Felix J. Palma - Trylogia wiktoriańska 2 - Mapa nieba

Szczegóły
Tytuł Felix J. Palma - Trylogia wiktoriańska 2 - Mapa nieba
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Felix J. Palma - Trylogia wiktoriańska 2 - Mapa nieba PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Felix J. Palma - Trylogia wiktoriańska 2 - Mapa nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Felix J. Palma - Trylogia wiktoriańska 2 - Mapa nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 * Felix J. Palma * Mapa Nieba * Przełożyły Patrycja Zarawska Iwona Michałowska-Gabrych * Strona 3 Dla M. J., nareszcie I dla Alexa, który napisał ostatnie słowo tej historii Strona 4 W skali kosmicznej tylko fantastyka ma szansę okazać się prawdą. Pierre Teilhard de Chardin Próżne i niedorzeczne jest odrzucanie potępianie jako fałszu tego, co nie wydaje się nam pewne. Michel de Montaigne Próby - Co wam wiadomo o Marsie? - zapytał Gusiew, - Mieszkają tam ludzie czy może potwory? Aleksy Tołstoj Aelita Strona 5 CZĘŚĆ PIERWSZA Naprzód, drogi Czytelniku, zapuść się bez lęku w gąszcz stronic naszego melodramatu - czekają cię tu niewiarygodne przygody, które wystawią na próbę twe serce, a być może również twój zdrowy rozsądek! Jeżeli uważasz, że nasza planeta krąży w bezkresnym wszechświecie, w którym niczego nie trzeba się obawiać, oto odkryjesz, że najbardziej niepojęty strach może do nas przybyć właśnie z gwiazd. Moją powinnością jest jednak ostrzec cię, dzielny Czytelniku, że przyjdzie ci stanąć wobec grozy takiego rodzaju, o jakiego spłodzenie twoja niewinna dusza nigdy nie podejrzewałaby Stwórcy. Jeśli ta historia nie wywoła w tobie ogromnych emocji, zwrócimy ci twoje pięć centów, abyś je przeznaczył na coś bardziej ekscytującego... o ile zdołasz coś takiego znaleźć. Strona 6 I Herbert George Wells wolałby żyć w świecie bardziej sprawiedliwym i pełnym poszanowania dla drugiego człowieka, świecie, w którym istniałoby coś w rodzaju artystycznej moralności zakazującej wykorzystywania cudzych pomysłów dla własnej korzyści, a niegodziwcy, którzy odważyliby się to zrobić, zostawaliby nagle pozbawieni swego wątpliwego talentu i skazani na niewdzięczny żywot zwykłych zjadaczy chleba. Niestety jednak świat, w którym przyszło mu wieść życie, przedstawiał się inaczej. Wszystko w nim było dozwolone, albo przynajmniej tak uważał Wells. Sądził tak nie bez powodu, ponieważ zaledwie kilka miesięcy po opublikowaniu Wojny światów pewien amerykański gryzipiórek, niejaki Garrett P. Serviss, miał czelność napisać kontynuację tej historii, nawet nie powiadamiając go o tym, a wręcz będąc zdania, że autora powieści może to jedynie ucieszyć. Z tej właśnie przyczyny w południe owego gorącego czerwcowego dnia prozaik podpisujący się na swoich dziełach jako H.G. Wells pogrążony w myślach przemierzał ulice Londynu, największej, najbardziej próżnej i zadufanej w sobie ziemskiej metropolii tamtych czasów. Przecinał Soho, kierując się do tawerny Pod Koroną i Kotwicą, dokąd rzeczony Serviss, przebywający z wizytą w Anglii, zaprosił go na lunch w złudnej nadziei, że za sprawą piwa i smacznego poczęstunku ich dusze połączy braterstwo, do którego on czuł się zobowiązany. Lecz jeśli wszystko pójdzie dobrze, spotkanie nie przebiegnie tak, jak naiwnie wyobrażał sobie Serviss, ponieważ Wells ma zupełnie inne plany, bynajmniej niezakładające braterstwa równych sobie twórców, którego domagał się Amerykanin. I nie chodzi o to, że angielski pisarz miał zamiar przekształcić w sąd wojenny to, co mogło się rozwinąć w przyjemny posiłek, ponieważ uważał swą powieść za mistrzowskie dzieło, którego walory zostałyby w nieunikniony sposób splamione, gdyby ktoś dodał doń drugą część. Nie, tak naprawdę Wells obawiał się czego innego - że pomysł tamtego człowieka okaże się lepszy od jego własnego. Ta możliwość poruszała go do głębi, wywołując wszelkiego rodzaju wzburzone fale na spokojnym stawie, do którego lubił porównywać swą duszę. Strona 7 Prawdę rzekłszy, Wojna światów wydawała mu się, tak jak wszystkie jego poprzednie powieści, dziełem niesatysfakcjonującym, które podobnie jak one chybiło celu. Opowiedział o podboju Ziemi przez Marsjan posiadających technologię znacznie przewyższającą osiągnięcia ludzi, a zrobił to, naśladując weryzm, jakim sir George Chesney przesycił swą powieść Bitwa pod Dorking: Reminiscences of a Volunteer, w której nie skąpiąc soczystych szczegółów, zdaje relację z rzekomej inwazji Niemiec na Anglię. Posługując się podobnym realizmem, umocnionym przyporami opisów tyleż drobiazgowymi, ile przerażającymi, Wells przedstawił zniszczenie Londynu, którego Marsjanie dokonują bez najmniejszego wysiłku czy cienia litości, jak gdyby ludzie nie zasługiwali na więcej szacunku niż karaluchy. W ciągu kilku dni nasi kosmiczni sąsiedzi podeptali prawa i poczucie własnej wartości Ziemian, okazując im taką samą pogardę, z jaką Brytyjczycy traktowali tubylczą ludność podbijanych krain. Sami zamierzali objąć Ziemię w posiadanie, jej mieszkańców przekształcając w niewolników, a planetę w coś na podobieństwo uzdrowiska dla marsjańskiej elity. Nic nie było ich w stanie powstrzymać. Absolutnie nic. Za pomocą tej mrocznej fabuły Wells chciał wymierzyć miażdżącą krytykę w nieznającego umiaru ducha brytyjskiego imperializmu, którego nienawidził aż do mdłości. Jednakże pogląd, jakoby Mars był zamieszkany - dzięki nowym, zaawansowanym teleskopom, takim jak wynalazek Włocha Giovanniego Schiaparellego, na powierzchni Czerwonej Planety odkryto przecinające ją linie, a niektórzy astronomowie pośpiesznie zapewnili, jak gdyby sami tam często bywali, że są to kanały zbudowane przez inteligentną cywilizację - zaszczepił ludziom strach przed inwazją Marsjan, taką jak ta opisana w powieści, która przyciągnęła całą uwagę czytelnika, odwracając ją od prawdziwych intencji pisarza. Trzeba przyznać, że Wellsa taka reakcja zbytnio nie zaskoczyła, jako że coś podobnego zdarzyło się już z Wehikułem czasu - głupie tytułowe urządzenie przesłoniło czytelnikom atak na ówczesne społeczeństwo klasowe, który autor zawoalował na kartach swej powieści. A teraz ten cały Serviss, najwyraźniej cieszący się reputacją dziennikarza propagującego w swoim kraju naukę, napisał kontynuację Wojny światów. Edison podbija Marsa. I co zawarł Serviss w swym dziele? Tytuł nie pozostawiał złudzeń: bohaterem Strona 8 powieścidła jest sam Thomas Edison, którego niezliczone wynalazki w oczach Amerykanów już dawniej uczyniły kogoś na podobieństwo herosa i zapewniły mu główną rolę w najróżniejszych rodzimych utworach literackich. W „kontynuacji” Wojny światów niewyczerpany w swoim geniuszu Edison wynajduje potężną broń rażącą promieniami i z pomocą wszystkich narodów świata buduje flotę statków kosmicznych o antygrawitacyjnym napędzie, których załoga pchana żądzą zemsty wyrusza na Marsa. Taki, ni mniej, ni więcej, jest przebieg wypadków w tym dziele. Gdy Serviss przesłał mu swoją powieść - wraz z listem, w którym wychwalał jego twórczość z tak groteskowym zapałem, że robiło się od tego niedobrze, a wśród rozmaitych omówień i podchodów niemal żądał, aby angielski pisarz pobłogosławił sequel - Wells nawet mu nie odpowiedział. Ani na ten list, ani na kilka następnych, w których Amerykanin niestrudzenie domagał się aprobaty, a wręcz odważył się zaproponować - opierając się na podobieństwie tematyki i wspólnych zainteresowaniach, jakie jego zdaniem ich łączą - aby kolejną powieść napisali wspólnie. A Wells nie odpowiadał, ponieważ po przeczytaniu tamtego utworu odczuwał tylko mieszaninę gniewu i odrazy. Dzieło Amerykanina, tyleż dziecinne, co nieporadne, było bezczelną zniewagą dla pozostałych pisarzy, którzy - tak jak on - dokładali wysiłków, aby zapełnić witryny księgarń mniej lub bardziej wartościowymi wytworami własnej fantazji. Jego milcząca rezerwa nie powstrzymała jednak napływu listów; przeciwnie, zdawała się go nasilać. W ostatnim z nich niestrudzony Serviss błagał go, aby - wykorzystując fakt, że w przyszłym tygodniu przybędzie do Londynu i pozostanie tam przez kilka dni - był tak uprzejmy i przyjął zaproszenie na wspólny lunch, ponieważ nic bardziej by go nie uszczęśliwiło aniżeli spędzenie paru godzin na miłej rozmowie z podziwianym pisarzem, z którym tak wiele go łączy. Skoro przyszło do tego, Wells postanowił przerwać swoje z zamierzenia zniechęcające, a najwyraźniej nieskuteczne milczenie, i zgodzić się na spotkanie. Lunch wydał mu się doskonałą okazją, by usiąść przed Amerykaninem i wyjawić mu, za co naprawdę uważa jego powieść. Czy Serviss chce jego opinii? Czy pragnie usłyszeć prawdę? Bo on mu ją wyłoży kawa na lawę. Jasne, że tak. Wells już sobie wyobrażał przebieg tego spotkania: usiądzie przed nim uzbrojony w niezmącony spokój i opanowanym głosem, nie Strona 9 popadając w nieuprzejmość, która zdradziłaby jego wściekłość, powie, jaki wstręt wzbudziła w nim powieść z wyidealizowanym Edisonem w roli głównej, ponieważ jemu wynalazca żarówki jawił się jako niegodny zaufania typ, który udoskonalał swoje pomysły kosztem innych osób, i obdarzony geniuszem zły charakter rozmiłowany w projektowaniu śmiercionośnej broni. Powie Servissowi, że powieść, którą napisał, nie jest godna być następczynią jego dzieła - zarówno ze względu na jej nikłą wartość literacką, jak i z powodu odrażającej fabuły. Powie mu, że jej przesłanie, zupełnie przeciwne do tego, które niesie Wojna światów, byłoby bardziej odpowiednie dla patriotycznego pamfletu, ponieważ dziecinny morał, jaki pozostawał po wyciśnięciu tej garści ohydnych stron, można streścić w kilku słowach: nie jest dobrze zadzierać z ludźmi, a dokładniej: nie jest rozsądnie drażnić wielkiego Thomasa Edisona ani tym bardziej Stany Zjednoczone. Po owej reprymendzie dodatkową porcją mądrości dla upokorzonego Servissa będzie ta nauczka, że to on, zapraszający, zapłaci za cały posiłek. Wells tak był pogrążony w swych rozmyślaniach, że kiedy wrócił do rzeczywistości, odkrył, iż nogi zaniosły go na Greek Street, którędy nie miał zamiaru przechodzić. W ten sposób mimo woli znalazł się przed starym zamkniętym teatrem stojącym pod numerem dwunastym. Nie dajcie się jednak zwieść jego zdziwionej minie, ponieważ nie był to przypadek - w życiu pisarza wszystko podlegało jakiemuś celowi, nic nie działo się na chybił trafił, nie było miejsca na spontaniczne impulsy. Wells miał świadomość, dlaczego tu zawędrował, choć próbował obarczyć odpowiedzialnością swe niewinne stopy o to, że go zaprowadziły akurat przed ten teatr, którego fasadzie przyglądał się teraz z emocjami dającymi się określić jedynie jako podniosły gniew. A ponieważ - w przeciwieństwie do was - doskonale znam powody, które go tutaj przywiodły, oraz wiem, jakie przemyślenia właśnie nim zawładnęły, mogę obliczyć bez obawy o pomyłkę, że rozważania zajmą mu co najmniej dziesięć minut, mam więc aż nadto czasu, aby wprowadzić was w tę historię. Ogłada to oprócz uśmiechu i cudzołóstwa jedna z niewielu rzeczy, jakie nas odróżniają od zwierząt, i chciałbym wierzyć, że moja sytuacja, chociaż niezwykła, nie ma nic wspólnego z bestiami. Witajcie więc i przygotujcie się na historię obfitującą w emocje stosowne zarówno dla dam o romantycznym usposobieniu - zapewne spodoba się im Strona 10 sielanka przeżywana przez uroczą, kapryśną pannę Harlow, którą będę miał przyjemność przedstawić wam później - jak i dla dżentelmenów o mężnym sercu - tych bez wątpienia wstrząsną zdumiewające, ekscytujące przygody bohaterów, do których zalicza się niepozorny człowiek o ptasiej twarzy właśnie z powagą przypatrujący się budynkowi teatru. Przyjrzyjcie mu się uważnie. Zauważcie jego niezwykłą szczupłość, blond wąsy, za pomocą których próbuje przydać dorosłości swej chłopięcej twarzy, delikatnie zarysowane usta oraz jasne żywe oczy, w których nie można nie dostrzec błysku inteligencji, tyleż ciętej, co mało praktycznej. Mimo swojego zwyczajnego, niezbyt heroicznego wyglądu Wells będzie głównym bohaterem tej opowieści, której prawdziwy początek trudno dokładnie określić, jednak dla niego - i oczywiście dla was wszystkich - zaczyna się ona tego spokojnego poranka 1898 roku, poranka wyjątkowo pogodnego, który - jak sami widzicie - nie nasuwa pisarzowi podejrzeń, iż zaledwie za kilka godzin dokona odkrycia tak niewiarygodnego i doniosłego, że na zawsze odmieni ono jego osobiste postrzeganie świata. Ale porzucę wielosłowne dygresje, aby wam w końcu wyjawić to, nad czym zapewne zastanawiacie się od kilku minut: dlaczego Wells zatrzymał się przed tym starym teatrem? Czyżby żałował zamknięcia lokalu, w którym spędził tyle wieczorów, napawając się najlepszymi sztukami teatralnymi swojej epoki? Nic podobnego. Jak się przekonacie, Wells niełatwo padał ofiarą melancholii. Zatrzymał się tu, ponieważ dwa lata temu w tym budynku mieściła się pewna szczególna firma, Podróże w Czasie Murraya. Czy te uśmieszki, które pojawiły się na ustach niektórych z was, znaczą, że owo przedsiębiorstwo jest wam znane? Muszę wam wyznać z niejakim rumieńcem na twarzy, że nic nie sprawia mi większej przyjemności, lecz powinienem uszanować pozostałych widzów, jako że oprócz wspomnianych uśmieszków widzę też wiele uniesionych brwi, co spowodowała niewątpliwie ciekawa nazwa firmy. Wyjaśnię więc nowo przybyłym, że ów ekstrawagancki lokal otworzył swoje podwoje dwa lata wcześniej, aby urzeczywistnić bodaj najbardziej ambitne marzenie człowieka: podróżowanie w czasie. Pragnienie, które zresztą wzbudził w społeczeństwie sam Wells swoją pierwszą powieścią, zatytułowaną Wehikuł czasu. Przedsiębiorstwo oferowało klientom podróż w przyszłość, konkretnie do dwudziestego maja Strona 11 dwutysięcznego roku, czyli dnia, w którym rozgrywała się finałowa bitwa rozstrzygająca o losach świata, co nadal obwieszczał umieszczony na fasadzie afisz przedstawiający dzielnego kapitana Shackletona godzącego rapierem w arcywroga ludzkości, Salomona, króla automatów. Choć do pamiętnej bitwy, w której kapitan uratuje ludzką rasę przed wyginięciem, pozostawało jeszcze ponad sto lat, dzięki Podróżom w Czasie Murraya wydarzenie to zdążyła poznać niemal cała Anglia. Mimo wysokiej ceny biletu ludzie tłumnie zdążali do wrót agencji, chętni do obejrzenia - jakby chodziło o nową operę - walki, której w normalnych okolicznościach nieszczęsny żywot śmiertelników nie pozwoliłby im zobaczyć. Wszyscy z wyjątkiem Wellsa, którego powieść rozpętała tę powszechną gorączkę. Pisarz uparcie odmawiał udania się w podróż do przyszłości, mimo że otrzymywał niezliczone zaproszenia od samego Gilliama Murraya, właściciela firmy, którego prasa z charakterystycznym przemieszaniem oportunizmu i braku wyobraźni nie omieszkała okrzyknąć Panem Czasu i którego przedwczesna śmierć - w czwartym wymiarze - wstrząsnęła całym światem, być może dlatego, że przedsiębiorca zabrał ze sobą do grobu sekret przemieszczania się w czasie. Wells zapewne jako jedyny człowiek pod słońcem nie uronił łzy po zgonie tego tłustego pyszałka, ku którego pamięci wzniesiono nawet pomnik na pobliskim placu. Stał tam na piedestale w kształcie zegara i uśmiechał się arogancko, jedną ręką łaskocząc powietrze, jak gdyby rzucał jakieś zaklęcie, a drugą wspierając na głowie Wiecznego, swego psa, którego Wells darzył taką samą awersją jak jego właściciela, nie tyle ze względu na wierność, jaką zwierzę bezwiednie okazywało panu, ile z powodu żywionego od dzieciństwa strachu przed psami. Kiedy jako chłopiec przechodził przez drogę, wracając do domu w Bromley, z zarośli wychynął ogromny brytan i ugryzł go w rękę z taką determinacją, że można było pomyśleć, iż działa zgodnie z ustalonym planem. I dlatego teraz zatrzymał się tam - ponieważ teatr ten przypomniał mu konsekwencje, jakie on sam ściągnął na siebie w przeszłości, szczerze wypowiadając opinię, na którą zasługiwała pewna powieść. Wówczas to młody Gilliam Murray, niebędący jeszcze bynajmniej Panem Czasu, aspirował do cokolwiek skromniejszej metamorfozy: pragnął się przeobrazić w pisarza. Wells właśnie wtedy go poznał, trzy lata temu. Przyszły milioner prosił o pomoc w opublikowaniu Strona 12 szmirowatej powieści własnego autorstwa, lecz Wells mu odmówił. Zrobił to może z niepotrzebnym okrucieństwem, ale nie umiał się powstrzymać. Owa odarta ze skrupułów szczerość nieuniknioną koleją rzeczy uczyniła z nich wrogów, jak to wam opowiedziałem szczegółowo przy innej okazji, a z tego wszystkiego Wells wyciągnął naukę: zdarzają się takie sytuacje w życiu, gdy lepiej jest kłamać. Co mu z tego przyszło, że wygarnął Murrayowi prawdę? Nic. Gdyby tego nie zrobił, sprawy potoczyłyby się zupełnie innym torem. A na co mu się zda, że powieją Servissowi? - zapytał teraz sam siebie. Przypuszczalnie znów na nic. Niewątpliwie lepiej będzie skłamać. Ale podczas gdy Wells potrafił bez drżenia głosu łgać w wielu sprawach, niestety na jednym polu nie umiał uniknąć prawdy: jeśli jakaś powieść mu się nie podobała, nie był w stanie jej chwalić. Człowieka w głównej mierze określa jego gust, a Wells nie mógł nawet znieść myśli o tym, że miałby uchodzić za kogoś o tak obmierzłym guście, komu podoba się utwór Edison podbija Marsa. Zerknąwszy na zegarek, pisarz stwierdził, że nie może już więcej marnować czasu przed teatrem. Dochodziła godzina jego spotkania, rzucił więc ostatnie spojrzenie na budynek i skierował się ku Charing Cross Road, zostawiając za sobą Soho, w stronę Strandu oraz tawerny, w której umówił się z Servissem. Jeszcze niedawno miał zamiar kazać dziennikarzowi czekać na siebie, aby od samego początku dać mu wyraźnie odczuć swoją absolutną pogardę dla tego, co tamten zrobił, ale jeśli coś odstręczało Wellsa bardziej niż kłamstwo na temat własnego gustu, to było to spóźnione przybycie na spotkanie, ponieważ naiwnie sądził, że jeśli on stawi się punktualnie na swoje, za sprawą jakiejś kosmicznej równowagi inni również nie każą mu na siebie czekać, choć do tej pory nie udało mu się dowieść prawdziwości tej teorii: nieraz wychodził na patentowanego durnia, siedząc samotnie w jakimś zakamarku albo spożywając obiad w pojedynkę przy stoliku w zatłoczonej restauracji. Tak więc Wells przeciął ruchliwą aleję zwaną Strandem, na której zdawał się skupiać i kłębić cały zgiełk wszechświata, i narzucając swym nogom żwawe tempo, truchcikiem udał się w stronę zaułka, gdzie mieściła się rzeczona tawerna. To pozwoliło mu dotrzeć na miejsce spotkania z przykładną punktualnością, choć zarazem z niewielką zadyszką. Strona 13 Jako że pisarz nie wiedział, jak wygląda Serviss, nie tracił czasu na zaglądanie do wnętrza przez okna, jak to miał w zwyczaju - w ten sposób sprawdzał, czy ten, z kim się umówił, już przybył, jeśli tak nie było, wymykał się na pobliską ulicę, aby po kilku minutach wrócić spokojnie i uniknąć oczekiwania w środku, gdzie naraziłby się na współczujące spojrzenia innych gości. Jednak ponieważ akurat tego dnia owa taktyka nie miała sensu, Wells wszedł do tawerny, udając pewnego siebie światowca, zatrzymał się pośrodku dobrze widoczny, aby Serviss mógł go rozpoznać, i powiódł lekko zaciekawionym spojrzeniem po pełnym ludzi wnętrzu z nadzieją, że Amerykanin już jest na miejscu i zaoszczędzi mu wędrowania po całym lokalu na oczach wszystkich klientów. Na szczęście niemal natychmiast zwrócił jego uwagę mniej więcej pięćdziesięcioletni człeczyna, chudy i zniszczony przez życie - podniósł prawe ramię w geście powitania, a jednocześnie uśmiechnął się blado spod bujnego wąsa. Rozumiejąc, że zapewne ma do czynienia z Servissem, Wells powściągnął grymas niesmaku. Wolałby, żeby jego oponent wyglądał na groźniejszego i bardziej próżnego, tak by nie budził w nim wyrzutów sumienia, a tymczasem ten człowiek przypominał mu bezbronnego, niedożywionego sępa. Aby odegnać litość, jaką nieuchronnie wywoływał ten wygląd, pisarz, zanim skierował się do czekającego nań miejsca przy stole, musiał sobie przypomnieć, co ten chuderlak zrobił. Widząc, że gość się zbliża, Serviss szeroko otworzył ramiona, a na jego twarzy wykwitł groteskowy uśmiech jak u sieroty, która pragnie, by ją adoptowano. - Jaki to zaszczyt i jakaż przyjemność, panie Wells! - wykrzyknął, prezentując bogaty wachlarz gestów, wśród których brakowało tylko poważania. - Nie wie pan, jak się cieszę, że mogę pana poznać. Pan będzie łaskaw usiąść. Piwa? Kelner, drugą kolejkę, z łaski swojej. Gdy rozmawiają tytani literatury, trzeba to odpowiednio podlać. Świat nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy przerwali nasze wzniosłe refleksje tylko dlatego, że nam zaschło w ustach. - Po tej pośpiesznie wygłoszonej przemowie, która sprawiła, że kelner, człek bez wątpienia zaprawiony w fizycznych i namacalnych zmaganiach z życiem, zaczął ich traktować z lekceważącą uczynnością, jaką miał zarezerwowaną dla klientów zajmujących się czymś tak eterycznym jak sztuka, Serviss utkwił swoje maleńkie oczka w Wellsie. - Powiedz mi, George... Mogę panu mówić po imieniu? Jakie to uczucie, kiedy Strona 14 każda z twoich powieści wstrząsa społeczeństwem? Masz jakiś sekret? Piszesz piórem z innej planety? Cha, cha, cha... Wells nie zadał sobie trudu, by się roześmiać. Rozparł się na krześle i czekał, aż piskliwy chichot wygaśnie w powietrzu, a tymczasem sam przybrał poważny wyraz twarzy, bardziej odpowiedni dla pracownika domu pogrzebowego aniżeli dla kogoś, kto właśnie ma zjeść lunch z przyjacielem. - Dobrze, dobrze... Nie mam zamiaru cię gnębić, George - ciągnął Serviss, udając, że ustępuje wobec sztywności rozmówcy. - Ale nie mogę się oprzeć i nie wyrażać swojego podziwu. - Jak dla mnie może pan sobie oszczędzić komplementów - rzekł Wells, zdecydowany jak najszybciej przejąć kontrolę nad rozmową. - Fakt, że napisał pan kontynuację mojej ostatniej powieści, mówi sam za siebie, panie Ser... - Garrett, z łaski swojej, George. - Zgoda, Garrett - ustąpił Wells, rozdrażniony. Poufałość, którą narzucił spotkaniu Amerykanin, nie bardzo sprzyjała połajance, jaką szykował Anglik, a jeszcze mniej stosowny był wesoły ton, uparcie nadawany rozmowie przez tamtego. - Mówiłem, że... - W każdym razie komplementów nigdy dość, nie sądzisz, George? - znów przerwał mu dziennikarz. - Zwłaszcza jeżeli są zasłużone, jak w twoim przypadku. Wyznam ci, że mój podziw dla ciebie nie pojawił się wczoraj. Zaczął się... kiedy? Co najmniej dwa lata temu, gdy przeczytałem Wehikuł czasu, dzieło jak na czyjąś pierwszą powieść tym bardziej niezwykłe. Wells apatycznie skinął głową, skorzystawszy z tego, że Serviss, zamierzając pociągnąć łyk piwa, zawiesił na chwilę swój słowotok sprzedawcy odżywki na porost włosów. Będzie musiał jak najszybciej znaleźć przerwę w bezustannej gadaninie dziennikarza, żeby mu przekazać swoją opinię o jego powieści. Im dłużej z tym zwleka, tym mniej wygodne okaże się to dla nich obu. Ale Serviss najwyraźniej nie zamierzał spocząć. - I jakiż to szczęśliwy zbieg okoliczności, że wkrótce po wydaniu twojej powieści wynaleziono sposób na podróżowanie w czasie - zagaił ponownie, przesadnie potrząsając głową, jakby wciąż nie mógł Strona 15 się otrząsnąć ze zdumienia. - Wyobrażam sobie, że się wybrałeś do roku dwutysięcznego, aby na własne oczy zobaczyć epicką batalię rozstrzygającą o losach ludzkości, co nie? - Nie, nigdy nie podróżowałem w przyszłość - odparł Wells, nie mając najmniejszej ochoty na rozwijanie tego tematu. - Ach, nie? A to dlaczego? - zapytał tamten z zaskoczeniem. Wells milczał przez kilka sekund, przypominając sobie, jak w okresie prosperowania Podróży w Czasie Murraya musiał się powstrzymywać od okazywania lodowatej rezerwy, ilekroć ktoś z uśmiechem zafascynowania wspominał o tej firmie. W takich sytuacjach - zdarzających się irytująco często - pisarz zazwyczaj rzucał w odpowiedzi kilka sarkastycznych uwag, które miały wykpić entuzjazm rozmówcy. Jakby on sam znalazł się ponad rzeczywistością albo gdzieś przed nią, a w każdym razie daleko od jej wzlotów i upadków, czego - nawiasem mówiąc - pospólstwo oczekuje od wszystkich pisarzy, błędnie przypisując im wznioślejsze zainteresowania i mniej przyziemne zachowania niż typowe dla zwykłego zjadacza chleba. Czasami, kiedy Wells nie był w nastroju do sarkazmu, wolał wyrażać oburzenie z powodu wygórowanej ceny biletu. W rozmowie z Servissem zdecydował się na tę drugą opcję, wyobrażając sobie, że pierwszej tamten by nie przełknął, skoro sam też jest pisarzem. - Ponieważ uważam, że przyszłość należy do nas wszystkich i nikt nie powinien być pozbawiony możliwości ujrzenia jej tylko dlatego, że go nie stać na bilet. Serviss przez chwilę patrzył na niego, nie rozumiejąc, a potem szybkim ruchem przesunął sobie dłonią po twarzy, jakby ściągał z niej pajęczynę. - A, jasne! Wybacz mi brak delikatności, George: cena biletu była za wysoka dla takich biednych pisarzy jak my... - źle zrozumiał. - Ja też nie mógłbym sobie na to pozwolić, jeśli mam być szczery. Jednak zacząłem oszczędzać na przejażdżkę słynnym „Cronotilusem”, wiesz? Chciałem zobaczyć wojnę przyszłości. Pragnąłem tego z całej duszy. Zamierzałem nawet, gdy znajdę się już w roku dwutysięcznym, potajemnie odłączyć się od grupy i uścisnąć rękę dzielnemu kapitanowi Shackletonowi, aby mu podziękować za to, że sprawił, iż Strona 16 wszystkie nasze sny i marzenia nie zostały zniweczone. Bo czyż moglibyśmy spokojnie pracować dalej nad swymi wynalazkami i dziełami sztuki, wiedząc, że w roku dwutysięcznym na Ziemi nie będzie już ani jednego człowieka, który by mógł z nich korzystać, że nie pozostanie najmniejszy ślad naszych osiągnięć, ponieważ z winy nikczemnych automatów człowiek i wszystko, co zdołał stworzyć, zniknie, jak gdyby nigdy nie istniało? - Po tej tyradzie Serviss oklapł na krześle, jakby uszło z niego powietrze, i przybrał melancholijny ton. - Ale nie mamy już możliwości, aby się wybrać w przyszłość, ani ty, ani ja, George. Prawdziwa szkoda, ponieważ teraz, zdaje się, mam aż nadto pieniędzy na bilet. Przypuszczam, że ciebie tak samo jak mnie zmartwiła wiadomość o tym, że firma przewożąca ludzi w czasie została zamknięta z powodu śmierci pana Murraya. - Tak, to doprawdy wielka strata - rzucił ironicznie Wells. - Według doniesień prasowych został pożarty przez jednego ze smoków zamieszkujących czwarty wymiar - przypomniał Serviss ze smutkiem. - I to na oczach kilku pracowników, którzy nie mogli nic zrobić, by temu zapobiec. To musiało być okropne. Tak, Murray umiał „umrzeć” w wielkim stylu, pomyślał Wells. - I jak można się teraz dostać do czwartego wymiaru? Myślisz, że pozostanie zamknięty na zawsze? - zapytał dziennikarz. - Nie wiem - odrzekł angielski pisarz z absolutnym brakiem zainteresowania. - Cóż, być może dane nam będzie ujrzeć inne rzeczy. Może naszym przeznaczeniem jest podróżować w kosmosie, nie w czasie - pocieszył się Amerykanin, wychylając do dna swoją szklankę piwa. - Firmament niebieski jest rozległy i niezgłębiony. I pełen niespodzianek, prawda, George? - Może... - zgodził się Wells. Wiercił się nerwowo na krześle, jakby miał poparzone pośladki. - Ale chciałbym porozmawiać o pana... o twojej powieści, Garrett. Serviss wyprostował się nagle i wbił czujne spojrzenie w rozmówcę, niczym pies gończy, który złapał trop. Wells, zadowolony, że wreszcie zdążają do sedna, dopił swoje piwo długim haustem, zamierzając w Strona 17 ten sposób zebrać się na odwagę i zyskać opanowanie niezbędne do przeprowadzenia sprawy, a gest ten nie uszedł uwadze Amerykanina. - Kelner, z łaski swojej, nowa kolejka! Tutaj, gdzie siedzi najlepszy pisarz świata! - zawołał, robiąc przy tym przesadne zamieszanie. - Potem znów wyczekująco popatrzył na Wellsa. - Powiedz, mój przyjacielu, spodobała ci się powieść? Wells milczał, podczas gdy kelner stawiał na stole nowe pinty piwa i jednocześnie obrzucał go taksującym spojrzeniem. Czując się przedmiotem oceny, automatycznie wyprostował się na krześle i ukradkiem wypiął pierś, jak gdyby wielkość pisarza musiała się przejawiać nie tylko w jego książkach, lecz także w wyglądzie fizycznym, owej przypadkowej mieszaninie genów, z którą przychodzimy na świat i w której braki powagi możemy jedynie modyfikować, zapuszczając wąsy, brodę i bokobrody, a także zakładając drogie ubrania lub tyjąc do zastraszających krągłości. - Cóż... - zaczął Wells, gdy kelner się oddalił. Nie dało się nie zauważyć, że Serviss z niepokojem wyczekuje jego słów. - Tak? - zapytał żarliwie jak dziecko. - Pewne rzeczy są w niej... - Wells przez kilka sekund wytrzymywał jego spojrzenie. Cisza, która zapadła, otworzyła się między nimi niczym bezdenna otchłań. - Doskonałe. Serviss opadł hałaśliwie na krzesło, porwany falą nagłego uniesienia. - Pewne. Rzeczy. Są. Doskonałe - powtórzył jak w transie, rozkoszując się każdym słowem z osobna. - Jakie na przykład...? Wells, by zyskać na czasie, znów sięgnął po piwo. Co, u diabła, doskonałego jest w tej powieści? - Kosmiczne stroje. Albo pastylki tlenowe - odparł, ponieważ rekwizyty były jedynym walorem, który mógł ratować tę powieść. - Są bardzo... pomysłowe. - O, dziękuję, George! Wiedziałem, że moja powieść wyda ci się doskonała, wiedziałem - piał Serviss, wpadając niemal w ekstazę. - Czyż mogło być inaczej? Jasne, że nie. Ty i ja jesteśmy bratnimi duszami, oczywiście w dziedzinie literatury. Chociaż kto wie, w ilu Strona 18 jeszcze aspektach... O, mój przyjacielu, robimy coś do tej pory nieznanego, zdajesz sobie sprawę? Nasze powieści wkrótce oddzielą się od głównego nurtu literatury, by szukać własnej drogi. Ty i ja, George, tworzymy historię. Zostaniemy uznani za ojców nowego gatunku. Rzecz jasna, razem z Verne’em. Byłoby nie w porządku zapominać o żabojadzie. Jest nas trzech, we trzech razem zmieniamy literaturę. - Nie mam najmniejszego zamiaru tworzyć żadnego gatunku - uciął Wells, coraz bardziej zły na siebie, że nie udało mu się pokierować rozmową tak, jak chciał. - Cóż, nie sądzę, abyśmy mieli w tej kwestii coś do powiedzenia... - Serviss zaprzeczył lekkim ruchem głowy, zamykając temat, jakby nie chciał podążać tym torem. - Ale porozmawiajmy o twojej ostatniej powieści, George. Jest tak zaskakująca, z tymi marsjańskimi statkami kosmicznymi w kształcie ryby płaszczki, które latają nad Londynem... Chociaż uderzyło mnie coś, i o to cię chciałem zapytać: czy po tym, jak napisałeś Wehikuł czasu i krótko potem odkryto sposób podróżowania w przyszłość, nie boisz się, że teraz napadną na nas Marsjanie? Wells spojrzał na Amerykanina chłodno, próbując dociec, czy mówi serio, czy może jest to kolejny z jego niedorzecznych żartów, ale Serviss czekał na odpowiedź z poważną miną. - To, że opisałem inwazję Marsjan, nie oznacza koniecznie, iż wierzę w istnienie życia na Marsie, Garrett - wytłumaczył z niechęcią. - To tylko alegoria. Wybrałem Marsa jako metaforę, ponieważ nosi imię boga wojny i jest czerwonawy. - Ach, ten niepokojący kolor nadają mu tlenki żelaza obecne w bazaltowej skale wulkanicznej, która pokrywa powierzchnię planety niczym płaszcz krwi - wyjaśnił Serviss, dumny ze swojej wiedzy. - Zamierzałem jedynie skrytykować europejską kolonizację Afryki - ciągnął Wells, nie zwracając uwagi na popisy rozmówcy. - I przestrzec przed niebezpieczeństwem płynącym z badań prowadzonych nad udoskonaleniem broni w czasach, gdy Niemcy przechodzą proces militaryzacji, który wydaje mi się co najmniej niepokojący. A moim nadrzędnym celem, Garrett, było ostrzeżenie ludzkości, że wszystko, co nas otacza, nie wyłączając nauki i religii, Strona 19 może się okazać bezużyteczne wobec czegoś tak niepojętego jak atak wyższej cywilizacji. W swojej litanii pominął, jeśli już przy tym jesteśmy, że w powieści pozwolił sobie uregulować rachunki z własną przeszłością, ponieważ pierwsze miejscowości zniszczone przez Marsjan, jak Horsell czy Addlestone, to były te, w których upłynęło jego niezbyt szczęśliwe dzieciństwo. - I osiągnąłeś to z naddatkiem, George! Jeszcze jak osiągnąłeś! - przyznał Serviss z melancholijnym podziwem. - Właśnie dlatego czułem się zobowiązany do napisania mojej powieści: żeby dać ludziom nadzieję, której ty im odmawiasz. „I tą nadzieją ma być Edison?” - zastanowił się Wells, rozbawiony tą myślą. Pozwolił, aby go ogarnęło ciepławe, miłe uczucie, chociaż nie umiał stwierdzić, czy pochodziło od wychylonych kufli piwa, które na stole powoli tworzyły już tłumek pustego szkła, czy od rozbrajającej pasji tego człeczyny zgadzającego się ze wszystkim, co wychodziło z jego ust. Tak czy inaczej nie mógł zaprzeczyć, że spotkanie zaczynało mu się podobać, mimo że przedtem wyobrażał je sobie jako znacznie mniej przyjemne. Nie wiedział, jak to się stało, ale już poruszyli temat powieści Servissa i nic się nie wydarzyło. Jakże się miało wydarzyć - powiedział Wells sam do siebie - skoro jedynie wymamrotał przed autorem słowo „doskonałe”, któremu nikt nie mógłby nadać negatywnego znaczenia, skoro od zarania dziejów używano go wyłącznie w sensie pozytywnym... W rezultacie Serviss teraz uważa, że właśnie to Wells naprawdę myśli o jego powieści, on zaś nie czuje się na silach, aby zaprzeczyć własnym słowom. Od kilku minut rozmowa toczyła się innymi torami, po co więc wracać do tamtej sprawy, by bez ogródek przedstawić Amerykaninowi swoją opinię, tak jak trzy lata temu zrobił to z Murrayem? Ku swemu zaskoczeniu Wells nie chciał tego zrobić Servissowi. Może dziennikarz zasługiwał na reprymendę za to, że śmiał kontynuować jego wątek, ale Wells nie doświadczyłby żadnej przyjemności, udzielając mu takiej nagany. W pewnym momencie przypomniał sobie, że kiedy czytał tamto dzieło, przesycający je szalony humor sprawił, że na jego ustach kilka razy zupełnie bez jego udziału zagościł przelotny uśmiech. I chociaż wiele razy rzucał książką o ścianę, zirytowany takim popisem nieudolności słownej i głupoty, Strona 20 zawsze brał ją z powrotem do ręki, by wznowić lekturę. W sposobie pisania Servissa było coś, co wzbudzało dziwną sympatię. To samo dotyczyło jego zwariowanych listów. Zawsze kończyły w kominku, ale Wells nie mógł się oprzeć i uprzednio je czytał. I jakby na potwierdzenie, ich autor, tak nieporadny i mający błędne pojęcie o wszystkim, budził te same serdeczne odczucia co jego pisanina. To oznaczało, że Wells bez trudu potrafił zatrzymać swoje osądy dla siebie, aby nie urazić rozmówcy - co sam stwierdził z zaskoczeniem. Jeśli nie zrobił tego wcześniej z Murrayem, to tylko z powodu niechęci, jaką natychmiast wywołała w nim buta tego człowieka. Nagle zrozumiał, czemu tamtego potraktował aż tak bezlitośnie: pod pretekstem niszczenia jego dzieła próbował zmiażdżyć jego wybujałe ego. Serviss, przeciwnie, nie był nikim więcej jak biedaczyskiem niepewnym siebie i nazbyt spłoszonym, aby hodować jakiekolwiek ego. - Nie przyszło ci nigdy do głowy, że mógłbyś dać inne zakończenie, takie, w którym zwyciężamy Marsjan? - Pytanie Servissa wyrwało Wellsa z zamyślenia. - Jak? - odparł zbulwersowany. - Co takiego mielibyśmy na Ziemi, żeby pokonać marsjańską technologię, którą opisałem? Amerykanin wzruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. - Cóż, tym bardziej było moim obowiązkiem zaoferować alternatywę, promyk nadziei... - mruknął w końcu markotnie, ze smętnym uśmiechem spoglądając na wypełniający wnętrze tłum klientów. - Zarówno ja, jak i oni wszyscy wolelibyśmy myśleć, że jeśli pewnego dnia zostaniemy zaatakowani z kosmosu, będziemy mieli jakąś możliwość przetrwania. - Może tak będzie - łagodniej odezwał się Wells. - Ale mój brak wiary w człowieka jest zbyt głęboki, Garrett. Jeśli istnieje jakiś sposób pokonania Marsjan, zwycięstwo nie stanie się naszym udziałem, jestem o tym przekonany. Może należy go szukać tam, gdzie się go najmniej spodziewamy? Poza tym, czemu tak się tym przejmujesz? Naprawdę uważasz, że zostaniemy napadnięci przez sąsiadów z Marsa? - zażartował. - Oczywiście, że tak, George - zapewnił Serviss z całą powagą. - Chociaż przypuszczam, że stanie się to po roku dwutysięcznym.