejmuje. Ile forsy udalo ci sie zgarnac? -Okolo osmiu milionow - powiedzial Mitch. -Niezle. Z tymi pieniedzmi mozesz robic, co ci sie podoba. Wiec zapomnij o tych, ktorzy cie szukaja. Po prostu przez reszte zycia zwiedzaj te wyspy. Zdarzaja sie gorsze rzeczy. Przez cztery dni plyneli w kierunku Kuby, a kiedy ja mineli, skierowali sie na Jamajke. Obserwowali George'a i sluchali jego wykladow. Po dwudziestu latach zeglowania po Morzu Karaibskim byl czlowiekiem wielkiej wiedzy i cierpliwosci. Ray - poliglota - sluchal i zapamietywal slowa takie, jak spinaker, maszt, ster, rufa, rumpel, kolowrot do naciagania falu, stopa masztu, wanty, liklinka, stojaki, szpros, kliwer, dryfkotwa, grot, fok, bom, balast, fal grota i kosz dziobowy. George wykladal o halsowaniu, zeglowaniu z wiatrem, zwrotach, trymowaniu ladunku, przybijaniu do przystani. Ray przyswajal sobie zeglarski slownik, a Mitch uczyl sie techniki. Abby najczesciej przebywala w kabinie, mowila niewiele i usmiechala sie tylko wtedy, kiedy to bylo konieczne. Zycie na statku nie bylo tym, o czym marzyla. Stracila dom. Martwila sie, co sie z nim teraz stanie. Moze pan Rice zetnie trawe i wyplewi chwasty? Brakowalo jej ocienionych uliczek, zadbanych trawnikow i gromadek dzieci jezdzacych na rowerach. Myslala o swym psie i modlila sie, zeby pan Rice zechcial go przygarnac. Martwila sie o swoich rodzicow. O ich bezpieczenstwo, o to, ze sie na pewno niepokoja. Kiedy znow sie z nimi zobaczy? Moze to trwac nawet latami. Coz, poradzi sobie z takim zyciem, jesli tylko bedzie wiedziala, ze sa juz bezpieczni. Jej mysli obsesyjnie krazyly wokol terazniejszosci, a przyszlosc pozostawala jedna wielka niewiadoma. W drugim dniu jej nowego zycia zaczela pisac listy, listy do rodzicow, pana Rice'a, Kay Quin i paru innych przyjaciol. Wiedziala, ze listy te nigdy nie zostana wyslane, ale bylo jej lzej, gdy mogla przelac swe mysli i uczucia na papier. Mitch obserwowal ja uwaznie, ale nie mowil nic. W gruncie rzeczy nie mial nic do powiedzenia. Moze za pare dni beda mogli porozmawiac. Pod wieczor czwartego dnia, w srode, w polu widzenia pojawila sie Grand Cayman. Okrazyli ja powoli i zarzucili kotwice o mile od brzegu. Po zmroku Barry Abanks pozegnal sie z nimi. McDeere'owie podziekowali mu za pomoc, a on odplynal swym pontonem. Zamierzal doplynac do jednej z osad polozonej o trzy mile od Bodden Town i zadzwonic do ktoregos ze swoich kapitanow, by po niego przyjechal. Gdyby w okolicy dzialo sie cos podejrzanego, jego czlowiek na pewno wiedzialby o tym. Abanks nie spodziewal sie zadnych klopotow. Posiadlosc George'a na Little Cayman skladala sie z malego drewnianego budynku, pomalowanego na bialo, i dwoch mniejszych przybudowek. Lezala w malej zatoczce, cwierc mili w glebi ladu. W zasiegu wzroku nie bylo zadnych ludzkich siedzib. W najmniejszym domku mieszkala tubylka, ktora pelnila role gospodyni. Na imie miala Fay. McDeere'owie zatrzymali sie w glownym budynku. Powoli zaczynali sie przyzwyczajac do mysli, ze musza zaczynac wszystko od nowa. Ray wloczyl sie calymi godzinami po plazy. Byl w euforii, ale nie umial tego okazac. On i George kazdego dnia zabierali jacht na pare godzin i zwiedzali okolice pijac przy tym whisky. Zwykle wracali pijani. Abby spedzila pierwsze dni w malym pokoiku na pietrze, z widokiem na zatoke. Wciaz pisala listy i zaczela pisac pamietnik. Spala samotnie. Dwa razy w tygodniu Fay jezdzila do miasta mikrobusem marki "Volkswagen" po zywnosc i poczte. Pewnego dnia przywiozla ze soba paczke od Barry'ego Abanksa. George wreczyl ja Mitchowi. W srodku znajdowal sie pakiet, ktory Doris Greenwood przeslala Abanksowi z Miami. Mitch rozdarl gruby papier i wyjal trzy gazety, dwie pochodzily z Atlanty, a jedna z Miami. Naglowki mowily o wielkim procesie firmy Bendiniego w Memphis. Piecdziesieciu jeden obecnych i bylych czlonkow firmy oraz trzydziestu czlonkow przestepczej rodziny Morolto z Chicago postawiono w stan oskarzenia. Sad amerykanski obiecywal, ze to grono znacznie sie jeszcze powiekszy. To byl jedynie czubek gory lodowej. Dyrektor F. Denton Voyles powiedzial, ze zdemaskowano najwieksza organizacje przestepcza w Ameryce. Sprawa powinna stac sie ostrzezeniem dla prawnikow i biznesmenow, ktorych kusza transakcje brudnymi pieniedzmi. Mitch poskladal gazety i poszedl na dlugi spacer po plazy. Usiadl w cieniu rzucanym przez kepe palm. Gazeta z Atlanty publikowala liste wszystkich oskarzonych prawnikow z firmy Bendiniego. Odczytywal ja powoli. Ogladanie tych nazwisk nie sprawialo mu przyjemnosci. Prawie mu bylo zal Nathana Locke'a. Prawie. Wally Hudson, Kendall Mahan, Jack Aldrich i w koncu Lamar Quin. Widzial ich twarze. Pamietal ich zony i dzieci. Myslac o Lamarze i Kay Quinach Mitch spojrzal na chwile na przepiekny ocean. Kochal ich i jednoczesnie nienawidzil. Przyczynili sie do tego, ze znalazl sie w tej firmie. Nie byli bez winy. Ale byli jego przyjaciolmi. Jaka szkoda! Moze Lamar posiedzi tylko kilka lat i potem zostanie zwolniony. Moze Kay i dzieciaki jakos przetrwaja. Moze. -Kocham cie, Mitch. Abby stanela za nim. Trzymala plastikowy dzbanek i dwa kubki. Usmiechnal sie do niej przesypujac piasek w dloni. -Co jest w dzbanku? -Poncz. Fay go dla nas przygotowala. -Czy jest mocny? Usiadla na piasku tuz obok niego. -To prawie rum. Powiedzialam Fay, ze musimy sie upic, a ona przyznala mi racje. Objal ja mocno i wypil lyk ponczu. W milczeniu obserwowali maly kuter rybacki kolyszacy sie w oddali na rozjasnionych sloncem migotliwych falach. -Czy sie boisz, Mitch? -Jestem przerazony. -Ja tez. To przeciez szalenstwo. -Ale zrobilismy to, Abby. Zyjemy. Jestesmy razem. -A co bedzie jutro? Pojutrze? -Nie wiem, Abby. Moglo byc gorzej. Moje nazwisko moglo sie znalezc w gazecie obok nazwisk innych oskarzonych. A moglismy tez juz nie zyc. Sa gorsze rzeczy niz zeglowanie wokol Karaibow z osmioma milionami dolarow w banku. -Czy myslisz, ze moi rodzice sa bezpieczni? -Tak mi sie wydaje. Cozby to dalo Morolcie, gdyby zrobil jakas krzywde twoim rodzicom. Sa bezpieczni, Abby. Nalala mu ponczu do kubka i pocalowala go w policzek. -Wszystko bedzie w porzadku, Mitch. Wytrzymam wszystko, dopoki jestesmy razem. -Abby - powiedzial Mitch. - Musze ci cos wyznac. -Slucham? -Tak naprawde to nigdy nie chcialem byc prawnikiem. -Och, doprawdy? -Tak. Zawsze chcialem zostac zeglarzem. -Cos takiego? Czy kiedykolwiek kochales sie na plazy? Mitch zawahal sie przez moment. -Nie. -A wiec pij, zeglarzu. Upijmy sie i zrobmy dziecko. [1] Certified Public Accountant - wstepny egzamin dyplomowy upowazniajacy do dalszych studiow na Wydziale Prawa (przyp. tlum.). [2] Sekta protestancka (przyp.tlum.) [3] Internal Revenue Service, Wydzial Departamentu Skarbu zajmujacy sie zbieraniem podatkow i kontrola zeznan podatkowych (przyp.tlum.) [4] Swieto obchodzone w USA i Kanadzie w pierwszy poniedzialek wrzesnia (przyp.tlum.) This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/