Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys

Szczegóły
Tytuł Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Falzmann Marek Robert - Nocny tygrys - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: MAREK ROBERT FALZMANN Tytul: NOCNY TYGRYS Z "NF" 5/97 - Panie dyrektorze? - ostrożny szept sekretarki wyrwał przedwcześnie posiwiałego mężczyznę z zadumy i wrócił do świata sztucznych kwiatów, plastykowych mebli i ściany pełnej elektronicznych oczu. - Tak? Coś nowego? - Agent z GBI czeka. - Ten... Daj mi pięć minut, dwie kawy oraz muffins... - gest dłoni w stronę zawieruchy za oknem. - Nie sądzisz, że marzec powinien być ładniejszy? - To tylko deszcz ze śniegiem. Na Florydzie jest znacznie cieplej - oschle odparła sekretarka. Uważała za nieuzasadnione pretensje do aury, w ustach kogoś szykującego się do wakacji na południu. - Co racja, to racja - zdobył się na zmęczony uśmiech - jeszcze tydzień i... plaża. Nie mogę sobie wyobrazić siebie pod słonecznym parasolem, kiedy tutaj siąpi. Żona dzwoniła? - Zostawiła wiadomość, że odwiedzi Harrodsa i wraca do pakowania - mrugnęła porozumiewawczo i była już w drzwiach - Aaa... jak to możliwe, że pan nie miał wakacji przez trzy lata? - Irma! Popracujesz dłużej, odkryjesz, że my nigdy nie mamy nie tylko wakacji, ale nawet czasu by się podrapać. - Poważnie? Jakoś do tego nic... - z niedowierzaniem potrząsnęła głową, lecz nie komentując, wyszła. Zatrudniona dopiero od miesiąca, fachowy zabytek ze stajni Air Force, znajdowała pracę osobistej sekretarki dyrektora CIA na dystrykt N. Y. jako więcej niż zaskakującą. Mężczyzna w fotelu za masywnym biurkiem rozumiał jej zdumienie, lecz wolał, by to życie, a nie on sam, nauczyły dziewczynę prawdy o pracy tutaj. "...od cholery bata i żadnej marchewki... a najlepszym przykładem tajemniczy pan Andreas Johan Vort, agent GBI. I co my wiemy o GBI? Nic!" Wertując teczkę ze zdjęciem szczupłego bruneta w drogim lodenie, dyrektor miał nieprzyjemne uczucie zaglądania w mroczną studnię pełną drapieżników. Sukinsyn Vort wędrował po świecie. Nie tylko wędrował. Walczył też. Panama, Irak, Kuwejt, Kongo, Argentyna. Macając z niedowierzaniem chudą teczkę, dyrektor znalazł jedynie podstawowe dane. To, co jego ludzie wykopali z Emigracyjnego oraz Pentagonu. Pan A. J. Vort miał brzydki zwyczaj zacierania śladów. Departament Obrony, który zwykł kolekcjonować nawet ścinki włosów, nie miał nic na jego temat. Było nie było - kiedyś własnego tajniaka. - I cóż to jest GBI? - Coś jak FBI, tylko znaczniejsze, bo generalne - spokojny silny głos wstrząsnął zadumanym dyrektorem. - Uuff! Jak pan tu wszedł? Irma... - Drzwiami. Pańska sekretarka parzy kawę, a ja nie mam czasu na normalne procedury. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jo Vort, pracownik GBI. Oto legitymacja. Pan przejrzał już moje info, więc przejdę do rzeczy. - Mężczyzna wygrzebał z wewnętrznej kieszeni skórzanego płaszcza małą kopertę i rzucił na blat. - To jest tajne, Bill. Nie puść pary, jeśli nie chcesz być zakręcony i zaspawany do końca dni swoich. Masz trzy dni, by sprawdzić, co chcę, i za te trzy dni omówimy zadania. Dzięki za kawę i ciastka. Nie jadam i nie pijam. Cześć! Dyrektor CIA na dystrykt N. Y. Bill Uplander z niedowierzaniem patrzył na drzwi zamykające się za ekspresowym gościem. - Zamek. Automatyczny, szyfrowy zamek - siwowłosy mężczyzna pokazał palcem na potężny blok wprasowany w kuloodporne drzwi - czyś ty to zostawiła? Sekretarka podniosła magnetyczną kartę. - Nie, nie... skąd. To zawsze jest zamknięte, a jak nie, to mam ostrzegawczy sygnał na swoim panelu ochrony. - Ale on tutaj... wszedł - dyrektor stracił ochotę na kawę. Coś pajęczo ostrego ścięło mu wnętrzności i zaczęło czołgać się do krtani. To nie był strach. - Cholera! Następne wakacje do tyłu! Wytrzeszczyła cielęco niewinne oczy. - Nie rozumiem. - Co tu rozumieć. Pada. Zamów nam obiad na drugą, tutaj. I sprawdź, czy łatwo sięgasz po browninga pod biurkiem. Najlepiej zacznij go nosić za paskiem od majtek, a bluzkę jak Murzynka. Na wierzchu. I zacznij mówić mi po imieniu. Mamy coś do zrobienia. Razem! Nienawidzę formalności. Kobieta zbladła - Nam ktoś grozi. Znaczy coś? - Zawsze i wszędzie. Weź tę teczkę i nie odkładaj, póki nie wyciśniesz, co się da o panu Vort oraz GBI. I naciśnij wszystkie dzwonki z Langley na czele. Oni mogą nie wiedzieć, lecz ja wiem. Mamy kłopoty. - Tak jest, panie dyr... - zobaczyła marszczące się brwi. - OK, Bill. Już walczymy! Coś więcej? - Zapewne tak, ale to dalej i później - Uplander podał jej teczkę i zmrużył oko. - Witam w piekle, Irma. - Tak jest - treser z Air Force zostawił dziewczynie niezatarte nawyki. Nagła próba salutu, mało nie wylała kawy. - Idź do diabła - sięgnął po kopertę zadzierając nogi na biurko. - Co jeszcze stoisz? My cywile. Tajniacy. Bez rangi. Na luzie. Wyszła bez słowa odprowadzana wzrokiem szefa, który nie był aż tak stary, by nie zawiesić oczu na jej biodrach. - Zdrowa dupa - Uplander żałował poprzedniej sekretarki, Kim, porwanej przez wydział Azja, budujący zaplecze dla siatki Honkong 2010. Mała Chineczka była jego długoletnią pociechą tam, gdzie żona już nie. Wyjął zawartość koperty. Fotka półnagiej modelki idącej przez molo oraz kartka z imieniem lub może pseudonimem, Sara Bravo... - O cholera! Ta też nie najgorsza! - Jeśli to jest agent, to ja jestem Hindus - zapatrzył się na fotografię. - Ma czym oddychać i za co. To molo. Europa? Nicea... znam. Drogie miejsce. Idealna pokrywka dla agentki Sara Bravo. Co my wiemy o pani Bravo? Brzęczyk telefonu przerwał te rozważania. Czerwonego telefonu. Baza ma problem. - Uplander! Słucham. - Chirez. Jak zdrowie żony, Bill? - Fuck you, Maria. Ten numer jest zastrzeżony. Tyle razy... - Jedyny bez podsłuchu. Zamknij się i uważaj! Vort! Coś ci brzęczy? - Może - siwowłosy mężczyzna zdjął nogi z biurka i skulił się nad blatem, ręką zakrywając słuchawkę. - Może nawet więcej niż dużo. - Bravo? - spytała Maria scenicznym szeptem. - Sara... kawałek ciała. O co chodzi? - Też bym chciała wiedzieć. Pani Bravo nie istnieje, lecz jest. Nawet tutaj. - Nielegalny obcy? Twoje poletko. - Co powiesz o agencie Vort? Typ jest z Langley, tak? - Proszę? - GBI i FBI to nie jest to samo? - Uplander podniósł głos - Sądziłem, że to od was... wewnętrzna dochodzeniówka. - Shit! - głos Marii, dyrektorki lokalnego wydziału FBI, był pełen niepokoju - GBI jest pod patronatem senackiej komisji do spraw bezpieczeństwa narodowego. Upiekli to nie dalej jak miesiąc temu. - Ot, tak sobie? Z powietrza i kitu? - Bill Uplander dyrektor CIA, aktualnie tylko kierownik małej bazy i zaplecza przerzutowego dla wydziału Europa, penetrując państwa G 11 oraz satelitarne obszary starego kontynentu nie był wcale małą szyszką. Miał wgląd w najtajniejsze projekty oraz tajemnice ECU. Co czasem interesowało polityków z Waszyngtonu. A teraz? - Maria? Czy oni znów próbują obciąć nam fundusze? - To nie to. Jest słowo na ulicy, że coś śmierdzi na samym szczycie. - OK. Prewencyjna komórka. Politycy wolą prać własne brudy bez obecności federales. Normalka. GBI jest duchem. My nie wierzymy w duchy. - Tak, tak. Oraz w smoki, krasnoludki i elfy, ale już co do UFO zdania są podzielone. Mieliśmy serię raportów o nowych widzeniach i obserwacjach. - Dzwoń Air Force, Virginia, dział Specjalne Dochodzenia. Banda mistyków. - Ale to właśnie od nich, Bill... właśnie od nich. I mają realne gówno na wideo. - Następna fałszywka i jaja. Kto daje gówno? I co mają Vort i Bravo wspólnego? - Ona jest Obca. On poluje na Obcych. Wiemy mniej niż nic. Vort mnie nacisnął o ludzi oraz pełną inwigilację Bravo... - Kiedy? - Tydzień temu. - Wyniki? - Vort był u ciebie? - Nie odbiegaj od tematu. - Jak już mówiłam, to wszystko się klei. Wyniki? Zero. Nul. Czego chciał Vort? - Chce. Mam trzy dni, by wykopać wszystko o pani Bravo. Chwila i sam zadzwoniłbym do ciebie. New York jest dużym miastem. - Zawsze myślałam, że to wiocha. Dlaczego do mnie? - Jeśli mój cel był tutaj, ty go znajdziesz. My zawsze zaczynamy od domu, nim zaczniemy węszyć za granicą. - Jak jasnowidząca! - parsknęła dyrektorka FBI. - Ona tu jest, ale ja nie mam do niej dojścia. - Co ty gadasz? - Co słyszysz. Sara Bravo jest osobistym gościem prezydenta... - Nadal bez wizy? Paszportu? - Nawet nie zostawia odcisków. - Nie wierzę. Dyrektorka Shirez westchnęła. - Wyobraź sobie, że była w Nicei, raptem tydzień temu, a teraz jest tutaj. - Podobno węszycie tylko lokalne smrody - burknął Uplander. - Mamy przyjaciół - zgasiła go Maria - coś za coś. Ale to za mało. Jeśli Vort chce, byś ty wszedł z lupą we własne kanały, to wejdź. Może ktoś z kontrwywiadu i wywiadu państw ECU będzie mieć dane, ślad, świadków. - Dane czego? Świadków kogo? Ślad gdzie? Nie zadaje się głupich pytań w tym zawodzie. Ja nie będę skakać na pasku senackiego dzyndzla i robić z siebie pośmiewiska. Bravo. UFO. Ha, ha. - Nie możesz odmówić, Bill. - Wcale. Jak tylko dostanę zielone światło z Langley, ruszam z grabiami i szukam igły w stogu. - Twoja kariera, twój problem. Ale po starej znajomości: coś znajdziesz, daj znać. To ważne. - Pewnie. Buźka? - Uplander cisnął słuchawką - i do buźki... Irmaaa! - interfon wyczarował sprężystą sekretarkę - nie, bez pukawki. Schowaj pistolet. Ooo... jakie ładne czarne desusy. Koronkowe? Lubię koronki... Weź tę fotkę i oddaj mi teczkę Vorta. Agent GBI jest nam znany. Ta cycasta płeć, nie. Zacznij węszyć za obecną panią... Sara Bravo. Przeledź, co mamy w ECU i sięgnij na wschód. Czort wie, co w Kazachstanie piszczy. A na Syberii też podobno widywano. Boże, ale obciach! Zielone, marsjańskie... - Mogę zacząć nosić białe. - Zmieńmy temat. Seksizm nie jest w modzie. Co zresztą jest? Faksuj foto, Irma! Jo kupił butelkę szkockiej i po namyśle bukiet narcyzów w narożnej kwiaciarni. Zielsko kosztowało trzy razy tyle co whisky, lecz wydatki były z karty, jaką dostał od ludzi GBI. Z nieba leciała mieszanina śniegu i deszczu, a jego długa wojskowa skóra należała do typu modelowego, a nie polowego. Sama mokra śliskość bez realnego ciepła czy ciężaru, jaki daje kurtka bombardiera. N.Y. w marcu to kiepskie miejsce do spacerów. Jo zmarzł i przemókł na wylot, nim odszukał adres. - Bardzo mi przykro, ale zamykamy na lunch - brodaty typ z kolczykiem w uchu z daleka zionął haszem i kwasem - chyba że coś osobistego. - Śrubuj się. Gdzie znajdę Didi? - Ouu... Daniella jest na zappleeczuu - brodacz się nie jąkał. On tylko był chick. Jo ominął jego ramię i wkroczył do jaskini artystycznych lwów. - Wulgarne. To jest ekspozycyjnie wulgarne - dziewczyna w fioletowym podkoszulku klęcząca między rozstawionymi nogami manekina poprawiała kusą kreację letniego wdzianka. Inna piękność, obok, na żywo, pokazywała, jak rzecz ma wyglądać. Jo wąchając mokre kwiaty zajrzał w wycięcie podkoszulka klęczącej. - Didi? - Dalej. Trzecie drzwi bez wizytówki - pozująca modelka zaborczo położyła dłoń na głowie fioletowej koleżanki i Jo wycofał się z przepraszającym uśmiechem. - Daniela. Wieki całe... - Dostawcy i gliny od zaplecza. Spieprzaj! - podstarzała piękność wertowała z nożyczkami pocięty już żurnal i ćmiła papierosa. - Ja cię nie znam. Zgrabnie wycięte kawałki modelek na stole nakładały się na siebie w kilku nowych kombinacjach kolorów. - No, no... A ja sądziłem, że modę robi się od zera i z wyobraźni. - Konkurencja też od zaplecza. Ubezpieczeń nie kupuję. Te kwiaty dla mnie? - Didi Mintburry alias Zina Habroff, alias Aga Umbertini, alias... - Szkocka. Lubię. Dżentelmen detektyw. Ty pijesz kwiaty, ja wącham dżin. Czym mogę służyć, panie... - Jo. Jo Vort z GBI. Gównianych Biurokratów Informator. - Federalny fajfus. Czy to jest oficjalne? Nie mam adwokata... - Ja nie mam nakazu. Prywatnie. I ja płacę, znaczy, mój pracodawca. - Kawy? Soku? Cola? - Coś suchego. Mam płaszcz z papieru. - Daiwa Skins. Drogie cielaczki. Proszę się rozgościć. Dam to Celinie. Zaraz go odprasuje i wysuszy. Mamy parowy modelmaster. Daniela wstała. Nagle była wyższa od mężczyzny i nadal, pomimo wieku, bardzo seksy. Jo otarty pachnącym ramieniem oblizał wargi. - Rozumiem Edypa. - Kształcony kundel - syknęła odbierając odeń płaszcz. Jo tylko wzruszył ramionami. Biurowy pokój był pełen sukienek, majtek, biustonoszy i halek. Oraz kosmetyków, peruk, szpilek od pary i wiązek materiałowych próbek zalegających w kilku przemysłowych regałach. W takim miejscu mężczyzna nie czuje się sobą. Chyba że nosi kolczyk i wypomadowaną hiszpańską brodę. - Daanieeelllaaa - zakpił Jo. - To ja - miała już w dłoniach dwie szklaneczki oraz dwulitrową butelkę sody. - Na pewno? - Jo nalał dwa pełne. - Za zdrowie kosmitów. - Zaraz! - Starsza atrakcyjna kobieta nagle zrobiła się brzydka. - Jeśli to nie są podatki lub narkotyki, to ja nie... - Bravo. Sara Bravo - wyjaśnił Jo. - Powiesz mi, co wiesz. Dam ci sto tysięcy. Gotówką. Oszczędzi ci dorabiania dupą. Grymas bólu i nagłe spuszczenie oczu. - Wiem, że modelarnia to fasada. Od zaplecza są łóżeczka i kilogramy kokainy. Dyskretny burdel dla wybranych. Nikt nie kapuje, każdy wdycha, wstrzykuje, wchłania lub inhaluje. Ooo... kopuluje też. Na deser. To nie mój biznes. Mój biznes to Sara Bravo. Wypijmy! - Zdrowie kosmitki? - Daniela sięgnęła po szkło. Jej palce zdały się żyć własnym życiem. Rozdygotane. - Sara... jest... jak tygrys. - To wiemy na sto procent. Czego nie wiem - przechylił szklaneczkę i jak ona wypił do dna. - Uf, nie wiem, co tutaj robi, jak tu trafiła, jak żyje. - Pachniesz grobem. Jak Sara. Twoje oczy... cholera! Mogę następny? - Nie jestem gospodarzem. Sam bym podparł drugą nogę. Palisz. Ja też. Niestety, nie zdążyłem kupić. Pozwolisz, że wezmę jednego? Kobieta nalała, lecz tylko sobie i założyła nogę na nogę nie kryjąc gładkiego kolana. - Gładkość podstępu wkraczająca w ciasnotę zakrętu do serca... Mój były kochanek, który puścił mnie z torbami, zwykł recytować takie kawałki wiążąc mnie do łóżka czy fotela i poszerzając mi odbytnicę. Odtąd mam wrażenie, że każdy chce mnie użyć i uciec. - Przepraszam. Naprawdę jestem prywatnie... i mam pieniądze. Za informacje... Mam odejść? - Za sto tysięcy dolarów? Chyba bym zwariowała odrzucając taką ofertę. Gdzie szmal, panie tajny? Może się mylę. Może ty... nie. Ale te twoje ślepia! Jo sięgnął pod gruby golf i wyciągnął paczkę owiniętą w plastikową folię. - Liczone. Na mnie można polegać... liczyć też. Nigdy nie kłamię. Mogę odmówić wyznania prawdy, ale nie kłamię - poczęstował się jednym camelem i szklaneczką. Pomimo zapewnień liczyła banknoty. Biuro pachniało kosmetykami oraz dżinem. Za oknem padał deszcz. Narcyzy więdły bez wody. - Sara Bravo nie żyje. Ta, która używa jej obrazu, nie jest nią. - Zamiast zajrzeć w oczy Jo Daniela zajrzała do kieliszka. - Nie nowina. To wiemy - Jo delikatnie zatrzymał ruch jej szklaneczki - czego nie wiemy, to jak to się stało. - Na nartach. Ja lubię sport i kobiety - Daniela miała przestraszone oczy zaszczutego kota. - Moje fobie, moje neurozy, alter ego, soma... i bez dzieci. - Na zdrowie. - Poważnie. Wcześnie odkryłam, co budzi moje dreszcze, lecz zawsze kończyłam na czubku penisa. My, modelki... cholera, na poważnie nigdy nie byłam. Z wytwornego kurewstwa żyje się lepiej. Cały show biz to ekskluzywny burdel. - A Sara? - Ta pierwsza, czy ta druga? Bo to było dawno. I ona mnie kocha... - Obojętne, gdzie zaczniemy. Choć wolę po kolei. - Byłyśmy na nartach w Bregencji. Alpy... bardzo smakowite sery i mleko. - Sara...? Krwawa Sara. Mówmy o przeszłości. Kiedy? - Było tak... Opalałam się razem z nią i nagle... cień. Coś, co nas zamgliło. Tam chmury zwykle chodzą pod szczytami, lecz wtedy było słonecznie. Nic nie widziałam. Błysk był potworny. - Blask czy błysk? - Piorun bez dźwięku, trwający pięć minut. Może krócej. Kiedy ustał, Sara była tylko zwęglonym zarysem. Może mi się zdawało. Nie pamiętam. Uciekłam. - Coś cię goniło? - Strach. Nigdy przedtem tak się nie bałam. - Byłaś z tym na policji? Zameldować wypadek? - Nie, bo... Sara mnie dogoniła. Nigdy nie jeździła dobrze na nartach. Ja znacznie lepiej, a mimo to ona mnie dogoniła. - Może miałaś przywidzenie? - spytał i odkrył w jej wzroku zapowiedź zmiany tonu. - Może dowiem się, co tu robisz? - nagle spytała Daniela. - Dwieście tysięcy... - przebił brutalnie. - O Boże - kobieta zaczęła płakać. - Ona mnie zje! Zabije! Wypatroszy! Jo wyczarował następną paczkę tysiączków. - Dlaczego się boisz? Daniela zgarnęła banknoty i bez liczenia wepchnęła do stojącej pod stołem torby. - Nigdy mi nie uwierzysz. - Trzysta tysięcy! - OK. Pozwolili mi żyć pod warunkiem, że nie pisnę słowa. Mafia. Oni mają władzę. Jej suche oczy kryły na dnie coś z kamienia - ...Nic nie wiesz. I kim ty jesteś? Federalny skunks? Cuchniesz na kilometr FBI. Wiesz, co oni z tobą zrobią, jak się dowiedzą? Wykrwawią! Jo pokręcił głową. - Też jestem z mafii. Czytaj: GBI. Jesteśmy wszędzie. W każdym kraju. A twój prezydent spiskuje z Obcym. To musi być ucięte. Jeśli zajdzie potrzeba, razem z głową. My zabijamy. Nie tylko Obcych - zgasił peta w przelewającej się popiołem popielniczce. - Dali ci więcej niż palpitację serca. Zadanie. Ta kamienica. Ta pracownia. Tamto zaplecze. Baza! To wszystko jest otoczone przez agentów FBI. - Nalot FBI?! Czy ja umrę? - Daniela złożyła dłonie i przycisnęła do piersi. - Gwarantowane. Zawsze zacierają ślady. Dość niechlujnie. W sumie z ich techniką co my znaczymy, prawda? Ale... federales zaraz tu będą. - Ja nie o nich. Ja o tobie. Ty... mnie... Twoje oczy! Fanatyk i morderca! - Dlaczego - zdziwił się Jo - żaden sąd nie wyda takiego wyroku. To Obcy potrafią manipulować naszymi zmysłami. Zamieniać nas w żywe marionetki, manekiny. - Tak, to potrafią - kobieta dotknęła skroni. - A ty? I co z FBI? Co z tobą? - FBI węszy narko, ja Obcych - złapał łypnięcie ponurych oczu i odpowiedział bezbronnym uśmiechem. - Wiem, że nie byłaś święta, a teraz jesteś przeklęta i nawiedzona. Dwa razy klinika w Genewie, raz tutaj i to w słodkim wieku lat szesnastu. Szalona młodość narkomanki. - To idzie z zawodem i pracą. Nie znam ani jednej, która... Zaraz, czego właściwie chcesz? Sary Bravo czy narkotyków? - Chcę prawdy. A ty nic nie wiesz. Obcy pozwolili ci żyć i pracować, dlatego, że twój mózg to kupa gówna. - To nie jest uprzejme. Mam bardzo wpływowych przyjaciół z południa. - To są fakty. Masz wariackie papiery. Z Europy twoja kochanka wysłała cię tutaj do szpitala. Paranoja, halucynacje, rozdwojenie jaźni, zwidy, depresje, próba samobójstwa. To dwa lata temu. Ale po roku Sara cię odwiedza i cud nad cudy, nagle znów jesteś sobą. Lekarze do dziś pytają, jak to możliwe. A twoi przyjaciele też cię robią w konia. To jest mafia. - Kłamca. Powiedziałeś, że nic nie wiesz. - Trochę. Chcę więcej. Daję forsę i szansę ucieczki. Mów... kretynko! - A jak nie? Jestem aż tak ważna? Alkoholiczka i narkomanka? - Jedyny żywy świadek. Wiesz, że Obcy wtrącają się do polityki? - Sara wspominała. Podobno dla naszego dobra. Ta ich walka z ozonem. - Kit i agit. Im ozon nie przeszkadza, ale ich bydłu, tak. Bo oni nas uprawiają jak my soję czy słonecznik. Żywią się ludźmi. Oni jedzą... wiesz? - Wiem - Daniela sięgnęła po szklaneczkę - ale co to zmieni? Słaby przegrywa zawsze. Nawet sobie nie wyobrażasz, co potrafią. A ja byłam na Marsie. Przechyliła szkło i wypiła bez skrzywienia. Jo czekał, była jak dziurawa grobla. Czas i woda same otworzą tamę powodzi słów. Oczywiście to mogła być strata czasu, lecz kto wie. Butelka dżinu była pusta w połowie. Jarzeniówki dawały złudny nastrój eksplozji światła. Deszcz zamienił się w grad i bębnił po szybach. Pachniało zwietrzałymi kosmetykami, zapoconą bielizną i parą z prasowaczki. Pety i popiół zdawały się wyłazić z popielniczki. Obcość z żółtymi kwiatami umierającymi na żurnalu mody. - Przepraszam. Tylko do toalety. - Jo wstał i wyszedł. Znana kiedyś, sławna Didi o słodkim uśmiechu, z gorzką determinacją zalewała własne bramy piekła. Idąc wzdłuż szeregu drzwi odkrył źródło pary. Dziewczyna w fiolecie walczyła z jego płaszczem i profesjonalną prasowaczką. - To się kurczy - drobna kobieta latynoskiej karnacji nie miała pojęcia, jak usztywnić i wysuszyć drogą skórę. Jo zabrał swoje zdewastowane okrycie. - Znacznie lepiej wyglądasz na kolanach. Fioletowy podkoszulek był tak wycięty, że półkule piersi zdały się wypadać bokami. - Co każą, to robię. Jo pożałował, że jest dokładnie odrutowany i nie może na chwilę wyłączyć podsłuchu. - Wierzę - powiedział. - I bardzo lubię fioletowy kolor. - A ten? - latynoska pieszczocha obróciła się tyłem i podniosła czarną sukienkę pokazując niebieskie jak wiosenne niebo figi z zalotnym i zachęcającym wykrojem w kroku. W istocie to, co tam wyglądało, powinno było być... atrakcyjne. Lecz nie dla niego. - Lewa ręka ciemności... Ładny implant. - Szoker, nieprawdaż? - kobieta nie będąca kobietą parsknęła śmiechem. - To jest chore. - Jo klepnął się w pierś i powiedział głośno - Zwijamy! - A co? - zaciekawiło się obojnactwo w fiolecie, szczerząc zęby jak wilk. - Jeszcze nie wiem, ale i do tego dojdziemy - powiedział Jo oglądając zrujnowany płaszcz. Wbiegli agenci FBI. - Jesteście mi winni sześć tysięcy za płaszcz - zawołał w ich stronę. - Zgłoś się do szefa - odkrzyknął grubas biegnący na czele. Był łysy i miał obfite wąsy, co robiło z niego morsa. - Ta melina warta nagrody. Ale gadka... haha! - No tak, tylko co z moimi Obcymi? - Jo zaklął. - Zabezpieczcie świadka i forsę! Kobieta w skromnym tweedowym kostiumie weszła do gabinetu Uplandera sama. Już od progu wyciągała rękę, uśmiechnięta i emanująca pogodną życzliwością. - Maria Shirez... Doskonała robota, agencie Vort. Doskonała. Nawet nie podejrzewaliśmy, że pod nosem mamy kwaterę główną karteli Omejro oraz ich magazyny. Sześć ton kokainy! Coś niebywałego. Moje gratulacje. - GBI, do usług - Jo przyjął uścisk i skinął głową w kierunku ponuro czekającego dyrektora lokalnej komórki CIA - Uplander się martwi, jak ciemniaki z Peru mogły położyć łapy na jego oprogramowaniu i danych. Kariera do kanału... - Przecieki były, są i będą - kobieta podeszła do biurka i przewróciła palcem wysoki stos komputerowych dysków - Chińczycy i Japończycy mają silne wtyczki w Andach. Czuj się zdekodowany... Bill. - Bardziej zdegradowany i wykopany przez Alaskę czy do Patagonii - dyrektor był więcej niż wściekły. Był załamany, a zarazem gotów do wulkanicznej eksplozji. - Taki geniusz wywiadu... mój, mój... Boże... - Maria nie miała litości. Jo wyczuł, co jest grane i rozładował napięcie: - Oboje państwo są od tej chwili delegowani do GBI w uznaniu zasług oraz by zająć stanowiska nowo powstałych działów IIW oraz IIIK. Dwójka to wywiad. Czyli ty, Bill. A trójka to kontrwywiad, czyli ty, Maria. Fundusz roboczy do podziału wynosi dwa miliardy dolarów. Więcej, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dwa wielkie wykrzykniki zjawiły się w zdumionych oczach zastygłej pary. - Tutaj są wytyczne, zadania, reszta kitu - Jo rzucił na blat grubą teczkę. - To jest tajne. Nadal robicie to, co do tej pory, ale jako przykrywka nad tym, co damy wam dalej. Decyzja przeszła przez wszystkie szczeble i jest ostateczna. Do widzenia. - Lubię podróżować incognito, lecz to nie oznacza, że jestem kosmitką - Sara Bravo patrzyła na Jo, a ten oglądał ścianę z obrazem Samuela Duranta "Wielka Niewiadoma". To nie było w stylu prezydenta. On wolał lwy. - To jest oryginał. - Zwiewnie piękna modelka zdała się wtapiać w tło obrazu: galaktyki pełnej alegorycznych oczu- gwiazd. - Zapłaciłam ćwierć miliona na aukcji. - Sotheby. - Jo obrócił wzrok w stronę okna i balkonu. - Czy tutaj musi padać? - Taka pora roku. Ja podarowałam ten obraz Zoe. Czemu pan unika moich oczu? - Zoe to żona prezydenta. Szyja, która kręci głową. Co zaszło w Bregencji? - To było Vaduz. Poznaliśmy się z Zoe w Vaduz. Małe party baronessy Ebberg. - Ktoś ją zabił i zjadł. Mamy tylko część szkieletu. A Zurych? Gdzie byłaś? - Może wszędzie? - zimny błysk oczu drapieżnika pod ciemnymi brwiami. - Może. Ty jesteś Obca. Prawdopodobnie uchodźca. Jak inni czy inne. Obojna. - Możesz to udowodnić? - usłyszał złe zgrzytnięcie ostrych zębów. - I kim ty jesteś?! Jo zamiast odpowiedzi dotknął trzech paszportów. Amerykański, szwajcarski, kanadyjski. Każdy pełen stempli i każdy świadkiem, że tu obecna jednak jest tym, kim utrzymuje. Tyle, że tam są trzy różne nazwiska i trzy fotografie. - To są klony. Ty masz siostry w komórce i genach. Was jest więcej. - Ty potrzebujesz opieki psychiatrycznej - piękna modelka znów wybrała konwencję damy. - Bez jaj. To czemu nie dzwonisz po lekarzy? - Wzywać swoich do swojego? - pytanie w pytaniu. Chwyt intel judo. - Prawo jest prawem. Też raz siedziałem za jazdę po kilku piwach. - Skrzynkach - wyrwało się pięknej i Jo zaczął się śmiać, bo był lepszy w dołkach. Sara zgarnęła swoje dowody tożsamości. - Jeden zero dla kretyna - i wyszła z gościnnego saloniku. Jo nadal rechotał. Przestał, gdy wróciła, prawie naga i prawie ubrana. Coś z peniuaru w pierzach i puchu oraz w złotej gazie. - Polowanie z przynętą, ajjj?! - Jo splunął na środek dywanu. - Idź się utop. - Woda mi szkodzi na cerę. Skąd wiedziałeś? - modelowe pytanie niewinnej panny. - Dziki strzał. Ktoś mi coś powiedział, dopisałem ciąg dalszy. Nie jesteś całkiem człowiekiem, prawda? Ale nie klonem. Sądzę, że oryginałem, tak? - Znów ta sama melodia? - Noga na nogę. Błysk długich ud. Wabienie. - To czemu mnie nie wyrzucisz? Gabrysie prezydenta nie kochają się w tańcu. To ich poletko i ja tu znaczę mniej niż gówno gołębia. Co wy robicie z krwią? - Jemy, po odwirowaniu Ha i dwóch O... - głodny błysk mokrych źrenic - A ty? - Ja już nie muszę. Postęp. Koniec jaskiń. Najechał nas król Ziemniak. Teraz fryty. - Dziękuj swoim bogom, że nie najechały was wilkołaki - głupia uwaga, lecz? - Umierają od srebrnej kuli. Dowiedzione - Jo parsknął - a ty jesteś ostatnia. - Macie idealny wywiad - kalkulujące oczy drapieżnika - kim jesteś, Vort? Jo nadal nie był pewien, czy się nie myli. - Gdzie masz czwarty paszport? - Ten z Węgier czy ten z Rumunii? A może ten z Atlantydy? - Wojna, wojna i po wojnie. Przyłożyli wam równo - zarzucił haczyk z przynętą. Modelka nie nabrała się na robaka. - Można przegrać bitwę, lecz nadal wygrać wojnę. - Która trwa... - Teraz spekulujesz - Sara wyszła z saloniku, a Jo wyjął rewolwer i odbezpieczył. - Tego nie zrobisz - Sara Bravo wróciła ubrana, w kapelusz z woalką i bardzo stylową, grubą, hiszpańską pelerynę z ciemnego weluru. - Ja doceniam, rozumiem i opuszczam, jeśli aż tak zawadzam. Zoe zna mój adres. Pan chce coś dodać? Jo zaryzykował. - O tak, Bangkok. Sześć trupów. Delhi, następne dwanaście. Zurych, tylko dwa, lecz objedzone do kości. Lawina odcięła cię w narciarskiej kabinie. Nie miałaś wyboru. Vaduz. Same dzieci. Tym razem karmiłaś klony, więc.. zrozumiałe. Berno. Znów lawina i tym razem zjadłaś cały gasthaus. Nie sama. Mount Albert, Lima, San Juan, Praga, Edynburg, New York... Genewa. Modelka miała smutne oczy pod uchyloną na bok woalką. - Nie wiem, o czym mówisz, naprawdę nie wiem... co ja mam z tym wspólnego? - Wilkołak musi jeść. Raz na rok lub rzadziej. Zależy, czy jest w stanie mieć... - Zdajesz się wiedzieć rzeczy, o których nigdzie nie piszą - warknęła basowo. - Co chciałaś od prezydenta? Podmienić go na własnego klona? Spisek z Zoe? - Absurdalne brudy. Pani prezydentowa to kryształowa... - Po wylizaniu. Wyuzdany wilkołak czy głodna lesbo? Ja to znam. Dziewice... - modelka zdawała się węszyć aurę gościa. - Kim jesteś, panie Vort? - Łowcą kanibali z kosmosu. Ile jest tutaj twoich klonów, Sara? A może Aras? Miała podobny problem co Jo i zdecydowała się na fortel. - Wychodzę. - Stojąc w miejscu? - pytanie miało dodatkowy podtekst. Tygrysy zawsze atakują z cienia. Zobaczyła rewolwer, a ten patrzył jej w oczy. Srebrem. - Czego chcesz? - Prezydent? Spałaś z nim i jego żoną. Co planujesz? Dlaczego oni? To nie są królowie z przeszłości. Tutaj się nie dziedziczy władzy... A może to już jest klon? - Może czas skończyć tę ciuciubabkę? - pod woalką błysnęły ślepia bestii, więc Jo nie czekając nacisnął cyngiel, wysyłając jedną srebrną kulę. I Sara Bravo umarła. - To jest nieprawdopodobne. To jest wręcz nieprawdopodobne!! - prezydent był wstrząśnięty stojąc nad martwym tygrysem ubranym w kapelusik z woalką i pelerynę. - Dzięki Bogu, że mamy taki wspaniały wywiad i takich agentów. A gdzie jest moja żona? Gdzie jest każdy? Czemu jesteśmy sami? - Hej! Jo! Miałeś rację. Ona jest w ciąży. I to nie z nim... - Bill Uplander zaglądający do saloniku pokazał kciukiem na blednącego gwałtownie prezydenta. - Maria ma sądny dzień, bo jej jajogłowi za cholerę nie dają się przekonać, że należy zniszczyć tak płód jak matkę. Mówią, że to jest istny cud natury i milowy krok w dziedzinie bioinżynierii genetycznej. Klony z kosmosu. Ale numer. Ja pieprzę!! - Wilkołaki zawsze były dobrymi chemooperatorami. Podziękuj im za AIDS... - Shit! Sam kropnę tę dziwkę - Bill wyszedł trzaskając drzwiami. Prezydent patrzył z przerażeniem na opartego o ścianę Jo. - Czy to było o mojej żonie? My nie... my nie wiedzieliśmy, że ona, że on, że... Boże, taki wstyd. - Zawsze jest cena zboczenia. Jedni dostają parchy, inni kulę w skroń. Srebrną. - O czym pan mówi? Na rany Chrystusa! O czym pan mówi? Morderca! To jest spisek! Mordercy! Ochrona! Ochrona! Twoje oczy... potwór. Ty jesteś potwór? - Tylko wampir. I to ziemski. Tubylczy. Johan Dracul, do usług. Ale wilkołaki nie są z Ziemi. To kosmici. Więc walczę, jak umiem. Pan wybaczy. Jo strzelił. Marek Robert Falzmann MAREK ROBERT FALZMANN Urodzony w 1950 roku w Warszawie. Debiut: "Młody Technik" (1980), miał też teksty w KAW-owskiej antologii "Spotkania w przestworzach"; my drukowaliśmy "Opowiedz mi o spadających gwiazdach" ("F" 4/83). Po stanie wojennym wyrusza za morza, obecnie w Kanadzie, gdzie pracuje jako ochroniarz i od niedawna wydaje Kosmopol (Polonijny magazyn SF na dyskietkach EP; szczegóły: "NF" 3/97 s. 80). Zwolennik twardej fantastyki rozrywkowej. Opowiadanie "Nocny tygrys" napisano sprawnie, ale według najgorszych wzorów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (konwencjonalna awantura bez związków z polskim losem i doświadczeniem; miejsce akcji: Ameryka). Jest to wszelako tekst, który akurat MRF miał moralne i literackie prawo popełnić, z racji swojego usytuowania, zajęcia, a więc i kompetencji. Dawno nie prezentowałem takich rewolwerowych kawałków; czekam na Państwa werdykt z bojaźnią i drżeniem. (mp)