Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys
Szczegóły |
Tytuł |
Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: MAREK ROBERT FALZMANN
Tytul: NOCNY TYGRYS
Z "NF" 5/97
- Panie dyrektorze? - ostrożny szept sekretarki wyrwał
przedwcześnie posiwiałego mężczyznę z zadumy i wrócił do
świata sztucznych kwiatów, plastykowych mebli i ściany
pełnej elektronicznych oczu.
- Tak? Coś nowego?
- Agent z GBI czeka.
- Ten... Daj mi pięć minut, dwie kawy oraz muffins... -
gest dłoni w stronę zawieruchy za oknem. - Nie sądzisz, że
marzec powinien być ładniejszy?
- To tylko deszcz ze śniegiem. Na Florydzie jest znacznie
cieplej - oschle odparła sekretarka. Uważała za
nieuzasadnione pretensje do aury, w ustach kogoś szykującego
się do wakacji na południu.
- Co racja, to racja - zdobył się na zmęczony uśmiech -
jeszcze tydzień i... plaża. Nie mogę sobie wyobrazić siebie
pod słonecznym parasolem, kiedy tutaj siąpi. Żona dzwoniła?
- Zostawiła wiadomość, że odwiedzi Harrodsa i wraca do
pakowania - mrugnęła porozumiewawczo i była już w drzwiach
- Aaa... jak to możliwe, że pan nie miał wakacji przez trzy
lata?
- Irma! Popracujesz dłużej, odkryjesz, że my nigdy nie
mamy nie tylko wakacji, ale nawet czasu by się podrapać.
- Poważnie? Jakoś do tego nic... - z niedowierzaniem
potrząsnęła głową, lecz nie komentując, wyszła. Zatrudniona
dopiero od miesiąca, fachowy zabytek ze stajni Air Force,
znajdowała pracę osobistej sekretarki dyrektora CIA na
dystrykt N. Y. jako więcej niż zaskakującą.
Mężczyzna w fotelu za masywnym biurkiem rozumiał jej
zdumienie, lecz wolał, by to życie, a nie on sam, nauczyły
dziewczynę prawdy o pracy tutaj.
"...od cholery bata i żadnej marchewki... a najlepszym
przykładem tajemniczy pan Andreas Johan Vort, agent GBI. I
co my wiemy o GBI? Nic!"
Wertując teczkę ze zdjęciem szczupłego bruneta w drogim
lodenie, dyrektor miał nieprzyjemne uczucie zaglądania w
mroczną studnię pełną drapieżników. Sukinsyn Vort wędrował
po świecie. Nie tylko wędrował. Walczył też. Panama, Irak,
Kuwejt, Kongo, Argentyna. Macając z niedowierzaniem chudą
teczkę, dyrektor znalazł jedynie podstawowe dane. To, co
jego ludzie wykopali z Emigracyjnego oraz Pentagonu. Pan A.
J. Vort miał brzydki zwyczaj zacierania śladów. Departament
Obrony, który zwykł kolekcjonować nawet ścinki włosów, nie
miał nic na jego temat. Było nie było - kiedyś własnego
tajniaka.
- I cóż to jest GBI?
- Coś jak FBI, tylko znaczniejsze, bo generalne -
spokojny silny głos wstrząsnął zadumanym dyrektorem.
- Uuff! Jak pan tu wszedł? Irma...
- Drzwiami. Pańska sekretarka parzy kawę, a ja nie mam
czasu na normalne procedury. Pozwoli pan, że się
przedstawię. Jo Vort, pracownik GBI. Oto legitymacja. Pan
przejrzał już moje info, więc przejdę do rzeczy. - Mężczyzna
wygrzebał z wewnętrznej kieszeni skórzanego płaszcza małą
kopertę i rzucił na blat. - To jest tajne, Bill. Nie puść
pary, jeśli nie chcesz być zakręcony i zaspawany do końca
dni swoich. Masz trzy dni, by sprawdzić, co chcę, i za te
trzy dni omówimy zadania. Dzięki za kawę i ciastka. Nie jadam
i nie pijam. Cześć!
Dyrektor CIA na dystrykt N. Y. Bill Uplander z
niedowierzaniem patrzył na drzwi zamykające się za
ekspresowym gościem.
- Zamek. Automatyczny, szyfrowy zamek - siwowłosy
mężczyzna pokazał palcem na potężny blok wprasowany w
kuloodporne drzwi - czyś ty to zostawiła?
Sekretarka podniosła magnetyczną kartę.
- Nie, nie... skąd. To zawsze jest zamknięte, a jak nie,
to mam ostrzegawczy sygnał na swoim panelu ochrony.
- Ale on tutaj... wszedł - dyrektor stracił ochotę na
kawę. Coś pajęczo ostrego ścięło mu wnętrzności i zaczęło
czołgać się do krtani. To nie był strach. - Cholera!
Następne wakacje do tyłu!
Wytrzeszczyła cielęco niewinne oczy.
- Nie rozumiem.
- Co tu rozumieć. Pada. Zamów nam obiad na drugą, tutaj.
I sprawdź, czy łatwo sięgasz po browninga pod biurkiem.
Najlepiej zacznij go nosić za paskiem od majtek, a bluzkę
jak Murzynka. Na wierzchu. I zacznij mówić mi po imieniu.
Mamy coś do zrobienia. Razem! Nienawidzę formalności.
Kobieta zbladła
- Nam ktoś grozi. Znaczy coś?
- Zawsze i wszędzie. Weź tę teczkę i nie odkładaj, póki
nie wyciśniesz, co się da o panu Vort oraz GBI. I naciśnij
wszystkie dzwonki z Langley na czele. Oni mogą nie wiedzieć,
lecz ja wiem. Mamy kłopoty.
- Tak jest, panie dyr... - zobaczyła marszczące się brwi.
- OK, Bill. Już walczymy! Coś więcej?
- Zapewne tak, ale to dalej i później - Uplander podał
jej teczkę i zmrużył oko. - Witam w piekle, Irma.
- Tak jest - treser z Air Force zostawił dziewczynie
niezatarte nawyki. Nagła próba salutu, mało nie wylała
kawy.
- Idź do diabła - sięgnął po kopertę zadzierając nogi na
biurko. - Co jeszcze stoisz? My cywile. Tajniacy. Bez
rangi. Na luzie.
Wyszła bez słowa odprowadzana wzrokiem szefa, który nie
był aż tak stary, by nie zawiesić oczu na jej biodrach.
- Zdrowa dupa - Uplander żałował poprzedniej sekretarki,
Kim, porwanej przez wydział Azja, budujący zaplecze dla
siatki Honkong 2010. Mała Chineczka była jego długoletnią
pociechą tam, gdzie żona już nie.
Wyjął zawartość koperty. Fotka półnagiej modelki idącej
przez molo oraz kartka z imieniem lub może pseudonimem, Sara
Bravo...
- O cholera! Ta też nie najgorsza! - Jeśli to jest
agent, to ja jestem Hindus - zapatrzył się na fotografię. -
Ma czym oddychać i za co. To molo. Europa? Nicea... znam.
Drogie miejsce. Idealna pokrywka dla agentki Sara Bravo. Co
my wiemy o pani Bravo?
Brzęczyk telefonu przerwał te rozważania. Czerwonego
telefonu. Baza ma problem.
- Uplander! Słucham.
- Chirez. Jak zdrowie żony, Bill?
- Fuck you, Maria. Ten numer jest zastrzeżony. Tyle
razy...
- Jedyny bez podsłuchu. Zamknij się i uważaj! Vort! Coś
ci brzęczy?
- Może - siwowłosy mężczyzna zdjął nogi z biurka i skulił
się nad blatem, ręką zakrywając słuchawkę. - Może nawet
więcej niż dużo.
- Bravo? - spytała Maria scenicznym szeptem.
- Sara... kawałek ciała. O co chodzi?
- Też bym chciała wiedzieć. Pani Bravo nie istnieje, lecz
jest. Nawet tutaj.
- Nielegalny obcy? Twoje poletko.
- Co powiesz o agencie Vort? Typ jest z Langley, tak?
- Proszę? - GBI i FBI to nie jest to samo? - Uplander
podniósł głos - Sądziłem, że to od was... wewnętrzna
dochodzeniówka.
- Shit! - głos Marii, dyrektorki lokalnego wydziału FBI,
był pełen niepokoju - GBI jest pod patronatem senackiej
komisji do spraw bezpieczeństwa narodowego. Upiekli to nie
dalej jak miesiąc temu.
- Ot, tak sobie? Z powietrza i kitu? - Bill Uplander
dyrektor CIA, aktualnie tylko kierownik małej bazy i
zaplecza przerzutowego dla wydziału Europa, penetrując
państwa G 11 oraz satelitarne obszary starego kontynentu nie
był wcale małą szyszką. Miał wgląd w najtajniejsze projekty
oraz tajemnice ECU. Co czasem interesowało polityków z
Waszyngtonu. A teraz? - Maria? Czy oni znów próbują obciąć
nam fundusze?
- To nie to. Jest słowo na ulicy, że coś śmierdzi na
samym szczycie.
- OK. Prewencyjna komórka. Politycy wolą prać własne
brudy bez obecności federales. Normalka. GBI jest duchem. My
nie wierzymy w duchy.
- Tak, tak. Oraz w smoki, krasnoludki i elfy, ale już co
do UFO zdania są podzielone. Mieliśmy serię raportów o
nowych widzeniach i obserwacjach.
- Dzwoń Air Force, Virginia, dział Specjalne Dochodzenia.
Banda mistyków.
- Ale to właśnie od nich, Bill... właśnie od nich. I mają
realne gówno na wideo.
- Następna fałszywka i jaja. Kto daje gówno? I co mają
Vort i Bravo wspólnego?
- Ona jest Obca. On poluje na Obcych. Wiemy mniej niż
nic. Vort mnie nacisnął o ludzi oraz pełną inwigilację
Bravo...
- Kiedy?
- Tydzień temu.
- Wyniki?
- Vort był u ciebie?
- Nie odbiegaj od tematu.
- Jak już mówiłam, to wszystko się klei. Wyniki? Zero.
Nul. Czego chciał Vort?
- Chce. Mam trzy dni, by wykopać wszystko o pani Bravo.
Chwila i sam zadzwoniłbym do ciebie. New York jest dużym
miastem.
- Zawsze myślałam, że to wiocha. Dlaczego do mnie?
- Jeśli mój cel był tutaj, ty go znajdziesz. My zawsze
zaczynamy od domu, nim zaczniemy węszyć za granicą.
- Jak jasnowidząca! - parsknęła dyrektorka FBI. - Ona tu
jest, ale ja nie mam do niej dojścia.
- Co ty gadasz?
- Co słyszysz. Sara Bravo jest osobistym gościem
prezydenta...
- Nadal bez wizy? Paszportu?
- Nawet nie zostawia odcisków.
- Nie wierzę.
Dyrektorka Shirez westchnęła.
- Wyobraź sobie, że była w Nicei, raptem tydzień temu, a
teraz jest tutaj.
- Podobno węszycie tylko lokalne smrody - burknął
Uplander.
- Mamy przyjaciół - zgasiła go Maria - coś za coś. Ale
to za mało. Jeśli Vort chce, byś ty wszedł z lupą we własne
kanały, to wejdź. Może ktoś z kontrwywiadu i wywiadu państw
ECU będzie mieć dane, ślad, świadków.
- Dane czego? Świadków kogo? Ślad gdzie? Nie zadaje się
głupich pytań w tym zawodzie. Ja nie będę skakać na pasku
senackiego dzyndzla i robić z siebie pośmiewiska. Bravo.
UFO. Ha, ha.
- Nie możesz odmówić, Bill.
- Wcale. Jak tylko dostanę zielone światło z Langley,
ruszam z grabiami i szukam igły w stogu.
- Twoja kariera, twój problem. Ale po starej znajomości:
coś znajdziesz, daj znać. To ważne.
- Pewnie. Buźka? - Uplander cisnął słuchawką - i do
buźki... Irmaaa! - interfon wyczarował sprężystą sekretarkę
- nie, bez pukawki. Schowaj pistolet. Ooo... jakie ładne
czarne desusy. Koronkowe? Lubię koronki... Weź tę fotkę i
oddaj mi teczkę Vorta. Agent GBI jest nam znany. Ta cycasta
płeć, nie. Zacznij węszyć za obecną panią... Sara Bravo.
Przeledź, co mamy w ECU i sięgnij na wschód. Czort wie, co w
Kazachstanie piszczy. A na Syberii też podobno widywano.
Boże, ale obciach! Zielone, marsjańskie...
- Mogę zacząć nosić białe.
- Zmieńmy temat. Seksizm nie jest w modzie. Co zresztą
jest? Faksuj foto, Irma!
Jo kupił butelkę szkockiej i po namyśle bukiet narcyzów w
narożnej kwiaciarni. Zielsko kosztowało trzy razy tyle co
whisky, lecz wydatki były z karty, jaką dostał od ludzi GBI.
Z nieba leciała mieszanina śniegu i deszczu, a jego długa
wojskowa skóra należała do typu modelowego, a nie polowego.
Sama mokra śliskość bez realnego ciepła czy ciężaru, jaki
daje kurtka bombardiera. N.Y. w marcu to kiepskie miejsce do
spacerów. Jo zmarzł i przemókł na wylot, nim odszukał
adres.
- Bardzo mi przykro, ale zamykamy na lunch - brodaty typ
z kolczykiem w uchu z daleka zionął haszem i kwasem - chyba
że coś osobistego.
- Śrubuj się. Gdzie znajdę Didi?
- Ouu... Daniella jest na zappleeczuu - brodacz się nie
jąkał. On tylko był chick.
Jo ominął jego ramię i wkroczył do jaskini artystycznych lwów.
- Wulgarne. To jest ekspozycyjnie wulgarne - dziewczyna w
fioletowym podkoszulku klęcząca między rozstawionymi nogami
manekina poprawiała kusą kreację letniego wdzianka. Inna
piękność, obok, na żywo, pokazywała, jak rzecz ma wyglądać.
Jo wąchając mokre kwiaty zajrzał w wycięcie podkoszulka
klęczącej.
- Didi?
- Dalej. Trzecie drzwi bez wizytówki - pozująca modelka
zaborczo położyła dłoń na głowie fioletowej koleżanki i Jo
wycofał się z przepraszającym uśmiechem.
- Daniela. Wieki całe...
- Dostawcy i gliny od zaplecza. Spieprzaj! - podstarzała
piękność wertowała z nożyczkami pocięty już żurnal i ćmiła
papierosa. - Ja cię nie znam.
Zgrabnie wycięte kawałki modelek na stole nakładały się
na siebie w kilku nowych kombinacjach kolorów.
- No, no... A ja sądziłem, że modę robi się od zera i z
wyobraźni.
- Konkurencja też od zaplecza. Ubezpieczeń nie kupuję. Te
kwiaty dla mnie?
- Didi Mintburry alias Zina Habroff, alias Aga Umbertini,
alias...
- Szkocka. Lubię. Dżentelmen detektyw. Ty pijesz kwiaty,
ja wącham dżin. Czym mogę służyć, panie...
- Jo. Jo Vort z GBI. Gównianych Biurokratów Informator.
- Federalny fajfus. Czy to jest oficjalne? Nie mam
adwokata...
- Ja nie mam nakazu. Prywatnie. I ja płacę, znaczy, mój
pracodawca.
- Kawy? Soku? Cola?
- Coś suchego. Mam płaszcz z papieru.
- Daiwa Skins. Drogie cielaczki. Proszę się rozgościć.
Dam to Celinie. Zaraz go odprasuje i wysuszy. Mamy parowy
modelmaster.
Daniela wstała. Nagle była wyższa od mężczyzny i nadal,
pomimo wieku, bardzo seksy.
Jo otarty pachnącym ramieniem oblizał wargi.
- Rozumiem Edypa.
- Kształcony kundel - syknęła odbierając odeń płaszcz.
Jo tylko wzruszył ramionami. Biurowy pokój był pełen
sukienek, majtek, biustonoszy i halek. Oraz kosmetyków,
peruk, szpilek od pary i wiązek materiałowych próbek
zalegających w kilku przemysłowych regałach. W takim
miejscu mężczyzna nie czuje się sobą. Chyba że nosi
kolczyk i wypomadowaną hiszpańską brodę.
- Daanieeelllaaa - zakpił Jo.
- To ja - miała już w dłoniach dwie szklaneczki oraz
dwulitrową butelkę sody.
- Na pewno? - Jo nalał dwa pełne. - Za zdrowie kosmitów.
- Zaraz! - Starsza atrakcyjna kobieta nagle zrobiła się
brzydka. - Jeśli to nie są podatki lub narkotyki, to ja
nie...
- Bravo. Sara Bravo - wyjaśnił Jo. - Powiesz mi, co
wiesz. Dam ci sto tysięcy. Gotówką. Oszczędzi ci dorabiania
dupą.
Grymas bólu i nagłe spuszczenie oczu.
- Wiem, że modelarnia to fasada. Od zaplecza są łóżeczka
i kilogramy kokainy. Dyskretny burdel dla wybranych. Nikt
nie kapuje, każdy wdycha, wstrzykuje, wchłania lub inhaluje.
Ooo... kopuluje też. Na deser. To nie mój biznes. Mój
biznes to Sara Bravo. Wypijmy!
- Zdrowie kosmitki? - Daniela sięgnęła po szkło. Jej
palce zdały się żyć własnym życiem. Rozdygotane. - Sara...
jest... jak tygrys.
- To wiemy na sto procent. Czego nie wiem - przechylił
szklaneczkę i jak ona wypił do dna. - Uf, nie wiem, co
tutaj robi, jak tu trafiła, jak żyje.
- Pachniesz grobem. Jak Sara. Twoje oczy... cholera!
Mogę następny?
- Nie jestem gospodarzem. Sam bym podparł drugą nogę.
Palisz. Ja też. Niestety, nie zdążyłem kupić. Pozwolisz, że
wezmę jednego?
Kobieta nalała, lecz tylko sobie i założyła nogę na nogę
nie kryjąc gładkiego kolana.
- Gładkość podstępu wkraczająca w ciasnotę zakrętu do
serca... Mój były kochanek, który puścił mnie z torbami, zwykł
recytować takie kawałki wiążąc mnie do łóżka czy fotela i
poszerzając mi odbytnicę. Odtąd mam wrażenie, że każdy chce
mnie użyć i uciec.
- Przepraszam. Naprawdę jestem prywatnie... i mam
pieniądze. Za informacje... Mam odejść?
- Za sto tysięcy dolarów? Chyba bym zwariowała odrzucając
taką ofertę. Gdzie szmal, panie tajny? Może się mylę. Może
ty... nie. Ale te twoje ślepia!
Jo sięgnął pod gruby golf i wyciągnął paczkę owiniętą w
plastikową folię.
- Liczone. Na mnie można polegać... liczyć też. Nigdy
nie kłamię. Mogę odmówić wyznania prawdy, ale nie kłamię -
poczęstował się jednym camelem i szklaneczką.
Pomimo zapewnień liczyła banknoty. Biuro pachniało
kosmetykami oraz dżinem. Za oknem padał deszcz. Narcyzy
więdły bez wody.
- Sara Bravo nie żyje. Ta, która używa jej obrazu, nie
jest nią. - Zamiast zajrzeć w oczy Jo Daniela zajrzała do
kieliszka.
- Nie nowina. To wiemy - Jo delikatnie zatrzymał ruch
jej szklaneczki - czego nie wiemy, to jak to się stało.
- Na nartach. Ja lubię sport i kobiety - Daniela miała
przestraszone oczy zaszczutego kota. - Moje fobie, moje
neurozy, alter ego, soma... i bez dzieci.
- Na zdrowie.
- Poważnie. Wcześnie odkryłam, co budzi moje dreszcze,
lecz zawsze kończyłam na czubku penisa. My, modelki...
cholera, na poważnie nigdy nie byłam. Z wytwornego kurewstwa
żyje się lepiej. Cały show biz to ekskluzywny burdel.
- A Sara?
- Ta pierwsza, czy ta druga? Bo to było dawno. I ona mnie
kocha...
- Obojętne, gdzie zaczniemy. Choć wolę po kolei.
- Byłyśmy na nartach w Bregencji. Alpy... bardzo
smakowite sery i mleko.
- Sara...? Krwawa Sara. Mówmy o przeszłości. Kiedy?
- Było tak... Opalałam się razem z nią i nagle... cień.
Coś, co nas zamgliło. Tam chmury zwykle chodzą pod
szczytami, lecz wtedy było słonecznie. Nic nie widziałam.
Błysk był potworny.
- Blask czy błysk?
- Piorun bez dźwięku, trwający pięć minut. Może krócej.
Kiedy ustał, Sara była tylko zwęglonym zarysem. Może mi się
zdawało. Nie pamiętam. Uciekłam.
- Coś cię goniło?
- Strach. Nigdy przedtem tak się nie bałam.
- Byłaś z tym na policji? Zameldować wypadek?
- Nie, bo... Sara mnie dogoniła. Nigdy nie jeździła
dobrze na nartach. Ja znacznie lepiej, a mimo to ona mnie
dogoniła.
- Może miałaś przywidzenie? - spytał i odkrył w jej wzroku
zapowiedź zmiany tonu.
- Może dowiem się, co tu robisz? - nagle spytała Daniela.
- Dwieście tysięcy... - przebił brutalnie.
- O Boże - kobieta zaczęła płakać. - Ona mnie zje!
Zabije! Wypatroszy!
Jo wyczarował następną paczkę tysiączków.
- Dlaczego się boisz?
Daniela zgarnęła banknoty i bez liczenia wepchnęła do
stojącej pod stołem torby.
- Nigdy mi nie uwierzysz.
- Trzysta tysięcy!
- OK. Pozwolili mi żyć pod warunkiem, że nie pisnę słowa.
Mafia. Oni mają władzę. Jej suche oczy kryły na dnie coś z
kamienia - ...Nic nie wiesz. I kim ty jesteś? Federalny
skunks? Cuchniesz na kilometr FBI. Wiesz, co oni z tobą
zrobią, jak się dowiedzą? Wykrwawią!
Jo pokręcił głową.
- Też jestem z mafii. Czytaj: GBI. Jesteśmy wszędzie. W
każdym kraju. A twój prezydent spiskuje z Obcym. To musi być
ucięte. Jeśli zajdzie potrzeba, razem z głową. My zabijamy.
Nie tylko Obcych - zgasił peta w przelewającej się popiołem
popielniczce. - Dali ci więcej niż palpitację serca.
Zadanie. Ta kamienica. Ta pracownia. Tamto zaplecze. Baza!
To wszystko jest otoczone przez agentów FBI.
- Nalot FBI?! Czy ja umrę? - Daniela złożyła dłonie i
przycisnęła do piersi.
- Gwarantowane. Zawsze zacierają ślady. Dość
niechlujnie. W sumie z ich techniką co my znaczymy, prawda?
Ale... federales zaraz tu będą.
- Ja nie o nich. Ja o tobie. Ty... mnie... Twoje oczy!
Fanatyk i morderca!
- Dlaczego - zdziwił się Jo - żaden sąd nie wyda takiego
wyroku. To Obcy potrafią manipulować naszymi zmysłami.
Zamieniać nas w żywe marionetki, manekiny.
- Tak, to potrafią - kobieta dotknęła skroni. - A ty? I
co z FBI? Co z tobą?
- FBI węszy narko, ja Obcych - złapał łypnięcie ponurych
oczu i odpowiedział bezbronnym uśmiechem. - Wiem, że nie
byłaś święta, a teraz jesteś przeklęta i nawiedzona. Dwa
razy klinika w Genewie, raz tutaj i to w słodkim wieku lat
szesnastu. Szalona młodość narkomanki.
- To idzie z zawodem i pracą. Nie znam ani jednej, która...
Zaraz, czego właściwie chcesz? Sary Bravo czy narkotyków?
- Chcę prawdy. A ty nic nie wiesz. Obcy pozwolili ci żyć
i pracować, dlatego, że twój mózg to kupa gówna.
- To nie jest uprzejme. Mam bardzo wpływowych przyjaciół
z południa.
- To są fakty. Masz wariackie papiery. Z Europy twoja
kochanka wysłała cię tutaj do szpitala. Paranoja,
halucynacje, rozdwojenie jaźni, zwidy, depresje, próba
samobójstwa. To dwa lata temu. Ale po roku Sara cię odwiedza
i cud nad cudy, nagle znów jesteś sobą. Lekarze do dziś
pytają, jak to możliwe. A twoi przyjaciele też cię robią w
konia. To jest mafia.
- Kłamca. Powiedziałeś, że nic nie wiesz.
- Trochę. Chcę więcej. Daję forsę i szansę ucieczki.
Mów... kretynko!
- A jak nie? Jestem aż tak ważna? Alkoholiczka i
narkomanka?
- Jedyny żywy świadek. Wiesz, że Obcy wtrącają się do
polityki?
- Sara wspominała. Podobno dla naszego dobra. Ta ich
walka z ozonem.
- Kit i agit. Im ozon nie przeszkadza, ale ich bydłu,
tak. Bo oni nas uprawiają jak my soję czy słonecznik.
Żywią się ludźmi. Oni jedzą... wiesz?
- Wiem - Daniela sięgnęła po szklaneczkę - ale co to
zmieni? Słaby przegrywa zawsze. Nawet sobie nie wyobrażasz,
co potrafią. A ja byłam na Marsie.
Przechyliła szkło i wypiła bez skrzywienia.
Jo czekał, była jak dziurawa grobla. Czas i woda same
otworzą tamę powodzi słów. Oczywiście to mogła być strata
czasu, lecz kto wie.
Butelka dżinu była pusta w połowie.
Jarzeniówki dawały złudny nastrój eksplozji światła.
Deszcz zamienił się w grad i bębnił po szybach.
Pachniało zwietrzałymi kosmetykami, zapoconą bielizną i
parą z prasowaczki.
Pety i popiół zdawały się wyłazić z popielniczki.
Obcość z żółtymi kwiatami umierającymi na żurnalu mody.
- Przepraszam. Tylko do toalety. - Jo wstał i wyszedł.
Znana kiedyś, sławna Didi o słodkim uśmiechu, z gorzką
determinacją zalewała własne bramy piekła.
Idąc wzdłuż szeregu drzwi odkrył źródło pary. Dziewczyna
w fiolecie walczyła z jego płaszczem i profesjonalną
prasowaczką.
- To się kurczy - drobna kobieta latynoskiej karnacji nie
miała pojęcia, jak usztywnić i wysuszyć drogą skórę.
Jo zabrał swoje zdewastowane okrycie.
- Znacznie lepiej wyglądasz na kolanach.
Fioletowy podkoszulek był tak wycięty, że półkule piersi
zdały się wypadać bokami.
- Co każą, to robię.
Jo pożałował, że jest dokładnie odrutowany i nie może na
chwilę wyłączyć podsłuchu.
- Wierzę - powiedział. - I bardzo lubię fioletowy kolor.
- A ten? - latynoska pieszczocha obróciła się tyłem i
podniosła czarną sukienkę pokazując niebieskie jak wiosenne
niebo figi z zalotnym i zachęcającym wykrojem w kroku. W
istocie to, co tam wyglądało, powinno było być...
atrakcyjne. Lecz nie dla niego.
- Lewa ręka ciemności... Ładny implant.
- Szoker, nieprawdaż? - kobieta nie będąca kobietą
parsknęła śmiechem.
- To jest chore. - Jo klepnął się w pierś i powiedział
głośno - Zwijamy!
- A co? - zaciekawiło się obojnactwo w fiolecie,
szczerząc zęby jak wilk.
- Jeszcze nie wiem, ale i do tego dojdziemy - powiedział
Jo oglądając zrujnowany płaszcz. Wbiegli agenci FBI. -
Jesteście mi winni sześć tysięcy za płaszcz - zawołał w ich
stronę.
- Zgłoś się do szefa - odkrzyknął grubas biegnący na
czele. Był łysy i miał obfite wąsy, co robiło z niego
morsa. - Ta melina warta nagrody. Ale gadka... haha!
- No tak, tylko co z moimi Obcymi? - Jo zaklął. -
Zabezpieczcie świadka i forsę!
Kobieta w skromnym tweedowym kostiumie weszła do gabinetu
Uplandera sama. Już od progu wyciągała rękę, uśmiechnięta i
emanująca pogodną życzliwością.
- Maria Shirez... Doskonała robota, agencie Vort.
Doskonała. Nawet nie podejrzewaliśmy, że pod nosem mamy
kwaterę główną karteli Omejro oraz ich magazyny. Sześć ton
kokainy! Coś niebywałego. Moje gratulacje.
- GBI, do usług - Jo przyjął uścisk i skinął głową w
kierunku ponuro czekającego dyrektora lokalnej komórki CIA -
Uplander się martwi, jak ciemniaki z Peru mogły położyć łapy
na jego oprogramowaniu i danych. Kariera do kanału...
- Przecieki były, są i będą - kobieta podeszła do biurka
i przewróciła palcem wysoki stos komputerowych dysków -
Chińczycy i Japończycy mają silne wtyczki w Andach. Czuj się
zdekodowany... Bill.
- Bardziej zdegradowany i wykopany przez Alaskę czy do
Patagonii - dyrektor był więcej niż wściekły. Był załamany,
a zarazem gotów do wulkanicznej eksplozji.
- Taki geniusz wywiadu... mój, mój... Boże... - Maria nie
miała litości.
Jo wyczuł, co jest grane i rozładował napięcie:
- Oboje państwo są od tej chwili delegowani do GBI w
uznaniu zasług oraz by zająć stanowiska nowo powstałych
działów IIW oraz IIIK. Dwójka to wywiad. Czyli ty, Bill. A
trójka to kontrwywiad, czyli ty, Maria. Fundusz roboczy do
podziału wynosi dwa miliardy dolarów. Więcej, jeśli zajdzie
taka potrzeba.
Dwa wielkie wykrzykniki zjawiły się w zdumionych oczach
zastygłej pary.
- Tutaj są wytyczne, zadania, reszta kitu - Jo rzucił na
blat grubą teczkę. - To jest tajne. Nadal robicie to, co do
tej pory, ale jako przykrywka nad tym, co damy wam dalej.
Decyzja przeszła przez wszystkie szczeble i jest ostateczna.
Do widzenia.
- Lubię podróżować incognito, lecz to nie oznacza, że
jestem kosmitką - Sara Bravo patrzyła na Jo, a ten oglądał
ścianę z obrazem Samuela Duranta "Wielka Niewiadoma". To nie
było w stylu prezydenta. On wolał lwy.
- To jest oryginał. - Zwiewnie piękna modelka zdała się
wtapiać w tło obrazu: galaktyki pełnej alegorycznych oczu-
gwiazd. - Zapłaciłam ćwierć miliona na aukcji.
- Sotheby. - Jo obrócił wzrok w stronę okna i balkonu. -
Czy tutaj musi padać?
- Taka pora roku. Ja podarowałam ten obraz Zoe. Czemu pan
unika moich oczu?
- Zoe to żona prezydenta. Szyja, która kręci głową. Co
zaszło w Bregencji?
- To było Vaduz. Poznaliśmy się z Zoe w Vaduz. Małe party
baronessy Ebberg.
- Ktoś ją zabił i zjadł. Mamy tylko część szkieletu. A
Zurych? Gdzie byłaś?
- Może wszędzie? - zimny błysk oczu drapieżnika pod
ciemnymi brwiami.
- Może. Ty jesteś Obca. Prawdopodobnie uchodźca. Jak inni
czy inne. Obojna.
- Możesz to udowodnić? - usłyszał złe zgrzytnięcie
ostrych zębów. - I kim ty jesteś?!
Jo zamiast odpowiedzi dotknął trzech paszportów.
Amerykański, szwajcarski, kanadyjski. Każdy pełen stempli i
każdy świadkiem, że tu obecna jednak jest tym, kim
utrzymuje. Tyle, że tam są trzy różne nazwiska i trzy fotografie.
- To są klony. Ty masz siostry w komórce i genach. Was
jest więcej.
- Ty potrzebujesz opieki psychiatrycznej - piękna modelka
znów wybrała konwencję damy.
- Bez jaj. To czemu nie dzwonisz po lekarzy?
- Wzywać swoich do swojego? - pytanie w pytaniu. Chwyt
intel judo.
- Prawo jest prawem. Też raz siedziałem za jazdę po kilku
piwach.
- Skrzynkach - wyrwało się pięknej i Jo zaczął się śmiać,
bo był lepszy w dołkach.
Sara zgarnęła swoje dowody tożsamości.
- Jeden zero dla kretyna - i wyszła z gościnnego
saloniku. Jo nadal rechotał. Przestał, gdy wróciła, prawie
naga i prawie ubrana. Coś z peniuaru w pierzach i puchu oraz
w złotej gazie.
- Polowanie z przynętą, ajjj?! - Jo splunął na środek
dywanu. - Idź się utop.
- Woda mi szkodzi na cerę. Skąd wiedziałeś? - modelowe
pytanie niewinnej panny.
- Dziki strzał. Ktoś mi coś powiedział, dopisałem ciąg
dalszy. Nie jesteś całkiem człowiekiem, prawda? Ale nie
klonem. Sądzę, że oryginałem, tak?
- Znów ta sama melodia? - Noga na nogę. Błysk długich ud.
Wabienie.
- To czemu mnie nie wyrzucisz? Gabrysie prezydenta nie
kochają się w tańcu. To ich poletko i ja tu znaczę mniej niż
gówno gołębia. Co wy robicie z krwią?
- Jemy, po odwirowaniu Ha i dwóch O... - głodny błysk
mokrych źrenic - A ty?
- Ja już nie muszę. Postęp. Koniec jaskiń. Najechał nas
król Ziemniak. Teraz fryty.
- Dziękuj swoim bogom, że nie najechały was wilkołaki -
głupia uwaga, lecz?
- Umierają od srebrnej kuli. Dowiedzione - Jo parsknął -
a ty jesteś ostatnia.
- Macie idealny wywiad - kalkulujące oczy drapieżnika -
kim jesteś, Vort?
Jo nadal nie był pewien, czy się nie myli.
- Gdzie masz czwarty paszport?
- Ten z Węgier czy ten z Rumunii? A może ten z Atlantydy?
- Wojna, wojna i po wojnie. Przyłożyli wam równo -
zarzucił haczyk z przynętą.
Modelka nie nabrała się na robaka.
- Można przegrać bitwę, lecz nadal wygrać wojnę.
- Która trwa...
- Teraz spekulujesz - Sara wyszła z saloniku, a Jo wyjął
rewolwer i odbezpieczył.
- Tego nie zrobisz - Sara Bravo wróciła ubrana, w
kapelusz z woalką i bardzo stylową, grubą, hiszpańską
pelerynę z ciemnego weluru. - Ja doceniam, rozumiem i
opuszczam, jeśli aż tak zawadzam. Zoe zna mój adres. Pan
chce coś dodać?
Jo zaryzykował.
- O tak, Bangkok. Sześć trupów. Delhi, następne dwanaście.
Zurych, tylko dwa, lecz objedzone do kości. Lawina odcięła
cię w narciarskiej kabinie. Nie miałaś wyboru. Vaduz. Same
dzieci. Tym razem karmiłaś klony, więc.. zrozumiałe. Berno.
Znów lawina i tym razem zjadłaś cały gasthaus. Nie sama.
Mount Albert, Lima, San Juan, Praga, Edynburg, New York...
Genewa.
Modelka miała smutne oczy pod uchyloną na bok woalką.
- Nie wiem, o czym mówisz, naprawdę nie wiem... co ja mam
z tym wspólnego?
- Wilkołak musi jeść. Raz na rok lub rzadziej. Zależy,
czy jest w stanie mieć...
- Zdajesz się wiedzieć rzeczy, o których nigdzie nie
piszą - warknęła basowo.
- Co chciałaś od prezydenta? Podmienić go na własnego
klona? Spisek z Zoe?
- Absurdalne brudy. Pani prezydentowa to kryształowa...
- Po wylizaniu. Wyuzdany wilkołak czy głodna lesbo? Ja to
znam. Dziewice... - modelka zdawała się węszyć aurę gościa.
- Kim jesteś, panie Vort?
- Łowcą kanibali z kosmosu. Ile jest tutaj twoich klonów,
Sara? A może Aras?
Miała podobny problem co Jo i zdecydowała się na fortel.
- Wychodzę.
- Stojąc w miejscu? - pytanie miało dodatkowy podtekst.
Tygrysy zawsze atakują z cienia.
Zobaczyła rewolwer, a ten patrzył jej w oczy. Srebrem.
- Czego chcesz?
- Prezydent? Spałaś z nim i jego żoną. Co planujesz?
Dlaczego oni? To nie są królowie z przeszłości. Tutaj się
nie dziedziczy władzy... A może to już jest klon?
- Może czas skończyć tę ciuciubabkę? - pod woalką
błysnęły ślepia bestii, więc Jo nie czekając nacisnął cyngiel,
wysyłając jedną srebrną kulę. I Sara Bravo umarła.
- To jest nieprawdopodobne. To jest wręcz
nieprawdopodobne!! - prezydent był wstrząśnięty stojąc nad
martwym tygrysem ubranym w kapelusik z woalką i pelerynę. -
Dzięki Bogu, że mamy taki wspaniały wywiad i takich agentów.
A gdzie jest moja żona? Gdzie jest każdy? Czemu jesteśmy
sami?
- Hej! Jo! Miałeś rację. Ona jest w ciąży. I to nie z
nim... - Bill Uplander zaglądający do saloniku pokazał
kciukiem na blednącego gwałtownie prezydenta. - Maria ma
sądny dzień, bo jej jajogłowi za cholerę nie dają się
przekonać, że należy zniszczyć tak płód jak matkę. Mówią, że
to jest istny cud natury i milowy krok w dziedzinie
bioinżynierii genetycznej. Klony z kosmosu. Ale numer. Ja
pieprzę!!
- Wilkołaki zawsze były dobrymi chemooperatorami.
Podziękuj im za AIDS...
- Shit! Sam kropnę tę dziwkę - Bill wyszedł trzaskając
drzwiami.
Prezydent patrzył z przerażeniem na opartego o ścianę Jo.
- Czy to było o mojej żonie? My nie... my nie
wiedzieliśmy, że ona, że on, że... Boże, taki wstyd.
- Zawsze jest cena zboczenia. Jedni dostają parchy, inni
kulę w skroń. Srebrną.
- O czym pan mówi? Na rany Chrystusa! O czym pan mówi?
Morderca! To jest spisek! Mordercy! Ochrona! Ochrona! Twoje
oczy... potwór. Ty jesteś potwór?
- Tylko wampir. I to ziemski. Tubylczy. Johan Dracul, do
usług. Ale wilkołaki nie są z Ziemi. To kosmici. Więc
walczę, jak umiem. Pan wybaczy.
Jo strzelił.
Marek Robert Falzmann
MAREK ROBERT FALZMANN
Urodzony w 1950 roku w Warszawie. Debiut: "Młody Technik"
(1980), miał też teksty w KAW-owskiej antologii "Spotkania w
przestworzach"; my drukowaliśmy "Opowiedz mi o spadających
gwiazdach" ("F" 4/83). Po stanie wojennym wyrusza za morza,
obecnie w Kanadzie, gdzie pracuje jako ochroniarz i od
niedawna wydaje Kosmopol (Polonijny magazyn SF na
dyskietkach EP; szczegóły: "NF" 3/97 s. 80). Zwolennik
twardej fantastyki rozrywkowej.
Opowiadanie "Nocny tygrys" napisano sprawnie, ale według
najgorszych wzorów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
(konwencjonalna awantura bez związków z polskim losem i
doświadczeniem; miejsce akcji: Ameryka). Jest to wszelako
tekst, który akurat MRF miał moralne i literackie prawo
popełnić, z racji swojego usytuowania, zajęcia, a więc i
kompetencji. Dawno nie prezentowałem takich rewolwerowych
kawałków; czekam na Państwa werdykt z bojaźnią i drżeniem.
(mp)