Ewa Stec - Klub Matek Swatek
Szczegóły |
Tytuł |
Ewa Stec - Klub Matek Swatek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ewa Stec - Klub Matek Swatek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ewa Stec - Klub Matek Swatek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ewa Stec - Klub Matek Swatek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Klub Matek Swatek
Ewa Stec
Dla Roberta i Judyty,
żeby zawsze mieli siebie
Strona 2
Zadzwonił telefon.
Szczupła, niemłoda już blondynka w czarnym płaszczu znieruchomiała z ręką na klamce.
Odruchowo spojrzała w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. W myśli liczyła sygnały. Po
piątym telefon przestał dzwonić i włączyła się automatyczna sekretarka. Nikt jednak nie zostawił
wiadomości.
Kobieta wzruszyła ramionami.
Nigdy nie zostawiali wiadomości.
Dobrze znała ich zwyczaje. W końcu zajmowała się nimi od lat. Wiadomość jest śladem.
A ślad prowadzi do tego, kto go zostawił.
Sprawdziła godzinę na ledwie widocznym w ciemnościach zegarku.
Trzecia rano. Odwróciła się niezdecydowana.
„Co, jeśli telefon będzie dzwonił wiele razy? – pomyślała, zagryzając wargi. – Hałas
może zwrócić uwagę choćby sąsiadki zza ściany. A może wyciągnąć wtyczkę?”
Brak sygnału mógłby jednak zaalarmować ludzi, z którymi nie chciała mieć już nic
wspólnego. I z którymi nie chciała zadzierać.
Spojrzała na pachnący jeszcze farbą paszport i rezerwację na samolot do Buenos Aires.
Potrzebowała tylko kilku godzin.
Po chwili zastanowienia weszła do salonu i schowała telefon do szafy.
Wróciła do przedpokoju, chwyciła walizkę stojącą pod ścianą i bez żalu, że opuszcza
mieszkanie, w którym spędziła ostatnie trzydzieści lat, zamknęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ 1
Drzwi wyglądały całkiem zwyczajnie. Były masywne, metalowe i – jak przystało na
drzwi prowadzące do biura w Galerii Krakowskiej – chronione kodem dostępu i kamerą. Beata
obrzuciła czujnym spojrzeniem kamerę, a potem przez chwilę nieufnie przyglądała się
eleganckiej tabliczce z napisem „KMS” umieszczonej na drzwiach. Nie potrafiła rozszyfrować
skrótu, więc spojrzała pytająco na przyjaciółkę. Widząc zagadkowy uśmieszek na jej twarzy,
dostała wypieków. Nie znosiła tajemnic. Choć z drugiej strony te wypieki równie dobrze mogły
być kolejnym objawem nękającej ją „menopauzy w pełnym rozkwicie”, jak to dobitnie określił
jakiś czas temu jej ginekolog. Następny, który powinien zostać poetą. Znienawidziła go, uznając
za seksistowskiego dupka. Od menopauzy jednak jeszcze bardziej nie cierpiała sekretów.
– Danka, co jest za tymi drzwiami? – stanowczo zażądała odpowiedzi.
Danuta przestała się uśmiechać. Rozejrzała się czujnie dokoła, a nie widząc nikogo,
zgasiła papierosa i rozgniotła niedopałek czarnym lakierkiem.
– Gotowa? – spytała tajemniczym głosem.
Nieco zbyt tajemniczym jak na wieloletnią przyjaciółkę, o której, przynajmniej w teorii,
wszystko się wie. Beata poczuła się wyjątkowo bezsilna.
A bezsilność stanowczo nie licowała z jej uwielbieniem kontrolowania sytuacji.
– Nie – odpowiedziała zaintrygowana. I rozdrażniona. – Ja w ogóle nic nie rozumiem. Po
co mnie tu przyprowadziłaś?
Danuta rzuciła jej zagadkowe spojrzenie.
Strona 3
– Beatko, przyszłaś do mnie ze łzami w oczach, bo uważasz, że twoja córka jest
nieszczęśliwa, tak?
– Tak.
– Bo ten jej facet nie ma potencjału. Przyszłości. Nie chce się żenić. A zegar biologiczny
już jej od dawna tyka. Przyszłaś do mnie, bo nie wiesz, jak jej pomóc.
– Przyszłam do ciebie, Danka, żeby się wyżalić. Jesteś moją przyjaciółką. Nie oczekuję,
że znajdziesz rozwiązanie.
Danuta pokiwała głową.
– Oczywiście, moja droga. Ale nie przewidziałaś jednego... – zawiesiła głos.
Beata zaintrygowana wpatrzyła się w twarz przyjaciółki.
– Nie przewidziałaś, że ja wiem, jak jej pomóc – powiedziała Danuta i wklepała kod
dostępu. Tajemnicze drzwi otworzyły się bezszelestnie.
ROZDZIAŁ 2
Anka Romantowska, zupełnie nieświadoma, że jej matka Beata z troski o szczęście córki
w tej właśnie chwili wchodzi do siedziby jakiejś tajemniczej organizacji, także stała przed
drzwiami. Była wyraźnie podekscytowana, a jej oczy błyszczały jak oczy małego dziecka,
któremu za chwilę będzie wolno przekroczyć próg sklepu z zabawkami. Z trudem
powstrzymywała wszechogarniającą ochotę, by podskoczyć do sufitu i krzyknąć z radości na całe
gardło. Z miłością wpatrywała się w ciemne drewno. Drzwi były zwyczajnej urody, pozbawione
cech szczególnych, gdzieniegdzie nawet łuszczył się lakier, ale w tym momencie wydawały się
jej najpiękniejszymi drzwiami na całej planecie. Ba, w całym układzie słonecznym.
„Drzwi do mojego własnego mieszkania”, myślała, a jej myśli podskakiwały i krzyczały z
radości, bo przecież jej samej nie wypadało. W końcu była kobietą po trzydziestce i panią
pedagog, a to zobowiązuje.
– Moje! – zapiszczała nagle, nie mogąc się powstrzymać, i przytuliła policzek do
chropowatej powierzchni.
– Wyprowadziła się? – usłyszała znienacka skrzypiący głos.
Anka podskoczyła zawstydzona, że ktoś przyłapał ją podczas tak intymnej sytuacji jak
owo spontaniczne zbliżenie z drzwiami, i spojrzała w kierunku, z którego dochodził. Zza drzwi
mieszkania obok wystawał czubek nosa.
– Słucham? – zapytała, opanowawszy rumieniec.
Po chwili wahania na klatkę schodową wychyliła się głowa, omotana czarną siatką, a za
nią z kolei, jak to w naturze zwykle bywa, wysunęła się reszta ciała odzianego w nylonową
podomkę w wielkie krwiste maki.
„Matko, kto jeszcze nosi takie podomki?”, zdążyła tylko pomyśleć Anka, ale kobieta nie
dała jej czasu na dalsze refleksje.
– Lewandowska. Wyprowadziła się? – zapytała, rzucając elektryzujące, zapewne od tej
podomki, spojrzenie.
– Zgadza się – odpowiedziała grzecznie Anka i z ujmującym uśmiechem zapytała głosem
pełnym zrozumienia: – Lubiła ją pani?
Rentgen w oczach sąsiadki prześwietlił ją od stóp do głów.
– Nie. Ale lepsze zło znane niż nieznane – usłyszała.
No cóż... Jako że jakaś prawda w tym była, Anka pokiwała uprzejmie głową i w imię
stosunków dobrosąsiedzkich postanowiła zignorować wyraźną niechęć gburowatej kobiety.
Strona 4
Przynajmniej na razie. Potem wyciągnęła z kieszeni klucz i nie przejmując się niczym, a już na
pewno nie stojącą obok staruszką w nylonowej podomce, drżącą z przejęcia ręką włożyła go do
zamka.
– Pani tu teraz będzie mieszkać?
Przesłuchanie najwidoczniej jeszcze się nie zakończyło. Anka znieruchomiała, a potem –
w imię stosunków dobrosąsiedzkich! – zdecydowała się wyciągnąć rękę.
– Tak. Wprowadzam się już dzisiaj po południu. A teraz wpadłam tylko na chwilę, przed
pracą, żeby ucieszyć oczy i pokazać mieszkanie koleżance... – zaszczebiotała, ale kwaśna mina
staruszki nie dała się osłodzić.
Anka postanowiła zatem wykorzystać okazję i przedstawić się nowej najbliższej sąsiadce.
– Anna Romantowska, bardzo mi miło.
Głowa kobiety poruszyła się nieznacznie w geście powitania, ale wyciągnięta ręka nowej
lokatorki została ostentacyjnie zignorowana i Anka musiała zadowolić się założeniem włosów za
ucho.
– A sama? Sama będzie pani mieszkać?
– Tak.
– Aaa, stara panna – sąsiadka od razu zaklasyfikowała ją do odpowiedniej grupy
społecznej. – Ale ostrzegam, po dziesiątej ma być cicho. Nie będę tolerować żadnych krzyków.
Dla zasady, bo tolerancja starszych jest nieprzyzwoicie wykorzystywana przez młode pokolenia.
Aha, i żeby żadni obcy się tu nie plątali. To porządna kamienica, a nie jakiś lokal komunalny.
Lewandowska to ciągle jakichś obcych na noc spraszała. Wstydu nie miała! Kur... kurtyzana
jedna.
Anka zacisnęła zęby, ale nie dała się sprowokować. W końcu, jak podpowiadał
odziedziczony po mamie (niestety tylko szczątkowo) rozsądek, czujna i przychylna sąsiadka to
skarb. Uśmiechnęła się zatem po raz kolejny, choć już z mniejszym entuzjazmem.
– Ależ oczywiście. Wie pani, pani... – zawiesiła wyczekująco głos.
Kobieta w podomce milczała przez chwilę, jakby rozważała potencjalne negatywne skutki
przedstawienia się. Po chwili kłopotliwego milczenia skapitulowała.
– Genowefa Grzyb – zaburczała pod nosem. I pod całkiem wyraźnym wąsikiem.
– Pani Gieniu... – Anka zakrztusiła się, ale na jej ustach tkwił uprzejmy uśmiech.
„Najbliższa sąsiadka pomocna we wszystkim. W końcu taki egzemplarz jest lepszy od alarmu”,
powtarzała w myślach krótką mantrę. – Ja jestem bardzo spokojną osobą. Nie urządzam żadnych
libacji, nie mam krzykliwych przyjaciół, sami przyzwoici ludzie, bezpieczni, sprawdzeni, a ja
jestem nauczycielką... – oświadczyła, pewna, że jej zawód wzbudzi szacunek. Nie doceniła
jednak pani Gieni.
– Nauczycielka! – parsknęła kobieta z wyraźnym potępieniem. – Tylko tego mi tu
brakowało! Cudownie! – dodała takim tonem, że Anka od razu poczuła, że za tym „cudownie”
kryje się drugie dno. – To wszystko wasza wina! – usłyszała. – Jesteście odpowiedzialni za
młode pokolenia i co!? Taka porażka! Taki wstyd! Młodzież pluje na chodniki, miejsca w
autobusie nie ustąpi, alkoholizuje się i narkotyzuje, i inne „uje”!
Anka spojrzała na nią spod oka i zagryzła wargi. „Jasne. Mea culpa”.
Postanowiła jednak nie dać się sprowokować. A kiedy już, mając w zanadrzu wszelkie
chwyty z kursów z pedagogiki specjalnej, chciała wytłumaczyć, że nie bez przyczyny przecież
zawód nauczyciela obdarzany jest takim zaufaniem społecznym, usłyszała gwałtowne trzaśniecie
drzwi wejściowych do budynku i przeciągły krzyk, który nagle rozległ się na klatce schodowej i
jeszcze długo potem rezonował głośnym echem.
– Anka Romantooooowska!? Gdzie jeeeeesteś!? Zapomniałam, jaki masz numer
Strona 5
mieszkaaaaania!!! Halooo! Aaanka!
Dziewczyna zmartwiała i wcisnęła sobie z powrotem do gardła poetyckie słowo
„pedagog”, które właśnie zamierzała wykorzystać w obronie zawodu nauczyciela. Jej
przyjaciółka, Matylda Gąsienica, której głos słychać było tak wyraźnie, stanowiła bowiem
wyraźne zaprzeczenie wszystkiego, co może się kojarzyć z wyrazem „pedagog”. Nie
wspominając nawet o słowie „powaga”. Aż dziw, że Matylda była szkolnym psychologiem,
aczkolwiek na usprawiedliwienie trzeba dodać, że jej powołaniem była balneologia. Niestety, jak
to w życiu bywa, los okazał się okrutny i Matylda dowiedziała się, że ma uczulenie na sole
lecznicze, co w konsekwencji doprowadziło ją do depresji. Ale jak to mówią: nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło. Tak jej się spodobało wyciąganie ludzi z dołka, że została
psychologiem.
– Co do licha? – mruknęła pani Gienia. Wielce zaintrygowana zdecydowała się wyjść ze
swojej jaskini. Podeszła do poręczy, wychyliła się i przez chwilę spoglądała w dół.
Anka tymczasem nie czekała na wynik rekonesansu sąsiadki. Rzuciła się do drzwi.
Niestety, choć walczyła zaciekle z zacinającym się kluczem, zupełnie jak rycerz z zaciętym
obrońcą zamku, chcąc zniknąć, zanim właścicielka głosu dotrze w pobliże Genowefy Grzyb, nie
zdążyła. Poległa. Na schodach pojawiła się wyrazista postać Matyldy – efekt namiętnej, acz
krótkotrwałej miłości górala z Czarnego Dunajca i ognistokrwistej Murzynki z Jamajki.
Sąsiadka zamarła. Ale na taką słabość pozwoliła sobie tylko przez ułamek sekundy.
– Co za diabeł? – mruknęła, cofając się wyraźnie zaniepokojona. Szybko wróciła do
swojego mieszkania i przymknęła drzwi. Pozostawiła jednak całkiem wyraźną szparę. Anka
zdążyła jeszcze uśmiechnąć się niewyraźnie do szpary, po czym Matylda wkroczyła wreszcie na
półpiętro, a z jej imponującej piersi wyrwał się kolejny ryk:
– No! Tu jesteś!
Anka zauważyła, że szpara w drzwiach zrobiła się całkiem duża i że osłupiała twarz pani
Gieni nie pozostawiała złudzeń, co do jakości przyszłych wzajemnych kontaktów. Matylda,
zupełnie nieświadoma bycia gwoździem do trumny sąsiedzkich stosunków Anki, która nie dość,
że jest nauczycielką, to jeszcze ma za przyjaciół jednostki wyraźnie obce cywilizacyjnie i
kulturowo, i jakby tego było mało także i rasowo, rzuciła się przyjaciółce teatralnie na szyję. Ta,
z trudem utrzymując ciężar, zdołała w końcu przekręcić klucz i z niewinnym uśmiechem
wepchnęła Matyldę do środka. A potem zatrzasnęła drzwi.
ROZDZIAŁ 3
Danuta, zupełnie nie przejmując się oporem Beaty (wynikającym, jak założyła, z jej
wrodzonej podejrzliwości i zamiłowania do scen dramatycznych), wciągnęła ją do obszernego
pomieszczenia znajdującego się za tajemniczymi drzwiami. Beata wstrzymała oddech. Po chwili
rozejrzała się dookoła ze zdziwieniem, a potem poczuła ulgę. Okazało się, że znajdują się w
biurze, które było wystarczająco małe, żeby objąć je wzrokiem, dzięki czemu zaczęła odzyskiwać
kontrolę nad własnymi emocjami i duszącym poczuciem bezsilności.
Przy biurku tuż obok wejścia siedziała tleniona blondynka w średnim wieku wpatrzona w
ekran komputera. Miała czerwoną bluzkę z naprawdę głębokim dekoltem, zza którego wystawał
czarny koronkowy stanik. Tak prowokujący ubiór uwydatniał tylko zmarszczki blondynki i jej
zwiędłą skórę.
Na widok Danuty kobieta zasalutowała, a potem, jakby tego było mało, powiedziała z
uprzejmym uśmiechem podwładnej:
Strona 6
– Witam panie. Dokumenty leżą na biurku. Gdyby coś jeszcze trzeba było dodrukować,
proszę dać znać.
– Dziękuję – odpowiedziała Danuta z dziwnym grymasem na twarzy, a potem dodała
tonem wyjaśnienia: – To Jolka, sekretarka.
Beata spojrzała zdumiona na przyjaciółkę, ale ta tylko wzruszyła ramionami i rzuciła
spojrzenie mówiące: „No, co? To już sekretarki nie można mieć?”, po czym odwróciła się i
chwyciwszy oszołomioną Beatę za rękę, pociągnęła dalej. Kiedy w końcu zmusiła ją do zajęcia
miejsca na kanapie stojącej w rogu pokoju, tuż obok aneksu kuchennego, Beata znowu poczuła
się nieswojo. Bezsilność objawiła się dusznością i uderzeniami gorąca. Do tego wszystkiego
Danuta zapaliła papierosa. Zanim Beata zdążyła zaprotestować, usłyszała głos sekretarki:
– Pani Danuto, miała pani rzucić palenie!
Danuta wciągnęła dym do płuc z miną miastowego, któremu wreszcie udało się wyrwać
na wieś i odetchnąć świeżym powietrzem, a potem mrugnęła do Beaty.
– Wiesz, Jolka – odkrzyknęła – ty jesteś jak pies ogrodnika! Sama nie zapalisz, ale mnie
też nie pozwolisz!
– Trzeba mnie było nie błagać, żebym pilnowała i motywowała – parsknęła poirytowana
Jolka.
– To już nie można sobie odpocząć? Wiesz, jakie to męczące rzucać palenie?
– Nie wiem, bo jestem na tyle inteligentna, że nigdy nie dałam się zniewolić.
Impertynencja Jolki wywołała na twarzy Danuty tylko uśmieszek.
– Gdzie ja jestem? – Beata postanowiła się odezwać. W końcu kto pyta, nie błądzi.
Danuta powoli wypuściła dym z ust i z założonymi rękoma usiadła na biurku,
ustawionym pod oknem, prawie na wprost kanapy.
– W biurze – oświadczyła, jakby to wszystko wyjaśniało. Jako że niczego nie wyjaśniło,
Beata zadała kolejne pytanie.
– Co to za biuro? K – Konsulting? M – Management? S – Szkolenia? – wymyśliła
naprędce, próbując rozszyfrować tajemniczy skrót z tabliczki na drzwiach.
– K – Klub, M – Matek, S – Swatek – powiedziała bez zmrużenia powiek Danuta.
Beata, jak przystało na człowieka z poczuciem humoru, zaczęła się elegancko śmiać.
Choć bez większego przekonania. A potem dziwnie zaniepokojona faktem, że Danuta wcale się
nie śmieje, a przecież powinna, przestała udawać rozbawioną i zapytała jeszcze raz, tylko z
większym naciskiem:
– Ale poważnie pytam, gdzie ja jestem?
– To pomieszczenie nazywamy szumnie kwaterą główną – wyjaśniła Danuta.
– To jakiś żart? – Beata zrobiła minę wskazującą wyraźnie, że takie dowcipy jej nie
bawią. Przynajmniej nie w tym momencie.
– Ależ skąd. To fakt – oświadczyła przyjaciółka przekonująco i z wielkim zadowoleniem,
a potem znowu zaciągnęła się papierosem. Kiedy zaczęła kaszleć, zgasiła go i wrzuciła do kosza.
– Rzuciłam znowu! – zawołała do Jolki.
– Tak trzymać! – odkrzyknęła tamta i wydęła czerwone wargi w powątpiewającym
uśmiechu.
– Danuta, wybacz, że przeszkadzam... – odezwała się sarkastycznie Beata. Głowa jej
puchła od nadmiaru myśli. – Ale... może wyjaśniłabyś mi jedną rzecz. Co to niby jest ten Klub
Matek Swatek?
– Widzisz... – Danuta zawiesiła głos i spojrzała przeciągle na koleżankę
– to taka firma konsultingowa, właściwie taka... organizacja. Organizacja matek, które
dbają o przyszłość swoich dzieci.
Strona 7
Beata poczuła, jakby ktoś nadepnął jej na odcisk. A już na ambicję na pewno. Podniosła
się z kanapy.
– Czy sugerujesz, że ja nie dbam o przyszłość własnych dzieci? – zapytała obrażonym
głosem. – Nie wiesz, że ja własne życie poświęciłam, żeby zawsze wszystko miały, żeby im
pomagać... Ja dla nich...
Danuta odebrała jej głos i wolę buntu samym tylko spojrzeniem.
– Siadaj – powiedziała stanowczo.
Beata posłusznie usiadła. Danuta przyszpiliła ją jeszcze wzrokiem do kanapy, a potem
spokojnie kontynuowała:
– Klub pomaga... świadczy pewne usługi matkom, które, jakby to jasno przedstawić,
dbają aktywnie o przyszłość swojego potomstwa.
– A co to, do cholery, ma znaczyć? – wyrwała się znowu Beata.
– To znaczy, że nie czekają, aż ich córki spędzą życie w samotności, przekonane, że
faceci nie są nimi zainteresowani, bo są zbyt inteligentne.
Nie czekają, aż ich córkom jajeczka obumrą ze starości – usłyszała zdecydowany głos.
Spojrzała odruchowo w stronę, skąd dobiegł, i zobaczyła kobietę w średnim wieku i w
zielonym płaszczu. Nieznajoma podeszła do biurka Danuty i mówiła dalej, nie spuszczając
wzroku z Beaty:
– Matki z podejściem aktywnym starają się pomóc córkom w znalezieniu księcia z bajki.
Albo królewny z bajki w przypadku facetów, choć z nimi problemów jest dużo mniej. Oni mogą
zapładniać do późnej starości.
Kolejny dowód na to, że suka... to znaczy matka natura preferuje facetów.
– Kobieta zaśmiała się, a jej oczy zabłysły jak oczy rozbrykanego dziecka.
Założyła za ucho niesforny kosmyk rudych włosów, a potem zlustrowała Beatę od stóp do
głów. – Beata, prawda? Danka dużo o tobie opowiadała.
„Pełna poświęcenia kobieta domowa, która dla rodziny zrezygnowała z kariery
prawniczej” – zacytowała uroczyście, a potem znowu się roześmiała, nic sobie nie robiąc z
wściekłej miny Danuty. – Niektórym to powinni wszczepiać czipy z wolno uwalniającym się
egoizmem. Żeby samym sobie i innym tym poświęceniem krzywdy nie robili...
Beata wpatrywała się w kobietę w zielonym płaszczu jak w kosmitę, który nie wiedzieć
czemu, na pewno z czystej złośliwości, zmaterializował się akurat tu i teraz.
– Poznaj Jadwigę. W terenie nie ma sobie równych. Kiedyś pracowała w wywiadzie –
Danuta konspiracyjnym szeptem przedstawiła nieznajomą.
– W wywiadzie? – powtórzyła Beata, otwierając szeroko oczy.
– Tak. Ma takie umiejętności, że żadna z nas nie jest jej w stanie dorównać.
Jadwiga spuściła skromnie oczy.
– Oj, Danka, nie przesadzaj...
– Nie przesadzam! A dzięki komu mam dwójkę wspaniałych wnucząt i cudowny spokój
ducha!?
Beata przyglądała się, nic nie rozumiejąc, raz jednej, raz drugiej kobiecie. W końcu,
logicznie rzecz ujmując, córki Danki i ich mężowie brali chyba jakiś czynny udział w procesie
robienia swoich dzieci. Jej przyjaciółka miała jednak nieco inne zdanie.
– To wszystko dzięki Jadwidze! – powiedziała z przekonaniem. – To ona tak wszystko
zorganizowała, że nikt niczego nawet nie podejrzewał. Jeden rok i obie moje córki znalazły
fajnych facetów. Rekord pobiła Jagoda. Trzy miesiące znajomości i mówi mi, że wychodzi za
mąż... I to wszystko dzięki naszej akcji „Królewicz pilnie poszukiwany”.
– A przeznaczenie? – odważyła się odezwać Beata.
Strona 8
– Jasne! – ryknęła śmiechem Jadwiga i zdjąwszy płaszcz, rzuciła go niedbale na krzesło.
Beata poczuła nagłe uderzenie gorąca. Pojawiło się jak przypływ. Przypływ paniki.
– My jesteśmy lepsze niż przeznaczenie – powiedziała Danuta z pewną pobłażliwością,
patrząc na rozgorączkowaną przyjaciółkę.
– Ale, ale...
– Jakie „ale”!? Nie ma żadnego „ale”! – ryknęła znowu Jadwiga, wyraźnie zdegustowana
brakiem entuzjazmu Beaty. – To ja zniechęcałam tych pseudonarzeczonych Jagody! To ja się
dowiedziałam, jacy mężczyźni się jej podobają. To ja wyszukałam jej męża, zresztą syna mojej
koleżanki, to ja tworzyłam sytuacje i proszę, voila, teraz wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
– Ale... ale... to aranżowane małżeństwo – zaczęła Beata. I zaraz pożałowała.
W jednym momencie powietrze w biurze zgęstniało, powiało przeraźliwym chłodem, a
zbulwersowana Jadwiga rzuciła Danucie spojrzenie mówiące: „Kogo ty mi tu przyprowadziłaś?
Niewierną?”
– Ależ co to za wyrażenia, za dużo telewizji oglądasz, a to szkodzi. My nie żyjemy w
Afganistanie, moja droga! – Jadwiga usiadła przy swoim biurku i dodała już spokojniej: – Jakie
aranżowane małżeństwo? Jagoda sama poznała Pawła, zakochała się, przyprowadziła go do
domu... A to, że wcześniej został przez nas sprawdzony on i jego rodzina, zaaranżowanych
zostało kilka sytuacji, to tylko mały szczegół. Przecież tu chodzi o miłość!
Tu się nikogo nie sprzedaje. Nam nie płacą w wielbłądach. Tu się w pełni respektuje wolę
młodych! – Jadwiga mrugnęła okiem, a słowo „respektuje” zabrzmiało dziwnie nie na miejscu. –
Przecież oni sami wybierają. My po prostu wcześniej o tym wiemy. Do trzydziestki zostawiamy
im wolną rękę, a potem... cóż... Potem i tak nie ma już na co czekać. I robimy to, co matki robiły
od zawsze, tylko że z lepszym skutkiem. Jesteśmy prężne, zorganizowane i mamy nowoczesną
technologię. Wszystko po to, żeby spełnić każde, nawet te najwyższe wymagania naszych dzieci.
I nic na siłę, broń Boże! Chociaż czasami to mam ochotę trzepnąć po głowie i do ołtarza, takie
to... takie to rozpasane, rozpuszczone, byle kim się nie zadowolą. Ty wiesz, jak trudno teraz
znaleźć królewicza z bajki? Prawdziwy koszmar.
Tak. Ale my dla dzieci wszystko...
– Bo szczęście dzieci jest naszym sukcesem – Beata usłyszała kolejny głos. Odwróciła
gwałtownie głowę. W biurze pojawiła się jeszcze jedna kobieta. Też była dobrze po
pięćdziesiątce. – Krysia, bardzo mi miło – sympatycznie wyglądająca pani przedstawiła się i nie
bacząc na wymalowaną na twarzy Beaty chęć ucieczki, chwyciła jej dłoń i delikatnie uścisnęła. –
Przepraszam za spóźnienie.
– No, witamy, gdzieś to wczoraj była? – zapytała Jadwiga, włączając komputer. – Tyle
pracy, a ty ciągle na urlopie...
– Piszę artykuł o takich stukniętych elementach jak ty – docięła jej Krystyna. Ona także
zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku, który wyciągnęła z eleganckiej szafy stojącej obok
biurka Jolki.
Jadwiga obrzuciła okrycie koleżanki spojrzeniem pełnym obrzydzenia.
– Kryśka, ja ci mówię, kup sobie w końcu coś krwistego. Ten kolor jest taki mdły.
Wyglądasz strasznie bezbarwnie – powiedziała z pełnym przekonaniem.
– To nie kolor. To wiek, moja droga. Osiągnęłam wiek, w którym człowiek staje się nie
tyle bezbarwny, co niewidzialny. Ani młody, ani stary.
Średni wiek menopauzalny. Trudna rzecz – Krystyna westchnęła, a na jej niegdyś
wyjątkowo ładnej twarzy wszystkie zmarszczki pokazały się w pełnej krasie.
– A ta znowu swoje. – Jadwiga pokręciła z dezaprobatą głową. – Ile razy mam ci
powtarzać, że przekwitanie to nie tragedia. To część życia! I może być całkiem zabawna.
Strona 9
– Krystyna jest u nas profilerem. To emerytowana lekarka psychiatra – wyjaśniła Beacie
Danuta.
– Psychiatra? Profiler? – powtórzyła słabo Beata. – Wody.
– Aż tak ze mną źle? – jęknęła Krystyna, a widząc na twarzy Jadwigi kolejną minę z serii
„a nie mówiłam”, pokazała jej język i podała Beacie butelkę z wodą, którą wyciągnęła z małej
lodówki znajdującej się w aneksie kuchennym. Potem usiadła za swoim biurkiem. – A jak
Marcinek? – spytała Jadwigę.
Pytanie Krystyny wywołało na twarzy koleżanki ponury grymas.
– Nadal nie wychodzi z pokoju. Klasa maturalna, buzujące hormony...
koszmar. Ale jutro wprowadza się do swojego ojca.
– Znowu na trzy miesiące?
– Tak. Ale może ma taki okres, że po prostu potrzebuje ojca? Mam nadzieję, że Radek
znajdzie do niego jakieś dojście.
– Nie przejmuj się – wtrąciła Danuta. – Moja Jagoda, gdy przechodziła trudny wiek, to
potrafiła nie odzywać się przez cały tydzień. A jak zaczęła, to cały czas miała pretensje. O
wszystko, łącznie z tym, że papier toaletowy był niebieski. I już wolałam, kiedy się nie odzywała.
A jak raz przyprowadziła faceta, brrr, dziurawe buty, śmierdział, włosy jak strąki, fuj...
myślałam, że go wyrzucę!
– I wyrzuciłaś? – zainteresowała się Jadwiga.
– No co ty. Uśmiechnęłam się i nawet mu rękę podałam. Czego to my, matki, nie robimy
dla swoich dzieci. A one doceniają to dopiero, jak jesteśmy na emeryturze i możemy się zająć
wnukami... Właśnie, Krysiu, jak wnuczek?
– Fantastycznie – Krystyna się ożywiła, a zmarszczki na jej twarzy rozluźniły się z ulgą.
Że wreszcie właścicielka przestała o nich myśleć. – Patrzcie i podziwiajcie. – Wyciągnęła z
torebki telefon. – Już mi się pamięć w komórce blokuje, tyle mam zdjęć. Ale nie musicie
wszystkich oglądać – zgodziła się wielkodusznie. – Ma już trzy tygodnie. Boże, jakie ma nóżki!
– jęknęła zachwycona, a za nią solidarnie jęknęły przyjaciółki.
Beata nie jęknęła. Siedziała wciśnięta w róg kanapy i już od jakiegoś czasu w ciszy
obserwowała całą trójkę, obmyślając plan ucieczki. Wszystko jedno dokąd, byle blisko był
komisariat. Ewentualnie szpital psychiatryczny.
– Dobra, skoro wszystkie jesteśmy już w komplecie, zaczynajmy – przerwała jej
gorączkowe rozmyślania Danuta.
– Co... zaczynajmy? – zapytała Beata ostrożnie, wachlując się chusteczką. Znów miała
napad duszności. Na pewno o podłożu hormonalnym.
„W końcu ten szowinistyczny ginekolog wie, co mówi”, próbowała się pocieszać. Jednak
równie dobrze mógł to być napad lękowy. Albo zawałowy.
– Akcję „Królewicz dla Ani pilnie poszukiwany”.
Beata znieruchomiała i wpatrzyła się w twarze otaczających ją kobiet. I tylko jedna myśl
brzęczała jej w głowie jak natrętna mucha: „Boże! Zwariowały!”
ROZDZIAŁ 4
Gwałtowna reakcja Anki wywołała u jej przyjaciółki pewne zdziwienie.
Na szczęście Matylda nauczyła się już dawno, że ludzkie odruchy są nieprzewidywalne, a
zarazem tak głęboko przewidywalne, że w zasadzie nie ma się czemu dziwić. Ani nad czym
zastanawiać. Wygładziła zatem bez słowa swoją białą bluzeczkę, kontrastującą wspaniale z
Strona 10
pysznym, czekoladowym odcieniem jej skóry, i naciągnęła dekolt. Miała słabość do dekoltów.
Uważała je za tajną broń każdej kobiety, która chciała odwrócić uwagę od jakiegoś nielubianego
elementu twarzy. Mawiała: „Uwydatnij biust, to facet nawet nie spojrzy na twój nos”, choć
zaznaczała również, że w drugą stronę niekoniecznie działa to tak samo. Od biustu uwagi
odciągnąć się nie da. Męska rzecz ten biust.
Matylda potarła ręką swój perkaty nos, o który obwiniała ojca, i rozejrzała się
nieprzytomnie dookoła.
– Co to za nora? – zapytała, poprawiając swoje czarne loki. – Przecież tu trzeba zrobić
kapitalny remont. I włożyć w to drugie tyle, ile dałaś za mieszkanie. Wiesz, ile cię to będzie
kosztować? Chyba się pospieszyłaś z kupnem tego... – ciągnęła, starając się nie potknąć o
walające się na podłodze śmieci. – Wygląda na to, że poprzednia właścicielka musiała
wyprowadzać się w wielkim pośpiechu – zauważyła.
– Wiesz, jaka to była okazja? – Anka wzruszyła tylko ramionami. Nic nie było w stanie
zepsuć jej radości. – Za te pieniądze w tej dzielnicy mogłabym mieć co najwyżej jednopokojowe.
A tu proszę: trzy pokoje. I to jeszcze z meblami. Starymi, bo starymi, ale do remontu mi starczą.
Tylko swoje łóżko sobie przywiozę. Dzisiaj! – zapiszczała.
– Dzisiaj? – Matylda rozejrzała się z przerażeniem dokoła. – Ty to odważna jesteś. Ale
biorąc pod uwagę zagęszczenie w twoim domu rodzinnym i ludzką potrzebę spokoju, rozumiem.
A dlaczego tak tanio? Może z tym mieszkaniem jest coś nie tak? – drążyła, ewidentnie próbując
znaleźć dziurę w całym.
– Na pewno nie – oświadczyła zdecydowanie Anka i weszła do kuchni.
Zauważyła, że z sufitu zwisa jedynie rozbita żarówka.
„Przywieźć lampę”, zanotowała w myślach, a potem spojrzała na przyjaciółkę.
– Agent mi wszystko wyjaśnił. Właścicielka dostała spadek w Argentynie i musiała
szybko wyjechać, żeby jej nie przepadł. Potrzebowała pieniędzy na bilet.
– Wierzysz w dobre wróżki? – prychnęła Matylda, rozglądając się podejrzliwie. – W to,
że dobre kobiety nieprzyzwoicie tanio sprzedają mieszkania, żeby biedne nauczycielki mogły
mieszkać w takim metrażu w ścisłym centrum? Że też akurat w tym tygodniu mnie nie było i nie
mogłam ci doradzić.
– Ale co ty gadasz!? – zdenerwowała się Anka. – Mówię ci, że dostała wielki spadek w
Argentynie i musiała bardzo szybko sprzedać to mieszkanie. Zresztą co w tym dziwnego? Do
takiego kraju też bym się przeprowadziła bez zastanowienia. Ten klimat... słońce... cały rok
wakacje... A właśnie, jak tam twoje wakacje?
Zupełnie niespodziewanie Matylda znieruchomiała, a potem zawołała strasznym głosem:
– Musiałaś mi przypomnieć!?
– O czym? – zapytała Anka. Nie zwracając uwagi na teatralne jęki Matyldy, do których
zdążyła się już przyzwyczaić w ciągu wielu lat nieustającej przyjaźni, weszła do łazienki. I
zmartwiała. Nie przeraziły jej odpadające gdzieniegdzie kafelki, nie przeraziła jej nawet muszla,
która postanowiła popełnić samobójstwo, pewnie z tęsknoty za dawną właścicielką, i pękła na
pół. Przeraził ją pająk wielkości średniego ptaka, który siedział w wannie i wrednie szczerzył
zęby. O ile je miał. A Anka była święcie przekonana, że tak. Mogłaby przysiąc, że widziała coś
błyszczącego w okolicach jego otworu gębowego. Nie znosiła wielu rzeczy: nie lubiła much ani
węży, nawet tych ogrodowych, ale pająki wzbudzały w niej pierwotny lęk. Zadrżała i
histerycznie odskoczyła od wanny, nadeptując przypadkiem na palec Matyldy, która chodziła za
nią jak cień, najwyraźniej starając się przekazać jej jakiś niezmiernie ważny komunikat.
– Wakacje! – przypomniała grobowym głosem przyjaciółka. – Ale i tak nic ci nie
powiem! – Na jej twarzy drgały wszystkie żyłki, a zaciśnięte usta krzyczały: „Zapytaj, zapytaj,
Strona 11
bo już nie mogę wytrzymać!” Anka trzęsącą się ręką wskazała na pająka. Matylda, nie
doszukawszy się w zachowaniu przyjaciółki żadnego głębokiego zainteresowania dramatycznym
przebiegiem jej urlopu, obrzuciła pająka brzydkim spojrzeniem, Ankę jeszcze brzydszym, a
potem zdjęła z nogi szpilkę i wbiła jej obcas po mistrzowsku w sam środek czarnego odwłoka.
Anka wzdrygnęła się i odwróciła wzrok.
– Zapytaj – wycedziła z groźbą w głosie Matylda, wycierając szpilkę papierem
toaletowym.
Anka, dla świętego spokoju, zdecydowała się zapytać. Bo w końcu i tak by musiała.
Matylda wybuchnęła.
– Nie uwierzysz! Najpierw okazało się, że do plaży jest, owszem, parę kroków, ale nikt
nie powiedział, że trzeba przejść przez autostradę. Tak więc codziennie z narażeniem życia
przebiegaliśmy przez drogę, chcąc złapać odrobinę słońca, którego zresztą za dużo też nie było,
bo jak się okazało, to była pora deszczowa...
Anka westchnęła i sięgnęła po stojącą na rozpadającej się półce prawie pustą rolkę
papieru toaletowego.
– Pokoje były małe i brudne. Musiałam się kąpać z robalami. A raz znalazłam pod kołdrą
taaaką kukaraczę... – Matylda rozłożyła ręce na całą szerokość i kiwała przekonująco głową.
Widząc niedowierzanie w oczach przyjaciółki, jeszcze trochę rozszerzyła dłonie i dodała
przekonująco: – Naprawdę taaaką!
Po dłuższej chwili Anka oswojona już z widokiem obrzydliwych zwłok zbliżyła się do
wanny.
– A przewodnik umarł po dwóch dniach w strasznych boleściach na jakąś
niezidentyfikowaną chorobę. Wszyscy przeszliśmy kwarantannę.
Anka przymknęła oczy i chwyciła czarny odwłok przez papier.
– Ale to wszystko jeszcze nic... – Matylda zawiesiła dramatycznie głos.
– Takiego upokorzenia jeszcze nigdy w życiu nie przeżyłam.
Anka zacisnęła zęby, a jej przyjaciółka wpatrzyła się w pająka z taką urazą, jakby jej
nieudane wakacje były jego winą i to on namówił koleżankę kukaraczę do figlowania w jej
łóżku. I właśnie za to spotkała go zasłużona kara. A kiedy Anka spłukała już zwłoki w pękniętej
toalecie, Matylda mówiła dalej:
– No więc leżę sobie na plaży w ten jeden jedyny dzień, kiedy było ładnie, wygrzewam
ciało w słoneczku, rozumiesz, i nagle czuję... coś. Kogoś. I ten ktoś zaczyna mnie dotykać...
Zrywam się, rozumiesz, krzycząc jak opętana: „Zboczeniec! Ratunku!”. Jak tatuś nauczył i
przyzwoitość nakazuje. Zrzucam to z siebie, otwieram oczy i co widzę? Jakiś spragniony
trzyletni brzdąc przyssał się do mojej piersi i nie chciał puścić! Myślałam, że mi odgryzie
brodawkę! Oto opłakane skutki zbyt długiego karmienia piersią! A jego matka miała jeszcze
czelność nakrzyczeć na mnie, że to moja wina! Że ja dzieci prowokuję, a potem zrzucam i
krzywdę mogłam zrobić!
Ja! Krzywdę!? Ja! Prowokować!? Przecież ja nikogo nie prowokuję! – Poprawiła ze
złością swoje wdzianko, a widząc, że Anka płacze ze śmiechu, dodała: – I to ma być śmieszne!?
Jak możesz się śmiać!? Przecież to wszystko przez ciebie!
– Przeze mnie!? Niby dlaczego? Przecież cię ostrzegałam, żebyś się nie opalała topless.
– Ale jak ci mówiłam, że wyglądam jak dojna krowa, to zaprzeczałaś!
Żale Matyldy przerwał stłumiony dzwonek telefonu. Anka, wdzięczna, że nie musi
odpowiadać, zaczęła chaotycznie szukać aparatu. Przyjaciółka łaziła za nią krok w krok,
rozwodząc się nad swoją niecodzienną przygodą:
– A wiesz, jak ja się poczułam!? A teraz Jasiek mówi do mnie: „Pokaż wymiona”...
Strona 12
Wiesz, ja go chyba zostawię – powiedziała nagle, poważniejąc.
– Przecież to tylko takie głupie żarty, które facetom wydają się oznakami czułości –
rzuciła Anka, zaraz po tym jak odkryła, że telefon znajduje się w starej szafie.
– Co ty za bzdury opowiadasz? – zdziwiła się Matylda, u której romantyczna strona
charakteru nigdy się nie wykształciła. – Nie o to chodzi.
Mam inne powody...
– Zauważyłaś w końcu jego neurotyzm? – Anka weszła do szafy i nakazując Matyldzie
chwilowe milczenie, podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Wreszcie! – napadł ją jakiś nieprzyjemny głos. – Sowa, gdzieś ty się podziewała!? Jak
dalej będziesz takie jaja robić, to ci preparatora podeślę!
Anka znieruchomiała zalana potokiem słów.
– Zaraz, zaraz... jakiego preparatora? – zdumiała się.
– Preparatora zwierząt, ale preparator zwłok też mógłby mieć zajęcie! – wyjechał na nią
ostry głos. – Dowcip ci się stępił, Sowa.
Anka instynktownie postanowiła nie ciągnąć tematu.
– Przepraszam, ale to najwyraźniej pomyłka.
W słuchawce zabulgotało.
– Co ty osowiałaś, Sowa!? Jaka znowu pomyłka!?
– Przykro mi, ale żadna sowa tu nie mieszka.
Na moment zapadła dziwnie krzycząca cisza, a potem usłyszała dźwięk odkładanej
słuchawki. Połączenie zostało przerwane. Ankę ogarnął niepokój, ale już po chwili wzruszyła
tylko ramionami. W końcu dziwny jest ten świat. A ludzie jeszcze dziwniejsi. Wyciągnęła telefon
z szafy, postawiła go na starym rozklekotanym stoliku i znowu wpadła w potok żalów
wylewanych przez Matyldę.
– Tu nie chodzi o neurotyzm. W końcu jestem psychologiem, radziłam sobie z gorszymi
przypadkami! Ty wiesz, jak on ma na nazwisko? Zielony.
I co ja będę? Matylda Gąsienica-Zielona!?
Anka znowu wybuchnęła śmiechem.
– Tu się nie ma co śmiać. To jest poważna sprawa! – obraziła się przyjaciółka.
– Przecież nie musisz zachowywać swojego nazwiska. – Anka próbowała załagodzić
sprawę.
Matylda wydęła wargi.
– Aha – rzuciła z przekąsem – powiedz to mojemu tatusiowi. I tak jestem w Dunajcu
czarną owcą... Moja babcia zawsze mi powtarzała, że jestem karą boską za to, że mój tatuś puścił
się z obcą, a miał się z Kaśką Zapotoczanką ożenić. Dlatego teraz rodzina Jaśka nie chce się
zgodzić na nasz ślub. Bo to krewni Zapotocznych. A ja jestem nieślubnym dzieckiem wrogiej
rodziny. Nie doceniają nawet tego, że już wszystko zrobiłam, żeby mnie zaakceptowali. Nawet
włosy zapuściłam, żeby mieć takie dwa warkocze jak Maryna z Janosika. Czasami myślę, że
lepiej by mi było, gdyby tatuś zostawił mnie na Jamajce, z matką. – Westchnęła ciężko, a potem
niespodziewanie zmieniała temat. – A ty kogo zabierasz na wesele Hanki?
Anka uśmiechnęła się cierpko. Nie chciała iść na wesele Hanki, ale że ta jak na złość
wychodziła za kuzyna Jaśka, narzeczonego Matyldy, którego Anka świetnie znała z czasów
studenckich, przyjaciółka zmusiła ją do przyjęcia zaproszenia. Szantażem emocjonalnym. Bardzo
pedagogiczne podejście...
– Jak zwykle nie mogę się zdecydować, kogo zabrać – mruknęła Anka.
– Facetów powinno się zamawiać jak pizzę, najlepiej w internecie. I koniecznie zjadać
Strona 13
zaraz po... – zaczęła mówić, ale nie zdążyła nic więcej dodać, bo znowu zadzwonił dzwonek.
Tym razem u drzwi.
– Och! Jakie to ekscytujące! – krzyknęła Matylda. – Twój pierwszy gość!
I pobiegła otworzyć.
W drzwiach mieszkania – jak na zamówienie – stał młody mężczyzna z drabiną. W
dodatku całkiem przystojny. Uśmiechał się wprawdzie nieco bezczelnie, ale ci pociągający,
niepokorni faceci zawsze tak robią, ich uśmiech zwala z nóg. A guz zostaje na całe życie. Bo
mężczyźni z tego rodzaju uśmiechem są niepoprawnymi egoistami. Ale co z tego, kiedy kobiety
wbrew wszelkim instynktom samozachowawczym i tak na ich widok naciągają dekolty.
– Patrz, niebiosa zsyłają ci faceta. I to z drabiną – szepnęła konspiracyjnie Matylda, jakby
drabina była jakimś dodatkowym męskim atutem. A potem... naciągnęła dekolt.
Anka spojrzała pytająco na mężczyznę.
– Dzień dobry. Małaszyński, do usług – odezwał się głębokim, seksownym głosem i
uśmiechnął gwiazdorsko, zawieszając spojrzenie swoich czekoladowych oczu, o dziwo, nie na
egzotycznej Matyldzie i jej imponującym dekolcie, tylko na niej, przeciętnej nauczycielce. W
jednej chwili zrobiło jej się duszno, a w piersi wybuchł niespodziewany pożar, który, jak
niechętnie zauważyła, rozprzestrzenił się aż na policzki.
„Aż żal, że nie zjawił się strażak!”
Wściekła na siebie, wpatrzyła się w drabinę.
Matylda z kolei, która bynajmniej nie miała żadnych problemów z asertywnością, a
nieśmiałość uważała wręcz za objaw niedorozwinięcia układu nerwowego, rzuciła się do przodu,
zdziwiona, że jej dekolt nie przyciągnął wzroku nieznajomego. Postanowiła to najwyraźniej
naprawić i zmusiła biust do odtańczenia egzotycznego tańca z Wysp Karaibskich. W końcu nie
od parady połowę genów, i to tych właściwych, otrzymała od mamusi, jamajskiej tancerki.
– Małaszyński!? Paweł!? Ten sławny aktor!? – połechtała ego mężczyzny.
Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
– Nie, Wiktor. Malarz pokojowy. Nie jesteśmy spokrewnieni. Choć wszyscy mówią, że
jestem do niego podobny. A nawet przystojniejszy – mrugnął okiem, a potem wrócił do
rzeczywistości. – Która to z pięknych pań jest właścicielką? Przyszedłem, jak było umówione –
wytłumaczył.
Anka wyraźnie zdezorientowana spojrzała na przystojnego malarza.
– To ja jestem właścicielką, ale... „umówione”?
Znowu mrugnął.
– Do malowania. Trzy pokoje, kuchnia. Mała łazienka. Zgadza się?
– Niby tak, ale ja nikogo nie umawiałam do malowania. Może to poprzednia właścicielka,
pani Lewandowska. Zapomniała odmówić?
– Jak to „zapomniała odmówić”? – Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem dodał łagodnie,
jakby przekonywał dziecko do odrobienia lekcji: – Wie pani, jak ciężko jest teraz o malarza?
Wszyscy na zachód wyjechali. Pół roku się teraz czeka na fachowca. – Tym razem rzucił jej tak
pociągające spojrzenie, że aż zrobiła krok do przodu. – To może pani da się skusić, jeśli
poprzednia właścicielka nie zdążyła? Mnie jest wszystko jedno, kto jest właścicielem.
Mieszkanie to samo. Poza tym tanio biorę. Najtaniej.
Pokazał rządek pięknych zębów w oszałamiającym uśmiechu. Anka mimowolnie
odwzajemniła uśmiech.
– Przykro mi, ale... – zaczęła.
– Ale tu pięknie! – przerwał jej bez ceregieli i sam zaprosił się do środka. Anka od razu
wyczuła w nim bratnią duszę. Zna się na rzeczy. Matylda musiała się odsunąć, bo drabina, którą
Strona 14
trzymał na plecach, o mało nie wybiła jej oka. Nie wpłynęło to pozytywnie na jej opinię o
Wiktorze Małaszyńskim, która i tak nie była najlepsza, po tym jak grubiańsko zignorował jej
atuty. A malarz kontynuował swoją malarską gadkę: – Dobre światło, odpowiednia przestrzeń... –
Oparł drabinę o ścianę i zaczął ostukiwać mur. Potem z grymasem próbował zdrapać tandetną
tapetę w różyczki.
Anka patrzyła bezradnie, jak profesjonalnym okiem ogląda ściany, a przy okazji dekolt
Matyldy, która wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. – Naprawdę, niewiele trzeba, żeby zrobić z tego
królestwo, pani...
– Anka Romantowska – przedstawiła się machinalnie i podała mu rękę. – To moje
pierwsze mieszkanie – nie wytrzymała i podskoczyła. A potem zacisnęła zęby. „Żenujące”.
Malarz szybko uścisnął wyciągniętą dłoń.
– Gratulacje! Mieszkanie ma ogromny potencjał, tylko trzeba wyremontować. Pani Aniu,
jak dla pani, to mam promocję... Ja pani trzydzieści procent zniżki proponuję na usługi.
– Nie – uśmiechnęła się. – Mnie na taką profesjonalną pomoc nie stać.
Ja...
Westchnął ciężko i mrugnął okiem.
– Ależ z pani jest twardy zawodnik. To czterdzieści procent.
– Ale wie pan...
– Wiktor jestem!
– Panie Wiktorze, ja...
– Nie! – zakończył nagle dyskusję i przygwoździł ją wzrokiem do podłogi. Anka, nie
wiedzieć czemu, poczuła się dokładnie tak, jak przyszpilony przez Matyldę pająk. Tylko serce
biło jej żwawiej niż zwykle. – Ja pani, pani Aniu, wygładzę ściany jak marzenie za pół ceny i do
tego dodam gratis, powtarzam gratis, taką specjalną powłokę, dzięki której nie będzie pani
musiała malować przez następne dziesięć lat!
„Nie” utknęło jej w gardle i zaniemówiła.
Malarz, widząc, jakie wrażenie zrobiła na niej oferta, uśmiechnął się zadowolony. Potem
rzucił jej kolejne elektryzujące spojrzenie. I znowu się uśmiechnął.
– Pani przecież wie, że to prawdziwa okazja... Zresztą, co mi tam.
Wszystko pani zrobię, cały remont, bez partactwa i bez żadnych ukrytych kosztów. Nawet
kafelki położę. Jak mógłbym panią przekonać?
Przekonać. W jaki sposób mógłby przekonać ją taki przystojny mężczyzna? Zaczęła się
zastanawiać.
Kiedy już miała się zgodzić, przypomniała sobie, że ostatnie pieniądze wydała na
zabezpieczenie kredytu. Musiałaby znowu pożyczyć od matki.
Myśl o tym podziałała na nią jak kubeł zimnej wody.
– Ależ pan mnie przekonał, tylko że ja... niestety nie planuję na razie większych
remontów, to byłby luksus, na który mnie nie stać. A poza tym – z miłością rozejrzała się po
odrapanych ścianach – sama sobie pomaluję...
– Sama? – Malarz rzucił jej tak lekceważące spojrzenie, że momentalnie się spięła.
– A sama – potwierdziła gorliwie. – I świetnie sobie poradzę, dziękuję bardzo. – Jeszcze
próbowała być uprzejma. Tylko i wyłącznie dlatego, że malarz był niezwykle pociągający, choć
na Matyldzie nie robił już większego wrażenia. Po tym jak potraktował ją drabiną.
Mężczyzna zacisnął usta nagle obrażony.
– W dzisiejszych czasach to się kobietom w głowach poprzewracało – wyrwało mu się
nieopatrznie. – Wydaje wam się, że wszystko same potraficie!
Czar prysnął. Anka otworzyła szeroko oczy, ale nie zdążyła skomentować jego słów.
Strona 15
– No wie pan! – przyszła jej z pomocą wierna przyjaciółka. – Bo właśnie że potrafimy! A
jak już nie dajemy sobie rady, to znajdujemy jakiegoś frajera, który nam to robi za darmo. Więc
te zniżki to może pan sobie samemu zaoferować, panie Małaszyński.
Mężczyzna łypnął na nią wściekle, a potem wbił ostre jak nóż spojrzenie w Ankę.
Poczuła, jak to spojrzenie rani jej i tak już skołatane serce.
– Do widzenia – powiedziała niepewnie, a Matylda uczynnie otworzyła drzwi.
Malarz chwycił drabinę.
– Pożałuje pani – powiedział tylko i wyszedł, pozostawiając po sobie złowrogą ciszę.
ROZDZIAŁ 5
– Wiesz... – zaczęła opowieść Danuta, tęsknie wpatrując się w kosz ze zgaszonym
przedwcześnie papierosem. – Wszystko zaczęło się jakieś trzy lata temu. Moja córka nie miała
szczęścia do facetów, a gdy się ma trzydzieści lat z hakiem i wciąż nie ma się szczęścia do
facetów, to już nie rokuje optymistycznie. Do tego wszystkiego przeszłam na emeryturę,
menopauza mi dokuczała i starałam się rzucić palenie. I czułam się taka sfrustrowana, bezsilna i
stara. Nadzieja na tak długo wyczekiwanego wnuka znowu się oddaliła, a lekarz przykleił mi
hormonalny plasterek i poradził, żebym się czymś zajęła. To się zajęłam... robieniem wnuków. –
Mrugnęła do Beaty, a kiedy na chwilę przerwała, pałeczkę przejęła Jadwiga.
– Właśnie. I przyszła do mnie wtedy taka sfrustrowana i na plasterku...
– A ty byłaś na bani – mruknęła Danuta.
– A byłam! – Jadwiga nie miała żadnych problemów z przyznaniem się do własnych
słabości. – Po drugim rozwodzie i przejściu na emeryturę
miałam depresję. Marcinek wszedł w trudny wiek, a Patrycję znowu narzeczony zostawił.
Zresztą Krystyna też nie była w najlepszej formie... – zamilkła na chwilę, a Krystyna pociągnęła
nosem i powiedziała cicho:
– Zmarł mi mąż...
Beata ogarnięta nagłym współczuciem spojrzała na nią, a Jadwiga, chcąc zapewne nieco
rozładować atmosferę, powiedziała:
– Co będziemy udawać, wiek emerytalnomenopauzalny do łatwych nie należy, ale
wszystkich w końcu dopadnie. Człowiek bardziej zdąży się życiem zmęczyć niż nacieszyć, a tu
cóż... po życiu. A do tego nagle wpadasz w sieć zmarszczek. Jak ta mucha. I nic już ci nie
pomoże. Owszem, możesz próbować obrony przez wyparcie... niektóre kobiety nawet nie
rozmawiają na temat przekwitania... prawda, Jolka? – zawołała głośniej w stronę recepcji.
Jolka pomachała, nie odrywając wzroku od monitora.
– Przecież pani wie, że ja nawet nie znam takiego ordynarnego wyrazu.
I nie mam zamiaru poszerzać mojego słownictwa.
– Właśnie – roześmiała się Jadwiga i nie zwracając więcej uwagi na sekretarkę,
kontynuowała opowieść. – Spotkałyśmy Krystynę na jakimś weselu i ze zgrozą zauważyłyśmy,
że nasze córki chowają się po kątach, żeby nie łapać z dwudziestkami welonu. I pojawiło się
pytanie, jak to jest, że niektórzy ludzie nawet jeśli bardzo chcą, to nie potrafią znaleźć tej jedynej
osoby.
– Właśnie. Wtedy wmieszała się Krystyna ze swoją psychologiczną gadką, że niektórzy
ludzie po prostu nie potrafią stworzyć związku... No to się założyłyśmy! I postanowiłyśmy
wyzwać los – dokończyła Danuta.
Wszystkie wybuchnęły śmiechem. Uwagę Beaty zwróciła autentyczna radość malująca
Strona 16
się na twarzach otaczających ją pań.
– I zajęłyśmy się jej synem. Minęło pół roku i Krzyś się zaręczył! – zawołała Jadwiga.
Krystyna pokiwała głową.
– Przecież przyznałam wam rację, odczepicie się kiedyś!?
– Potem znalazłyśmy królewiczów dla Jagódki, Poli i Patrycji – Jadwiga mówiła dalej,
ignorując zupełnie uwagę Krystyny. – Najtrudniej było z Sylwią, córką Jolki, bo te starsze mają
już swoje przyzwyczajenia. Ale z nią też się udało. Chociaż, kiedy już zamknęłyśmy jej sprawę,
myślałam, że to koniec działalności. To było wykańczające. Ale Jolka była taka wdzięczna... w
dodatku przyprowadziła koleżankę, która miała do wyswatania bliźniaczki. I pomyślałyśmy
sobie: „To dopiero jest wyzwanie”...
– A potem okazało się, że takich matek jak my jest więcej – weszła jej w słowo Danuta. –
Matek przerażonych perspektywą staropanieństwa córek, samotności synów i braku wnuków,
matek autentycznie pragnących szczęścia swoich dzieci. A w dodatku duża część z nich jest w
stanie dobrze zapłacić, żeby spełnić marzenia dziecka o drugiej połówce i własne o wnuku. I
cóż... po latach pracy dla kogoś okazało się, że mamy głowy do interesów i otworzyłyśmy firmę
konsultingową. – W jej głosie rozbrzmiewała prawdziwa duma. – Jak widzisz, firma dopiero się
rozkręca. Ale muszę przyznać, że wygląda to coraz lepiej.
Beata odruchowo rozejrzała się jeszcze raz.
Sekretarka, kanapa z prawdziwej skóry, a nie z jakiegoś skaju, dobre miejsce na biuro,
drogi sprzęt... „Interes kwitnie – pomyślała. – Zaraz...
Interes!?”
– Interes!? Ale to szaleństwo! – przerwała sama sobie własne przemyślenia i spojrzała na
kobiety, które, przyzwyczajone widać do takiego niedowierzania, uśmiechnęły się z
pobłażliwością.
– To nie szaleństwo, tylko bardzo oryginalny koncept. Wytwór wyższej inteligencji –
powiedziała Krystyna.
– To dlaczego ja nigdy przedtem nie słyszałam o czymś podobnym?
Jadwiga wzruszyła ramionami.
– Bo my z oczywistych względów się nie reklamujemy. Można nas znaleźć tylko przez
znajomych, a potem trzeba podpisać dokumenty o nieujawnianiu danych. Chodzi o dzieci, żeby
się nigdy nie dowiedziały. Nie archiwizujemy danych, to zbyt niebezpieczne. Nasze biuro
znajduje się w ogólnodostępnym miejscu, gdzie łatwo można się „zgubić”. Myślisz, że dlaczego
tyle kobiet przyprowadza tu swoje dorosłe dzieci i urywa się na chwilę, żeby „znaleźć buty”?
Masz jeszcze jakieś wątpliwości?
– A jak coś pójdzie nie tak? Bierzecie odpowiedzialność za pomyłki?
Płacicie koszty rozwodowe?
– To spółka niejawna, z o.o. – wyjaśniła cierpliwie Danuta.
– Ale, Danka, znam cię tyle lat. Dlaczego nigdy wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?
– Bo nie było takiej potrzeby. A kobiety, które nie czują potrzeby, nie widzą sensu, by
działać, określają to mianem wtrącania się w nie swoje sprawy, zamachu na samodzielność dzieci
i tym podobne banialuki. – Danuta znowu wyciągnęła papierosa. – Wiesz, Beatko, przyjaźnimy
się już ze dwadzieścia lat...
– Przyjaźnimy się!? – wykrzyknęła Beata nieco zbyt emocjonalnie. – Kobieto, ja cię nie
znam!
– I znowu histeria – westchnęła Danuta. – Nie wiem, co to się z tobą porobiło przez te
lata. Ale nie ma czasu na bzdury. Opowiadaj.
Beata znieruchomiała.
Strona 17
– Niby... o czym?
– O tym facecie Ani. Jak on się nazywa?
Beata spojrzała na Danutę spod oka zdecydowana, że nic im nie powie.
Ale długo w milczeniu nie wytrzymała.
– Fryderyk – mruknęła, nie będąc jeszcze zupełnie przekonana, czy powinna prowadzić
jakąkolwiek konwersację z tą bandą wariatek.
– Naprawdę? – parsknęła Jadwiga, rozsiadając się wygodnie na swoim krześle. – Jedyny
Fryderyk, jaki mi przychodzi do głowy, to Chopin.
– Cóż... – odpowiedziała Beata z cierpkim uśmiechem. – Ten nazywa się Szopa.
ROZDZIAŁ 6
Kiedy w końcu przyjaciółki opuściły nowe królestwo Anki, szczęśliwie nienagabywane
przez panią Gienię, zrobiło się późno. Anka miała szczery zamiar pojechać do pracy tramwajem,
pomimo nalegań Matyldy na spacer. Przyjaciółka nie uznawała transportu publicznego. Miała
uraz. Zbyt wielu ludzi patrzyło na nią dziwnie, co powodowało u niej problemy o podłożu
psychologicznym, łącznie z utratą pewności siebie i nadmierną potrzebą akceptacji. Z tego
powodu, kiedy tylko pogoda była znośna, jeździła rowerem. Tak jak i teraz. Ale nie zdążyła
nawet obiecać Ance, że będzie jechać bardzo powoli i ta na pewno za nią nadąży, bo po drugiej
stronie ulicy zauważyła znajomy samochód.
– A ten co tu robi? – mruknęła zdumiona, a potem poprosiła Ankę, by poczekała, i
podeszła do auta.
Kiedy wróciła, nie miała zadowolonej miny.
– Błagam cię, weź mój rower. Spotkamy się w szkole – powiedziała grobowym głosem. –
Jasiek postanowił jeszcze raz mnie przekonać, że jego rodzina nie ma nic przeciwko naszemu
związkowi.
– Ale skąd miał mój nowy adres? – Zdumiona Anka wychyliła się zza Matyldy i
pomachała ręką w kierunku samochodu. Mężczyzna w aucie nieznacznie skinął głową.
– Jechał za mną, wyobrażasz sobie? Nawet go nie widziałam! Bo wiesz – odwróciła się
na moment – Jasiek ma problemy z komunikacją. Czasami chce ze mną porozmawiać, ale
potrzebuje czasu, żeby się otworzyć i zacząć rozmowę. Wtedy uważnie mnie obserwuje. Dopiero
kiedy jest gotowy, wyskakuje, zwykle w najmniej oczekiwanym momencie, i zaczyna mówić.
Pracuję nad nim od jakiegoś czasu. Zaczynamy dochodzić do sedna sprawy...
– Naprawdę?
– Tak – westchnęła Matylda. – Tylko kiedy już prawie dochodzimy do tego sedna, tak się
podnieca, że kończymy sesję w łóżku. Nazywam to sesjami dochodzącymi.
Obie wpatrzyły się w siedzącego za kierownicą mercedesa mężczyznę.
– Cóż, lepsze sesje dochodzące niż żadne – powiedziała bez przekonania Anka. Jasiek
zawsze wydawał się jej dziwny. Może dlatego, że uważała go, podobnie jak większą część
przedstawicieli płci męskiej, za duże dziecko, o które trzeba będzie się nieustannie troszczyć, a
ono i tak cię wykorzysta, a potem zostawi. Jak jej eks numer jeden i eks numer dwa.
– Właśnie. To dzięki. Spotkamy się w szkole.
Anka pokiwała głową, wzięła rower i patrząc jak mercedes znika za zakrętem, postukała
się w czoło. Jeśli Matylda chce Jaśka, niech go bierze.
Ona sama nie uznaje substytutów. A tych prawdziwych facetów przecież już nie
uświadczysz. Ci wszyscy jej księgowi, nauczyciele i inni, których w ciągu piętnastu lat
Strona 18
poszukiwań zdołała sprawdzić, nie byli nawet w połowie tak ekscytujący, jak można by
oczekiwać po facetach. Więc zrezygnowała ze swojego snu o bohaterze i zainwestowała w
mieszkanie.
Na myśl o własnych czterech kątach podskoczyła i z miłością spojrzała w górę na swoje
okna. Za szybą sąsiedniego mieszkania zauważyła panią Gienię, której wszechwidzące oko
patrzyło na nią zza firanki. „Boże, jak się jej tak nie nudzi. Niektórzy najwyraźniej nie mają co
robić, a jedyne co im pozostaje, to szpiegowanie innych”, pomyślała. Miała nadzieję, że ona
znajdzie sobie lepszą rozrywkę na starość.
Niebo pociemniało gwałtownie, nie wróżąc nic dobrego. Anka zapięła kurtkę, wsiadła na
rower i zaczęła pedałować. Zastanawiając się nad kolorem ścian swojego nowego salonu, (w
końcu między kremowym a waniliowym jest zasadnicza różnica), nie zauważyła, że tuż za nią,
bardzo powoli, jedzie jakiś duży samochód. Dosłownie tuż za nią. Była już prawie przed szkołą,
kiedy obejrzała się. I wtedy zauważyła białą furgonetkę z drabiną na dachu. W siedzącym za
kierownicą mężczyźnie rozpoznała Wiktora Małaszyńskiego, malarza pokojowego, którego... nie
zatrudniła. Przełknęła ślinę. Jechał tuż za nią i mogłaby przysiąc, że przygląda się jej z
drapieżnym uśmiechem.
„Pewnie chce się zemścić! Pewnie chce mnie przejechać!” Serce podeszło jej do gardła,
co zasadniczo wpłynęło na zanik oddechu.
Malarz, widząc, że został rozpoznany, podjechał jeszcze bliżej. Jechał teraz równolegle z
nią. Spojrzała znowu na jego upiorny uśmiech i instynktownie zaczęła pedałować jeszcze
szybciej. Niestety, choć owo pedałowanie wytwarzało energię zdolną do uniesienia w powietrze i
jej, i roweru, nie odfrunęła. A w dodatku z tego wszystkiego zawadziła nagle o krawężnik,
poczuła, jak plączą się jej nogi, i bardzo widowiskowo runęła na jezdnię. Chciała się zerwać i
uciec, ale rower blokował jej ruchy.
Furgonetka zatrzymała się tuż obok. Usłyszała trzask drzwi. Zmartwiała. Na jakąś
sekundę musiało stanąć jej serce, bo z powodu niedotlenienia zaczęło jej się robić słabo. A potem
zza samochodu wyłoniła się sylwetka malarza. Zbliżał się do niej...
– Aniu! – usłyszała nagle jakiś krzyk z oddali.
Z trudem odwróciła głowę i zobaczyła biegnącego Fryderyka.
Spojrzała w kierunku furgonetki.
Drzwi auta zatrzasnęły się już jednak, a malarz, salutując przez szybę, dał najwyraźniej
do zrozumienia, że tym razem jej się upiekło. Piekło.
Samochód z piskiem opon włączył się do ruchu i już po chwili zniknął z pola widzenia.
Pojawił się za to Fryderyk.
– Aniu, co się stało!? – Trzęsącymi się rękoma ściągał z niej rower, a jego blada twarz
wskazywała na to, że przeżył szok. Tuż za nim stała podekscytowana wydarzeniem gromadka
uczniów. W końcu dzieje się coś ciekawego. Nauczycielka od nauczania początkowego miała
wypadek. Hura!
Anka podniosła się z wysiłkiem i otrzepała spodnie, podczas gdy Fryderyk przyglądał się
jej uważnie, wypatrując krwi. Tak samo dzieciaki. Różnica polegała na tym, że kiedy krew się
jednak nie pokazała, na twarzy Fryderyka można było zobaczyć ulgę, na obliczach uczniów zaś
wyraźne rozczarowanie. Potem Fryderyk przegonił dzieciaki, poprawił szalik i podał Ance rower.
– Wszystko w porządku? – zapytał raz jeszcze, lustrując ją uważnie.
Bał się krwi. Bał się jeszcze wielu innych rzeczy, tysięcy rzeczy. I dlatego nie miała
zamiaru powiedzieć mu o mściwym malarzu. Żeby się nie nabawił fobii społecznej.
– Tak – mruknęła. W spodniach na kolanie zauważyła dziurę, a całe ręce miała umazane
smarem i błotem. – Jakaś furgonetka jechała za blisko i straciłam równowagę.
Strona 19
Fryderyk pokiwał głową z dezaprobatą i podał jej chusteczkę.
– Ci szaleni kierowcy! Jeżdżą, jak chcą!
– Właśnie – powiedziała Anka, w zamyśleniu wycierając ręce.
Zaczęła zastanawiać się nad dziwnym zdarzeniem. Jak w niektórych ludziach proste
rzeczy wywołują agresję. A może jej się tylko wydawało?
Przecież to niemożliwe, żeby malarz chciał ją rozjechać tylko dlatego, że go nie wynajęła
do remontu. Może tak niefortunnie wyszło? Może chciał z nią tylko porozmawiać? Przekonać?
To musiał być przypadek. W końcu to on rządzi światem.
Kiedy doszli do szkoły, postanowiła nie zastanawiać się nad tym więcej.
Przypięła rower w miejscu, gdzie zwykle zostawiała go Matylda, i dziękując Fryderykowi
za przytrzymanie drzwi, weszła do budynku.
Okazało się, że jest już po dzwonku. Dobre pięćdziesiąt sekund. Jak zwykle w takich
przypadkach wpadli na dyrektora Kowalskiego – który powinien raczej nazywać się Cerber i
pracować jako dozorca. W więzieniu.
Anka podejrzewała, że w poprzednim wcieleniu był krwawym dyktatorem.
– No, ja przepraszam państwa! – huknął na nich z siłą swoich stu kilogramów żywej
wagi. Aż Anka zamknęła oczy, bo natężenie jego głosu było wyjątkowo wysokie, a częstotliwość
wysokich tonów bardzo denerwująca.
– Dzwonek dzwonił pięćdziesiąt dwie sekundy temu. – Dyrektor spojrzał na Ankę. –
Oczywiście mogłem się tego spodziewać po pani, ale pan, panie Fryderyku? Pani Romantowska,
a ta gazetka, którą pani przygotowała?
Doprawdy... żałosna. Pani powinna popracować nad swoją kreatywnością.
Ta szkoła ma być wzorem dla innych i tylko najlepsi nauczyciele mogą tu pracować,
rozumie pani? Ci, którzy nie potrafią się dopasować, nie dostaną drugiej szansy! Ja wiem, że dla
państwa postawienie wysoko poprzeczki to nowość, ale ja mam taką ambicję, żeby szkoła
znalazła się na szczycie tabeli. Pracuję tu dopiero od kilku miesięcy, ale jestem pewien, że
naszym uczniom już podniósł się poziom oleju w głowach, nieprawdaż?
Fryderyk pokiwał gorliwie głową.
– Ale gazetka... co jest z nią nie tak? – zapytała zdumiona Anka, zapomniawszy, że wedle
nowych reguł panujących w szkole dyrektora się nie pyta. Odpowiada się co najwyżej na jego
pytania.
– Co mi tu pani będzie dyskutować! – huknął na nią. – Ja tu jestem szefem!
„Czytaj: Bogiem. Teraz powinny zagrać trąby, a szkolny chór wyśpiewać Alleluja”,
pomyślała Anka, a dyrektor spojrzał na nią tak zdumiony, że zapomniał się oburzyć.
– Co pani powiedziała!?
Anka zmartwiała.
– Czy ja coś powiedziałam? – Spojrzała z przerażeniem na Fryderyka.
„Czyżbym powiedziała to na głos?”
– Ania chciała powiedzieć, że nasza orkiestra powinna zagrać na następnej akademii. –
Fryderyk uśmiechnął się szerzej niż zwykle. – Uczniowie są bardzo utalentowani.
– To prawda – mruknął dyrektor, zabijając Ankę wzrokiem. Potem usatysfakcjonowany
nieco jej pobladłą twarzą, przeniósł wyładowane już spojrzenie na Fryderyka i dodał: – Ale to
dlatego, że jest pan takim świetnym nauczycielem, panie Szopa. Rodzicom naszych uczniów
zależy na tak doskonałych pedagogach jak pan. To jeden z powodów, dla których posyłają dzieci
właśnie do naszej placówki i płacą nam nieprzyzwoite pieniądze – zaśmiał się, a potem zrobił
grymas, jakby ostrzył swoje jadowe zęby. – Niestety, nie wszyscy nauczyciele mają takie
kwalifikacje... ale będziemy to na bieżąco weryfikować...
Strona 20
– Właśnie, panie dyrektorze, ja chciałem jeszcze zapytać o dodatkowe godziny na
orkiestrę.
– Dla pana wszystko, ale niestety nie w tym roku. Dodatkowe godziny na zajęcia
muzyczne już przyznałem.
– Ale komu!? – wykrzyknął zdumiony Fryderyk.
– Nauczycielce chemii.
– Chemii!?
Dyrektor odchrząknął.
– A co w tym dziwnego? Ma bardzo fajny głos. Zwłaszcza jak jest zdenerwowana – dodał
ze złośliwym uśmieszkiem, a potem jego wzrok znowu padł na Ankę. Zlustrował ją. Zauważył
dziurę na kolanie i pobrudzone smarem ręce.
– A pani, pani Romantowska, powinna popracować nie tylko nad punktualnością, ale i
nad swoim wizerunkiem. Jak pani wygląda!? Prezencja, proszę pani, to podstawa w naszym
zawodzie, kwestia szacunku, ale pani jeszcze wiele musi się nauczyć. Dzieci mają brać z nas
przykład, jesteśmy dla nich wzorem do naśladowania!
– Ania miała wypadek – wtrącił szybko Fryderyk, poprawiając swój artystycznie
zawiązany szalik. – O mało jej jakiś wariat ciężarówką nie rozjechał!
Dyrektor zatrzymał się. Popatrzył na Ankę spojrzeniem pełnym zadumy.
– A niech mnie! – powiedział w końcu. – Czego to ludzie nie zrobią, żeby tylko
usprawiedliwić zwykłe spóźnienie.
ROZDZIAŁ 7
– I tak od dwóch lat są razem, ale osobno – głos Beaty załamał się. – A ja wiem, że z tego
Fryderyka to nic nie będzie. A już na pewno nie ojciec moich wnucząt.
Krystyna założyła okulary.
– Dlaczego? – zapytała i spojrzała przelotnie na Danutę, która spokojnie paliła papierosa,
zatopiona w dymie i własnych myślach. Znała historię Anki i histerię Beaty. Dlatego właśnie
przyprowadziła tu swoją przyjaciółkę. Chciała jej pokazać, że przeznaczeniem da się
manipulować. Na szczęście.
Beata nieco się rozluźniła, zapewne po koniaczku, który dla klientek zawsze stał w szafce
koło kanapy.
– Nie pytaj mnie, to taki szósty zmysł. Matki tak mają. Boże, ona mi na pewno czegoś nie
mówi! Dla mnie ma tylko same banały. Jak ten, że nie chce ładować się w stałe związki.
– Każda tak mówi, dopóki nie zjawi się ten jedyny, na widok którego miękną im kolana.
Odpowiedni mężczyzna wszystko zmienia, kochana – roześmiała się Jadwiga. Siedziała na
krześle, opierając nogi na biurku, i rzucała do kosza starymi fakturami zwiniętymi w kulki.
Najwidoczniej była z tych, dla których fakturowanie może być prawdziwą rozrywką. – Z
facetami sprawa jest analogiczna, rzecz jasna. Każdy to zimny singiel profesjonalista zaliczający
panienki dla zabawy. Ale kiedy pojawi się ta jedyna, z uśmiechem na ustach idzie pod pantofel i
jeszcze tyłek podstawia, żeby żonka trafiła tym kapciem tam, gdzie trzeba...
– Dokładnie – przerwała jej Krystyna. – Chodzi o to, że dziewczyny w sytuacji Ani są
święcie przekonane, że jeszcze nie chcą się wiązać i odkładają to na później. A naszym zadaniem
jest właśnie dać im to „później”.
– Tylko trochę wcześniej – mrugnęła okiem Jadwiga.
– Nie przejmuj się, my sobie wszystko sprawdzimy – powiedziała Krystyna łagodnym