Dumas Aleksander - Józef Balsamo
Szczegóły |
Tytuł |
Dumas Aleksander - Józef Balsamo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dumas Aleksander - Józef Balsamo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dumas Aleksander - Józef Balsamo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dumas Aleksander - Józef Balsamo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ALEKSANDER DUMAS
JÓZEF BALSAMO
tłum. Leon Rogalski
Strona 3
PROLOG GÓRA GRZMOTÓW
Na lewym brzegu Renu, kilka mil od cesarskiego miasta Wormacji, w pobliżu źródeł niewielkiej
rzeczki Selz rozpoczyna się pasmo gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy niby
spłoszone stado bawołów niknące we mgle.
Góry te panują nad okolicą prawie pustą, a nazwy biorą bądź od kształtów, jakie przypominają,
bądź od legend, jakie są z nimi związane. Jest więc tu i „Krzesło Królewskie" i „Góra Dzikich Róż",
jest „Skała Sokołów" i. „Szczyt Wężowy". Na granitowym wierzchołku najwyższej z nich — zwanej
„Górą Grzmotów" — znajdują się prastare ruiny.
Kiedy wieczór pogłębia cienie dębów, a ostatnie promienie zachodzącego słońca złocą
wierzchołki olbrzymów, rzekłbyś, że cisza zstępuje z wysokości nieba w dolinę, że jakaś
niewidzialna a wszechmocna ręka rozwiesza ponad znużonym światem błękitnawy welon . usiany
gwiazdami. I wtedy wszystko zwolna ucicha, wszystko zasypia powoli na ziemi i w powietrzu.
Pośród tej uroczystej ciszy tylko rzeczka Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają- okoliczni
mieszkańcy, płynie niestrudzona w cieniu nadbrzeżnych jodeł. Ani dzień, ani noc nie powstrzymują
jej biegu, jej przeznaczeniem jest Ren, jej dno jest czyste, trzciny giętkie, głazy tak szczelnie otulone
miękkimi mchami i porostami, że fale nie zakłócają ciszy jej doliny — od źródeł w Morsheim aż do
Freiwenheim, gdzie kończy swój bieg.
Nieco powyżej źródeł, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się wyboista droga wyżłobiona
między skałami. Poza Danenfels droga ta zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry
Grzmotów.
Kiedy podróżny, niewidoczny z doliny nawet w biały dzień, przejeżdża tędy wśród gęstych dębów
na koniu obwieszonym dzwonkami jak muł hiszpański, to nie słychać dźwięku dzwonków; nie widać
też ozdób na koniu, ponieważ ani jeden promień słońca nie może- przebić się przez gąszcz liści. Tak
bardzo gęstwina leśna tłumi dźwięki, a cienie gaszą barwy.
I chociaż teraz na najwyższych wierzchołkach znajdują się obserwatoria, chociaż 'najbardziej
fantastyczne legendy wzbudzają zaledwie uśmiech powątpiewania., to jednak dziś jeszcze pustkowie
to wywołuje lęk połączony z uczuciem czci dla tych okolic. Kilka nędznych chałup oddalonych od
sąsiednich wsi zdaje się istnieć po to tylko, aby świadczyć o obecności człowieka w tej tajemniczej
krainie.
Szóstego maja 1770 roku, kiedy słońce zachodziło za wieżę katedry sztrasburskiej, jakiś człowiek
jadący z Moguncji zbliżał się do wioski Danenfels. Jechał pod górę ścieżką, a straciwszy jej ślad w
zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do najbliższej jodły.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a las odpowiedział drżeniem gałęzi.
— No, no — rzekł podróżny. — Uspokój się, wiemy Dżeridzie. Zrobiliśmy dwanaście mil i ty
przynajmniej stanąłeś już u celu.
Strona 4
To powiedziawszy, objął oburącz głowę zwierzęcia i przysunął twarz do jego parujących nozdrzy.
— Żegnaj, dzielny rumaku, bo może cię już nie zastanę tutaj, żegnaj, wierny towarzyszu!
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą w ziemię i zarżał, jak gdyby był w pustyni i
czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny poruszył głową jakby potakując.
— Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo jest blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał walczyć z tym niebezpieczeństwem, bo wydobył z olstrów dwa
wspaniałe pistolety z cyzelowanymi lufami, o pozłacanych kolbach, wyjął z nich naboje i kule wraz z
prochem rzucił na trawę.
Uczyniwszy to schował na powrót pistolety do olstrów. Następnie odpiął szpadę o stalowej
rękojeści, okręcił ją pasem i podłożył pod siodło, Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał
kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko
poza siebie nie patrząc, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią i po daremnych poszukiwaniach ścieżki
puścił się w gęsty las.
Podróżny wyglądał na lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany, szczupły i
zgrabny, miał na sobie czarną kurtkę podróżną z aksamitu, spod której widać było haftowaną
kamizelkę. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie i czarne, lakierowane baty. Twarz o rysach
ruchliwych, znamionujących typ południowy, tchnęła siłą i bystrością Spojrzenie zdawało się
przenikać do głębi duszy, usta duże, kształtne, osłaniały piękne zęby, których olśniewającą biel
podkreślała ciemna cera.
Zaledwie podróżny uszedł kilka kroków, usłyszał gwałtowne i niecierpliwe bicie kopytami o
ziemię.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz powstrzymał się. Wspiął się tylko na palce, aby
zobaczyć, co się stało z koniem. Dżerida jednak już nie było. Znikł jakby uprowadzony niewidzialną
ręką.
Podróżny zmarszczył czoło, po czym uśmiechnąwszy się z lekka poszedł w głąb lasu.
Tu i ówdzie przedostawały się jeszcze przez gałęzie ostatnie blaski światła dziennego. Wkrótce
jednak ciemność ogarnęła idącego całkowicie. W obawie, że zabłądzi, zatrzymał się.
— Do Danenfels — powiedział głośno — droga była jeszcze możliwa. — Z Danenfels dojechałem
do Czarnego Wrzosowiska ledwie widoczną ścieżką. Z Czarnego Wrzosowiska dotarłem tutaj
bezdrożem, ale las był jeszcze widoczny. Teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa, na wpół po francusku, na wpół dialektem sycylijskim, gdy
Strona 5
pięćdziesiąt kroków przed nim zajaśniało światło.
— Dziękuję! — rzekł. — Teraz pójdę za tym światłem.
Światełko tymczasem posuwało się równomiernie naprzód. Podróżny uszedł ze sto kroków i naraz
ze drżeniem usłyszał obok siebie cichy szept.
— Nie odwracaj się — dobiegł go głos z prawej strony — bo zginiesz!
— Dobrze — odpowiedział podróżny spokojnie.
— Nie mów nic — zabrzmiał głos z lewej strony — bo umrzesz!
Podróżny skłonił głowę w milczeniu.
— Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, jakby spod ziemi — jeżeli ci brak odwagi, wracaj,
skąd przychodzisz.
Podróżny uczynił tylko ruch ręką i szedł dalej w milczeniu).
Noc była ciemna, las gęsty. Pomimo światła, które go prowadziło, podróżny potykał się co chwila.
Tak szedł prawie godzinę. Nagle światło znikło. Podróżny wydostał się z lasu.
Podniósł oczy w górę: na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód. Naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny starego zamczyska.
W tej samej chwili potknął się, a na skroniach poczuł mokrą przepaskę, która mu zasłoniła oczy.
Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie stawiał bowiem żadnego oporu — wyciągnął tylko rękę,
jak ślepy szukający przewodnika. Jego wyciągnięta dłoń ujęła zimną kościstą rękę. Podróżny nie
zadrżał. Nagle dłoń puściła jego rękę, przepaska spadła z oczu i podróżny stanął: znajdował się na
szczycie Góry Grzmotów.
TEN, KTÓRY JEST
Pośrodku polany, otoczonej starymi brzozami wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, które
panowie feudalni budowali niegdyś w czasie wypraw krzyżowych.
Otworzywszy oczy, podróżny znalazł się przed omszałymi i wilgotnymi schodami portyku
zamczyska. Na pierwszym stopniu stało widmo o kościstej ręce, które go tutaj przyprowadziło.
Wskazało ono podróżnemu wysoką komnatę, do której przez dziurawe sklepienie przebijało się
tajemnicze światło.
Strona 6
Widmo bezszelestnie przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach. Podróżny podążył za nim.
W tej samej chwili z hałasem i brzękiem zamknęły się drzwi portyku.
Przy wejściu do okrągłej, pustej komnaty, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonymi
lampami, widmo zatrzymało się. Podróżny stanął również.
— Otwórz oczy! — rozkazało widmo.
— Widzę wszystko — odparł przybysz.
Wówczas widmo wydobyło spod całuna szpadę i uderzyło nią w kolumnę z brązu. Na ten odgłos
uniosły się płyty kamiennej podłogi i ukazał się legion widm, uzbrojonych w szpady.
Zasiadłszy na kamiennych ławach fantomy zamarły w bezruchu.
W pierwszym rzędzie było siedem miejsc, z których część zajmowały postacie ważniejsze zapewne
znaczeniem, jedno zaś było puste..
Widmo siedzące pośrodku podniosło się.
— Ilu nas jest, bracia?
— Trzystu — odrzekły widma.
— Trzystu — podjął przewodniczący — z których każdy jest przedstawicielem sześciu tysięcy
stowarzyszonych. Trzysta szpad, które równają się trzem milionom sztyletów.
Po czym zwrócił się do podróżnego:
— Czego pragniesz?
— Światła — odpowiedział przybyły.
— Ścieżka wiodąca na górę ognistą jest twarda i ostra. Nie boisz się na nią wstąpić?
— Niczego się nie boję.
— Pamiętaj, że stąd nie ma powrotu. Zastanów się dobrze.
— Zatrzymam się dopiero u celu.
— Czyś gotów złożyć przysięgę?
— Przysięgnę.
Przewodniczący podniósł rękę i głosem uroczystym rzekł:
— „Przysięgam na Boga Ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie więzy, łączące mnie z ojcem, matką i
Strona 7
każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo".
Podróżny powtórzył te słowa, widmo zaś ciągnęło dalej:
— „Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział, com czytał i słyszał.
Przewodniczący zamilkł, a podróżny znowu powtórzył te słowa.
— „Czcij i poważaj aqua toffana — podjął nie zmieniając głosu przewodniczący — truciznę jako
środek niezbędny do usunięcia tych, którzy chcą upodlić prawdę. W imię Ojca . Syna, i Ducha
Świętego.
Podróżny z siłą i spokojem wypowiedział przysięgę do końca.
— A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę świętą opaskę.
Dwa widma zbliżyły się do przybysza i zawiązały mu na czole jasnożółtą wstążkę, przetykaną
srebrem, z wizerunkiem Matki Boskiej Loretańskiej, po czym odsunęły się od niego.
— Czego żądasz? — zapytał przewodniczący.
— Ręki żelaznej, ognistego miecza i diamentowych wag —- odparł podróżny.
— Do czego pragniesz ich użyć?
— Ażeby zdusić tyranię. Ażeby ważyć losy ludzkości.
— Czy gotów jesteś poddać się próbom? — Gotów jestem w każdej chwili.
— Odwróć się — rozkazał przewodniczący.
Przybysz spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka bladego jak śmierć, okutego w kajdany,
z zakneblowanymi ustami.
— Oto zdrajca! — mówił przewodniczący. — Złożył on przysięgę, taką jak ty przed chwilą, a
potem wydał tajemnicę Zakonu. Na co zasłużył?
— Na śmierć!
Trzysta głosów powtórzyło:
— Na śmierć!
W tej chwili skazanego zaciągnięto w głąb sali. Po krótkim szamotaniu rozległo się głuche
uderzenie. Potem przybysz usłyszał odgłos upadającego ciała i ostatnie przedśmiertne rzężenie.
— Sprawiedliwości stało się zadość — powiedział przewodniczący do zebranych,
pochłaniających wzrokiem to przerażające widowisko,
Strona 8
— Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?
— Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego — odparł podróżny.
— I wypijesz za śmierć każdego, który jak ten zdradzi tajemnice naszego świętego stowarzyszenia?
— Wypiję.
— Przynieście czarę.
Jeden z oprawców zbliżył się i podał przybyszowi czerwony i ciepły napój w czaszce ludzkiej.
Przybysz wziął czaszę i wychylił ją do ostatniej kropli.
Szmer podziwu przebiegł wśród obecnych.
— Dobrze — rzekł przewodniczący. — Podajcie pistolet. Jedno z widm podało pistolet, kulę
ołowianą i ładunek prochu.
— Przyrzekasz posłuszeństwo bezwzględne dla świętego zakonu, nawet gdybyś miał działać
przeciw samemu sobie?
— Przyrzekam.
— Jakikolwiek rozkaz otrzymasz, usłuchasz go natychmiast i bez wahania?
— Natychmiast i bez wahania.
— Weź ten pistolet i nabij go!
Przybysz wziął pistolet, wsypał proch w lufę i włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał
panewkę.
— Nabity — rzekł zimno. — Co mam z nim uczynić?
— Odwiedź kurek. Przyłóż lufę do czoła. I ten rozkaz został wykonany.
— Strzelaj!
Błysnął ogień, ale proch spalił się i powietrzem nie wstrząsnął huk.
Okrzyk podziwu rozległ się wśród zebranych. Lecz nie dość było tych prób. Widma zawołały.
— Sztylet! Żądamy sztyletu!
— Podajcie zatem sztylet — zadecydował przewodniczący.
— Nie trzeba — rzekł z pogardą przybysz.
Strona 9
— Jak to nie trzeba?! — wrzasnęły widma.
— Co przez to rozumiesz? — zawołał przewodniczący.
— Znam wszystkie wasze tajemnice. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że
krew,, którą piłem, to wino; że kule i proch wypadły z lufy, kiedy odwodziłem kurek. Zabierzcie tę
broń nieużyteczną, prawdziwie silni jej się nie ulękną.
Okrzyk wściekłości wzbił się pod sklepienie.
—: Kim jesteś?! — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad błysnęło w
rękach widm i skierowało się ku piersi nieznajomego.
Lecz on, spokojny, wzniósł głowę wstrząsając włosami i zawołał:
— Ego sum qui sum!... Ja jestem ten, który jest..
I powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Pod wpływem tego wzroku, pełnego siły, szpady opadły.
— Skąd przybywasz? Kim jesteś?.
— Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam, kim jestem, lecz powiem najpierw, kim wy
jesteście.
Widma zadrżały, szpady zadźwięczały znów w rękach, kierując się ku piersi podróżnego. On zaś
mówił dalej: -
— Ty — zwrócił się do przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego
zwiastunem; tobie, przedstawicielu lóż szwedzkich, powiem zaraz twoje imię: Swedenborgu, czy
aniołowie nie mówili ci, że ten, którego się spodziewasz, nadchodzi?...
— To prawda — odrzekł przewodniczący — powiedzieli mi o tym.
— Po lewej stronie masz przedstawiciela loży angielskiej. Pozdrawiam cię, milordzie!
Szpady znów opadły. Oburzenie ustąpiło miejsca podziwowi.
— A ty, kapitanie — ciągnął nieznajomy zwracając się do widma po lewej stronie
przewodniczącego — w jakim to porcie pozostawiłeś swój piękny statek, który uwielbiasz jak
kochankę?
Potem zwracając się do widma z prawej strony, nieznajomy mówił dalej:
— Na ciebie kolej proroku z Zurychu. Spójrz mi w oczy, czy w rysach mojej twarzy nie dostrzegasz
świadectwa mego posłannictwa?
Zapytany cofnął się o krok.
Strona 10
— No, a ty, potomku Pelazgów — zwrócił się nieznajomy do swojego sąsiada — czy chcesz po raz
drugi wypędzać Maurów z Hiszpanii?
Zagadnięte przez przybysza piąte z kolei widmo stało nieruchomo, w milczeniu.
— A mnie — zapytało nieznajomego szóste widmo — mnie nic nie masz do powiedzenia?
— Chcesz tego? — odparł przybysz przeszywając go do głębi wzrokiem. — Czy chcesz, żebym ci
powiedział to, co Chrystus powiedział Judaszowi?
Zapytany zbladł jak płótno.
— Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący.
— Nie ma go tutaj — rzekł nieznajomy. A ty wiesz o tym dobrze, ponieważ miejsce jego jest
niezajęte.
— Młody jesteś — powiedział przewodniczący — a mówisz z powagą wtajemniczonego.
Zuchwalstwo bałamuci tylko niezdecydowanych oraz ignorantów.
Uśmiech najwyższej pogardy pojawił się na ustach przybysza.
— To wy wszyscy jesteście niezdecydowani — rzekł — bo nie możecie mieć władzy nade mną;
jesteście też ciemni, albowiem nie wiecie, kto jestem, kiedy ja przeciwnie, wiem o was wszystko i
wszystkiego mógłbym dokonać śmiałością. Lecz po cóż śmiałość temu, kto jest wszechmocny?
— Daj nam dowód tej wszechmocy!
— Kto was tu zwołał? — zapytał nieznajomy. — Koło najwyższe!
— Nie bez powodu — rzekł przybysz, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego
towarzyszy — nie bez powodu przybyliście tu: ty ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Jorku, ty z
Zurychu, ty z Madrytu, a ty z Warszawy.
— Zebraliśmy się tu — odparł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa
na Wschodzie, który złączył obie. półkule we wspólnocie wierzeń i który związał w braterskim
uścisku ręce ludzkości.
— Czy macie taki znak, po którym możecie go poznać?
— Mamy — odpowiedział przewodniczący. — Bóg za pośrednictwem aniołów raczył mi go
odkryć.
— Jaki to znak? Powiedz.
Przewodniczący zawahał się, po czym rzekł:
Strona 11
— Będzie miał na piersiach brylantową gwiazdę, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła
jemu tylko znanego: L.P.D.
Przybysz szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę. Na koszuli z cienkiego batystu ukazała się
jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa a na niej trzy lśniące litery z rubinu.
— ON! — wykrzyknął z przerażeniem przewodniczący. — Czyżby to był ON?!
— ON, którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem inni.
— Wielki Kopt! — powiedziało półgłosem trzysta widm.
— I cóż? — rzekł z triumfem nieznajomy. — Czy uwierzycie mi teraz, gdy wam po raz drugi
powiem: jestem ten, który jest...?
— Wierzymy odpowiedziały widma.
— Rozkazuj, mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu jego towarzyszy z
pochylonymi kornie czołami. — Rozkazuj, będziemy ci posłuszni.
L. P. D.
Przez chwilę trwała cisza. Nieznajomy zdawał się namyślać, wreszcie odezwał się:
— Panowie! Odłóżcie broń i słuchajcie uważnie. Wiele się możecie nauczyć z tego, co wam
powiem.
Uwaga zebranych spotęgowała się.
— Źródła wielkich rzek — mówił przybysz — są prawie zawsze pochodzenia boskiego i dlatego
trudno ustalić, gdzie się - znajdują. Podobnie jak Nil, Ganges i Amazonka, wiem dokąd idę, ale nie
wiem, skąd przychodzę. Wszystko, co pamiętam, zawdzięczam chwili, kiedy oczy mojej duszy ujrzały
świat otaczający, odkryły święte miasto Medynę i ogrody muftiego Salaayma.
Był to godny szacunku starzec, którego kochałem jak ojca, a on pełen był dla mnie czułości i troski.
Dzięki niemu poznałem innego starca, mojego nauczyciela i mistrza — Althotasa, człowieka, który
ogarnął całą wiedzę ludzką, zdolnego — jak aniołowie — pojąć Boga. Do dzisiaj jest mi on
przyjacielem godnym najwyższej czci.
Gdy skończyłem piętnaście lat, przeniknąłem największe tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę,
którą bada każdy uczony na skrawku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin
z całego świata. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do moich oczu promieniom
boskiego światła, potrafiłem dzięki nadprzyrodzonej sile zapuszczać w rok na dno morskie i widzieć
fantastyczną roślinność. okrywającą gniazda okropnych bezkształtnych potworów. Poświęciłem się
Strona 12
także nauce języków martwych i żywych. Znałem wszystkie języki i narzecza od. Dardaneli do
Cieśniny Magellanskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na piramidach. Zgłębiałem wiedzę ludzką od
Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do świętego Hieronima, od Zoroastra aż do Agrypy.
Studiowałem medycynę, nie tylko Hippokratesa, Galena, Awerroesa — mistrzem w tej nauce była mi
także natura. Poznałem tajemnice Koptów i Druzów. Zgromadziłem wiedzę o źródłach cierpienia i
szczęścia. W ten sposób ucząc się, pracując i podróżując, ukończyłem dwadzieścia lat życia.
Pewnego dnia mistrz mój Althotas wszedł do marmurowej groty, gdzie się schroniłem przed
upałem. Twarz jego była równocześnie surowa i pogodna. W ręce trzymał buteleczkę.
— Acharacie — rzekł do mnie — mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na
świecie; że kolebka i grób to bracia; że człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione istnienie,
brak tylko daru jasnowidzenia, które go czyni równym Bogu. Od chwili bowiem, gdy posiądzie
zdolność jasnowidzenia, staje się jak Bóg nieśmiertelny. Ja znalazłem napój, który rozprasza
ciemności, zanim znajdę napój zwyciężający śmierć samą. Acharacie, wczoraj wypiłem część
zawartości tej buteleczki, ty wypij dziś resztę.
Ręka mi drżała, gdy dotknąłem podawanego mi naczynia. Tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał
jabłko od Ewy.
Althotas położył mi dłonie na głowie, jak zwykle wówczas, gdy chciał mnie obdarzyć na chwilę
podwójnym widzeniem.
— Śpij — rzekł — i pamiętaj.
Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie drzewa sandałowego i aloesowego. Wtedy anioł
przelatujący ze wschodu na zachód z rozkazami Boga musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął
płomieniem. Wyciągnąłem się pełen błogości wśród ognistych języków. Wszystko, co było we mnie
materią, znikło, pozostała jedynie dusza. Ogarnąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już
przeżyłem. Widziałem przemijające wieki, rozpoznałem je pod różnymi imionami, jakie nosiłem od
pierwszych narodzin do ostatniego zgonu. Wszak, wiecie, bracia, że dusze to niezliczone cząstki
bóstwa, które z każdym tchnieniem ulatują z piersi Boga, napełniają przestrzenie i dzielą się na
przeróżne kategorie. Są więc dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia przyjmuje
w siebie — przypadkowo może — jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili
śmierci na nowe błądzenie i dalsze przemiany.
Nieznajomy mówił tak przekonywająco i podniośle, że szmer uwielbienia rozległ się na sali.
— Po przebudzeniu — mówił natchniony — poczułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że
jestem niemal Bogiem. Postanowiłem wtedy poświęcić wszystko dla szczęścia ludzkości.
Nazajutrz Althotas, jak gdyby odgadł moje myśli, rzekł do mnie:
—Synu mój, dwadzieścia lat upływa, odkąd matka twoja umarła dając ci życie. Nieprzezwyciężone
przeszkody nie pozwoliły twojemu sławnemu ojcu odnaleźć cię. Teraz udamy się w podróż i wśród
tych, których spotkamy, znajdowaćsię będzie twój ojciec. Weźmie cięw objęcia, ucałuje, lecz ty nie
Strona 13
będziesz wiedział, że to on.
I tak jak u wybrańców Boga wszystko, co stanowiło moją istotę, stało się tajemnicze: przeszłość,
teraźniejszość, przyszłość.
Pożegnałem muftiego Salaayma, który pobłogosławił mnie i obdarował, następnie przyłączyliśmy
się do karawany idącej w stronę Suezu.
Zapuściliśmy się w głąb Azji. Szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę,
Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy Jork, Buenos-
Aires, Przylądek Adetn i znów znaleźliśmy, się prawie w tym samym miejscu, z którego
wyruszyliśmy. Dalej droga nasza wiodła do Abisynii z biegiem Nilu, następnie wylądowaliśmy na
Rodos, a potem na Malcie. Tu przybył na nasze spotkanie okręt i przywitało nas dwóch kawalerów
Zakonu. Uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto.
Zapewne zapytacie mnie, w jaki sposób muzułmanin Acharat został przyjęty z takimi honorami przez
niewiernych. Stało się tak dzięki Althotasowi, katolikowi i kawalerowi maltańskiemu, który nauczył
minie, że jeden jest tylko Bóg wszechmocny i dla wszystkich, ustanawiający ład wszechrzeczy i
nadający harmonii świata doskonałe piękno. Byłem więc, jak widzieli, teozofem.
Podróże moje skończyły się, lecz widok tylu krajów, miast i ludzi o nazwach przeróżnych i
obyczajach najrozmaitszych nie wywarł na mnie wrażenia. Nie było dla mnie nic nowego pod
słońcem.
Powiedziałem sobie, że nie po to odkryto mi tyle spraw nadprzyrodzonych, abym je zachował dla
siebie. Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu. Przybyłem, aby rzec:
Bracia! Pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, zdobądźcie ze mną szczyt
góry, na którą Szatan powiódł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy tworzą niezliczone
zastępy, idą każdy swoją drogą i przybyć muszą do celu, dla którego zostały stworzone.
Francja stoi na czele narodów. Dajmy jej pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła.,
będzie to pożar zbawienny, bo oświeci cały świat. Nie ma tu przedstawiciela Francji, bo być może
cofnął się on przed swym posłannictwem.,. Trzeba człowieka nie cofającego się przed niczym. Ja
więc pójdę do Francji.
— Wiesz zatem, co się dzieje we Francji? — zapytał przewodniczący.
— Wiem. Na tronie Francji zasiada stary król, zepsuty i niedołężny, mniej jednak niedołężny od
monarchii, którą reprezentuje. Pozostało mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień jego śmierci trzeba się
odpowiednio przygotować. Francja jest kluczem i podporą monarchii, niech sześć milionów rąk
podniesie się na znak dany przez. Najwyższe Koło, niech wyrwie podporę, a gmach monarchii runie.
W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.
— Wybacz mistrzu — odezwał się jeden z delegatów, którego akcent zdradzał pochodzenie
szwajcarskie. — Czy wszystko zbadałeś?
— Wszystko — odrzekł wielki Kopt.
Strona 14
— Mistrzu, chwila źle jest wybrana... Widziałem córkę Marii Teresy, zmierzającą do Francji, aby
połączyć krew siedemnastu cesarzów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu królów. Ludy się cieszą,
jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze.
Zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.
Szwajcar zaś mówił dalej:
— Nauka i życie dały mi doświadczenie i umiejętność od-czytywania charakteru z rysów twarzy
ludzkiej. Otóż widziałem na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i
czułość dziewcząt niemieckich. Twarz młodego człowieka, przeznaczonego jej na męża, znamionuje
zimną krew, chrześcijańską łagodność i bystrość umysłu. Maria Antonina przekracza właśnie granice
Francji, ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu — czyż to chwila, aby zacząć działać dla dobra
Francji?
Słowa przedstawiciela Szwajcarii zyskały uznanie zebranych, którzy oczekiwali z kolei
odpowiedzi wielkiego Kopta. On zaś rzekł:
— Bracia! Ty czytasz w obliczach ludzkich, a ja czytam w przyszłości. Maria Antonina jest dumna,
zechce więc walczyć i padnie pod ciosami. Ludwik jest dobry i łagodny, będzie zatem słaby w walce
z nami i zginie razem z żoną.
Obecnie łączy ich uczucie przyjaźni, nie dopuścimy, aby się pokochali, a za rok będą się
nienawidzić. Zresztą, po co się naradzać, z której strony nadejdzie światło, kiedy jasność jest we
mnie. Ja idę ze Wschodu i prowadzony przez gwiazdę zwiastuję odrodzenie. Od jutra biorę się do
dzieła, którego z waszą pomocą, za lat dwadzieścia dokonam, jeżeli złączeni i silni dążyć będziemy
wytrwale do celu.
— Dwadzieścia lat! — powtórzyły widma — to bardzo długo.
Wielki Kopt zwrócił się do nich:
— Tak jest, długi to czas, lecz idei nie zasztyletujesz jak człowieka. Myślicie, że to łatwe zadanie
wymazać imię królewskie z serc trzydziestu milionów? A ja chcę, aby za lat dwadzieścia armie
walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze bawiły się na gruzach Bastylii.
Wszystko może nastąpić nie po śmierci monarchy, lecz dopiero po upadku monarchii, po wytępieniu
kasty arystokratów i po przeprowadzeniu równego podziału ziemi. Żądam dwudziestu lat na
odbudowanie świata. To jest dwadzieścia sekund wobec wieczności, a wy mówicie, że to długo. A
teraz bracia, idę wywołać lwa z jego jaskini. Ja poświęcam życie tej sprawie, a co wy dla niej
uczynicie?
Przewodniczący powiedział:.
— Jako przedstawiciel Szwecji ofiarowuję, aby obalić tron Wazów, pomoc górników i sto tysięcy
talarów w srebrze.
Wielki Kopt zapisał na tabliczce zgłoszoną ofiarę. — W imieniu Szkocji i Irlandii — rzekł drugi —
Strona 15
zobowiązuję się dostarczyć trzy tysiące ludzi i trzy tysiące koron rocznie.
— A ty? — zapytał Kopt trzeciego.
— Jestem przedstawicielem Ameryki — odparł mężczyzna silnie zbudowany, o posępnej twarzy —
gdzie każdy kamień, każde drzewo, każda kropla wody i każda kropla krwi służą rewolucji. Póki nam
starczy złota, będziemy je dawać, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli. Lecz jeśli chcesz uwolnić
Francuzów od monarchii, oswobódź nas wpierw od obcego panowania.
— Będziecie wolni pierwsi — odpowiedział wielki Kopt — I Francja wam w tym pomoże. We
wszystkich językach Bóg mówi: „Pomagajcie sobie wzajemnie."
Po czym zwrócił się do przedstawiciela Szwajcarii, który oznajmił:
— Ja mogę złożyć ofiarę tylko we własnym imieniu. Synowie naszej republiki są od dawna
sprzymierzeńcami monarchii francuskiej i sprzedają swoją krew tym, którzy ją kupują.
— Zwyciężamy i bez nich i wbrew im! — odpowiedział wielki Kopt.
— Nasi bracia — powiedział z kolei przedstawiciel Rosji i kół polskich — to nienasyceni bogacze
albo nędzni niewolnicy, pracujący bez odpoczynku do przedwczesnej śmierci. Nie mogę nic obiecać
w imieniu niewolników, ponieważ niczym nie rozporządzają, nawet własnym życiem; ale przyrzekam
dwadzieścia ludwików rocznie od każdego z trzech tysięcy możnych.
Potem zbliżali się inni, a wielki Kopt zapisywał zgłaszane ofiary.
— A teraz — rzekł — hasło: „Lilia, Pedibus, Destrue", po którym poznaliście mnie, niech ogarnie
świat cały. Niech każdy z braci nosi je wyryte w sercu. W imię ojca i mistrza opuścicie w porządku
Górę Grzmotów i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozejdźcie się przed wschodem słońca. Ujrzycie
mnie raz jeszcze w dzień triumfu. Idźcie!...
Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko sześciu wtajemniczonym.
Potem odprowadził na bok Szweda i rzekł:
— Swedenborgu, wyślij pieniądze do Francji na adres, który ci wskażę.
Przewodniczący oddalił się zdziwiony, że wielki Kopt znał jego nazwisko.
Następnie wielki Kopt rozmawiał kolejno z innymi. Wreszcie pozostał sam. Zapiął surdut z
czarnego aksamitu, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi z brązu, które się za nim same zamknęły
i ruszył górską ścieżką przez las. Pomimo ciemności, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w
miejscu, gdzie pozostawił konia.
Podróżny gwizdnął po cichu i za chwilę nadbiegł Dżerid jak pies posłuszny i wierny. Podróżny
wskoczył lekko na siodło i obydwaj, koń i człowiek, w szalonym pędzie zniknęli w zaroślach.
Strona 16
I. BURZA
Osiem dni po opowiedzianych wydarzeniach, około piątej wieczorem, czworokonny powóz z
dwoma pocztylionami opuszczał miasteczko Pont-ŕ-Mousson, leżące między Nancy i Metz.
Zmieniono przy poczcie konie i pomimo zaproszeń oberżystki, powóz udał się w dalszą drogę ku
Paryżowi.
Był to pojazd bardzo osobliwy: głęboki jak landara, z kabrioletem z przodu, malowany na
niebiesko. Jego drzwiczki zdobił wytworny diadem nad misternie połączonymi inicjałami I.B.
Dwa okienka, zasłonięte firankami z białego muślinu, wpuszczały światło do wnętrza. Żelazna krata
chroniła szyby przed stłuczeniem.
Pudło wozu miało osiem stóp długości i sześć szerokości. Jego dziwaczność podkreślał blaszany
komin, sterczący ponad pojazdem i wypuszczający smugi błękitnego dymu. Z tyłu powozu biegł
uwiązany koń. Jego mała i kształtna głowa, suche nogi, pierś wąska, gęsta grzywa i odsądzony ogon
stanowiły charakterystyczne cechy rasy arabskiej. Siodło na jego grzbiecie wskazywało, że któryś z
podróżnych, zamkniętych w tej arce Noego, używał go do jazdy wierzchem.
W Pont-ŕ-Mousson biała i muskularna ręka wyśliznęła się spoza skórzanych zasłon i dała
pocztylionowi hojny napiwek, żeby jechał prędzej.
Pocztylioni należą do tego gatunku ludzi, do których łatwo przemawia dźwięk brzęczącej monety.
Toteż pocztylioni robili wszystko, ażeby powóz jechał jak najszybciej.
Około godziny siódmej zmieniono konie w Saint-Mihiel i znowu ta sama ręka obdarzyła
pocztyliona napiwkiem.
Za Saint-Mihiel droga biegła pod górą. W pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wzniesienia konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych roztoczył
się rozległy widok, przesłonięty mgłą. Niebo dotąd pogodne, zasępiło się. Wielka, biała chmura,
ciągnąca od południa, groziła burzą. Pocztylioni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura zbliżała się z szybkością przypływu morskiego i wkrótce zakryła tarczę słońca. Szare i
martwe światło sączyło się ha ziemię, a drżące liście przybrały czarną barwę. Zapadł siny zmrok.
Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła chmury i rozległ się grzmot. Niebo pociemniało jeszcze
bardziej.
W powozie okienko z przodu zabłysło różowym światłem. Widocznie podróżny jadący w pudle
miał jakieś pilne zajęcie i zabezpieczył się przed zapadającą ciemnością.
Po chwili drugi piorun uderzył ze straszliwym hukiem i lunął ulewny deszcz.
Strona 17
Powóz zatrzymał się.
— Co się stało — zapytał dźwięczny głos. — Dlaczego, u diabła, nie jedziecie?!
— Zastanawiamy się, czy można jechać dalej — odpowiedzieli pocztylioni.
— To mnie powinniście o to zapytać. Jedźcie dalej!.
Tyle było woli i siły w tym rozkazie, że pocztylioni natychmiast ruszyli i powóz potoczył się z
pochyłości góry. Ale droga była tak gliniasta i rozmiękła od deszczu, że konie znów stanęły.
— Proszę pana! Dalej jechać niesposób — odezwał się pocztylion.
— Jak daleko do stacji?.
— Cztery mile.
— Podkujcie konie srebrem, to pójdą — rzekł podróżny, rzucając cztery talary.
Ciężka landara ruszyła powoli a następnie zaczęła się toczyć w dół coraz szybciej. Konie poniosły
i powóz leciał jak strzała, po stromej spadzistości, zbliżając się ku przepaści.
— Józefie! — rozległ się nagle głos kobiecy — Józefie! Ratunku! Ach! Santa Madonna!
Niebezpieczeństwo było straszne. Jeszcze cztery obroty kół, a konie, powóz, ludzie, wszystko runie
w otchłań i zostanie pogruchotane.
Wtedy z kabrioletu wyskoczył na dyszel podróżny. Chwycił pocztyliona za kołnierz, podniósł go
jak dziecko i rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł i zawołał gromkim głosem w stronę
pocztyliona na koniu:
— Na lewo, hultaju, na lewo, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz odniósł natychmiastowy skutek: pocztylion kierujący przednią parą koni uczynił nadludzki
wysiłek i zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi.
— Prędzej! — zawołał podróżny. — Galopem! Jeżeli staniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztylion zrozumiał, że to nie żarty i powóz pomknął z szaloną szybkością. Leciał wśród nocy ze
straszliwym łoskotem i z iskrzącym kominem, jak wóz piekielny, prowadzony przez fantastyczne
konie i ścigany przez huragan.
Ale na ludzi, którzy uniknęli jednego niebezpieczeństwa, czyhało już drugie. Gdy powóz zjechał z
góry, goniąca ich jak na skrzydłach chmura rozdarła się nagle i piorun oślepił i ogłuszył podróżnych.
Płomień objął konie, dyszlowe wspięły się rwąc uprząż, lejcowe padły jak gdyby się ziemia
obsunęła pod nimi, po czym jeden z nich, na którym siedział pocztylion, zerwał się i znikł wraz z
jeźdźcem w ciemnościach. Powóz toczył się jeszcze przez chwilę, wreszcie stanął potrącając trupa
Strona 18
konia rażonego piorunem. Z głębi powozu odezwał się rozpaczliwy głos kobiety.
Śmiertelna trwoga ogarnęła wszystkich. W obliczu szalejącego żywiołu nawet podróżny zdawał się
nie wiedzieć co począć. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślał mężczyzna. Zeskoczył z
konia i pobiegł ku tyłowi powozu, gdzie uwiązany był arabski rumak. Gwiżdżąc, położył mu rękę na
grzbiecie. Przerażony koń wspiął się i zarżał, jak gdyby go nie poznał.
— Ach, jeszcze ten koń diabelski! — dobiegł z wnętrza powozu ochrypły, pełen niecierpliwości i
pogróżki głos, który dodał po arabsku: — Nhe goullac hogoud shaked haffrit! (Mówię ci, uspokój się,
demonie!)
— Nie gniewaj się mistrzu, na Dżerida. Zląkł się, a miał czego, doprawdy.
To mówiąc podróżny uwiązał konia do tylnego koła, wszedł do powozu i zaniknął drzwi za sobą.
II. ALTHOTAS
Podróżny znalazł się w powozie obok starca o szarych oczach, krogulczym nosie i drżących rękach.
Prawą ręką przewracał on karty pergaminowego rękopisu, zatytułowanego: La Chivre del Gabinetto,
a w lewej trzymał srebrną łyżkę do zbierania szumowin.
Trzy ściany landary zawieszone były półkami ksiąg, pod którymi — na mniejszych półkach — stało
wiele flaszeczek, słoików i pudełek.
Starzec mógł z łatwością dosięgnąć potrzebnego przedmiotu. Wystarczyło, aby posunął tylko fotel,
który w razie potrzeby — dzięki ukrytemu we wnętrzu mechanizmowi — opuszczał się lub podnosił.
Wnętrze powozu było na osiem stóp długie, sześć szerokie i sześć wysokie. Na wprost drzwi
znajdował się piecyk z mieszkiem i rusztami, nad którym wisiało rozpalone do białości naczynie z
miksturą. Wyprowadzoną na wierzch powozu rurą ulatniał się białawy dym.
Wśród rozrzuconych na podłodze flaszeczek, pudełek, książek i papierów znajdowały się
miedziane cęgi, węgle zanurzone w rozmaitych preparatach i wielkie naczynie do połowy napełnione
wodą. U pułapu wisiały na sznurkach wiązki suszonych roślin, z których jedne wydały się być
zebrane wczoraj, a inne przed stu laty. Ostra woń rozchodziła się wokół. W mniej dziwacznym
laboratorium nazwano by ją pachnidłem.
W chwili, gdy podróżny wszedł do powozu, starzec przesunął fotel z nadzwyczajną zręcznością,
zbliżył się do piecyka i z wielką uwagą i przejęciem zaczął mieszać miksturę.
Był w jak najgorszym humorze.
— Boi się, przeklęte zwierzę — rzekł — ale czego? Szarpnął drzwiami tak mocno, że piecyk się
zatrząsł i część eliksiru wylała się na ogień. Acharacie, na litość boską, zostaw to bydlę gdzieś po
Strona 19
drodze! Podróżny uśmiechnął się.
— Cóż takiego uczynił ten biedny Dżerid?
— Cóż uczynił?! Gdyby mi nie przeszkodził, eliksir by się zagotował i nie rozlałaby się ani jedna
kropla, czego wprawdzie nie przepisuje Zoroaster ani Paracelsus, ale wyraźnie zaleca Borri.
— Poczekaj więc, drogi mistrzu, jeszcze kilka sekund, a eliksir zakipi na nowo.
— A tak, zakipi! Patrz, Acharacie, ogień gaśnie, coś widocznie leci do komina.
— Wiem co — odparł uczeń. — Woda...
— Jak to, woda? Woda! A więc eliksir stracony! Muszę zaczynać od początku, jak gdybym miał
wiele czasu do stracenia. Jakaż to woda, Acharacie?
— Czysta woda z nieba, mistrzu. Pada deszcz. Czyś tego nie zauważył?
— A więc to... Acharacie, od sześciu miesięcy błagam cię o daszek nad kominem. Dlaczego nie
pomyślisz o tym? Patrz, co się dzieje z powodu twojego niedbalstwa! Dziś deszcz, jutro wiatr,
wszystko niweczy moje plany i pracę. Dzień mój nadchodzi, a jeszczem nie gotów. Jeżeli nie odnajdę
eliksiru życia, żegnaj mądry i uczony Althotasie! Rozpoczynam setny rok życia 15 lipca o jedenastej
wieczorem i na ten dzień eliksir musi być gotowy. Lecz cóż to za hałas? Czy powóz przewraca się?
— Nie, mistrzu, to pioruny.
— Pioruny?
— Tak, to burza, która o mało nie kosztowała nas życia.
— Oto na co naraża mnie twoja lekkomyślność, Acharacie! Zginąć od pioruna! Być zabitym przez
iskrę elektryczną, którą — gdybym miał czas — zmusiłbym do ogrzewania tego tygla!
— Wybacz, mistrzu, ale nie rozumiem. Więc przypuszczasz że można opanować pioruny?
— Nie tylko można je ujarzmić, ale dowolnie wykorzystać. Kiedyś, kiedy przekroczę drugą
pięćdziesiątkę oczekując spokojnie trzeciej, nałożę piorunom stalowe wędzidło i będę nimi kierował
jak ty Dżeridem. Ale tymczasem każ zrobić daszek nad kominem, Acharacie, błagam cię.
— Uczynię to, bądź spokojny. Ale, mistrzu, co będzie z naszym wielkim dziełem? Czy pomyślałeś o
tym?
— O, gdyby to było tak łatwo wynaleźć eliksir, jak zrobić diamenty! Zresztą, diamenty już
zrobiłem. Idź i zobacz.
Podróżny porwał skwapliwie wskazane naczynie. Był to mały kubek kryształowy, którego dno
pokrywał miałki proszek.
Strona 20
— Proszek diamentowy! — zawołał młody człowiek.
— Przyjrzyj się dobrze!
— O, widzę diament wielkości ziarnka prosa.
— Wielkość nic nie znaczy. Z każdego ziarnka będzie ziarnko duże jak groch. Ale, na Boga, drogi
Acharacie, każ zrobić daszek nad kominem i piorunochron!. Niech mi woda nie kapie, niech pioruny
biją gdzie indziej.
— Mistrzu — rzekł Acharat — ogień gaśnie, tygiel stygnie. Co się w nim znajduje?
— Zajrzyj.
Acharat odkrył naczynie i ujrzał bryłkę stopionego węgla wielkości małego orzecha.
— Diament! — wykrzyknął i zaraz dodał: — Ale nieczysty, bez, wartości.
— Bo ogień wygasł, Acharacie, bo daszka nie było nad kominem!
— Wybacz, mistrzu — rzekł młody człowiek — i posil się dla pokrzepienia.
— Zbyteczne, przed dwiema godzinami wypiłem łyżeczkę eliksiru.
— Mylisz, się mistrzu. Eliksir piłeś dzisiaj rano.
— Tak? A która teraz godzina?
— Zaraz będzie wpół do dziewiątej wieczorem.
— O Jezu! — zawołał starzec, załamując ręce — znowu dzień stracony! Że też dni nie mają więcej
niż dwadzieścia cztery godziny.
— Jeżeli nie chcesz jeść, to prześpij się trochę, mistrzu.
— Dobrze, pośpię ze dwie godziny. Uważaj na zegarek ł obudź mnie na czas.
— Obudzę.
Nagle na drodze rozległ się tętent konia, a potem krzyk wyrażający niepokój i zdziwienie.
— Co to może być? — zawołał Acharat i jednym skokiem znalazł się na gościńcu.
III. LORENZA FELICIANI