Domarus Cezary - Koncert w Bolonii

Szczegóły
Tytuł Domarus Cezary - Koncert w Bolonii
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Domarus Cezary - Koncert w Bolonii PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Domarus Cezary - Koncert w Bolonii PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Domarus Cezary - Koncert w Bolonii - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Cezary Domarus Koncert w Bolonii "Powinniśmy być uwolnieni od ciężaru własnego ciała. Ciężar własnego ja w zupełności wystarcza". Prawdopodobnie CIORAN "Czadu!!!" Prawdopodobnie okrzyk z koncertu Pewna książka wspomina o niezwykłym przypadku malarza- policjanta, którego kariera jednych zachwyca, drugich przeraża, innych zaś wprawia w stan osłupienia. Sprawa jest bardzo intrygująca. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego tak wiele miejsca poświęca się przypadkowi owego A., skoro książka traktuje o koncercie w Bolonii. Napisał ją zupełnie nieznany krytyk muzyczny. Książka miała być - jak wskazuje objaśnienie na okładce - relacją z wydarzeń towarzyszących koncertowi w Bolonii tego dnia, kiedy wyprodukowano milionowy egzemplarz energooszczędnego słońca. Postać niejakiego A. pojawia się w paru miejscach książki bez wyraźnego związku z wydarzeniem, zachodzi więc podejrzenie, iż twórca miał w tym ukryty interes. Niedawno pojawił się szkic krytyczny o "Koncercie w Bolonii", którego autor dochodzi do wniosku, że postać A. wzorowana jest na pisarzu- muzyku Raymondzie P. Jeden z krytyków literackich dostrzegł dziwną prawidłowość: wszystkie akapity poświęcone osobie A. są małymi parodiami dzieł Raymonda P. Tajemnicza postać bandyty również nasuwa pewne skojarzenia. Nie warto jednak o nich wspominać, gdyż są nader luźne (aczkolwiek przypuszczenie, że bandyta jest Szatanem, nie musi zaraz budzić pobłażliwego uśmiechu). Jedno jest pewne - wszyscy powoli stajemy się obserwatorami dziwnych wydarzeń, a gdzieś w głębi ogrodu rozbrzmiewa koncert, przyciągający uwagę, zatrzymujący nas w pół kroku. * Jego obrazy. Ma ich kilkadziesiąt, może nawet dwieście. Niektóre z nich były przemalowywane po kilka razy, a chropowata faktura i grudki zbrylonej farby dają pojęcie o wysiłku i wątpliwościach, jakie towarzyszyły procesowi malowania. Przeważają małe formaty i trudno powiedzieć, czy jest to upodobanie, czy tylko konieczność wynikająca z braku dostępu do odpowiednich ram, do większej ilości płótna etc., etc., etc... Z większości obrazów emanuje pogodny nastrój. Oto zajmujące jedną trzecią powierzchni płótna niby-koło, złożone z fragmentów przypominających kształtem drobne kości; środek koła wypełniają podobnie ukształtowane niby- szprychy. Druga część płótna to pejzaż: coś w rodzaju wielkiej cysterny z dwoma otworami "umieszczonymi niesymetrycznie"; ogromna, srebrzysta forma przekrzywiona na jeden bok, dalej jakieś nieokreślone zabudowania, a bliżej postać stojącego nieruchomo człowieka. Niektóre obrazy wyglądają całkiem inaczej. * W raju wysoce oszczędnych słońc jedno w arogancki sposób trwoni swoją cenną energię. Zadaniem malarza-policjanta jest ujarzmienie niesfornego słońca i doprowadzenie go do najbliższego posterunku. Znajdujący się w pobliżu A. nie czyni jednak swej powinności - zajęty jest malarskimi spekulacjami, co może przecież doprowadzić do strasznej katastrofy. Oto dlaczego każdy powinien przeczytać instrukcję obsługi nowego słońca. Oto dlaczego każdy powinien zwrócić uwagę malarzowi-policjantowi, który nigdy nie sięgał po alkohol, jest trochę opieszały i gapowaty i ma w głowie bałagan. * Jego żona. Istnieją niezbite dowody, że skłoniła go do podjęcia pewnej decyzji, w każdym razie sprawiła, iż przestał się wahać, mieszkanie z jej rodzicami i tak było źródłem nader przykrych doznań, więc... Czy jego żona ceni u niego brak skłonności do alkoholu? Czy jego żona lubi jego obrazy? * Powiesił w gabinecie jedno ze swoich wczesnych płócien. Nie był to sposób na reklamę. Gdyby zresztą ktoś zapytał, kto jest autorem tego dzieła - dzieła, ale czy tak by postawił sprawę? - nigdy nie odważyłby się przyznać do popełnionego czynu. Kiedy przyszło mu do głowy, by posługiwać się pseudonimem? Nie wiadomo. Zamiast reperować przestarzały model słońca, łowić ryby, chodzić na ciekawe mecze, zapisać się do Międzymiastowej Samoobrony, kolekcjonować płyty - malował po kryjomu obrazy. Co za wstyd! * Czasy, czasy. Czasy nie takie... Ani ciężkie, ani łatwe. Z tyloma słońcami... Sos chrzanowy w czasie rozruchów ulicznych. Ostrość sosów chrzanowych zależy nie tyle od rodzaju chrzanu, co od użytej ilości. Ostrość rozruchów ulicznych zależy prawdopodobnie od liczby użytych słów, oczywiście słów wiadomego rodzaju. Na liczbę ofiar wpływa wiele czynników. Udział w rozruchach osób spożywających sos chrzanowy w dużych ilościach gwarantuje dużą liczbę ofiar. Przy czym gatunek chrzanu nie jest istotny. Ruch mas podczas rozruchów nie pozostaje bez wpływu na same czasy albo raczej - w zależności od tego, kto sądzi - czasy nie pozostają bez wpływu na ruch mas. Można rozróżnić wiele rodzajów ruchów mas: lewoskrętne, prawoskrętne, wirujące i prostolinijne, a także zdecydowane, opieszałe i podrygujące. Swoistą odmianą ruchu mas jest bezruch. Wniosek, jakoby bezruch spowodowany był trawieniem sosu chrzanowego, jest przesadzony. Badania nad bezruchem mas nie są jeszcze tak zaawansowane, żeby można było wysnuć jakieś wnioski. Zza okien kawiarni, gdzie schroniła się część uciekinierów z centrum miasta, widoczny jest spory kawałek ulicy; w długim szeregu stoją ambulanse, wozy opancerzone czy też inne - nie wiadomo jakie - rzeczy. Są też ludzie, różni ludzie, prowadzący, prowadzeni, a nawet puszczający zmyślne strumyczki krwi z różnych części (...). Obywatele (...) znajdujący się w kawiarni odgrodzeni są od wydarzeń nie tylko podwójną szybą, nie tylko dyskretną materią firanki, lecz także czymś w rodzaju przypadkowego zmylenia, w jakie zapędziła ich aura następujących po sobie wypadków. Przystojna, dotychczas bardzo uprzejma kelnerka uprzedza stanowczym i groźnie brzmiącym głosem, aby nikt nie zbliżał się do okna, co z powodu tłoku panującego wewnątrz jest naturalnie niemożliwe. Małe dziecko przyciska do szyby swój mały nosek i wysmarkuje pewną ilość substancji, budząc grozę i przerażenie wśród pozostałych (może z wyjątkiem kilku gburowatych osobników siedzących w kącie). Kelnerka wyrywa z rąk dziecka dobrze zaimpregnowanego marabuta i poleca matce przedsięwziąć nadzwyczajne środki ostrożności. Nikt nie może być narażony, mówi. W tej chwili słychać huk wystrzału. Ambulans ugina się pod naporem pewnych - powiedzmy - ilości (...). Dwa słońca uciekają przed pogonią. Są zepsute i bardzo złośliwe. Świecą o nieodpowiedniej porze i zakłócają piękne wschody dziesiątków tysięcy słońc, które są specjalnością miasta. Rozregulowane słońce to tragedia. Zza okien zatłoczonych kawiarni nigdy nie uda się nam zobaczyć malarza-policjanta. Zjawisko to nie jest jak dotychczas dokładnie zbadane, szczerze mówiąc, nikt nigdy nie zajmował się nim choćby przez kilka minut. A cóż szkodzi wyskubać małą, najmniejszą ociupinkę czasu z bliżej nieokreślonej głębi i przyjrzeć się temu dokładnie? No właśnie, cóż szkodzi? Malarz-policjant chętniej - czy najchętniej? - spędza czas w swoim biurze, ale regulamin nie pozwala mu szkicować, iluminować, etc., etc., etc... Co też może widzieć ciekawego nawet najbardziej znużony malarz-policjant w ciasnym biurze, które - co jest oczywiste - przytępia jego intelekt, a co najgorsze - osłabia siły twórcze. Czy nie mógłby raz na jakiś czas maznąć sobie czegoś dla wprawy albo chociaż zrobić kilka kresek na marginesie brudnopisu sprawozdania? Nigdy. Istnieje przypuszczenie, że malarz-policjant nie może tego zrobić, ponieważ w innym wypadku padnie rażony pęczkiem usztywniaczy Bergsona. Czy coś by się stało, gdyby gabinet został opuszczona na, powiedzmy, trzy godziny, a w tym czasie ktoś - przynajmniej świat - byłby świadkiem powstania dzieła sztuki, przez co wszyscy zyskaliby na tym - choćby dzieło sztuki - które, jeżeli cena byłaby w miarę przystępna, mógłby nabyć potentat przemysłowy lub właściciel fabryki wełnianych lambrekinów lub chociaż średniozamożny intelektualista, jeden z tych, którzy robią wspaniałą karierę. Dzieło mogłoby wisieć w korytarzu albo w dużym pokoju mieszkania - a może ma dom, przepastne wnętrze! - tym samym obraz mógłby zyskać kunsztowną oprawę intelektualnych rozmów, rozpraw, rozgrywek, rozwydrzeń, rozwścieczeń, rozziewów, rozgardiaszy, rozzuchwaleń, roztrząsań, rozbestwień (uaaaA!), rozchichotań, oczywiście twórczych w sposób nadzwyczajny, niezwykły i niezrównany, obraz mógłby wisieć na ścianie nawet bez ram i bez szybki, dając tym samym możliwość, by ten i ów mógł wydłubać końcem scyzoryka rower lub latawiec swoich marzeń, może komuś udałoby się nawet wygłosić znaczącą kwestię, zaczynającą się od słów ich bin der Geist, der stets verneint, ileż korzyści wynikających z trzech godzin twórczego mozołu. Ale są to oczywiście teoretyczne rozważania, bo przecież malarz-policjant nigdy nie opuści swego gabinetu w czasie przewidzianym na pobyt wewnątrz kręgu posępnych murów, nigdy nie pozwoli sobie na taką nieprawomyślność, na takie marnotrawienie cennego czasu, na przekroczenie ram pewnego mitu, nie istniejącego wprawdzie, ale mającego szanse na (...) go - jeżeli już zaistnieje - w ogólnej (...), a wręcz nawet tam, lecz wracając do tematu, malarzy-policjantów nigdy nie cechowała przesadna ciekawość ani szaleńcza odwaga, po co mieliby narażać się w głupi sposób, dobry malarz-policjant i tak nie zmarnuje czasu wolnego przepływającego przez szczeliny masywnego budynku, zastanowi się nad regułami kompozycji, rozważy kilka problemów kolorystycznych, wykona parę fizycznych ćwiczeń udrożniających krążenie i nie wyjdzie na zewnątrz, dlatego patrząc przez okno zatłoczonej kawiarni nie zobaczymy jego świetlistej postaci, nie ujrzymy go nawet zamienionego w purpurowy frędzelek, a przecież z jego nieobecności korzystają zepsute i wadliwe odmiany słońc, przez co świat jest bardziej migotliwy. * Malarze-policjanci unoszą się nad miastem. Nie zamierzają nigdzie uciekać, nie szukają także ofiar, ponieważ zamiarem każdego prawdziwego malarza-policjanta jest odnalezienie małego pudełka z przyborami do unikania trudnych sytuacji. Malarze-policjanci nigdy nie znajdują takich pudełek, ale ich upór w szukaniu tych przedmiotów nie ma sobie równych. Dlatego też miasto stanęło przed nie lada problemem. Wynajęto nawet strzelców do strącania malarzy-policjantów. Tymczasem przestępczość rosła. Malarz-policjant A. przypomniał sobie swój złodziejski epizod. Przed laty kradł przecież alkohol, papierosy i kawę. Palił trawkę. Handlował kradzionymi rzeczami. I tak dalej. Tymczasem przez okno widać stada ptaków nieokreślonego gatunku. Tęsknota przybiera na sile. Do posterunku zbliża się wielka, czarna, lśniąca, cicho brzęcząca, cudowna, godna podziwu llimuzyna. Przyciemniane szyby ukrywają czyjąś twarz. Jest niezbyt słoneczny dzień. * Która godzina? Jakie miejsce? Godzina którakolwiek. Miejsce dobrze znane. * Bandyta wszedł przez okno. Przesadził parapet jednym zwinnym susem i opanował gabinet. Na poparcie swoich racji trzymał w zębach nóż. W tym czasie A. wykonywał jedno z ćwiczeń poprawiających sprężystość mięśni brzucha i jednocześnie rozmyślał o swojej ostatniej pracy pod tytułem "Upalne lato". - Wstawaj - powiedział szorstko bandyta - to napad! - Hę? - A. podniósł się z podłogi i strząsnął z siebie nadmiar (...). - Tylko bez sztuczek - bandyta postąpił krok naprzód. - Pod ścianę! - To chyba jakaś pomyłka - odparł A. - Wykluczone! - zwięzła bandycka riposta (chóralnie wznosimy pod niebiosa nasz podziw). - A jednak jest pan w błędzie... - Wykluczone. - Wybaczy pan, nigdy nie miałem do czynienia z napadem. - A. posłusznie stanął pod ścianą. - A propos, czego ma dotyczyć ten napad? - Jest mi wszystko jedno - odparł bandyta. Za pasem miał drugi nóż, jeden z tych, co dobrze wchodzą pod żebro. - Rozumiem... Bandyta poczuł się bezpieczniej. Mógł teraz lepiej się rozejrzeć, zwrócić uwagę na kilka szczegółów. Z zainteresowaniem obejrzał komplet biurko-fotele, malutką biblioteczkę literatury fachowej, coś co mogło być (...), oczywiście bez kompromitującej zawartości. Najwięcej emocji wzbudziło w nim jednak wczesne płótno A. Bandyta schował nawet nóż (który wcześniej trzymał w zębach, potem w dłoni) do kieszeni i zbliżył się do obrazu, niemal dotykając nosem jego powierzchni. - Zupełnie niezłe - powiedział. - Doskonałe - dodał po chwili. - Świetne. - Doprawdy, tego się nie spodziewałem. - Bandyta oderwał wzrok od płótna i spojrzał na A. - Skąd ten obraz u pana? - No cóż - zmieszany A. przestąpił z nogi na nogę - dużo by mówić. - Doskonałe - powtórzył bandyta. - Czuję się zaszczycony oglądając tak znakomitą pracę w pańskim gabinecie. Nigdy bym się tego nie spodziewał. - Dziękuję. - Ze szczególną radością - ciągnął bandyta - przywitałem, przyznam się szczerze, obecność "wypłowiałego błękitu", który przypomina mi zniszczone malowidła ścienne z pałacu w Til Barsib, oczywiście ten "zabieg" ma inne zastosowanie, lecz odczuwam to samo patrząc na ten obraz i mając w pamięci mój pobyt w tamtych stronach. Bandyta ostrożnie zdjął płótno z gwoździa i odwrócił je na drugą stronę, by dowiedzieć się, kto jest jego autorem. - Czy to możliwe? - Bandyta spojrzał na A. i z zachwytem odwiesił obraz na dawne miejsce. - Czy to pan? Czy nie jest to aby jakaś pomyłka, zbieg okoliczności? A. uśmiechnął się skromnie i odrzekł: - Ależ nie, jestem malarzem. Nie tylko, oczywiście, nie tylko. - Jakże się cieszę! - bandyta uścisnął dłoń A. - Niech pan wybaczy to nagłe wtargnięcie, gdybym wiedział, co tu zastanę, zmieniłbym rekwizyty, obyłoby się bez dysonansu, lecz mam nadzieję, że nie czuje się pan oburzony, nie, pan na pewno nie, więc dobrze, w takim razie możemy przejść nad tym do porządku dziennego, nie zważając na jakieś zaszłości, które dawno - w pewnej skali - przebrzmiały i my już o nich nie pamiętamy. - Oczywiście - powiedział A. - Przejdźmy więc do innych spraw - bandyta otworzył drzwi gabinetu i dał znak do wyjścia. * Na ulicy. - Czy rzeczywiście źródłem pańskich inspiracji było to zapyziałe mieszkanko? - bandyta otworzył drzwi wytwornej limuzyny. - Szczerze mówiąc, tak - odparł A. - I zepsute słońce - dodał po chwili. * W miejskim składzie malarzy-policjantów jest dużo wolnego miejsca. Wielu dobrze funkcjonujących malarzy-policjantów zginęło w magazynie podczas wielkiego pożaru pewnego niespokojnego roku, kiedy grupa Zegarmistrzów nie zdołała zapobiec rozruchom. Żurnaliści doszli do wniosku, że doszło do jakiegoś momentu, biskup w osobnym wystąpieniu zwrócił uwagę, jak to wszystko może wpłynąć na poziom produkcji gutaperki, nie da się bowiem żyć bez zębów, bez kabli i bez golfa. Nikt się z tym nie pogodzi. Malarz-policjant, o dziwo, tak. * Kątem oka A. zauważył coś, co zawładnęło jego wyobraźnią. - Mógłbym namalować dla pana obraz - powiedział A. - Nigdy nie namalowałem obrazu o wymiarach, powiedzmy, trzy na trzy metry, musielibyśmy więc kupić potrzebne materiały. - Nie będzie żadnego problemu. - Bandyta nacisnął gwałtownie na pedał gazu; limuzyna minęła dzielnice występku, kwatery złoczyńców i ulice pełne rozboju. - Ktoś będzie musiał sobie z tym poradzić - powiedział A. * Kiedy A. gruntował olbrzymie płótno na drugim piętrze luksusowej willi, bandyta myślał o problemach sztuki. * Szef policjantów odbył długą rozmowę z lokajem. Dzielił ich bogato zdobiony płot. - Jest nam potrzebny - powiedział szef - mamy coraz mniej chętnych, za to coraz większy bałagan. Niech pan mu powie, że jest nam potrzebny. Lokaj przekrzywił głowę i spojrzał trochę współczująco na szefa policjantów. - Nic z tego - biała rękawiczka zakreśliła w powietrzu złowróżbny łuk - on jest pochłonięty pracą i nic innego poza nią go nie obchodzi. - Czy naprawdę nie mogę liczyć na nic innego? Czy nie mógłbym porozmawiać z nim choćby przez minutę? - Niech pan przyjdzie w przyszłym tygodniu. * Kiedy A. pokrywał płótno kolejnymi warstwami farby,y bandyta rozmyślał o sztuce i o problemach z nią związanych. Myślał też o czasach, kiedy pisanie zaczynało przypominać proces malowania obrazów i gryzmolenia głupich rysunków. * Słońca sprzedaje się tylko w nocy. Wtedy dobrze widać wszystkie usterki. Malarze-policjanci malują obrazy tylko w ciągu dnia. Sprzedawcy słońc są bogaczami. Malarze-policjanci niekiedy aż piszczą z biedy. Wszyscy mają jednak gdzie mieszkać. Imitacje słońc są łatwe do rozpoznania. Wystarczy powiedzieć kilka razy słowo "bzium", żeby się o tym przekonać. Wówczas imitacja udaje się do najbliższego kasownika i kurczy ze wstydu. * A. odpoczywał. Całą powierzchnię tarasu pokrywała warstwa czegoś w rodzaju tłuczonego marmuru. Bandyta wszedł do pokoju i przez chwilę stał przed mokrym płótnem. - Czy już?- spytał. A. odwrócił twarz w stronę obrazu. - Tak - odparł - co najwyżej jeszcze kilka pociągnięć pędzlem. W każdym razie pozostało niewiele. * - Był tu pana szef. - Słyszałem. - Chciał się z panem zobaczyć. Wyglądał na nieszczęśliwego. - Cóż... - Czy mam go wpuścić, kiedy znowu tu przyjdzie? - Raczej nie. Jego obecność tutaj niczego nie rozwiąże. - On chyba ma jakieś kłopoty. - Jego kłopoty nie mogą mnie obchodzić. Jeden z członów odpadł. - Słucham? - Nic, tak tylko mówię. - Co mam mu powiedzieć? - Nic albo niewiele. Co tam chcesz. Na przykład: dobrego zdrowia. Albo: musi pan sam podjąć ten trud... Nie radziłbym natomiast szczuć go psami. Miałby pretekst, żeby mnie gnębić. * A. i bandyta przechadzali się po wielkim ogrodzie. Rozmowa dotyczyła sztuki, pewnych zagadnień technicznych i najbliższej wystawy. A. nie chciał mieć z tym nic wspólnego. - A gdybyś - bandyta zatrzymał się nagle przy rozecie gardenii. - A gdybyś czasami potrudził się nad jakimś fałszerstwem? A. zatrzymał się kilka kroków dalej. Upił łyk wina. - Świetna myśl - pokiwał głową. - Naprawdę świetna. Zastanowię się nad tym dziś wieczorem. * Różne wersje wydarzeń - zarówno wersje jak i wydarzenia pozostają w dość luźnych relacjach z prawdziwymi wersjami i prawdziwymi wydarzeniami, o których zresztą powiedzieć, że są prawdziwe, znaczy uniknąć oporu, jaki niesie ze sobą ta uciążliwa kwestia - różne wersje wydarzeń rozłożyły się leniwie na plaży i nastręczają sporo kłopotów; którą z nich wybrać? Tę z niebieskim grzbietem i żółtym podbrzuszem? Tę ze złotymi bokami i pomarańczowym spodem? Tę różową, która uśmiecha się i szczerzy błękitne zęby? Tę z czerwonymi kolanamai? A może tę purpurową ze złości? Pogoda jest nie najgorsza; powietrze świeże, przejrzyste, i nawet z plaży widać ogromny obraz, stojący niedaleko wyjścia na taras. A. przygląda się maleńkim postaciom spacerującym nie opodal linii brzegu, gasi pragnienie przechylając szklaneczkę z jakimś sokiem, odgarnia włosy z czoła. Różne wersje wydarzeń, które łączą dwupokojowe mieszkanie, dziesiątki małych płócien, rozruchy, masy, kubek z pędzlami, ogród, pudełko, gabinet, słońca, butelki z alkoholem, czarną limuzynę - różne wersje wydarzeń kłębią się w głowie A. Co robić? W "Tajnej instrukcji policjanta" jest taki akapit: Walki słońc. Słońca oślepiają się nawzajem i robią sobie na złość wiele przykrości. Malarze-policjanci obowiązani są temu zapobiec. Malarze-policjanci nie powinni chodzić na koncerty. Słońca tak. Czy powinienem to robić? Za te brudne pieniądze mógłbym jednak kupić sobie jakieś słońce i wiele innych rzeczy... Sen przychodzi do A. tuż po północy. * Słońce latało nad miejscem, gdzie następnego dnia miał odbyć się koncert. Na pustej sali ustawiono niektóre instrumenty, kilka stołów, krzeseł i małe pudełko, którego przeznaczenia nikt nie znał (kto by zresztą zwracał na nie uwagę - było takie niepozorne i mało interesujące jak futerał od trąbki). Słońce chciało doczekać do chwili, kiedy zabrzmią pierwsze takty muzyki i wszystko zacznie wyglądać inaczej. Jedynym zagrożeniem mógł być policjant, którego nagła interwencja groziła niebywale ostrymi sankcjami. Co za świat! Kiedyś było jedno słońce i nie musiało na nikogo zważać. Teraz za każdym felernym słońcem ugania się malarz-policjant. Sytuację może uratować tylko koncert! * - Znowu był tu pana szef - powiedział służący. - Opowiadał o panu niestworzone historie. Kim pan jest, u diabła? - Nie wiem - odparł A. * A. fałszuje słynny obraz van O. pod tytułem "Gabinet komisarza żandarmerii". Doskonała imitacja. W komentarzu do swojej pracy A. mówi: Mnożą się znaczenia i konteksty. Mnie wskazówki kojarzą się wyłącznie ze słońcem. Imitacje z niespełnieniem. Wielki dom z górą. Dziesięć fałszerstw z przykazaniami. Przestępstwo z wybawieniem. Pudełko z czystością. Ranek. * Koncert Czołg wygląda jak orzech. Kamień wygląda jak ołówek. Szyba wygląda jak samochód. Malarz-policjant wygląda jak głupi. Krew wygląda jak trup. Historia wygląda jak znaczek. Kelnerka wygląda jak arszenik. Stół wygląda jak herbata. Gaz wygląda jak statek. Ambulans wygląda jak dodajnik. Szklanka wygląda jak śpioch. Dziecko wygląda jak taboret. Ludzie wyglądają jak reliefy. Koncert wygląda jak... * Jak pięknie! Bandyta przestąpił prób domu ze wzruszającą lekkością. Niebywały sukces! Sprzedałem wszystkie obrazy! Pieniądze wypychają kieszenie naszych spodni, koszul i płaszczy! Rozrywają przyciasne nesesery i podręczne torby! Wysypują się z wielkich szaf i tajemnych schowków! Jesteśmy bogaci! Wyobraź sobie, że udało się za pierwszym razem! Za pierwszym, słyszysz?! Hej, u diabła, gdzie jesteś?! Bandyta wszedł do pokoju na piętrze. Rozbrzmiewał właśnie "Koncert w Bolonii" Cecil Taylora, kiedy A. opadł na krzesło kompletnie pijany.