Eginald Schlattner - Czerwone rękawiczki

Szczegóły
Tytuł Eginald Schlattner - Czerwone rękawiczki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Eginald Schlattner - Czerwone rękawiczki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Eginald Schlattner - Czerwone rękawiczki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Eginald Schlattner - Czerwone rękawiczki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Susannie Dorothei Ohnweiler, która, wtedy osiemnastoletnia, miała w sobie tyle odwagi i miłości, by mimo wszystko zostać moją żoną Strona 4 Chciałbym wyrazić wdzięczność Pani Brigitte Hilzensauer, która również przy tej książce towarzyszyła mi na niełatwym terenie Eginald Schlattner Rothberg/Siedmiogród, jesień 2000 Strona 5 Pod światło Strona 6 1 Wielki czas – zaczął się, a ja nawet tego nie zauważyłem. Jakaś ręka wpycha mnie do pomieszczenia, którego nie widzę. – Stai! Stać! – Ktoś zdejmuje mi z oczu blaszane okulary. Zaraz potem za moimi plecami z hukiem zatrzaskują się drzwi. Stoję bez ruchu. Podróż do niewidzialnego osiągnęła swój cel. Po godzinach ciemności moje oczy zaczynają rozróżniać to, co mnie otacza. Pomieszczenie jest ciasne. Gdyby wyciągnąć ręce, można by dotknąć ścian. W rogu stoi blaszane wiadro bez pokrywy. Odlewam się bez końca, aż wartownik zaczyna pokrzykiwać: – Ho! Ho! – W śmierdzącej cieczy huśta się mysz. Noc. Panuje śmiertelna cisza. Ze ściany na wysokości piersi sterczy płyta stolika. Pod nią znajduje się grzejnik. Okienko pod sufitem jest na kilka sposobów zabarykadowane: krata, zbrojone szkło, siedem żelaznych sztab. Nad drzwiami żarzy się słaba żarówka osłonięta drucianą siatką. Dwa metalowe łóżka, po lewej i prawej. Badam wąskie przejście między łóżkami: trzy i pół kroku w jedną, trzy w drugą stronę. Powietrze zdaje się rozrzedzone, brakuje mi tchu. Nie czytam osiemnastu zakazów i nakazów na tablicy na ścianie. Czegóż można zabraniać w tym pomieszczeniu, gdzie prócz łóżka, stołu i krat nie ma nic? Camera obscura, mruczę do siebie. Boję się nadawać rzeczom nazwy. A jednak! Muszę się z tym pogodzić: cela więzienna Securitate. To jest niepodważalne. Tu jesteś i pozostaniesz. Samotność to znaczy tęsknota za nikim. Tęsknię za nikim. Odcisk ludzkiego ciała w słomianym sienniku to wręcz za dużo bliskości. Jakiś człowiek musiał tam skulony przeleżeć wiele nocy. Zostało wgłębienie. Strażnik otwiera klapę w drzwiach; widzę tylko jego wąsy i pierwszy guzik munduru. Rozkazuje: – Kładź się! – Dopasowuję ciało do odcisku w sienniku, dotykiem badam jego kształt: tu leżała kobieta, twarzą w dół. Spać trzeba z twarzą zwróconą do wnętrza pomieszczenia. Taki jest przepis. Albo twarzą do góry, ręce rozpostarte na końskiej derce. Ledwie zamknąłem oczy, budzi mnie strażnik. Szturcha mnie kijem od miotły, bo przekręciłem się twarzą do ściany. – Odwrócić się! – Czy nikt nie gasi światła w więzieniu? Z chustki do nosa robię opaskę, którą zakrywam oczy. Z zawiązanymi oczami, skutych ze sobą, tak nas przywieźli z Klausenburga. Mój kolega nazywał się Tudor Basarabean. Choć my musieliśmy mówić na niego Michel Seifert. Seifert po jego zmarłej matce, a Michel po niemieckim Michelu1, którego ubóstwiał. Jego ręka była jedną parą kajdanek skuta z moją. Opieraliśmy dłonie raz na jego kolanie, raz na moim. Przy każdym nieprzemyślanym ruchu słychać było klik i kajdanki wrzynały się w ciało. – Amerykańskie kajdanki – rozległ się głos oficera Securitate. Kajdanki od imperialistycznego wroga. Zabrali mnie przed południem, potem pół dnia trzymali w budynku Securitate w Klausenburgu. Późnym popołudniem zaczęła się podróż ku niewiadomej. Gdy stromymi serpentynami wspinaliśmy się na grzbiet górski nad miastem, rozpostarł się przede mną ostatni widok na świat: słońce dogasało w różowym mrozie, a miasto było pogrążone w dolinie cienia. Żołnierze założyli nam okulary, które uczyniły z nas niewidomych. Zamiast szkieł miały kawałki blachy. Jak się należy zachować? Mój dziadek twierdził, że nawet najdziwniejsza sytuacja ma swoją własną estetykę. Kiedyś całą noc, dzień i jeszcze jedną noc błąkał się po Adriatyku jako 1 Der deutsche Michel tradycyjnie uosabia typowego Niemca, por. w Anglii John Bull, w Ameryce Wuj Sam. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Strona 7 rozbitek, przywiązany do beczki rumu. Próbował przy tym trzymać fason. „To nie takie łatwe, mój chłopcze! Bo beczka ciągle się obracała”. Jakże mam tu trzymać fason, spętany, zakneblowany, bez możliwości widzenia? Na razie powiedziałem tylko: „To musi być jakaś pomyłka, którą można wyjaśnić u wpływowych osób w Bukareszcie”. Nikt w samochodzie w to nie wierzył. Jaka więc była estetyka tej chwili? Czy stawiać opór, jak nasz profesor marksizmu i ekonomii politycznej doktor Raul Volcinski, który został aresztowany w czasie przerwy na korytarzu uniwersytetu? Schowany za drzwiami toalety obserwowałem tę scenę, przerażającą i groteskową zarazem. I podziwiałem tego człowieka. Zabrali go natychmiast po wykładzie, na którym wyjaśniał nam wyższość centralnie sterowanej gospodarki planowej. I kiedy owi panowie grzecznie poprosili profesora, by poszedł z nimi, ten odmówił. Gdy go schwycili, wyrwał się. Na nowo próbowali go pojmać, ale obronił się i zaczął uciekać. Nagle jak spod ziemi wyrosło jeszcze dwóch pachołków. I rozszalały mężczyzna wszystkich czterech wlókł za sobą po korytarzu, aż udało im się go pokonać i powalić. Leżał na mozaikowej posadzce jak klaun na arenie i podrygiwał. Dwie studentki, które trzymając się za ręce, szły właśnie do ubikacji, roześmiały się serdecznie. Na pewno jakieś psikusy: dorośli się biją. Towarzysz Volcinski zgubił kapelusz, który toczył się za nim przez chwilę, lecz go nie dogonił. Elisa Kroner, wychodząca akurat zza rogu, odwróciła się na pięcie. „Ktoś taki jak my nie może nawet być przy czymś takim widziany, a co dopiero przyglądać się” napisała mi pewnego razu. Pisaliśmy do siebie listy, z Klausenburga do Klausenburga. Ale moja ulubiona koleżanka ze studiów, Ruxanda Stoica, podniosła kapelusz i potajemnie zachowała go jak relikwię. Ktoś na nią doniósł. Dziewczyna o buntowniczym spojrzeniu Rumunki z Rudaw została na jeden semestr wykreślona ze studiów, a kapelusz zabrano i przepuszczono przez maszynkę do mięsa. Jego resztki nocą wrzucono do rzeki. Jak więc mogę godnie sprostać tej chwili? Słyszałem babcię mówiącą: „Z niektórymi ludźmi nie należy rozmawiać. I to nie dlatego, że my jesteśmy lepsi od nich, ale dlatego, że oni są inni niż my. Jedynie milczenie ratuje”. Ci tutaj byli inni niż ja. Milczałem. Przysłuchiwałem się temu, co strażnicy mówili między sobą. I choć oficerowie i żołnierze za pomocą kłamliwych rozmów próbowali nas zmylić, udało mi się odgadnąć kierunek jazdy: byliśmy na drodze z Klausenburga do Hermannstadt. A może jechaliśmy jeszcze dalej na wschód: do Kronstadt, obecnie Stalinstadt. Albo wręcz do Bukaresztu, na drugą stronę Karpat. – Patrzcie – odezwał się do żołnierzy oficer, może nawet się przy tym odwrócił – nasi skolektywizowani chłopi wracają z targu w Devie, jadą do domu. – Targ? Raczej niemożliwe, żeby to była prawda. Ale tak samo niemożliwe było, żeby oficer kłamał. Jednak pojawiły się wątpliwości: Deva? Jak to? Czyżby chcieli nas zawieźć do tej zrujnowanej twierdzy nad miastem, gdzie przed czterystu laty zginął w lochu pierwszy antytrynitarski biskup Siedmiogrodu? Chcą nas tam przetrzymywać w średniowiecznych piwnicach? Bzdura. W sobotę nigdzie nie odbywał się targ. Poza tym: był właśnie koniec grudnia i jechaliśmy już od kilku godzin. Dawno musiały zapaść ciemności. Każdy chłop grzeje się teraz w cieple domowego paleniska, nawet ten skolektywizowany. No i jeszcze: gdybyśmy jechali do Devy, droga łagodnie biegłaby w dół wzdłuż błoń nad Maruszą. Jeśli jechaliśmy do Hermannstadt, musiałaby prowadzić przez teren górzysty. Jako student ostatniego semestru hydrologii znałem nie tylko każdy ciek wodny w Rumunii, budowę tektoniczną Siedmiogrodu także znałem jak własną kieszeń. Rzeczywiście, wycie silnika nasiliło się, samochód z wysiłkiem wspinał się na strome zakręty szosy, a nami rzucało na wszystkie strony. Od Mühlbach liczyłem po kolei wioski. Poznawałem je po tym, że odgłos silnika załamywał się na frontach domów. Słyszałem, jak Strona 8 mijaliśmy wsie, jedną po drugiej, wszystkie tak dobrze mi znane z przejażdżek rowerowych z przyjaciółmi, z dziewczyną – w innym życiu. Jeśli rzeczywiście jechaliśmy do Hermannstadt, powinni nas przeładować do innego samochodu. W pierwszym ośrodku nowego okręgu administracyjnego mieliśmy się przesiąść, tyle udało mi się zrozumieć. A Hermannstadt-Sibiu należało już do obwodu Stalinstadt. W tym mieście Securitate miała swoją siedzibę w budynku byłego dowództwa wojsk ck. Do 1918 roku generał dowodzący co wieczór oglądał z tarasu marsze z pochodniami, w czasach królów i cesarzy. Każdy znał ten budynek. My, urodzeni później, omijaliśmy szerokim łukiem te straszliwe mury uzbrojone drutem kolczastym i stalowymi szpikulcami. Opowiadano, że fasada pałacyku aż po dach pełna jest rozigranych amorków i innej miłosnej gawiedzi. Lecz z powodu wysokiego muru nie mogliśmy się przekonać, czy to prawda. Samochód zatrzymał się. Rozkazano nam wysiąść, choć nie mogliśmy wypełnić rozkazu. Niewidzialne ręce schwyciły nas i wepchnęły do innego Samochodu: – Repede, szybko! – Jak sprawdzić, że byliśmy tam, gdzie się domyślałem, w Hermannstadt? Był tu tramwaj, elektryczny, wprowadzony w 1905 roku przez saski magistrat; kursował tam i powrotem pomiędzy Młodym Lasem i Neppendorfem, dzwoniąc przed chatami i pałacami, nawet przed samą warownią Securitate. Czekałem na jego dzwonek. I zadzwonił. A więc było jeszcze przed północą, gdyż po dwunastej obowiązywała cisza, mogły kursować tylko dorożki. Jako następny cel wchodził w grę Kronstadt albo Bukareszt. Wkrótce powinno się to rozstrzygnąć, przy rozwidleniu dróg przed przełęczą Czerwonej Wieży. Hermannstadt. Przez głowę przemknęła mi myśl: kilka ulic dalej mieszka moja babka, tak subtelna, że przez całe życie z jej warg nie słyszano złego słowa, nawet w tych strasznych czasach. I ciotka Herta, młodsza siostra mojej matki, delikatna jak zamrożone westchnienie. Śpią, wciśnięte pomiędzy meble z dawnych czasów, w jedynym pokoju, jaki im zostawiono. Śnią o składanych wachlarzach z kości słoniowej i zegarach kominkowych, na których zatrzymał się czas. To nie miało nic wspólnego ze mną, należało do świata zewnętrznego, do obszaru, który straciłem. W mojej pamięci zbladł nawet młodszy brat Kurt Feliks, student w Klausenburgu, tak samo jak ja, choć on studiował na węgierskim Uniwersytecie imienia Janosa Bolyaia. Poprzedniego wieczoru byliśmy razem w kinie, na meksykańskim filmie z Marią Felix. Podczas sceny, w której niewidoma dziewczyna oświetlona od tyłu słońcem zaczyna jakiś niezwykły taniec pośród kwitnących kaktusów i mułów, obaj wstaliśmy równocześnie, jak na komendę, i wyszliśmy z kina. Nic się we mnie nie poruszyło, kiedy przejeżdżaliśmy przez Fogarasz, moje miasteczko, choć na kocich łbach mną trzęsło. Tutaj, przy ulicy Berivoi 5, w domu pełnym pęknięć i dziur, spali ojciec, matka i najmłodszy brat Uwe, otoczeni przez sny i grasujące szczury. Gdy przybyliśmy do Kronstadt, po rumuńsku Orasul Stalin, przestał istnieć świat zewnętrzny, od którego byłem już oddzielony kajdankami, ślepymi okularami i ostrym trzaskiem pistoletów trzech strażników – a także inną odmianą czasu. W tym mieście moja młodsza siostra Elke Adele uczęszczała do piątej klasy gimnazjalnej Szkoły imienia Honterusa. Mieszkała u Griso, naszej babki ze strony ojca. Babka prowadziła gospodarstwo i sprawowała rządy w domu swego zięcia Fritza i córki Maly. Ciotka Maly, siostra ojca, wyszła za mąż mając czterdzieści lat i wniosła do małżeństwa swoją matkę, wujek Fritz natomiast swój dom z barokowymi zdobieniami. Dom leżał w Tannenau, na willowym przedmieściu, gdzie mieszkali niegdyś bogaci ludzie, dojeżdżało się tam pomalowanym na żółto tramwajem. Cała czwórka spała w jednym pokoju: ciotka i babka w łożu małżeńskim, wujek na sofie, u ich stóp, a w kącie, koło pieca kaflowego, Elke Adele. Za oknem sterczały szkielety jabłoni, za nimi piętrzyły się pokryte śniegiem jodły. Księżyc podrapał się do krwi o kamienne pazury Strona 9 górskich szczytów: Hohenstein, Krähenstein. Dorośli chrapali. Siostrze śnił się zajączek wielkanocny. W środku zimy. I czerwone pisanki. Leżę na sienniku z odciskiem ciała obcej kobiety, strażnik upomniał mnie za pomocą kija od miotły, bym zachowywał porządek, i jedno staje się dla mnie jasne: wszystkie te istoty, które przez nieustanne powroty należą do życia człowieka i którym w różny sposób byłem oddany, zastygły teraz jak słupy soli, z odwróconymi twarzami. Ludzi jeszcze wczoraj mi bliskich po tej ponurej podróży nie darzę tymi samymi uczuciami. Gdyż miłością do nich można mnie szantażować. Po przybyciu na miejsce obce dłonie zdjęły nam kajdany i okulary. Musieliśmy się rozebrać do naga. Z obrzydzeniem wpatruję się w lufy dwóch karabinów maszynowych. Michela Seiferta odprowadzono gdzie indziej. Bez uścisku dłoni. Bez spojrzenia. Bez słowa. Już nigdy więcej. Oślepiająco nagi stałem przed tymi ludźmi nocy, a pot spływał mi kropelkami spod pach. Jakież dziwne zawody istnieją: celować w środku nocy karabinem w nagich mężczyzn, podczas gdy inni robią im rewizję osobistą. Już drugi raz, po Klausenburgu, musiałem znosić coś takiego: odrażający mężczyźni przeszukują moją odzież, wsadzają nos w moją bieliznę i węszą w niej, obca twarz zagląda mi głęboko w fałdę między pośladkami, brudne paluchy odsuwają skórę napletka, pchają mi się do ust i boleśnie głęboko penetrują nos. Ręce strażnika wzięły moje ciało w posiadanie, zabrały mi je. Nawet to do nas należy, usłyszałem, kiedy na rozkaz musiałem się pochylić, uklęknąć, wstać i stanąć na baczność. Gdy oddali mi ubranie, brakowało paska do spodni, gumki od bielizny, podkówek u butów, sznurowadeł i krawata. Wszystko, czym możesz się zabić, przemknęło mi przez głowę. Położyli przede mną listę przedmiotów i dokumentów, jakie posiadałem. Przed podpisaniem – Repede, repede! – przeleciałem wzrokiem pismo i stwierdziłem, że nawet w mieszkaniu rodziców w Fogaraszu przeprowadzili rewizję. O tym, że wynieśli wszystko z mojego studenckiego pokoju i zabrali rzeczy z kliniki, wiedziałem już w Klausenburgu, gdy sporządzali tam spis mojego dobytku. Skończone! Kiedy niezdarnie usiłowałem obiema rękami założyć sobie blaszane okulary, opadły ze mnie spodnie i gatki. Mężczyźni roześmieli się, a odgłos ten echem odbijał się o ściany pozbawionego okien pomieszczenia. Popychali mnie do przodu. Szedłem półnagi, potykając się. Zamknęli mnie do komórki ciaśniejszej niż trumna. Kolanami dotykałem drzwi, moje ramiona przyciśnięte były do bocznych ścian z desek. Nie mogłem się osunąć. Nie mogłem oddychać. Po pewnym czasie wreszcie uwolnili mnie z mojego stojącego schowka. Kolana ugięły się pode mną. Musiały się najpierw przyzwyczaić do utrzymywania ciężaru ciała. Niewidzialna ręka poprowadziła mnie, jak się prowadzi ślepców, i wepchnęła do celi, której prawie nie widziałem. Rzuciłem się do stojącego w kącie wiadra. Stałem tam i opróżniałem pęcherz, aż strażnik zawołał: – Ho! Ho! – Martwa mysz wirowała jak pijana. Przypomniała mi się letnia noc wczesnego dzieciństwa w Szentkeresztbánya na Szeklerszczyźnie, gdy nagle, przy pogodnym niebie, pod oknem pokoju dziecinnego wśród narcyzów i lewkonii rozległ się szum, był to jakiś strumień, który nie przestawał płynąć – bawół albo jakaś istota z bajki? Pobiegliśmy, przestraszone dzieci, obudzić matkę. Okazało się, że to była nasza węgierska służąca Mariska, która popiła sobie piwa ze swoim amantem. Leżę w celi i próbuję z zawiązanymi oczami przejrzeć rzeczy na wylot. Jak mogę uciec przed tym czasem, w który oni wepchnęli mnie siłą? Nie wiem. Zarysowuje mi się mglista myśl: może, jeśli będę zawsze o krok wyprzedzał katastrofę, może jakoś mi się uda, aż do końca… Zapadam w sen, zostaję zbudzony miotłą, pogrążam się w drzemce, budzę się z przerażeniem, wstrząsam się na myśl, że tu jestem. Czy spałem? Światło i powietrze bez zmian, ściana jest pełna szarych i białych plam. – Wstawać! – rozlega się szorstko przez klapę. Zaraz potem otwierają się ze zgrzytem drzwi. Strona 10 Mężczyzna w żołnierskim mundurze i filcowych kapciach, o twarzy jak maska urażonego świętego, stopą wpycha do celi szufelkę, obok niej bez słowa stawia szczotkę. Na szufelce odkrywam niedopałek papierosa marki Virginia. Virginie, czasami pozwalałem sobie na nie w Klausenburgu, gdy siadywałem z Elisą Kroner w wytwornej cukierni Progresul, w suterenie pałacu rodziny Pálffy. Zawsze zabierałem też paczkę tej marki, gdy jechałem do Forkeschdorfu, dla nauczyciela, Carusa Spielhauptera, ojca dziewczyny, która mnie kocha. To zielona virginia, zaledwie do połowy wypalona. I zwieńczona czerwienią drogiej szminki. Kobieta tutaj! Dama! Oprócz tego na szufelce są jeszcze: staniol z topionego sera i nieapetyczne kłęby siwych włosów. Skodyfikowane menu informacji. Mój własny łup po zamieceniu kamiennej podłogi jest skromny: pokruszona słoma spod łóżka. Kłęby kurzu. Ach, i mysie gówna! Gdy drzwi otwierają się po raz drugi, mężczyzna o obrażonej minie poucza mnie, że kiedy rozlega się trzask zasuwy, od razu mam biec do tylnej ściany celi, ustawić się plecami do drzwi i nie odwracać się, dopóki nie usłyszę rozkazu. Ale mnie to niewiele obchodzi. Jestem tu tylko zabłąkanym gościem. Drażni mnie także, że on nazywa tę norę pokojem, camera. Kiedy w ten czarny jak noc poranek drzwi z piekielnym łoskotem ponownie się otwierają, ja siedzę po turecku na łóżku. Zamiast policyjnym chwytem postawić mnie pod ścianą, strażnik podaje mi blaszane okulary i mówi: – La program! – Może o tej wczesnej godzinie poprowadzą nas na jakiś program kulturalny? Stąd odgłosy otwieranych drzwi i szuranie na korytarzu? Ciekawości jednak nie odczuwam. Zakładam okulary na oczodoły, ich gumowa oprawka jest lepka. Niewidzialny mężczyzna brutalnym pociągnięciem poprawia blaszaną uprząż, aż zaczyna idealnie przylegać, a ja ledwie mogę oddychać. On też nie umył sobie zębów. Potem rozkazuje, jakby chciał się przekonać, do jakiego stopnia jestem niewidomy: – Przynieś kibel! – Wyciągniętymi do przodu rękami wymacuję drogę do kąta, uderzam się o sterczący ze ściany stolik, jestem zdezorientowany, wreszcie wyczuwam śmierdzący kibel, pochylam się, wkładam dłoń do cuchnącej gnojówki z pływającą w niej myszą, w końcu trafiam na uchwyt i słyszę, jak mój pan i władca cedzi przez zęby: – Bine! Dobrze! – Bierze mój lewy łokieć pod swoje ramię i niecierpliwie popycha mnie w stronę mrocznych celów. Drepczę za nim, niepewnym krokiem, z pochyloną głową, nasłuchując, w prawej ręce kołysze się naczynie pełne uryny. Po ostrym zakręcie w prawo ostatnie szarpnięcie: – Stai! – Jednym ruchem zrywa mi okulary z głowy, moje włosy stroszą się. – Repede, repede! – I z miną przypominającą maskę dorzuca złowieszcze słowa: – Ureguluj swój stolec! Rano i wieczorem! To, co ukazało się mojemu nieosłoniętemu oku, jest pomieszczeniem z kilkoma umywalkami i dwiema muszlami klozetowymi w niszach bez drzwi. Nawet moje ekskrementy już nie należą do mnie, są brane pod lupę. Wypróżniam się bez przyjemności. Nie śpieszę się. Czas nie gra roli. Ale brak papieru toaletowego wprawia mnie w panikę. Co teraz? Z opuszczonymi spodniami pcham pozbawione klamki drzwi i wystawiam głowę na zewnątrz, pierwszy i ostatni raz widzę korytarz, dostrzegam rzędy pancernych drzwi ze straszliwymi zasuwami, słyszę pomrukiwania i szepty z cel. I zauważam, że wyniosły święty w pantoflach galopuje ku mnie jak ukąszony przez tarantulę. Przerażony wpycha mnie z powrotem do ubikacji. – Papier toaletowy – mówię. – Hârtie igienică. – Papier toaletowy? – powtarza. Wchodzi do mojej kabiny. O co mu chodzi? Drobnymi kroczkami cofam się przed nim, spodnie wloką się po posadzce. – Siadaj – mówi łagodnie. Siadam na krawędzi muszli klozetowej. Dowiaduję się, że istnieją bardziej higieniczne metody niż dotychczas praktykowane, by utrzymać czystość w tamtym miejscu. Obracając się co chwilę, jakby ktoś zaglądał mu przez ramię, ów poczciwy człowiek instruuje mnie. Zawsze Strona 11 można nauczyć się czegoś nowego. Trzeba tylko oderwać się od przyjętych zwyczajów. Odrywam się. Podaje mi blaszany garnuszek, który przyniósł ze sobą. – Potem zatrzymaj go do picia wody. No a teraz nalej wody w stuloną dłoń i wypłucz odbyt. – Nie radzę sobie z tą nową techniką. Mężczyzna cierpliwie napełnia garnuszek wodą za każdym razem, gdy opróżniam go, nie osiągając rezultatu. Łaje i chwali mnie, gdy tak pokornie przed nim kucam i nie szczędząc wysiłków, staram się przyswoić sobie jego nauki. Wreszcie słyszę: – Minunat! Wspaniale! – Na tyłku mam uczucie chłodu i rześkości. Ale teraz co dalej? Spoglądam pytająco i pokazuję mu zabrudzone ręce. – Pociągnij za sznurek! A potem potrzymaj ręce pod strumieniem wody! Robię, jak mi radzi. Szumi, gulgocze, pieni się. – A jak je wytrzeć? – Wymachuj ramionami, wtedy parę kropli opadnie. Resztę wytrzyj w nogawkę. A teraz naprzód marsz! – Z powrotem prowadzi mnie, jakbyśmy kroczyli przed ołtarz. Troskliwie otacza ramieniem moje biodra, tak, nawet chwyta za ubranie, by powstrzymać moje uciekające spodnie. W celi niemal z czułością zdejmuje mi z głowy okulary. Obiecuje skombinować pokrywę do śmierdzącego kubła. Na koniec mówi coś, co jest zakazane i brzmi nie na miejscu: – Bună ziua, miłego dnia. – Drzwi rygluje tak bezszelestnie, że wydają mi się tylko przymknięte. Muszę dla tego nieznajomego wymyślić jakieś ładne imię. Nazywam go Nenufar. W Tannenau jest ich dużo. Płyniesz między nimi, a one muskają cię łagodnie. Długo zagląda jeszcze przez judasza, co chwilę spoziera do środka. Natomiast klapa w drzwiach otwiera się rzadko. Na śniadanie, na obiad i na kolację. Wtedy pozbawiona ciała ręka podaje mi do środka pożywienie. Po niedługim czasie nie jestem już zaskoczony, gdy strażnik cicho jak na gumowych podeszwach podkrada się pod camera obscura, zezuje przez judasza. I ulatnia się. Moje ucho to słyszy. Tak szybko zmysły są w stanie się tu zadomowić, podczas gdy dusza ucieka. Świat zamyka się w strachu. Ale to będzie wielki czas, dość, by się nauczyć lęku. Strona 12 2 Siedzę na łóżku i nie czekam na nic. Na korytarzu przy odgłosach szurania i powłóczenia nogami odbywa się la program. Świat jest pogrążony w półmroku. Mam już za sobą poranne mycie, z całym podnieceniem i zamieszaniem. Nie ma tu żadnego lustra. Nie rozpoznamy swoich twarzy, jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie nam dane je zobaczyć. O goleniu nie ma mowy. Dwa razy, rano i wieczorem, wolno do ustępu: ureguluj swój stolec! Ale wszystko w tobie jest w ruchu: niepodtrzymane spodnie zjeżdżają z tyłka, w jelitach pomrukuje. Wczoraj, w ostatnią sobotę roku 1957, wyszedłem na miasto wcześnie rano. Na sobotę i niedzielę wyprosiłem przepustkę z kliniki w Klausenburgu. Poddawałem się tam kuracji na oddziale psychiatrycznym: pięć razy w tygodniu o świcie dostawałem na pusty żołądek zastrzyk insuliny w ciągle zwiększanej dawce. To pochłaniało cukier z mojej krwi. Wkrótce zlewał mnie zimny pot, ciało wychładzało się, język zastygał w sopel lodu, a ja jak na zjeżdżalni obsuwałem się w śmiertelne oszołomienie. Po kilku godzinach agonii pielęgniarz pompował mi do żył glukozę. Wracałem do siebie z bardzo daleka. Budziłem się zlany potem, wyczerpany i szczęśliwy, w łóżku, które przypominało kąpiel w pianie. I na kilka godzin byłem uwolniony od złych myśli i ponurych uczuć. Łapczywie połykałem naraz śniadanie i obiad. I litry kompotu, który przynosiły mi do łóżka zatroskane studentki. Do kliniki na górze wznoszącej się ponad miastem poszedłem dobrowolnie. Było pewne, że w tym miejscu przez jakiś czas nie będę musiał martwić się o chleb codzienny, a zamierzałem też zyskać trochę czasu, by się zastanowić nad smutkami mojej duszy. Ale czy tylko jedzenie i smutek? Czy aby w przypadku człowieka takiego jak ja, poszukującego schronienia i ucieczki, odkąd Rosjanie wtargnęli w jego dzieciństwo, nie wchodziła w grę ukryta kalkulacja? Ostatni azyl: klinika psychiatryczna. Tam, spekulowałem, nie zrobią mi tak raz dwa krzywdy. Dom wariatów wydawał się najlepszym miejscem ukrycia w kraju otoczonym drutem kolczastym i pasami śmierci. W tych murach z czasów ck czułem się chroniony przed owymi upiornymi siłami, które wyciągały po mnie ręce, które zagrażały mi od momentu „upadku”, jak mówiono w naszych kręgach. Wtedy to, 23 sierpnia 1944 roku, królestwo Rumunii zmieniło front i sprzymierzyło się z Sowietami. Oficjalnie brzmiało to inaczej: „wyzwolenie Rumunii spod jarzma faszyzmu przez zwycięską Armię Czerwoną”. Od owego fatalnego dnia tlił się we mnie strach, że zostanę ukarany, nie mając na sumieniu nic ponad to, że byłem tym, kim byłem: urzędowo wprawdzie obywatelem Rumuńskiej Republiki Ludowej, ale z kilkoma minusami. Jako siedmiogrodzki Sas zostałem oficjalnie mianowany naţionalitate germană, a przez to wezwany do odpowiedzialności za Hitlera. A jako syn przedsiębiorcy byłem elementem o niezdrowym pochodzeniu społecznym, de origine socială nesănătoasă. Ostatnią próbę ucieczki przed sobą samym podjąłem wczoraj. Z kliniki na górze zszedłem w dół na uniwersytet, by złożyć wniosek o przyjęcie do partii komunistycznej. Decyzja przeciwko fatalnemu pochodzeniu oraz za swobodnym wyborem przyszłości. Na ten dzień miałem wiele planów. Chciałem podjąć stypendium. Do południa popracować w bibliotece. Mieliśmy sprawdzić wzory do obliczania przepływu wody w rzekach. Po południu obiecałem pójść do kina z pewną studentką konserwatorium, na zachodnioniemiecki film Uliczna serenada, z Vico Torrianim. Wieczorem miały się odbyć tańce u kolegi Seiferta w domu. Udało mu się namówić ojca, któremu nie mógł wybaczyć, że nazywa się Mircea Basarabean i jest Rumunem, by zwolnił mieszkanie na tę jedną noc. Strona 13 Spośród trzystu klausenburskich studentów należących do Kółka Literackiego imienia Josepha Marlina wybraliśmy niewielką grupkę. Na swoją partnerkę poprosiłem Elisę Kroner, intelektualistkę o marmurowej urodzie. Już przez samą swą obecność w Klausenburgu niejednemu naszemu studentowi zawróciła w głowie. A wielu pozostawiła ranę w sercu. Mój brat Kurt Feliks twierdził, że grasuje epidemia o nazwie kroneritis. Wszyscy pielgrzymowali do niej za miasto, gdzie tanio wynajmowała pokój u pewnej leciwej Węgierki. Ojciec Elisy posiadał tkalnię, którą upaństwowiono. Miał już za sobą obowiązkowe więzienie dla fabrykantów i kapitalistów. Teraz był farbiarzem, a ona córką robotnika. Dobrze zapowiadający się weterynarze i przyszli dyplomowani trębacze dobijali się do jej drzwi, chcieli z nią inteligentnie rozmawiać, na co ona uprzejmie się zgadzała. Ale to się nie udawało. Kawalerowie z kwiatami mylili Podstawy XIX wieku z Mitem XX wieku i razem ze Zmierzchem Zachodu wrzucali wszystko do jednego worka. Mieszali Schopenhauera z Nietzschem i nie mogli odróżnić Małżeństwa z rozsądku od Małżeństwa doskonałego. I to nie dlatego, że wyprawiano się na nieznane tereny, lecz dlatego, że w obecności tej dziewczyny rozum i zmysły mieszały im się w głowach. A o rzeczach dobrze znanych, jak Marks i Engels oraz Lenin, nikt nie chciał rozmawiać, choć tych panów z konieczności znało się na wyrywki. I kiedy Elisa po kolei odrzucała nowych chłopaków, dostała przydomek: lodowa święta. Wybrałem Elisę Kroner na partnerkę balu, bo dotarła do mnie jej wypowiedź, że w Klausenburgu jest tylko jeden student, który jej imponuje. Właśnie ja. Ale wolałem nie wiedzieć, czy jako inicjator kółka literackiego, czy jako osoba. Jako wolny człowiek wyszedłem wczoraj z kliniki i udałem się w dół do miasta. Bez końca szedłem przez Ogród Botaniczny, gdzie niegroźni obłąkańcy i lżej poszkodowani na duszy mogli się swobodnie przechadzać. Bez zastanowienia przeskoczyłem ogrodzenie, znalazłem się w nagim krajobrazie, otoczony przez zamarzniętą roślinność. W tym ogrodzie każdy szanujący się student musiał raz niepostrzeżenie dać się zamknąć na noc ze swoją ukochaną. Taki był zwyczaj. Owa para dokonywała przy tym odkrycia, że nawet najkrótsza noc jest dłuższa od dnia. I że nad ranem robi się zimno, i że jakkolwiek by się obracać i wykręcać, tylko z jednej strony można utrzymać ciepło. Choćby wybranka była nie wiadomo jak pulchna. Nie udało mi się namówić na taką noc Annemarie Schönmund, mojej przyjaciółki, która studiowała psychologię. Z bezlitosną logiką udowodniła mi, że to głupota. Lecz za to na początku lata inna studentka powiedziała „tak”, choć spytałem ją tylko dla żartu. Wybraliśmy japoński pawilon herbaciany, a między trzecią i czwartą rano zrobiło się zimno, co było do przewidzenia. Na długo zaszyłem się wczoraj wśród kaktusów i drzew chlebowych w cieplarni, swego rodzaju legalnej zagranicy, siedziałem tam i mitrężyłem czas. W teczce szeleściły mi dokumenty w sprawie przyjęcia do Rumuńskiej Partii Robotniczej. Do podania dołączyłem lekko podkolorowany życiorys, rekomendację od komunistycznej organizacji młodzieżowej i wyniki studiów. Tak wyposażony szedłem do naszego sekretarza partii, doktora Hilarie, wykładowcy oceanografii i geodezji. Podziwialiśmy go za to, że umiał wyliczyć wszystkie stacje pomiarowe w Rumuńskiej Republice Ludowej, łącznie z ich położeniem geograficznym i lokalnym sekretarzem partii, a do tego wszystkie większe zatoki, morskie świata wymienić z nazwy, w miejscowym języku. I ceniliśmy w nim to, że miał pańskie obejście. Długo się wahałem. Nurtowało mnie pytanie: czy będę w stanie zostać ich człowiekiem? Czy nie był to kolejny akt wyrzeczenia się siebie? Zaczynało się od wzgardy dla przeszłości, należało wyrzec się przodków, odżegnać się od swego pokoju dziecinnego, wręcz wymazać wspomnienia. Oznaczało to ciągłe ustępowanie, do końca życia. W czym zresztą mieliśmy już pewną wprawę: by nie razić uczuć klasy robotniczej, i Maja matka nie wywieszała prania na podwórku. Respektując ateistyczne przekonania proletariatu, zapalaliśmy świeczki na choince tylko przy zasłoniętych oknach. W piwnicy za beczką z Strona 14 kiszoną kapustą wraz z portretem króla pleśniało ślubne zdjęcie rodziców – matka w przepysznej sukni, ojciec we fraku. A gdy raz na rok jedliśmy sznycle po wiedeńsku, zamykaliśmy drzwi, by Securitate nie oskarżyła nas o konszachty z kapitalistycznymi krajami. Wczoraj co chwilę oglądałem się ukradkiem za siebie. Czy nie szedł za mną żaden cień? Na rogu Strada Armata Roşie, gdzie skręcało się w stronę uniwersytetu, przystanąłem na moment. Coś mnie powstrzymywało. Chcąc nie chcąc, wstąpiłem do cukierni Czerwony Sierp, lokalu bez żadnego szyku i uroku: żelazne stelaże z drewnianymi blatami służyły za krzesła i stoły, na ścianie jako dekoracja młot i sierp, to wszystko. Zamówiłem tanią kawę. Była letnia i nie miała żadnego smaku. Niciane pończochy kelnerki były podarte na kolanie. Z brzękiem otworzyły się drzwi. Do środka wpadła grupka studentów medycyny. Pachnieli formaliną i mówili po węgiersku. Przybrudzone fartuchy zarzucili nonszalancko na oparcia krzeseł. Kilka dziewcząt z wyraźnym podnieceniem usiadło chłopakom na kolanach. Wszyscy zamówili kawę, mocną i gorącą, którą pili z głośnym siorbaniem. Mówili jeden przez drugiego. Nikt nie słuchał. Z prosektorium zniknęły jakieś zwłoki. Wywołało to ogromne przejęcie, aż po sam Bukareszt. Węgierski spisek! „Od pięćdziesiątego szóstego my, Węgrzy, jesteśmy wszystkiemu winni!” Nagle w samym środku głośnej rozmowy drzwi otworzyły się ponownie. Niepozorny mężczyzna stanął na progu, lustrując wzrokiem wnętrze, a jego twarz ginęła za welonami lodowatej pary. Nagle wydał z siebie szczeknięcie: „Aici nu este Budapesta! To jest rumuńskie socjalistyczne miasto!” – Zapadła śmiertelna cisza. Dziewczyny poschodziły z kolan swych obrońców, oszołomione zaczęły się rozglądać za miejscami do siedzenia. Studenci nie ruszali się. – „Mai decent! Unde este morala proletară?” – krzyczał obcy przenikliwym głosem, który zdawał się dochodzić skądinąd niż z jego starczego ciała. Nikt mu nie odpowiadał, kelnerka też nie. Po chwili mroźny opar zabrał ze sobą tego obcego posłańca. Drzwi pozostały otwarte. Lokal opustoszał. Zapłaciłem i wyszedłem. Jeszcze tylko kilka kroków i byłem u celu. Siedzę z podwiniętymi nogami na żelaznym łóżku w celi, w samym środku Securitate Stalinstadt. Ranek jeszcze nie szarzeje. W tej ciszy zauważam, że moje zmysły pożądliwie rzucają się na wspomnienia, które natarczywie mnie nachodzą: pamięć wypluwa każdy krok i każdy gest, także myśli, kiedykolwiek pomyślane, zwłaszcza myśli. Akurat teraz, kiedy moim pragnieniem jest nie mieć żadnej biografii. Dogłębniej niż dotychczas zastanawiam się, czy można się oderwać, zacząć inaczej myśleć, inaczej postępować niż ci, z którymi połączyła nas historia i los. Ukształtowani przez mocarstwa i trudne czasy, my, siedmiogrodzcy Sasi, przez stulecia trzymaliśmy się dewizy przybyszów: ad retinendam coronam, dla zachowania korony; lub, jak chciał Luter: zawsze lojalni wobec zwierzchności. Gdy w styczniu 1945 roku deportowano do Rosji wszystkich zdolnych do pracy ludzi, potulnie dali się wywieźć całymi tysiącami. Z naszej szeroko rozgałęzionej rodziny poszedł każdy, kogo chcieli zabrać. Mój ojciec: jego pierwsze aresztowanie dwa tygodnie po wyznaczonym terminie było niezgodne z ustaleniami, miał czterdzieści sześć lat, był więc starszy, niż mówiły przepisy, poza tym zaciągnął się do rumuńskiego wojska. Jego brat Hermann, urodzony w 1900 roku i dlatego tuż poniżej granicy wiekowej – jakże Griso wypłakiwała sobie oczy, które zwykle i bez tego zawsze były załzawione. Młodsza siostra matki, ciotka Herta, osoba o tak wybrednym guście, że wszystkie prezenty oddawała sprzątaczce, nie obejrzawszy ich nawet. Wujek Herbert, jej mąż, bukareszteński bon vivant, także: poszedł od razu z żoną i z kochanką. Bez protestu dali się zapędzić do bydlęcych wagonów. Żadnego oporu. W najgorszym wypadku uchylali się od poboru. Poddawali się operacjom ślepej kiszki lub ukrywali w piecach chlebowych u rumuńskich chłopów. Ale za to brano starszych i młodszych. Ustalona liczba musiała się zgadzać. Szesnastoletnie dziewczynki zamarzały na śmierć w transportach, Strona 15 młodzi chłopcy gorzko płakali. Tu i ówdzie dobrowolnie ze swoją parafią szedł także stary pastor, jak Arnold Wortmann z Elisabethstadt. Z saskich wiosek po drugiej stronie Aluty zesłańcy przyjeżdżali konnymi wozami, podskakując na kocich łbach, w obłokach pary przecinali Fogarasz w drodze na dworzec, eskortowani przez żandarmów i rosyjskich żołnierzy. Większość stanowiły tam młode dziewczyny i kobiety, z trójkątami wełnianych chustek na ramionach i węzełkami z dobytkiem na kolanach. Ojcowie i mężowie walczyli na froncie, za niemiecką ojczyznę, przeciw rumuńskiej ojczyźnie. Kobiety śpiewały Nie masz teraz kraju piękniejszego, śpiewały O, Innsbrucku, muszę cię opuścić, a ich twarze rozmywały się w mroźnych oparach. Za nimi dreptały matki, co chwila odpędzane przez strażników. Zaprzęgami powozili ojcowie aresztowanych. Na peronie, odgrodzone kordonem radzieckich żołnierzy, chłopki zawodziły, kołysząc się miarowo z jednej strony na drugą: Cóż to za dzień nam nastał! Opatulone w czarne chusty, zakrywające głowę i naciągnięte głęboko na czoło, przypominały żałobnice. Ojcowie stali zesztywniali i milczący, z batem pionowo przy bucie, jak na warcie. Gdy pociąg ruszył, osoby stłoczone w wagonach przez szpary i szczeliny wysunęły palce, chustki, rękawiczki i zaczęły machać, kolorowe chorągiewki czułości znikające w mroźnej dali. Cóż to za dzień nam nastał! W całym kraju było już po nagłych masowych deportacjach z 13 stycznia 1945 roku. Skargi i lamenty rozbrzmiewały od Broos do Draas, od wschodu słońca do jego zachodu. Zaraz na początku wyliczyliśmy, że od nas z domu nikogo nie powinni zabrać. Rodzice przekroczyli już fatalny wiek. Mogło to objąć Reginę, naszą służącą, ale ona była zarejestrowana w swojej rodzinnej gminie Bekokten. Żona dozorcy Szabo, która prowadziła nam gospodarstwo, była Węgierką. I choć niebezpieczeństwo właściwie było już zażegnane, nasza matka co wieczór wykradała się z domu. Ciągle jeszcze patrole przeszukiwały miasto. Dlaczego akurat tego dnia nie wymknęła się do Atamianów kilka ulic dalej, dokąd prowadziłem ją oblodzonymi ścieżkami przez ogrody, któż może to wiedzieć? Tam czekała na nią kryjówka. Pod ogromnymi tureckimi dywanami, które tylko ormiański pan domu był w stanie odsunąć na bok, znajdował się schowek na przyprawy. Pachniało tam aromatami Orientu, a gdy ktoś przebywał w schowku dłużej, jego zmysły doznawały halucynacji z tysiąca i jednej nocy. Ale było to pewne miejsce u ludzi, którzy nie wzbudzali podejrzeń władz. I którzy mieli wyczucie zagrożenia. Z całej licznej rodziny tylko Sarko Atamian uciekł z Turcji przed rzezią Ormian. A mimo to dalej nosił fez i palił nargile. W ów ponury wieczór pod koniec stycznia, gdy u tylnych drzwi rozległ się łomot, wszyscy wiedzieli, co się stało, jeszcze zanim po rumuńsku i rosyjsku padł rozkaz: otwierać. – Repede, repede! Bystro, skoro! – Już przed laty mówiono: Gdy przyjdą Rosjanie… No i teraz przyszli! Nasza matka i my, dwaj chłopcy, Uwe i ja, razem z Reginą pobiegliśmy do sieni. Młodsza siostrzyczka spała w pokoju dziecinnym w tylnej części domu. Kurt Feliks nie pokazywał się. Ojciec był w koszarach, miał dyżur jako rachmistrz. Uwe, najmłodszy brat, który właśnie uczył się pisać obiema rękami, otworzył drzwi, zanim zdążyliśmy go powstrzymać. Wyglądało to tak, jakby powiedział sobie, że jemu nic nie może się stać. O kogo mogło chodzić? O mnie przypuszczalnie nie, nie miałem jeszcze siedemnastu lat. Choć jak na swój wiek byłem wyrośnięty i mocno zbudowany. Stałem jak sparaliżowany. Regina zaczęła działać. Przy drugiej serii bębnienia do drzwi wzięła mnie za rękę, pociągnęła do starej niemieckiej szafy w końcu sieni i wepchnęła do środka. Wpełzliśmy pod karnawałowe kostiumy dziadków, które nadaremnie oczekiwały na maskarady. Pachniało smętnie perfumami i naftaliną. Drżeliśmy tak mocno, że musieliśmy trzymać się nawzajem, by nasze roztrzęsione kończyny nie stukały o ściany szafy. Właściwie nie musieliśmy też wcale martwić się o matkę: już o kilka dobrych lat przekroczyła wiek deportacji. No i jeszcze siostrzyczka: matki z dziećmi jasno i wyraźnie Strona 16 zostały wyłączone. Było to między innymi napisane w rozporządzeniu radzieckiej komendantury miasta. Wisiało ono, po rumuńsku i niemiecku, czarno na zielonym, w gablotkach na ścianach kościoła ewangelickiego, gdzie pastor Stamm regularnie uderzał w dzwon żałobny, można je było znaleźć w naszej szkole, przy ulicy Martina Lutra, gdzie w auli zgromadzono aresztowanych; wywieszono je także przed byłym niemieckim dowództwem okręgowym przy Schlachthausgasse, gdzie jeszcze do niedawna w dzień i w nocy powiewała flaga ze swastyką. Poza tym w rozporządzeniu zostało wymienione, co można zabrać ze sobą: nie więcej, niż zmieści się w plecaku, ale co najmniej dwie pary wełnianych skarpet. Matka zapobiegliwie uszyła pięć plecaków w kolorze trawiastozielonym, od największego do najmniejszego, malutkiego jak dla lalki tornistra naszej małej siostrzyczki, i napełniła je najniezbędniejszymi rzeczami. I oto stali przed nami obcy: rosyjski żołnierz, rumuński żandarm i mężczyzna po cywilnemu. Na głowie mimo kąsającego mrozu miał kapelusz z miękkim rondem. I nie zdjął go, choć w domu było ciepło. Obaj żołnierze zsunęli czapki na tył głowy, żeby móc lepiej się rozglądać. – To rutynowa kontrola – odezwał się nosowo mężczyzna w kapeluszu. – Wielu Sasów w mieście i okolicznych wioskach nie posłuchało zaproszenia do odbudowy Związku Radzieckiego. – Entuzjazm, by odbudowywać to, co na Ukrainie zniszczyły hitlerowskie hordy, był raczej umiarkowany. Poza tym na listach deportacyjnych były błędy. Nie każdy etnic german został na nich ujęty, między innymi dlatego, że niemiecki zarząd okręgu 23 sierpnia 1944 roku zniszczył wszystkie spisy okręgu Fogarasz. A starosta Schenker, ta tchórzliwa świnią, ten zdrajca ojczyzny, uciekł w przebraniu rumuńskiego chłopa, razem z niemieckimi żołnierzami. – My wszystko wiemy! To zdanie kazało mi się skulić z przestrachu. Regina chyba przeraziła się, że wypadnę z szafy. Pocałowała mnie w usta, bez namiętności, jakby chciała tylko mi je zatkać. Mężczyzna w kapeluszu zażądał od matki dowodu tożsamości. Był akurat pod ręką. Ale coś się nie zgadzało. Przez szpary w drzwiach szafy widziałem, jak żandarm i komisarz po cywilnemu pochylają nad dokumentami matki. Szeptali między sobą. Tymczasem radziecki żołnierz, przewracając oczami, obserwował wszystkie drzwi w sieni, z karabinem maszynowym w gotowości. Nagle padło krótkie i zwięzłe zdanie po rumuńsku: – Veniţi cu noi! – Nawet po rosyjsku: – Idi siuda! – Idziesz z nami. Matka zaczęła drżącym głosem zapewniać, że nie urodziła się w roku 1916, lecz o kilka lat wcześniej. W nowym dowodzie wpisano błędnie, czego wcześniej, niestety, nie zauważyła. Chciała zaraz pokazać akt urodzenia. – Nic z tego! – Obaj żołnierze przytrzymali ją za ramiona. – Przygotować się! – Niespokojnie rozglądali się po sieni. Drzwi, drzwi… Trudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby nagle wszystkie siedmioro drzwi się otworzyło. Do tego jeszcze ta niesamowita szafa. Najlepiej iść już stąd! Wtedy znienacka, jak za sprawą ducha, przed oczami mężczyzn otworzyła się ściana. Ósme drzwi, zamaskowane tapetą, przez które wyszedł mój brat Kurt Feliks, trzymając na plecach rozespaną siostrzyczkę. Jej oczy o pozlepianych rzęsach mrużyły się przed światłem. Gdy dziewczynka rozpoznała, że to żołnierze, zrobiła wielkie oczy, jej buzia rozpromieniła się i powiedziała przyjaźnie: – Heil Hitler! – Potem podniosła niezdarnie rączkę w niemieckim pozdrowieniu. Rosyjski żołnierz odłożył karabin, porwał dziecko, przytulił, pohuśtał, przeturlał sobie po głowie, potem wziął je na barana i zaczął galopować tam i z powrotem. Nie posiadając się z radości wykrzykiwał raz po raz: – Malen’kaja, dorogaja malen’kaja! Słodka dziecinka! – I oddał ją w ramiona matki. Strona 17 Potem Rosjanin poczłapał do wyjścia. Pociągnął za sobą komisarza, który musiał ręką przytrzymać kapelusz. Twarz rumuńskiego żandarma rozjaśnił uśmiech. Brat Uwe zaryglował drzwi i wyseplenił refren znanej piosenki: – Cóż to dla marynarza. Nie ma strachu, nie ma strachu, Rosemarie! Cisza. Przez chwilę nikt się nie poruszał. Nawet my, Regina i ja, prawie uduszeni pod błazeńskimi przebraniami. Nagle rozkosznie zapachniała pieprzem i wanilią. Poczułem, jak nasze usta szukają się nawzajem, to nie były pocałunki, ale łapczywe chwytanie ust drugiego, radosne sprawianie bólu. W końcu drzwi rzeźbionej dębowej szafy się rozwarły. Wypadliśmy na zewnątrz, połączeni pocałunkami, w szeleście karnawałowych kostiumów z jedwabiu i aksamitu. Poturlaliśmy się po mozaikowej posadzce pełnej brudnych śniegowych śladów i zatrzymaliśmy u stóp matki. I śmialiśmy się! Śmialiśmy się na całe gardło. Śmialiśmy się do łez. Następnego dnia aresztowali Reginę, gdy poszła po chleb do piekarni Krempelsa na ulicę Kronstadzką. Ojca aresztowali kilka dni później w twierdzy, miał na sobie mundur wojsk królewskich. Nosił go aż do końca, aż zaplombowano za nim rozsuwane drzwi wagonu bydlęcego. Drzwi pozostały zaplombowane do samego Donbasu. Bo także umarli jechali do końcowej stacji. Rachunek musiał się zgadzać. Nasza spostrzegawcza matka zauważyła, że w te wieczory, kiedy gasło oświetlenie uliczne, po mieście krążyły patrole i zabierały ludzi. Wkrótce także innych: znanych Rumunów, na początek jeszcze nielicznych Węgrów – uznawano, że jako pierwsi opowiedzieli się za komunizmem – żadnych Żydów, na razie mieli jeszcze okres ochronny. Lecz w końcu każdy musiał w to uwierzyć, nawet sprzedawca dywanów Atamian ze swoim fezem i fajką wodną. I nawet przełożony synagogi Ernest Glückselig. Gdy wczoraj doszedłem na uniwersytet, elektryczny zegar pokazywał za dziesięć jedenastą. Matowe słońce ledwie wyzierało sponad dachów domów. Najpierw stypendium. Wstecznie, za dwa miesiące. W listopadzie przegapiłem termin odbioru z powodu wyjazdu na wieczory autorskie do południowego Siedmiogrodu. W kółkach literackich w Kronstadt, Zeiden i Hermannstadt czytałem fragmenty mojego opowiadania Czysty kruszec, które niebawem miało ukazać się drukiem. Czyżby coś wiedziały towarzyszki za zakratowanym okienkiem w dziekanacie? Pochyliły ku sobie głowy, poszeptały, spojrzały na mnie z zakłopotaniem, po czym jedna z nich, z niestarannie ufarbowaną trwałą, poinformowała mnie, że muszę pójść do rektoratu, ktoś chce tam ze mną rozmawiać. – A potem może pan odebrać swoje pieniądze. Nie było nic szczególnego w tym, że miałem iść na górę do rektoratu. Często odwiedzali mnie reporterzy. Kółko Literackie imienia Josepha Martina było interesującą nowinką. Beztrosko ruszyłem do celu. Budynek pochodził z czasów monarchii austrowęgierskiej, wszystko w nim miało imperialny rozmach. Monumentalną klatkę schodową, przykrytą kopułami w kształcie muszli, z obu stron zamykały klasycystyczne kolumny. Reprezentacyjne schody zajmowały szeroką przestrzeń westybulu. Na podeście rozchodziły się w dwie strony i dalej przepysznymi tukami wznosiły ku pierwszemu piętru. Na górze w sekretariacie kobieta pośpiesznie skierowała mnie do następnych drzwi, do pokoju posiedzeń rektora. Tam za ogromnym biurkiem siedział szef kancelarii. Na szklanej płycie leżała tylko jedna, niezapisana kartka papieru. Przyjrzał mi się krótko i przenikliwie swoimi brązowymi oczami, a potem znowu zajął się kartką papieru. To ciężkie spojrzenie miało mnie potem prześladować. Bezbarwnym głosem powiedział, że mam pójść dwoje drzwi dalej, do gabinetu przyjęć rektora, ktoś tam na mnie czeka. Mężczyzna, który podniósł się z krzesła nie był, nie był… Poczułem, że on tu nie należy, nie do mojego świata. Obcy podał mi rękę, której z wahaniem dotknąłem. Jakby nieco zakłopotany, pokazał mi gestem, żebym usiadł obok niego, plecami do drzwi. Sam nie przestawał ich obserwować. Strona 18 Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu. Meble z giętych metalowych rurek były zgrupowane wokół stołów o eleganckich kształtach. Przez łukowate okna w dłuższej ścianie grudniowe słońce posyłało swoje wyblakłe promienie. Na krótszej ścianie pokoju wisiał portret towarzysza Gheorghe Gheorghiu-Deja. Spoglądał na mnie z góry, najwyższy władca partii. To o nim pastor Arnold Wortmann twierdził, że nie jest żadnym ponurym wsteczniakiem, lecz raczej dobrym człowiekiem, który ma dużo serca dla ludu i troszczy się o dobro robotników. Pomyślałem sobie: ten dobry człowiek w Bukareszcie jest teraz ogromnie przejęty. Gdyż z kąpieli formalinowej zniknęły zwłoki. Kto wie, co się za tym kryje. Jeszcze zanim obcy mężczyzna siedzący obok mnie pokazał mi swoją legitymację, na której przeczytałem jedynie słowo „Securitate”, zdążyłem pojąć: ta chwila nadeszła. Ów zadawniony, trzynastoletni już strach, a jednak tak świeży jak wczorajsza noc, osiągnął swój cel. Całymi latami wyobrażałem sobie, co się będzie we mnie działo, gdy nadejdzie ta chwila. Wyobrażanie sobie tej sceny wywoływało we mnie bezgraniczne przerażenie. Pogrążałem się w kraterze zgrozy. Mógłbym wyparować w postaci molekuł strachu. W rzeczywistości było inaczej. Nawet serce nie podeszło mi do gardła. Tylko usta wyschły, a na języku poczułem gorzki smak, który przypomniał mi pewien decydujący egzamin z hydrauliki. Milczeliśmy, ów wysłannik obcej krainy i ja. Niepostrzeżenie stanęło przede mną dwóch mężczyzn, ubranych przesadnie elegancko, z wystudiowaną swobodą. Po ich wejściu mój towarzysz zerwał się i stanął na baczność, z dłońmi przyciśniętymi do boków płaszcza. Nowo przybyli, choć w cywilu, musieli być oficerami. „Przyglądaj się ich butom – mawiał Michel Seifert, którego Securitate nękała, odkąd skończył szesnaście lat. – Jeśli noszą drogie buty marki Romarta, to są oni”. Nosili buty Romarta. To byli oni. Panowie w płaszczach i kapeluszach usiedli. Zauważyłem, że byli zdenerwowani. Uderzali skórzanymi rękawiczkami o stół. Nie czuli się tutaj u siebie. Chwilę potem poderwali się. Jeden z nich, nachalnie elegancki, powiedział: – Idziemy do nas, tam nikt nam nie będzie przeszkadzał. Mała przyjacielska rozmowa. – Chciałem wziąć z podłogi swoją aktówkę, lecz podwładny już trzymał ją w ręce. Ostro pouczono mnie, bym na schodach nie dawał żadnych znaków. Nie dawałem znaków. I nie uciekał. Nie uciekłem. Wiedziałem: występując z ciemności i pokazując mi swoje twarze, naznaczyli mnie. Oficerowie wzięli mnie między siebie; ich słodkawe perfumy pachniały oszałamiająco. Za nami szedł mężczyzna z moją teczką. W przedsionku zobaczyłem plakat naszego kółka literackiego. „Stowarzyszenie Komunistycznych Związków Studenckich Rumunii”. Pod spodem wielkimi, krzyczącymi literami: „Siedmiogrodzko-Saskie Kółko Literackie imienia Josepha Marlina. Spotkanie z HUGO HÜGELEM, Stalinstadt. Środa, 8 stycznia 1958, godz. 20, Auditorium Maximum”. Jeden z oficerów otworzył masywne drzwi wejściowe i wyszedł na zewnątrz. Radziecki samochód marki Pobieda, koloru zielonego, z włączonym silnikiem stał przy krawężniku, kawałek za schodami wejściowymi, pod pierwszym drzewem, które szeroko rozpościerało gałęzie. Drugi tajniak obszedł samochód dokoła i wsiadł, zajął miejsce z tyłu, po prawej stronie. Pierwszy wepchnął mnie na tylne siedzenie i usadowił się obok. Mężczyzna z moją aktówką usiadł obok kierowcy, przełożył wyjęty z kieszeni płaszcza pistolet do kabury. – Jedź! – rozkazał jeden z oficerów. Strona 19 3 Po tej pierwszej nocy strażnik musiał mnie obudzić bardzo wcześnie. Albo może to czas staje się nitką larwy jedwabnika, może dlatego że bronimy się przed przyszłością. Ale ostatni dzień na wolności już odszedł w dal. Kiedy wczoraj zobaczyłem z samochodu siedzibę Securitate w Klausenburgu, byłem zaskoczony. Obszerny budynek szkolny na Strada Karl Marx został przebudowany. Znajdował się naprzeciwko domu, w którym moja niegdysiejsza ukochana, Annemarie Schönmund, mieszkała jako studentka. Bywałem tam codziennie, często wieczorami, czasem nawet w nocy – a później już nigdy więcej. Przez jedną chwilę trwającą uderzenie serca zdało mi się, że czuję opary jaśminu i ostry zapach zdeptanej mięty, a mój wzrok uchwycił ponad drewnianym płotem nagie gałęzie – bzu milczenia. Od listopada zeszłego roku nie widziałem tej dziewczyny. Zniszczyłem ją jako myśl. Wraz z ulatniającym się zapachem jaśminu i mięty, z opadającymi liśćmi bzu rozpadały się wspomnienia gorących tajemnic, pieszczot o zmierzchu i gier miłosnych w godzinach nocnych. Lecz wspomnienie o niej pozostało na czubkach moich palców. I gdy samochód stał dokładnie przed jej domem, a mężczyzna z przedniego siedzenia wysiadł, jakby musiał się przekonać, czy to dobry adres, ja nabrałem przekonania: to ma coś wspólnego z nią. Tu, przed bramą jej gospodarzy, zostawiłem ją przed rokiem, choć nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa na nasz temat. Odetchnąłem z ulgą, kiedy samochód skręcił w podjazd naprzeciwko, na niegdysiejszy dziedziniec szkolny, gdzie monstrualne stalowe bramy otwierały się i zamykały, bezszelestnie i jakby same z siebie. Nie było widać nikogo. Wysiadka z samochodu, potem na dół do lochu Securitate. Pierwszy raz musiałem znosić to, co tym ludziom zdawało się nigdy nie nudzić, powtarzane ciągle i na nowo: napawanie się moją nagością, zaglądanie we wszelkie szczeliny i otwory mojego ciała, obwąchiwanie mojej bielizny. Podsycanie strachu, aż pod pachami zacznie zbierać się pot. I w końcu sporządzenie listy skonfiskowanych przedmiotów, czemu towarzyszyły szydercze komentarze. Starszawy podporucznik z mysioszarymi włosami nadawał ton. Przy marce papierosów zaśmiał się: – Republicane! A, już nawet to jest podejrzane. – Jak to? – zapytałem. – To nie ty tu zadajesz pytania, od pytania jesteśmy my. Wiesz przecież, że ta marka wcześniej nazywała się Royal, królewskie papierosy. Nie marnowali czasu. Przypuszczalnie wyczyścili moją kwaterę studencką w tym czasie, gdy schodziłem z kliniki na dół do miasta. Zeszyty, teczki z listami, dzienniki posypały się z kosza na bieliznę. Czy przyznaję, że te pisma należą do mnie? Przyznałem. Na moich oczach papiery zostały starannie zważone i związane sznurkiem, a ja przyglądałem się temu i byłem już tylko nagą skorupą. Zabrali moje rzeczy z kliniki. Z walizeczki ze świńskiej skóry, którą wziąłem ojcu, posypał się mój dobytek, między innymi, co dla nich było niezrozumiałe, zielone spodenki kąpielowe. – Przecież to jakieś wariactwo, kąpielówki w zimie! – I wiele książek. Zamierzałem długo pozostać w klinice. Przy spisywaniu listy musiałem pomagać, przeliterować niektóre tytuły: Thomas Mann, Opowiadania, tom dziewiąty wydania enerdowskiego w zielonej oprawie. Żniwo, antologia pod redakcją Willa Vespera: wiersze od modlitwy z Wessobrunn aż do Rilkego, dzięki Bogu, najnowsi poeci zmarli przed rokiem 1933. Prace Oswalda Spenglera, pożyczone od nauczyciela Carusa Spielhauptera. Mały książę Antoine a de Saint-Exupéry. Strona 20 Nikołaj Ostrowski, Jak hartowała się stal, po rumuńsku. Uznają mnie teraz za kosmopolitę! Zacząłem szpiclować sam siebie. Wszystko wpisali na listę, nawet sznurowadła, które wyciągnęli mi z butów, spodenki kąpielowe oczywiście też. Książeczka oszczędnościowa wzbudziła ożywienie: tego dnia, kiedy zostałem aresztowany, przysłano mi przekazem pocztowym z Bukaresztu pierwszą ratę honorarium autorskiego za moje opowiadanie Czysty kruszec. Od razu wpłaciłem te pieniądze do Banku Pocztowego, ogromna suma: roczne zarobki matki lub osiem miesięcznych pensji ojca. Wnikliwie obejrzeli zdjęcie mojej młodszej siostry. Piętnastolatka w kostiumie kąpielowym, szczeniak z prawej strony, kocię z lewej strony przytulone do piersi, które po dziewczęcemu zaczęły się zaokrąglać. – Patrzcie, pies z kotem – powiedzieli oprawcy – jak brat z siostrą! – Poza tym nie mówili nic. Kiedy już zakończyli węszenie i spisywanie i mogłem się wreszcie ubrać, a włos nie spadł mi z głowy, szary podporucznik odezwał się: – W Securitate jesteśmy dokładniejsi niż na kolei. Po rewizji osobistej zostałem do popołudnia zamknięty w celi w piwnicy. Wyciągnąłem się na łóżku, skryłem pod płaszczem. Obok mnie stało dwóch mężczyzn. Prosiłem, żeby zostawili mnie w spokoju. Nie chciałem nic słyszeć ani widzieć. I kiedy jeden z nich, chłop, z ponurą miną ukląkł w kącie i zaczął mruczeć modlitwy, ten drugi nie dał się tak łatwo zbyć. Był to lekarz wiejski, choć ze swoją zielonkawą twarzą wyglądał raczej na górnika. Na próżno prosiłem go, by nic nie mówił, o nic mnie nie pytał, musiałem wszystko wyjaśnić. – Nie, nie zanosi się na żadną amnestię. Prosiłem, żeby mi nie mówił, od jak dawna tu jest. Szepnął: – Od trzech miesięcy. – Zapamiętałem to sobie, zdjęty przerażeniem. Prosiłem go, by zamilkł. Ale on mówił. Zasłaniałem sobie uszy. Odjął moje ręce od uszu i pompował we mnie informacje. – Ich władza jest totalna. Ale nie każdy może wszystko – mówił doktor. – Na przykład strażnik z korytarza może cię ukarać, kiedy chodzi o mniejsze przewinienia: jeśli dzielisz się chlebem z sąsiadem, jeśli na sekundę wyciągniesz się na łóżku; za karę może postawić cię do kąta, jak w idyllicznych czasach przedszkolnych. Ale nie na kilka minut, tylko na godziny, tak, nawet na cały dzień, jeśli mu się tak spodoba. Na to jednak większość strażników jest za leniwa. – I mówił dalej: – Przy niesubordynacji, która wykracza poza ramy celi: modliłeś się z innym więźniem albo złapałeś mysz i z litości znowu puściłeś ją wolno, albo z tęsknoty za śmiercią połknąłeś kawałek mydła, wtedy do akcji wkracza komendant więzienia, wyciąga cię z celi i zamyka do szafy w ścianie, tak jak się ustawia kamiennego świętego w niszy, tylko bez widoków na niebo. – Siedział teraz bardzo blisko mnie, na skraju łóżka, nie mógł uwierzyć, że trafił mu się intelektualista, un intelectual veritabil. I nagle odezwał się po niemiecku: – Co za szczęście, że mogę z panem porozmawiać. Oby długo pan tu był, panie kolego! – Odchylił mój płaszcz i pocałował mnie w czoło. Chłop przerwał swoją litanię i powiedział: – Mówcie po rumuńsku. Chcę słyszeć, co gadacie. – Milcz! Zamknij wreszcie swoją parszywą gębę! Nawet Pan Bóg w niebie się ucieszy, jak dasz mu wreszcie spokój. Klapa w drzwiach otworzyła się, zabrzmiał głos, ale bez wrogości: – Całowanie jest zabronione! – Przestępcy polecono odsunąć się od mojego łóżka. – Stawaj na nogi i nie ruszaj się! W pozycji stojącej mój mentor pouczał mnie dalej: – Bicie, torturowanie, dręczenie to przywilej średnich szarż, lecz tylko na rozkaz z góry i za wiedzą pułkownika. W języku marksizmu-leninizmu to się nazywa demokratyczny centralizm, pomyślałem zgnębiony, podczas gdy on dalej mówił z poetyckim rozmachem, częściowo po niemiecku.