Dom pelen drzwi #1 Dom pelen drzwi - LUMLEY BRIAN

Szczegóły
Tytuł Dom pelen drzwi #1 Dom pelen drzwi - LUMLEY BRIAN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dom pelen drzwi #1 Dom pelen drzwi - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dom pelen drzwi #1 Dom pelen drzwi - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dom pelen drzwi #1 Dom pelen drzwi - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BRIAN LUMLEY Dom pelen drzwi #1 Dom pelendrzwi (The House of Doors) Przelozyla Joanna Bednarek Rozdzial Pierwszy Hamish Grieve byl gajowym u dziedzica Earn przez czterdziesci cztery lata. Bardzo lubil swoja prace, totez wykonywal ja rzetelnie i z ochota, az do dnia swoich szescdziesiatych piatych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszedlszy rano ze stajni, po raz ostatni minal wybieg dla koni, zblizyl sie do wielkiego, zaniedbanego domu i wszedl do gabinetu swego pana. Tam sprawdzil zawartosc koperty z zaplata i starannie poukladal na podlodze: strzelbe, notes, gwizdek na psy i kilka mniej waznych przedmiotow, swiadczacych o jego profesji. Nastepnie zlozyl rezygnacje. Mial do tego prawo - skonczyl juz przeciez szescdziesiat piec lat, mogl wiec przejsc na emeryture. -Ale... co ja teraz zrobie? - stary dziedzic byl oszolomiony. - A tym bardziej ty! Co ty zrobisz, Hamish? Grieve byl bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na sluzbie u dziedzica nie bylby nawet w polowie tak doswiadczony ani tak godny zaufania jak on. I tak tez zrobil. Przez nastepnych dziesiec lat wstawal wczesnie, jadl sniadanie, otwieral okno i robil swoje cwiczenia oddechowe. O dziewiatej bral z szopy rower i jesli pozwalala na to pogoda, pedalowal, nie spieszac sie, siedem mil do Kilim - na wschodnie wybrzeze jeziora. Tam odwiedzal swego starego, przykutego do lozka przyjaciela, ktory juz od pietnastu lat bezskutecznie wybieral sie na temat swiat. Pies Hamisha, Barney, dreptal obok. Tym sposobem obaj mieli swoja porcje ruchu na swiezym powietrzu. Ale tego niedzielnego ranka, w polowie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jak Hamish dobil siedemdziesiatego piatego roku zycia, wszystko mialo odbyc sie zupelnie inaczej. Ranek byl jasny i troche zbyt chlodny jak na te pore roku, wiec jazda rowerem wydawala sie Hamishowi orzezwiajaca, a nawet do pewnego stopnia rozweselajaca. Na krotko jednak. Kiedy po przejechaniu kilku mil wjezdzal w lagodny zakret w prawo, zobaczyl cos, czego przedtem nigdy w tym miejscu nie bylo. Jego rece odruchowo zacisnely sie na kierownicy, mimo to przednie kolo roweru zarylo w piach. Barney, biegnacy obok, zawyl i o malo nie uderzyl w nie lbem. Hamish siedzial okrakiem na rowerze, opierajac sie jedna noga o ziemie, pelen niedowierzania. Powodem jego zdumienia byl dom, a raczej - sadzac po rozmiarach - zamek, ktory znajdowal sie w polowie drogi wiodacej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jego fundamenty kryly sie za grzbietem przeleczy, a tylna sciana zwrocona byla do stromego zbocza, gdzie granitowa skala przebijala sie przez cienka warstwe darni. Zamek nie roznil sie wiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem moglby wywolac zdziwienie. Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie roznil sie od drugiego. -Tak sobie mysle - wymruczal Hamish - ze bedzie pan robil to samo, co przez cale ostatnie czterdziesci cztery lata, czyli prawie nic. A jesli o mnie idzie, wystawiono na sprzedaz majateczek nad jeziorem. Kupie go i ten czas, ktory mi pozostal, spedze na lowieniu ryb i czytaniu. Nie. Sam budynek - w jakichkolwiek innych okolicznosciach - nie zaskoczylby Hamisha. Ale fakt, ze napotkal go tu i teraz, byl zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tego zamku tutaj nie bylo! Ani wczoraj, ani zadnego innego ranka, przez ostatnie dziesiec lat! Hamish potrzasnal glowa i przetarl oczy. Nie mogl przyjac do wiadomosci tego, co widzial. Ale im dluzej sie wpatrywal, tym bardziej materialny wydawal mu sie ten zamek. Czy moglo sie tak zdarzyc, ze byl tu przez caly czas, tylko Hamish nigdy nie spojrzal w te strone? Ale w takim razie musialby zignorowac fakty, a wlasciwie swoja wyjatkowo dobra pamiec. Zeszlego lata na tych samych zboczach widzial francuskich i brytyjskich botanikow, badajacych rzadkie gorskie rosliny z Ben Lawers. Szesc miesiecy temu przejezdzali ponad granica owej wypelnionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidzil tych okresowych nalotow turystow, zagranicznego motlochu, ale teraz dziekowal Bogu za te wspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne staneloby pod znakiem zapytania. A moze bardziej niz o zdrowie psychiczne, chodzilo o jego oczy? Slyszal o ludziach, ktorzy mieli uszkodzony w ten sposob wzrok, ale nigdy nie myslal, ze jemu tez moze sie to przydarzyc. -Sluchaj, Barney - powiedzial, gapiac sie na zamek wznoszacy sie ponad piargami, nie dalej niz w odleglosci kilometra. - Czy ja nie za duzo pije? Czy dwa albo trzy kieliszki to za wiele, jak myslisz? A moze to nadmiar piwa zmacil mi umysl, co? Ale Barney pomerdal tylko ogonem i zaskomlal jak zawsze, gdy bywal zmartwiony. -No, moj stary - powiedzial Hamish, bardziej do siebie niz do psa. - Wyglada na to, ze bedziemy musieli sie temu przyjrzec. Wjechal na szlak, wiodacy ku zamkowi. Sciezka ta biegla wzdluz ostrego, skalnego grzbietu. Hamish pedalowal przez chwile pod gore, az jazda stala sie zbyt uciazliwa; wtedy oparl rower o glaz i dalej wchodzil juz pieszo. Wdrapawszy sie w koncu na grzbiet skaly, Hamish mogl wreszcie odetchnac i z bliska przyjrzec sie tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, ze cos bylo nie tak z ta enigmatyczna konstrukcja, przynajmniej przestal miec watpliwosci co do tego, ze nie ulegl zludzeniu. Zamek bez watpienia istnial. Mial niskie fundamenty schodzace w dol do piargow, a jego fasada w ksztalcie polowy szesciokata, tworzyla plaszczyzne z ostro zalamanymi do tylu skrzydlami. Pomarszczone, granitowe sciany wznosily sie az po wiezyczki i zwienczone blankami mury obronne. A wszystko to imponujaco osadzone na Ben Lawers, wznoszace sie majestatycznie do jego niebotycznego, przebijajacego chmury szczytu. Widok ten robil ogromne wrazenie, zamek wydawal sie wielki i potezny. I bardzo, bardzo zlowrogi. Albowiem nie bylo zadnej prowadzacej do niego drogi. Nawet sciezki. Nie mial tez okien, ktore mozna by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego bylo to, ze nie mial takze drzwi. Tam, w gorze, gdzie podmuchy wiatru szarpaly poly jego prochowca, a slonce ogrzewalo mu kark, przestrzen wydawala sie Hamishowi otwarta, a czas jakby stal w miejscu. Minely dlugie chwile, zanim jego oddech uspokoil sie, a serce zaczelo bic wolniej. Barney przysiadl na tylnych lapach, pomachujac ogonem i raz po raz skomlac cicho. Hamish zadrzal, bo chociaz kark mial rozgrzany, to reszta jego ciala byla do cna przemarznieta. Nie co dzien zdarzaly sie takie rzeczy. Zanim chwycily go nastepne dreszcze, ruszyl dalej. Wspinal sie po grzbiecie skaly w kierunku tylnej sciany. U podnoza zamku owce gramolily sie w gore, zujac szorstka trawe. Hamish przystanal i spojrzal na nie. Jesli owce nie baly sie tego miejsca, on rowniez nie mial sie czego obawiac. Schodzac na czworaka ze szczytu, zblizal sie do tajemniczej budowli. Zamek byl szescioboczny, gdyby chciec policzyc wszystkie zewnetrzne sciany. Byl juz blisko, kiedy po raz pierwszy zauwazyl migotanie. Mury majaczyly jakby patrzylo sie przez dym lub fale ciepla bijace od rozgrzanej szosy. Jednak nie bylo az tak goraco, tego byl pewien; nie dostrzegl rowniez zadnego ogniska. A jednak zamek migotal. Jakby byl zludzeniem... Podstawa kazdej sciany mierzyla okolo dziesieciu metrow; mogl takze przypatrywac sie tylnym scianom zamku na calej ich dlugosci i wysokosci - tam, gdzie kamieniste zbocze wznosilo sie i opadalo w dol. I znow te owce, unoszace glowy, jakby chcac zerknac na intruza. Jedna z nich stala posrodku - czesciowo wewnatrz, a czesciowo na zewnatrz plaszczyzny migotania. Ni tu, ni tam. Hamishowi opadla szczeka. Owca, wlasciwie jagnie, pasla sie na szorstkiej trawie u podnoza sciany, a jej glowa i barki niknely w granitowym murze. Co to mialo znaczyc? -To naprawde jest zludzenie! - powiedzial Hamish, z trudem lapiac oddech. - Niematerialne! Nierzeczywiste! Podszedl jednak jeszcze blizej muru. Barney snul sie tuz za nim, sapiac coraz glosniej. Migotanie bylo ledwie widoczne, ale niewatpliwie istnialo. Sciana, choc nieprzezroczysta i calkowicie lita, musiala byc niematerialna. To byla zwykla gra swiatla. Wybryk natury - czego owca, widoczna z odleglosci nie wiekszej niz dziesiec krokow, byla wystarczajacym dowodem. Hamish wyciagnal drzaca reke tak, ze czubki jego palcow dotknely migocacej powierzchni. Poczul cos w rodzaju porazenia pradem i juz w nastepnej chwili migotanie zniknelo, a sciana stala sie nadspodziewanie rzeczywista. Hamish byl tego tak pewien, jak swojej tam obecnosci. To, co bylo zludzeniem zastyglo nagle, stalo sie materialne. W ulamku sekundy, wraz z przenikliwym beczeniem smiertelnie przerazonej owcy, mrowienie w koniuszkach palcow urastalo do uczucia bolu. Cofnal reke, przykurczyl i z szeroko otwartymi oczami wpatrywal sie w swoje palce. Wygladaly, jakby je na moment przytulil do wirujacej tarczy z papierem sciernym. Krew wzbierala na czubkach palcow. -Co? - rzekl Hamish do siebie, nie mogac pogodzic sie z tym, czego i tak nie mogl zrozumiec. Obok calkiem juz teraz twardej sciany lezalo cos, cale w drgawkach. Z zacisnieta dlonia, potykajac sie, Hamish podszedl blizej, by potwierdzic swoje okropne przypuszczenia. Barney podreptal za nim, obwachal dopiero co padle jagnie i wycofal sie na zesztywnialych lapach. Owca zostala przecieta na pol jak dzdzownica - brzytwa. Jej tulow upadajac w dol zostawil slad na granitowym murze podobny do szlaczka z czerwonej farby. Hamish Grieve wstrzymal oddech, probujac zrozumiec to wszystko i poczul, jak serce zaczyna lomotac w piersiach. Zludzenie nie bylo zludzeniem, zamek nie byl zamkiem, rzeczywistosc nie byla rzeczywista. Odsunal sie od pustej, groznej sciany i poczal wdrapywac sie po zboczu kamiennej odnogi w kierunku jej waskiego grzbietu. Szlo mu to jednak opornie, poniewaz poruszal sie do tylu i ani na moment nie spuszczal oczu z zamku, ktory nie byl zamkiem. Barney poszczekiwal i klapal zebami, poganiajac swego pana. Nagle mezczyzna posliznal sie na omszalym kamieniu, przewrocil na plecy i bezwladnie zjechal ponownie do podnoza, dretwiejac raz po raz, gdy ostre wystepy skalne uderzaly go po kregoslupie. Barney, lekko oszolomiony, biegl obok, szarpiac swego pana za rekaw. Hamish usiadl. Naprzeciwko, dokladnie tuz przed jego nosem, powierzchnia sciany znow migotala, a jej podstawa przesunela sie az do podnoza szczytu. Nierowno oddychajac, czul po raz pierwszy w swoim dlugim, calkowicie spokojnym zyciu, ze zaraz zemdleje. Lecz nie smial tego zrobic. Zaczal sie znow wspinac. Nie zatrzymujac sie, brnal jak taternik po scianie gory, lekliwie spogladajac tylko w tyl przez ramie: zamek powiekszal sie, jego mury "podplywaly", by pochlonac glazy i zatrzymywaly sie na rumowisku o dwa metry od niego. Na szczycie, zmuszony do ucieczki, Hamish dzwignal sie na obrzeze skaly. Lezac twarza w dol chrapliwie wciagal powietrze wyschnietym gardlem. Owce, pierzchajac w panice, przebiegaly obok niego, jedne w gore, a inne w dol zbocza. Owiewal go lekki wiatr, ktory powoli chlodzil goraczke spowodowana wytezonym wysilkiem. W dole zamek stal znow nieporuszony. Na pierwszy rzut oka byl materialny i zupelnie zwyczajny. Ale Hamishowi wydawal sie teraz okropny i niesamowity. Barneya nigdzie nie bylo widac... Rozdzial Drugi Noc sylwestrowa 1995 rok, 23:45. Jon Bannerman, ktory podawal sie za turyste, stal u szczytu drogi Royal Mile, tam gdzie jej kocie lby spotykaly sie z asfaltem esplanady Edinburg Castle. Wpatrywal sie swoimi ciemnymi, troche niesamowitymi oczami w dluga, waska droge, gdzie klebiacy sie, rozesmiany tlum tanczac i spiewajac swietowal smierc starego i narodziny nowego roku. Oparl sie o sciane z wmurowana tabliczka, upamietniajaca spalenie ostatniej szkockiej czarownicy w tym wlasnie miejscu. Nie bylo to az tak dawno temu, przynajmniej z punktu widzenia Bannermana. Bannerman utrwalil na tasmie historie tej tabliczki. Teraz, z magnetofonem nadal pracujacym w kieszeni, skoncentrowal swoja uwage na tlumie, ktory swietowal swoj na poly barbarzynski, na poly orgiastyczny rytual. Mezczyzni i kobiety, przewaznie zupelnie sobie obcy, calkiem otwarcie obejmowali sie i calowali. Kochankowie, nie znajacy nawet swoich imion, dyszac szukali sie po omacku w ciemnych przejsciach. W mroznym powietrzu unosil sie odor alkoholu. Nieprzyjemny zapach dochodzil rowniez z pobliskiego pubu, ktorego przyciemnione swiatla sugerowaly intymne przyjecie. Jasnoocy ludzie wloczyli sie w poszukiwaniu partnerow. Inni, pijani, sciskajac butelki, przepychali sie od jednej grupy do drugiej. Bannerman uznal, ze niesamowitosc i dekadencki nastroj tej sceny warte sa utrwalenia. Nagle wpadla na niego jakas dziewczyna sprawiajac, ze stracil na moment rownowage. -Och! - zmieszala sie. Jej przesiakniety brandy oddech buchnal mu w twarz. Chwycila sie go kurczowo, usilujac znalezc oparcie, i sprobowala skupic wzrok na jego ciemnej, srogiej twarzy. -W glowie mi sie kreci - westchnela. - Nie wiem, czy ustane na nogach. Bannerman pomogl jej utrzymac rownowage i mocno przytulil dziewczyne do siebie. Byl to najlepszy sposob na zabezpieczenie jej przed upadkiem. -Troche wypilas - powiedzial, unikajac oskarzycielskiego tonu. -Co? Troche? Stary, wypilam strasznie duzo. - Jej oczy odplynely zupelnie. Potem wykrzywila swa sliczna twarz. - Boze! Co za halas. Bede wymiotowac. - Skryla twarz w plaszczu Bannermana. -Nie na mnie, mam nadzieje - odrzekl. Gdy podniosla twarz, byla juz spokojniejsza, a jej oczy patrzyly przytomniej. Przekrzywila glowe i z trudem zdobyla sie na usmiech: -Nie jestes stad, to znaczy z Edynburga? -Jestem... turysta - wyjasnil, wzruszajac ramionami. -W Edynburgu? Zima? - wydawala sie byc zdziwiona. Potem, nadal mocno do niego przytulona, wybuchla smiechem. - Wyspy Bahama - powiedziala, gdy jej chichot przycichl. - Tam powinienes byl pojechac. Boze, co ja bym dala za odrobine slonca! Odsunal sie od niej lagodnie, w dalszym ciagu trzymajac jej lokiec jedna reka. -Dobrze sie teraz czujesz? Troche sie chwiala, ale najwyrazniej wziela sie w garsc. Spojrzala w strone tlumu drepczacych ludzi. Wiekszosc z nich ruszyla w kierunku Royal Mile. -Za dziesiec minut polnoc! - ktos krzyknal i tlum przyspieszyl. -Oni wszyscy ida do Auld Cross! - dziewczynie zaparlo dech z podniecenia. - Dolaczymy do nich? -Auld Cross - powtorzyl. - Czy to cos wyjatkowego? -Co? Nie byles tam? Niespecjalny z ciebie turysta, co? Ponownie wzruszyl ramionami. -Sama jestes? - zapytal. Dziwne, gdyby tak bylo, bo wedlug tutejszych wymogow byla bardzo atrakcyjna. Na chwile usmiech opuscil jej twarz. -Powiedzmy, ze tak - wymamrotala. - Ale ci dwaj, ktorzy mnie spili, pewnie by nad tym dyskutowali. O tak, juz wiem, czego oni ode mnie chca. Spojrzala raz jeszcze na odchodzacy tlum, przyjrzala sie twarzom i postaciom, po czym westchnela. Pociagnela Bannermana w cien. -Sa tam - wyszeptala. - Szukaja mnie. Wyjrzal z ukrycia. Ci dwaj, ktorych sie bala, wyraznie odstawali od tlumu. Podczas gdy inni byli pijani, podpici lub przynajmniej upojeni radoscia, oni byli trzezwi, zdecydowani, zawzieci i tajemniczy. Oczy wszystkich byly jasne, lecz ich oczy byly jeszcze jasniejsze. Usmiechy zastygly im na twarzach do tego stopnia, ze staly sie tylko wymalowanymi grymasami. Zgubili kogos i byli zdecydowani go odnalezc. W lokalnej mowie takich jak oni zwano "twardzielami" - osadzil Bannerman. A na dodatek nie brakowalo im tez zapalu. Poscig zaczynal sie na dobre - wyweszyli wlasnie trop i zabrali sie juz do zastawienia sidel. A on, Bannerman, latwo mogl w nie wpasc. Oczywiscie, mogl rowniez po prostu odejsc. Ale z drugiej strony... Za waska droga kamienne stopnie schodzily stromo w dol, w ciemnosc labiryntu ulic. Poniewaz wszyscy udali sie do Mercat Cross, tam w dole powinno byc pusto. Bannerman spojrzal w glab cienia za nimi i chwycil reke dziewczyny. -Chodz - powiedzial. - Wynosimy sie stad. Cofnela sie i wyszeptala: -Nie chce, zeby ci dwaj mnie zobaczyli. -Oni juz poszli - sklamal. Obaj mezczyzni, stojacy przy wejsciu przypatrywali sie ostatnim maruderom. Ich oczy biegaly tam i z powrotem. -Poszli? - powtorzyla. - Nie, beda czekac w Mile. W Mercat Cross. To tylko piec minut stad. -Wiec przetniemy droge i zejdziemy tymi stopniami w dol. -My? Wiec idziesz ze mna? -Jesli chcesz - Bannerman ponownie wzruszyl ramionami. -Nie bardzo masz ochote, co? - przekrzywila glowe. Miala ciemne wlosy, blyszczace zielone oczy i pelne usta. - Nie tak jak ci dwaj. Juz ja ich znam, oni lubia rozne dziwne zabawy. Wiec jak, chcesz czy nie? "Nie bardzo" - pomyslal Bannerman, ale mimo to powiedzial: -Chodzmy. Wyszli z cienia i przecieli droge. Znajdowali sie na niej juz tylko sami - maruderzy. Przesladowcy dziewczyny wlasnie zbierali sie do odejscia; ich twarze mialy zlowrogi wyraz. Potem jeden z nich spojrzal do tylu i zobaczyl Bannermana z dziewczyna, ruszajacych stopniami w dol i znikajacych im z oczu. Bannerman pomyslal: "Moze teraz, gdy nie jest sama, nie beda jej nagabywac". Schodzili po schodach w dol. Dziewczyna oprzytomniala juz, i nieomal ciagnela Bannermana za soba. -Tedy - zasyczala, prowadzac go przez ciemne alejki pomiedzy wysokimi kamiennymi skalami. Swietnie znala te platanine ulic, a zamierzala rownie dobrze poznac Bannermana. Magnetofon w jego kieszeni nadal pracowal, notujac kazdy, najmniejszy nawet szczegol tego, co sie dzialo. -Tutaj - powiedziala dziewczyna. - Tutaj. Aleja byla waska, ciemna, zimna i sucha. Po jednej stronie, w cieniu, znajdowala sie nisza otoczona lukiem. Kiedys byly tam drzwi, teraz ich slady zostaly usuniete przez gladki kamien i zaprawe murarska. Drzac dziewczyna wciagnela Bannermana do srodka, szybko rozpiela mu plaszcz i wsunela sie pod niego. Ubranie miala bardzo cienkie, wiec doskonale czul jej cialo. -Taak - powiedziala, rozpinajac guziki bluzki. - Widzisz? Bannerman widzial, nawet w ciemnosciach. Jej piersi mialy doskonale ksztalty, ale brazowe sutki byly odrazajace. Zmusil sie, by podniesc jej lewa piers. Byla wyjatkowo masywna, ciezka i wypelniona krwia, ale tak zimna, ze trudno bylo uwierzyc iz zycie... -Goracy - wysapala, przenikajac tok jego mysli. Po raz pierwszy czula cieplo jego ciala. - No, no... Rozgrzany jak piec. Masz dla mnie cos goracego? Dlon o dlugich palcach zesliznela sie z piersi Bannermana do zamka jego spodni. Odpiela go gladkim, wycwiczonym ruchem. Chwile pozniej powiedziala: -Nie nosimy bielizny? A moze czegos sie spodziewalismy? - zasmiala sie wulgarnie i zamarla. Czul jak ruchliwe palce jej zimnej reki zastygly. Tam w dole, w miejscu zlaczenia nog, nie znalazla niczego! Tylko gladkie, gorace, niczym sie nie wyrozniajace cialo, cos jak wnetrze zgietego lokcia. -Jezu! - wykrzyknela, odskakujac od zaglebienia w scianie, ze swobodnie rozkolysanymi piersiami. - Slodki Jezu! W tym momencie dwaj mezczyzni dopadli ich. Jeden z nich zlapal ja od tylu, jedna reka zakryl jej usta, a druga po omacku szukal piersi. -Slyszalas, ze idziemy po ciebie? - wyszeptal, a juz sam ton jego glosu brzmial jak grozba. Podczas gdy ona probowala stawiac opor miotajac sie i sapiac, drugi mezczyzna zapalil papierosa i oswietlil nisze plomieniem zapalniczki. Jej migotliwe swiatlo ukazalo Bannermana w rozpietym plaszczu. -Koles - powiedzial jeden z nich - nie lubimy tutaj obcych, ktorzy pozwalaja sobie za duzo z naszymi kobietami. Lepiej wstrzymaj oddech, bo zaraz stracisz swoje jaja. Kopnal go lewa noga w krocze. Chwile pozniej, zaciskajac w piesci ciezka zapalniczke, wymierzyl mu cios w twarz. Odrzucony do tylu przez sile i gwaltownosc ataku, Bannerman wyszarpnal z gornej kieszeni cos, co wygladalo jak wieczne pioro. Tymczasem dziewczyna uwolnila sie z uscisku. Jej przesladowca probowal ja teraz uderzyc w twarz, ale nie trafil. Paznokcie dziewczyny rozdrapaly mu policzki i czolo, zostawiajac proste, czerwone linie. Najpierw z trudem zlapala oddech, a potem zaczela krzyczec. Ale nie wzywala pomocy. -Zostawcie go! - krzyczala. - Na milosc boska, zostawcie go, albo on sie za was zabierze! "Choc zachowuja sie jak zwierzeta, to sa jednak ludzmi" - pomyslala. Odwrocila sie i uciekla. Rozdzial Trzeci Puby w Killin - zarowno te stare, jak i trzy nowe - robily swietne interesy od czasu pojawienia sie "Zamku Killin". W jednym z nowszych barow, zwanym po prostu "Zamek", siedzieli Jack Turnbull i Spencer Gill. Turnbull pracowal jako osobista ochrona swojego szefa z Ministerstwa Obrony i w tym charakterze uczestniczyl w wykladzie wygloszonym wczesniej przez Gilla dla dwudziestu kilku waznych osobistosci, ktore zjawily sie tutaj, by podjac decyzje w sprawie zjawiska strzegacego zboczy Ben Lawers. -Nuda? - Gill powtorzyl zwiezla krytyke swego odczytu, wyrazona przez Turnbulla. - Przypuszczam, ze tak. Do diabla! Zawsze tak jest. Jesli powtarza sie te sama historie dwa razy na tydzien przez wieksza czesc roku, to w koncu musi sie to stac nudne. Ale nie moge upiekszac faktow. Sa takie, jakie sa. Zamek jest taki, jaki jest: to maszyna. Podawalem fakty i robilem to najlepiej, jak umialem. -To nie byla krytyka - odezwal sie Turnbull. - Albo przynajmniej nie to mialem na mysli. Ja tylko siedzialem tam i myslalem, ze ten facet jest wykonczony i to widac. Mowi o czyms ekscytujacym, a brzmi to tak nudno, jak flaki z olejem. Gill usmiechnal sie krzywo. -Rzeczywiscie - powiedzial. - Nie mam powodu, by sie podniecac. W kazdym razie nie za bardzo. Moze wlasnie dlatego moje odczyty wypadaja tak jalowo. Widzisz, nie znasz wszystkich faktow. -W rzeczywistosci - Turnbull nasladowal go, ale bez usmiechu - znam fakty, a przynajmniej wiekszosc z nich. Wiem o tobie wiecej niz ci sie wydaje. Chcesz posluchac? Gill uniosl brew i skinal glowa. -Czemu nie - odrzekl. - Pochlebia mi, ze moje poufne raporty sa az tak interesujace. No, zaczynaj. Turnbull spojrzal na niego uwaznie. Bylo to osobliwe spojrzenie. Nie zawieralo oceny, wyrazalo jedynie probe zrozumienia sytuacji. "On nie moze byc taki bystry, na jakiego wyglada. W jego zawodzie to zupelnie zbedne" - pomyslal Gill. Turnbull nadal mu sie przygladal. Gdyby zobaczyl Gilla znow za dziesiec lat, poznalby go od razu. Tylko ze Gill nie mial przed soba dziesieciu lat zycia. Bylby szczesliwy, gdyby zostaly mu chociaz dwa. Gill mial metr osiemdziesiat wzrostu i lekka niedowage, mogl wazyc okolo siedemdziesieciu kilogramow. Mial trzydziesci trzy lata, ale wygladal na czterdziesci. Umieral. Pietnascie lat temu jako nastolatek wywolal cos na ksztalt sensacji. Rozpoznano w nim nowe zjawisko: skok Natury probujacej dotrzymac kroku Nauce. Gill "rozumial" maszyny. Jego pradziadek - inzynier - wydawal sie byc jedynym powodem, dla ktorego geny czy cos innego wywinelo mu taki numer. Jednak nic z tego, co robil jego pradziadek, nie wiazalo sie ze specyficzna zdolnoscia Gilla. "W Epoce Komputerow - napisal kiedys jakis lowca sensacji - beda musialy istniec umysly podobne do komputerow. Ten mlody czlowiek ma ten rodzaj umyslu". Oczywiscie, to nie byla prawda. Umysl Gilla wcale nie przypominal komputera. Gill jedynie rozumial maszyny poprzez dotyk, smak, zapach, wzrok, sluchajac ich i czujac to, co one czuly. Byl ich mechanicznym powiernikiem lub inaczej - mial zrozumienie dla urzadzen mechanicznych. Po raz pierwszy zauwazono go, gdy w wieku osiemnastu lat opisal pojazdy i mechanizmy Heath Robinssona jako "bezduszne potwory Frankensteina". Nie rozumial ich, bo one same siebie nie pojmowaly. -Gdyby byly ludzmi - powiedzial wowczas - bylyby idiotami. -Wiec? - Gill probowal teraz zachecic Turnbulla, bo utkwiony w nim wzrok zaczal go juz irytowac. - Zamierzasz opowiedziec mi historie mego zycia, czy nie? -Jestes Czlowiekiem-Maszyna - powiedzial. Gill usmiechnal sie kwasno i skinal glowa. -Masz dobra pamiec - odrzekl. - Od dziesieciu lat nikt mnie tak nie nazwal. Odgarnal z czola przyproszone siwizna wlosy, podniosl szklanke z brandy i pociagnal maly lyk. Lekarze zabronili mu pic, ale on doszedl juz do etapu, w ktorym uwazal, ze jesli cos lubi, to powinien to robic. Rezygnacja z brandy i tak juz nie mogla go uratowac. -To wszystko? - zapytal. - Tylko to? Kiepska dokumentacja. Turnbull ciagle go obserwowal. Gill mial dosc szczupla twarz, wysokie czolo i nieprzeniknione oczy, ktore raz wydawaly sie zielone, a zaraz potem szare. Jego cera posiadala ten specyficzny, blady wyglad, ktory swiadczy o powaznej chorobie. -Masz bardzo rzadkiego raka krwi - powiedzial w koncu Turnbull. - To drugi powod, dla ktorego tu jestes: tutejsze powietrze ci sluzy. -Szkocja - powiedzial Gill. - Ktos nazwal ja ostatnim bastionem czlowieka oddychajacego powietrzem. Tak, jestem tu z tego powodu, ale nie masz racji w stu procentach. Nie choruje na bialaczke, mam cos innego. Moj organizm jest na wykonczeniu. Kiedy wdycham trujace substancje, pluca przekazuja je od razu do krwi. Nie sa one ani odrzucane, ani przefiltrowywane. Co wiecej, moj organizm ma bardzo niska tolerancje na te substancje. Zabija mnie samo tylko oddychanie. Zycie w miescie zblizaloby mnie do smierci w zawrotnym tempie, tutaj to idzie duzo wolniej. -A jednak od czasu do czasu zdarza ci sie wypic kieliszeczek - powiedzial Turnbull. - I odwiedzasz takie miejsca, jak to, gdzie ludzie pala, gdzie nawet opary alkoholu sa dla ciebie szkodliwe. Gill otrzasnal sie z przygnebienia, ktore zaczynalo opadac na niego jak ciezki plaszcz. Wiele razy sam to sobie mowil. Nie potrzebowal przypominania. -Miasto to co innego - rzekl, wzruszajac ramionami. - Moge bez niego zyc. I tak nigdy za nim nie przepadalem. Ale nie zrezygnuja z rzeczy, ktore naprawde lubie. Czy warto - w zamian za jeden czy dwa tygodnie zycia wiecej? Mysle, ze nie. Dziekuje tylko losowi za to, ze nie nauczylem sie palic. Ale moze porozmawiamy o czyms innym? -Jasne - powiedzial Turnbull. - Mozemy pomowic na nasz ulubiony temat, jesli wolisz. -O Zamku? - Gill znowu poczul sie nieswojo. - O czym tu mowic. Zamek istnieje. Jest maszyna. To wszystko. -Nie - Turnbull potrzasnal glowa. - To nie wszystko. Jest cos, o czym wiesz, a czego nie mowisz. Teraz przyszla kolej na Gilla, by dokladnie przyjrzec sie swemu rozmowcy. Uczynil to w zamysleniu, z przymruzonymi oczami i po raz pierwszy z czyms innym, niz tylko z przyjacielska ciekawoscia. To bylo jego pierwsze spotkanie z czlowiekiem, ktory zostal mu przedstawiony przez ministra. Ochrona byla tutaj tak liczna, ze minister dal swojemu "gorylowi" tydzien wolnego. Wiedzac, ze znalezienie noclegu w Killin jest prawie niemozliwe, a Gill ma tu mieszkanie, zaproponowano, by ten przenocowal Turnbulla. Gill nie mial nic przeciwko temu. Towarzystwo bylo czyms, czego mu stale brakowalo. Wyklady nie byly jego ulubiona forma zycia towarzyskiego. Poza tym interesowal go ten wielki facet. Teraz nawet jeszcze bardziej. Z pewnoscia nie byl ta typ intelektualisty, ale nie brakowalo mu przenikliwosci. Turnbull mial ponad metr osiemdziesiat wzrostu i smukla, ale mocna budowe ciala. Jego glowa osadzona byla na krotkiej szyi. Wlosy czarne, dosyc dlugie, zaczesane do tylu i ulozone za pomoca czegos, co dawalo im polysk. Taka fryzura byla wygodna. Turnbull nie lubil, by mu cokolwiek przeszkadzalo. Sprawial wrazenie, jakby stale mial sie na bacznosci. "Tak zostal wyszkolony" - przypuszczal Gill. Rece mial potezne, kanciaste, wyjatkowo silne, niemniej bardzo szybkie i sprawne. Caly wydawal sie szybki i elastyczny Gill probowal sie skupic. Turnbull przejrzal przynajmniej czesc jego mysli. Spojrzal w jego niebieskie, niewzruszone oczy. -Co mam odpowiedziec na taka uwage? - zapytal. - Przydzielili cie do mnie, czy cos w tym rodzaju? Moze jestem podejrzany albo pod nadzorem? - Tylko w polowie byl to zart, bo sluzby bezpieczenstwa z calego swiata interesowaly sie Zamkiem, doslownie wszyscy, poczawszy od CIA, a skonczywszy na KGB. Dopiero, gdy oczy Turnbulla zajasnialy blekitem w szczerym zdumieniu, Gill troszke sie uspokoil. -Do diabla! Nie! - powiedzial Turnbull. - Widze, ze cos cie gryzie. Cos oprocz twojego najwiekszego zmartwienia. Czescia mojego wyszkolenia jest umiejetnosc prowadzenia przesluchan. Gdybym dorwal kogos takiego jak ty, to od razu przyszloby mi do glowy, ze cos ukrywasz. O tym myslalem podczas wykladu, ktory w zasadzie sprowadzal sie do konstatacji, ze Zamek jest maszyna. Mowiles duzo, ale tak naprawde mogles powiedziec to w trzech slowach: "Zamek jest maszyna". O tym mowiles - myslac o czyms innym. "Nie docenialem go" - pomyslal Gill. - A o czym to ja myslalem? - zapytal glosno. Turnbull podniosl swoja szklanke i wzruszyl ramionami. -Moze sie myle. Sam Pan Bog wie, ile masz jeszcze rzeczy do przemyslenia. Wiele, bardzo wiele spraw na glowie. -Na przyklad umieranie? Wiec znowu do tego wracamy. Wiesz co, wlasnie zdalem sobie sprawe z powodow, dla ktorych nie lubie towarzystwa. Na chwile o tym zapomnialem, ale ty mi przypomniales. Ludzie zawsze chca wiedziec, jak to jest. Turnbull zamowil nastepne drinki. Bar wypelnial sie. Byli tu ludzie z calego swiata, wiec Jack musial podniesc glos, by byc slyszanym w tej wrzawie. Ale kiedy odwrocil sie w strone Gilla, znizyl glos. -Nie, nie to. Dobra, ten temat jest... zakonczony. Pomowmy o czyms innym. Na przyklad o tym, jak zaczales? -Co zaczalem? - Gill uniosl brwi. -Te sprawe z maszynami. Te twoje sztuczki. -To nie sa sztuczki. -Nie to chcialem powiedziec. -Wiem, ze nie to - Gill potrzasnal swoim nowym drinkiem, wypil go duszkiem i wykrzywil twarz. - Czy mozemy stad wyjsc? Ta atmosfera na prawde mnie zabija! - Troche niepewnym krokiem zaczal przeciskac sie do wyjscia. Turnbull wypil polowe swojej whisky i podazyl za nim. W mrozna, lutowa noc szli ulicami pokrytymi kilkucentymetrowa warstwa zlodowacialego sniegu. Wracali do mieszkania Gilla na skraju wsi. -Rozejrzyj sie po Killin. Wydaje sie, ze to Gstaad w pelni sezonu - powiedzial Gill. - Dwa lata temu byla to mala, zapomniana wies. A spojrz teraz na rejestracje samochodow. Sa z calej Europy, a nawet z jeszcze odleglejszych miejsc. -Jak Mars? - powiedzial Turnbull. -Nie to mialem na mysli. -Tym niemniej myslisz, ze Zamek pochodzi z kosmosu, tak? - naciskal Turnbull. -Tego nie powiedzialem - odrzekl Gill wymijajaco. -Nie w czasie wykladu - zgodzil sie Jack. - Ale potem rozmawiales z wieloma szychami: Rosjanami, Francuzami, Niemcami, Amerykanami, a nawet z paroma Chinczykami! Powiedziano ci, zebys nie byl zbyt otwarty wobec ludzi z zewnatrz, tak jak byles wobec swoich. Ale moj stary, kiedy nie jest zajety, od czasu do czasu rozmawia ze mna. Cwiczy na mnie swoje przemowienia albo po prostu mowi rozne rzeczy po to, zeby zobaczyc, jak zareaguje. I czasami cos mu sie wymsknie. To nie moglo byc podane do publicznej wiadomosci, ale mowi sie, ze byles za pochodzeniem z kosmosu. Gill parsknal i o malo nie zasmial sie glosno. -Wszyscy na calym swiecie byli za pochodzeniem z kosmosu, na Boga! Albo jest tak rzeczywiscie, albo to najwieksza mistyfikacja w historii tej planety! Dotarli do mieszkania Gilla. -Ale to nie jest mistyfikacja, prawda? - zapytal Turnbull, gdy wchodzili do srodka. Gill zapalil swiatlo. Zrzucajac plaszcz z ramion spojrzal Turnbullowi prosto w oczy. -Nie, to nie jest mistyfikacja - odrzekl. Turnbull chwycil go za ramie. -Wiec skad to pochodzi? I dlaczego jest tutaj? No, przeciez jestes Czlowiekiem-Maszyna. Porozumiewasz sie z maszynami, wiec jesli ktos to moze wiedziec, to tylko ty. Gill potrzasnal glowa ze smutkiem. -Nie porozumiewam sie z tymi cholernymi maszynami. Ja je po prostu czuje, to wszystko. Rozumiem je tak, jak matematyk rozumie liczby lub jak paleontolog zna sie na starych kosciach. Tak jak Einstein potrafil odnalezc brakujace rownanie, jak poszukiwacz skamielin umie zlozyc dinozaura, tak samo ja potrafie zrekonstruowac maszyne. Nie, to nawet nie jest dokladnie tak, bo nawet tej umiejetnosci nie posiadam. Ale moge pokierowac kims, kto umie to robic. Ja wyczuwam maszyny. Pokaz mi silnik, a ja ci powiem, w ktorym roku zostal wyprodukowany. Moge wsluchac sie w prace wielkie go odrzutowca i powiedziec, ktora lopatka turbiny jest peknieta. Ale jesli chodzi o rozmawianie z nimi, to nic z tego. Turnbull wygladal na rozczarowanego. -Wiec nie wiesz, skad to jest? -Wiem, skad to nie jest - na pewno nie z Marsa. Ani z zadnej znanej nam planety. -Uklad Sloneczny na pewno nie wchodzi w gre? -Nie. Zamek nie pochodzi z zadnej z naszych dziewieciu planet ani ich ksiezycow. I nie ja to mowie, ale kazdy kosmolog zwiazany ze sprawa. Jestesmy jedyna inteligentna forma zycia w tej strefie. Zamek pochodzi z jakiegos innego miejsca. -Wiesz, od dziecka mialem fiola na punkcie science fiction. Ale to nie jest science fiction, to rzeczywistosc! Powiedziales, ze mozesz okreslic wiek maszyny, wystarczy, ze rzucisz okiem. Wiec... -Nie zawsze wystarczy rzut oka - przerwal mu Gill. - Ale jesli jej dotkne, posiedze przy niej chwilke, to... zwykle nie mijam sie z prawda. -No dobrze. Siedzisz tu z ta maszyna od roku. Natychmiast wiec pojawia sie pytanie... -Jaki jest jej wiek? -Oczywiscie. Blada twarz Gilla nagle stala sie jeszcze mizerniejsza. Jego oczy byly teraz szare i puste. -Nie wiem - powiedzial. - Nie ma niczego, do czego moglbym to porownac. Nie bylo mnie tutaj, gdy Zamek powstawal. Nikogo tu nie bylo. Jak stara jest Ziemia? Turnbull westchnal. -No to co on tu robi? Dobra - nie wiesz, wiec zgaduj! -Ja wiem - powiedzial Gill. - Tak mysle. On nas obserwuje, slucha i czeka. Tylko nie wiem na co. Rozdzial Czwarty -Pytales mnie, jak to sie zaczelo - powiedzial Gill. - Szczerze mowiac, nie wiem. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak dla kazdego innego. To cos po prostu we mnie wzbieralo, to wszystko. Ale nie jestem wyjatkiem. To tak, jakby natura nagradzala ludziom pewne braki, dajac im dodatkowe talenty. Ludzie, ktorzy sa niewidomi od urodzenia lub traca wzrok wkrotce potem, czesto "widza" tak dobrze, jak ty i ja. Sa muzycy glusi jak pien, ktorzy komponuja arcydziela, nie bedac w stanie ich wysluchac. Wiesz, co mam na mysli? Turnbull zmarszczyl czolo. -Tak mi sie zdaje. Sadzisz, ze natura wiedziala, ze zrobila ci swinstwo, wiec w zamian dala cos innego? Ale po co? Odnosze wrazenie, ze rachunki nadal nie sa wyrownane. No bo na cholere ci ten twoj talent, to porozumienie z mechanizmami, jesli nie rozwiazuje ono zadnego z twoich problemow? -Bardzo sie przydaje innym ludziom - Gill bronil swojego daru. - Sprawdzam wadliwe silniki odrzutowe. Mam dryg do programowania komputerow tak, by lamaly ochronne kody Bloku Wschodniego. Wystarczy, ze zerkne na kawalek radzieckiego wyposazenia i moge powiedziec, jak zostalo wykonane. Jesli to sie w ogole do czegos nadaje, to szczegolnie do tworzenia duplikatow. Wlasnie pomagalem Electrocorpsowi zredukowac ich "mikro" do jeszcze mniejszych rozmiarow. Pracowalem z Solinic nad wytworzeniem plyty zbierajacej energie sloneczna. Jest teraz wydajniejsza o trzydziesci piec procent od dotychczas najlepszych. Nie, mnie to specjalnie nie pomoglo, jesli nie brac pod uwage pieniedzy. Forsy mi nie brakuje, mozesz mi wierzyc. Tak wiec jestem w o wiele lepszej sytuacji niz ten dzieciak z Cypru, ktorego widzialem w mlodosci. -Z Cypru? Twoj ojciec sluzyl tam w wojsku, nieprawdaz? Sluzyl na Cyprze? Gill skinal glowa. -Bylem jeszcze dzieckiem. Uczylem sie w Dhekelia, suwerennej brytyjskiej bazie. Bylem kiepski w rachunkach. Raz na zakupach w Larnaca ojciec pokazal mi miejscowego dzieciaka, stojacego na rogu ulicy. "Synu - rzekl ojciec - przestan sie martwic rachunkami. Niektorzy ludzie to potrafia, a inni nie. Widzisz tego cypryjskiego Greka? On to potrafi. Ale jest tez kaleka, z jedna noga o dziesiec centymetrow krotsza. I zacina sie jak karabin maszynowy". Zapytalem go, co umial ten dzieciak. Ojciec napisal trzycyfrowa liczbe i dwa razy pomnozyl ja przez siebie. Podeszlismy do chlopca, moj ojciec podal mu pierwsza liczbe i kazal podniesc ja w mysli do szescianu. Dzieciak powtorzyl te liczbe dwa razy, podrapal sie po glowie, a nastepnie wzial olowek ojca i zapisal poprawna odpowiedz! A teraz powiedz mi: do czego przyda mu sie ten talent na ulicy, w rybackiej wiosce? Turnbull musial sie zgodzic. -Potem byly tak zwane "Blizniaki Rubika". Gdzies dziewiec czy dziesiec lat temu. Pewien ojciec z Manchesteru kupil swoim synom kostke Rubika. I bez wzgledu na to, jak bardzo mieszal kwadraciki, jego synowie rozwiazywali zadanie w kilka sekund. Mogl kompletnie rozwalic kombinacje - nie stanowilo to dla nich problemu. Obaj byli rownie dobrzy. Ojciec zalil sie producentom, ze dzieciaki mialy wrodzony talent - prosta sprawa. Wszystko sie wyjasnilo. Pojawily sie inne, rownie utalentowane dzieci. Jednak wyzszosc blizniakow polegala na tym, ze oni niezmiennie rozwiazywali lamiglowke przy uzyciu mozliwie najmniejszej liczby ruchow! Srodki masowego przekazu wyjasnily, ze mozgi chlopcow pracuja w trzech wymiarach. Moj prywatny komentarz: bzdura! To jest taka sama bzdura jak mowienie o umiejetnosci rozmawiania z maszynami. Ale faktem jest, ze czy wielowymiarowe, czy inne, ich mozgi dzialaja inaczej. To samo mozna powiedziec o moim mozgu. -A co z komputerami? - Turnbull byl nienasycony. - W tym chyba naprawde blyszczysz? Slyszysz, jak one mysla. Spojrzenie, jakie otrzymal w odpowiedzi, mowilo mu, ze sie mylil. -Nie - Gill jeszcze raz westchnal i potrzasnal glowa. - Nie slysze, bo one nie mysla. One rozwiazuja problemy, ale nie mysla. Oddaja to, co sie przedtem w nich umiesci. Potrafia tez uzywac skomplikowanych procesow logicznych, jesli sie im kaze. Zrobia to o wiele szybciej niz ludzki umysl, ale myslec nie potrafia. Przynajmniej jak dotad. Posluchaj, jesli chcesz zbudowac zegar do gotowania jajek na miekko, to co robisz? Wsypujesz do butelki piasek i powoli wysypujesz. Kiedy masz juz tyle piasku, ile wylatuje w trzy minuty, pakujesz piasek do srodka i zamykasz butelke. Jesli tylko chcesz ugotowac jajko, ten zegar dokladnie ci odmierzy czas. Ale czy to znaczy, ze posiada inteligencje? Albo lepszy przyklad: jesli chcesz wiedziec, ktora jest godzina, to patrzysz na zegarek, tak? W dzien i w nocy daje ci on dokladny czas, wystarczy rzucic okiem. Tylko, czy twoj zegarek ma mozg? To tylko programowanie, nic wiecej. -Moj zegarek jest zaprogramowany? -Oczywiscie. By tykal co sekunde. -Widzisz - powiedzial Turnbull, smiejac sie szeroko - dlatego bylem taki dobry w przesluchiwaniu. -Jak to? -Zdaje mi sie, ze za bardzo chcesz mnie przekonac. Wiec jeszcze raz: Czy probowales sluchac, jak Zamek mysli? Gill rozesmial sie szczerze, po raz pierwszy od dluzszego czasu. -Wiesz co, Jack - powiedzial - spodobales mi sie od chwili, gdy zobaczylem cie po raz pierwszy. Jest w tobie cos takiego, ze wydajesz sie byc facetem, z ktorym moglbym sie dogadac. Ale nie ocenilem cie jako szczegolnie blyskotliwego. A tu okazuje sie, ze jestes na swoj sposob bystry. A jesli nie bystry, to na pewno bardzo sprytny. -Slyszales, jak on mysli? - Turnbull nie pozwolil zmienic tematu. -Slyszalem, jak cos robi. - Usmiech znikl z twarzy Gilla. -Nasluchuje? Obserwuje? Czeka? -Tak - Gill skinal glowa. -Ale nie powiedziales tego tym wazniakom. - Nie bylo to oskarzenie, lecz stwierdzenie faktu. -Wiekszosc z nich juz wie - powiedzial Gill. - A przynajmniej ci, ktorzy maja troche oleju w glowie. -Powiedziales im? - ciezkie powieki Turnbulla otworzyly sie szeroko. -Nie przypominam sobie, zebym cos o tym slyszal w czasie wykladu. -Pewnie ze nie. Oskarzono by mnie o sianie paniki - powiedzial Gill. -O to samo zostalby oskarzony rzad. Kupa pozaziemskich kamieni siedzi sobie tutaj, na szkockiej gorze, obserwuje nas i czeka. Moze cos planuje?! Podnioslby sie wrzask: "Co sobie mysli rzad? Dlaczego nas nie bronia?" I wtedy trzeba by im powiedziec, ze rzad ochrania spoleczenstwo i jest do tego przygotowany. Ale gdyby roznioslo sie, jak rzad jest przygotowany... -Tak zwana "taktyczna" bron nuklearna - powiedzial Turnbull sciszonym glosem. - Kampania Rozbrojenia Nuklearnego dobralaby sie do tego. -Hej! Ty nie powinienes o tym wiedziec - Gill byl zaniepokojony. -A wlasnie, ze powinienem - powiedzial Turnbull tonem czlowieka trzezwo myslacego. - Jak mam grac w te gre, jesli nie znam stawki? Obaj mamy zdolnosci, Spencer. Moj talent to ciagla czujnosc. W koncu pilnuje kogos, kto za to wszystko odpowiada. -No dobrze, wystarczy - zrezygnowal Gill. - Jestem zmeczony. Ide spac. Moze jeszcze troche poczytam. Czy swiatlo bedzie ci przeszkadzac? -Nie - Turnbull potrzasnal glowa. - I tak nie bede spal jeszcze przez jakis czas. Mam zbyt duzo do przemyslenia. Gill spal w lozku, a Turnbull na dlugiej, waskiej kanapie. Zdarzalo mu sie spac w gorszych miejscach. -Jeszcze tylko jedna sprawa - powiedzial Turnbull, kiedy Gill zgasil swiatlo. -Strzelaj - zabrzmial w ciemnosciach znuzony glos Gilla. -Mowiles, ze Zamek prawdopodobnie cos zamierza. Co chciales przez to powiedziec? Zamki nie maja umyslow, jak stwierdziles. I nie mysla. Tu tkwi sprzecznosc, nie sadzisz? -Tak - odezwal sie po chwili Gill. - To taka metafora, nic wiecej. Nie do konca przekonany Turnbull w zadumie kiwnal glowa. -Komputery nie mysla, tak mowisz. Jeszcze nie. Ale mowiles o naszych komputerach, zrobionych tutaj, na Ziemi. Ten Zamek, ten pozaziemski twor musi byc o niebo lepszy od naszych komputerow. To musialo przy byc z... z jakiegos innego miejsca. -Tak - powiedzial Gill bardzo cicho. - To musialoby byc... Turnbull zostawil te kwestie w spokoju. Przed snem mial jeszcze wiele innych rzeczy do przemyslenia. Zblizal sie czas, kiedy Dom Pelen Drzwi mial rozpoczac analize garstki okazow. Nie mozna pozwolic, by cokolwiek moglo mu w tym przeszkodzic, nie wolno pozostawic zadnego marginesu na blad. Dlatego tez Sith, Kontroler Thonu, musi odnalezc odpowiednich obserwatorow, najlepiej takich, ktorzy posiadaja swiadomosc. Dla niektorych Kontrolerow Thonu juz owa swiadomosc sygnalizowalaby koniec dalszych wplywow, ale Sith Thone nie byl jednym z nich. Ten swiat byl dosyc dobry, nawet wybitnie pasujacy, a Sith bardzo pragnal zadowolic Wielkiego Thone'a. Musi to uczynic, bo sam byl jednym z rywalizujacych o to wszechwladne stanowisko. Z tej przyczyny znalazl sie dzisiejszej nocy na lsniacych, zamarznietych ulicach Killin. W swoim ludzkim przebraniu Sith byl prawie niepokonany. Ludzkie cialo i krew nie mogly z nim konkurowac. Oczywiscie, gdyby znalazl sie poza swoja sfabrykowana skorupa, zimno planety zabiloby go w ciagu kilku sekund. I nawet dziecko nie mialoby trudnosci z rozlozeniem go na drobne czesci. To, nad czym sie zastanawial - zabicie niewinnego - sprzeciwialo sie wszelkim prawom Thonu, ale to byla przeciez ziemia niczyja, wiec prawo nie dotyczylo jego przyszlej ofiary. Czlowiek nazywajacy sie Spencer Gill byl, lub mogl okazac sie, powaznym zagrozeniem, a kazde zagrozenie musi byc zlikwidowane. Nie mozna pozwolic, by jakis czlowiek stanal na drodze do zwyciestwa. Sith zlokalizowal Gilla podczas jego ostatniego wtargniecia do wewnatrz Zamku. Teraz pozwolil swojemu czujnikowi prowadzic sie do jego mieszkania. Bylo to proste, poniewaz mozg Gilla roznil sie od mozgow innych ludzi. Sith przypuszczal, ze czlowiek ten jest samotny, ale nawet gdyby ktos mu towarzyszyl, nie robiloby to zadnej roznicy. Sith mial przewage, gdyz dzialal przez zaskoczenie i posiadal prawie niezniszczalna nature. Zaden nieuzbrojony czlowiek nie pokonalby go. Czul sie tak pewny siebie, ze nie rozwazal nawet mozliwosci wystapienia jakiegokolwiek oporu. Gill spal, gdy rozlegl sie glosny, natarczywy dzwonek do drzwi. Ktos byl bardzo niecierpliwy albo wyjatkowo pedantyczny, gdyz dzwonil w krotkich, regularnych odstepach. Gill obudzil sie z ta mysla i zapalajac swiatlo, zobaczyl Turnbulla zarzucajacego szlafrok. -Wszystko w porzadku - powiedzial Turnbull. - To pewnie po mnie. Glowe dam, ze cos sie stalo i jestesmy z szefem natychmiast potrzebni w Londynie. -Co? - powiedzial Gill, na wpol rozbudzony. Turnbull przeszedl przez zaslone z koralikow i krotkim, ciemnym korytarzem zblizyl sie do drzwi. Zaslona zadzwieczala za nim, opadajac na swoje miejsce. -Och... - wymamrotal Gill, spuszczajac nogi z lozka. Dzwonek nadal dzwonil. Potem Gill uslyszal, jak dzwiek urwal sie, gdy Turnbull otworzyl drzwi. I wtedy... W ciemnej ulicy stala wysoka, klocowata postac, trzymajac w reku cos, co swiecilo i warczalo. Turnbull nie mial nawet czasu, by sie dobrze temu przyjrzec. Ramie napastnika wystrzelilo jak z procy, chwycilo Turnbulla pod lewa pache i cisnelo na ulice. Lezac na jezdni Turnbull szarpnal sie do tylu, rekoma i nogami usilujac znalezc punkt oparcia. Sith ledwo spojrzal na niego. Czujnik mowil mu, ze Gill jest w srodku. Ten czlowiek nie byl celem. Wszedl do srodka i stanal w korytarzu. Na drugim koncu, powloczac nogami, Gill przechodzil przez zaslone z koralikow. -Kto tam? - zapytal, mrugajac oczami jak sowa. Sith zrobil krok w jego kierunku. -Nie ruszac sie! - ryknal Turnbull. Sith zatrzymal sie i zerknal do tylu. Tymczasem Turnbull wyszarpnal rewolwer z futeralu nalozonego na zmieta koszule i wymierzyl w Sitha. Ale Gill byl juz w polowie korytarza. -Spencer! Wracaj! - zawyl Turnbull. Sith podniosl swoja wolna reke na wysokosc twarzy i przesunal sie do tylu, kolyszac jakims polyskliwym przedmiotem. Turnbull cofnal sie i wystrzelil. W ciszy uspionej wsi wystrzal rozlegl sie ogluszajacym echem. Reka napastnika rozpadla sie na czesci. Swiecaca bron obracajac sie, poleciala w kierunku sterty sniegu, by zniknac wsrod blyszczacych krysztalkow lodu. Turnbull wystrzelil ponownie, a potem upadl, jakby potracony przez ciezarowke. Nieproszony gosc uciekl ponad jego cialem w ciemnosc. Turnbull nie mogl sie podniesc. Zmysly mial przytepione, z trudem probowal zdac sobie sprawe z tego, co sie zdarzylo. Gill pomogl mu wstac. -Dobrze sie czujesz? Turnbull uwaznie obmacal zebra. -Mysle, ze wszystko jest w porzadku. Pare siniakow, nic wiecej. Mialem szczescie. Byl silny jak byk. -Kto? Kto to byl? - twarz Gilla byla blada z przerazenia. Turnbull wstal. Znajdowali sie w widocznym miejscu. -Do srodka! - rozkazal. - Szybko! Nie chcemy przeciez byc w centrum zainteresowania. Zanim jednak dolaczyl do Gilla, kustykajac podszedl do sterty sniegu i przez chwile w niej grzebal. Potem wszedl do domu. Gill zamknal drzwi na klucz i obaj skierowali sie do malenkiej kuchni. Niemal automatycznie Gill zabral sie do przyrzadzania kawy. -Ale kto to... - zaczal, podajac Turnbullowi filizanke. -Mam nadzieje, ze to ty mi powiesz - przerwal tamten i popatrzyl na Gilla z wyrzutem. Potem zaczal badac ogromne siniaki na piersi i lewym boku. -Ja? - zapytal Gill. - Skad mialbym wiedziec? Spotkalem cie dzis rano po raz pierwszy i teraz od razu to. Sprowadzasz niebezpieczenstwo. Dla mnie to calkiem jasne, ze on przyszedl po ciebie. Turnbull pomyslal, ze glos Gilla byl zbyt drzacy, nawet biorac pod uwage okolicznosci. -Mogl mnie zabic, gdy otwieralem drzwi - powiedzial. - Prawie mu sie to udalo. Ale potem zostawil mnie i rzucil sie na ciebie. Tylko przez przypadek wszedlem mu w droge. Kiedy zaniesli kawe do pokoju, Turnbull polozyl cos na malym stoliku. -A co powiesz na to? Gill podniosl przedmiot. Mial okolo pietnastu centymetrow dlugosci i z jednej strony byl tepo zakonczony. Przypominal mala, kieszonkowa latarke albo grube wieczne pioro. Nie wyroznialby sie niczym, gdyby nie bardzo maly rowek oraz wygiecie w polowie cylindrycznego trzonu. Gill dotknal palcem tego miejsca. -Dziwaczny pocisk - powiedzial Turnbull. - Wytracilem mu z reki. Tam na sniegu pewnie lezy kilka palcow tego bydlaka. -Moj Boze! - wykrztusil Spencer Gill. -To okrutny swiat, synu - rzekl Turnbull. - Szybko jednak zorientowal sie, ze okrzyk Gilla nie byl jekiem rozpaczy, spowodowanym okrucienstwem swiata. Spencer bowiem wpatrywal sie w trzymany przedmiot, ktory zaczal zgrzytliwie buczec i ledwo dostrzegalnie wibrowac. Tepy koniec tulejki zamigotal. Gill szybko odsunal go od siebie w kierunku stolu. Na krotki moment wibrujacy koniec dotknal debowego blatu i... przecial go lekko, jakby wchodzil w maslo. Gill krzyknal i wypuscil przedmiot z reki. Tajemnicza bron znieruchomiala nagle i spadla na dywan. Rozdzial Piaty Gill i Turnbull doszli do porozumienia: schowali kosmiczna bron i zadzwonili na policje. Po chwili uslyszeli zawodzenie syreny, dochodzace z niezbyt duzej odleglosci. Zanim samochod zdolal do nich dotrzec, Gill ponownie wyszedl na zewnatrz. Tam odszukal i ostroznie podniosl zakrwawiony palec. Przed przyjazdem policji zdolal go jeszcze ukryc. Obaj mezczyzni zlozyli identyczne oswiadczenia, wedlug ktorych Turnbull zostal zaatakowany przez intruza, ktory potem grozil Gillowi pistoletem. Otrzasnawszy sie po poczatkowym ataku, Turnbull wyciagnal napastnika na ulice i zaczal strzelac, zanim tamten zdazyl otworzyc ogien do Gilla. Zdaje sie, ze trafil go w reke. To bylo wszystko. Blyskawiczny telefon do ministra, ktory odwiedzal wlasnie pewnego posla w Edynburgu, potwierdzil tozsamosc Turnbulla i wyjasnil fakt posiadania przez niego broni. Nastepnie zabrano ze sniegu przed domem palce napastnika - mialy sluzyc jako dowod rzeczowy. Do tego czasu zaczal ponownie padac snieg. Nie bylo wiec zadnych sladow, po ktorych mozna by pojsc dalej. Do drugiej czterdziesci piec policjanci byli juz usatysfakcjonowani. Zastanawiali sie nad postawieniem strazy wokol domu, ale wyzszym wladzom wydawalo sie bezsensowne dawanie straznika straznikowi. Gill powinien byc bezpieczny, poki jest z nim Turnbull. Zamiast tego nalegano na przydzielenie tajnej, policyjnej ochrony ministrowi, przynajmniej do czasu, gdy Turnbull powroci na swoje stanowisko. Mozliwe, ze minister byl rzeczywistym celem. Po kilku godzinach obaj przyjaciele znowu zostali sami. -No dobra, Spenc