Emma Mars - Hotel. Pokój nr 1

Szczegóły
Tytuł Emma Mars - Hotel. Pokój nr 1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Emma Mars - Hotel. Pokój nr 1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Emma Mars - Hotel. Pokój nr 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Emma Mars - Hotel. Pokój nr 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Emma Mars Hotel Pokój nr 1 Przełożyła Joanna Józefowicz-Pacuła Strona 3 Tytuł oryginału: Hotelles. Chambre un Copyright © Emma Mars Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Joanna Józefowicz-Pacuła, MMXVI Wydanie I Warszawa Strona 4 Jeśli uda ci się żyć bez mistrza, jakiegokolwiek mistrza w jakiejkolwiek dziedzinie, koniecznie daj mi znać, dobrze? Albowiem będziesz pierwszym w całej historii ludzkości. Lancaster Dodd w Mistrzu (The Master), Paul Thomas Anderson, Annapurna Pictures i Ghoulardi Film Company, Metropolitain Films Export, 2012 Strona 5 *** Paryż, pierwsze dni czerwca 2010, popołudnie w pokoju hotelowym Nigdy nie należałam do tej kategorii kobiet, według których pokoje hotelowe nie różnią się między sobą. Kobiet twierdzących, że wszystkie pokoje hotelowe nie są niczym więcej jak jedną i tą samą anonimową przestrzenią, bez właściwości i osobowości. Rodzajem zimnego tunelu o standardowym wystroju i standardowym komforcie, w sam raz na przeżycie do następnego dnia. Takie kobiety z pewnością zatrzymują się w hotelach tylko na noc, między jednym a drugim pociągiem lub samolotem, i szybko zasypiają zmęczone trudami podróży. A trzeba pobyć w pokoju hotelowym w dzień, kiedy cały przybytek mniej lub bardziej świeci pustkami, żeby zasmakować w tym, co jest w nim szczególnego, wyjątkowego. Trzeba się rozluźnić, dopuścić do głosu własne zmysły, jeden po drugim, aby odczuć ślady poprzednich mieszkańców tego pokoju, którzy tu właśnie, przed nami, mogli się śmiać lub płakać, kochać i zaznawać rozkoszy. W hotelu, jak nauczyłam się przez ostatnie miesiące, dostajesz tyle, ile sama wnosisz. Jeśli wkraczasz w hotelowy świat tylko po to, by pogrążyć się we śnie, nudzie czy melancholii, nie zauważysz niczego poza odbiciem twego własnego smutku lub bezczynności. I wyjdziesz z hotelu w tym samym stanie, niestety nijak niezmienionym. Jeśli jednak zadasz sobie trud wysłuchania pokoju hotelowego, zarzuci cię tysiącem opowieści, tysiącem anegdot, tysiącem westchnień... i natychmiast zapragniesz dorzucić do nich własne. Najciekawsi słuchacze i słuchaczki czują się nieraz wręcz opętani przeszłymi motywami. Zapachem przetrwałym w firance czy kapie. Jakąś minimalną plamką, która oparła się pralni. Rysą na lustrze rzucającą cień, bez mała kształt sylwetki. Chłoniesz wszystkie te detale, napawasz się nimi i z tym większym podnieceniem czekasz na swoją kolej, na przeżycie swojej własnej historii. Dokładnie tak jak ja w tej chwili, naga, przywiązana za nadgarstki do wezgłowia łóżka. Drżę z niecierpliwości, żeby zapisać nowe karty opowieści rozpoczętej dawno, dawno temu, na długo przed dzisiejszym dniem, na długo przede mną. Jak większość pokoi w Hôtel des Charmes, również ten, nazywany Józefiną na cześć Strona 6 cesarzowej Bonaparte, ma wielkie lustro zawieszone u sufitu. W oczekiwaniu na coś ważnego, co zaraz nastąpi, mogę kontemplować do woli siebie samą, Annabelle Barlet z domu Lorand, lat 23, mężatkę od niedawna, gotową oddać się duszą i ciałem mężczyźnie, który szykuje się w łazience obok. Kto to będzie? Na razie nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że to na pewno nie mój mąż. Gdyby chodziło o niego, czy bylibyśmy tutaj? Szczerze, co robilibyśmy w tym miejscu? Wszyscy nazywają mnie Elle, od zawsze i w dowolnych okolicznościach. Niewątpliwie dlatego, że „Belle” byłoby imieniem zbyt trudnym do noszenia. Tyle że Elle, daję słowo, jest jeszcze gorsze. Niby też skrót od Annabelle, ale jaki! Elle czyli Ona, tak jakbym miała sama jedna streszczać w sobie wszystkie kobiety! Skupiać w sobie wszelkie ich wdzięki. Krystalizować wszelkie ich pragnienia. Zaspokajać wszelkie fantazje, te surowe kruszce, z których zrobieni są mężczyźni. Gdy wreszcie skrzypią drzwi łazienki, nie mogę się powstrzymać od okrzyków, krótkich, chociaż kto wie, czy nie nazbyt piskliwych. Tak jakbym już niemal uwierzyła, że jego obecność jest tylko snem. Ów ktoś nieruchomieje, waha się przed dołączeniem do mnie. Wyobrażam sobie jego rękę zaciśniętą na klamce i wstrzymywany oddech. – Madame? Madame Barlet, czy wszystko przebiega po pani myśli? Głos, który słyszę, nie należy do niego. Dociera z korytarza, nie z łazienki. Gdzieś za kulisami niepokoją się o mnie. Zależy im na moim zadowoleniu. Madame jest tu bywalczynią. Madame cieszy się przywilejami. Mój mężczyzna wydał im stosowne polecenia. To ktoś z gatunku budzących tutaj posłuch. Ktoś, kogo się słucha i czyje rozkazy się spełnia. – Tak, monsieur Jacques... Proszę się nie martwić, wszystko w porządku. Nie rozpieszczano mnie tak za pierwszym razem, gdy znalazłam się w tym pokoju, dokładnie rok temu. Nie byłam również tak pewna siebie. Wielkie lustra odsyłały mi zupełnie inny obraz. Miałam te same kształty w charakterze ciężaru, te same krągłości w charakterze obietnicy. Wtedy jednak nie zdawałam sobie jeszcze Strona 7 sprawy z ich mocy, a tym bardziej nie umiałam robić z nich użytku. Nie czerpałam przyjemności z drugiego człowieka ani – zwłaszcza – z bycia sobą. Z czego czerpiesz przyjemność, Elle? No właśnie, z czego? Czy ja wiem? Co to takiego, co przyprawia mnie o motylki w brzuchu? Od czego robi mi się mokro, bez najmniejszego dotyku, na samą myśl? Nagie ciało mężczyzny? Jego zapach? Wizja anonimowego penisa wyprężonego dla mnie? Przede mną? We mnie... (Odręczna notatka z 5.06.2010, mojego autorstwa). Nie, jeszcze rok temu nawet nie podejrzewałam, że każdy pokój hotelowy kipi miłością i że każda kobieta inkubowana w takim wrzątku uczy się być wreszcie sobą. Nic mnie nie krępowało tak jak teraz, a jednak byłam bardziej zniewolona niż obecnie. Dzisiaj, wbrew wszelkim pozorom, to ja jestem panią, nie tylko ciałem do wzięcia przez tego kogoś, kto drży za drzwiami. Oddaję się totalnie, ale nigdy wcześniej nie byłam w stanie tak dalece kontrolować biegu rzeczy. Rok temu byłam jeszcze tylko sobą, Elle. Wszystkimi kobietami minus ja sama. Każdą kobietą, która jeszcze musiała się we mnie narodzić... Strona 8 1 Rok wcześniej, 3 czerwca 2009, w tym samym pokoju hotelowym Tamtego dnia miałam swobodę ruchów i skorzystałam z niej, by wślizgnąć się w pościel wielkiego łoża apartamentu Józefina. Byłam niby wolna, a jednak tak bardzo wynajęta. Zaledwie od trzech, najwyżej czterech godzin znałam mężczyznę, który miał się położyć obok mnie. Nie wiedziałam o nim prawie nic. Znałam tylko jego stan cywilny i wielkość portfela, no i wkrótce miałam poznać wielkość czego innego. Przez cały wieczór poprzedzający ten moment nie usłyszałam ani jednego słowa z rozmowy toczonej z naszymi sąsiadami przy stole. Mój udział ograniczał się do uśmiechów i wdzięcznych skinień głowy – nie wyszłam z roli ozdobnego dodatku, skądinąd zgodnie z ustalonym z góry scenariuszem. Czym właściwie zajmował się mój towarzysz? Bankowością? Handlem zagranicznym? A może był przedstawicielem jakiegoś obieralnego gremium albo honorowym przewodniczącym czegoś tam? Tak czy inaczej, musiał znaczyć dostatecznie dużo, by wymuszać respekt – a czasem nawet ciszę – na pozostałych uczestnikach przyjęcia. – Masz jakieś preferencje co do pozycji? – zapytał, pomagając mi rozpiąć suwak na plecach mojej zwiewnej białej sukienki. Zabawne: nie dalej jak kilka minut temu, zajęci konsumpcją foie gras z borówkami, byliśmy na „pan, pani”. Teraz, ledwie znaleźliśmy się w osobnym pokoju, on autorytarnie przeszedł na „ty”, narzucając nam obojgu złudną bliskość ciał rozbieranych zbyt szybko. – Przepraszam? – wykrztusiłam między dwoma łykami gazowanej wody mineralnej. Prawdziwa namiętność nie potrzebuje takich technicznych ustaleń. Gdyby pragnął mnie gorąco, znalazłby odpowiedź w moim ciele, w sposobie, w jaki by mu się oddało. Wszelkie słowa byłyby zbędne, jak w muzyce. Wystarczyłaby harmonia naszych zmysłów... – Chcę powiedzieć... Czy są pozycje, które sprawiają ci problem? Coś, co cię blokuje? Odwróciłam się i po raz pierwszy przyjrzałam mu się uważniej. Był nawet dość przystojny, na oko czterdziestolatek, lekko siwiejący, atletycznej budowy, z pewnością bardzo wysportowany, co prawdopodobnie tłumaczyło moją obecność w tym pokoju. Gdyby Strona 9 nie miał żadnych atutów, nawet nie przyszłoby mi do głowy kontynuować w taki sposób naszą znajomość ze śmiertelnie nudnego bankietu. Ograniczyłabym się do „formuły podstawowej”, tym bardziej że był to zaledwie trzeci raz, kiedy zgodziłam się na „ciąg dalszy”, pozostając przy naszej branżowej terminologii. W sumie niewiele, jak na osiem miesięcy praktykowania tego fachu. Po jego niezręczności, po tych beznadziejnych, gaszących wszelką spontaniczność pytaniach o moje preferencje, odgadłam, że nie był bardziej doświadczony ode mnie. Kto wie, może nawet po raz pierwszy zaliczał „hostessę”... Właściwie mogłam go o to zapytać, tylko po co? Nie interesował mnie na tyle, by odzierać nasze przypadkowe spotkanie z resztek uroku, jaki kryje się w tajemnicy. – Nie... Niespecjalnie – skłamałam z uśmiechem, w założeniu zachęcającym. – Okej... – Przyjął to do wiadomości skinieniem brody, najwyraźniej z ulgą. – Po prostu lepiej, żebym wiedział wcześniej. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej... Pozycja od tyłu krępuje mnie, bo jest zwierzęca, prymitywna. Dlatego mogę się kochać w ten sposób tylko z mężczyzną, którego dobrze znam. Pozycja od tyłu podnieca mnie bardziej niż jakiekolwiek inne... bo jest zwierzęca, prymitywna! Dlatego marzę, żeby kochać się w ten sposób z nieznajomym, a najlepiej z nieznajomym w masce. (Anonimowa odręczna notatka z 3.06.2009, wrzucona do mojej skrzynki na listy) Myślałam właśnie o skandalicznych karteczkach, jakie otrzymywałam od kilku tygodni, od czasu, gdy znalazłam w torebce mały kołonotatnik ze spiralą i srebrną okładką, który czyjaś ręka musiała tam wsunąć, korzystając zapewne z tłoku w metrze. Niby zupełnie czysty, ale w środku wklejono bilecik, którego treść, jak i nieznany mi charakter pisma powinny były zaalarmować mnie od razu. Przeczytałam bowiem, co następuje: Jak wykazują badania naukowe, mężczyźni myślą o seksie około dziewiętnastu razy dziennie, natomiast kobiety nie więcej niż dziesięć. A pani, ile razy w ciągu dnia dopuszcza do siebie takie myśli? Strona 10 Zlekceważyłam to znalezisko... dopóki po kilku dniach nie odkryłam w skrzynce pocztowej luźnej kartki, bez znaczka i stempla, za to z perforacjami dokładnie pasującymi do spirali tajemniczego notesika. Anonimowy autor ewidentnie czerpał przyjemność z wyobrażania sobie moich rzekomych fantazji. Tym razem pisał w pierwszej osobie, niczym moje alter ego. W pierwszym odruchu chciałam bez czytania wyrzucić te bzdury do śmieci. Przyszło mi nawet do głowy, żeby pójść do komisariatu i złożyć skargę o molestowanie. W końcu górę wzięła moja ciekawość przyszłej dziennikarki... Starannie zarchiwizowałam kartkę nie w koszu, tylko w tym notesiku, wtedy jeszcze nie podejrzewając, że to dopiero początek długiej serii. Albowiem niewidzialna ręka nie zamierzała przestać... O nie, bynajmniej. – Nic mnie nie blokuje – zapewniłam wreszcie mojego klienta, jakbym przypomniała sobie o jego istnieniu. Koniec końców, nie wydawał się gorszy od tej garstki mężczyzn, którym jak dotąd pozwoliłam się posiąść po kilku nazbyt zakrapianych wieczorach w niezbyt wyszukanych lokalach. A i myśląc o pierwszym razie w ramionach Freda, najpoważniejszej z moich dotychczasowych historii, musiałam uznać z przykrością, że jej również brakowało poloru i polotu. Prawdę mówiąc, tego wieczoru, kiedy wylądowaliśmy w łóżku, uległam bardziej z powodów zewnętrznych – nadarzającej się okazji, naturalnej, jak mi się zdawało, kolei rzeczy... – niż autentycznego pragnienia. Cóż zatem mogło być złego w dzisiejszym razie, fakt, że podobnym do transakcji? Czy nie zasługiwałam na więcej niż kawałek pizzy i dwa kieliszki czerwonego wina w byle jakiej restauracji? Ten tutaj był przynajmniej bogaty, wypielęgnowany, przystojny i nade wszystko elegancki w swoim dwurzędowym garniturze na miarę, którego jakość biła po oczach jedwabiem podszewki w kolorze fuksji, szwami dobranymi do butonierek... No i rzecz zasadnicza, dzięki niemu miałam zarobić w ciągu tego wieczoru więcej niż przez tydzień dorywczych prac w gastronomii, w kasie fast foodu albo na zapleczu. Krótko mówiąc, motywowałam się, jak umiałam. Gdy szampan wypity do kolacji powoli przestawał działać, potrzebowałam innego bodźca niż bąbelki ulatniające się z mojego kieliszka i głowy. Strona 11 Korzystając z przyzwolenia, którego właśnie mu udzieliłam, pan- na-miarę, starannie obciągnięty lateksem, natarł na mnie bez większych ceregieli, a zwłaszcza bez jednego słowa, w klasycznej, misjonarskiej pozycji. Brak miłosnego kunsztu u ludzi, zdawać by się mogło, obytych i dobrze wychowanych nigdy chyba nie przestanie mnie zdumiewać. To przypuszczalnie jedyna sfera edukacji traktowana tak po macoszemu, dla której nie przewidziano prywatnych lekcji ani zastępu korepetytorów. – Dobrze jest, nie sprawiam ci bólu? Nie, ani bólu, ani czegokolwiek innego. Przedziwne zero doznań. Cała dolna połowa mojego ciała wydawała się znieczulona. Wiedziałam, że chodzi o mnie, o seks ze mną, penetrację, na wskroś realny stosunek płciowy, a mimo to nie mogłam wykrzesać z siebie najmniejszego zaangażowania. Z rękami na jego pośladkach dostrajałam się jednak do monotonnych ruchów w tę i z powrotem, w tę i z powrotem... wewnątrz mnie, a jakby poza mną. – Dobrze, dobrze – mruknęłam w charakterze zachęty. Moje własne niedoświadczenie uniemożliwiało mi śmielszą inicjatywę, której on skądinąd miał prawo oczekiwać. Czy powinnam była dyszeć, jęczeć, szeptać mu do ucha sprośne zaklęcia? Jak dalece należało się posunąć w symulacji? Czy to też wchodziło w zakres „usługi”? – A ty... a tobie jest dobrze? To wszystko, co naprędce przyszło mi do głowy – i nie mam złudzeń, zabrzmiało aż nadto banalnie. Ograniczył się do wykrztuszenia „tak” w sposób zapowiadający rychły finał. Musiał sam zdać sobie z tego sprawę i pomyśleć o lepszej kapitalizacji cennego momentu – jak przystało na zdolnego biznesmena, którym z pewnością był – dość, że znieruchomiał na kilkanaście sekund, aby po chwili wrócić do dzieła z regularnością szwajcarskiego metronomu. A mnie nadal jakby nie było... Nie czułam zażenowania, odrazy, a już w najmniejszym stopniu buntu. Z mojej ręki głaszczącej jego plecy na całej powierzchni, od karku aż do lędźwi, emanowała dobra wola, pragnienie, by sprawić mu przyjemność. Cel zdawał się osiągnięty, sądząc po coraz intensywniejszym sapaniu. Doprawdy, wszystko to razem nie było gorsze od innych znanych mi już Strona 12 seansów łóżkowej gimnastyki. Powiem więcej, akt miłosny bez miłości czy namiętności ma swoje zalety – chociażby taką, że pozwala bez przeszkód podziwiać scenerię. A sceneria pokojów w Hôtel des Charmes naprawdę zasługiwała na kontemplację. Poza ogromnym lustrem u sufitu, jednym z rzadkich ustępstw wobec wymagań naszych czasów, cała reszta wyglądała na wierną replikę sypialni zajmowanej przez panią de Beauharnais, po mężu Bonaparte, w jej pałacyku w Malmaison. Zaokrąglone pomieszczenie mogło kojarzyć się z luksusowym namiotem z czerwonej tkaniny rozpiętej na złotym rusztowaniu; udrapowana na sposób antyczny powiększała wnętrze, wprawiając je przy tym w pełne wdzięku drgania. Wielkie łoże z baldachimem zwieńczonym orłem z rozpostartymi skrzydłami, jakby zrywał się do lotu, miało u wezgłowia dwa złocone łabędzie, a w nogach dwa rogi obfitości. Reszta umeblowania, włącznie z fotelami i długą rekamierą na przeciwległym końcu, powielała dominujące barwy złota i krwi, a także kwiecisty deseń kapy i boków materaca. Złudzenie było tak doskonałe, że nie musiałam nawet wysilać wyobraźni, aby przenieść się dwa wieki wstecz. Czy Napoleon oblegał swoją Józefinę z taką samą mechaniczną precyzją, czy przeciwnie, i na tym polu bitwy zaskakiwał wyrafinowaną strategią? Z przyjemnością pogrążyłam się w dywagacjach natury estetycznej – albo historyczno-seksualnej – gdy tymczasem pan-na-miarę zadał mi ostatnie pchnięcie miednicą, połączone z kulminacyjnym jękiem. Nie wytrzymał dłużej niż trzy, może cztery minuty, niewrażliwy na majestat miejsca, a może po prostu ociężały i osłabiony suto zakrapianą kolacją. Wyskoczył ze mnie natychmiast, opadł na bok i odsunięty na muśnięcie uznał za stosowne powiedzieć mi komplemencik w charakterze gratyfikacji za właśnie przeżyty orgazm: – Jesteś... bardzo ładna, wiesz? – Dziękuję. Jak inaczej mogłam odpowiedzieć, zwłaszcza myśląc o sobie coś wręcz przeciwnego? Postać widziana w lustrze na suficie wcale mi się nie podobała. Prawdę rzekłszy, nigdy jej nie lubiłam. Wiedziałam też, że seanse podobne do tego na pewno nie poprawią naszych relacji. Za gruba, za taka, za owaka. Cóż, we własnych oczach Strona 13 byłam raczej niezgrabnym, kluchowatym podlotkiem niż femme fatale. Jednym słowem, daleka od doskonałości... o lata świetlne. – Mam kłopot z chudymi kobietami – zwierzył się. – Wolę ich nie dotykać z obawy, że zrobię im krzywdę... no i sam się poranię o ich kości. Ewidentny komunikat, że nie zdegustowały go moje pełne kształty. Co za subtelność! Przynajmniej jedno z nas wyglądało na zadowolone z menu, jakie byłam w stanie zaoferować. Obfitość na każdym poziomie, zaokrąglenia, brak ostrych kantów. Na razie zdawało się to zaspokajać jego apetyt. Sięgnęłam po plik banknotów złożony w mojej intencji na orzechowym stoliczku, przeliczyłam je jednym spojrzeniem i korzystając z chwili, gdy ofiarodawca znikł w łazience, sama znikłam z pokoju, równie cicha i niema, jak mieszkające tu widma przeszłości. Wolałam ucieczkę, bo co mogłam powiedzieć mu na pożegnanie, co nie zalatywałoby z daleka kłamstwem lub zdawkową, fałszywą obietnicą? „Było naprawdę super”? „Jeszcze raz dziękuję”? „Do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję”? Buty zakładałam już na korytarzu, rozkoszując się miękkością grubej wykładziny pod stopami. Gotowa do wyjścia, niezwłocznie ruszyłam w stronę hallu i recepcji. Zza przeszklonego kontuaru monsieur Jacques skinął na mnie dyskretnie, a mimo to wyraźnie: zapraszał, żebym podeszła bliżej. – Wszystko w porządku, mademoiselle? – Tak, tak – zapewniłam półgłosem. – Najzupełniej. Konsjerż z Hôtel des Charmes wyglądał imponująco w liberii godnej królewskiego lokaja, lamowanej złotem i srebrem. Ale nie jego strój, tylko wygląd fizyczny robił na mnie największe wrażenie: dostojny starszy pan nie miał otóż ani jednego włoska na całej powierzchni głowy ani na twarzy. Żadnych włosów, wąsów, brwi ani nawet rzęs – nic a nic nie okalało jego wielkich, niebieskich, lekko wyłupiastych oczu. Nie sposób było być bardziej łysym niż on. Ani bardziej białym, pod względem odcienia skóry. O dziwo, siwe włosy mamy nie przerzedziły się wcale, mimo kolejnych kursów chemioterapii. Sześć ostatnich miesięcy leczenia odcisnęło wyraźne piętno na jej mięśniach, ścieniałych i zwiotczałych, ale nie na głowie, nadal bujnie owłosionej. Moja Strona 14 mama, Maude Lorand, trzymała się dobrze. Trzymała się jak zawsze, z dzielnością i pokorą jednocześnie, bez jednego zbędnego słowa, bez najmniejszej skargi. Traciła płuca, mięśnie i siły, ale nie godność. Jej godność nawet nie drgnęła, trwała jak posąg z brązu wśród popiołów. – Jak pani myśli, będzie pani potrzebować pokoju w najbliższych dniach? Może nawet jutro? – Jeszcze nie wiem. Tak czy inaczej, nawet jeśli... to z pewnością po raz ostatni. Nie wydawał się zdziwiony moją deklaracją. Przeciwnie, wyglądał na niemal uszczęśliwionego tymi słowami, o czym dobitnie świadczył jego szeroki uśmiech. Monsieur Jacques życzył mi tylko dobrze. Albo inaczej: przy każdym z naszych rzadkich spotkań miałam wrażenie, że widział to dobro we mnie. Wbrew pozorom i powodom mojej obecności w jego hotelu dostrzegał to wszystko, co mogłam zrobić dobrego lub lepszego. Kilka sekund pod jego błękitnym spojrzeniem wystarczyło, żeby napełnić mnie otuchą. Tego wieczoru oparłam się jednak pokusie przedłużania tej zbawiennej terapii. Monsieur Jacques uśmiechał się nadal, gdy ja byłam już na zewnątrz, zanurzona w mroku ciepłej, wczesnej nocy. Strona 15 2 Nieco później, tego samego dnia – A więc formuła podstawowa czy łóżkowa? Autorką tego obcesowego pytania, wiecznie flirtującą z wulgarnością i w pełni świadomą, że dodaje jej to łobuzerskiego uroku, była Sophia, moja przyjaciółka. Najlepsza, by nie rzec jedyna, co bardziej odpowiadałoby prawdzie. Sophia Petrilli, starsza ode mnie o dwa lata metrykalnie, a co najmniej o pięć, gdyby mierzyć nas życiowym i seksualnym doświadczeniem. Burza ciemnych loków przyciągająca wszystkie spojrzenia. Piersi wprost stworzone do tego, by czyjeś dłonie objęły ich doskonałe krągłości. Oczy, w których każdy mężczyzna utonąłby z zachwytem. Jeden z jej pierwszych kochanków nazwał ją Esmeraldą na cześć dzikiej wolności emanującej z tej młodej tancerki i namiętnego żaru, jaki powszechnie rozpalała. Na co dzień była jednak tylko Sophią, ciągle w tarapatach, bez poważnego partnera ani stałej pracy – ale i to wystarczyło, by uczynić z niej najżywszą i najbardziej niezależną istotę, jaką znałam, a także wierną przyjaciółkę na dobre i złe. Chłopcy zjawiali się i znikali, jedna Sophia trwała przy mnie niewzruszenie. – Uhm... – odpowiedziałam zdawkowo, zasłaniając się przed jej wścibstwem lekkim wzruszeniem ramion. – Formuła numer dwa. – Tego się spodziewałam, patrząc na zegarek. Zgodnie z umową, na koniec naszych wspólnych „dni roboczych” spotykałyśmy się w Café des Antiquaires przy rue de la Grange- Batelière, dwa kroki od sali aukcyjnej Drouot, w samym sercu IX dzielnicy. Zasada była prosta: ta z nas, która pierwsza uwolniła się od klienta, do oporu czekała tam na drugą. Opcja numer jeden rzadko przeciągała się poza godzinę dwudziestą trzecią; opcja numer dwa zahaczała zwykle o północ. – A ty miałaś udany wieczór? – Można tak powiedzieć. – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Nadziany gość? – Obrzydliwie nadziany, jeśli chcesz wiedzieć. Nigdy nie widziałam tak ostentacyjnego roleksa... Do tego apartament Pompadour i wszelkie splendory. Strona 16 Tym też wyróżniał się Hôtel des Charmes: każdy z jego pokojów, niezmiennie wynajmowanych na godziny, miał przypisaną sobie patronkę z panteonu największych uwodzicielek i kurtyzan w historii Francji. Mieszały się tam faworyty i metresy, królowe i zwykłe dziewki, których imiona jakimś cudem przetrwały dla potomności, barwny korowód tancerek, szpiegów w spódnicy, artystek, dam z półświatka, wszystkich bez wyjątku znanych z magicznego wpływu na mężczyzn i sposobów manipulowania nimi w toku burzliwego zwykle żywota. Pokoje w Hôtel des Charmes obywały się bez numerów; skądinąd nazwy również nie figurowały nad ich drzwiami. Za to, jak przekonałam się już wcześniej, dekoracja każdego idealnie przystawała i do charakteru awanturniczej patronki, i do jej epoki, tworząc z pomieszczenia jedyną w swoim rodzaju oprawę. Każdy pokój był wcieleniem konkretnej kobiety, każda fantazja urzeczywistniała się w odpowiednim dla niej wnętrzu. – Nieźle – zgodziłam się z nieco wymuszonym entuzjazmem. – Mnie się trafiła Józefina. – Wielka klasa! Byłaś tam już kiedyś? – Nie, dopiero dzisiaj. Sophia zachodziła do Charmes znacznie regularniej niż ja. Czasami dwa lub trzy razy w miesiącu, z zasady nie częściej niż raz w tygodniu, aczkolwiek właśnie te wizyty stanowiły główne źródło jej dochodów. – No, a później? – zapytała, obdarzając mnie wielce dwuznacznym uśmiechem. – Jak było? Dobrze się spisał? – Sophio! – oburzyłam się natychmiast. – Przecież wiesz... Nie mogę. Oczywiście znała regulamin równie dobrze jak ja: agencja kontaktująca nas z bogatymi klientami formalnie zakazywała wymiany jakichkolwiek plotek na ich temat. Wszystko, co działo się w zaciszu tych wykwintnych i rozkosznie staroświeckich alków, musiało obowiązkowo tam pozostać i nigdy nie wypłynąć na zewnątrz. Wielu z przydzielanych nam mężczyzn było ważnymi osobistościami, nierzadko wręcz potentatami w różnych dziedzinach, tak więc każda informacja o ich zachowaniu, a tym bardziej preferencjach seksualnych, mogła stać się groźną bronią w rękach wrogów – z pewnością licznych i równie potężnych. Dyskrecja była Strona 17 dla nas imperatywem, absolutnie pierwszym przykazaniem w naszym fachu. Jeśli mam być zupełnie szczera, osobiście chwaliłam sobie tę zasadę, która z jednej strony chroniła mnie przed zwierzeniami Sophii, z drugiej otaczała zbawienną barierą moje własne przeżycia. Dla niej rozmowa o seksie wydawała się nie mniejszą przyjemnością niż sam akt. Po prostu była jego naturalnym przedłużeniem; musiała uważać swój język za organ równie podatny na erekcję jak łechtaczka, oba najwyraźniej połączone sekretną więzią. Temat seksu, jej zdaniem uniwersalny, poruszała przy każdej okazji, w każdym miejscu i z każdym rozmówcą, zarówno bliskim, jak i widzianym po raz pierwszy w życiu. „Ojej, sama powiedz, czy znasz coś bardziej godnego zainteresowania? – pytała mnie nieraz prowokacyjnie. – Nie będziemy chyba rozmawiać o giełdzie albo o dzieciach, co? Nie mamy złamanego centa, no i – popraw mnie, jeśli się mylę – żadnej z nas nie w głowie macierzyństwo. Zresztą, wiesz, w jakim wieku kobieta z regionu paryskiego rodzi swoje pierwsze dziecko? Średnia to trzydzieści jeden lat!”. Po powrocie do ulubionego tematu wałkowała go niestrudzenie, z rozkoszą ujawniając własne sekrety i bezwstydnie delektując się wszystkim, co wyciągała z interlokutorów. – Mój klient, ten dzisiejszy, miał taki ekwipunek, że... żałuj, że nie widziałaś! Monstrualny! Niesamowity! Jeszcze większy niż jego konto w banku, mówię ci. – So’! – oburzyłam się znowu, próbując zatamować falę wesołości. – Powinien się pokazywać w cyrku, daję słowo. – Przestań! – A niby dlaczego? Nie podaję ci jego nazwiska! Mówię tylko, jakiego miał fiuta. – Super! – Skrzywiłam się ironicznie. – No dobrze, niech ci będzie, seks z anonimowym penisem. – Nie, naprawdę, był taki wielki, że o mało się nie udusiłam, gdy... – A to dopiero – przerwałam jej, żeby więcej nie słuchać dalszego ciągu. – Seks oralny, pięknie. Przecież wiesz, że nie należy go przedłużać, bo oni się uzależniają i później nie chcą już niczego innego. Strona 18 To był mój klasyczny parawan przeciwko tsunami jej zwierzeń, jedyny, jakim umiałam się posługiwać: kilka frazesów i rewelacji wyczytanych w najnowszych magazynach kobiecych. – Tak czy inaczej – ciągnęła Sophia, niezrażona moimi oporami – nic nie dorówna takiemu jednemu, co to mnie nawet nie dotknął, ale chciał, żebym masturbowała się przed nim przez dwie godziny... To dopiero było wyczerpujące! – No tak, ale jeśli to robisz przy facecie, uczysz go, jak sprawiać ci rozkosz. To niekoniecznie strata czasu. …w „Cosmo”, numer specjalny „Seks”, lipiec–sierpień 2007? Chyba tak, tam musiałam wyczytać tę mądrość. Ale co wiedziałam o tym wszystkim sama, ja, Annabelle Lorand? Zdecydowanie niewiele. Prawdę mówiąc, klauzula agencji była dla mnie najlepszym sposobem na zakończenie takich rozmów. Zazwyczaj wystarczała do poskromienia ciekawości Sophii albo przerwania jej bezwstydnego słowotoku. Własne doświadczenia chętnie powierzyłabym tylko sekretnemu pamiętnikowi... gdyby nie fakt, że wyręczała mnie w tym czyjaś inna, niewidzialna ręka, pisząc na przykład, znów w pierwszej osobie: Może to głupie, ale wydaje mi się, że narządy płciowe też mają swoje bratnie dusze. Tak jakby do każdej pochwy pasował tylko jeden penis, stworzony specjalnie dla niej i na jej miarę... I odwrotnie. Dopóki się nie spotkają, żadne z nich nie może w pełni rozkwitnąć. To mój przypadek, jestem o tym głęboko przekonana: moje genitalia jeszcze nie natrafiły na swoją męską drugą połowę. (Anonimowa odręczna notatka z 2.06.2009, wsunięta do mojej skrzynki pocztowej. Skądinąd święta prawda). To, że ktoś obcy pisał w moim imieniu, podniecało mnie i oburzało w jednakowym stopniu, a oba te uczucia nijak nie chciały się rozdzielić. W pewnym sensie porażką był już fakt, że zachowałam notes i pieczołowicie zapełniałam go kolejnymi, niby- moimi fantazjami podrzucanymi na karteczkach przez anonimowego prześladowcę, czasem nawet kilka razy dziennie. Nie powiem, niejednokrotnie próbowałam go przyłapać, godzinami czatując przy judaszu, ze wzrokiem utkwionym w skrzynce. Ale na próżno – nigdy nikogo nie zauważyłam. Strona 19 Początkowo udawało mi się ukryć przed Sophią istnienie karnecika na spirali, mimo jej wyjątkowego nosa do tego rodzaju sekretów. Aż do momentu, gdy kilka dni później pechowo strąciłam torebkę z kawiarnianego stolika, wysypując na ziemię jej zawartość. Sophia, jak to ona, odruchowo rzuciła mi się na pomoc i... – Ej, a co to takiego? – Nic, dawaj! – Jaki śliczny notesik! Może repetytorium z wychowania seksualnego? – Parsknęła śmiechem. – Ależ skąd... Przestań... – Tak, tak... czerwienisz się! Nie pytając mnie o zgodę, otworzyła karnecik na pierwszych stronach i zaczęła czytać półgłosem... – Nie czerwienię się! Oddaj mi to natychmiast! Później coraz głośniej: – „...i zastanawiam się też, jaki zapach i smak czuje mężczyzna, który liże mnie od dołu...”. Ooo! Miss Lorand! Kto by się spodziewał! – Sophia, oddawaj mi to, do diabła! W końcu ustąpiła, ale zło już się stało. – Chcesz nas uraczyć jakimś Życiem seksualnym Annabelle L. czy co? – To nie ja pisałam... – Żartujesz! – Nie, przysięgam. Ktoś wrzuca mi te kartki do skrzynki, dzień w dzień. Nie wiem, co to za jeden ani czego ode mnie chce. – Naprawdę? A ty tylko wkładasz je do notesika? – Daję ci słowo, że to prawda. Schwytana w pułapkę wyśpiewałam jej wszystko: tajemnicze okoliczności, w jakich notatnik trafił w moje ręce, a później treść kartek pełnych intymnych zwierzeń, które mogły wydawać się moimi, ale w rzeczywistości pisał je ktoś inny. Historia bardziej ubawiła, niż zszokowała Sophię. Przemknęło mi przez myśl, że Rebecca, szefowa naszej agencji, mogłaby mieć coś wspólnego z tym zatrutym darem. Gdyby jednak tak było, dlaczego otrzymywałabym go tylko ja jedna spośród wszystkich piękności nocy, czyli jej podopiecznych? Przecież Sophia natychmiast pochwaliłaby mi się podobnymi liścikami. Strona 20 – No tak, mnie też nie mieści się to w głowie: że też ten zboczeniec z tysięcy paryżanek musiał wybrać akurat ciebie! – Co chcesz przez to powiedzieć? – No wiesz, Elle... Przyznaj, że to bardziej moja działka niż twoja. Bo ja byłabym zachwycona, gdyby ktoś robił mi takie prezenty! I powiem ci nawet, że nie czekałabym, aż napisze coś za mnie. Wyciągnęłam w jej stronę srebrzysty karnecik, jakbym chciała się go pozbyć. – Jeśli to ci sprawi przyjemność, proszę... weź go sobie. – Skądże, nie! Jest twój – zaprotestowała kategorycznie, z nagłą powagą. – Eee tam... Mógł się znaleźć w torebce każdej innej dziewczyny w metrze. – Nie – powtórzyła Sophia. – I wiesz co? Gdyby dobrze się nad tym zastanowić, to nie wygląda na przypadek. Ten ktoś musiał wyczuć, że jest potrzebny właśnie tobie. Bardziej niż innym laskom wokół niego. „Żeby cię odblokować” – chciała zapewne dodać, ale ugryzła się w język. Odpowiedziałam jej miną pełną powątpiewania. Od czasu tego incydentu, a zwłaszcza odkąd w moim życiu pojawił się David, obrona przed wścibstwem Sophii przychodziła mi z coraz większym trudem. Fakt, człowiek, z którym spotykałam się od trzech miesięcy, nie był klientem agencji ani tym bardziej moim – a to oznaczało, że nie obowiązywał wobec niego narzucony nam wymóg dyskrecji. Z logicznego punktu widzenia Sophia mogła więc liczyć na zaspokojenie swojej nienasyconej ciekawości. – No właśnie, à propos Davida, nigdy mi nie powiedziałaś... – O czym? – No, wiadomo, co tam nosi w spodniach? Standard? King size? Mini size, ale zdolny do wielkich rzeczy? – Nie, ty naprawdę wierzysz, że odpowiem ci na takie pytania?! „Co szkodzi spróbować” – wyczytałam w jej roześmianych oczach. – Spotykasz się z nim dzisiaj, zaraz? Na szczęście jej ciekawość zeszła na przyzwoitsze tory. – Tak. A właściwie nie, ma wrócić bardzo późno. Zobaczymy się dopiero jutro rano. W najlepszym razie...