Dwor cierni i roz - Maas Sarah J_
Szczegóły |
Tytuł |
Dwor cierni i roz - Maas Sarah J_ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dwor cierni i roz - Maas Sarah J_ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dwor cierni i roz - Maas Sarah J_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dwor cierni i roz - Maas Sarah J_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Sarah J. Maas
DWÓR CIERNI I RÓŻ
Przełożył Jakub Radzimiński
UROBOROS 2016
Strona 3
Tytuł oryginału: A Court Of Thorns And Roses
Copyright © Sarah J. Maas 2015
This translation of A Court Of Thorns And Roses is published by
Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Bloomsbury
Publishing Plc.
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza
Foksal, MMXVI
Copyright © for the Polish translation by Jakub Radzimiński,
MMXVI
Wydanie I
Warszawa MMXVI
Strona 4
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Strona 5
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Podziękowania
Strona 6
Dla Josha.
Za to, że poszedłby dla mnie pod Górę.
Kocham Cię.
Strona 7
Strona 8
Rozdział 1
Las przeistoczył się w labirynt śniegu i lodu.
Już od godziny wpatrywałam się w leśną gęstwinę.
Przyczaiłam się w zagięciu grubej gałęzi, ale bez skutku:
porywisty wiatr zasypał moje ślady gęstym śniegiem, ale
jednocześnie ukrył przede mną wszystkie tropy potencjalnej
zdobyczy.
Tym razem głód zagnał mnie od domu dalej, niż zwykle
ważyłam się zapuszczać, ale ta zima była wyjątkowo ciężka.
Zwierzęta nie podchodziły w okolice ludzkich sadyb, trzymały
się bliżej matecznika, gdzie nie byłam w stanie dotrzeć. Mogłam
polować tylko na nieliczne zbłąkane sztuki. I modlić się, aby
starczyło ich do wiosny.
Nie starczyło.
Przetarłam oczy zdrętwiałymi palcami, strzepując płatki śniegu
z rzęs. W zasięgu wzroku nie było ani jednego drzewa odartego
z kory przez jelenie, co znaczyło, że jeszcze są w okolicy. Stado
wędruje dopiero po ogołoceniu wszystkich drzew. Wtedy rusza
na północ, przez tereny łowieckie wilków, może aż na
zaczarowane ziemie Prythianu, gdzie nie zapuściłby się żaden
śmiertelnik ceniący swoje życie.
Na samą myśl o tej krainie przeszył mnie zimny dreszcz.
Odsunęłam od siebie nieprzyjemne myśli i ponownie
skoncentrowałam się na otaczającym mnie lesie i na polowaniu.
Od wielu lat mogłam robić tylko tyle: walczyć o przeżycie
Strona 9
najbliższego tygodnia, dnia, następnej godziny. Teraz, przy
sypiącym nieustannie śniegu, wypatrzenie jakiejkolwiek
zwierzyny graniczyło z niemożliwością – zwłaszcza że siedziałam
na drzewie, a widoczność nie przekraczała piętnastu stóp.
Zdjęłam cięciwę z łuku, tłumiąc jęk bólu, kiedy zdrętwiałe
mięśnie kończyn przypomniały o sobie, i zsunęłam się z gałęzi
na ziemię.
Zmarznięty śnieg chrzęścił pod moimi rozpadającymi się
butami. Z wściekłością zgrzytnęłam zębami. Nie dość, że sama
niewiele widziałam, to jeszcze robiłam niepotrzebny hałas. Jak
tak dalej pójdzie, kolejny raz wrócę do domu z pustymi rękami.
Do zachodu słońca pozostało zaledwie kilka godzin. Jeśli nie
zacznę wkrótce wracać, ostatnie mile będę zmuszona pokonać po
ciemku, co mi się wcale nie uśmiechało. Pamiętałam dobrze
ostrzeżenia słyszane od innych myśliwych, ostrzeżenia przed
wielkimi wilkami krążącymi po lesie. Całymi stadami wielkich
wilków. Do tego jeszcze szeptano po kątach o dziwnych
przybyszach kręcących się w okolicy. Wysokich, niepokojąco
dziwnych i śmiertelnie groźnych.
„Wszystko, tylko nie czarowny lud” – modlili się myśliwi do
naszych dawno zapomnianych bogów. A ja potajemnie
przyłączałam się do tych modlitw. Przez osiem lat od naszego
przybycia do tej osady, leżącej ledwie dwa dni drogi od granicy
nieśmiertelnych ziem Prythianu, szczęśliwie nie nastąpił ani
jeden atak. Wędrowni kramarze czasem przynosili opowieści o
odległych miastach położonych bliżej granicy, po których
zostawały nadpalone drzazgi, popiół i białe kości. Niegdyś takie
opowieści słyszało się na tyle rzadko, że starszyzna wioski
lekceważyła je i nazywała zwykłymi plotkami. Jednak w
ostatnich miesiącach nie było dnia, żeby na targu ktoś nie
Strona 10
wspomniał o tym strwożonym szeptem.
Wiele ryzykowałam, zapuszczając się tak daleko w las, ale
wczoraj zjedliśmy ostatni bochenek chleba, a zapasy suszonego
mięsa skończyły się dzień wcześniej. Niemniej jednak wolałabym
spędzić kolejną noc z bolesną pustką w żołądku, niż dokonać
żywota jako zdobycz wilków. Albo czarodziejskich istot.
Nie żeby można się było mną porządnie najeść. Wychudłam
tak bardzo, że mogłabym policzyć większość swoich żeber.
Sunęłam między drzewami tak zwinnie i tak cicho, jak tylko
zdołałam. Przycisnęłam dłoń
do pustego, obolałego brzucha, aby stłumić głośne burczenie.
Oczyma duszy już widziałam wyraz twarzy moich dwóch
starszych sióstr, gdybym ponownie wróciła do domu bez
zdobyczy.
Po kilku minutach ostrożnych poszukiwań przykucnęłam przy
kępie okrytych śniegiem jeżyn. Między ich kolczastymi pędami
miałam całkiem dobry widok na polanę przeciętą wąskim,
leniwym potokiem. Szereg dziur wybitych w lodzie wskazywał,
że jakieś zwierzęta niedawno korzystały z wodopoju. Jeśli będę
miała szczęście, może wkrótce przyjdzie kolejne. Jeśli będę miała
szczęście.
Westchnęłam cicho, wbiłam jeden koniec łuku w śnieg i
oparłam czoło o wygięte drewno. Bez jedzenia nie przetrwamy
kolejnego tygodnia, a zbyt wiele rodzin poszło już na żebry,
abym miała szansę wyprosić coś od bogatszych mieszkańców
osady. Widziałam na własne oczy, jak wygląda ich szczodrość.
Usadowiłam się wygodniej i uspokoiłam oddech. Wytężyłam
słuch, usiłując wyłowić odgłosy lasu wśród zawodzącego wiatru.
Chmury nieprzerwanie sypały płatkami śniegu, które wirowały i
tańczyły niczym lśniący pył, po czym okrywały brudnoszary
Strona 11
świat świeżą bielą.
Wbrew sobie, zapominając na chwilę o zdrętwiałych
kończynach, wyciszyłam natarczywe i porywcze myśli, aby
napawać się widokiem okrytego śnieżnym całunem lasu.
Niegdyś lubiłam sycić wzrok kontrastem soczystej zieleni
młodej trawy na tle ciemnej, nierównej ziemi; albo ametystową
broszą spinającą fałdy szmaragdowego jedwabiu. Niegdyś śniłam
o kolorach, kształtach i grze światła i żyłam nimi. Czasem nawet
posuwałam się do wyobrażania sobie dnia, w którym obie moje
siostry wyjdą już za mąż i zostanę sama z ojcem. Mielibyśmy dość
jedzenia, by nie obawiać się głodu, dość pieniędzy, aby kupić
trochę farby, a nawet dość czasu, aby te wszystkie kolory i
kształty nanieść na papier, płótno czy choćby ściany naszej chaty.
Niestety, nic nie zapowiadało, aby ten sen miał się wkrótce
ziścić. Może nawet nigdy do tego nie dojdzie. Zostały mi więc
chwile takie jak ta – kiedy mogłam podziwiać rozbłyski bladych
promieni zimowego słońca na świeżym śniegu. Nie pamiętałam,
kiedy ostatni raz to robiłam – kiedy poprzednio zwróciłam
uwagę na cokolwiek ładnego czy chociaż ciekawego.
Skradzione światu godziny spędzone z Izaakiem Halem w
rozpadającej się stodole nie miały znaczenia. Moje życie
wypełniały głód, pustka, czasem wręcz okrucieństwo, ale nie
było w nim nic ładnego.
Wichura uspokoiła się i wycie wiatru przeszło w ciche
westchnienie. Śnieg padał leniwie, gromadząc się obficie w
zgięciach gałęzi drzew. Hipnotyzujące, śmiertelnie groźne,
łagodne piękno śniegu. Wkrótce będę musiała wrócić do
zamarzniętego błota okolicznych dróg, do ciasnego ciepła naszej
chaty. Jakaś mała, rozbita na drobne kawałki część mnie
wzdrygnęła się na tę myśl.
Strona 12
Wtem z krzaków po drugiej stronie polany dobiegł szelest.
Instynktownie nałożyłam cięciwę na łuk i wyjrzałam na polanę
między kolczastymi pędami jeżyn. Oddech zamarł mi w piersi.
Niespełna trzydzieści kroków ode mnie stała niewielka łania.
Jeszcze niezbyt wychudzona, ale już na tyle głodna, aby
ryzykować obgryzanie kory z drzew na polanie.
Mięsa z takiej zdobyczy starczyłoby dla całej naszej rodziny na
cały tydzień. Jeśli nie lepiej.
Ślina naciekła mi do ust. Cicho, nie głośniej od szeptu wiatru
wśród suchych liści, napięłam łuk i wycelowałam.
Nieświadoma czającej się kilkadziesiąt stóp od niej śmierci łania
spokojnie odrywała kolejne płaty kory i powoli je przeżuwała.
Połowę mięsa mogłabym ususzyć, a resztę moglibyśmy od
razu przerobić na... gulasz, pasztety... Skórę mogłabym sprzedać
albo może uszyć z niej ubrania. Ja potrzebowałam nowych
butów, a Elainie także przydałby się nowy płaszcz. Co do Nesty
− ona zwykle pragnęła wszystkiego, co miał ktoś inny.
Dłoń mi zadrżała. Tyle jedzenia. Taka ulga. Wzięłam głęboki
oddech i poprawiłam cel. Wtedy dostrzegłam parę złotych oczu
lśniącą w krzakach nieopodal mnie.
Las momentalnie ucichł, wiatr zamilkł. Zdawało się, że nawet
śnieg przestał padać.
My, śmiertelnicy, nie oddawaliśmy już czci żadnemu bóstwu.
Ale jeśli potrafiłabym przypomnieć sobie ich zapomniane imiona,
w tej chwili zaczęłabym się gorliwie modlić. Do nich wszystkich.
Ukryty w gęstwinie wilk zrobił bezszelestny krok naprzód, nie
spuszczając wzroku z nieświadomej niczego łani.
Był ogromny, w kłębie dorównałby kucowi. Chociaż przecież
inni myśliwi ostrzegali mnie, że jego pobratymcy krążą po lesie,
ze strachu momentalnie zaschło mi w ustach.
Strona 13
Przerażał nie tyle rozmiar drapieżnika, ile nienaturalna wręcz
bezszelestność jego ruchów.
Przesuwał się przez gęste krzaki, nie powodując najmniejszego
szmeru, najdrobniejszym dźwiękiem nie alarmując pożywiającej
się na polanie łani. Żadne zwierzę tej wielkości nie mogło
poruszać się tak cicho. A jeśli nie było to zwykłe zwierzę, jeśli ten
basior pochodził z Prythianu, jeśli jakimś zrządzeniem losu
należał do czarodziejskich istot, to obawa przed pożarciem była w
tej chwili moim najmniejszym zmartwieniem.
Jeśli to jeden z zamieszkujących Prythian fae... powinnam już
biec ile tylko sił w nogach.
Ale może... może oddałabym przysługę światu, mojej osadzie,
sobie samej, gdybym zabiła tego stwora, póki jeszcze mnie nie
zauważył? Bez trudu mogłabym posłać strzałę prosto w jego oko.
Niemniej jednak pomimo swoich rozmiarów wyglądał jak wilk
i poruszał się jak wilk.
„To tylko zwierzę – uspokajałam samą siebie. − Zwyczajne
zwierzę”. Nie pozwoliłam sobie nawet rozważyć alternatywy –
nie teraz, kiedy potrzebowałam spokojnej głowy i równego
oddechu.
Miałam przy sobie nóż myśliwski i trzy strzały. Dwie z nich
były najzwyklejsze w świecie – proste i skuteczne. Na wilku tej
wielkości nie zrobiłyby pewnie większego wrażenia. Ale moja
trzecia strzała, dłuższa i cięższa od dwóch pozostałych... Kupiłam
ją od wędrownego handlarza latem, kiedy dysponowałam
kilkoma miedziakami na zbytki. Wystrugano ją z jesionu i
opatrzono żelaznym grotem.
Z piosnek śpiewanych dzieciom w kołyskach wszyscy
wiedzieliśmy od małego, że czarodziejskie istoty nienawidzą
żelaza. A jesionowe drewno zakłócało magiczne zdolności
Strona 14
samoleczenia, które czyniły je nieśmiertelnymi, na wystarczająco
długo, aby człowiek mógł zadać śmiertelny cios. Tak
przynajmniej wynikało ze starych podań. Za skutecznością
jesionu przemawiała jego rzadkość. Znałam te drzewa jedynie ze
starych rysunków. Mało kto widział choć jedno żywe, odkąd fae
wysokiego rodu spalili je wszystkie całe wieki temu. Zostało ich
kilka, w większości skarlałych i schorowanych, ukrytych przez
możnowładztwo w otoczonych wysokimi murami prywatnych
gajach. Przez wiele tygodni po zakupie strzały zastanawiałam
się, czy przypadkiem nie przepłaciłam za ten niemiłosiernie
drogi kawałek drewna albo czy to wręcz nie jest jakaś fałszywka.
Przez trzy lata jesionowa strzała tkwiła bezczynnie w kołczanie.
Teraz wyciągnęłam ją, unikając zbędnych ruchów, usiłując nie
potrącić najmniejszej gałązki, żeby tylko ten olbrzymi wilk mnie
nie zauważył. Strzała była wystarczająco długa i ciężka, żeby
zranić – a może nawet zabić – basiora, jeśli tylko dobrze
wyceluję.
Strach ścisnął mi serce tak mocno, że odczuwałam wręcz
fizyczny ból. W tej chwili dotarło do mnie, że moje przeżycie
zależało od odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie: „Czy ten
wilk jest sam?”.
Chwyciłam mocniej rękojeść łuku i napięłam mocno cięciwę.
Byłam dobrą łuczniczką, ale nigdy dotąd nie przyszło mi stanąć
oko w oko z wilkiem. Uważałam to za łut szczęścia, wręcz za
błogosławieństwo. Ale teraz... Teraz nie wiedziałam, w co
celować ani jak szybko mój przeciwnik potrafi się poruszać. Nie
mogłam sobie pozwolić na chybienie. Nie, skoro dysponowałam
tylko jedną jesionową strzałą.
A jeśli pod tym grubym futrem istotnie biło serce fae...
Dostanie to, na co zasłużył. To, na co zasłużyła sobie cała jego
Strona 15
rasa tym, co nam zrobili. Nie chciałam ryzykować, że ten basior
którejś nocy zakradnie się do naszej osady, aby mordować,
okaleczać i dręczyć. Lepiej niech zginie tu i teraz. Z
przyjemnością zakończę jego życie.
Gdy wilk uczynił jeszcze jeden krok, pod jego masywną łapą –
grubszą od mojego ramienia – trzasnęła sucha gałązka. Łania
zastygła i rozejrzała się na wszystkie strony, strzygąc czujnie
uszami. Wilk krył się w gęstwinie po zawietrznej stronie polany,
nie mogła więc go dostrzec ani wywęszyć.
Basior opuścił łeb i sprężył do skoku swoje olbrzymie cielsko
pokryte srebrzystym futrem, doskonale wtapiającym się w
zalegający śnieg i rzucane przez drzewa cienie. Łania wciąż
spoglądała w niewłaściwym kierunku.
Wodziłam wzrokiem od łani do wilka i z powrotem.
Przynajmniej był sam – tyle dobrego.
Ale jeżeli spłoszy moją namierzoną zdobycz, zostanie mi
wygłodniały, przerośnięty wilk – do tego prawdopodobnie
czarodziejski – szukający czegoś na ząb. A jeśli zabije łanię, jeśli
zniszczy cenną skórę i zapasy sadła...
Jedna błędna decyzja i nie tylko ja zginę. Ale przez ostatnie
osiem lat polowań w lesie całe moje życie sprowadzało się do
konieczności podejmowania ryzyka. I zazwyczaj wybierałam
dobrze. Zazwyczaj.
Wilk wystrzelił z krzaków i pomknął w stronę łani. Był tak
szybki, że jego futro przypominało rozmytą smugę szarości, bieli
i czerni. Żółte kły lśniły złowieszczo w promieniach chylącego się
powoli ku zachodowi słońca. Na otwartym terenie wydawał się
jeszcze większy.
Góra potężnych mięśni, szybkie łapy – brutalna pierwotna siła.
Łania nie miała najmniejszej szansy na przeżycie.
Strona 16
Puściłam cięciwę, zanim zdołał uczynić zbyt wielkie szkody.
Strzała trafiła go w bok. Przysięgłabym, że w tym samym
momencie zadrżała cała ziemia.
Zaskowyczał z bólu i puścił szyję łani. Ze świeżej rany trysnęła
na śnieg jasnoczerwona krew.
Zwrócił się w moją stronę, najeżył sierść i spojrzał na mnie
rozszerzonymi, żółtymi ślepiami. Wydobywający się z jego
gardła głuchy warkot wibrował w moim pustym żołądku.
Zerwałam się na równe nogi, otoczona chmurą strąconego z
pędów jeżyn śniegu, i nałożyłam kolejną strzałę na cięciwę.
Ale wilk tylko spojrzał na mnie znad umazanej krwią paszczy.
Stercząca z jego boku jesionowa strzała wydawała się wręcz nie
na miejscu. Śnieg ponownie zaczął padać. Wilk spojrzał na mnie
świadomie, ze zdziwieniem. Wystrzeliłam drugą strzałę. Na
wypadek, gdyby inteligencja, którą dostrzegłam w jego oczach,
była z gatunku tych nieśmiertelnych i okrutnych.
Nie próbował nawet uniknąć strzały i ta wbiła się gładko w
wybałuszone, żółte oko. Basior osunął się na śnieg.
Barwy i ciemność zawirowały, rozmazując świat przede mną,
mieszając się z wirującymi płatkami.
Łapy wilka dygotały. Ponad szum wiatru przebił się cichy
skowyt. To było niemożliwe. Powinien już być martwy, a nie
wciąż konać. Strzała wbiła się w jego oczodół niemal po same
pióra.
Nawet jeśli nie był to zwykły wilk, nie miało to już znaczenia.
Nie z jesionową strzałą wbitą głęboko w bok. Nawet jeśli jest to
jedna z czarodziejskich istot, wkrótce skona. Pomimo to ręce mi
drżały, gdy strzepałam z siebie śnieg i ostrożnie podeszłam
bliżej, starając się zachować bezpieczną odległość. Z zadanych
przeze mnie ran buchała krew, plamiąc szkarłatem świeży śnieg.
Strona 17
Basior bił łapami wkoło, ale coraz słabiej. Chrapliwe dyszenie
stawało się coraz wolniejsze. Czy bardzo cierpiał? Czy też tylko
próbował w akcie desperacji odegnać śmierć? Nie miałam
pewności, czy tak naprawdę chcę to wiedzieć.
Śnieg zawirował wokół nas. Wpatrywałam się w zwierzę
dopóty, dopóki srebrzystoszare futro przestało się unosić i opadać.
Wilk. Zdecydowanie zwykły wilk, chociaż olbrzymi.
Ucisk w piersi nieco zelżał i pozwoliłam sobie na wypuszczenie
powietrza z płuc w długim westchnieniu. Para z oddechu na
chwilę przesłoniła mi całą scenę. Przynajmniej jesionowa strzała
dowiodła swojej skuteczności. Niezależnie od tego, co tak
właściwie powaliła. Po szybkich oględzinach łani doszłam do
wniosku, że dam radę nieść tylko jedno zwierzę – do tego z
trudem. Ale szkoda mi było tak po prostu zostawić tego wilka.
Chociaż kosztowało mnie to sporo cennych minut, podczas
których na polanę mógł zawędrować jakiś drapieżnik zwabiony
wonią świeżej krwi, zdarłam z niego skórę i oczyściłam strzały
najlepiej, jak potrafiłam.
Cóż, przynajmniej ogrzałam przy tym dłonie. Owinęłam futro
krwawą stroną wokół szarpanej rany na szyi łani i zarzuciłam
sobie zdobycz na ramiona. Miałam do przejścia kilka mil, a nie
chciałam pozostawić za sobą krwawego śladu, który
doprowadziłby do naszej chaty wszystkie okoliczne zwierzęta o
ostrych kłach i pazurach.
Jęknęłam pod ciężarem, chwyciłam mocno nogi łani i rzuciłam
ostatnie spojrzenie na parujące truchło wilka. Ocalałe złote oko
wpatrywało się nieruchomo w zasnute chmurami niebo. Zrobiło
mi się przez chwilę żal, że nie potrafię wykrzesać z siebie ani
odrobiny współczucia.
Ale to był las, a do tego sroga zima.
Strona 18
Strona 19
Rozdział 2
G dy w końcu wyszłam z lasu, kolana dygotały mi z wysiłku.
Kurczowo zaciskane na nogach łani dłonie zesztywniały i
zdrętwiały już dawno temu. Niknące ciepło martwego zwierzęcia
na moich barkach przegrywało walkę z coraz silniejszym
mrozem.
Świat wokół mnie zalewały coraz głębsze cienie, przecinane
tylko gdzieniegdzie smugami ciepłego światła, sączącego się
przez szpary między okiennicami naszej mizernej chaty. Mój
marsz przypominał przedzieranie się przez żywy obraz – ulotna
chwila bezruchu, błękit powoli przechodzący przez głęboki
granat w atramentową ciemność.
Już tylko niemal obezwładniający głód mobilizował mnie do
stawiania kolejnych kroków.
W miarę zbliżania się do drzwi dobiegały mnie coraz
wyraźniejsze głosy moich sióstr. Nie musiałam się nawet
wsłuchiwać w ich paplaninę, żeby wiedzieć, o czym mówią. Na
pewno szczebiotały na temat jakiegoś młodzieńca albo wstążek,
które widziały w wiosce, w czasie kiedy powinny były rąbać
drewno na opał. Pomimo to przywołałam uśmiech na twarz.
Obtupałam śnieg z butów na kamiennym przedprożu. Od
szarego stopnia odpadło kilka kawałków lodu, odsłaniając
wyblakłe znaki przeciw złemu. Ojciec przekonał kiedyś
przechodzącego przez wieś szarlatana, aby wyrysował znaki
mające chronić przed czarami w zamian za jedną ze swoich
Strona 20
drewnianych figurek. Ojciec tak rzadko mógł coś dla nas zrobić,
że nie miałam serca powiedzieć mu, iż znaki uczynione przez
tamtego człowieka są bezużyteczne... Śmiertelnicy nie potrafili
władać magią. Nie mieli nadludzkiej siły ani szybkości fae
wysokiego rodu czy innych magicznych istot. Tak czy inaczej
mężczyzna twierdzący, że w jego żyłach płynie krew dawnych
władców czarodziejskich istot, wyrył różne zawijasy i runy wokół
okien oraz drzwi, wymamrotał kilka pozbawionych sensu słów i
poszedł swoją drogą.
Otworzyłam drewniane drzwi, parząc boleśnie skórę dłoni o
lodowatą żelazną klamkę, i wślizgnęłam się do środka. Ciepłe
wnętrze wydawało się niemal gorące, a jasne światło na chwilę
mnie oślepiło.
– Feyra! – moich uszu dobiegł przyciszony szept Elainy.
Zamrugałam, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Jasne
rozmazane plamy stopniowo ułożyły się w sylwetkę mojej starszej
siostry. Chociaż zawinęła się w podniszczony koc, jej włosy w
kolorze starego złota – takim samym u całej naszej trójki – były
nienagannie upięte. Osiem lat życia w ubóstwie nie zabiło w niej
nawyku dbania o swój wygląd.
– Gdzie to znalazłaś? – Gnębiący nas wszystkich głód sprawił,
że jej słowa zabrzmiały ostro. Rzecz aż nazbyt powszednia w
ostatnich tygodniach.
Ani słowa o zaschniętej krwi na moim ubraniu. Już dawno
porzuciłam nadzieję, że moje siostry zaczną dostrzegać, czy
wracam do nich wieczorem z wyprawy do lasu. Oczywiście
sprawy stały inaczej, gdy ponownie dopadał je głód. Z drugiej
strony im matka nie kazała nic przysięgać, gdy stały przy jej łożu
śmierci.
Wzięłam głęboki oddech, aby nie dać się ponieść nerwom, i