Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Don DeLillo - Americana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Don DeLillo
AMERICANA
Przełożył
Michał Kłobukowski
NOIR SUR BLANC
Strona 3
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
2
3
4
5
CZĘŚĆ DRUGA
6
CZĘŚĆ TRZECIA
7
Strona 4
8
9
10
11
CZĘŚĆ CZWARTA
12
Przypisy
Strona 5
Tytuł oryginału: AMERICANA
Opracowanie redakcyjne: MIROSŁAW GRABOWSKI
Korekta: JANINA ZGRZEMBSKA, ELŻBIETA
JAROSZUK
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Fotografia na okładce: © Matthieu
Paley/Corbis/Fotochannels
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © by Don DeLillo 1971
All rights reserved
For the Polish edition
Copyright © 2014, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-480-2
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.
ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
e-mail:
[email protected]
księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Strona 6
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 7
Powieść ta jest fikcją literacką. Wszelkie nazwiska,
postacie, miejsca oraz wydarzenia są wytworem wyobraźni
autora lub zostały wykorzystane w celach artystycznych.
Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń,
miejsc lub osób, żyjących lub nieżyjących, jest całkowicie
przypadkowe.
Strona 8
Barbarze Bennett
Strona 9
Część pierwsza
Strona 10
1
A potem dobiegł końca jeszcze jeden nudny,
koszmarny rok. Przed wystawami sklepów
rozwieszono lampki. Sprzedawcy kasztanów
pchali dymiące wózki. Wieczorami tłum gęstniał,
a rzeka pojazdów wzbierała rykiem przyboju.
Święci Mikołajowie na Piątej Alei z dziwnie
smutną delikatnością pobrzękiwali dzwoneczkami,
jakby solili sponiewierany brutalnie kawał mięsa.
Ze sklepów dobiegała muzyka: reklamowe
przyśpiewki, nabożne pieśni i hosanny, a orkiestry
Armii Zbawienia trąbiły na wojskową nutę,
zanosząc się lamentem pradawnych
chrześcijańskich legionów. Akurat tam i wtedy te
dźwięki (brzęk czyneli i łoskot bębnów zapiętych
Strona 11
w wysokie kołnierze) brzmiały trochę dziwacznie,
niby łajanie dzieci za jakiś otchłanny grzech,
i chyba irytowały przechodniów. Ale urocze,
niczym niezrażone dziewczyny załatwiały
sprawunki we wszystkich obłędnych sklepach,
maszerując przez ich magnetyczny zmierzch, jakby
były tamburmajorami, wysokie i różowe,
z kolorowymi paczkami przyciśniętymi do
wrażliwych piersi. Owczarek alzacki
niewidomego spał, nie zwracając na to wszystko
uwagi.
W końcu dotarliśmy do mieszkania Quincy’ego.
Otworzyła nam jego żona. Przedstawiłem jej
B.G. Haines, swoją dziewczynę na ten wieczór,
i słysząc jednym uchem, że rozmawiam z panią
Quincy o Indiach, zacząłem równocześnie liczyć
gości. Liczyłem obecnych, bo taki już miałem
zwyczaj. To, ile osób zgromadziło się w danym
miejscu, wydawało mi się istotne – może dlatego,
Strona 12
że w docierających raz po raz wiadomościach
o katastrofach lotniczych i starciach wojskowych
zawsze podkreślano liczbę zabitych i zaginionych.
Taka dokładność działa na odrętwiały mózg jak
elektryczne łaskotki. Drugą z kolei sprawą do
ustalenia było natężenie wrogości. To akurat
udawało się bez większego trudu. Wystarczało
patrzeć na ludzi, którzy patrzyli na mnie, kiedy
wchodziłem. Jedno przeciągłe spojrzenie dawało
zazwyczaj dość dokładny odczyt. W salonie było
trzydzieści jeden osób. Mniej więcej trzy na cztery
sprawiały nieżyczliwe wrażenie.
Moja dziewczyna i żona Quincy’ego
uśmiechnęły się, stwierdziwszy, że obie mają
kolczyki w kształcie pacyfek. Zaprowadziłem
B.G. do salonu. Czekaliśmy, aż ktoś podejdzie
i nas zagadnie. Byliśmy przecież na przyjęciu,
więc nie chcieliśmy rozmawiać tylko ze sobą.
Dowcip polegał na tym, żeby na cały czas trwania
Strona 13
imprezy rozejść się w różne strony i znaleźć
interesujących rozmówców, a dopiero pod sam
koniec znowu się spotkać i powiedzieć sobie
nawzajem, jaki koszmarny mieliśmy wieczór i że
miło znów być razem. W takich zachowaniach tkwi
esencja cywilizacji Zachodu. Ale w sumie nie
miało to żadnego znaczenia, bo w ciągu godziny
wszyscy zdążyliśmy się znudzić. Tego rodzaju
przyjęcia są tak nudne, że właśnie nuda staje się
wkrótce głównym tematem rozmów. Człowiek
chodzi od grupki do grupki i kilkanaście razy
słyszy to samo zdanie. „To jest jak film
Antonioniego” – mówią ludzie. Ale twarze nie
były aż tak interesujące jak w jego filmach.
Postanowiłem pójść do łazienki i przejrzeć się
w lustrze. Na ścianie wisiało w ramkach sześć
inskrypcji wydrukowanych na lśniącym papierze
dużymi, grubymi literami, czcionką
sześćdziesięciopunktową, naśladującą pismo
Strona 14
odręczne, żeby wyglądały prawdziwie. Trzy były
bluźniercze, a trzy nieprzyzwoite. Ramki musiały
chyba sporo kosztować. Zauważyłem, że na
ramionach mam łupież. Już chciałem go strzepnąć,
kiedy do łazienki weszła niejaka Pru Morrison.
Przyjechała z okręgu Bucks i dopiero zaczynała się
wkręcać w wir wielkomiejskiej monotonii. Stała
przede mną, rozpłaszczona na zamkniętych
drzwiach. Miała równo osiemnaście lat, a ja
byłem i za stary, i za młody, żeby się nią
zainteresować. Mimo to wolałem ukryć przed nią
swój łupież.
– Przyszedłem umyć ręce – powiedziałem.
– Kto to jest ta bambuska?
– Pru, podobno bracia Foot sprzedają w tym
tygodniu szpicruty po zniżonej cenie. Może się do
nich przeleć.
– Nie wiedziałam, że chodzisz z bambuskami,
Strona 15
David.
Zacząłem myć ręce. Pru usiadła na brzegu
wanny i odkręciła kran, puszczając cieniutką
strużkę wody. Nasunęło mi się pytanie, czy
powinienem dopatrywać się w tym geście
seksualnego podtekstu. W tego rodzaju sprawach
czasem trudno wyczuć, co jest grane.
– Dostałam list od brata – powiedziała Pru. –
Obsługuje granatnik M-79. Jest w jednej ze stref
najzaciętszych walk. Pisze, że o każdy centymetr
kwadratowy ziemi toczą się krwawe boje.
Powinieneś przeczytać jego listy, David. Są
niesamowite.
Wojnę co wieczór pokazywano w telewizji, ale
wszyscy chodziliśmy do kina. Niebawem
większość filmów wydała nam się identyczna,
więc zaczęliśmy dla odmiany chodzić do słabo
oświetlonych pokojów, żeby coś skręcić i się
Strona 16
podkręcić albo popatrzeć, jak inni skręcają i się
podkręcają, a może zapalić kadzidełko i słuchać
taśm z nagraniami prawie zupełnej ciszy. Nosiłem
ze sobą kamerę szesnastkę. Ta dowcipna zabawka
wszystkich zachwycała.
– Pisze, że przyjaznych tubylców nie da się
odróżnić od wrogich.
– Kto pisze?
– Nienawidzę cię jak zarazy, wstrętny
parszywcu – powiedziała Pru.
– Mówił mi Quincy, że masz nowego chłopaka,
Pru. Z Teksaskiego Uniwersytetu Rolniczo-
Mechanicznego. Podobno to jakiś młodszy kadet.
Quincy twierdzi, że poznałaś go przez
komputerowy serwis randkowy.
– Skurwiel kłamie.
– Twój własny kuzyn, Pru.
– Masz łupież – powiedziała. – Widzę go na
Strona 17
twojej marynarce. Łupież!
Quincy był w wyjątkowo dobrej formie.
Opowiedział całą serię kawałów o polskich
cieciach, murzyńskich pastorach, o Żydach
w obozach koncentracyjnych i o Włoszkach
z kosmatymi nogami. Bombardował słuchaczy,
szokował i znieważał, prowokując do sprzeciwu.
Oczywiście dusiliśmy się ze śmiechu, na wyścigi
starając się pokazać, jacy jesteśmy światli. Popis
Quincy’ego miał nam pomóc się uwolnić od
etnicznych przesądów. Jeżeli kogoś urażały tego
rodzaju żarty albo był uczulony na jakąś
szczególną ich odmianę, godzącą w jego własną
rasę lub dziedzictwo, znaczyło to, że jeszcze nie
dojrzał do włączenia się w główny nurt życia
społecznego. B.G. Haines, zawodowej modelce
i jednej z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu
znałem, widocznie podobały się wygłupy
Quincy’ego. Była w salonie jedną z czworga
Strona 18
czarnych, a zarazem jedyną wśród nich
Amerykanką, i najwidoczniej uważała, że jej
dyplomatycznym obowiązkiem jest śmiać się
najgłośniej ze wszystkich, ilekroć Quincy
opowiadał szczególnie jadowity kawał
o kolorowych. Zaśmiewała się, że aż prawie
osuwała się na podłogę, ale ja wyraźnie słyszałem,
jak każda kolejna fala śmiechu u szczytu
spiętrzenia załamuje się z urwanym konwulsyjnym
szlochem. Pewnie brakowało jej jeszcze trochę
wprawy. Posuwała się wręcz do tego, że przez
cały wieczór się uśmiechała, ilekroć ktoś do niej
podchodził, i z powagą kiwała głową, gdy któryś
z obecnych tam uczonych dzielił się z nią
spostrzeżeniami na tematy społeczne. Zbijało ich
to z tropu. W końcu musiałem jej przypomnieć, że
to my mamy być dla niej uprzejmi, a nie na odwrót.
Dodałem jeszcze krótki wykład o jej
zobowiązaniach wobec własnego ludu. Wkłuła się
Strona 19
wykałaczką w zakąskę, która ją akurat mijała,
i znów nabrała eleganckich manier.
Impreza dobiegała końca. Niektórzy już wyszli.
Było to tylko przyjęcie koktajlowe, więc
umawiano się małymi grupkami na wspólną
kolację. W kącie żona Quincy’ego wykonywała
zmodyfikowaną koktajlową wersję swojego tańca,
który nazywaliśmy „striptizem w stylu karate”.
Twierdziła, że nauczyła się go podczas podróży na
Wschód.
Miałem niebawem spytać B.G., gdzie chce jeść.
Wiedziałem, że zda się na mnie. Chciałem ją
zabrać do francuskiej knajpki na dalekiej West
Side, na skraju ziemi niczyjej, gdzie zawiewa
zimny wiatr znad rzeki, niskie ponure czynszówki
zioną rozkładem, a o tej porze roku ma się
wrażenie całkowitej pustki, jakby wszyscy się
stamtąd wynieśli, uciekając przed buciorami
Strona 20
wojny. Nie mógłby tam mieszkać nikt prócz
obszarpanych kotów i dzieci o przezroczystych
brzuchach, a dalekie światła migoczące nad Times
Square należą do innego miasta z innej epoki.
B.G. zamówiłaby żabie udka, a ja próbowałbym
jej zaimponować, mówiąc do kelnera po francusku
ciepłym, poufałym tonem bohatera Ruchu Oporu,
który wita dawnego towarzysza broni. Kelner
gardziłby mną, a B.G. przejrzałaby na wylot moją
gierkę. Nie pozostałoby nam nic innego, jak tylko
zakończyć wieczór, paląc papierosa za papierosem
i prowadząc klasyczną rozmowę o śmierci,
młodości i niepokoju. Przypomniałem sobie, że już
nie palę.
– Gdzie chcesz jeść? – spytałem.
Nie usłyszała, bo właśnie rozmawiała
z niejakim Carterem Hemmingsem, który miał
wprawdzie trzydzieści lat, czyli o dwa więcej ode