Dworczyk Wojciech - Dzień dobry Tahiti
Szczegóły |
Tytuł |
Dworczyk Wojciech - Dzień dobry Tahiti |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dworczyk Wojciech - Dzień dobry Tahiti PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dworczyk Wojciech - Dzień dobry Tahiti PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dworczyk Wojciech - Dzień dobry Tahiti - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wojciech Dworczyk
Dzień dobry Tahiti
Papeete by night! Na horyzoncie widać już
brzeg Moorei, jednej z wysp Polinezji Francuskiej. Tuż za nią, z Te Tai o
Marama, czyli Księżycowego Morza, wyłania swój górzysty krajobraz Tahiti Wielka.
Płynący z Australii duży biały statek "Castel Felice" wchodzi w lagunę portu
Papeete i nieruchomieje na spokojnej wodzie. Po ośmiu dniach rejsu pasażerowie
są jakby wytrąceni z codziennego rytmu życia i w radosnym nastroju pędzą na
pokład powitać Tahiti. Od strony przystani dochodzą odgłosy polinezyjskiej
muzyki. Przenikają do najtajniejszych zakamarków statku, przycumowanego w porcie
Papeete. Na kamiennym bulwarze stoją trzy czarnowłose tancerki w spódnicach ze
złocistych włókien roślinnych i pracowicie w takt muzyki kołyszą ramionami i
biodrami. Na drugim planie kilka ustawionych równiutkim rzędem kiosków oferuje
girlandy z kwiatów i naszyjniki z muszelek. Tahiti wita kolejną partię turystów.
Pasażerowie "Castel Felice" rozbiegli się po mieście. Zdążyli już zająć
wszystkie taksówki. Jak każdy przybysz, nie wyłączając i mnie, zwiedzanie Tahiti
rozpoczynają od Papeete i portu. Wzdłuż reprezentacyjnego bulwaru Pomare ciągną
się kafejki, sklepy. Na ulicach dużo marynarzy i wojskowych. Cały garnizon chyba
tu hula. Wbrew wszystkim prospektom reklamowym epoka Bougainville'a,
przynajmniej tu, w stolicy Polinezji Francuskiej - minęła bezpowrotnie. Papeete
to pięćdziesięciotysięczne, bardzo kolonialne w stylu miasteczko. Liczne style
architektoniczne podały sobie ręce - od drewnianych piętrowych budynków z
obszernymi werandami, po współczesne gmachy. Wszędzie asfalt i beton. Papeete
wita przybysza ciżbą pojazdów, na jezdniach piszczą opony trzydziestu tysięcy
samochodów. Z każdym rokiem rośnie też liczba mieszkańców - przybyszy z innych
archipelagów. Ruchy migracyjne z wyspy na wyspę idą w parze ze wzrostem liczby
ludności i trudnościami na rynku pracy. Cała Polinezja Francuska liczy sto
dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, a Tahiti, największa z wysp,
osiemdziesiąt. A jeszcze nie tak dawno temu, około 1860 roku, na wyspie
mieszkało ledwie osiem i pół tysiąca krajowców i ponad pół setki Europejczyków.
W Papeete pełno jest przedstawicielstw okrętowych, rozmaitych biur podróży,
sklepów. Ludność nastawia się coraz bardziej na import żywności, magazyny
zawalone są konserwami, lodówkami, tranzystorowymi odbiornikami. Wszystko
drożeje, ceny są bardzo wysokie - niewątpliwie skutek napływu turystów i
obecności ponad dziesięciu tysięcy francuskich żołnierzy i specjalistów
atomowych przebywających tu w związku z działalnością Centralnego Ośrodka Badań
Eksperymentalnych. Miejscowi trochę narzekają, chociaż pieniądze płyną na
Tahiti. Turystyka to główne źródło dochodów ludności na pozbawionej przemysłu
wyspie. Do Papeete zawija rocznie kilkadziesiąt statków z tysiącami pasażerów na
pokładzie, żądnych zakosztowania tego, co obiecują liczne kolorowe foldery. W
ciągu jednej nocy, jaka przewidziana jest na postój statku, zostawiają oni
pięknej Tahiti osiem milionów dolarów! Jeśli mogą zostać dłużej i słono zapłacić
- zatrzymują się w luksusowych, nowoczesnych pałacach z betonu nazywanych
hotelami. "Nie ma napiwków na Tahiti!" - wołają prospekty. Ale ceny hoteli są
astronomiczne. Dlatego przybysze wytrzymują tu na ogół nie dłużej niż parę dni.
W Papeete - jak na całym archipelagu - panuje nastrój radosny, równocześnie
trochę leniwy. Sporo gadania, śmiechu i śpiewu. Upał niezbyt dokucza; to jednak
dalej od równika. Bywalcy kawiarniani siedzą przy stolikach wystawionych na
ulicę i gapią się na przechodzące miejscowe dziewczęta, czarująco obnoszące
swoje wzorzyste suknie. Poważni siwowłosi panowie paradują w szortach, a ich
gołe łydki lśnią kredową białością, niedwuznacznie zdradzającą, iż przybyli tu
niedawno. Obowiązują koszule tahitańskie w barwne desenie, luźno opadające na
spodnie. Obok mnie kroczy znajomy pasażer z "Castel Felice", Jan de Boer.
Uczynny Holender chce mi pomóc w odnalazieniu rodaka zamieszkałego w Papeete,
poleconego mi przez żeglarza Leonida Teligę. Przed wyokrętowaniem z włoskiego
pasażera muszę koniecznie gdzieś się zaczepić, gdyż tutejsze hotele nie na moją
kieszeń. Oczywiście powstrzymuje to od przyjazdu na Tahiti przeróżnych trampów,
hipisów i rozmaitych innych obieżyświatów. Najtańszy pokoik w hotelu "Metropole"
kosztuje szesnaście dolarów za dobę, a niektóre hotele liczą po pięćdziesiąt
dolarów dziennie... Zatrzymuję się na chwilę. Ogarniam wzrokiem niezwykłą
panoramę Papeete. Niczym połyskliwa witryna rozciąga się miasto wzdłuż brzegu na
odcinku dwóch kilometrów. Przede mną - gęsty tłum domów podobnych w słońcu do
słupków kryształu górskiego. Wyżej cisną się wzgórza i góry pokryte zielenią.
Kolorowa ekspozycja stylów architektonicznych, ludzi, zieleni, gór, morza,
nieba. Spoza nisko zawieszonych chmur słońce polewa Pacyfik złotem i czerwienią.
Obłoczki tkwią na niebie jak smugi waty przypięte szpilkami. Po chwili białe
chmurki robią się różowe, czerwone, niebieskie. Wielka ognista kula chowa się za
Mooreę, którą widać jak na dłoni - ciemna wyspa, wznosząca się w dali
poszarpanymi wierzchołkami. Jeszcze nie tak dawno na Tahiti mierzono czas
pozycją słońca nad Mooreą. Tutaj, pod Krzyżem Południa, słońce zachodzi w maju -
czyli na początku tahitańskiej zimy - około godziny #/17#30. Te pół godziny to
chwila niezwykła. Całe miasto robi się nagle różowe, czerwień zachodzącego
słońca zapala ściany domów, barwi żagle oceanicznych jachtów. Papeete staje w
purpurach i pąsach. O tej czerwonej godzinie ogarnia ludzi niepokój. Nie mogą
usiedzieć w domach, wychodzą. Wtedy na ulicach jest ruch największy. Ocierają
się o siebie wszystkie kolory skóry - od jasnej, żółtej, po złotobrunatną.
Krajowcy, przechodzący obok, patrzą mi w oczy. Także Tahitanki, z życzliwym
zainteresowaniem, gotowym w każdej chwili przeobrazić się w uśmiech. Wszyscy
mają jakieś pilne sprawunki do załatwienia - spieszą się przed zachodem słońca.
Nałaziwszy się solidnie, siadamy w kawiarni przy stoliku wystawionym na bulwar,
by odsapnąć chwilę. - Coca_cola? Owszem, warto by się napić. Patrzę na
specyficzny wystrój kawiarni Vaima - kombinację bambusu i liści pandanusa, oraz
na smukłe sylwetki jachtów w basenie portowym. W tej chwili cały pozostaję pod
władzą dwóch wrażeń: rześkiego smaku lodowatej coca_coli i odurzających zapachów
Tahiti. Właśnie, te zapachy! Uderzają w każdego zaraz po przyjeździe na wyspę.
Przede wszystkim charakterystyczna, słodko_mdląca woń kopry. Dolatuje falami z
przeciwległego nabrzeża Fare Ute, gdzie w magazynach składuje się ją całymi
tonami. Zapach kopry jest natrętny, czuje się go wszędzie, nawet tu, na znacznie
oddalonym od magazynów bulwarze Pomare. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ta nie
najprzyjemniejsza, zjełczała woń będzie mnie ścigać przez cały czas wędrówki po
Polinezji. Trzy aromaty uderzają przybyszy z dalekich krajów, lądujących na
Tahiti. Pierwszy - to kopra. Drugi - to woń kwiatów "tiare Tahiti" (symbol
Tahiti). W dniu przyjazdu do hotelu zamorski gość zostaje obdarzony wieńcem z
tahitańskich jaśminów. Ich zapach jest specyficzny i unikalny, trudno, go
zapomnieć. Dusząca woń "tiare Tahiti" jest tak nieznośna, że u niektórych
wywołuje migrenę. A nie daj Boże zostawić girlandę z jaśminów tahitańskich w
kabinie! Trzeci zapach stał się ostatnio efemeryczny. Jest to zapach wanilii,
słodki, i miły w takim stopniu, że aż irytujący. Obecnie rzadko się go spotyka
na archipelagu, a jeśli, to zazwyczaj na tyłach chińskich sklepów, w okolicy
magazynów. Wszystkie te trzy zapachy są dziś przytłumione wyziewami spalin
samochodowych. Domy, które przed chwilą płonęły fioletem, nagle gasną i,
szybciej niż człowiek się spostrzeże, nastaje noc. Zapalają się pierwsze
światła. Frontony knajp portowych i witryny sklepów jaśnieją neonami. I równie
gwałtownie jak zapada zmrok, zamiera ulica, znikają ludzie, jakby w panicznej
ucieczce przed ciemnością. Tylko drewniany pomost pod arkadami wielkich
magazynów Donalda pełen jeszcze ruchu. Pomost ów stanowi letni hotel krajowców z
sąsiednich wysp, którzy przybywają do Papeete przywożąc swe rękodzieła na
sprzedaż. Obecnie kładą się do snu na matach, owijając głowy w białe płachty.
Tahitańczycy zazwyczaj sypiają z owiniętymi głowami. Rzecz dziwna i znamienna:
wieczorem nie ma również na ulicach Francuzów. A jest ich przecież w Papeete
sporo. Tu, w sercu Oceanii, co krok natyka się człowiek na Francję, a skupiska
osiadłej od dawna ludności francuskiej stanowią wierne odbicie małych
prowincjonalnych miasteczek francuskich. Skąd więc to wieczorne wyludnienie?
Niedawno przechodziliśmy obok nowiutkiej, otoczonej zielenią rezydencji
gubernatora. Tahiti, wciąż jeszcze "skarb w koronie francuskiej", od 1959 roku
ma status zamorskiej prowincji Francji. Ma też oficjalnego przedstawiciela rodem
wprost z Paryża. Co zatem robią Francuzi wieczorem po pracy? Podobnie jak
Europejczycy na całym świecie - pracują za dnia, a wieczorem odpoczywają.
Wieczór biali przeznaczają na śmiech, pogawędkę, życie towarzyskie. Odwiedzają
się wzajemnie. Czują się tu jak u siebie w domu. Atrakcji wieczorem w Papeete
nie brakuje. Jest radio z programem w języku francuskim i tahitańskim, jest
telewizja, pięć kin (w tym dwa drive_in), które szczególnie skwapliwie
odwiedzają krajowcy. Ciszę tahitańskiej nocy mącą odgłosy muzyki dolatującej z
portowych knajp. Turyści i miejscowi mają "fun" w jednym z nocnych lokali -
"Quinn's", "Zizou Bar" czy "Bar L~ea". Dziewczęta o skórze miękkiej i wonnej
opasują biodra szeleszczącymi spódniczkami z włókien roślinnych zwanych "more" i
tańczą hula_hula. Lokale te często nie mają drzwi, tylko zasłonę, z chyboczących
się na sznurkach paciorków. Spoza nich wydobywa się hałas orkiestry - lub
częściej dyskoteki - bije zapach piwa i whisky, przedostają się kłęby dymu.
Prysł urok cichej wysepki na Pacyfiku. Poszukajmy znajomego_nieznajomego,
poleconego drogą korespondencyjną via Australia. Nie sposób się pomylić! To
niewątpliwie tutaj, wyraźnie widzę: "Manuia Tahiti"! Niestety, nikt nie zna w
barze dyrektora Władysława Muchy. Ani w tym, ani w następnym lokalu. Jak się
później okazało, niefortunnie pomyliłem browar "Manuia" z barem "Manuia".
Wałęsamy się więc po ulicach, zaglądamy do sklepów, egzotycznych restauracyjek,
knajp portowych, usiłujemy wszędzie zasięgnąć języka. - Idź do "Col Bleu" albo
baru "Quinn's Tahitian Hut", tam go na pewno znajdziesz... - żartują bywalcy
jakiejś marynarskiej spelunki. Staram się zachować zimną krew, ale coraz
bardziej tracę nadzieję. Zajrzyjmy do jeszcze jednego lokalu. W środku tłumy. W
sobotę knajpy w Papeete pękają w szwach od natłoku gości. Francuzi i brunatni
mieszają się bez żadnych uprzedzeń rasowych. Anglosasów spotykamy bardzo rzadko,
prawie giną jak kropla w morzu. Zapewne większość bawi się na terenie hoteli, w
których przebywa. W lokalu "Quinn's", o prostym, surowym wręcz wystroju wnętrza,
panuje stłumiony rozgwar. Harmonizują ze sobą pełne wdzięku języki: francuski i
tahitański, wrodzony takt wyspiarzy i urok ludzi znad Sekwany. Tu możesz
spokojnie zdjąć buty, tańczyć miłosne "tamure", całować wszystkie kobiety. W
"Quinn's" to jest możliwe. Minęły czasy, kiedy to brodaci marynarze
wielorybniczych szkunerów płacili złotymi kolczykami za napitek i dziewczynę.
Odwiedziny w "Quinn's" zaczynam znowu od natarczywego pytania o "Monsieur
Mucha". Tahitanka, serwująca przy barze drinki, kiwa przecząco głową. Nie zna
nikogo o tym nazwisku. Ładna owalna twarzyczka uśmiecha się samymi oczami.
Podaje nam dwa piwa. Dziewczę jest śliczne, ma świetne ciało, miłą buzię o
jasnej cerze. To prawie opalona Europejka, o egzotycznej tajemniczej urodzie! Do
naszej rozmowy włącza się Francuz, wojskowy w cywilu, będący lekko na gazie. -
Panowie nie Australijczycy? - Nie, z Polski, Poland. - Holland? - Nie, Poland. -
A ty? - Holland. Francuz z hiszpańską bródką przygląda się Holendrowi długo i
wnikliwie. W powietrzu zawisła burza... - No, dobrze - odzywa się wreszcie
pojednawczo - a gdzie dowiadywaliście się o tego waszego Muchę? Radzi nam
zajrzeć do książki telefonicznej. Prawda, gdzież więc jest ta książka? I tak oto
zaczęła się ta moja przedziwna przygoda, którą - jak potrafię - opowiem.
Zdążyłem przywyknąć do nieprawdopodobnych spotkań i zaskoczeń, w które
obfitowała moja podróż po antypodach, ale to było wyjątkowe. Gdzie na Tahiti są
Polacy? Jak ich odnaleźć? Ależ to proste! Nie mając na ten temat dokładniejszych
informacji, chwytam się wypróbowanego od lat sposobu, o którym dziś zapomniałem.
Przerzucam kartki miejscowej książki telefonicznej. Książka, wielkie słowo!
Zeszycik liczący kilkaset nazwisk. Lecz nie znajduję poszukiwanego nazwiska.
Jest za to niejaki Malinowski. A więc Tahiti ma też swego Malinowskiego? Coś mi
zaczyna świtać. To na pewno ten sam, którego przed wojną spotkał w Papeete
antropolog Aleksander Godlewski. Nie ma wątpliwości, to musi być rodak!
Zatelefonowałem. Odezwał się męski głos. - Czy pan mówi po polsku? - zapytałem.
- Ja nie rozumiem... - brzmi odpowiedź przy zupełnym braku zaskoczenia. -
Przepraszam, sądziłem, że... - Nic nie szkodzi, proszę poczekać, zaraz po panów
przybędę. Malinowski objawia się nam w niespełna pół godziny, a jego otwarta,
sympatyczna twarz natychmiast zjednuje sobie moją sympatię. Przyjechał swoim
samochodem wraz z synem. Pół krwi Tahitańczyk, rozbraja mnie zupełnie swoją
niezwykłą prostolinijnością i operatywnością. Owszem, jego ojciec był Polakiem,
ale go już nie pamięta. Średniemu synowi, obecnemu tutaj, dał na pierwsze imię
Claude, na drugie... Polak. Cieszy się. Jestem pierwszym, którego spotyka z
odległej Polski. No cóż, z Tahiti do Polski jest dokładnie tak samo daleko jak z
Polski do Tahiti. U nas też rzadko spotyka się mieszkańców mórz południowych.
Trzasnęły drzwiczki, samochód rusza. Malinowski zabiera nas do siebie. Przebiega
mnie ów przyjemny dreszczyk towarzyszący zawsze nowym sytuacjom w całkowicie
nieznanym kraju. - O ile mi wiadomo, Monsieur Mucha obecnie przebywa na urlopie
we Francji - odzywa się Malinowski znad kierownicy. - Ale to nic nie szkodzi,
zatrzyma się pan u mnie. Zawozi nas do swojego domu, który wkrótce na wiele
tygodni stanie się również moim domem. Statek włoskich linii "Castel Felice" z
pokładem C, gdzie znajdowała się moja kabina, zostaje za mną. Szczęście mi
dopisało. Dzięki Malinowskiemu - o czym dziś jeszcze nie wiem - wiele zobaczyłem
w Polinezji. Monsieur Malinowski Pan domu nazywa się Malinowski, ale zawsze -
zgodnie z jego życzeniem - zwracam się do niego: Charlie. Charlie jest w Papeete
moim nieodłącznym towarzyszem. Towarzyszem, powiedzmy od razu bez ogródek,
wymarzonym. Ma lat cztedzieści trzy, nieźle włada językiem angielskim. Jest
subtelny, pozornie miękki i w sam raz uśmiechnięty. Bogowie zesłali mi go chyba
z nieba! Już w domu zostałem przedstawiony jego małżonce Minie i poznałem
pozostałych trzech synów - najstarszego, ostrzyżonego na jeża Gillesa,
dwunastolatka Georga i Hejfarę, który liczy sobie aż cztery lata. Najstarszy i
najmłodszy urodzili się w Papeete, dwaj pozostali na Rurutu (Wyspy Australskie)
i Raiatei. Z Raiatei pochodzi również Charlie. Tam też znalazł swój "skarb",
małomówną i dystyngowaną Minę, w której żyłach płynie krew znakomitego rodu
polinezyjskiego. Mieszkamy przy ulicy Octave Moreu, niecałe piętnaście minut od
centrum. W eleganckim czteropokojowym "fare", z żaluzjami w oknach, parkietem,
nowoczesnymi meblami, telewizorem i nowym citroenem. - Lubię komfort i łatwe
życie, jakie znaleźć można w Papeete - mówi gospodarz. Charlie do biedoty nie
należy. Jeżeli posłużyć się stosowaną na Tahiti nieoficjalną klasyfikacją
rasową, jest on "demi" - pół Europejczykiem, pół Polinezyjczykiem. To zaś
wyznacza jego pozycję społeczną, zarówno zawodową jak i towarzyską. W stolicy
Papeete towarzystwa dzielą się na klasy. Trudno przejść z jednej do następnej,
tej lepszej. Czytelników, zwłaszcza Czytelniczki, zainteresuje zapewne codzienne
życie moich przyjaciół, czyli życie rodziny inteligenckiej w Papeete. Przeżyjcie
więc wraz ze mną jeden zwykły dzień w rodzinie Charliego. - Śniadanie gotowe -
budzi mnie rankiem lakoniczna informacja pana domu. Kiedy siadam do stołu
nakrytego starannie przez najstarszego syna gospodarzy, oni wyjeżdżają do pracy.
Charlie jest radiotelegrafistą na poczcie głównej przy reprezentacyjnym bulwarze
nadmorskim Pomare. Ciemnowłosa Mina, z wyglądu podobna do ostatniej królowej,
korpulentnej Marahu Taaroa, pracuje w tym samym urzędzie co mąż, tyle że przy
okienku pocztowym. Charlie i Mina pracują od wpół do ósmej do jedenastej, po
czym wracają do domu na lunch i sjestę trwającą do godziny drugiej. Nasz posiłek
południowy jest zwykle najobfitszy w ciągu całego dnia. Składają się nań
konserwy mięsne (najczęściej made in New Zeland), tuńczyk lub smażone, bądź
drobno pokrajane w plasterki surowe ryby maczane w mleku kokosowym, jarzyny,
słodkie ziemniaki, owoce. Do tego porcja białej francuskiej bułki i mocna
tahitańska kawa. Kawa jest tu wspaniała, aromatyczna, gęsta i przypomina
najlepsze kawy pite na Nowej Gwinei. Wieczorem jest herbatka, w trakcie której
spożywamy pozostałe z obiadu resztki jedzenia z mnóstwem chleba. Po skończonej
pracy Charlie ściąga z siebie ubranie, buty zostawia na ganku i urzęduje w
narodowym stroju tahitańskim. W tej bawełnianej spódnicy udrapowanej wokół
bioder, zmywa po każdym posiłku naczynia, podlewa starannie mini_ogródek,
wypoczywa. - Włóż "pareu", będzie ci w tym lżej i chłodniej - namawia.
Odświeżony wieczornym prysznicem, owijam się kawałkiem czerwonego materiału w
duże białe kwiaty, zwanym "pareu". Gospodarz, widząc, że nie bardzo sobie z tym
radzę, pokazuje, jak to umocować na biodrach. Wystarczy kilkakrotnie zawinąć
brzeg tkaniny w pasie i to wszystko. "Pareu" to niezwykle praktyczne okrycie.
Jest jakby na mnie "uszyte" i czuję się w nim doskonale, wreszcie naprawdę
wypoczywam. A co najważniejsze - w "pareu" można paradować bez obawy, że opadnie
w najmniej odpowiednim momencie. Trudniej natomiast uformować z niego szorty...
Po kolacji Charlie i ja przechodzimy na ogrodowy taras na pogawędkę i filiżankę
kawy. Stąd widzę doskonale resztę domowników, z panią domu włącznie, jak w głębi
domu w salonie siedzą na fotelach lub z bosymi nogami leżą wprost na dywanie i
gapią się w telewizor. Żona Charliego przerzuca jakiś magazyn albo po prostu
drzemie, wyciągnięta na kanapie. Mina nie czytuje tych gazet, które prenumeruje
jej mąż, ale mimo odrębnych zainteresowań jest dobrą towarzyszką tego trubadura
o gołębim sercu. Wrodzona beztroska nie przeszkadza jej traktować bardzo
poważnie swych obowiązków żony i matki. Z drugiego boku mam widok na ogród.
Natomiast za mną znajduje się mur pokryty purpurowymi kwiatami hibiskusa, co
sprawia wrażenie, że dom odgradza od ulicy wał płomieni. Zrywam kwiat i dłuższą
chwilę wdycham jgo delikatny aromat. Biegną z wolna godziny, toczy się rozmowa.
Usiłuję poruszyć kwestie polityczne, lecz Charlie twierdzi, że nie lubi
polityki. Woli piłkę nożną. Naciskany przyznaje jednak, że ma swoje poglądy,
lecz nie jest w stanie zafascynować się nimi ani w połowie tak, jak widokiem
bramkarza gotującego się do obrony rzutu karnego. Podejrzewam, że twierdzi tak
przez zwykłą przekorę, i chyba mam rację, bo już po chwili peroruje z przejęciem
na temat spraw swojego kraju. Jego zdaniem archipelagiem powinni administrować
ludzie, którzy tu mieszkają i żyją miejscowymi problemami. Czy Francuzi są tu
sercem? Wątpliwe, skoro - jak słyszę - kolejni gubernatorzy marzą o powrocie do
Francji. W tym kraju stanowią tylko sztuczną głowę - reszta, w tym także serce,
jest odmienna, nie tahitańska. Jest francuska. Wieża Eiffla całkowicie
przesłoniła im tahitański krajobraz. - Zdaje się, że rozumiem, o co ci chodzi.
Tahiti szuka teraz własnej drogi do niezależności. - Nie mam nic do Francuzów -
wyjaśnia spokojnie Charlie - wiele rzeczy u nich lubię. Wdzięk, dowcip, lub też
francuską modę, jestem zakochany we francuskiej literaturze. Podobne uczucia
żywi wielu Tahitańczyków. Nie znaczy to jednak, byśmy mieli zrezygnować ze swej
osobowości, zrodzonej na odmiennym gruncie i w odmiennych warunkach. Moim
zdaniem, już obecnie miejscowi powinni stopniowo wyręczać w administracji
państwowej Francuzów, których pensje - nawiasem mówiąc - stanowią poważne
obciążenie dla budżetu kraju. Sądzę, że prędzej czy później Paryż będzie musiał
pogodzić się z rosnącą samodzielnością Tahiti. - Niewątpliwie jest to tylko
kwestia czasu... Trzeba jednak przyznać, że mieszkańcy Oceanii są pogodnego
ducha. Jak dotychczas, dość biernie znoszą obce panowanie. Nie znaczy to, by
powoli nie dojrzewali do bardziej kategorycznych żądań. Wyspy Samoa Zachodnie i
Tonga uzyskały już niepodległość, a dwa tuziny wysp i archipelagów zmierzają
prostą drogą w tym kierunku. - A jak jest z waszą gospodarką? - Do drugiej wojny
światowej Tahiti była biedna, ale nikt nie umierał z głodu, każdy prowadził
życie względnie przyjemne, oczywiście na miarę Polinezyjczyków, których potrzeby
- co tu mówić - były prawie żadne. Może więc dlatego pod tą szerokością
geograficzną nędza nie straszy, nie przeraża, bo najbiedniejsi właściwie jej nie
odczuwają. Toteż ubóstwo wydaje się być tu czymś nieznanym, żebractwo nie
istnieje. Oczywiście, biorąc z europejskiego punktu widzenia, Tahiti jest krajem
ubogim. Nie posiada bowiem żadnych bogactw naturalnych. Ani bawełny, ani
kauczuku, tylko koprę, nieco kawy, trzcinę cukrową i odrobinę wanilii. Jednakże
recesje na światowym rynku natychmiast odbijają się na Tahiti gospodarczą
czkawką. Przykłady? Produkcja kopry spadła w ostatnich latach z dwudziestu
pięciu do dwudziestu trzech tysięcy ton, wanilia ze stu osiemdziesięciu do stu
trzydziestu ton, macica perłowa z trzystu do siedemdziesięciu pięciu ton! A
dzieje się to dlatego, że na archipelagu przemysł nie istnieje. Poza dwoma
browarami i jedną fabryką oleju kokosowego, nie ma innych znaczących zakładów.
Jeśli zważyć, że przeciętny roczny deficyt handlowy w ostatnich latach wynosi
około czternastu miliardów franków, * to nie trudno o materiał do niewesołych
refleksji. Mowa tu o Cfp, franc des Colonies Fran~caises du Pacifique, który
odpowiada 0,053 franka francuskiego. - A więc pozostaje turystyka? - Oczywiście.
Jest konieczna. Może bowiem mieć zasadnicze znaczenie dla dalszego rozwoju
gospodarczego Tahiti. Administracja tutejsza uważa przemysł turystyczny za deskę
zbawienia. Tahiti późno weszła do grona krajów żyjących z turystyki - dopiero po
1960 roku. Ale weszła mocną stopą. Co roku napływa tu więcej turystów. W roku
1976 ich liczba osiągnęła osiemdziesiąt tysięcy! Aby przyciągnąć masy turystów,
w Faaa wybudowano lotnisko dla odrzutowców, wzniesiono kilka większych hoteli,
m.in. "Taharaa Intercontinental" i "Maeva Beach", każdy liczący ponad dwieście
pokoi. Na samej tylko Tahiti prosperuje dwadzieścia pięć hoteli i pensjonatów.
Administracji francuskiej także najbardziej zależy na zamożnych turystach.
Charlie stawia na stole butelkę algierskiego wina i nalewa rubinowy płyn do
szklanek. Wznoszę toast za taką przyszłość archipelagu, jaką wymarzyli sobie
jego najbardziej światli mieszkańcy. W małym domku na skraju dzielnicy Farii
Piti wspaniale wypoczywam, korzystam z łazienki i innych wygód, ale również
przygotowuję się do wędrówki po wyspach. Wielokrotnie jeszcze będę wracał do
tego gościnnego domu, za każdym razem mile witany przez rodzinę Malinowskich.
Prywatny charakter mej podróży zakłada ogromne ryzyko: wiąże me losy z
gościnnością, dobrą wolą i możliwościami moich gospodarzy. Jeśli czasem nadużyję
ich gościnności, uczynię to bezwiednie lub zmuszony koniecznością. Charlie wie o
tym i jako przysięgły tahitanofil traktuje gościa na prawach "fetii", to znaczy
krewnego. Mój przyjaciel bardzo chce, abym jak najdokładniej zwiedził wyspy
archipelagu i opowiedział mu, co zmieniło się od czasu, kiedy na nich pracował
jako radiotelegrafista. Udziela mi praktycznych wskazówek, wypisuje adresy
swoich znajomych. Jest również doskonały w roli nauczyciela języka
tahitańskiego. Sporządza dla mnie słownik wyrazów i zwrotów potocznie
stosowanych w języku miejscowym. Wszystkie litery w języku tahitańskim wymawia
się osobno, tak jak się pisze, a akcent stawia się na przedostatnią zgłoskę.
Uważa, że muszę mieć "list żelazny", oczywiście w języku tahitańskim, skierowany
do każdego "tavany" (odpowiednik sołtysa) i prostych ludzi, wyjaśniający
obszerniej, czego chce od nich wścibski biały. Polinezja to wielka wieś, jeśli
zatem chcę czegoś więcej dowiedzieć się o mieszkańcach, powinienem odwiedzić
wsie tahitańskie. A oto fragment tego listu polecającego w wersji tahitańskiej,
który później uchylił mi niejedne drzwi, zaskarbił niejedną przyjaźń: Na te
Tavana, E taata papai parau vau no te fenua Polone i Europa. Te hinaaro nei vau
e papai te aamu o teie mau fenua i nia i te ora raa o te taata e ta ratou mau
peu. Te hinaaro nei vau e ora i rotopu ia outou. Z tekstu listu Czytelnik może
wyciągnąć kilka wniosków o języku, który zrobił swoistą karierę, ponieważ
językiem tej właśnie grupy malajo_polinezyjskiej posługuje się około sto
trzydzieści pięć milionów ludzi, zamieszkujących obszar od Madagaskaru aż po
Wyspy Wielkanocne. Dźwięczny i melodyjny to język. Ma do dyspozycji tylko
trzynaście liter, nie zna m. in. "b", "c", "k", "l", "w", a wszystkie słowa
kończą się na samogłoskę. Może dzięki temu stosunkowo łatwo jest nauczyć się
paruset słówek i nieco reguł gramatycznych, wystarczających dla porozumienia się
w najpotrzebniejszych sprawach. Charlie niepokoi się trochę o przyszłość języka
tahitańskiego. W Papeete nie wydaje się gazet po tahitańsku, młodzież nie uczy
się go również w szkole. Jedyna książka, jaka została przetłumaczona w tym
języku, to Biblia. Piękny i bogaty język degeneruje się, jest zanieczyszczony
wpływami francuskimi i chińskimi. Miejscowa rozgłośnia radiowa, nadająca
wiadomości w tym języku, ma spore trudności ze znalezieniem określeń na takie
przedmioty, jak statek kosmiczny czy samolot odrzutowy. * Już po moim wyjeździe
z Polinezji powołano w Papeete do życia Akademię Tahitańską, której głównym
zadaniem ma być kultywowanie języka tahitańskiego. Czas kończyć te lingwistyczne
rozważania, bo najwyższa pora odpowiedzieć sobie na następne pytanie: jakim
środkiem lokomocji odbyć podróż po Tahiti? - Nie będziesz chyba podróżował
pieszo? - śmieje się pan domu. - A co sądzisz o rowerze? - Mon cher, dawno
minęły czasy, kiedy Tahiti objeżdżano konno lub na rowerze. Poza tym, to
ryzykowne zabierać rower ze sobą. - Masz na myśli kradzież? - No... niezupełnie.
Na Tahiti nie jest przestępstwem zabrać cudzy rower choćby spod czyjegoś domu,
jeśli komuś, dajmy na to, spieszy się na schadzkę z dziewczyną w sąsiedniej wsi.
"E mea haama", to wstyd - przyzna z uśmiechem Tahitańczyk, a po chwili uczyni to
samo. Powiesz, że to kradzież? Ależ skądże! Toż to najzwyklejsza pożyczka! A że
potem musisz szukać swej własności w szczerym polu lub na rogu jakiejś ulicy?
"Aita peapea" - jeżeli nawet, to i tak nie jest to takie ważne. - Chcesz inny
przykład? Kiedy Tahitańczyk odczuwa głód, sięga po najbliżej wiszący banan lub
orzech kokosowy. Ale nikt nie usiłuje zbierać owoców na cudzej posesji, by je
potem sprzedawać. Gorzej, gdy Tahitańczyka nakryją po "zrobieniu skoku na
dyliżans" (tu: włamanie do sklepu), bo chciał wybrance swego serca sprezentować
kieckę lub ładny wisiorek. Takiego zwą u nas "taata rimarima", czyli "człowiek o
giętkich palcach", jak obrazowo język tahitański określa złodzieja. Do akcji
wtedy wkracza sędzia trybunału. Oskarżony liczy na łagodny wyrok i ma rację.
Tahitańska Temida jest tak pobłażliwa, że kara może być uważana wręcz za
zachętę. Powiadają, że nawet rekin, gdy już podpłynie do Tahiti, łagodnieje...
Zbrodnie na Tahiti są czymś niezwykle rzadkim. Więzienia nie są zbytnio
przepełnione. Sędzia trybunału z alei Bruat nie może narzekać na przeciążenie
pracą. W swej działalności ma do czynienia z przestępstwami pospolitymi, o
nieszkodliwym charakterze. Ot, zwykłe bijatyki w portowej knajpie, spór o
ziemię, drobne kradzieże. Czy tak będzie nadal? Nie wiadomo. Zgubny wpływ na
młodzież wywierają filmy i telewizja, które do reszty niszczą stare tahitańskie
obyczaje. Charlie wesoło i z humorem opisuje mentalność i nawyki mieszkańców
archipelagu. Mnie, synowi mazowieckich równin, miesza się już w głowie od tego
na prędce przyrządzonego pasztetu informacyjnego. Gospodarz naprawdę tyle wie o
wyspach... Rendez_vous w Papeete Pierwszy tydzień w Papeete jest trochę nerwowy,
gorący i szybko mija wśród wciąż nowych znajomych. Tyle jeszcze pozostało do
obejrzenia, a każdy dzień przynosi coś nowego. Dość często wyjeżdżamy z Charliem
do miasta. Odwiedzamy również stołeczny bazar. Przyjaciel stara się, aby jego
pracująca żona nie miała dwóch posad i nie pracowała ponad siły. Wszyscy w
Papeete wcześnie rano śpieszą na targ, aby zaopatrzyć się w świeżą rybę, owoce,
warzywa, a przy okazji usłyszeć najświeższe nowinki. W ogromnej hali podzielonej
na sektory bije jeszcze puls dawnego życia archipelagu. Targowisko kipi barwami
- od jaskrawych sukienek sprzedawczyń po świeże kolory płodów rolnych. Na
drewnianych straganach piętrzą się wiązki bananów, pomarańcze, piramidki
ciemnofioletowych mango, ogromne włochate chlebowce. Nie opodal stoją
sprzedawczynie koszyków i torebek wyplatanych z liści pandanusa, naszyjników z
muszelek i nasion nanizanych na nylonowe żyłki. Osobny sektor stanowią produkty
mięsne i ryby o tęczowych barwach. Kolorowy pachnący bazar najlepiej opowiada o
życiu wyspy, o tym, czym się kto zajmuje. Tahitańczycy oferują ryby i owoce;
Chińczycy opanowali rynek warzywny, podobnie wypiek chleba i sprzedaż produktów
mięsnych. Któregoś dnia Charlie z tajemniczą miną zabiera mnie wozem za miasto.
Mijamy najpierw merostwo Papeete, następnie okolony chińskimi sklepikami Place
de March~e, a potem katedrę Notre_Dame, przypominającą jeden z obrazów Utrilla.
Na naszej trasie znajduje się również klinika Cardella, stylowy parlament,
wreszcie - ocieniona drzewami aleja Bruat z gmachami rządowymi. Skręcamy w lewo,
w nadmorski bulwar Pomare, który swą nazwę zawdzięcza królom tahitańskim z
dynastii Pomare. Przejeżdżamy przez dzielnicę o przedziwnej nazwie, Faaa gdzie
znajduje się międzynarodowe lotnisko. - Obejrzymy? - Okay! Niewielki budynek
portu lotniczego cały ze szkła i betonu. W klimatyzowanych salach pełno kwiatów.
Kwiaty są również we włosach kobiet i mężczyzn, na ich szyjach, w wazonach. Tłum
witający, tłum żegnający. Huczą megafony, dudnią maszyny. Sprzed budyneczku co
chwila zrywa się do lotu mały, kilkunastoosobowy śmigłowiec łączący Papeete z
innymi wyspami Polinezji Francuskiej. Dalej, na rafie koralowej, widnieje pole
startowe o długości ponad trzy kilometry. Siadają tu odrzutowce z Sydney,
Paryża, Hawajów, San Francisco. Papeete leży o siedem tysięcy kilometrów w linii
prostej od San Francisco, cztery tysiące od Hawajów i sześć tysięcy od Sydney.
Ogromna większość osób przybywających do tego kraju ląduje na lotnisku w Faaa i
przez tę "złotą bramę" wkracza do "raju". Odrzutowce jeszcze bardziej
przybliżyły archipelag do reszty świata. - Na moich oczach wyrósł ten port
lotniczy - odzywa się Charlie. - W ciągu ostatniego dziesięciolecia wyłoniły się
także dalsze doki i urządzenia portowe w miejsce wysepki Fare Ute oraz nowe
dzielnice mieszkaniowe Arue i Pirae. Do dawnych wizytówek stolicy doszły nowe
symbole świetności: nowoczesne aklimatyzowane gmachy, syganlizacja świetlna na
skrzyżowaniach, baseny kąpielowe. Jedziemy dalej i po kwadransie jesteśmy u
celu. - To tutaj - mówi Charlie wysiadając z samochodu. W szczerym polu oglądam
dzieło rąk przyjaciela: wykarczowany teren przeznaczony pod dom i ogród. Poza
tym - pustka. Nie trudno domyśleć się, kto jest właścicielem parceli. Nieco
wyżej stoją dwa nowiutkie bungalowy na palach, w stylu tahitańskim, ze
spadzistymi dachami pokrytymi liśćmi pandanusa. Na prawo ocean. Na horyzoncie
pastelową szarzyzną rysują się szczyty gór Moorei. Charlie wyładowuje z wozu
narzędzia pracy: łopaty, motyki, wiadra i plastikowe zasobniki pełne resztek
jedzenia i obierków. Wszystko zakopujemy do dołków w ziemi. - Użyźni to glebę -
wyjaśnia Charlie i dodaje - na Tahiti wystarczy wetknąć roślinę lub patyk w
ziemię i wyrośnie drzewko! Już nieraz próbowano sadzić tu europejskie rośliny i
zazwyczaj z nikłym powodzeniem. Najczęściej nie przyjmowały się lub zostały
zniszczone przez chwasty i szkodniki. Charlie daje mi nowe zajęcie. Mam pomóc w
karczowaniu dzikich zarośli na końcu ogrodu. Prosi, abym pilnie patrzył pod
nogi. W pierwszych dniach bowiem spotykał tu wiele parzących stonóg "veri". Ich
ukąszenie powoduje obrzęk i silną gorączkę. Gdy się ich jednak nie drażni,
łagodne są jak wszystko, co żyje na Tahiti... - Ile kosztuje budowa domu? -
pytam, prostując na chwilę plecy, bo trudno mi już dłużej wytrzymać w zgiętej
pozycji. - Milion franków. - Niemożliwe! - W Papeete ziemia jest w cenie.
Sprytni ludzie robią fortuny na spekulacji gruntami. Osobną pozycję w
kosztorysie stanowią materiały budowlane, które trzeba sprowadzać z zagranicy.
Transport jest kosztowny, bo i odległość duża - frachtowcem trzydzieści dni z
Francji, dziewięć dni z wybrzeży Oceanu Spokojnego. Do tego dochodzi wysokie cło
na importowane materiały budowlane (na Tahiti nie płaci się podatku od dochodu).
Wszystko tu jest drogie - pokój w hotelu, samochód, żywność. Koszty utrzymania
są dwa i pół raza wyższe niż w Paryżu. Jednak Mina i Charlie marzą o małym,
przytulnym domku z widokiem na morze. Wkrótce wracamy. To dobrze, mam dziś
przecież spotkanie z panem Klimą. W czasie pobytu w Papeete spotykam się z
wieloma osobami. Zawieram sporo różnych przyjaźni i znajomości. Poznałem więc
pełnego werwy malarza abstrakcyjnego, Franka Fay'a, zapalonego alpinistę Maurice
Jay'a. Będzie o nich jeszcze mowa w następnych rozdziałach. Jest również
Czechosłowak, pan Klima - księgarz, drukarz i meteorolog w jednej osobie. Do
tego ostatniego trafiłem już w trzecim dniu pobytu w Papeete. Przedsiębiorczy
Charlie wykręcił odpowiedni numer telefonu, i umówił nas z księgarzem w ten sam
sposób, jak zorganizował mi spotkanie z dyrektorem Service de L'Information de
L'Action Culturelle, uroczym Markiem Darnois, czy reporterem jednego z trzech
miejscowych dzienników. Place de la Notre_Dame. "City" Papeete. Nowoczesne
kamienice, bank, sklepy. Patrzę przez chwilę na dużą witrynę księgarni. - Halo,
jak się macie! - jowialnie woła od progu niski, starszy mężczyzna. Pan Klima -
siwy, wesoły Czech z Pilzna - jest wzruszony i nie daje nam dojść do słowa. -
Proszę siadać, zaraz zamknę sklep, gdyż będzie przerwa obiadowa. Ha, widzę, że
Monsieur Malinowski ma słabość do Czechów i Polaków? - oczy okolone gęsto
zmarszczkami mrużą się w przyjaznym uśmiechu. - A może chciałby pan tahitańskie
widokówki lub mapy Wysp Towarzystwa? - zwraca się do mnie. Wkrótce Charlie
zostawia nas samych. Pan Klima prowadzi brata Słowianina na lunch do restauracji
"A la Soupe Chinoise" przy ulicy Paula Gauguina. Akurat jest ku temu odpowiednia
pora. Na wzmiankę o chińskiej kuchni przenika mnie miły dreszczyk. Ładna
wysmukła Chinka podsuwa wdzięcznym ruchem kartę. Wybieram chłodnik i wieprzowinę
na słodko. Na naszym stole pojawia się fura porcelanowych spodeczków z
różnokolorowymi przyprawami. Są kraby, jest wymyślnie przyrządzona wieprzowina z
ryżem. "Chiński obiad to prawdziwie artystyczna kompozycja, której każdy element
jest rezultatem namysłu i ogromnego doświadczenia" - pomyślałem. Gawędzę z
księgarzem o "branży". Klima narzeka, że na Tahiti ludzie prawie nie czytają
książek. Żywot miejscowych dzienników jest krótki, brak czytelników, którzy by
je dłużej utrzymywali przy życiu. Ale powiedzmy sobie szczerze, czy na Tahiti
przyjeżdża się w poszukiwaniu intelektualnej rozrywki? - U pana w księgarni
widziałem przewodniki po Czechosłowacji w języku francuskim. Czyżby sprowadził
je pan dla zamieszkałych tu pańskich ziomków? - Jest nas tylko pięciu -
odpowiada skromnie pan Klima. - Przewodniki te trzymam w celu popularyzaji kraju
ojców wśród turystów. W latach dwudziestych Czechosłowaków było znacznie więcej.
Dwudziestokrotnie więcej. Przybyli do Polinezji w charakterze osadników, by
uprawiać ziemię w największej dolinie Papenoo na Tahiti. Ponieważ jednak warunki
życia w głębi wyspy okazały się bardzo trudne, przenieśli się na wyspę Raiateę.
Czechosłowaccy koloniści mieli pecha. W 1926 roku cyklon zniszczył im wielką
plantację wanilii. Fiaskiem zakończyła się także próba czeskiego osadnictwa na
wyspie Nuku Hiva w archipelagu Markizów. Pan Klima wskazuje grupkę Chińczyków,
która przy sąsiednim stole obchodzi jakąś familijną uroczystość. - Oni urządzili
się najlepiej - dodaje. - Dużo ich jest? - Ponad dziesięć tysięcy, z czego
połowa żyje w samym Papeete. To dużo i jednocześnie mało, w porównaniu z
dwudziestomilionową armią Chińczyków rozproszonych po Azji Południowo_Wschodniej
i Oceanii. Tu, na wyspach, "synowie nieba" kontrolują niemal cały handel
wewnętrzny i usługi. A wszystko czynią z chińską dokładnością, chińską
pracowitością, z zachowaniem chińskiej dyscypliny. Są doskonale zorganizowani,
solidarni, zamożni. Władają biegle miejscowym językiem, znają i szanują
miejscowe obyczaje, a równocześnie zachowują pełną odrębność. W Papeete prowadzą
własne szkoły, z Papeete płyną dyrektywy dla całej licznej i silnej kolonii
chińskiej na archipelagu. Pozornie są zasymilowani, ale nikt nie wie, jak
zachowaliby się w sytuacji kłopotliwej dla Tahiti... Chińczyków ściągnięto w XIX
wieku na tahitańskie plantacje bawełny, dziś już nie istniejące. Polinezyjczycy
nie chcieli pracować dla Anglika Willamsa Stewarda, biali woleli rozkazywać,
trzeba więc było poszukać pracowników w Azji. Po śmierci plantatora część
kulisów odesłano do Chin, reszta rozpierzchła się po wyspie. Nieśmiali i
posłuszni Chińczycy w ciągu jednego_dwóch pokoleń stali się wszechmocnymi panami
tahitańskiej gospodarki. - Papeete to świat zamieszkały przez jednych, rządzony
przez drugich, a ekonomicznie kontrolowany przez trzecich - ciągnie pan Klima. -
Świat, w którym znikoma mniejszość posiada dziewięć dziesiątych majątku...
Dopijamy jaśminową herbatę i wychodzimy na słoneczną ulicę. Nasze drogi się
rozchodzą. Pan Klima wraca do księgarni, ja udaję się na spacer po mieście,
trzymając pod pachą nowy skarb: mapy. W domu państwa Malinowskich zjawiam się
zwykle o świętej godzinie telewizji, która co wieczór dostarcza moim
przyjaciołom dużo emocji. Nawet uderzenie gromu nie oderwałoby młodszej
generacji Malinowskich od telewizora. Są nieodrodnymi dziećmi naszej epoki. Mnie
tutejsza telewizja nie fascynuje. Programy ułożone przez dzisiejszych "władców"
wyspy Tahiti, Francuzów, mają bawić mieszkańców wydarzeniami, jakie zachodzą w
Europie. Nakazują chwalić przeszłość oddalonej o osiemnaście tysięcy kilometrów
Francji, a przemilczają dzieje Tahiti. "Dolphin" był pierwszy W Papeete coraz
trudniej oddychać. Toteż idę za radą moich przyjaciół i postanawiam odwiedzić
najdalsze zakątki wyspy. Tym bardziej że dziś niedziela, a w niedzielę Papeete
się wyludnia i zostając w mieście można zanudzić się na śmierć. Ciekawi mnie, co
dzieje się za fasadą bulwaru Pomare. Czy to prawda, że za rogatkami Papeete
wyspa jest tak piękna? Myślę o tym mknąc samochodem na południe Tahiti. Przy
kierownicy nieodłączny Charlie. Nie mam pojęcia, jak poradziłbym sobie bez jego
pomocy. Przecinamy dzielnicę mieszkaniową Pirae, mimo wczesnej godziny czerwone
aluminiowe dachy parują już pod wpływem ciepłych promieni. Kolor zielony
dominuje w pejzażu tahitańskim. Grzbiety górskie odcinają się fantazyjnie od tła
nieba. Ogarniam wzrokiem charakterystyczny Diadem, uformowany z zębatych turni w
kształt królewskiej korony. Po tej samej stronie wejście do doliny Fautaua,
gdzie wodospad z ponurym szumem rzuca się z dwustumetrowej wysokości w przepaść.
Tam też stoi popiersie francuskiego pisarza Pierre Lotiego, który swą miłość do
Tahiti uwiecznił w książce. I tak oto obieżyświat włącza pierwszy bieg w swej
podróży po wyspie. Zmuszony jestem na wstępie stwierdzić rzeczy absolutnie
oczywiste, niejako przewodnikowe. Tahiti jest niezbyt duża, liczy nieco ponad
tysiąc kilometrów kwadratowych powierzchni. Wyspa usytuowana jest w pobliżu sto
pięćdziesiątego południka, na terenie Polinezji, największego rejonu Oceanii,
który kształtem przypomina gigantyczny trójkąt z wierzchołkami opierającymi się
o Hawaje, Nową Zelandię i Wyspę Wielkanocną. Tahiti ma sześćdziesiąt kilometrów
w najdłuższym miejscu i trzydzieści sześć kilometrów w najszerszym. Jest
pochodzenia wulkanicznego, z dna Pacyfiku wynurzyła się bardzo dawno temu.
Środek tropikalnej wyspy wypełniają dwa masywy górskie - połączone wielkim
przesmykiem. Są to Tahiti Wielka i Tahiti Mała. Obie części stanowiły niegdyś
dwa potężne stożki wulkaniczne, z czasem jednak działanie deszczów i spływające
potoki górskie zmieniły rzeźbę terenu, żłobiąc w stożkach głębokie doliny o
bardzo żyznej ziemi. Tahiti, największa z wysp Polinezji Francuskiej, kształtem
przypomina ósemkę. - Tahiti wygląda jak ryba płynąca w stronę Moorei - słyszę
jeszcze jedną wersję od Charliego. Ten kształt swej ojczyzny Tahitańczycy wiążą
z polinezyjską legendą. Działo się to w zamierzchłych czasach, kiedy bogowie
postanowili pokarać mieszkańców "świętej wyspy", Raiatei. Strach padł na
wyspiarzy, nikt na całej wyspie nie zapalał ogniska, nie spożywał pokarmów,
wszyscy chronili się do domów w obawie przed gniewem bogów. Tylko jedna "vahine"
(kobieta, żona, pani) znalazła się na zewnątrz. Wtedy połknął ją olbrzymi
węgorz. Nie wyszło mu to na dobre. Żarłoczne zwierzę dostało chyba boleści,
zaczęło bowiem strasznie się rzucać, aż wreszcie udało mu się przebić przez dno
morskie między wyspą Raiateą i Tahaą. Wyrzucona przez węgorza przy tej operacji
ziemia stała się wielką rybą, która kierowana przez boskie siły popłynęła na
miejsce, gdzie dziś znajduje się Tahiti. I tu ryba przekształciła się w
największą wyspę archipelagu Na Wietrze - Hiti Nui ("Wielki wschód słońca"), w
XV wieku nazwaną Tahiti, a jej płetwa grzbietowa stała się najwyższym szczytem,
Orohena. Druga płetwa odłamała się, odpłynęła nieco i jest to wyspa Moorea.
Samochód pędzi z wielką szybkością, mijamy domy mieszkalne, kino drive_in,
stadion piłki nożnej. Na dachach osady Arue anteny telewizyjne. Duchy mają ludzi
w swojej opiece, ale funkcje informowania o świecie przejęły radio i telewizja.
Dla tych cudów wyspiarze gotowi są odmówić sobie niejednego. - Mamy telewizję,
ale jak sam widzisz, szosa wiodąca wokół wyspy jest marna. Dziś na Tahiti
istnieje stosześćdziesięciokilometrowy odcinek szosy, są betonowe mosty i nie
trzeba w bród pokonywać rzek i strumieni. Jedyna droga dookoła wyspy wypisuje
ósemkę; południowy kraniec blokuje skalisty cypel Pari, toteż można objechać
tylko Tahiti Wielką. Wreszcie zatrzymujemy się. Cypel Venus, skąd bierze
początek wielka zatoka, leży trochę na uboczu, zacisznie, prawie sielankowo.
Zaledwie kilkanaście kilometrów od miasta Papeete. To taki najbardziej wysunięty
na północ tahitański Półwysep Helski, tyle że w pomniejszeniu, z białą jak śnieg
latarnią morską. Z cypla Venus otwiera się rozległy widok na morze i góry.
Najpierw wzrok zatrzymuje pulsująca krecha piany, znacząca miejsce, gdzie fale
rozpryskują się na rafach, potem zatoka z pełzającymi punkcikami piróg, wreszcie
- ciemny piasek plaży obramowanej kokosowymi palmami. Dalej teren wznosi się
amfiteatralnie ku szczytom we mgle. Zatoka zwie się Matavai. W języku
tahitańskim oznacza to "widok na wodę" lub "spojrzenie na morze". Zatoka ma
cztery kilometry długości. Na przeciwległym jej krańcu widnieje strome wzgórze.
W dawnych czasach stanowiło ono punkt orientacyjny dla pierwszych europejskich
żeglarzy i odkrywców, którzy zawijali na Tahiti. A więc zatoka Matavai! Gdyby ta
wielka, cicha laguna mogła snuć opowieść na kanwie swych wspomnień... Żałuję, że
nie dotarłem tutaj przed dwoma wiekami razem z kapitanem Wallisem. 19 czerwca o
godzinie trzeciej po południu załoga fregaty Jego Królewskiej Mości "Dolphin"
dojrzała na Oceanie Spokojnym wysoką górę spowitą lekką mgiełką. Po pewnym
czasie w blasku zachodzącego słońca widać już było wyraźnie cały masyw wyspy.
Wesoły nastrój zapanował wśród kilkudziesięcioosobowej załogi angielskiego
okrętu. Marynarze mieli pełne prawo do radości. Po przebyciu Cieśniny Magellana
silny sztorm rozdzielił dwa okręty kapitana Wallisa. On sam dowodził jednym,
właśnie "Dolphinem", drugim, zwanym "Swallow", kierował Filip Carteret - jeden z
najbardziej doświadczonych oficerów floty brytyjskiej, który w wyniku takiego
zrządzenia losu odkrył wyspę Pitcairn, a potem inną trasą powrócił do Anglii.
Załoga "Dolphina" miała dosyć żeglugi po oceanach - ludzie cierpieli na
szkorbut. Od dawna brakowało im świeżych owoców i warzyw, kiepskie jadło
popijano stęchłą wodą. Owego pamiętnego wieczoru 1767 roku, kapitan Wallis i
jego załoga szybko zorientowali się, że przed dziobem nie mają bynajmniej owego
kuszącego mitycznymi skarbami Wielkiego Lądu Południowego, czyli Terra Australis
Incognita. Były to bowiem czasy, kiedy nie miano pojęcia o istnieniu wielu wysp
Pacyfiku, sądzono, że Nowa Zelandia to stały ląd, nie wiedziano, że wschodnia
Australia nadaje się do zamieszkania, jakkolwiek istniały już relacje Quirosa,
Tasmana, Torresa i Dampiera z uprzednich podróży. To była piękna Tahiti. Dnia 20
czerwca tuż po wschodzie słońca rozradowani marynarze "Dolphina" spostrzegli
odbijające od brzegu pirogi. Widok był niezwykły: ponad setka łodzi wypłynęła na
spotkanie okrętowi myszkującemu wzdłuż wschodniego wybrzeża Tahiti w
poszukiwaniu dogodnego miejsca do rzucenia kotwicy. Wśród łodzi były podwójne
czółna przypominające tratwy, wsparte na dwóch kajakach - coś na kształt
gigantycznych sań, z łodziami zamiast płóz. Tahitańczycy mieli w rękach zielone
gałązki na znak pokojowych intencji, wygłaszali powitalne przemówienia, po czym
młode pędy bananowców wrzucali do morza. Patrzyli ze zdumieniem na ubranych od
stóp do głów ludzi, o których nadejściu na długo przed pojawieniem się
"Dolphina" mówił im kapłan Vai_ta ze świętej wyspy Raiatei. Zaczęli więc
krzyczeć: - "Tera mai te va' a ama ore!" (Oto statek bez bocznego pływaka!)
Marynarze z "D