Egan Doris - Chronoskoczek

Szczegóły
Tytuł Egan Doris - Chronoskoczek
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Egan Doris - Chronoskoczek PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Egan Doris - Chronoskoczek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Egan Doris - Chronoskoczek - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Doris Egan Chronoskoczek Za to, co zrobiłam w Bizancjum, Mark ukarał mnie cyklem maniakalno-depresyjnym. Było w nim wszystko, co moglibyście sobie wyobrazić: upokorzenie, strach, obrzydzenie do siebie; jednak najgorszy okazał się upust energii. Wylewała się ze mnie, gdy osiągałam szczyt etapu maniakalnego, tryskała ze mnie strumieniami, kiedy półnago biegałam po korytarzach obrzucając kolegów przekleństwami. Tańczyłam, wrzeszczałam, przewieszałam się przez poręcze i krzyczałam na przechodzących. Nikt, rzecz jasna, nie próbował mnie powstrzymać. Tak cztery czy pięć dni; potem, kiedy ciało nie było już w stanie znieść nic więcej, ostry zjazd w dół. Kilka dni odpoczynku, czas, by odetchnąć, a nawet odzyskać jasność widzenia. Później gwałtowny upadek w otchłań depresji. O tej fazie nie mam zamiaru mówić. Jednak w okresie, który ją poprzedzał, w stanie prawie-równowagi, postanowiłam założyć dziennik, który od tej pory prowadzę. Pisałam, dopóki mogłam, dopóki nie traciłam na to ochoty wspiąwszy się na szczyt lub póki nie osunęłam się w szarą mgłę klęski i nie stwierdziłam, że to wszystko jest bez sensu. Zdumiewające, że cykl nie spowodował utraty pozycji. Pozycja jest dla Skoczka wszystkim. Jednak to, że zostałam ukarana przez Marka i wciąż żyłam, było swoistym osiągnięciem, coś jak klątwa bogów. Nawet spoglądano na mnie z podziwem. Nie ma tego w moim dzienniku, ale pamiętam - wydaje mi się, że pamiętam - że jedna czy dwie osoby z mojego zespołu przychodziły, aby mnie umyć. Takie sprawy jak mycie czy szukanie toalety czasem wydawały mi się mało ważne, kiedy byłam na szczycie krzywej. Raz stwierdziłam, że kończę striptiz na schodach Hali Kontaktu z D'drendtami nie wywołując rym specjalnego zdziwienia, gdy usłyszałam za sobą pojedyncze oklaski i gwizd podziwu. Odwróciłam się i ukłoniłam młodzieńcowi w szarych szortach z naszytymi drogimi kamieniami. Jego towarzyszka, starsza kobieta, odciągnęła go pospiesznie. - Idioto - powiedziała zaambarasowana. - To C.C., Chronoskoczek. Nie gap się na nią. Tak więc nawet obywatele ignorowali mnie z upiorną uprzejmością, która wykreślała ze spisu żyjących. Minęły trzy miesiące; Mark, szczodry jak zawsze, płacił mi pełne uposażenie. Aż pewnego dnia, kiedy siedziałam w Głównym Korytarzu, przyszła do mnie Banny. - Mark chce cię widzieć - oznajmiła podając mi chusteczkę. Byłam przeziębiona, a w trakcie odbywania kary nie mogłam korzystać z pomocy medyka. Banny to moja Zastępczyni; dobroduszna, krępa, czarnowłosa dziewczyna. Ma zaledwie dziewiętnaście lat - najmłodszy Skoczek, o jakim słyszałam. Wzięłam ją prosto ze Szkoły i nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie zdobyła Tymczasowego Obywatelstwa. - Co słychać? - spytałam. - Myślisz, że on mi mówi? - odparła pomagając mi wstać. Byłam właśnie w środkowej fazie cyklu; Mark dobrze to wyliczył. - Chcesz, żebym przywołała fotel? - Wiesz, że umiem chodzić. - Przepraszam, C.C. Nie chciałam cię urazić. Pewnie, że nie. Irytowało mnie tkwiące gdzieś w podświadomości niewyraźne wspomnienie, że krzyczałam na nią... może nawet ją uderzyłam? Cholera, pewnie mi się śniło. Ostatnio trafiały mi się bardzo urozmaicone sny. Zmusiłam się do uśmiechu. - Wiem. Nie martw się o mnie. Powiem ci, o co chodzi, kiedy sama się dowiem. Przyglądałam się ludziom, których mijałam po drodze do Marka, i widziałam, jak taktownie starają się na mnie nie patrzeć. Może dziś zakończę cykl. Może za parę godzin wrócę do pracy. Zdusiłam tę myśl z łatwością nabytą w wyniku długotrwałej praktyki. Nigdy nawet nie próbowałam przewidzieć posunięć Marka. W Arizonie, daleko ode mnie, Brian Cornwall miał swoją pierwszą wizję. Była gorąca, czerwcowa noc 1957 roku. Jego pokój znajdował się na ostatnim piętrze pensjonatu; małe, ciemne pomieszczenie z tapetami w lilie, popękanymi szybami w oknie i jedną czterdziestowatową żarówką pod sufitem. Okno było otwarte. Znów przewrócił się na bok, rozmyślając, czy nie powinien zejść na dół, na werandę. Nikomu by nie przeszkadzał, ale inni lokatorzy wstawali wcześnie, a on nie cierpiał, gdy obcy przyglądali mu się, jak śpi. W końcu zapadł w niespokojny sen. Śnił jeden sen po drugim; przed oczami przesuwał mu się korowód niewyraźnych obrazów i postaci, aż nagle rozbłysłe w mózgu światło, ostre i przenikliwe, zatarło wszystkie poprzednie widoki. Śniło mu się, że usiadł na łóżku, a blask stał się nieco łagodniejszy. Wypełnił cały jego pokój oblewając łóżko, biurko, kufer i półki z książkami poświatą przypominającą odblask nocnego śniegu w rodzinnym Vermoncie. Pośród tej poświaty ujrzał teraz jakąś postać. Była to kobieta w długiej białej szacie i białej koronie na głowie, wyciągająca do niego ramiona. Jej twarzy wciąż nie widział wyraźnie. Jednak patrząc na nią wiedział, że musi być piękna. Zanim się dotrze do Marka, trzeba minąć Narsesa, psa łańcuchowego. A właściwie kocura o paskudnym usposobieniu i ostrych pazurach, których zawsze gotów użyć. Widok Narsesa nigdy nie sprawiał mi przyjemności, a teraz jeszcze mniej; przypominał mi o Bizancjum. - Będziesz musiała zaczekać, C.C. Narada. Narses twierdzi, że śpiewał w chórze chłopięcym w kościele świętej Zofii; jego głos to wciąż jeszcze sopran, chociaż moim zdaniem niezbyt czysty. Jeżeli zrobili z niego eunucha, to raczej z pobudek politycznych niż artystycznych. Zanim poznałam Narsesa, wyobrażałam sobie wszystkich eunuchów jako tłustych, raczej niezbyt lotnych facetów w średnim wieku, noszących przesadnie wiele pierścionków na grubych paluchach. Narses był tylko trochę za bardzo pulchny - może o pięć czy siedem kilogramów - dość wysoki, jak na swój okres pochodzenia, przystojny i jasnowłosy. (Koniec innego stereotypu: zawsze myślałam, że wszyscy Grecy i Turcy to bruneci.) Był dość inteligentny, gdy chodziło o drobiazgi... na tyle inteligentny, by ktoś się zawsze naciął. I wszystko powtarzał Markowi. Ledwie skończył mówić, kiedy drzwi się rozsunęły. Mark wyglądał na beztroskiego dwudziestopięciolatka o kręconych kasztanowatych włosach, czarnych oczach i bez żadnych zmartwień na głowie. Tak samo wyglądał, kiedy go poznałam dziesięć lat temu. - Wejdź, proszę, Carol. Narses, możesz opróżnić rury. Rury środowiskowe? Czyżby naprawdę naradzał się z D'drendrami, jak głosiły plotki? Weszłam za nim i jeszcze zobaczyłam zjeżdżające pod podłogę rury. Za późno; ktokolwiek w nich był, już zniknął. - Myślę, Carol, że masz się dobrze. Siadaj, to miejsce przy pandidorze jest najlepsze. Tylko on nazywa mnie Carol. Carol Celia Cordray to ja, ale wszyscy nazywają mnie C.C. od kiedy skończyłam dwa lata, od czasu słonecznych ranków w południowej Kaliforni. Jedyną inną osobą, która nazywała mnie Carol... mniejsza o to, to było dawno temu, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie musimy opowiadać o tym, co było, zanim nas zwerbowano. Mark uśmiechnął się miło. - Mam nadzieję, że rozumiesz mój punkt widzenia co do przestrzegania właściwej procedury w czasie przejść. Troska o wygodę to rzecz chwalebna i potrzebna, ale nie możemy pozwolić, aby kolidowała z zasadami D'drendtów. Czy mogę uznać, że nie muszę już wracać do sprawy Bizancjum? - Myślę, że możesz - odparłam spokojnie. - To świetnie. Po naszej rozmowie zgłoś się, proszę, do medyka, który przerwie cykl - rzekł podając mi teczkę. - Przygotowałem coś raczej niezwykłego, coś, z czym, jak sądzę, powinnaś sobie poradzić. Zachowaj to w tajemnicy; nie chcę, aby wiedział o tym ktokolwiek oprócz ciebie i twojego zespołu. Przeglądałam akta. Zawierały karty danych i zdjęcie młodego człowieka ubranego w stylu z około 1955 roku. Na tyle blisko mojego punktu startowego, abym mogła to stwierdzić. Były też inne fotografie, w różnym wieku, i charakterystyka medyczna, ale na żadnym zdjęciu nie był starszy niż na pierwszym. - Brian Cornwall - powiedział Mark. - Dwadzieścia osiem lat, węzeł czasowy 1957; urodzony w Montpellier, stan Vermont, w czerwcu 1929 roku. - Nazwisko brzmi znajomo. - Był artystą cieszącym się sławą. Głównie po śmierci, jak sądzę, ale mogłaś o nim słyszeć; to blisko twojej ramki czasowej, prawda? Policzyłam w myślach i stwierdziłam, że w rzeczywistości miałam w tym węźle około pięciu lat; gdyby ktoś inny zadał takie pytanie, Mark zrobiłby się siny z wściekłości. Skoczkowie nie pytają o takie rzeczy. Jednak mimo wszystko to on mnie zwerbował; nie było po co udawać, że tego nie wie. - Dość blisko. Wydaje mi się, że słyszałam o nim na uczelni. Słabo to pamiętam. - To nieważne. Tak samo jak Brian Cornwall. Przejrzałaś jego dane? Bardzo inteligentny, introwertyk, niewysokie mniemanie o sobie... typ osobowości, jaka w obrazkowej mowie jego czasów zostałaby określona jako potencjalnie schizofreniczna. - Dziś moglibyśmy to wyleczyć. - Moglibyśmy. Jednak nie chodzi nam o leczenie, ale raczej o pogłębienie tego stanu. Zauważ, jak gwałtownie urywa się jego linia życia. Zginął w pożarze budynku, w którym pracował. - A więc werbujemy Briana Cornwalla? Wszystko pasowało. Wysoki potencjał i kompleks niższości, życiorys łatwy do zmodyfikowania bez naruszania układu - tak jak w przypadku moim i wielu innych. - Nie interesuje nas Brian Cornwall. Interesuje nas to. Tym razem nie zwyczajna fotografia, ale prawdziwa, trójwymiarowa reprodukcja rzeźby z jakiegoś miękkiego, błyszczącego kamienia. Z początku myślałam, że to abstrakcja, lecz wodząc wzrokiem po płynnych liniach stwierdziłam, że rzeźba ma szyję, oczy... - To ptak - powiedziałam z zachwytem. - Mhm. Mewa, wyrzeźbiona z chalcedonu. Stworzył ją nieznany japoński artysta gdzieś przed rokiem 1880. W ciągu ponad stu lat przeszła przez szereg małych muzeów i wystaw. W końcu zaczęto ją dostrzegać. Od tej pory jej wartość stale rosła... Już od dawna jest bezcenna. - Mamy ją wydostać? To nie będzie chyba trudne. Kim był ten "nieznany artysta" ? - Rzeczywiście nieznany. Próbowałem go wytropić i ustalić pochodzenie rzeźby, ale powstała w złym okresie. Układ chronostatyczny nad Kioto był straszny: sztorm temporalny trwający przez sześć lat. Dwanaście lat później rzeźba pojawiła się w San Francisco i od tej pory jej historia jest dobrze udokumentowana. Zabrał reprodukcję. - Musisz mi wierzyć na słowo, że najlepszym okresem na jej wydostanie jest rok 1957. Przez pięć lat czekałem na komunikat o dobrym układzie i dziś rano progności zameldowali, że w każdej chwili może się otworzyć doskonałe okno. Rzeczywiście, fala jest dość blisko, tak że możesz bez trudu podjąć obserwację; jak tylko skończysz u medyka, zabierz Banny do laboratorium i zacznij się wczuwać. - Dobrze. A Brian Cornwall? - Może zdołamy się nim posłużyć jako kimś w rodzaju specjalnego agenta. Po pierwsze, znajduje się praktycznie w centrum sprawy; mewa stoi w muzeum, w którym on pracuje. Sąsiedzi uważają go za oderwanego od rzeczywistości, tak że możemy się z nim skontaktować nie martwiąc się o to, że coś chlapnie. Jego przeszłość sugeruje, że może być podatny na perswazję. Przeczytaj dane. Powiedział to tym swoim tonem oznaczającym "teraz możesz już odejść", więc wstałam z fotela. - Nawiasem mówiąc - dodał - nawiązałem już kontakt. Nie dziw się. Czemu miałabym się dziwić? Co mnie to może obchodzić, że już nawiązał kontakt? Przeszliśmy do sekretariatu, gdzie czekał Narses, wyglądający na zgorzkniałego. - Może byś dał Carol pieczątkę do medyka? - powiedział mu Mark. Narses wolno sięgnął do szuflady po pieczątkę. Kiedy ją przycisnął do mojej ręki, powiedziałam: - Rozchmurz się, kochanie. Następnym razem to możesz być ty. Mark uśmiechnął się; lubił, kiedy ludzie ubliżali Narsesowi. Ja i tak byłabym dla niego niegrzeczna, po prostu ze względu na niechęć, jaką do niego czułam. Gdy odkładał pieczątkę, zauważyłam, że ma bransoletkę ze złota i szafirów, bliźniaczą do tej, jaką nosił Mark. Kiedy ostatnio byłam w stanie cokolwiek zauważyć, nosił złoto i rubiny. Okres kary trwał dłuiej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że wszystkie zmiany okażą się tak niewielkie. Powiedziałam Banny, żeby zaczekała na mnie w laboratorium, i poszłam do medyka. Angelo Poguno był Skoczkiem niemal tak długo jak ja, chociaż zajmował się stroną medyczną i nigdy nie skakał na fali. Właściwie powinnam mówić o nim "Angelo", ponieważ Mark używał tylko naszych imion, co, jak sądził, bardziej upodabniało nas do obywateli - a może nawet do D'drendtów. O ile wiem, do dnia dzisiejszego jestem jedyną osobą, która zna nazwisko Angela. Kiedyś dokładnie przejrzałam sobie niektóre teczki personalne... to długa historia i nikt jej nigdy nie usłyszy. Jednak czasem rozbieżności między danymi a tym, co Skoczkowie opowiadają o swojej przeszłości, są naprawdę zabawne. - C.C., kochanie, już najwyższy czas, żebyś zakończyła karę. Trzymam to dla ciebie od dwóch tygodni. Podniósł zakorkowaną probówkę z napisem "C.C." i zaczął grzebać wśród swoich igieł. - Wracam od dziś do pracy. - Uhm! To ci schrzania zdrowie gorzej niż narkotyki. Spójrz prawdzie w oczy, kochanie; jesteś genetycznie nieprzystosowana. Powinnaś być w służbie pomocniczej, jak ja. Powiedz tylko słowo, słodziutka, a znajdę ci miejsce w sekcji medycznej. To mówiąc wbił mi pierwszą igłę w żyłę. - Już mi to opowiadałeś, kmiotku. Tylko że w służbie pomocniczej nie dostaje się punktów Zasługi; musiałabym żyć jeszcze z pięćset lat, żeby wykupić sobie obywatelstwo. - A cóż to takiego - obywatelstwo? Lubię moje życie takim, jakie jest. Mam swoich przyjaciół, swoją pozycję, kwaterę, o jakiej nigdy nie marzyłem tam, w Neapolu. A obywatele szaleją za nami, jakbyśmy byli gwiazdami filmowymi. - Tylko dlatego, że są tacy głupi. - To musiał być efekt zniesienia uwarunkowania emocjonalnego, bo stwierdziłam, że mówię więcej, niż powinnam, nawet do Angela. - Ang, kiedy pierwszy raz znalazłam się w Korytarzu, uważałam obywateli za bogów z Olimpu. Wiesz, co myślę teraz? To męty. Odpadki, które pozostały, kiedy odeszli prawdziwi ludzie. - Ach, tak? A dokąd odeszli? Rozmawiając ze mną, ze spokojem robił swoje. Druga igła bezboleśnie wbiła się w moje ramię. - A dokąd udają się Skoczkowie, którzy wykupili obywatelstwo? Daleko, zobaczyć Kosmos. Tak właśnie kiedyś zrobię, jeśli dożyję. Chcę zobaczyć, gdzie się wszyscy podziali. Chcę się przekonać, czy D'drendtowie są wszędzie. Chcę znaleźć naszych potomków i zapytać, czy D'drendtowie naprawdę wygrali wojnę. Angelo wydawał się trochę przestraszony. Prawdopodobnie nasza rozmowa była nagrywana. Jednak rozważania nie są przestępstwem, a przynajmniej wszyscy je popełniają - coś jak palenie marihuany w moim okresie pochodzenia. - Kochanie, któż jak nie ty ma wiedzieć, kto wygrał wojnę. Masz dostęp... możesz spojrzeć na fale czasowe. Potrząsnęłam głową. - Te lata są niedostępne. Zły chronoukład, mówią nad całą planetą? A ponadto... Teraz wydawał się naprawdę wystraszony. Wiedziałam, że nie powinnam się z nim droczyć, więc roześmiałam się i powiedziałam: - Nie marszcz tak groźnie brwi, Angelo. Istnieją naprawdę ważkie, rozsądne, zatwierdzone przez rząd powody, żeby trzymać te lata pod kluczem. I całe szczęście, inaczej mogłabym spróbować urzeczywistnić moje drugie marzenie. - A co nim jest? - spytał posłusznie. To jedna z przyczyn, dla których go lubię. Ciekawość i dyskrecja płynąca z silnie rozwiniętego instynktu samozachowawczego występują u niego w równych, potężnych dawkach. - Chcę się zbuntować... wepchnąć palce między drzwi... sprawdzić, czy nie da się zmienić czasu. - Nie da się. - Do licha, kochasiu, nie wciskaj mi tego, co oboje słyszeliśmy w Szkole. Kto mówi, że się nie da? Banda ludzi, którzy są żywo zainteresowani tym, żeby się nie dało! Zmęczyło mnie zachowywanie status quo. Zmęczyło mnie taszczenie holokamer przez ściany czasu i zdobywanie dowodów na to, co władze chcą udowodnić w tym tygodniu. - Nie wiedziałem, że zadania, które wyznacza ci Mark, są takie nudne. Zignorowałam to. - Chcę z tym skończyć albo wykonywać własne zadania. Chcę... - Chcesz mnóstwa niebezpiecznych rzeczy - powiedział stanowczo. - Nie martw się, przyjacielu. W głębi serca jestem tchórzem. To, czego chcę, nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę zrobię, jeśli będę miała okazję. Właśnie zakończyłam karę, pamiętasz? Zamierzam być grzeczną dziewczynką. Naprawdę tak myślałam. Co oznaczało, że nie miałam zamiaru mówić Angelo o kilku sprawach, o których myślałam między emocjonalnymi szczytami i dolinami, jakie dopiero co przebyłam. Jak na przykład: dlaczego niektóre z moich zadań nie polegały tylko na zbieraniu danych? Mogłam zrozumieć transfery - sprowadzanie było zaakceptowaną częścią naszego działania - ale parę razy kazano mi pozostawić różne rzeczy. A raz nawet zniszczyć jakieś urządzenie. Czy wszystko to było częścią niezmiennego układu rozpoczętego Wielkim Wybuchem? Czy też zmieniłam historię w jakiś sposób ułatwiając D'drendtom zwycięstwo? Czy to mieli na myśli wykładowcy w Szkole, kiedy mówili o "sięgających wstecz prawach zwycięzców"? Widzicie, cały kłopot w tym, że nie tyle chciałam robić niebezpieczne rzeczy, co wiedzieć. Angelo potrząsał głową. - Ja trzymam się z daleka od polityki, kochanie, całkowicie. My, Neapolitańczycy, preferujemy życie uczuciowe i artystyczne. Neapolitańczyk, cholera. Angelo był z New Jersey, rok 1964. - I zrobiłeś w tej dziedzinie jakieś postępy? - zapytałam. - To nie o moje postępy trzeba się martwić, tylko o twoje. Nie sądzę, żebyś się z kimś przespała, od kiedy tu jesteś. - Co mam na to powiedzieć? Jestem z natury powściągliwa. - Z natury powściągliwa! Komu to mówisz? Wiesz, że w Szkole chodziliśmy do tej samej klasy, a od kiedy zaczęłaś podróżować, praktycznie codziennie przychodziłaś tu na badania - i minęły blisko dwa lata, zanim powiedziałaś do mnie coś więcej poza "czy mam podwinąć rękaw"? Musiałam się uśmiechnąć. - Byłam wtedy trochę zajęta. Naprawdę, Angelo, nie bierz sobie tego do serca. Kiedy tu przyszłam, ci z Psychosekcji ostro się do mnie zabrali. Nadal niewiele pamiętam z przeszłości - to znaczy z okresu przed rekrutacją. Jednak zrobiłam się potem bardziej otwarta, no nie? Przewrócił oczami. - Kiedy ostatni raz byłaś na przyjęciu u obywateli? - Och, Ang, to okropnie nudne imprezy. - Dziś wieczór coś jest w Północnym Korytarzu. Będzie tam jedna z moich byłych kochanek. Jeśli pójdziesz ze mną, to zaimponuję jej opowiadając, jak dopiąłem tego, że C.C., Czołowy Chronoskoczek, zimna ryba, która nigdy z nikim nie chodzi, przyszła ze mną na przyjęcie. - Czy tak właśnie wszyscy o mnie myślą? - Nie martw się, kochanie, to tylko poprawia twoją pozycję. Jednak zaryzykuj ją dla mnie, dobrze? - Myślę, że nie umrę od tego. W porządku. To może być interesujące; zobaczę, jakiej stukniętej modzie hołdują teraz obywatele. Pocałował mnie w policzek, bardzo cnotliwie jak na rzekomego Neapolitańczyka. Szkoda, że nic nas nie łączyło; bardzo podziwiałam Angela. Z pewnością doskonale sobie radził w społeczeństwie, w jakim żyliśmy. Co przypomniało mi... - Ang, czy słyszałeś coś o tym zadaniu, które przydzielił mi Mark? Jego twarz straciła wyraz. - A co powinienem słyszeć? To takie denerwujące i takie do niego podobne. Traktował informacje tak, jak niektórzy ludzie traktują stare graty na strychu. Wprawdzie wydają się bezużyteczne, ale po co je rozdawać, skoro kiedyś ktoś może zechcieć je kupić? Westchnęłam. - A więc do zobaczenia wieczorem. Banny wraz z zespołem już obserwowali okres, co mnie rozgniewał; nie jestem przyzwyczajona zaczynać coś od środka. Odciągnęłam ją na bok. - Co się dzieje, Banny? Wiesz coś o tym? Czy też powinnam przejrzeć dane, zanim spytam? Wyglądała na zakłopotaną. - Nic nie wiem. Po prostu stosujemy się do instrukcji Marka. Nawet nie dali nam harmonogramu. - Mark instruuje was osobiście? - Czasem przysyła Narsesa... Ale właściwie to tak. A więc Mark znów cichaczem robił coś na własną rękę. Wiedziałam, że coś się szykuje, kiedy opowiadał mi, jak próbował ustalić pochodzenie mewy; nigdy nie zajmowałby się takimi szczegółami, gdyby nie zamierzał sam jej sprzedać. Pewne oznaki wskazywały na to, że Mark pokątnie handlował z D'drendtami; z pewnością miał o wiele za dużo władzy i pieniędzy, niż wynikałoby to z jego stanowiska. Mimo wszystko był tylko kierownikiem sekcji, jednym z czterech i w dodatku człowiekiem. Nie wiedziałam, co planuje, ale Banny była moją Zastępczynią. Musiała wiedzieć więcej. - Usiądź przy mnie na parę minut, zanim zaczniemy. Przejrzymy dane. Uśmiechnęła się z ulgą. Rozłożyłyśmy odbitki i zaczęłyśmy poznawać życie Briana Cornwalla. Był skrytym dzieckiem; nie miał wielu towarzyszy zabaw. Wychował się na farmie swego ojca w Vermont, razem z dwiema starszymi siostrami. Jego ojciec był widocznie wykształconym farmerem, a poza tym również uznanym artystą. Do akt dołączono kopię szkicu tuszem, wykonanego przez Briana, kiedy miał dziewięć lat; rysunek był świetny. Rycerz króla Artura jadący przez las i ukryty za drzewem łucznik. Zupełnie profesjonalne dzieło, przyciągające uwagę, po prostu okrutnie piękne. Trudno uwierzyć, że był to rysunek dziewięciolatka. - O rany, Ban - powiedziałam podając jej rysunek. Spoglądała nań przez kilka minut. - Tu podają, że miał d z i e w i ę ć... - Wiem, wiem. Czytałam dalej. Podobnie jak jego siostry, spędzał sporo czasu w bibliotece ojca, który wyraźnie preferował Waltera Scotta, Tennysona, Morte d'Arthur itd. Dość późno jak na chłopca z dwudziestego wieku dowiedział się, że bajki i rzeczywistość to nie to samo. Tylko skąd wziął się jego kompleks niższości? Każdy, kto umie tak rysować... ach, tu jest. Ojciec, mądry i hojny rodzic, który opłacał naukę Briana w domu i jego pobyt w Yale, nigdy nie rozmawiał z nim o jego dziełach. Z zazdrości? Z powodu źle pojętego nieingerowania w sprawy syna? Nigdy się tego nie dowiemy. Jednak Brian uznał to za objaw zażenowania jego brakiem talentu. - Psychosekcja straciła na to sporo czasu - powiedziałam. Musieli wystawić Markowi słony rachunek. - Obciąży tym D'drendtów - powiedziała zdziwiona Banny. Nie może, jeśli robi na własną rękę coś, do czego nie zechce się oficjalnie przyznać, pomyślałam. Czasem zastanawiam się nad moimi współpracownikami; czy są tak dyskretni, czy po prostu tępi? Nawet Banny, jedna z najinteligentniejszych... no, chyba jednak są dyskretni. Zapewne wszyscy doskonale znają sztuczki Marka i tylko instynkt samozachowawczy powstrzymuje ich od komentarzy. Odłożyłam akta. - Jaki mamy na niego haczyk? W jaki sposób skłonimy go do współpracy? Banny wyglądała na zmieszaną. - Wiesz, że my tylko wykonujemy rozkazy i to ślepo. Nie wiedzieliśmy, że tak będzie. Spojrzałam na nią uważnie. - No? - Puściliśmy mu holo. Chyba wymyślili to ci z Psychosekcji. Jeden z tych archetypów... zaczęliśmy, kiedy spał, a potem daliśmy mu się zbudzić i zobaczyć... - Pokażcie mi. Takie owijanie w bawełnę nie było w stylu Banny. Puściła mi to. Łagodna poświata, a potem jego imię na granicy słyszalności. Archetyp pojawił się w centrum; postać bogini-madonny, jaśniejąca i piękna. Mogłam sobie wyobrazić skojarzenia ze światem jego dzieciństwa; Maria, Ginewra, Królowa Wróżek. I wszystko miało posmak niewinności i dobroci sprawiający, że aż do bólu chciało się w to uwierzyć. Gdy holo zgasło, stwierdziłam, że ze złością szarpię się za włosy. Mark dał jej moją twarz. Pomogłam zespołowi przygotować się do obserwacji nie mówiąc słowa, a i oni się do mnie nie odzywali. Wydawali się zmieszani tym, że zabrali się do tego beze mnie, ale jak powiedziała Banny, tylko wykonywali rozkazy. Skoczkowie nie mają wyboru. - Jak fale? - spytałam w końcu Banny. - Jesteśmy prawie równolegle - powiedziała. - Teraz są o siedem dziesiątych szybsi niż my. Synchronizacja dostateczna, by obserwować, ale za mało, aby coś wysłać lub zabrać. - Z wyjątkiem hologramów - powiedziałam i natychmiast pożałowałam tego. Zmusiłam się do uśmiechu. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dobrze się spisywałaś, kiedy mnie nie było. Dziękuję. - Proszę - powiedziała, przypinając mnie do fotela. Wiesz, brakowało nam ciebie. Podeszła do konsoli, aby ustanowić połączenie, zatrzymując się tylko na moment, żeby połknąć pigułki. Też chciałabym je zażyć, ale jestem na nie uczulona. W pewnym sensie to ironia losu. Jestem jednym z najlepszych Skoczków, ale moje ciało jest zupełnie bezbronne wobec fal. - Kiedy będziecie gotowi, zaczynajcie - powiedziałam i ledwie skończyłam mówić, gdy ocean zawirował wokół i zabrał mnie ze sobą. Prąd był szybki. Tu i tam we mgle pojawiali się ludzie i obrazy, ale przelatywałam obok. Czułam, jak radość pędu i wolności przenika mnie, upaja. Tak dawno tego nie doznawałam. O wiele za szybko prąd zwolnił, prawie zupełnie ustając; byłam w oknie czasowym. Widziałam ludzi i cienie nabierające ostrości i wiedziałam, że jeśli zostanę w oknie, obrazy staną się jeszcze wyraźniejsze. Jednak nie miałam ochoty zostawać; chciałam jeszcze trochę pojechać na fali. Odsunęłam się próbując dotrzeć do silniejszych fal przepływających tuż obok... Przerwał mi wszakże głos Banny wiążący mnie z laboratorium. - Według wskazań jesteś w stanie czasowym - powiedziała przypominając mi o obowiązkach i ewentualnej karze: Zmusiłam się do powrotu do okna. Środek okna wypadł na muzeum; tam wszystko było najostrzejsze. Jednak nie dojrzałam nigdzie Briana Cornwalla; chociaż było południe i obowiązki prawdopodobnie wymagały jego obecności. 7.nalazłam prąd poprzeczny i wyjechałam na zewnątrz, do małego parku z nieczynną fontanną. Brian był tam. Miałam nadzieję, że szkicuje coś, co będę mogła kazać sfotografować; na razie obraz był zbyt rozmazany, aby coś powiedzieć. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że karmi gołębie. Byłam rozczarowana, ale skorzystałam z okazji, żeby obejrzeć go w "prawdziwym życiu". Sądzę, że ktoś, kto nie jest Skoczkiem, mógłby się uśmiać; jego czas płynął o siedem dziesiątych szybciej od mojego i zdawało się, że oglądam przyspieszony film. Gwałtownie wymachiwał rękami sypiąc ziarno na trotuar. Byłam na tyle przyzwyczajona, że nie zwracałam na to uwagi i patrzyłam tylko na jego twarz. To była dobra, myśląca twarz; jednak w oczach widniał jakiś niepokój, jakby szedł przez życie w za ciasnych butach. Biedny Brian. Może ulżyłoby mu, gdyby wiedział, jak mało czasu mu zostało. Wróciwszy z rekonesansu do laboratorium skorzystałam ze swoich dwóch minut łaski, żeby zapytać Banny o naszą strategię. - Czy mają jakieś prognozy, co do tego, kiedy osiągniemy synchronizację? Jeżeli nie wcześniej, jak po jego śmierci, to tracimy na niego czas. - Nie są tego pewni. Oni nigdy nie są pewni; znasz prognostów. Jednak on nie umrze jeszcze przez trzy miesiące jego czasu. Sprawa wygląda dobrze. - Dla nas tak - zgodziłam się. - Szkoda. Ten rysunek był wspaniały. - On też źle nie wygląda - powiedziała Banny. Zobaczyłam, że w lewej ręce trzyma jego fotografię. Nie uważałam, żeby odznaczał się szczególną urodą. Przede wszystkim był blondynem, a więc nie w moim typie, a ponadto wyglądał dość pospolicie. Jednak miał myślącą twarz, jak to już wcześniej mówiłam. - Każdy ma swój gust; osobiście wolę tych z ludu Dervana. - Oni są jak ze snu. Jak na człowieka, ten mężczyzna jest wystarczająco urodziwy. Wzruszyłam ramionami, bo z takimi stwierdzeniami nie sposób polemizować. - Ban, czy słyszałaś coś o przyjęciu w Północnym Korytarzu... Urwałam i odprawiłam ją gwałtownym gestem. Moje dwie minuty dobiegły końca. Banny wyszła i zostawiła mnie wymiotującą do wiadra stojącego przy fotelu. Następne pół godziny będzie mi się bardzo dłużyć. Boże, jakże bym chciała nie mieć uczulenia na te pigułki. Przed powrotem do swojej kwatery postanowiłam przejść się Korytarzem Skoczków. Po pierwsze, minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio dobrze się przyjrzałam otoczeniu. Po drugie, obejrzałam następne holo, które zamierzali puścić Brianowi Cornwallowi, i chciałam się pozbyć przykrego smaku w ustach. Mijałam mnóstwo osób, które znałam; wszyscy uśmiechali się, a niektórzy mnie pozdrawiali. Byłam zadowolona, że moja pozycja jest nadal pewna. Zamówiłam jakąś chińską potrawę u "Chana i China". Lokal jak zwykle roił się od Skoczków. Chan i Chin to jedyni Chronoskoczkowie, jakich znam, którzy wykupili obywatelstwo i zostali w Korytarzach. Wiele lat temu zrezygnowali z Podstawowego Uposażenia i robili worki pieniędzy. Widziałam kilku nauczycieli, których pamiętałam ze Szkoły; siedzieli przy stole z kilkoma byłymi Skoczkami. Jasne, że byłymi: wszyscy pokaźnej tuszy. Trudno pozbyć się nawyku obżarstwa po podróżach, nawet jeżeli się już nie skacze. Wciąż cieszyli się swoją pozycją, cenieni i potrzebni przy szkoleniu nowych kandydatów ale nie byli obywatelami i nie dostawali antygeriatryny. Na ich twarzach widać było zmarszczki starości. Nie pozwól, żeby ci się to przytrafiło, C.C., powiedziałam sobie w duchu, zdobądź swoje obywatelstwo i zmykaj stąd. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jeżeli moja pozycja będzie dostatecznie wysoka, mogą mi zaproponować antygeriatrynę; a mając te dodatkowe lata, jakie mi zapewni antygeriatryna, może zdobędę wystarczająco dużo Zasług, aby uzyskać obywatelstwo. Jeden dwudziesto- czy trzydziestoletni okres tego nie załatwi. Jednak pozycję trudno utrzymać i będę musiała uważać, żeby nigdy jej nie stracić; wprawdzie zapewne bym ją odzyskała, ale nie mogłam sobie pozwolić na związaną z tym stratę czasu. Spójrz na tych Skoczków, mówiłam sobie w duchu, wypadli z gry, już nigdy nie zostaną obywatelami, niezależnie od pozycji. Sama wprawiałam się w przygnębienie, a przez ostatnie parę miesięcy miałam go aż za dużo. Wyszłam więc i ruszyłam Korytarzem obok Szkoły. Na podwórku prowadzono ćwiczenia na zdolność koncentracji. Kierowała nimi nauczycielka, którą pamiętałam ze swoich szkolnych dni. Ani trochę nie wyglądała starzej (Antygeriatryna? Czy też po prostu cechy biologiczne? Podstawową zasadą związaną z antygeriatryną jest nigdy nie pytać i nie mówić, że się ją zażywa...) i na szyi nosiła gruby kreteński naszyjnik ze złota. "Oderwijcie się", mówiła do nich swoim łagodnym głosem. Moje uwarunkowanie było tak głębokie, że prawie jej usłuchałam. Blisko dwudziestu uczniów siedziało pod konsolą na środku dziedzińca. Większość miała twarze bez wyrazu, zamknięte oczy i oddychała w rytmie zrównanym z pulsowaniem ekranu. Niemal co trzeci wydawał się niespokojny, zdziwiony, niepewny, czego od niego oczekują. Będą musieli to pojąć dość szybko, pomyślałam. Nigdy nie pytałam, co przydarzyło się tym, którzy nie podołali, ale odpowiedź wydawała się oczywista. Za Szkołą skręciłam w krótki boczny korytarzyk prowadzący do Głównego Korytarza - i nieomal wpadłam na Dervana. Dervan był przedmiotem moich marzeń (och tak, właśnie t e g o rodzaju marzeń!), od kiedy zostałam zwerbowana. Teraz stał zwrócony do mnie plecami, ale nie musiałam patrzeć, aby widzieć tę piękną, delikatną twarz, wygięte brwi i kobaltowe oczy, seledynowe pióro-włosy, które sięgały za kształtne uszy i opadały na kark. Sprężyłam się - jak zawsze w pobliżu Dervana będę musiała być bardzo, bardzo czujna. Dopiero po chwili zorientowałam się, że w korytarzu jest ktoś jeszcze. Dervan rozmawiał z dziewiętnasto- lub dwudziestoletnim uczniem, jeszcze w mundurze. Chłopiec nie zdawał sob ie sprawy z mojej obecności, omotany oczami i głosem Dervana, i sposobem, w jaki wszyscy przedstawiciele jego rasy wytwarzają intymny nastrój między sobą a każdym, kogo wybiorą. Niech szlag trafi Dervana. Wybieranie ofiar prosto ze Szkoły to jak zrywanie dojrzałych jabłek. No bo jakich dostajemy uczniów? Nie potrzeba nam ludzi, którzy mają "powód" - są skazani na śmierć lub zniknięcie. Nie potrzeba nam inteligentnych i umiejących się przystosować, czy niemożliwych do odkrycia talentów do podróży po falach. Potrzeba ludzi, którzy spieprzyli swoje życie tak bardzo, że potulnie pójdą za każdym, kto im obieca, że wszystko znów odzyska sens. Nowi rekruci to żałośnie uległa banda. Wiem to z doświadczenia. - Przepraszam - powiedziałam głośno. Uczeń spojrzał na mnie ze złością, niezadowolony, że przerwałam melodyjny monolog Dervana. - O, Dervan! Miło mi cię widzieć. Nie wiem, czy słyszałeś, ale na jakiś czas wypadłam z obiegu, byłam na karnym cyklu... - Słyszałem - powiedział chłodno, nie dodając do swego łosu tego czegoś, czego używał w rozmowie z uczniem. Mimo to przyjemnie było go słuchać. Próbowałam wymyślić coś, co dałoby mi pretekst do rozdzielenia go z uczniem. Nie wiem, czemu naszedł mnie ten samarytański odruch, ale nic na to nie mogłam poradzić. - Idziesz może na przyjęcie w Północnym Korytarzu? Ja właśnie tam zmierzam. - Być może. Jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba że Paul zechce pójść ze mną... Paul wyraźnie miał taką ochotę, jak szczeniak, któremu obiecano spacer. - Potrzebowałby przepustki od nauczycieli, a wiesz, jak niechętnie je dają. Nie patrz na mnie z taką wściekłością, idioto, pomyślałam pod adresem ucznia. Będziesz miał szczęście, jeśli zamkną cię aż do końca szkolenia. Jak też udało mi się dożyć promocji? Chyba jestem w czepku urodzona. - Och, może po prostu pójdziemy na przyjęcie i przeprosimy później. Pamiętasz, C.C., że mam trochę wpływów u nauczycieli. Zmierzyłam go wzrokiem. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Dervan. Naprawdę. Spojrzał na mnie chytrze... Jezu, ta cudowna twarz! - Chyba nie. Ktoś mógłby powiedzieć nauczycielom, zanim miałbym okazję szepnąć im słowo. Nic nie szkodzi, Paul - powiedział odwracając się do ucznia. - Zrobimy to następnym razem. Ten idiota był naprawdę bliski płaczu. - Idź, zobaczymy się na przyjęciu - powiedziałam do Dervana. - Chciałabym chwilę porozmawiać z Paulem. Dervan uśmiechnął się. - Jeżeli chcesz tracić czas, to proszę. . Odwrócił się i zniknął w głębi korytarza - uosobienie wdzięku - a Paul i ja w milczeniu powiedliśmy za nim wzrokiem. Chłopak obrócił się do mnie gwałtownie. - Co ty sobie wyobrażasz? Nawet cię nie znam... - Zamknij się! - powiedziałam tonem Kapitana Zespołu Chronoskoczków, którym w końcu jestem. Zamknął się, zdziwiony. - Teraz spróbuj chwilę pomyśleć i powiedz mi, co takiego zrobiłam? - No... mieliśmy iść na przyjęcie, wiesz... - Jakie przyjęcie? Gdzie? Usiłował sobie przypomnieć. Samo przyjęcie, rzecz jasna, nie zapisało się w jego pamięci i nie o to był zły. Po prostu czuł, że działo się z nim coś strasznie ważnego i wspaniałego, a ja to przerwałam. . Na szczęście dla niego. Próbowałam mu uświadomić kilka faktów, zaczynając od tego, że życie tu, w bardzo Dalekiej Przyszłości, to nie sielanka. - Wiem, że nic nie przychodzi lekko - odparł z pogardą. Nauczyciele mówili nam, że będziemy musieli zapracować na siebie i że nie będzie to łatwe. - To ładnie z ich strony. Ale nie mieli czasu, żeby przestrzec was przed każdym lwem, jakiego napotkacie w tej dżungli. Oni zajmują się procentami. Pozwalają wam, żółtodziobom, wałęsać się bez opieki, a jeśli połowa z was dotrwa do promocji, stawiają szampana i wydają przyjęcie. - Jesteś z dwudziestego wieku, prawda - zapytał nagle Paul. - Ja też. - To dobrze dla ciebie - powiedziałam tym razem bez ironii. - Masz szansę na to, że po promocji zostaniesz wybrany przez dobry zespół. Dobry szef sekcji zazwyczaj tworzy szkielet swego zespołu z rekrutów z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Paul zmarszczył brwi. - Czy to nie jest nielegalne? - To bez znaczenia. Chodzi o to, żebyś doczekał promocji: Dervana powinieneś unikać, tak jak wszystkich, co wyglądają tak jak on. To nie ludzie i nie D'drendtowie, i ludzie nie powinni z nimi przestawać. Przynajmniej z niektórymi z nich - a nie masz jeszcze odpowiedniego doświadczenia, aby odróżnić jednych od drugich. Uparcie spoglądał w ziemię. Nie wzięłam sobie tego do serca; znam wrażenie, jakie wywołuje Dervan. - W porządku. Udzielę ci krótkiej lekcji ksenobiologii. Przede wszystkim będziesz spotykał tylko samców z rasy Dervana, nigdy samice. Samice nie są wcale tak inteligentne... nie, to nie całkiem tak. Jednak one się nie liczą, odwalają tylko czarną robotę dla samca, z którym są związane. Widzisz, samce to dumne pawie, podróżnicy i uczeni - ci, którzy mają w życiu samą radość. Natomiast żony Dervana, jeżeli jakieś ma, czekają na jego planecie żyjąc pamięcią o nim, rozumiesz? - Nie. Westchnęłam. - To tak jak cechowanie baranów, wiesz? Czytałeś kiedyś Konrada Lorenza? Znów zrobił się zły. Powiedziałam pospiesznie: - Na planecie Dervana samce wybierają sobie towarzyszki godów w taki sposób, że wywierają swoje piętno na samicach. Zwykle zdarza się to za młodu. Od tej pory samica jest już na całe życie emocjonalnie związana z danym samcem. Myśli tylko o nim, chce nosić jego dzieci i wychowywać je, i traci wszelkie inne zainteresowania. Sądzę, że z jej punktu widzenia też jest szczęśliwa, bo codziennie widzi swoje bóstwo... Jednak nie wydaje mi się, żebyś tylko tego oczekiwał od życia, co, Paul? - Że jak? - Nareszcie zdołałam przyciągnąć jego uwagę. - Tę zdolność oddziaływania wykazują tylko w stosunku do samic swego gatunku; samcy są na to niewrażliwi. Wyobraź sobie, jak byli zaszokowani, gdy stwierdzili, że mogą w ten sposób działać na ludzi i to obu płci. Niektórzy przedstawiciele rasy Dervana byli tak zaszokowani swoją zdolnością oddziaływania na mężczyzn - z ich punktu widzenia samców o tej samej pozycji - że stali się zboczeńcami. Przynajmniej w oczach własnej rasy. To dlatego Dervan żyje w Korytarzach. Jego lud by go odtrącił, gdyby żył na rodzinnej planecie. Paul spojrzał na mnie tak, jakbym go uderzyła. Powiedziałam łagodnie: - Dervan jest Kapitanem Zespołu, tak samo jak ja. Tylko że jego ludzie dosłownie oddaliby za niego życie. I czasem naprawdę tak się dzieje, kiedy skoki nie idą tak, ;ak je zaplanowano. Jeżeli nie chcesz zostać rzucony, na pożarc~e , trzymaj się z daleka od Dervana. Zostawiłam go, żeby to sobie przemyślał. Fala czasowa pod kontrolą, zbieżność siedem i trzy dziesiąte (pewnego dnia powiem wam, skąd to wiem). Brian czekał, aż widmo przemówi. Wiedział już, że znów będzie śnić. Nie wątpił w swoje zdrowe zmysły, a przynajmniej odsunął od siebie tę kwestię jako mało ważną. Piękne i smutne dzieciństwo pozostawiło w nim niezwykłą wrażliwość, ale też znaczną zdolność adaptacyjną. Tym razem przyszła do jego pokoiku w muzeum, gdzie siedział po godzinach katalogując zbiory i uaktualniając archiwa. Była to rutynowa, nudna praca, ale to mu nie przeszkadzało; pozwalała wspominać. Pojawiła się tak nagle, że z początku wziął ją za wspomnienie. Miał tak dobrą pamięć wzrokową, że często wiodła go na manowce. - Wybacz mi, Brian. Znała jego imię! Jej głos był niezwykle melodyjny... nie, to zupełnie nieodpowiednie określenie. P r z y p o m i n a ł muzykę. - Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. , Drugie holo, Brian Cornwall, 28 czerwca 1957 roku. Podkład dźwiękowy. Patrz akta Psychosekcji nr 96-4RC. - ...Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. Odbyłam daleką podróż, żeby się z tobą zobaczyć (dwusekundowa pauza). Nie, nic teraz nie mów; i tak cię nie usłyszę, gdyż jestem wciąż zbyt daleko od ciebie (wzmocnić podkład dźwiękowy o cztery dziesiąte). Nie mogę ci teraz powiedzieć, czego pragnę oprócz twojego zrozumienia. Bardzo chciałabym ci to powiedzieć i żebyś tu ze mną był, i żebyśmy mogli normalnie ze sobą porozmawiać. Może kiedyś tak się stanie. Jednak na razie mogę ci wyjawić tylko tyle, że grozi mi niebezpieczeństwo... Byłam szczęśliwa, że mogę pójść z Angelem na przyjęcie i spróbować -napomnieć o hologramach i Brianie Cornwallu. Kazałam łazience umalować się, upudrować i natłuścić skórę. Park Północnego Korytarza był w letniej fazie, a więc prawdopodobnie będą noszone typowe stroje obywateli - niewiele więcej niż przepaska na biodrach, stanik dla tych kobiet, które uważają, że go potrzebują, i mnóstwo biżuterii. Jednak kiedy dom oznajmił przybycie Angela, z rozczarowaniem stwierdziłam, że przyszedł we fraku i cylindrze. - Och, Angelo, nie mów mi, że wciąż bawi ich ten historyczny smaczek. Wzruszył ramionami, jakby mówił "to nie moja wina". - Przyjęcie wydaje lady Mary, a ona zawsze wolno chwyta nowinki. Od ponad pół roku wszystkie zgromadzenia obywateli miały stylową oprawę. Był to objaw ogólnej skłonności do podpatrywania Skoczków i rywalizowania z nimi, chociaż dla nas było to tylko męczące, a nawet denerwujące, ponieważ zwykle wychodziły na jaw różne historyczne nieścisłości. - W stylu jakiego okresu jest to przyjęcie? Byłam bliska tego, żeby nie iść. Jednak oznaczałoby to siedzenie w pokoju i rozmyślanie o rzeczach, które... - Dziewiętnastowieczna Anglia. - Zatem chyba trochę wypadasz z epoki. To mi wygląda raczej na pierwszą ćwiartkę XX wieku. - Tylko niektórzy Skoczkowie to zauważą. Ubierz się, kochanie. Umieram z głodu, a tam mają być fury jedzenia; ponadto nie chcę ci dać czasu na zmianę zdania. Wykrzywiłam się do niego i poszłam się ubrać. Garderoba znalazła mi suknię, która miała być w stylu Londynu z 1898 r.; założyłam ją, ale bez gorsetu. Kobiety dawniej pozwalały się okropni dręczyć - chociaż myślę, że nie można lekceważyć tego, co się robi, aby wydać się atrakcyjnym potencjalnym kochankom. Tej nocy Park Północnego Korytarza był pełen ludzi. Płonęły latarnie i pochodnie; wiał łagodny wietrzyk. Szeleścił sukniami kobiet i łopotał adamaszkowymi obrusami. Lady Mary wydała przyjęcie w centrum parku; kazała tam ustawić fontannę przedstawiającą grupę postaci i kilkanaście ryb, z których pysków tryskało coś zbyt ciemnego jak na wodę. Skosztowałam: była to coca-cola. (Nie lubię D'drendtów między innymi za ich niechęć do napojów alkoholowych. Wprawdzie nie zakazują ich, lecz nikt nie ośmieli się okazać tak złego gustu, żeby je podawać publicznie.) - C.C. ! Tak się cieszę, że przyszłaś! - lady Mary uważała za stosowne znać każdego ważniejszego Skoczka po imieniu. - Od wieków nie byłaś na przyjęciu... Urwała na moment czując, że mogła zabrnąć nazbyt blisko niebezpiecznego tematu mojej niedawnej kary. Nagle rozjaśniła się. - Jednak przyszłaś na moje. Napiłaś się już z fontanny? - Tak. To bardzo dobre. Nie potrafię wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu do coca-coli, ile mają go obywatele. - Ach, Angelo, tak dawno cię nie widziałam! Wzięła go pod rękę i uśmiechnęła się filuternie. Jeszcze jedna była kochanka Angela, bez wątpienia. Lady Mary wyglądała na śliczną dziewiętnastolatkę, ale tak wygląda niemal każda obywatelka, jaką znam, oprócz ekscentryczek. Starałam się nie traktować ich pogardliwie, naprawdę się starałam, ale dlaczego byli tu, na orbicie okołoziemskiej, kiedy cały Kosmos stał przed nimi otworem... Niech ich diabli; przed nimi, a przede mną nie. Jeszcze nie. - Można się wmieszać w tłum? - spytałam siląc się na uprzejmość. - Jak najbardziej. Nie musicie się obracać tylko wśród innych Skoczków. Pochodźcie sobie, porozmawiajcie z ludźmi; zaraz się lepiej poczujecie. Później będzie niespodzianka. To mówiąc mrugnęła (słowo daję!) i poklepawszy dłoń Angela odprawiła nas. - Nie mam ochoty czekać - powiedziałam mu. - Spokojnie, C.C. Dopiero co przyszliśmy. Pociągnął mnie prosto do stołów z jedzeniem, przystając po drodze tylko po to, żeby pomachać lub uśmiechnąć się do prawie dziesięciu byłych kochanek i kochanków. Przy fontannie zapanowało małe poruszenie. - O mój Boże - powiedziałam. - Dervan mimo wszystko przyszedł. - Wciąż się nim interesujesz? - Angelo prawie całą uwagę skierował na jedzenie i z powodu ust zapchanych kanapką trudno go było zrozumieć. - Wcale się nim nie interesuję. To znaczy nie bardziej niż jakąkolwiek inną ciepłokrwistą, ludzką istotą. To prosty fakt biologiczny... - Uhm... Nie wiedziałam, czy odnosi się to do kanapki, czy do tego, co mu powiedziałam. Pokręciliśmy się między stołami, znaleźliśmy Banny siedzącą na posągu, pogadaliśmy o robocie i poplotkowaliśmy z kilkoma przechodzącymi Skoczkami. Pogratulowałam sobie, że przez ponad godzinę nie myślałam o Brianie Curawallu. Później lady Mary zawołała wszystkich, żeby pokazać obiecaną niespodziankę. Miało to być staroangielskie polowanie na lisa, z graniem rogów i czerwonymi kurtkami dla wszystkich. Przynieśli klatkę z lisem. - Będzie raczej trudno jeździć konno po parku, nieprawdaż? - powiedziałam do niej. - Szczególnie w tych strojach. - Konno? - powtórzyła bezmyślnie. - Nie mam zamiaru ganiać za tym cholerstwem na piechotę - rzekł stojący opodal Skoczek. - Jak mamy go znaleźć po ciemku? I gdzie są psy? - rozległy się ogólne utyskiwania. Lady Mary wyglądała na speszoną. Nagle rozległ się śmiech, który poznałabym wszędzie, i z tłumu wyłonił się Dervan. Odsunął rygiel klatki i podniósł drzwiczki. Przestraszony lis zniknął jak rozmazana smuga. Dervan zdjął kilka pochodni ze słupów i rozdał je swoim wielbicielom. Potem ściągnął długą, czarną marynarkę i koszulę z żabotem. Zrzucił z nóg buty i cisnął je w krzaki. - Nie zostawajcie zbytnio w tyle - zawołał do swoich wielbicieli i znów się roześmiał, po czym pobiegł w ciemność za lisem. Czasem trudno zapomnieć, że lud Dervana pochodzi od drapieżnych ptaków. Ludzie wciąż tłoczą się wokół fontanny, nie wiedząc, co robić. Lady Mary zaczęła płakać; zastanawiałam się, ile naprawdę ma lat. Angelo przeprosił mnie i usiadłszy przy niej na brzegu fontanny mówił jej, że wszyscy wspaniale się bawią, włącznie z nim, i że nie można oczekiwać, iż wszystko zawsze się uda. Nic dziwnego, że ma takie powodzenie. Jednak wszystko to tylko przelotne związki; prawda była taka, że nie potrafił wytrwać z nikim dłużej niż sześć tygodni. Spędzałam czas rozmawiając z Banny. Dość niekulturalnie rzucałyśmy kamyki do fontanny z coca-colą. Banny powiedziała, że rozmawiała wcześniej z Dervanem, który wydawał się zły na mnie. W każdym razie na tyle, na ile Dervan może być zły. Co się stało? - Drobne nieporozumienie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Może miał rację i powinnam pilnować własnego nosa? Nie było potrzeby wdawać się w szczegóły, a i tak myśliwi właśnie wracali. Na ile mogłam dostrzec ich twarze w ciemności, niosący pochodnie wydawali się zmęczeni; jednak jeden z nich niósł na ramieniu martwego lisa. Miał koszulę zakrwawioną przy kołnierzu i na plecach. Jako ostatni na polanę wyszedł Dervan, z twarzą zaróżowioną triumfem. Noszenie zdobyczy zostawił jednemu ze swego zespołu, ale podniósł ręce w górę, pokazując ślady krwi. Spotkał się z ogólnym aplauzem, szczególnie ze strony obywateli. Błysk w oczach i wyraz twarzy bardziej niż kiedykolwiek upodabniały go do boga - Dionizosa, albo jakiegoś bóstwa myśliwych, o którym nigdy nie słyszałam. Spostrzegł mnie i przedarł się przez tłum do miejsca, gdzie stałam. - Nie zapomnę ci tego, że się wtrąciłaś w moje sprawy. Migotliwy blask p