BRIAN LUMLEY Dom pelen drzwi #1 Dom pelendrzwi (The House of Doors) Przelozyla Joanna Bednarek Rozdzial Pierwszy Hamish Grieve byl gajowym u dziedzica Earn przez czterdziesci cztery lata. Bardzo lubil swoja prace, totez wykonywal ja rzetelnie i z ochota, az do dnia swoich szescdziesiatych piatych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszedlszy rano ze stajni, po raz ostatni minal wybieg dla koni, zblizyl sie do wielkiego, zaniedbanego domu i wszedl do gabinetu swego pana. Tam sprawdzil zawartosc koperty z zaplata i starannie poukladal na podlodze: strzelbe, notes, gwizdek na psy i kilka mniej waznych przedmiotow, swiadczacych o jego profesji. Nastepnie zlozyl rezygnacje. Mial do tego prawo - skonczyl juz przeciez szescdziesiat piec lat, mogl wiec przejsc na emeryture. -Ale... co ja teraz zrobie? - stary dziedzic byl oszolomiony. - A tym bardziej ty! Co ty zrobisz, Hamish? Grieve byl bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na sluzbie u dziedzica nie bylby nawet w polowie tak doswiadczony ani tak godny zaufania jak on. I tak tez zrobil. Przez nastepnych dziesiec lat wstawal wczesnie, jadl sniadanie, otwieral okno i robil swoje cwiczenia oddechowe. O dziewiatej bral z szopy rower i jesli pozwalala na to pogoda, pedalowal, nie spieszac sie, siedem mil do Kilim - na wschodnie wybrzeze jeziora. Tam odwiedzal swego starego, przykutego do lozka przyjaciela, ktory juz od pietnastu lat bezskutecznie wybieral sie na temat swiat. Pies Hamisha, Barney, dreptal obok. Tym sposobem obaj mieli swoja porcje ruchu na swiezym powietrzu. Ale tego niedzielnego ranka, w polowie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jak Hamish dobil siedemdziesiatego piatego roku zycia, wszystko mialo odbyc sie zupelnie inaczej. Ranek byl jasny i troche zbyt chlodny jak na te pore roku, wiec jazda rowerem wydawala sie Hamishowi orzezwiajaca, a nawet do pewnego stopnia rozweselajaca. Na krotko jednak. Kiedy po przejechaniu kilku mil wjezdzal w lagodny zakret w prawo, zobaczyl cos, czego przedtem nigdy w tym miejscu nie bylo. Jego rece odruchowo zacisnely sie na kierownicy, mimo to przednie kolo roweru zarylo w piach. Barney, biegnacy obok, zawyl i o malo nie uderzyl w nie lbem. Hamish siedzial okrakiem na rowerze, opierajac sie jedna noga o ziemie, pelen niedowierzania. Powodem jego zdumienia byl dom, a raczej - sadzac po rozmiarach - zamek, ktory znajdowal sie w polowie drogi wiodacej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jego fundamenty kryly sie za grzbietem przeleczy, a tylna sciana zwrocona byla do stromego zbocza, gdzie granitowa skala przebijala sie przez cienka warstwe darni. Zamek nie roznil sie wiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem moglby wywolac zdziwienie. Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie roznil sie od drugiego. -Tak sobie mysle - wymruczal Hamish - ze bedzie pan robil to samo, co przez cale ostatnie czterdziesci cztery lata, czyli prawie nic. A jesli o mnie idzie, wystawiono na sprzedaz majateczek nad jeziorem. Kupie go i ten czas, ktory mi pozostal, spedze na lowieniu ryb i czytaniu. Nie. Sam budynek - w jakichkolwiek innych okolicznosciach - nie zaskoczylby Hamisha. Ale fakt, ze napotkal go tu i teraz, byl zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tego zamku tutaj nie bylo! Ani wczoraj, ani zadnego innego ranka, przez ostatnie dziesiec lat! Hamish potrzasnal glowa i przetarl oczy. Nie mogl przyjac do wiadomosci tego, co widzial. Ale im dluzej sie wpatrywal, tym bardziej materialny wydawal mu sie ten zamek. Czy moglo sie tak zdarzyc, ze byl tu przez caly czas, tylko Hamish nigdy nie spojrzal w te strone? Ale w takim razie musialby zignorowac fakty, a wlasciwie swoja wyjatkowo dobra pamiec. Zeszlego lata na tych samych zboczach widzial francuskich i brytyjskich botanikow, badajacych rzadkie gorskie rosliny z Ben Lawers. Szesc miesiecy temu przejezdzali ponad granica owej wypelnionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidzil tych okresowych nalotow turystow, zagranicznego motlochu, ale teraz dziekowal Bogu za te wspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne staneloby pod znakiem zapytania. A moze bardziej niz o zdrowie psychiczne, chodzilo o jego oczy? Slyszal o ludziach, ktorzy mieli uszkodzony w ten sposob wzrok, ale nigdy nie myslal, ze jemu tez moze sie to przydarzyc. -Sluchaj, Barney - powiedzial, gapiac sie na zamek wznoszacy sie ponad piargami, nie dalej niz w odleglosci kilometra. - Czy ja nie za duzo pije? Czy dwa albo trzy kieliszki to za wiele, jak myslisz? A moze to nadmiar piwa zmacil mi umysl, co? Ale Barney pomerdal tylko ogonem i zaskomlal jak zawsze, gdy bywal zmartwiony. -No, moj stary - powiedzial Hamish, bardziej do siebie niz do psa. - Wyglada na to, ze bedziemy musieli sie temu przyjrzec. Wjechal na szlak, wiodacy ku zamkowi. Sciezka ta biegla wzdluz ostrego, skalnego grzbietu. Hamish pedalowal przez chwile pod gore, az jazda stala sie zbyt uciazliwa; wtedy oparl rower o glaz i dalej wchodzil juz pieszo. Wdrapawszy sie w koncu na grzbiet skaly, Hamish mogl wreszcie odetchnac i z bliska przyjrzec sie tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, ze cos bylo nie tak z ta enigmatyczna konstrukcja, przynajmniej przestal miec watpliwosci co do tego, ze nie ulegl zludzeniu. Zamek bez watpienia istnial. Mial niskie fundamenty schodzace w dol do piargow, a jego fasada w ksztalcie polowy szesciokata, tworzyla plaszczyzne z ostro zalamanymi do tylu skrzydlami. Pomarszczone, granitowe sciany wznosily sie az po wiezyczki i zwienczone blankami mury obronne. A wszystko to imponujaco osadzone na Ben Lawers, wznoszace sie majestatycznie do jego niebotycznego, przebijajacego chmury szczytu. Widok ten robil ogromne wrazenie, zamek wydawal sie wielki i potezny. I bardzo, bardzo zlowrogi. Albowiem nie bylo zadnej prowadzacej do niego drogi. Nawet sciezki. Nie mial tez okien, ktore mozna by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego bylo to, ze nie mial takze drzwi. Tam, w gorze, gdzie podmuchy wiatru szarpaly poly jego prochowca, a slonce ogrzewalo mu kark, przestrzen wydawala sie Hamishowi otwarta, a czas jakby stal w miejscu. Minely dlugie chwile, zanim jego oddech uspokoil sie, a serce zaczelo bic wolniej. Barney przysiadl na tylnych lapach, pomachujac ogonem i raz po raz skomlac cicho. Hamish zadrzal, bo chociaz kark mial rozgrzany, to reszta jego ciala byla do cna przemarznieta. Nie co dzien zdarzaly sie takie rzeczy. Zanim chwycily go nastepne dreszcze, ruszyl dalej. Wspinal sie po grzbiecie skaly w kierunku tylnej sciany. U podnoza zamku owce gramolily sie w gore, zujac szorstka trawe. Hamish przystanal i spojrzal na nie. Jesli owce nie baly sie tego miejsca, on rowniez nie mial sie czego obawiac. Schodzac na czworaka ze szczytu, zblizal sie do tajemniczej budowli. Zamek byl szescioboczny, gdyby chciec policzyc wszystkie zewnetrzne sciany. Byl juz blisko, kiedy po raz pierwszy zauwazyl migotanie. Mury majaczyly jakby patrzylo sie przez dym lub fale ciepla bijace od rozgrzanej szosy. Jednak nie bylo az tak goraco, tego byl pewien; nie dostrzegl rowniez zadnego ogniska. A jednak zamek migotal. Jakby byl zludzeniem... Podstawa kazdej sciany mierzyla okolo dziesieciu metrow; mogl takze przypatrywac sie tylnym scianom zamku na calej ich dlugosci i wysokosci - tam, gdzie kamieniste zbocze wznosilo sie i opadalo w dol. I znow te owce, unoszace glowy, jakby chcac zerknac na intruza. Jedna z nich stala posrodku - czesciowo wewnatrz, a czesciowo na zewnatrz plaszczyzny migotania. Ni tu, ni tam. Hamishowi opadla szczeka. Owca, wlasciwie jagnie, pasla sie na szorstkiej trawie u podnoza sciany, a jej glowa i barki niknely w granitowym murze. Co to mialo znaczyc? -To naprawde jest zludzenie! - powiedzial Hamish, z trudem lapiac oddech. - Niematerialne! Nierzeczywiste! Podszedl jednak jeszcze blizej muru. Barney snul sie tuz za nim, sapiac coraz glosniej. Migotanie bylo ledwie widoczne, ale niewatpliwie istnialo. Sciana, choc nieprzezroczysta i calkowicie lita, musiala byc niematerialna. To byla zwykla gra swiatla. Wybryk natury - czego owca, widoczna z odleglosci nie wiekszej niz dziesiec krokow, byla wystarczajacym dowodem. Hamish wyciagnal drzaca reke tak, ze czubki jego palcow dotknely migocacej powierzchni. Poczul cos w rodzaju porazenia pradem i juz w nastepnej chwili migotanie zniknelo, a sciana stala sie nadspodziewanie rzeczywista. Hamish byl tego tak pewien, jak swojej tam obecnosci. To, co bylo zludzeniem zastyglo nagle, stalo sie materialne. W ulamku sekundy, wraz z przenikliwym beczeniem smiertelnie przerazonej owcy, mrowienie w koniuszkach palcow urastalo do uczucia bolu. Cofnal reke, przykurczyl i z szeroko otwartymi oczami wpatrywal sie w swoje palce. Wygladaly, jakby je na moment przytulil do wirujacej tarczy z papierem sciernym. Krew wzbierala na czubkach palcow. -Co? - rzekl Hamish do siebie, nie mogac pogodzic sie z tym, czego i tak nie mogl zrozumiec. Obok calkiem juz teraz twardej sciany lezalo cos, cale w drgawkach. Z zacisnieta dlonia, potykajac sie, Hamish podszedl blizej, by potwierdzic swoje okropne przypuszczenia. Barney podreptal za nim, obwachal dopiero co padle jagnie i wycofal sie na zesztywnialych lapach. Owca zostala przecieta na pol jak dzdzownica - brzytwa. Jej tulow upadajac w dol zostawil slad na granitowym murze podobny do szlaczka z czerwonej farby. Hamish Grieve wstrzymal oddech, probujac zrozumiec to wszystko i poczul, jak serce zaczyna lomotac w piersiach. Zludzenie nie bylo zludzeniem, zamek nie byl zamkiem, rzeczywistosc nie byla rzeczywista. Odsunal sie od pustej, groznej sciany i poczal wdrapywac sie po zboczu kamiennej odnogi w kierunku jej waskiego grzbietu. Szlo mu to jednak opornie, poniewaz poruszal sie do tylu i ani na moment nie spuszczal oczu z zamku, ktory nie byl zamkiem. Barney poszczekiwal i klapal zebami, poganiajac swego pana. Nagle mezczyzna posliznal sie na omszalym kamieniu, przewrocil na plecy i bezwladnie zjechal ponownie do podnoza, dretwiejac raz po raz, gdy ostre wystepy skalne uderzaly go po kregoslupie. Barney, lekko oszolomiony, biegl obok, szarpiac swego pana za rekaw. Hamish usiadl. Naprzeciwko, dokladnie tuz przed jego nosem, powierzchnia sciany znow migotala, a jej podstawa przesunela sie az do podnoza szczytu. Nierowno oddychajac, czul po raz pierwszy w swoim dlugim, calkowicie spokojnym zyciu, ze zaraz zemdleje. Lecz nie smial tego zrobic. Zaczal sie znow wspinac. Nie zatrzymujac sie, brnal jak taternik po scianie gory, lekliwie spogladajac tylko w tyl przez ramie: zamek powiekszal sie, jego mury "podplywaly", by pochlonac glazy i zatrzymywaly sie na rumowisku o dwa metry od niego. Na szczycie, zmuszony do ucieczki, Hamish dzwignal sie na obrzeze skaly. Lezac twarza w dol chrapliwie wciagal powietrze wyschnietym gardlem. Owce, pierzchajac w panice, przebiegaly obok niego, jedne w gore, a inne w dol zbocza. Owiewal go lekki wiatr, ktory powoli chlodzil goraczke spowodowana wytezonym wysilkiem. W dole zamek stal znow nieporuszony. Na pierwszy rzut oka byl materialny i zupelnie zwyczajny. Ale Hamishowi wydawal sie teraz okropny i niesamowity. Barneya nigdzie nie bylo widac... Rozdzial Drugi Noc sylwestrowa 1995 rok, 23:45. Jon Bannerman, ktory podawal sie za turyste, stal u szczytu drogi Royal Mile, tam gdzie jej kocie lby spotykaly sie z asfaltem esplanady Edinburg Castle. Wpatrywal sie swoimi ciemnymi, troche niesamowitymi oczami w dluga, waska droge, gdzie klebiacy sie, rozesmiany tlum tanczac i spiewajac swietowal smierc starego i narodziny nowego roku. Oparl sie o sciane z wmurowana tabliczka, upamietniajaca spalenie ostatniej szkockiej czarownicy w tym wlasnie miejscu. Nie bylo to az tak dawno temu, przynajmniej z punktu widzenia Bannermana. Bannerman utrwalil na tasmie historie tej tabliczki. Teraz, z magnetofonem nadal pracujacym w kieszeni, skoncentrowal swoja uwage na tlumie, ktory swietowal swoj na poly barbarzynski, na poly orgiastyczny rytual. Mezczyzni i kobiety, przewaznie zupelnie sobie obcy, calkiem otwarcie obejmowali sie i calowali. Kochankowie, nie znajacy nawet swoich imion, dyszac szukali sie po omacku w ciemnych przejsciach. W mroznym powietrzu unosil sie odor alkoholu. Nieprzyjemny zapach dochodzil rowniez z pobliskiego pubu, ktorego przyciemnione swiatla sugerowaly intymne przyjecie. Jasnoocy ludzie wloczyli sie w poszukiwaniu partnerow. Inni, pijani, sciskajac butelki, przepychali sie od jednej grupy do drugiej. Bannerman uznal, ze niesamowitosc i dekadencki nastroj tej sceny warte sa utrwalenia. Nagle wpadla na niego jakas dziewczyna sprawiajac, ze stracil na moment rownowage. -Och! - zmieszala sie. Jej przesiakniety brandy oddech buchnal mu w twarz. Chwycila sie go kurczowo, usilujac znalezc oparcie, i sprobowala skupic wzrok na jego ciemnej, srogiej twarzy. -W glowie mi sie kreci - westchnela. - Nie wiem, czy ustane na nogach. Bannerman pomogl jej utrzymac rownowage i mocno przytulil dziewczyne do siebie. Byl to najlepszy sposob na zabezpieczenie jej przed upadkiem. -Troche wypilas - powiedzial, unikajac oskarzycielskiego tonu. -Co? Troche? Stary, wypilam strasznie duzo. - Jej oczy odplynely zupelnie. Potem wykrzywila swa sliczna twarz. - Boze! Co za halas. Bede wymiotowac. - Skryla twarz w plaszczu Bannermana. -Nie na mnie, mam nadzieje - odrzekl. Gdy podniosla twarz, byla juz spokojniejsza, a jej oczy patrzyly przytomniej. Przekrzywila glowe i z trudem zdobyla sie na usmiech: -Nie jestes stad, to znaczy z Edynburga? -Jestem... turysta - wyjasnil, wzruszajac ramionami. -W Edynburgu? Zima? - wydawala sie byc zdziwiona. Potem, nadal mocno do niego przytulona, wybuchla smiechem. - Wyspy Bahama - powiedziala, gdy jej chichot przycichl. - Tam powinienes byl pojechac. Boze, co ja bym dala za odrobine slonca! Odsunal sie od niej lagodnie, w dalszym ciagu trzymajac jej lokiec jedna reka. -Dobrze sie teraz czujesz? Troche sie chwiala, ale najwyrazniej wziela sie w garsc. Spojrzala w strone tlumu drepczacych ludzi. Wiekszosc z nich ruszyla w kierunku Royal Mile. -Za dziesiec minut polnoc! - ktos krzyknal i tlum przyspieszyl. -Oni wszyscy ida do Auld Cross! - dziewczynie zaparlo dech z podniecenia. - Dolaczymy do nich? -Auld Cross - powtorzyl. - Czy to cos wyjatkowego? -Co? Nie byles tam? Niespecjalny z ciebie turysta, co? Ponownie wzruszyl ramionami. -Sama jestes? - zapytal. Dziwne, gdyby tak bylo, bo wedlug tutejszych wymogow byla bardzo atrakcyjna. Na chwile usmiech opuscil jej twarz. -Powiedzmy, ze tak - wymamrotala. - Ale ci dwaj, ktorzy mnie spili, pewnie by nad tym dyskutowali. O tak, juz wiem, czego oni ode mnie chca. Spojrzala raz jeszcze na odchodzacy tlum, przyjrzala sie twarzom i postaciom, po czym westchnela. Pociagnela Bannermana w cien. -Sa tam - wyszeptala. - Szukaja mnie. Wyjrzal z ukrycia. Ci dwaj, ktorych sie bala, wyraznie odstawali od tlumu. Podczas gdy inni byli pijani, podpici lub przynajmniej upojeni radoscia, oni byli trzezwi, zdecydowani, zawzieci i tajemniczy. Oczy wszystkich byly jasne, lecz ich oczy byly jeszcze jasniejsze. Usmiechy zastygly im na twarzach do tego stopnia, ze staly sie tylko wymalowanymi grymasami. Zgubili kogos i byli zdecydowani go odnalezc. W lokalnej mowie takich jak oni zwano "twardzielami" - osadzil Bannerman. A na dodatek nie brakowalo im tez zapalu. Poscig zaczynal sie na dobre - wyweszyli wlasnie trop i zabrali sie juz do zastawienia sidel. A on, Bannerman, latwo mogl w nie wpasc. Oczywiscie, mogl rowniez po prostu odejsc. Ale z drugiej strony... Za waska droga kamienne stopnie schodzily stromo w dol, w ciemnosc labiryntu ulic. Poniewaz wszyscy udali sie do Mercat Cross, tam w dole powinno byc pusto. Bannerman spojrzal w glab cienia za nimi i chwycil reke dziewczyny. -Chodz - powiedzial. - Wynosimy sie stad. Cofnela sie i wyszeptala: -Nie chce, zeby ci dwaj mnie zobaczyli. -Oni juz poszli - sklamal. Obaj mezczyzni, stojacy przy wejsciu przypatrywali sie ostatnim maruderom. Ich oczy biegaly tam i z powrotem. -Poszli? - powtorzyla. - Nie, beda czekac w Mile. W Mercat Cross. To tylko piec minut stad. -Wiec przetniemy droge i zejdziemy tymi stopniami w dol. -My? Wiec idziesz ze mna? -Jesli chcesz - Bannerman ponownie wzruszyl ramionami. -Nie bardzo masz ochote, co? - przekrzywila glowe. Miala ciemne wlosy, blyszczace zielone oczy i pelne usta. - Nie tak jak ci dwaj. Juz ja ich znam, oni lubia rozne dziwne zabawy. Wiec jak, chcesz czy nie? "Nie bardzo" - pomyslal Bannerman, ale mimo to powiedzial: -Chodzmy. Wyszli z cienia i przecieli droge. Znajdowali sie na niej juz tylko sami - maruderzy. Przesladowcy dziewczyny wlasnie zbierali sie do odejscia; ich twarze mialy zlowrogi wyraz. Potem jeden z nich spojrzal do tylu i zobaczyl Bannermana z dziewczyna, ruszajacych stopniami w dol i znikajacych im z oczu. Bannerman pomyslal: "Moze teraz, gdy nie jest sama, nie beda jej nagabywac". Schodzili po schodach w dol. Dziewczyna oprzytomniala juz, i nieomal ciagnela Bannermana za soba. -Tedy - zasyczala, prowadzac go przez ciemne alejki pomiedzy wysokimi kamiennymi skalami. Swietnie znala te platanine ulic, a zamierzala rownie dobrze poznac Bannermana. Magnetofon w jego kieszeni nadal pracowal, notujac kazdy, najmniejszy nawet szczegol tego, co sie dzialo. -Tutaj - powiedziala dziewczyna. - Tutaj. Aleja byla waska, ciemna, zimna i sucha. Po jednej stronie, w cieniu, znajdowala sie nisza otoczona lukiem. Kiedys byly tam drzwi, teraz ich slady zostaly usuniete przez gladki kamien i zaprawe murarska. Drzac dziewczyna wciagnela Bannermana do srodka, szybko rozpiela mu plaszcz i wsunela sie pod niego. Ubranie miala bardzo cienkie, wiec doskonale czul jej cialo. -Taak - powiedziala, rozpinajac guziki bluzki. - Widzisz? Bannerman widzial, nawet w ciemnosciach. Jej piersi mialy doskonale ksztalty, ale brazowe sutki byly odrazajace. Zmusil sie, by podniesc jej lewa piers. Byla wyjatkowo masywna, ciezka i wypelniona krwia, ale tak zimna, ze trudno bylo uwierzyc iz zycie... -Goracy - wysapala, przenikajac tok jego mysli. Po raz pierwszy czula cieplo jego ciala. - No, no... Rozgrzany jak piec. Masz dla mnie cos goracego? Dlon o dlugich palcach zesliznela sie z piersi Bannermana do zamka jego spodni. Odpiela go gladkim, wycwiczonym ruchem. Chwile pozniej powiedziala: -Nie nosimy bielizny? A moze czegos sie spodziewalismy? - zasmiala sie wulgarnie i zamarla. Czul jak ruchliwe palce jej zimnej reki zastygly. Tam w dole, w miejscu zlaczenia nog, nie znalazla niczego! Tylko gladkie, gorace, niczym sie nie wyrozniajace cialo, cos jak wnetrze zgietego lokcia. -Jezu! - wykrzyknela, odskakujac od zaglebienia w scianie, ze swobodnie rozkolysanymi piersiami. - Slodki Jezu! W tym momencie dwaj mezczyzni dopadli ich. Jeden z nich zlapal ja od tylu, jedna reka zakryl jej usta, a druga po omacku szukal piersi. -Slyszalas, ze idziemy po ciebie? - wyszeptal, a juz sam ton jego glosu brzmial jak grozba. Podczas gdy ona probowala stawiac opor miotajac sie i sapiac, drugi mezczyzna zapalil papierosa i oswietlil nisze plomieniem zapalniczki. Jej migotliwe swiatlo ukazalo Bannermana w rozpietym plaszczu. -Koles - powiedzial jeden z nich - nie lubimy tutaj obcych, ktorzy pozwalaja sobie za duzo z naszymi kobietami. Lepiej wstrzymaj oddech, bo zaraz stracisz swoje jaja. Kopnal go lewa noga w krocze. Chwile pozniej, zaciskajac w piesci ciezka zapalniczke, wymierzyl mu cios w twarz. Odrzucony do tylu przez sile i gwaltownosc ataku, Bannerman wyszarpnal z gornej kieszeni cos, co wygladalo jak wieczne pioro. Tymczasem dziewczyna uwolnila sie z uscisku. Jej przesladowca probowal ja teraz uderzyc w twarz, ale nie trafil. Paznokcie dziewczyny rozdrapaly mu policzki i czolo, zostawiajac proste, czerwone linie. Najpierw z trudem zlapala oddech, a potem zaczela krzyczec. Ale nie wzywala pomocy. -Zostawcie go! - krzyczala. - Na milosc boska, zostawcie go, albo on sie za was zabierze! "Choc zachowuja sie jak zwierzeta, to sa jednak ludzmi" - pomyslala. Odwrocila sie i uciekla. Rozdzial Trzeci Puby w Killin - zarowno te stare, jak i trzy nowe - robily swietne interesy od czasu pojawienia sie "Zamku Killin". W jednym z nowszych barow, zwanym po prostu "Zamek", siedzieli Jack Turnbull i Spencer Gill. Turnbull pracowal jako osobista ochrona swojego szefa z Ministerstwa Obrony i w tym charakterze uczestniczyl w wykladzie wygloszonym wczesniej przez Gilla dla dwudziestu kilku waznych osobistosci, ktore zjawily sie tutaj, by podjac decyzje w sprawie zjawiska strzegacego zboczy Ben Lawers. -Nuda? - Gill powtorzyl zwiezla krytyke swego odczytu, wyrazona przez Turnbulla. - Przypuszczam, ze tak. Do diabla! Zawsze tak jest. Jesli powtarza sie te sama historie dwa razy na tydzien przez wieksza czesc roku, to w koncu musi sie to stac nudne. Ale nie moge upiekszac faktow. Sa takie, jakie sa. Zamek jest taki, jaki jest: to maszyna. Podawalem fakty i robilem to najlepiej, jak umialem. -To nie byla krytyka - odezwal sie Turnbull. - Albo przynajmniej nie to mialem na mysli. Ja tylko siedzialem tam i myslalem, ze ten facet jest wykonczony i to widac. Mowi o czyms ekscytujacym, a brzmi to tak nudno, jak flaki z olejem. Gill usmiechnal sie krzywo. -Rzeczywiscie - powiedzial. - Nie mam powodu, by sie podniecac. W kazdym razie nie za bardzo. Moze wlasnie dlatego moje odczyty wypadaja tak jalowo. Widzisz, nie znasz wszystkich faktow. -W rzeczywistosci - Turnbull nasladowal go, ale bez usmiechu - znam fakty, a przynajmniej wiekszosc z nich. Wiem o tobie wiecej niz ci sie wydaje. Chcesz posluchac? Gill uniosl brew i skinal glowa. -Czemu nie - odrzekl. - Pochlebia mi, ze moje poufne raporty sa az tak interesujace. No, zaczynaj. Turnbull spojrzal na niego uwaznie. Bylo to osobliwe spojrzenie. Nie zawieralo oceny, wyrazalo jedynie probe zrozumienia sytuacji. "On nie moze byc taki bystry, na jakiego wyglada. W jego zawodzie to zupelnie zbedne" - pomyslal Gill. Turnbull nadal mu sie przygladal. Gdyby zobaczyl Gilla znow za dziesiec lat, poznalby go od razu. Tylko ze Gill nie mial przed soba dziesieciu lat zycia. Bylby szczesliwy, gdyby zostaly mu chociaz dwa. Gill mial metr osiemdziesiat wzrostu i lekka niedowage, mogl wazyc okolo siedemdziesieciu kilogramow. Mial trzydziesci trzy lata, ale wygladal na czterdziesci. Umieral. Pietnascie lat temu jako nastolatek wywolal cos na ksztalt sensacji. Rozpoznano w nim nowe zjawisko: skok Natury probujacej dotrzymac kroku Nauce. Gill "rozumial" maszyny. Jego pradziadek - inzynier - wydawal sie byc jedynym powodem, dla ktorego geny czy cos innego wywinelo mu taki numer. Jednak nic z tego, co robil jego pradziadek, nie wiazalo sie ze specyficzna zdolnoscia Gilla. "W Epoce Komputerow - napisal kiedys jakis lowca sensacji - beda musialy istniec umysly podobne do komputerow. Ten mlody czlowiek ma ten rodzaj umyslu". Oczywiscie, to nie byla prawda. Umysl Gilla wcale nie przypominal komputera. Gill jedynie rozumial maszyny poprzez dotyk, smak, zapach, wzrok, sluchajac ich i czujac to, co one czuly. Byl ich mechanicznym powiernikiem lub inaczej - mial zrozumienie dla urzadzen mechanicznych. Po raz pierwszy zauwazono go, gdy w wieku osiemnastu lat opisal pojazdy i mechanizmy Heath Robinssona jako "bezduszne potwory Frankensteina". Nie rozumial ich, bo one same siebie nie pojmowaly. -Gdyby byly ludzmi - powiedzial wowczas - bylyby idiotami. -Wiec? - Gill probowal teraz zachecic Turnbulla, bo utkwiony w nim wzrok zaczal go juz irytowac. - Zamierzasz opowiedziec mi historie mego zycia, czy nie? -Jestes Czlowiekiem-Maszyna - powiedzial. Gill usmiechnal sie kwasno i skinal glowa. -Masz dobra pamiec - odrzekl. - Od dziesieciu lat nikt mnie tak nie nazwal. Odgarnal z czola przyproszone siwizna wlosy, podniosl szklanke z brandy i pociagnal maly lyk. Lekarze zabronili mu pic, ale on doszedl juz do etapu, w ktorym uwazal, ze jesli cos lubi, to powinien to robic. Rezygnacja z brandy i tak juz nie mogla go uratowac. -To wszystko? - zapytal. - Tylko to? Kiepska dokumentacja. Turnbull ciagle go obserwowal. Gill mial dosc szczupla twarz, wysokie czolo i nieprzeniknione oczy, ktore raz wydawaly sie zielone, a zaraz potem szare. Jego cera posiadala ten specyficzny, blady wyglad, ktory swiadczy o powaznej chorobie. -Masz bardzo rzadkiego raka krwi - powiedzial w koncu Turnbull. - To drugi powod, dla ktorego tu jestes: tutejsze powietrze ci sluzy. -Szkocja - powiedzial Gill. - Ktos nazwal ja ostatnim bastionem czlowieka oddychajacego powietrzem. Tak, jestem tu z tego powodu, ale nie masz racji w stu procentach. Nie choruje na bialaczke, mam cos innego. Moj organizm jest na wykonczeniu. Kiedy wdycham trujace substancje, pluca przekazuja je od razu do krwi. Nie sa one ani odrzucane, ani przefiltrowywane. Co wiecej, moj organizm ma bardzo niska tolerancje na te substancje. Zabija mnie samo tylko oddychanie. Zycie w miescie zblizaloby mnie do smierci w zawrotnym tempie, tutaj to idzie duzo wolniej. -A jednak od czasu do czasu zdarza ci sie wypic kieliszeczek - powiedzial Turnbull. - I odwiedzasz takie miejsca, jak to, gdzie ludzie pala, gdzie nawet opary alkoholu sa dla ciebie szkodliwe. Gill otrzasnal sie z przygnebienia, ktore zaczynalo opadac na niego jak ciezki plaszcz. Wiele razy sam to sobie mowil. Nie potrzebowal przypominania. -Miasto to co innego - rzekl, wzruszajac ramionami. - Moge bez niego zyc. I tak nigdy za nim nie przepadalem. Ale nie zrezygnuja z rzeczy, ktore naprawde lubie. Czy warto - w zamian za jeden czy dwa tygodnie zycia wiecej? Mysle, ze nie. Dziekuje tylko losowi za to, ze nie nauczylem sie palic. Ale moze porozmawiamy o czyms innym? -Jasne - powiedzial Turnbull. - Mozemy pomowic na nasz ulubiony temat, jesli wolisz. -O Zamku? - Gill znowu poczul sie nieswojo. - O czym tu mowic. Zamek istnieje. Jest maszyna. To wszystko. -Nie - Turnbull potrzasnal glowa. - To nie wszystko. Jest cos, o czym wiesz, a czego nie mowisz. Teraz przyszla kolej na Gilla, by dokladnie przyjrzec sie swemu rozmowcy. Uczynil to w zamysleniu, z przymruzonymi oczami i po raz pierwszy z czyms innym, niz tylko z przyjacielska ciekawoscia. To bylo jego pierwsze spotkanie z czlowiekiem, ktory zostal mu przedstawiony przez ministra. Ochrona byla tutaj tak liczna, ze minister dal swojemu "gorylowi" tydzien wolnego. Wiedzac, ze znalezienie noclegu w Killin jest prawie niemozliwe, a Gill ma tu mieszkanie, zaproponowano, by ten przenocowal Turnbulla. Gill nie mial nic przeciwko temu. Towarzystwo bylo czyms, czego mu stale brakowalo. Wyklady nie byly jego ulubiona forma zycia towarzyskiego. Poza tym interesowal go ten wielki facet. Teraz nawet jeszcze bardziej. Z pewnoscia nie byl ta typ intelektualisty, ale nie brakowalo mu przenikliwosci. Turnbull mial ponad metr osiemdziesiat wzrostu i smukla, ale mocna budowe ciala. Jego glowa osadzona byla na krotkiej szyi. Wlosy czarne, dosyc dlugie, zaczesane do tylu i ulozone za pomoca czegos, co dawalo im polysk. Taka fryzura byla wygodna. Turnbull nie lubil, by mu cokolwiek przeszkadzalo. Sprawial wrazenie, jakby stale mial sie na bacznosci. "Tak zostal wyszkolony" - przypuszczal Gill. Rece mial potezne, kanciaste, wyjatkowo silne, niemniej bardzo szybkie i sprawne. Caly wydawal sie szybki i elastyczny Gill probowal sie skupic. Turnbull przejrzal przynajmniej czesc jego mysli. Spojrzal w jego niebieskie, niewzruszone oczy. -Co mam odpowiedziec na taka uwage? - zapytal. - Przydzielili cie do mnie, czy cos w tym rodzaju? Moze jestem podejrzany albo pod nadzorem? - Tylko w polowie byl to zart, bo sluzby bezpieczenstwa z calego swiata interesowaly sie Zamkiem, doslownie wszyscy, poczawszy od CIA, a skonczywszy na KGB. Dopiero, gdy oczy Turnbulla zajasnialy blekitem w szczerym zdumieniu, Gill troszke sie uspokoil. -Do diabla! Nie! - powiedzial Turnbull. - Widze, ze cos cie gryzie. Cos oprocz twojego najwiekszego zmartwienia. Czescia mojego wyszkolenia jest umiejetnosc prowadzenia przesluchan. Gdybym dorwal kogos takiego jak ty, to od razu przyszloby mi do glowy, ze cos ukrywasz. O tym myslalem podczas wykladu, ktory w zasadzie sprowadzal sie do konstatacji, ze Zamek jest maszyna. Mowiles duzo, ale tak naprawde mogles powiedziec to w trzech slowach: "Zamek jest maszyna". O tym mowiles - myslac o czyms innym. "Nie docenialem go" - pomyslal Gill. - A o czym to ja myslalem? - zapytal glosno. Turnbull podniosl swoja szklanke i wzruszyl ramionami. -Moze sie myle. Sam Pan Bog wie, ile masz jeszcze rzeczy do przemyslenia. Wiele, bardzo wiele spraw na glowie. -Na przyklad umieranie? Wiec znowu do tego wracamy. Wiesz co, wlasnie zdalem sobie sprawe z powodow, dla ktorych nie lubie towarzystwa. Na chwile o tym zapomnialem, ale ty mi przypomniales. Ludzie zawsze chca wiedziec, jak to jest. Turnbull zamowil nastepne drinki. Bar wypelnial sie. Byli tu ludzie z calego swiata, wiec Jack musial podniesc glos, by byc slyszanym w tej wrzawie. Ale kiedy odwrocil sie w strone Gilla, znizyl glos. -Nie, nie to. Dobra, ten temat jest... zakonczony. Pomowmy o czyms innym. Na przyklad o tym, jak zaczales? -Co zaczalem? - Gill uniosl brwi. -Te sprawe z maszynami. Te twoje sztuczki. -To nie sa sztuczki. -Nie to chcialem powiedziec. -Wiem, ze nie to - Gill potrzasnal swoim nowym drinkiem, wypil go duszkiem i wykrzywil twarz. - Czy mozemy stad wyjsc? Ta atmosfera na prawde mnie zabija! - Troche niepewnym krokiem zaczal przeciskac sie do wyjscia. Turnbull wypil polowe swojej whisky i podazyl za nim. W mrozna, lutowa noc szli ulicami pokrytymi kilkucentymetrowa warstwa zlodowacialego sniegu. Wracali do mieszkania Gilla na skraju wsi. -Rozejrzyj sie po Killin. Wydaje sie, ze to Gstaad w pelni sezonu - powiedzial Gill. - Dwa lata temu byla to mala, zapomniana wies. A spojrz teraz na rejestracje samochodow. Sa z calej Europy, a nawet z jeszcze odleglejszych miejsc. -Jak Mars? - powiedzial Turnbull. -Nie to mialem na mysli. -Tym niemniej myslisz, ze Zamek pochodzi z kosmosu, tak? - naciskal Turnbull. -Tego nie powiedzialem - odrzekl Gill wymijajaco. -Nie w czasie wykladu - zgodzil sie Jack. - Ale potem rozmawiales z wieloma szychami: Rosjanami, Francuzami, Niemcami, Amerykanami, a nawet z paroma Chinczykami! Powiedziano ci, zebys nie byl zbyt otwarty wobec ludzi z zewnatrz, tak jak byles wobec swoich. Ale moj stary, kiedy nie jest zajety, od czasu do czasu rozmawia ze mna. Cwiczy na mnie swoje przemowienia albo po prostu mowi rozne rzeczy po to, zeby zobaczyc, jak zareaguje. I czasami cos mu sie wymsknie. To nie moglo byc podane do publicznej wiadomosci, ale mowi sie, ze byles za pochodzeniem z kosmosu. Gill parsknal i o malo nie zasmial sie glosno. -Wszyscy na calym swiecie byli za pochodzeniem z kosmosu, na Boga! Albo jest tak rzeczywiscie, albo to najwieksza mistyfikacja w historii tej planety! Dotarli do mieszkania Gilla. -Ale to nie jest mistyfikacja, prawda? - zapytal Turnbull, gdy wchodzili do srodka. Gill zapalil swiatlo. Zrzucajac plaszcz z ramion spojrzal Turnbullowi prosto w oczy. -Nie, to nie jest mistyfikacja - odrzekl. Turnbull chwycil go za ramie. -Wiec skad to pochodzi? I dlaczego jest tutaj? No, przeciez jestes Czlowiekiem-Maszyna. Porozumiewasz sie z maszynami, wiec jesli ktos to moze wiedziec, to tylko ty. Gill potrzasnal glowa ze smutkiem. -Nie porozumiewam sie z tymi cholernymi maszynami. Ja je po prostu czuje, to wszystko. Rozumiem je tak, jak matematyk rozumie liczby lub jak paleontolog zna sie na starych kosciach. Tak jak Einstein potrafil odnalezc brakujace rownanie, jak poszukiwacz skamielin umie zlozyc dinozaura, tak samo ja potrafie zrekonstruowac maszyne. Nie, to nawet nie jest dokladnie tak, bo nawet tej umiejetnosci nie posiadam. Ale moge pokierowac kims, kto umie to robic. Ja wyczuwam maszyny. Pokaz mi silnik, a ja ci powiem, w ktorym roku zostal wyprodukowany. Moge wsluchac sie w prace wielkie go odrzutowca i powiedziec, ktora lopatka turbiny jest peknieta. Ale jesli chodzi o rozmawianie z nimi, to nic z tego. Turnbull wygladal na rozczarowanego. -Wiec nie wiesz, skad to jest? -Wiem, skad to nie jest - na pewno nie z Marsa. Ani z zadnej znanej nam planety. -Uklad Sloneczny na pewno nie wchodzi w gre? -Nie. Zamek nie pochodzi z zadnej z naszych dziewieciu planet ani ich ksiezycow. I nie ja to mowie, ale kazdy kosmolog zwiazany ze sprawa. Jestesmy jedyna inteligentna forma zycia w tej strefie. Zamek pochodzi z jakiegos innego miejsca. -Wiesz, od dziecka mialem fiola na punkcie science fiction. Ale to nie jest science fiction, to rzeczywistosc! Powiedziales, ze mozesz okreslic wiek maszyny, wystarczy, ze rzucisz okiem. Wiec... -Nie zawsze wystarczy rzut oka - przerwal mu Gill. - Ale jesli jej dotkne, posiedze przy niej chwilke, to... zwykle nie mijam sie z prawda. -No dobrze. Siedzisz tu z ta maszyna od roku. Natychmiast wiec pojawia sie pytanie... -Jaki jest jej wiek? -Oczywiscie. Blada twarz Gilla nagle stala sie jeszcze mizerniejsza. Jego oczy byly teraz szare i puste. -Nie wiem - powiedzial. - Nie ma niczego, do czego moglbym to porownac. Nie bylo mnie tutaj, gdy Zamek powstawal. Nikogo tu nie bylo. Jak stara jest Ziemia? Turnbull westchnal. -No to co on tu robi? Dobra - nie wiesz, wiec zgaduj! -Ja wiem - powiedzial Gill. - Tak mysle. On nas obserwuje, slucha i czeka. Tylko nie wiem na co. Rozdzial Czwarty -Pytales mnie, jak to sie zaczelo - powiedzial Gill. - Szczerze mowiac, nie wiem. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak dla kazdego innego. To cos po prostu we mnie wzbieralo, to wszystko. Ale nie jestem wyjatkiem. To tak, jakby natura nagradzala ludziom pewne braki, dajac im dodatkowe talenty. Ludzie, ktorzy sa niewidomi od urodzenia lub traca wzrok wkrotce potem, czesto "widza" tak dobrze, jak ty i ja. Sa muzycy glusi jak pien, ktorzy komponuja arcydziela, nie bedac w stanie ich wysluchac. Wiesz, co mam na mysli? Turnbull zmarszczyl czolo. -Tak mi sie zdaje. Sadzisz, ze natura wiedziala, ze zrobila ci swinstwo, wiec w zamian dala cos innego? Ale po co? Odnosze wrazenie, ze rachunki nadal nie sa wyrownane. No bo na cholere ci ten twoj talent, to porozumienie z mechanizmami, jesli nie rozwiazuje ono zadnego z twoich problemow? -Bardzo sie przydaje innym ludziom - Gill bronil swojego daru. - Sprawdzam wadliwe silniki odrzutowe. Mam dryg do programowania komputerow tak, by lamaly ochronne kody Bloku Wschodniego. Wystarczy, ze zerkne na kawalek radzieckiego wyposazenia i moge powiedziec, jak zostalo wykonane. Jesli to sie w ogole do czegos nadaje, to szczegolnie do tworzenia duplikatow. Wlasnie pomagalem Electrocorpsowi zredukowac ich "mikro" do jeszcze mniejszych rozmiarow. Pracowalem z Solinic nad wytworzeniem plyty zbierajacej energie sloneczna. Jest teraz wydajniejsza o trzydziesci piec procent od dotychczas najlepszych. Nie, mnie to specjalnie nie pomoglo, jesli nie brac pod uwage pieniedzy. Forsy mi nie brakuje, mozesz mi wierzyc. Tak wiec jestem w o wiele lepszej sytuacji niz ten dzieciak z Cypru, ktorego widzialem w mlodosci. -Z Cypru? Twoj ojciec sluzyl tam w wojsku, nieprawdaz? Sluzyl na Cyprze? Gill skinal glowa. -Bylem jeszcze dzieckiem. Uczylem sie w Dhekelia, suwerennej brytyjskiej bazie. Bylem kiepski w rachunkach. Raz na zakupach w Larnaca ojciec pokazal mi miejscowego dzieciaka, stojacego na rogu ulicy. "Synu - rzekl ojciec - przestan sie martwic rachunkami. Niektorzy ludzie to potrafia, a inni nie. Widzisz tego cypryjskiego Greka? On to potrafi. Ale jest tez kaleka, z jedna noga o dziesiec centymetrow krotsza. I zacina sie jak karabin maszynowy". Zapytalem go, co umial ten dzieciak. Ojciec napisal trzycyfrowa liczbe i dwa razy pomnozyl ja przez siebie. Podeszlismy do chlopca, moj ojciec podal mu pierwsza liczbe i kazal podniesc ja w mysli do szescianu. Dzieciak powtorzyl te liczbe dwa razy, podrapal sie po glowie, a nastepnie wzial olowek ojca i zapisal poprawna odpowiedz! A teraz powiedz mi: do czego przyda mu sie ten talent na ulicy, w rybackiej wiosce? Turnbull musial sie zgodzic. -Potem byly tak zwane "Blizniaki Rubika". Gdzies dziewiec czy dziesiec lat temu. Pewien ojciec z Manchesteru kupil swoim synom kostke Rubika. I bez wzgledu na to, jak bardzo mieszal kwadraciki, jego synowie rozwiazywali zadanie w kilka sekund. Mogl kompletnie rozwalic kombinacje - nie stanowilo to dla nich problemu. Obaj byli rownie dobrzy. Ojciec zalil sie producentom, ze dzieciaki mialy wrodzony talent - prosta sprawa. Wszystko sie wyjasnilo. Pojawily sie inne, rownie utalentowane dzieci. Jednak wyzszosc blizniakow polegala na tym, ze oni niezmiennie rozwiazywali lamiglowke przy uzyciu mozliwie najmniejszej liczby ruchow! Srodki masowego przekazu wyjasnily, ze mozgi chlopcow pracuja w trzech wymiarach. Moj prywatny komentarz: bzdura! To jest taka sama bzdura jak mowienie o umiejetnosci rozmawiania z maszynami. Ale faktem jest, ze czy wielowymiarowe, czy inne, ich mozgi dzialaja inaczej. To samo mozna powiedziec o moim mozgu. -A co z komputerami? - Turnbull byl nienasycony. - W tym chyba naprawde blyszczysz? Slyszysz, jak one mysla. Spojrzenie, jakie otrzymal w odpowiedzi, mowilo mu, ze sie mylil. -Nie - Gill jeszcze raz westchnal i potrzasnal glowa. - Nie slysze, bo one nie mysla. One rozwiazuja problemy, ale nie mysla. Oddaja to, co sie przedtem w nich umiesci. Potrafia tez uzywac skomplikowanych procesow logicznych, jesli sie im kaze. Zrobia to o wiele szybciej niz ludzki umysl, ale myslec nie potrafia. Przynajmniej jak dotad. Posluchaj, jesli chcesz zbudowac zegar do gotowania jajek na miekko, to co robisz? Wsypujesz do butelki piasek i powoli wysypujesz. Kiedy masz juz tyle piasku, ile wylatuje w trzy minuty, pakujesz piasek do srodka i zamykasz butelke. Jesli tylko chcesz ugotowac jajko, ten zegar dokladnie ci odmierzy czas. Ale czy to znaczy, ze posiada inteligencje? Albo lepszy przyklad: jesli chcesz wiedziec, ktora jest godzina, to patrzysz na zegarek, tak? W dzien i w nocy daje ci on dokladny czas, wystarczy rzucic okiem. Tylko, czy twoj zegarek ma mozg? To tylko programowanie, nic wiecej. -Moj zegarek jest zaprogramowany? -Oczywiscie. By tykal co sekunde. -Widzisz - powiedzial Turnbull, smiejac sie szeroko - dlatego bylem taki dobry w przesluchiwaniu. -Jak to? -Zdaje mi sie, ze za bardzo chcesz mnie przekonac. Wiec jeszcze raz: Czy probowales sluchac, jak Zamek mysli? Gill rozesmial sie szczerze, po raz pierwszy od dluzszego czasu. -Wiesz co, Jack - powiedzial - spodobales mi sie od chwili, gdy zobaczylem cie po raz pierwszy. Jest w tobie cos takiego, ze wydajesz sie byc facetem, z ktorym moglbym sie dogadac. Ale nie ocenilem cie jako szczegolnie blyskotliwego. A tu okazuje sie, ze jestes na swoj sposob bystry. A jesli nie bystry, to na pewno bardzo sprytny. -Slyszales, jak on mysli? - Turnbull nie pozwolil zmienic tematu. -Slyszalem, jak cos robi. - Usmiech znikl z twarzy Gilla. -Nasluchuje? Obserwuje? Czeka? -Tak - Gill skinal glowa. -Ale nie powiedziales tego tym wazniakom. - Nie bylo to oskarzenie, lecz stwierdzenie faktu. -Wiekszosc z nich juz wie - powiedzial Gill. - A przynajmniej ci, ktorzy maja troche oleju w glowie. -Powiedziales im? - ciezkie powieki Turnbulla otworzyly sie szeroko. -Nie przypominam sobie, zebym cos o tym slyszal w czasie wykladu. -Pewnie ze nie. Oskarzono by mnie o sianie paniki - powiedzial Gill. -O to samo zostalby oskarzony rzad. Kupa pozaziemskich kamieni siedzi sobie tutaj, na szkockiej gorze, obserwuje nas i czeka. Moze cos planuje?! Podnioslby sie wrzask: "Co sobie mysli rzad? Dlaczego nas nie bronia?" I wtedy trzeba by im powiedziec, ze rzad ochrania spoleczenstwo i jest do tego przygotowany. Ale gdyby roznioslo sie, jak rzad jest przygotowany... -Tak zwana "taktyczna" bron nuklearna - powiedzial Turnbull sciszonym glosem. - Kampania Rozbrojenia Nuklearnego dobralaby sie do tego. -Hej! Ty nie powinienes o tym wiedziec - Gill byl zaniepokojony. -A wlasnie, ze powinienem - powiedzial Turnbull tonem czlowieka trzezwo myslacego. - Jak mam grac w te gre, jesli nie znam stawki? Obaj mamy zdolnosci, Spencer. Moj talent to ciagla czujnosc. W koncu pilnuje kogos, kto za to wszystko odpowiada. -No dobrze, wystarczy - zrezygnowal Gill. - Jestem zmeczony. Ide spac. Moze jeszcze troche poczytam. Czy swiatlo bedzie ci przeszkadzac? -Nie - Turnbull potrzasnal glowa. - I tak nie bede spal jeszcze przez jakis czas. Mam zbyt duzo do przemyslenia. Gill spal w lozku, a Turnbull na dlugiej, waskiej kanapie. Zdarzalo mu sie spac w gorszych miejscach. -Jeszcze tylko jedna sprawa - powiedzial Turnbull, kiedy Gill zgasil swiatlo. -Strzelaj - zabrzmial w ciemnosciach znuzony glos Gilla. -Mowiles, ze Zamek prawdopodobnie cos zamierza. Co chciales przez to powiedziec? Zamki nie maja umyslow, jak stwierdziles. I nie mysla. Tu tkwi sprzecznosc, nie sadzisz? -Tak - odezwal sie po chwili Gill. - To taka metafora, nic wiecej. Nie do konca przekonany Turnbull w zadumie kiwnal glowa. -Komputery nie mysla, tak mowisz. Jeszcze nie. Ale mowiles o naszych komputerach, zrobionych tutaj, na Ziemi. Ten Zamek, ten pozaziemski twor musi byc o niebo lepszy od naszych komputerow. To musialo przy byc z... z jakiegos innego miejsca. -Tak - powiedzial Gill bardzo cicho. - To musialoby byc... Turnbull zostawil te kwestie w spokoju. Przed snem mial jeszcze wiele innych rzeczy do przemyslenia. Zblizal sie czas, kiedy Dom Pelen Drzwi mial rozpoczac analize garstki okazow. Nie mozna pozwolic, by cokolwiek moglo mu w tym przeszkodzic, nie wolno pozostawic zadnego marginesu na blad. Dlatego tez Sith, Kontroler Thonu, musi odnalezc odpowiednich obserwatorow, najlepiej takich, ktorzy posiadaja swiadomosc. Dla niektorych Kontrolerow Thonu juz owa swiadomosc sygnalizowalaby koniec dalszych wplywow, ale Sith Thone nie byl jednym z nich. Ten swiat byl dosyc dobry, nawet wybitnie pasujacy, a Sith bardzo pragnal zadowolic Wielkiego Thone'a. Musi to uczynic, bo sam byl jednym z rywalizujacych o to wszechwladne stanowisko. Z tej przyczyny znalazl sie dzisiejszej nocy na lsniacych, zamarznietych ulicach Killin. W swoim ludzkim przebraniu Sith byl prawie niepokonany. Ludzkie cialo i krew nie mogly z nim konkurowac. Oczywiscie, gdyby znalazl sie poza swoja sfabrykowana skorupa, zimno planety zabiloby go w ciagu kilku sekund. I nawet dziecko nie mialoby trudnosci z rozlozeniem go na drobne czesci. To, nad czym sie zastanawial - zabicie niewinnego - sprzeciwialo sie wszelkim prawom Thonu, ale to byla przeciez ziemia niczyja, wiec prawo nie dotyczylo jego przyszlej ofiary. Czlowiek nazywajacy sie Spencer Gill byl, lub mogl okazac sie, powaznym zagrozeniem, a kazde zagrozenie musi byc zlikwidowane. Nie mozna pozwolic, by jakis czlowiek stanal na drodze do zwyciestwa. Sith zlokalizowal Gilla podczas jego ostatniego wtargniecia do wewnatrz Zamku. Teraz pozwolil swojemu czujnikowi prowadzic sie do jego mieszkania. Bylo to proste, poniewaz mozg Gilla roznil sie od mozgow innych ludzi. Sith przypuszczal, ze czlowiek ten jest samotny, ale nawet gdyby ktos mu towarzyszyl, nie robiloby to zadnej roznicy. Sith mial przewage, gdyz dzialal przez zaskoczenie i posiadal prawie niezniszczalna nature. Zaden nieuzbrojony czlowiek nie pokonalby go. Czul sie tak pewny siebie, ze nie rozwazal nawet mozliwosci wystapienia jakiegokolwiek oporu. Gill spal, gdy rozlegl sie glosny, natarczywy dzwonek do drzwi. Ktos byl bardzo niecierpliwy albo wyjatkowo pedantyczny, gdyz dzwonil w krotkich, regularnych odstepach. Gill obudzil sie z ta mysla i zapalajac swiatlo, zobaczyl Turnbulla zarzucajacego szlafrok. -Wszystko w porzadku - powiedzial Turnbull. - To pewnie po mnie. Glowe dam, ze cos sie stalo i jestesmy z szefem natychmiast potrzebni w Londynie. -Co? - powiedzial Gill, na wpol rozbudzony. Turnbull przeszedl przez zaslone z koralikow i krotkim, ciemnym korytarzem zblizyl sie do drzwi. Zaslona zadzwieczala za nim, opadajac na swoje miejsce. -Och... - wymamrotal Gill, spuszczajac nogi z lozka. Dzwonek nadal dzwonil. Potem Gill uslyszal, jak dzwiek urwal sie, gdy Turnbull otworzyl drzwi. I wtedy... W ciemnej ulicy stala wysoka, klocowata postac, trzymajac w reku cos, co swiecilo i warczalo. Turnbull nie mial nawet czasu, by sie dobrze temu przyjrzec. Ramie napastnika wystrzelilo jak z procy, chwycilo Turnbulla pod lewa pache i cisnelo na ulice. Lezac na jezdni Turnbull szarpnal sie do tylu, rekoma i nogami usilujac znalezc punkt oparcia. Sith ledwo spojrzal na niego. Czujnik mowil mu, ze Gill jest w srodku. Ten czlowiek nie byl celem. Wszedl do srodka i stanal w korytarzu. Na drugim koncu, powloczac nogami, Gill przechodzil przez zaslone z koralikow. -Kto tam? - zapytal, mrugajac oczami jak sowa. Sith zrobil krok w jego kierunku. -Nie ruszac sie! - ryknal Turnbull. Sith zatrzymal sie i zerknal do tylu. Tymczasem Turnbull wyszarpnal rewolwer z futeralu nalozonego na zmieta koszule i wymierzyl w Sitha. Ale Gill byl juz w polowie korytarza. -Spencer! Wracaj! - zawyl Turnbull. Sith podniosl swoja wolna reke na wysokosc twarzy i przesunal sie do tylu, kolyszac jakims polyskliwym przedmiotem. Turnbull cofnal sie i wystrzelil. W ciszy uspionej wsi wystrzal rozlegl sie ogluszajacym echem. Reka napastnika rozpadla sie na czesci. Swiecaca bron obracajac sie, poleciala w kierunku sterty sniegu, by zniknac wsrod blyszczacych krysztalkow lodu. Turnbull wystrzelil ponownie, a potem upadl, jakby potracony przez ciezarowke. Nieproszony gosc uciekl ponad jego cialem w ciemnosc. Turnbull nie mogl sie podniesc. Zmysly mial przytepione, z trudem probowal zdac sobie sprawe z tego, co sie zdarzylo. Gill pomogl mu wstac. -Dobrze sie czujesz? Turnbull uwaznie obmacal zebra. -Mysle, ze wszystko jest w porzadku. Pare siniakow, nic wiecej. Mialem szczescie. Byl silny jak byk. -Kto? Kto to byl? - twarz Gilla byla blada z przerazenia. Turnbull wstal. Znajdowali sie w widocznym miejscu. -Do srodka! - rozkazal. - Szybko! Nie chcemy przeciez byc w centrum zainteresowania. Zanim jednak dolaczyl do Gilla, kustykajac podszedl do sterty sniegu i przez chwile w niej grzebal. Potem wszedl do domu. Gill zamknal drzwi na klucz i obaj skierowali sie do malenkiej kuchni. Niemal automatycznie Gill zabral sie do przyrzadzania kawy. -Ale kto to... - zaczal, podajac Turnbullowi filizanke. -Mam nadzieje, ze to ty mi powiesz - przerwal tamten i popatrzyl na Gilla z wyrzutem. Potem zaczal badac ogromne siniaki na piersi i lewym boku. -Ja? - zapytal Gill. - Skad mialbym wiedziec? Spotkalem cie dzis rano po raz pierwszy i teraz od razu to. Sprowadzasz niebezpieczenstwo. Dla mnie to calkiem jasne, ze on przyszedl po ciebie. Turnbull pomyslal, ze glos Gilla byl zbyt drzacy, nawet biorac pod uwage okolicznosci. -Mogl mnie zabic, gdy otwieralem drzwi - powiedzial. - Prawie mu sie to udalo. Ale potem zostawil mnie i rzucil sie na ciebie. Tylko przez przypadek wszedlem mu w droge. Kiedy zaniesli kawe do pokoju, Turnbull polozyl cos na malym stoliku. -A co powiesz na to? Gill podniosl przedmiot. Mial okolo pietnastu centymetrow dlugosci i z jednej strony byl tepo zakonczony. Przypominal mala, kieszonkowa latarke albo grube wieczne pioro. Nie wyroznialby sie niczym, gdyby nie bardzo maly rowek oraz wygiecie w polowie cylindrycznego trzonu. Gill dotknal palcem tego miejsca. -Dziwaczny pocisk - powiedzial Turnbull. - Wytracilem mu z reki. Tam na sniegu pewnie lezy kilka palcow tego bydlaka. -Moj Boze! - wykrztusil Spencer Gill. -To okrutny swiat, synu - rzekl Turnbull. - Szybko jednak zorientowal sie, ze okrzyk Gilla nie byl jekiem rozpaczy, spowodowanym okrucienstwem swiata. Spencer bowiem wpatrywal sie w trzymany przedmiot, ktory zaczal zgrzytliwie buczec i ledwo dostrzegalnie wibrowac. Tepy koniec tulejki zamigotal. Gill szybko odsunal go od siebie w kierunku stolu. Na krotki moment wibrujacy koniec dotknal debowego blatu i... przecial go lekko, jakby wchodzil w maslo. Gill krzyknal i wypuscil przedmiot z reki. Tajemnicza bron znieruchomiala nagle i spadla na dywan. Rozdzial Piaty Gill i Turnbull doszli do porozumienia: schowali kosmiczna bron i zadzwonili na policje. Po chwili uslyszeli zawodzenie syreny, dochodzace z niezbyt duzej odleglosci. Zanim samochod zdolal do nich dotrzec, Gill ponownie wyszedl na zewnatrz. Tam odszukal i ostroznie podniosl zakrwawiony palec. Przed przyjazdem policji zdolal go jeszcze ukryc. Obaj mezczyzni zlozyli identyczne oswiadczenia, wedlug ktorych Turnbull zostal zaatakowany przez intruza, ktory potem grozil Gillowi pistoletem. Otrzasnawszy sie po poczatkowym ataku, Turnbull wyciagnal napastnika na ulice i zaczal strzelac, zanim tamten zdazyl otworzyc ogien do Gilla. Zdaje sie, ze trafil go w reke. To bylo wszystko. Blyskawiczny telefon do ministra, ktory odwiedzal wlasnie pewnego posla w Edynburgu, potwierdzil tozsamosc Turnbulla i wyjasnil fakt posiadania przez niego broni. Nastepnie zabrano ze sniegu przed domem palce napastnika - mialy sluzyc jako dowod rzeczowy. Do tego czasu zaczal ponownie padac snieg. Nie bylo wiec zadnych sladow, po ktorych mozna by pojsc dalej. Do drugiej czterdziesci piec policjanci byli juz usatysfakcjonowani. Zastanawiali sie nad postawieniem strazy wokol domu, ale wyzszym wladzom wydawalo sie bezsensowne dawanie straznika straznikowi. Gill powinien byc bezpieczny, poki jest z nim Turnbull. Zamiast tego nalegano na przydzielenie tajnej, policyjnej ochrony ministrowi, przynajmniej do czasu, gdy Turnbull powroci na swoje stanowisko. Mozliwe, ze minister byl rzeczywistym celem. Po kilku godzinach obaj przyjaciele znowu zostali sami. -No dobra, Spencer. Musimy pogadac. -Pogadac? - powtorzyl Gill. -Znasz takie slowo: "znaczacy"? No wiec juz czas, bysmy przeprowadzili znaczaca rozmowe. Wczesniej zbywalismy sie, krecilismy, badalismy sie nawzajem. Przynajmniej ty to robiles. Ja bylem soba. Ale mialem racje i wiedzialem, ze nie mowisz wszystkiego o Zamku. Dzisiejsza wizyta tego dowodzi. Gill byl zdenerwowany. Nie lubil, gdy go przyciskano do muru. -Czego dowodzi? -Po pierwsze tego, ze dzieje sie tu znacznie wiecej niz to widac na pierwszy rzut oka. Ten facet byl kosmita, prawda? Jego bron nie pochodzi z Ziemi. -Nie widzialem go wystarczajaco dobrze - powiedzial Gill. - Nie bylem dostatecznie blisko, dzieki Bogu! A poza tym nie wiem, jak wygladaja kosmici. Ale jesli chodzi o bron, to masz racje. Na pewno pochodzi z kosmosu. Zostala zrobiona w tym samym miejscu, co Zamek. -Wiesz to na pewno? -Nie, ale to bylby zbyt dziwny zbieg okolicznosci. Turnbull wzruszyl ramionami. -To wszystko stalo sie zbyt szybko. Przyszedl, aby troche narozrabiac, nie spodobal mu sie sposob, w jaki go potraktowalismy, wiec poszedl sobie. Ja tez nie jestem w pelni przekonany, ze to byl kosmita, ale jedno ci po wiem: byl bardzo silny! -Jednak mamy bron - powiedzial Gill z pewna satysfakcja. - Wyslemy ja tym na gorze. -Do diabla! - przeklal Turnbull. - Oni to wezma i zbadaja, ale o wynikach na pewno nic nie powiedza. A jesli mamy ruszyc na kosmitow, musimy skorzystac z tajnych informacji i wiedziec, czym dysponuje przeciwnik. Gill spojrzal na niego. -Myslalem, ze jestes calkiem bystry, a tymczasem mowisz jak polglowek. -Co? -Co zrobi twoj minister, gdy mu to dasz? Turnbull zmarszczyl brwi i stopniowo sie uspokoil. -W rezultacie to trafi prosto do ciebie? - spytal zmieszany. -Nie w rezultacie, ale od razu! Twoj szef i ja dobrze sie znamy. Ministerstwo Obrony. Jestesmy nie tylko po tej samej stronie, ale tez w tej samej druzynie. A moze myslales, ze jestem tutaj tylko dla zdrowia? Turnbull powoli kiwnal glowa. -Moze powinienem byl sie domyslic - powiedzial. - Ale nie jestes na zadnej liscie. Widzisz, wiazalem cie z ta czy inna sluzba wywiadowcza. Facet od tajnych zadan, spraw najwyzszej wagi czy cos takiego. -W innym miejscu i w innym czasie mialbys racje - powiedzial Gill. - Ale tutaj nie mam zbyt duzo danych do zebrania. - Istnienie Zamku jest chyba jedynym pewnym faktem. Pracuje dla Ministerstwa Obrony. I jeszcze jedno: nasze agencje wywiadowcze sa nastawione na szpiegowanie innych istot ludzkich, ale nie kosmitow. Turnbull wyjal bron ze skrytki za kanapa. Podejrzliwie obejrzal przedmiot, trzymajac go na odleglosc ramienia. -Co o tym powiesz? -Rozerwane - powiedzial Gill, biorac od niego bron. -Jego zrodlo energii, czyli konwerter jest uszkodzony. To zrobila twoja kula. -Konwerter? Zrodlo mocy? Masz na mysli cos takiego jak bateria? Gill potrzasnal przeczaco glowa. -Czy uzywales kiedys maszynki do golenia na baterie? Raczej nie, sadzac po twoim zaroscie. Nie dalaby rady z taka szczecina. A czy wyobrazasz sobie okragla pile napedzana bateriami? Chodzaca na kilku cienkich jak olowek bateriach od latarki? Oczywiscie, ze nie! Ten przedmiot czerpie energie z jakiegos innego zrodla, przetwarza ja i wypuszcza tym czubkiem. Wyglada jak przenosny swider, tylko ze nie potrzebuje kabla. Energia jest wysylana do niego bez przerwy, jak obraz telewizyjny albo sygnal radiowy. Jest w nim caly czas i czeka, wystarczy wlaczyc odbiornik. Tak mi sie przynajmniej wydaje. -Wysylana? - zapytal Turnbull, drapiac sie po brodzie. - Z Zamku? -Mozemy tylko tak przypuszczac. -Siedza tam na zboczu gory od dwudziestu miesiecy i nic nie robia, tylko nas sprawdzaja - powiedzial Turnbull w zamysleniu. - Tylko tyle w kazdym razie wiemy. Wiec dlaczego zdecydowali sie nagle na uzycie sily? Srodki masowego przekazu przyzwyczaily juz ludzi do tego, ze sa to przyjacielscy obserwatorzy. Czy ich zamiarem nie bylo uspienie naszej czujnosci az do wywolania stanu falszywego bezpieczenstwa? -Jak pulapka na myszy. -Co? -Pulapka na myszy... Posluchaj! Mysz zna swoja codzienna trase bardzo dobrze. A tu nagle pojawia sie na drodze przedmiot, ktorego jeszcze nigdy nie widziala. Podchodzi wiec do niego z roznych stron, poczatkowo raczej ostroznie. Przedmiot nie reaguje. Wtedy mysz zauwaza jedzenie, tylko nie wie, co sie za tym kryje. No i bierze kes, a tym samym wyzwala zapadke. -Czy mysmy tez zwolnili jakas zapadke? - Turnbull uniosl swa kanciasta brew jeszcze wyzej. -Sprowadzilismy tutaj taktyczna bron nuklearna - odpowiedzial Gill. -Powinnismy zalozyc, ze oni o tym wiedza, jesli w Zamku w ogole sa jakies istoty pozaziemskie. Ale tego nie wiemy na pewno. Bo jak na kosmite, to nasz dzisiejszy gosc wygladal zbyt normalnie. I ten jego palec... zupelnie zwyczajny. -O to tez chcialem cie zapytac - powiedzial Turnbull. - Dlaczego? -Dlaczego chcialem miec kawalek jego palca? Zeby zrobic badania, to oczywiste. Nasze badania. Bo policja wezmie z pewnoscia tylko odciski tych fragmentow, ktore maja. Ja chcialbym zrobic dokladniejsze badania. -Czy masz na mysli to, ze chociaz wygladal na czlowieka, wcale nim nie musial byc? -Cos w tym rodzaju - Gill zdobyl sie na slaby usmiech. - Do diabla! Ty tez wygladasz jak czlowiek! - I zanim Turnbull zdazyl odpowiedziec, dodal: - Przypuszczam, ze jesli te palce pochodza z innego swiata, to na pewno beda jakies roznice. Moze male, ale oczywiste dla kogos, kto wie, czego szuka. Turnbull pokiwal glowa i odrzekl: -Wtedy pojawisz sie ty! -Ja? -Ten, ktory uruchamia zapadke - smutne oczy Turnbulla wpatrzone byly w Gilla. Gill poczul, ze robi mu sie zimno. -Mow dalej. -Jestes tutaj od roku. Wczesniej byles kilka razy, sprawdzajac Zamek i sporzadzajac raporty. Az w koncu zdecydowaliscie umiescic cie tu na stale. Tak? Gill potwierdzil skinieniem glowy. -To, czy w zamku znajduja sie istoty inteligentne, czy tez on sam stanowi sztuczna inteligencje, przypuszczalnie nie ma znaczenia. On prawdopodobnie wie, ze sprowadzilismy tutaj bron atomowa. Wiec pewnie wie tez, ze jestes tutaj. Gdy ty go sprawdzales, on - byc moze - sprawdzal ciebie. Zadzwonil telefon. To byl minister. Turnbull podszedl do aparatu, przez chwile sluchal, a kiedy jego szef skonczyl mowic, przekazal mu kilka szczegolow zajscia. Po rozmowie Turnbull odlozyl sluchawke. -Wlasnie przydzielil mnie tobie. Spencer, czlowieku, masz teraz wlasna ochrone! - powiedzial z usmiechem. -Z powodu dzisiejszej nocy? - Gill byl wyraznie zaskoczony. Ale Turnbull zmarszczyl tylko czolo i potrzasnal glowa. -Tak i nie - odrzekl. - Jutro rano przyjedzie szef i wszystko nam wyjasni. Teraz mowil, ze sprawa zaczyna dojrzewac. Mysle, ze jestes asem, Spencer i moze wlasnie zdali sobie sprawe z tego, ze nie mozemy cie stracic. Gill nie probowal dalej sie w to wglebiac. Tak czy owak, sprawa zaczela nabierac rozpedu. Rozdzial Szosty Angela Denholm przyjrzala sie sobie w lustrze. Chociaz siniaki spod prawego oka prawie zniknely, nadal musiala nosic ciemne okulary. Dzieki nim, a takze obcislemu, bialemu kombinezonowi i czarnym spodniom narciarskim, czula sie jakby zamaskowana. Prawdopodobnie bylo to tylko zludzenie, moze jednak Rod tez da sie nabrac. Nowe ubranie bylo jej najlepszym pomyslem na ukrycie sie przed mezem. Jeszcze raz obejrzala siniaki; byly to tylko niewyrazne, zanikajace plamy, zdradzajace miejsca, w ktore trafila jego piesc. Wspomnienie to przeszylo Angele mimowolnym dreszczem. Zawsze czula odraze do przemocy i nigdy nie uwierzylaby, ze sama stanie sie jej ofiara. A jednak przydarzylo sie to jej. Lecz rola maltretowanej zony nie pasowala do Angeli. Zaslugiwala na znacznie wiecej szacunku. Kiedy milosc odeszla, ona zrobila to samo. Duma nie pozwolila jej szukac pomocy, powstrzymywala ja nawet przed pojsciem na policje i domaganiem sie rozwodu. Rod juz kilka razy otrzymywal ostrzezenia z powodu picia. Kolejny incydent spowodowalby utrate pracy, a Angela uwazala, ze jej maz zaplacil juz dostatecznie duzo - tracac ja. Rod byl technikiem w lokalnej rozglosni telewizyjnej w Edynburgu i znalezienie nowej pracy nie byloby dla niego czyms latwym. Nie traktowala przysiegi malzenskiej lekko. Ale z drugiej strony, jemu bedzie krwawic tylko serce, a zdarzalo sie, ze jej krwawilo cale cialo. Przejrzala sie raz jeszcze w duzym lustrze w sypialni. Skinela glowa i doznala dziwnego uczucia ulgi, stwierdzajac, ze jest w dobrej formie. Przez jakis czas czula, ze nie jest soba, ale teraz powracala dawna Angela. Burzliwe zycie malzenskie nie pozwolilo jej na to, by roztyc sie i pograzyc w samozadowoleniu. Byla niska i szczupla. Miala ciekawa twarz, okolona gestymi, czarnymi loczkami. Ksztaltne usta, zadarty nos i odrobine skosne, bardzo ciemne oczy sprawialy, ze wygladala prawie jak Azjatka i za taka czesto ja brano. Ale tak naprawde byla rownie angielska jak sami Anglicy. No, moze raczej brytyjska, bo jej ojciec byl Szkotem. Ale to po matce odziedziczyla urode, szczupla sylwetke i - na szczescie - niezaleznosc. Nakladajac bielizne, Angela nagle poczula smutek z powodu swojej wolnosci. W koncu Rod zmeczy sie tym poscigiem, a potem stanie przed wyborem: albo poprawi sie, porzuci nalog i moze znajdzie sobie kogos nowego, albo nadal bedzie zagladac do kieliszka, az wodka calkowicie go pochlonie. Gdy byl trzezwy, okazywal sie wrazliwym, nawet czulym mezczyzna, ale wystarczylo dac mu sie napic - tylko kieliszeczek - i wszystkie tlumione dotychczas uczucia natychmiast wychodzily na powierzchnie. Wstepowal w niego diabel! A uczuciem najsilniej przez niego tlumionym byla zazdrosc. Mysl o jego maniakalnej, bezpodstawnej i prawie morderczej zazdrosci pozbawila ja wyrzutow sumienia. Przeciez dlatego wlasnie uciekla. Czasami bylo tak zle, ze obawiala sie o swoje zycie. Pewnego ranka, czekajac az on pojdzie do pracy, spakowala kilka drobiazgow, a potem wyszla z ich mieszkania w Edynburgu na Dalkeith Road i zlapala pociag do Londynu. Miala tam przyjaciol ze studenckich czasow. Opuscila Roda w piatek, ale juz przed nastepnym weekendem udalo mu sie ja wysledzic. Na poczatku byly telefony: Rod prowadzil desperackie poszukiwania, blagal jej przyjaciol o podanie adresu. Pojechal nawet do rodzicow Angeli. Oczywiscie, wyjasnila im wszystko wczesniej przez telefon. Byli bardzo grzeczni i nawet zaoferowali swa pomoc, ale zachowali miejsce jej pobytu w tajemnicy. Potem byly dlugie, zawile listy do jej przyjaciol, tlumaczace jak bardzo jest mu przykro i zle bez niej. Pisal, ze wrocil na dobra droge i jedyne, czego teraz potrzebuje, to jej przebaczenia i powrotu. Obiecywal, ze zrobi dla niej wszystko. Ale Angela wiedziala swoje. Przebywala w ukryciu i zamierzala tam pozostac, przynajmniej na razie. Ludzie, u ktorych mieszkala, zostali przez nia odpowiednio poinstruowani: zobowiazali sie nigdy nie przyznawac, ze u nich mieszka. Listy Roda wracaly nie odpieczetowane i zaopatrzone w notatki, informujace o niemoznosci ustalenia miejsca jej pobytu. Angela potrzebowala czasu, by wziac sie w garsc - pozbierac mysli, uczucia i poukladac plany na przyszlosc. Mimo to Rod ja odnalazl... Zatrzymala sie u Siobhan i George'a Lynchow. W poniedzialek rano, dziesiec dni po tym, jak opuscila Edynburg, George poszedl na stacje Finsbury Park, zeby zlapac pociag, ktorym mial jechac do pracy. Tam juz czekal na niego Rod. Stacja byla prawie pusta, tylko jakis wloczega ze swoja butelka siedzial na plastikowej torbie wypchanej gazetami. Rod, nie ogolony i smierdzacy whisky, poszedl za George'm od automatow biletowych az do peronu i tam sie na niego rzucil. George nie byl zbyt silny i nigdy nie umial walczyc. Gdy jakos zdolal uwolnic sie od Roda, zadzwonil do Angeli i ostrzegl ja. Najwidoczniej Rod obserwowal ich dom juz od soboty wieczorem. Pospiesznie wkladajac na siebie kurtke, Angela analizowala sytuacje. Siobhan jeszcze nie wstala, wiec Angela sama odebrala telefon. Gdyby to byl Rod, moglaby po prostu potrzasc troche sluchawka i odlozyc ja, co dawaloby wrazenie, ze telefon zle dziala. Tylko, ze to nie byl Rod. -Angela? - mowil George. - Lepiej zabieraj sie stamtad, kochana! Rod jest tutaj. I wlasnie sie do mnie dobral - George nie mogl zlapac tchu. Serce o malo nie zamarlo Angeli w piersi. -George? Czy on cie zranil? Czuc bylo od niego alkohol? George, gdzie jestes? -W Finsbury Park - ponownie zabrzmial jego zduszony glos. - Oskarzyl nas o to, ze mamy romans i zagrozil, ze mnie zabije. Nie zabil jednak, bo chce ciebie. Gdyby mnie zabil, wsadziliby go, a ty moglabys sie pieprzyc ze wszystkimi. -George! -Tak powiedzial! - odrzekl George chrapliwym glosem. - Mowil tez, ze jestes wampirem i wysysasz krew z kazdego mezczyzny, az stanie sie suchy jak patyk. Wiec rozpoczal krucjate przeciwko tobie, w imieniu wszystkich mezczyzn. Zamierza dorwac cie i rozliczyc sie z toba. Powiedzial, ze lituje sie nade mna, bo jestem ostatni na twojej dlugiej liscie ofiar i dopytywal sie, dlaczego moja biedna, potulna zona zgadza sie na to, zebym spal z wami obiema rownoczesnie. -George, co za bzdury! -Oczywiscie, ale on mysli, ze tak jest. Angela, ten facet jest zbzikowany. Wiec zbieraj sie stamtad. O tej porze jest duzy ruch na drogach, ale i tak Rod moze przyjechac autobusem za dwadziescia piec minut. A jesli jest samochodem, to moze byc nawet szybciej. Powiedz Siobhan, zeby nikomu nie otwierala drzwi i znikaj. Potrzebujesz pieniedzy? -Nie, to jedyna rzecz, ktorej mi nie brakuje. -To idz juz. Ja zadzwonie po policje. -Po co? Czy on cie zranil? -Nie, ale napedzil mi cholernego stracha. I pewnie przez tydzien bede mial siniaki na szyi. -Ale policja? - zaprotestowala. - On bedzie skonczony, jesli ich wezwiesz. -Lepiej, zeby byl to koniec z nim, niz z toba lub kimkolwiek innym! Teraz Angelo rob, jak uwazasz. Szybko! Marnujesz czas! - I odlozyl sluchawke. Angela zaczela biegac po domu, wciskajac swoje rzeczy do torby podroznej i nerwowo opowiadajac przyjaciolce, co zaszlo. -Rod jedzie tutaj? - Siobhan w koncu pojela o co chodzi. -Zamknij za mna drzwi na klucz - powiedziala Angela. W chwile pozniej wyszla, calujac przyjaciolke w policzek. Nie miala nawet czasu, by podziekowac. W poludnie zadzwonila do Siobhan ze stacji Waverly w Edynburgu. Dowiedziala sie, ze Rod zjawil sie chwile po policji. Zaraz potem przyjechal George. Tylko, ze Rod nie byl juz wcale taki rozzloszczony jak przedtem, ale zaplakany, wyczerpany i zawstydzony. Wydawalo sie, ze Siobhan wspolczula mu. George nie wniosl oskarzenia, a policjanci tylko wzruszyli ramionami i powiedzieli, ze to sprawa rodzinna. Zapytali Roda, czy chce zglosic zone jako osobe zaginiona. George wyszedl wreszcie do pracy, a Rod... zasnal w pokoju goscinnym! I nadal tam spal. Tak, spal, ale uslyszal Siobhan rozmawiajaca przez telefon, i nagle, zamiast rozmawiac z Siobhan, Angela rozmawiala juz z Rodem. Musial wypic tego dnia sporo - dalo sie to slyszec w jego glosie. Natychmiast zorientowala sie, ze wyrzuty sumienia, jakie okazywal, byly sztuczka zmontowana dla uspokojenia policji. -Halo? Angela? Kochanie, nie mozesz tak uciekac w nieskonczonosc! - powiedzial. Nie mowil: "Kocham cie, wybacz mi". Ani "Angela, chyba oszaleje. Nie moge bez ciebie zyc. Prosze, zobaczmy sie. Jezeli nie zauwazysz we mnie zadnej zmiany, to kazde z nas pojdzie swoja droga. I jesli tak sie stanie, nie bedzie zadnej urazy, tylko cieple uczucia". Gdyby powiedzial jedna z tych rzeczy... jej reakcja moglaby byc inna. Kiedys kochala go przeciez bez pamieci. Nie powiedzial jednak nic takiego, tylko po prostu: "Angela! Kochanie, nie mozesz tak uciekac w nieskonczonosc". -Rod... - odpowiedziala w koncu. - Rod, ja... -Gdzie jestes, kochanie? - przerwal jej. I, o Boze, malo mu nie po wiedziala, lecz w tej samej chwili uslyszala jego chichot i kolejne pytanie. - Kto zajal moje miejsce, Angelo? Czy kocha cie bardziej niz ja? Jest lepszy ode mnie w lozku? W tym momencie rzucila sluchawke na widelki. "Milosc"? Rod nie znal takiego slowa, tylko "seks" i "pozadanie". Angela nie pamietala juz sytuacji, w ktorych Rod zachowywal sie jak zakochany mezczyzna. Moze w dawnych czulych czasach, kiedy o nia zabiegal... Zaraz po slubie zaczely sie klopoty z jego nowym szefem, a Rod nie umial zignorowac zadnego wspolzawodnictwa lub grozby. Juz przedtem lubil zagladac do kieliszka, teraz zaczal naprawde pic. Nie byl juz taki jak dawniej - po wodce zachowywal sie jak zwierze. Od tamtego czasu zycie Angeli stalo sie dlugim, nie konczacym sie koszmarem. Kochal sie z nia? Tak, kiedys to robil. Teraz nie byla to juz milosc, ale gwalt - w najobrzydliwszym, najpelniejszym znaczeniu tego slowa. Nie mogl nic zrobic swojemu szefowi, wyzywal sie wiec na niej. Musiala nauczyc sie rozpoznawac wszystkie jego nastroje, wyczuwac najlzejsze oznaki zblizajacego sie napadu chorobliwej zazdrosci, by nie zniszczyl jej ostatecznie. Lecz picie, ataki furii i co najgorsze, oblakancze oskarzenia nie ustepowaly, w koncu wiec Angela ocknela sie i zapytala sama siebie: Czy ja tego chce"? Nie chciala, wiec uciekla. Jej ojciec i matka mieszkali w Perth. Oboje byli juz na emeryturze. Nie majac sie gdzie schronic, Angela udala sie wlasnie do nich. Jej rodzice postapili dyplomatycznie: "wyjechali, by odwiedzic przyjaciol na poludniu". -Od dawna juz planowalismy, kochanie - sklamal ojciec. - A teraz, kiedy ty jestes tutaj, mozesz zajac sie domem. - Wiedzieli, ze najlepiej zostawic ja sama, by miala duzo czasu na przemyslenie wszystkiego. Przed ich wyjazdem zadzwonil Rod. Telefon odebrala matka. Angela mogla przekonac sie, jak dobrze oboje umieli klamac, gdy sprawa byla wystarczajaco wazna. Glosem niewiniatka matka poinformowala Roda, ze Angela jest na poludniowym zachodzie Anglii, w Torbay, z przyjaciolmi. To wszystko, co moze powiedziec, gdyz Angela nie zostawila innych informacji. Zapytala tez, dlaczego Rod nie chce zostawic tego na razie w spokoju i pozwolic, by wszystko rozwiazalo sie samo w odpowiednim czasie? To bylo bardzo sprytne posuniecie, gdyz dalo Angeli kolejne dziesiec dni spokoju i ciszy. Wprawdzie telefon odzywal sie od czasu do czasu, ale ona nie podnosila sluchawki. Mogla dzwonic, jesli chciala, nie wolno jej bylo tylko odpowiadac na telefony. Uzgodnila z rodzicami, ze nie beda do niej dzwonic. Po dziesieciu dniach Angela troche sie uspokoila. Byly to najcichsze i najlepsze wakacje w jej zyciu. Idylla trwala az do tego ranka, kiedy wyciagnal ja z lozka natarczywy dzwonek telefonu. Wczoraj dostala list od rodzicow - mieli wrocic w poniedzialek, zostal jej wiec ostatni weekend tylko dla siebie. "To pewnie oni" - pomyslala. - "Chca wiedziec, czy mam sie dobrze". Kiedy uslyszala zwycieski smiech swego meza, o malo nie upuscila sluchawki. Wzdrygnela sie, jakby jego glos byl sykiem weza. -Angela, duzo mnie kosztowalas - rzekl belkotliwie. - Moja prace, przyjaciol, dume, wszystko. Stracilem prace, bo gonilem za toba, dume, bo przez ciebie upadlem tak nisko, jak zaden mezczyzna upasc nie powinien. Utracilem tez przyjaciol, bo pieprzyli sie z toba. A teraz... -Rod - przerwala mu gwaltownie, chwytajac powietrze. - Nie wroce do ciebie. To juz skonczone. -Teraz sie policzymy - mowil dalej, nie zwracajac uwagi na to, co powiedziala. - Kochanie, zanim skonczymy ze soba, dowiesz sie, co znaczy prawdziwe pieprzenie. - Odlozyl sluchawke. Angela wiedziala, ze skonczylo sie udawanie, a jego grozby sa realne. Oczywiscie bylo mozliwe, ze probowal ja tylko nastraszyc. Jesli tak - to udalo mu sie to doskonale. Istnialo jeszcze jedno miejsce, gdzie mogla uciec: dom wuja w Killin. Jezeli Rod pojedzie tam za nia lub nie zaprzestanie grozb, to... do diabla z nim! Zawsze bedzie czas, by wezwac policje. Natychmiast napisala kartke do rodzicow informujaca o wyjezdzie na poludnie. Zrozumieja, ze wcale tam nie pojechala i odgadna, co miala na mysli. Wyszla na zewnatrz, zamknela drzwi i wsiadla do volvo. Rodzice zostawili jej samochod do uzytku. Kruchy snieg skrzypial pod oponami, gdy zjezdzala z podjazdu na droge, ktora skierowala sie na zachod, do Comrie i Killin. Nie zauwazyla poobijanego VW beetle, ktory stal z tylu o jakies sto piecdziesiat metrow, ani tego, ze ruszyl za nia - dalej, poza miasto... Rozdzial Siodmy Minister David Anderson, szef Turnbulla, przyjechal punktualnie o siodmej rano. Zanim Jack i Spencer wsiedli do jego samochodu, wypili razem kawe. Jack pokazal mu ow tajemniczy palec. Turnbull czesto w przeszlosci probowal szokowac swego szefa, ale nigdy mu sie to w pelni nie udalo. Wygladalo na to, ze minister jest osoba zupelnie niewrazliwa na wszelkiego typu okropne widoki. Turnbull przypuszczal jednak, ze to tylko kwestia opanowania mimiki twarzy. Anderson podniosl sloik i obejrzal blady, sztywny palec, potrzasnal nim, a potem wrocil do picia kawy. Anderson cierpial na nadwage, byl otyly i mial podwojny podbrodek. Nosil ekstrawaganckie, prawie damskie okulary z ozdobnymi skrzydelkami. Biala, jedwabna chusteczka wystawala mu z butonierki. -Prawdopodobnie palec wskazujacy - skomentowal w koncu, wyciagajac chusteczke i przykladajac ja do grubych warg. Mial suchy glos; wyrazny, ale niezbyt nosny. - Widzicie? Koniuszek jest nachylony w prawo, do wewnatrz. Porownajcie ze swoim. Tak, powiedzialbym, ze to palec wskazujacy prawej reki. Palec do naciskania spustu. Wiec przez jakis czas nie bedzie do nikogo strzelal, chyba, ze mu odrosnie. -On nie strzelal - przypomnial Turnbull. Anderson znal wszystkie szczegoly, ale palec tak bardzo przypominal ludzki, ze latwiej bylo skojarzyc go z klasyczna bronia. -Uzywal tego - powiedzial Gill, pokazujac wyszczerbiony, srebrny cylinder. -Z kosmosu? -Tak - odrzekl Gill. - Spowodowalem, ze zaczelo dzialac. Na kilka sekund. - Wskazal pociety blat stolu. Minister obejrzal bron, zajrzal pod stol i zmarszczyl czolo. -Sprzataliscie tu od ostatniej nocy? -Nie. -Nie ma trocin - wskazal Anderson. - Nie ma szczatkow. To, czymkolwiek jest, calkowicie dezintegruje. Czy mozesz to rozebrac? -Nie probowalem - Gill wzruszyl ramionami. - Gdybysmy to przeswietlili, moglibysmy uzyskac jakas wskazowke. Nie chcialem tego bardziej uszkodzic. -Swietnie - Anderson skinal glowa i wlozyl przedmiot do kieszeni. - Niedlugo to oddam. -Powinienes tez pokazac palec tym na gorze - powiedzial Gill. Wlozyl sloik z zawartoscia do plastikowej torby i wreczyl ministrowi. Anderson polozyl torbe pomiedzy stopami i pokiwal glowa z aprobata. -Sluchaj, Spencer. Cos sie zaczyna dziac. Nasze czujniki notuja ogolny wzrost aktywnosci. A ty? -Gdzies od siedmiu czy osmiu dni - odpowiedzial Gill. - Mowilem wam o tym. -Hm. No dobrze, musze cie pochwalic. Polapales sie w tym przed instrumentami. Dokladnie teraz Zamek osiaga kolejny szczyt aktywnosci. Co ty na to? Gill pokrecil glowa. -Nic nie moge powiedziec - rzekl. - Nic pewnego. Ale... -Ale? -Mam wrazenie, ze on zwieksza obroty. Na chwile zapanowala cisza, potem Anderson chrzaknal i kiwnal glowa. Wydawalo sie, ze wizyta zostala zakonczona. Przez caly czas Turnbull sluchal bardzo uwaznie, choc niewiele z tego rozumial. Jednak kiedy Anderson wstal, gotowy do wyjscia, Turnbull nie wytrzymal. -Czy mozecie mi to wyjasnic, slowo po slowie? - spytal. Anderson spojrzal na Gilla. -Wszystko zalezy od ciebie. Wlozyli plaszcze. Gdy wychodzili do samochodu, Gill zaczal tlumaczyc: -Mamy tam, u gory, na Ben Lawers, wkopane za ogrodzeniem czujniki. Nie rzucaja sie w oczy. Jak sie dobrze przyjrzysz, to dojrzysz ich anteny. Sa to czujniki podczerwone, radiowe i inne. Mierza wszystko, co mozna zmierzyc. Im mocniej maszyna pracuje, tym wiecej zuzywa energii i tym bardziej promieniuje, cieplem lub czyms innym. Jak przyspieszysz samochod, to silnik szybciej pracuje i rozgrzewa sie. Turnbull pokiwal glowa. -Albo gdy bryla rozszczepionego materialu dochodzi do temperatury krytycznej, to poziom promieniowania wzrasta. -Tak - powiedzial Gill - dokladnie tak. -Czy jedziemy teraz tam, na gore? -Nie obawiaj sie. Zamek nie jest bomba - odrzekl Gill. Minister usadowil sie na siedzeniu kierowcy. -Pojedziemy rzucic okiem na Zamek - powiedzial. - Fascynuje mnie, ale nie jest to tylko blaha ciekawosc. Chce, Gill, zebys ty przyjrzal sie rowniez. Jesli cos sie tam dzieje, cos nowego, powiesz nam o tym. Potem znowu wracam do Londynu. Musze zaakceptowac propozycje ewakuacji. -On powiedzial, ze to nie jest bomba - zwrocil uwage Turnbull. -Ewakuacja bylaby przeprowadzona na wypadek, gdybysmy musieli uzyc naszych bomb - szepnal mu na ucho Gill. -Panowie - powiedzial Anderson, gdy Gill i Turnbull wsiedli do jego mercedesa. - Ten gentelman to Jean-Pierre Varre. Przyjechal z Francji, by sie z toba zobaczyc, Spencer. Ale chyba nie musze ci przypominac, ze Zamek to delikatny temat. Ani tobie, Jack. Siedzacy na przednim siedzeniu Varre skinal glowa. Byl niski, szczuply i wygladal na lekko rozdraznionego. -Mowcie o czym chcecie - powiedzial. - Na jakikolwiek temat. Nie interesuje mnie wasz Zamek. Jak powiedzial pan minister, jestem tutaj, by pomowic z panem, panie Gill. -W czym moge panu pomoc, panie Varre? - zapytal Gill. -Pan Gill jest bardzo zapracowany - wtracil sie Anderson. - I jego czas jest ograniczony. Gill nie odpowiedzial, tylko spojrzal wymownie na Andersona. Jechali na polnocny wschod, w kierunku pierwszego punktu kontroli na drodze przy jeziorze. W czasie jazdy Varre zaczal wyjasniac, o co mu chodzi. -Panie Gill, mowiono mi, ze posiada pan specyficzny talent. -Wyjatkowy - poprawil go minister. -Niech bedzie wyjatkowy - zgodzil sie Varre. - Kilka lat temu wasz rzad opuscil Europejski Program Przestrzenny. Bylo to zwiazane przede wszystkim z problemami finansowymi; nie chcial juz dluzej pokrywac niezbednych wydatkow. Tym bardziej, ze USA i ZSRR byly juz u steru. Po co zamykac brame, kiedy kon juz uciekl. Takie bylo ich rozumowanie. Niektore decyzje tego typu moga wydawac sie rozsadne, lecz inne sa najzwyklejszym szalenstwem, jak na przyklad porzucenie HOTOL. -Niech pan mowi dalej - powiedzial Gill. -Jednak w czasie ostatnich dwunastu miesiecy - ciagnal Varre - rzad czynil proby, by powrocic do Programu. Tak zwany "Zamek" mogl sie do tego przyczynic. Jest on powszechnie uznawany za pochodzacy z kosmosu rodzaj statku kosmicznego. Zaczyna byc prawdopodobne, ze w niezbyt odleglej przyszlosci wzajemne stosunki z nieznanym swiatem moga stac sie rzeczywistoscia. I oczywiscie Wielka Brytania nie chcialaby pozostac w tyle w tej dziedzinie. -W waznej dziedzinie - burknal do siebie Turnbull. Gill juz podjal decyzje. Nie bedzie sie zbytnio przejmowal Monsieur Varre'em. Bylo cos obludnego w tym malym Francuzie. Politycy moga tacy byc i mozna im to puscic plazem, ale Varre nie byl politykiem. Jego oczy, tak samo jak oczy Turnbulla, mialy ciezkie powieki, ale na tym konczylo sie ich podobienstwo. Bo oczy Varre'a byly zbyt jasne, przebiegle i nieszczere. Nie budzily zaufania, jak oczy weza albo szulera. -Przejdzmy do sedna - powiedzial Gill. -Jak dotychczas - rzekl Varre - wysilki waszego rzadu, by powrocic w przestrzen kosmiczna, okazaly sie bezskuteczne: wspoludzialowcy ESP wlozyli wiele pracy i pieniedzy, aby tak bylo. Z drugiej strony, za nie wiecej niz trzy lata nasz, francuski wahadlowiec stanie sie rzeczywistoscia i bedzie daleko lepszy od pojazdu amerykanskiego. Ale oczywiscie... sa tez problemy. Dadza sie jednak przezwyciezyc. Czas jest, niestety, naszym najwiekszym wrogiem. Te male, techniczne problemy to wady w balistyce, polaczeniu komputerowym, a moze nawet w podstawowym projekcie silnika. W wielu przypadkach nasza jedyna mozliwoscia jest metoda prob i bledow. A czas ucieka i koszty rosna. Gdybysmy mogli jednak uzyskac panska pomoc i gdyby panskie, hm, "porozumienie" z maszynami okazalo sie takie, jak o tym mowia... - urwal. Gill ponownie utkwil wzrok w Andersonie. Minister musial to wyczuc. -To nie moja dzialka, obawiam sie - powiedzial, nie odwracajac sie. - Nawet nie SDI, prawda? Przynajmniej na razie. - A do Varre'a: - Pan zdaje sobie oczywiscie sprawe z tego, ze wynagrodzenie pana Gilla bedzie astronomiczne? Varre usmiechnal sie. Gdyby mial wasy, na pewno podkrecilby ich konce w palcach. -Jego stawki i roznica pomiedzy tym, co czlonkowie ESP zainwestowali, a czego Wielka Brytania nie wlozyla, moglyby latwo sie zrownowazyc. Jezeli jego praca w tej dziedzinie okaze sie owocna... ma sie rozumiec. "Zabojad zaklada, ze sprawa jest wlasciwie przesadzona; zlozyl mi oferte i nie moge odmowic" - pomyslal Gill. - "Jezeli bede mial szczescie, zostaly mi moze dwa lata zycia, a nawet teraz nie mam wystarczajaco duzo czasu, by zajac sie swoimi sprawami. Gdyby nie to, ze Zamek mnie fascynuje, nie byloby mnie tutaj. Dlaczego mialbym marnowac czas, ktory mi pozostal, na rozjazdy pomiedzy Anglia i Paryzem? A poza tym, przeciez w zaden sposob nie moge im pomoc". -Przypuszczam, ze ukradliscie lub wymontowaliscie, co tylko bylo mozna z HOTOL, by nastepnie udawac, ze mieliscie dostep do amerykanskich projektow, tak? - I zanim Varre mogl okazac oburzenie lub cos w tym rodzaju, dodal: - Dwa minusy nie moga tworzyc plusa, panie Varre. HOTOL to projekt, ktory szuka kogos, kto za niego rozwiaze jego liczne problemy. Produkt uboczny bedzie wart wiecej niz on sam. Amerykanski wahadlowiec znowu dziala, dobra, ale jest do niczego. Widzialem jego system startowy. Ten nowy, ktory buduja, bedzie lepszy. -Czy to jest wiadomosc zastrzezona? - zapytal minister uszczypliwie. Zatrzymal swoj samochod przed szlabanem. W ich kierunku ruszyl umundurowany policjant z teczka w rece. -Bardzo mozliwe - odpowiedzial Gill. - Zaskarzysz mnie? -Co? - Varre patrzyl raz na jednego, raz na drugiego. Probowal nadazyc za tym, co powiedzial Gill. - Czy pan probuje powiedziec, ze... -Nie probuje - przerwal Gill - tylko mowie, ze jesli nie udoskonalicie wszystkiego, co dotychczas zapozyczyliscie, to nie bedziecie nawet w stanie ruszyc tej kupy zlomu z ziemi. Z moja, czy bez mojej pomocy. W kazdym razie minister ma racje: moj czas jest bardzo ograniczony. Varre az otworzyl usta ze zdziwienia. -A zatem wroce z pustymi rekami - powiedzial powoli. -Niech pan jedzie i powie im, zeby sprobowali wyeliminowac straty. To im zaoszczedzi miliony - poradzil Gill. Policjant sprawdzil przepustke Andersona. Dal sygnal operatorowi szlabanu i bialo-czerwony drag zaczal sie unosic. Od tego miejsca az do drugiej barierki, ustawionej w odleglosci osmiuset metrow od Zamku, droga byla wylaczona z ruchu. Po wodach jeziora plywaly lodzie patrolowe. Na brzegu jakis przedsiebiorczy wlasciciel ziemski otworzyl restauracje. Ostre, zimowe promienie sloneczne odbijaly sie w soczewkach setek par lornetek, wymierzonych w tajemniczy budynek Zamku. Minister wrzucil pierwszy bieg i ruszyl, zanim barierka zostala calkowicie podniesiona. Dopiero potem zdal sobie sprawe z zamieszania, jakie zapanowalo wokol. Po nie odgrodzonej stronie szlabanu znajdowal sie parking, ktory wypelniony byl samochodami rozczarowanych turystow i wycieczkowiczow. Od tego miejsca jedynym sposobem dotarcia do Zamku bylo wdrapanie sie na Ben Lawers. Z najkorzystniejszego miejsca do obserwacji, w polowie drogi, mogli patrzec na polnocny-zachod. Jezeli nie bylo chmur, widac bylo to, co dzialo sie w dole. Ale ogrodzenie z drutu kolczastego nie pozwalalo podejsc blizej, a z takiej wysokosci i odleglosci Zamek wydawal sie zupelnie zwyczajna budowla. Tymczasem na parkingu rozgrywal sie jakis dramat. Zielone volvo wyrwalo sie z rzedu zaparkowanych samochodow i skierowalo gwaltownie na droge w strone jeziora. Samochod jechal w gore, wyprzedzajac mercedesa ministra, gdy ten mijal punkt kontroli. W pedzacym volvo Gill dojrzal dziewczyne o przerazonym wzroku i pobladlej twarzy, pochylona nad kierownica. Policjant musial odskoczyc, cudem uniknal potracenia. Nastepnie volvo skrecilo ostro, zajezdzajac droge Andersonowi, tak ze ten zmuszony byl mocno nacisnac hamulce. -Co jest do diabla! - zdazyl tylko wysapac minister. Teraz wydarzenia potoczyly sie blyskawicznie. Najpierw samochod, nad ktorym dziewczyna stracila panowanie, przechylil sie na stromym skraju drogi i wywrocil na bok. Glosna seria z pistoletu automatycznego poszatkowala jego tylna szybe oraz bagaznik. Nastepnie drugi samochod - troche pokiereszowany VW beetle - ktory nadjezdzal, zataczajac luk z parkingu, uderzyl bokiem w opuszczony juz szlaban. Anderson, Gill i Varre siedzieli jak skamieniali. Turnbull wyskoczyl z samochodu i kleczac na asfalcie, wyciagnal pistolet. Wynedznialy kierowca volkswagena, wydostawszy sie z samochodu, oparl sie o szlaban i skladal sie do nastepnego strzalu. Turnbull doskoczyl, wykrecil mu reke i uderzyl go w prawe ramie, dzieki czemu mogl go odciagnac od barierki i przewrocic twarza ku ziemi. Teraz Gill wysiadl z mercedesa. Zobaczyl, jak przednie drzwi volvo uchylaja sie z trzaskiem i wylania sie z nich wiotka reka, probujac otworzyc je calkowicie. Poniewaz drzwi byly u gory, ich ciezar udaremnial wysilki dziewczyny. Gill pospieszyl, by jej pomoc. Zalowal, ze nie moze biec szybciej; nie mial sil... Rozdzial Osmy -Trzymajcie go z daleka ode mnie! - Angela szlochala, a Gill pomagal jej wydostac sie z volvo. - Sledzil mnie od samego Killin. Kiedy go zobaczylam, probowalam ukryc samochod pomiedzy innymi, na parkingu. Ale on nawet tutaj mnie odnalazl. Zauwazylam, ze szlaban idzie w gore, wiec ruszylam w jego kierunku. O Boze! O moj Boze! Dziewczyna byla w szoku, tak przynajmniej wydawalo sie Gillowi. Byla tez ranna; bez przerwy dotykala prawego ramienia, krzywiac sie z bolu. Gill przyjrzal sie jej. "Jest przesliczna" - pomyslal. Przypominala mu troche Marie-Anne, sasiadke. To bylo dwa lata temu... Mieli wowczas powazne plany. Ale wtedy Gill dowiedzial sie, ze jego dni sa policzone, dal wiec Marie-Anne wolna reke. Od tamtej pory nie mial nikogo. -Ten pomyleniec strzelal do pani? - Gill spojrzal w kierunku mezczyzny lezacego na ulicy po drugiej stronie szlabanu. Poczatkowo byl niemal pewien, ze incydent na parkingu musi byc w jakis sposob zwiazany z wydarzeniami ostatniej nocy, ale teraz porzucil te mysl. -To moj maz - powiedziala, kiedy Gill prowadzil ja do samochodu Andersona. - A raczej moj byly maz. Nie, jeszcze jest moim mezem, ale teraz juz koniec. Tropi mnie juz od trzech tygodni. Jest chorobliwie zazdrosny i mysli, ze jesli on nie moze mnie miec, to nikt inny takze. Taki jest jego sposob myslenia. Ale nigdy nie przypuszczalam, ze posunie sie tak daleko. - Skrzywila sie z bolu i znowu dotknela ramienia. - Oj, chyba cos sobie zwichnelam. -Prosze wsiasc do samochodu - zakomenderowal Gill - do tylu. Anderson wychylil sie przez okno. -Spencer, co ty wyprawiasz? - zapytal. -Przy Zamku jest punkt pierwszej pomocy - odpowiedzial Gill. - Maja tam pelne wyposazenie. Ktos powinien obejrzec jej ramie. Turnbull rozbroil Denholma i przekazal go policjantowi przy szlabanie. Denholm byl przytomny i stal o wlasnych silach, ale mial metny wzrok i lekko sie zataczal. Po chwili Turnbull podbiegl do samochodu Gilla. -Z nim wszystko w porzadku, tylko go troche wytarmosilem - powiedzial. - Policjanci byli swiadkami calego zajscia. Chca, zebym wraz z dziewczyna zlozyl zeznania. -Powiedz im, ze zrobimy to pozniej, jak bedziemy wracali - powiedzial mu Gill. - Zabieramy pania, hm...? -Denholm. Nazywam sie Angela Denholm - powiedziala dziewczyna. -Zabieramy pania Angele Denholm na opatrunek do Zamku. Ten facet, ktory strzelal, to jej maz. Jeden z policjantow, zblizajac sie do samochodu, uslyszal ich rozmowe. Anderson, uprzedzajac jakiekolwiek protesty, przedstawil sie i wyjasnil mu swoje zamierzenia. -Bedziemy z powrotem za dwie godziny - zakonczyl. - Moze wczesniej. -Bardzo dobrze. - Oficer nie stwarzal problemow. - Ale prosze nie zapomniec zatrzymac sie i umozliwic nam rozmowe z panem Turnbullem i pania Denholm. - Machnieciem reki dal im znak, by odjechali. Gill i Turnbull wsiedli do samochodu. Uruchamiajac silnik, Anderson odwrocil sie i spojrzal na dziewczyne. -Zakladam, ze to, co sie wlasnie stalo nie ma zwiazku z Zamkiem? To byla calkowicie prywatna, hm, osobista sprawa? - on takze laczyl incydent, ktory mial miejsce ostatniej nocy w mieszkaniu Gilla z niedawnym zajsciem. -Nie - odpowiedziala. - Nie, to znaczy... to nie ma zwiazku z niczym. Odciazajac prawe ramie, oparla sie lekko o Gilla, siedzacego posrodku. -Skonczylam z mezem - ciagnela. - Ale zdaje sie, ze teraz on... no, chce ze mna skonczyc. -Hm - odezwal sie Anderson. - Nie sadze, zeby przez jakis czas byl w stanie to uczynic. Podczas calego zajscia Jean-Pierre Varre siedzial sztywno na przednim siedzeniu - cichy i troche blady. Teraz zakaszlal i odezwal sie niesmialo: -Do czego to, na Boga, dochodzi? - jego glos byl tak suchy, ze mogl by to byc glos Andersona. -Co? - spytal Turnbull. - To we Francji ludzie nie probuja zabijac sie nawzajem? Nie ma u was zbrodni z namietnosci? Zawsze mi sie wydawalo, ze Francuzi powinni rozumiec takie rzeczy. Varre nic nie odpowiedzial, tylko odwrocil sie i wpatrywal w niego przez chwile. Patrzac mu prosto w oczy, Turnbull pomyslal, ze w tym Francuzie nie ma chyba zbyt wiele namietnosci... Przy drugiej barierce Anderson poprosil dyzurujacych policjantow, aby uprzedzili punkt pierwszej pomocy o tym, ze nadjezdzaja. Minute pozniej znajdowali sie juz na drodze wiodacej miedzy jeziorem a gora. -Czy to jest to? - zapytala Angela sciszonym, zbolalym glosem. W tej chwili w ich polu widzenia pojawil sie Zamek. U jego stop, jakies pietnascie metrow od sciany frontowej, wzniesiono wysokie ogrodzenie, przypominajace obwarowanie fortu z jakiegos hollywoodzkiego westernu. Mialo drewniane wiezyczki, pomosty i punkty obserwacyjne, a nawet reflektory i furtke w bramie, strzezona przez umundurowanego policjanta. Z tylu, za Zamkiem, strome gorskie zbocze zostalo odgrodzone drutem kolczastym i nawet tam znajdowaly sie drewniane wiezyczki z zadaszonymi punktami obserwacyjnymi. Cala okolica obsadzona byla policjantami, czlonkami Sluzb Bezpieczenstwa i mezczyznami w zwyklych, roboczych ubraniach, ktorzy wygladali jednak na zolnierzy i rzeczywiscie nimi byli. Niewielu z nich mozna bylo dojrzec z zewnatrz, gdyz w wiekszosci znajdowali sie za ogrodzeniem w roznego rodzaju podziemnych i naziemnych warsztatach. Tu i owdzie, ze scian twierdzy wystawaly metalowe maszty - byly to anteny, o ktorych Gill opowiadal Turnbullowi. Pomiedzy droga prowadzaca do jeziora, a masywnym ogrodzeniem, skonstruowano kolejke linowa o dwoch kabinach, z ktorych kazda zdolna byla uniesc cztery osoby. -Tak, to jest wlasnie to - Gill odpowiedzial w koncu dziewczynie, slyszac swoj glos tak slabo, jakby dochodzil z jakiegos odleglego miejsca. I pomimo, ze spedzil tutaj tak wiele czasu, wciaz wpatrywal sie w gore z wyrazem zachwytu, fatalnego zauroczenia. Imponujaca konstrukcja ogrodzenia i wszystkie inne, wykonane reka ludzka instalacje, a takze sam Zamek, otoczyly ich swym uroczystym, chlodnym i nieprzejednanym spokojem. Tak przynajmniej odczuwal to Gill - jako cos tak starego jak gory i bezosobowego jak... jak co? Jak sznur wisielca? Jak zaciski krzesla elektrycznego? "Ale skad pojawila sie ta mysl"? zastanawial sie Gill, gdy Anderson zjechal z drogi i zatrzymal samochod na parkingu. -Bardzo chcialbym pojsc z wami - powiedzial Varre, gdy wysiedli z samochodu. - Jestem tu po raz pierwszy. -Alez oczywiscie - odpowiedzial mu minister. - Tylko, ze jak sie sam pan przekona, nie ma tu wiele do ogladania. -My pojedziemy pierwsi, jesli nie macie nic przeciwko temu - odezwal sie Gill. - Im szybciej ktos zajmie sie jej ramieniem, tym lepiej. -Jasne - odpowiedzial mu Anderson. Skinal na Turnbulla. - Jack, idz z nami. Wszyscy troje zmruzyli oczy przed zimnym wiatrem i poszli sladem kabla zapetlonego pomiedzy slupami sieci elektrycznej wyciagu. Cala ta konstrukcja sluzyla najwyrazniej tylko celom badawczym. Zamek nie byl atrakcja turystyczna i jeszcze przez dlugi czas nie mial nia byc. Gdy weszli do stojacej kabiny, zapieli pasy. Lancuchy zaczely grzechotac, pojazd poruszyl sie i zaczal piac sie pod gore. W polowie drogi minal ich drugi pojazd jadacy w dol. W srodku znajdowalo sie czterech bardzo zdenerwowanych Amerykanow, ktorzy glosno o czyms dyskutowali. Wszyscy mieli zaokraglone ze zdziwienia oczy i wyraznie byli pod wrazeniem tego, co wlasnie ogladali. Kazdy nosil w klapie plakietke czlonkowska TKZP. -TKZP? - Turnbull spojrzal na Gilla pytajaco. - Brzmi troche tak, jakby to bylo wojsko. Gill potrzasnal glowa. -Towarzystwo Korelacji Zjawisk Paranormalnych - powiedzial. - Ale masz racje, sprawia zupelnie inne wrazenie. To samo mozna powiedziec o EZP. -Zjawiska paranormalne? - Turnbull nie probowal nawet ukryc swojego oszolomienia. - Pogromcy duchow tutaj? Gill wzruszyl ramionami. -Widocznie kuzyn amerykanskiego wiceprezydenta jest czlonkiem tego towarzystwa, lub kims w tym rodzaju. Ktos pociagnal jakis sznurek, no i stalo sie. Aha, sa zarejestrowani jako wazne osobistosci. Jest ich dwunastu. Wysiadajac na platformie, na ktorej zatrzymala sie kabina, Gill przeprowadzil dziewczyne przez brame z drutu kolczastego, znajdujaca sie w wysokim ogrodzeniu. Turnbull wszedl z nimi, ale pozostal przy bramie. Tymczasem Gill zabral dziewczyne do punktu pierwszej pomocy. Byl to duzy namiot, ktory przypominal Turnbullowi szpital wojskowy. W namiocie czekal na nich muskularny, krotko ostrzyzony sanitariusz. Przedstawil sie i od razu przeszedl do sedna sprawy. -Jestem fizjoterapeuta - usmiechnal sie do Angeli - gdy tylko mam po temu okazje. Ale jestem tu juz od trzech miesiecy, a pani jest moim pierwszym pacjentem. Mialem nadzieje, ze jeden z tych wagonikow rozbije sie. Ale nic z tego. - Mowiac to posadzil ja na krzesle. -Czy moge obejrzec pani ramie? - zapytal. - Niech mi pani nie odmawia, bo wyleja mnie z pracy. Prosze pana, czy moglby pan pomoc rozpiac pani kurtke? - Musial wziac Gilla za jej meza. "Co taki dowcipnis robi w tym miejscu" - pomyslal zirytowany Gill. Ale i tak zrobil to, o co prosil go lekarz. -I jeszcze bluzke - dodal po chwili doktor. Twarde palce medyka delikatnie przesunely sie po jej barku, badajac kosci. Po chwili mlody lekarz potrzasnal glowa i zmarszczyl brwi. -Nic nie jest zlamane. Jedna czy dwie kosci nie sa na swoim miejscu, to wszystko. Czy moglaby pani pochylic sie troche do przodu? Doktor wzial ramie Angeli i wyprostowal je, trzymajac za nadgarstek. Gdy przeniosla ciezar ciala do przodu, on nagle mocno wykrecil jej dlon do tylu. Dziewczyna krzyknela, osunela sie na krzesle, a lekarz przestal usmiechac sie i blaznowac. Delikatnie zlozyl jej ramie. - Zrobione - powiedzial. -Och! - jeknela. Powoli poruszyla barkiem, potem spojrzala na Gilla i usmiechnela sie. Gdy oboje wyszli z namiotu pierwszej pomocy, zobaczyli ze Turnbull, Anderson i Varre czekaja juz na nich u stop betonowych schodkow, wiodacych do Zamku. -Zaczeka pani na mnie tutaj? - zapytal Gill. -Nie moge wejsc na gore? - zdziwila sie. - To tylko kilka krokow stad... Ich oczy spotkaly sie. "Wyglada jak piekna lalka! Jak ktokolwiek mogl chciec ja skrzywdzic"? - pomyslal Gill. Usmiechnal sie, by ukryc swoje zaklopotanie. -Nie powinna pani byc nawet tutaj! - powiedzial. -Nie jestem tu dlatego, ze tego chcialam - przypomniala mu. - Ale... mimo wszystko ciesze sie. Skinal glowa i wzial ja pod ramie. -Moze pani wejsc, jesli pani chce. Wchodzac po szerokich stopniach mineli grupe Amerykanow schodzacych w dol. Jeden z nich pozostal na gorze, u podnoza sciany budowli. Badal wzrokiem niczym nie wyrozniajace sie dolne partie Zamku oraz blanki w gornej czesci sciany. -Nie ma okien ani drzwi - mowil do siebie. - Niesamowite, jak oni wszyscy stad sie wydostaja? "Niesamowite - to dobre okreslenie" - pomyslal Gill. Zatrzymal sie gwaltownie i idacy tuz za nim Anderson wpadl na niego. -Co? - Gill wykrzywil twarz. Zamek, ta ogromna maszyneria, nagle przebudzila sie. Nawet jesli nikt jeszcze o tym nie wiedzial, to Gill byl tego pewien. W rzeczywistosci byli tez inni, ktorzy o tym wiedzieli. W dole przy wykopie pod ogrodzeniem, ktos przerazliwie wrzeszczal. -Panie Anderson, panie Gill! Czynnosc przeszla skale! Przekroczyla wszystkie skale! - krzyczal u podnoza schodow jakis mezczyzna z krotko falcowka. Nie bylo czasu do stracenia. Ktos, kogo Gill nie znal - wysoki, silny mezczyzna wdrapywal sie po stopniach idac prosto do zamku. Gill - jedyny, ktory wiedzial, ze zaraz cos sie stanie, chcial ruszyc w tym kierunku, ale nieznajomy zatarasowal mu droge. Poza tym cala sila, ktora mial, opuscila go. Bal sie, bo wiedzial, ze Zamek szykuje sie do czegos. -O Boze! - wyszeptal. Wszyscy spojrzeli na niego, nic nie rozumiejacymi oczyma. Tylko jeden z Amerykanow zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa. -Cholera! Cholera! O jasna cholera! - krzyczal, probujac uciekac. -Co jest, do diabla? - zapytal Turnbull niepewnym glosem. Nagle sciana Zamku zamigotala i zaczela rozrastac sie, pozerajac grunt. Gnala, by ich pochlonac... Rozdzial Dziewiaty Wydarzenia zaczely rozgrywac sie blyskawicznie. Chociaz na ludzi skupionych wokol Zamku nie dzialala zadna bezposrednia sila, to wszyscy nagle tak oslabli, ze stracili rownowage i poupadali. Czuli, ze traca poczucie realnosci. Przesuneli sie, lub raczej zostali przesunieci z jednego miejsca do drugiego, bez psychicznego czy fizycznego poczucia odleglosci, ktora przebyli, lub czasu, ktory uplynal... A ludzka swiadomosc nie jest przygotowana do tego rodzaju doznan. Przed oczyma lezacych na moment pojawil sie nastepujacy obraz: Po niebie skladajacym sie z niebieskich szesciokatow plynely z matematyczna niemal dokladnoscia szare, kwadratowe chmury. Gdzieniegdzie blyskaly jasnym, bialym swiatlem czteroramienne gwiazdy. W oddali znajdowaly sie gory, utworzone z tysiecy piramidalnych, kanciastych ksztaltow geometrycznych. Blady, dziesiecioboczny ksiezyc wisial ponad brzegiem plaskiej doliny, zlozonej z zielonych kwadratow, ktore przesuwaly sie od lewego do prawego kranca horyzontu, gdzie zanikaly. Gdy tylko Gill otrzasnal sie z pierwszego szoku, zaczal goraczkowo analizowac sytuacje, w jakiej sie znalazl. Wiedzial jedynie to, ze Zamek porwal go wraz z innymi i przeniosl w jakies niesamowite miejsce. Nagle omal nie oslepilo go intensywne, biale swiatlo, podobne do blysku w chwili wybuchu bomby nuklearnej. Instynkt podpowiedzial Gillowi, by zamknac oczy. Kiedy ponownie je otworzyl, wszystko bylo juz zupelnie inne. Nieznajomy, ktory jako ostatni wspial sie na stopnie prowadzace do Zamku, podniosl sie juz i pomagal wstac Turnbullowi. Swiat wokol wydawal sie byc prawie normalny, przynajmniej w porownaniu z pierwszym, zupelnie nieziemskim krajobrazem surowych figur geometrycznych. Jednak byl wciaz calkowicie anormalny w jakichkolwiek ziemskich kategoriach. Angela krzyknela z przerazenia, mocno zaciskajac oczy. Zaczela biec w kierunku Gilla, ktory chwycil ja w ramiona i przytulil mocno. -Juz dobrze. Wszystko jest w porzadku - powiedzial. Pomyslal jednak: "Boze, co sie dzieje? Gdzie my jestesmy?" -Gdzie my jestesmy? - wyszeptal ktos i Gill nie byl pewien, czy to przypadkiem on sam nie wymowil tych slow. Byl to jednak Anderson, ktory blady jak widmo lezal skulony na... trawie. -Mon Adieu! - wykrzyknal Varre, wskazujac na cos palcem. Za nim, w odleglosci moze 50 metrow, stal Zamek. Nie wygladal jednak tak, jak poprzednio. Wielki szesciobok jego podstawy zawieral teraz cale rzedy drzwi. -Czy ktos jest ranny? - zapytal Turnbull. Stanal miedzy Andersonem a czlonkiem TKZP i pomogl im wstac na nogi. Varre wciaz jeszcze lezal, z oczyma szeroko otwartymi ze strachu. Anderson zaczal otrzepywac ubranie. Byla to calkowicie odruchowa i pozbawiona sensu czynnosc, gdyz w miejscu tym w ogole nie bylo kurzu. -Gdzie my jestesmy? - ponowil swoje pytanie. Gill znal na nie odpowiedz. Pomimo tylu przezyc, nie stracil swoich fenomenalnych uzdolnien. -Jestesmy wewnatrz Zamku - powiedzial. -Jezu, czy ja oszalalem? - wyszeptal Amerykanin z plakietka TKZP. Spojrzal po kolei na kazda z nieznanych mu twarzy, a potem na swoje nieziemskie otoczenie. - Czy to jest... to? -Co za "to"? - dopytywal sie Turnbull. Byl znowu opanowany. Oczywiscie na tyle, na ile bylo to mozliwe w tych okolicznosciach. Amerykanin potrzasnal glowa i bezradnie wzruszyl ramionami. -To, czego szukalem, a raczej czego unikalem przez cale zycie - powiedzial. - No, chyba w koncu to znalazlem. Albo raczej to znalazlo mnie! -Co za bzdura - powiedzial Turnbull. Odwrocil sie od niego i prawie sila postawil Varre'a na nogi. - A jesli chodzi o ciebie Varre - mruknal - lepiej, zebys stawil temu czola. Mamy klopoty, ale wszyscy jedziemy na tym samym wozku. -Ale... ja... ja mam klaustrofobie! Turnbull zasmial sie chrapliwie. -Co masz? Sluchaj, to moze nie jest dokladnie to, do czego jestesmy przyzwyczajeni, ale na pewno nie jestesmy zamknieci. -Zostaw go w spokoju - powiedzial Gill. - On ma racje, jestesmy zamknieci. Jego fobia dobrze mu podpowiada. -Zamknieci? - Anderson zacisnal palce na ramieniu Gilla. - Spencer, co masz na mysli? Powiedziales, ze jestesmy wewnatrz Zamku, ale czy tam, to nie jest Zamek? - Skinal glowa w kierunku tajemniczej konstrukcji. -Jest i nie jest. Powiedzmy, ze to jest jego czesc - odpowiedzial Gill. -A niech cie diabli! - krzyknal nagle Anderson. Jego twarz zaczerwienila sie ze zlosci. - Przez caly czas wiedziales wiecej niz mowiles. -Niech pan nie bedzie glupcem, panie ministrze - powiedzial zaskoczony Gill. - Gdziekolwiek sie znajdujemy, czy mysli pan, ze jestem tu dobrowolnie? -Ale niech pan spojrzy na to miejsce! - po tych slowach Angela wstrzymala oddech, przywierajac do ramienia Gilla. Wszyscy rozejrzeli sie wokol. To z pewnoscia byl jakis swiat, ale to nie byl ich, ludzki swiat! W oddali rysowaly sie zaokraglone pagorki, slabo widoczne z powodu odleglosci. Ponad nimi znajdowaly sie majestatyczne, pokryte od gory bialymi czapami i purpurowe u podstawy, szczyty. Nadal bylo w nich cos, co sugerowalo, ze namalowano je na jakiejs ogromnej kurtynie. Gwiazdy ponad gorami nie byly juz kwadratami, ale w poglebiajacym sie zmierzchu blyszczaly jasniej od ziemskich gwiazd. Byly prawie takie, jak na rysunkowych filmach Waleta Disneya. "Trawa" pod stopami uwiezionych byla sprezysta, gladka i rowno przystrzyzona, jak dywan. Natomiast ksiezyc niczym sie nie wyroznial, byl zolty i kolisty, podobnie jak ziemski. -Poprzednio niebo wygladalo jak plaster miodu - powiedziala Angela - Tak mi sie przynajmniej wydawalo. -Mnie tez - odrzekl Turnbull. - Dobrze przyjrzalem sie temu miejscu, zanim sie przewrocilem. Chryste! To wygladalo jak grafika komputerowa. "W tym ma racje" - pomyslal Gill. - "Przybylismy tutaj, gdy to miejsce bylo jeszcze w trakcie procesu tworzenia, zanim stworzylo spojny obraz. Czy Zamek chcial, abysmy zobaczyli wlasnie taki obraz? Teraz jest to cos do przyjecia wedlug naszych norm. Ale czy to znaczy, ze jest rzeczywiste? Niekoniecznie. Czy obraz na ekranie jest realny czy tez nie? Z pewnoscia jest bardziej realny, gdy sie samemu istnieje w tym obrazie". Ta mysl nasuwala kolejne; i nagle Gill doznal olsnienia: to wszystko jest jednym wielkim ekranem! -Spencer, czy cos jest nie tak? - zapytal Turnbull. -Cos nie tak? - Gill spojrzal na niego, rozejrzal sie wokolo i zasmial. - Chyba zartujesz? -Masz taki dziwny wyraz twarzy. Powinienes siebie zobaczyc! Gill zdecydowal nie mowic nic wiecej, by nie potegowac przygnebienia grupy. Pozniej bedzie czas, by wszystko przemyslec. Moze... -Moze sie poznamy - powiedzial Anderson, prawie odzyskawszy panowanie nad soba. Wyciagnal reke do Amerykanina. - David Anderson z Ministerstwa Obrony. Prawdopodobnie obejme tutaj dowodzenie. Ktos bedzie musial, a sadze, ze jestem do tego najlepiej przygotowany. -Miles Clayborne - odpowiedzial ten drugi. - Prezydent TKZP, to jest, hm... -Towarzystwo Korelacji Zjawisk Paranormalnych - powiedzial Turnbull. -O, slyszal pan o nas! -Czy to mial pan na mysli? Wtedy, gdy mowil pan o czyms, czego pan szukal i jednoczesnie unikal przez cale zycie? Czy to jest to miejsce? Nareszcie zjawisko paranormalne? Jesli tak, to jest pan w bledzie. Mamy tutaj bliskie spotkanie, Miles, ale z niczym stworzonym przez Nature. -Ale... -Jestem Jack Turnbull - przerwal mu Turnbull - a to jest Spencer Gill. On tu jest od glowkowania. Ja bylem od pilnowania go, ale chyba nienajlepiej mi to wyszlo. Ta mloda dama to... -Nazywam sie Angela Denholm - przedstawila sie sama. - Jestem... nie jestem tu nikim szczegolnym. Gill byl innego zdania, ale nie zdradzil sie z nim. Varre tez sie przedstawil. Potem przyszla kolej na drugiego nieznajomego. -Nazywam sie Bannerman - powiedzial, sciskajac wszystkim po kolei rece. "Rytualy - pomyslal Gill. - I to w takiej chwili". -Jon Bannerman. - Rosly Amerykanin podszedl teraz do Angeli. "Ma wyjatkowo cieple rece" - pomyslala dziewczyna. -Czym sie pan zajmuje, panie Bannerman? - zapytal uprzejmie Anderson. -Niczym szczegolnym. Obecnie jestem turysta - odrzekl Bannerman, wzruszajac ramionami. Rozdzial Dziesiaty Czlonkowie porwanej lub tez - jak to nazwal Gill - odizolowanej grupy, nieco sie uspokoili. Kazdy chcial teraz wyrazic swoja opinie o ostatnich wydarzeniach. Wszyscy zaczeli mowic rownoczesnie, przekrzykujac sie nawzajem. Nagle Varre odwrocil sie i zaczal uciekac, a raczej - potykajac sie - usilowal uciekac, kierujac sie w strone Zamku. -To jest... dom - mamrotal. - Dom bez drzwi. Pochlonal nas. Musze... na zewnatrz. -Zatrzymajcie go - ryknal Gill, czujac paralizujacy strach. - Zamek jest czynny! - wiedzial to dzieki swojemu instynktowi, ktoremu zawsze ufal. Turnbull natychmiast popedzil za Francuzem. -Dlaczego mamy go zatrzymac? - krzyknal do Gilla. Zanim ten odpowiedzial, Turnbull zlapal i przyprowadzil Varre'a. Zdazyl w ostatniej chwili, kilka krokow od sciany. -Jesli jest wejscie, to musi byc tez wyjscie. Mogl je uruchomic - powiedzial Gill, z trudem lapiac oddech. -Wyjscie? - Anderson spojrzal na niego. - To znaczy: droge do domu? -Jeszcze nie wiem, co to znaczy - powiedzial Gill. - Posluchajcie, pierwotny Zamek odcial nas od naszego swiata. Gdyby Varre przeszedl przez ktores z tych drzwi, to moze zostalby od nas odciety. -To jego sprawa - powiedzial Turnbull, trzymajac szarpiacego sie Francuza. -Moze tez i nasza - odpowiedzial Gill. - Co by bylo, gdyby odnalazl droge do domu na wlasna reke, a my zostalibysmy tutaj? -Poszlibysmy za nim - powiedzial Amerykanin, wzruszajac ramionami. -Naprawde? - odparl Gill. - Skad pewnosc, ze mozna by skorzystac Po raz drugi z drzwi, ktorymi chcial przejsc Varre? -Alez oczywiscie, ze mozna! - Anderson znowu byl podenerwowany. -Tego nie wiemy! - Gill zaczynal byc wsciekly. - Niczego nie wiemy! Ani o tym miejscu, ani o tym... Zamku. Nie, raczej o tym Domu Pelnym Drzwi. Bardziej podoba mi sie okreslenie Varre'a. I przypuscmy, ze skorzystalby z jakichs drzwi, a my poszlibysmy za nim. Kto powiedzial, ze wydostalibysmy sie stad z powrotem, miedzy ludzi? Dlaczego nie gdzies indziej? -Jestes pewny, ze nie trafimy do domu? - powiedzial Turnbull lamiacym sie glosem. -Moze i do domu - powiedzial Gill. - Ale to tylko przypuszczenie, Jack. Gdyby chodzilo jedynie o zwykla podroz tam i z powrotem, to po co to wszystko, po co tutaj tyle tych cholernych drzwi? Varre przysluchiwal sie rozumowaniu Gilla. Przestal juz szamotac sie w uscisku Turnbulla. -Wy tego nie rozumiecie! Nie rozumiecie! -Czego nie rozumiemy, panie Varre? - spytala Angela lagodnie. -Jestesmy wewnatrz Zamku, to po pierwsze! - odpowiedzial. - A to wszystko - machnal ramionami, wskazujac na ciemniejace niebo, odlegle gory, rozlegle zielone rowniny i enigmatyczny Zamek - jest wewnatrz pierwszego Zamku. Nie pytajcie mnie, jak to sie dzieje, ale tak jest. Czuje, jak ciazy nade mna, przygniata mnie! - chwile potem znowu zaczal sie miotac, probujac uwolnic sie z uscisku Turnbulla. -Slyszal pan, co powiedzialem - odezwal sie Gill. - Jedne z tych drzwi moga, ale tylko moga prowadzic do domu. A jest ich okropnie duzo. Przypuscmy, ze jedne z nich to wlasnie te odpowiednie. Jak stwierdzic ktore? Czy bedziemy zgadywac? Ale jesli wybierzemy zle? Dokad prowadza te "zle" drzwi? -W jakimkolwiek innym miejscu byloby lepiej, niz tu - wysapal Varre. -Czyzby? - mruknal Gill. Stracil juz cierpliwosc do tego Francuza. Poza tym, istniala szansa, ze on mial racje. Gill skinal glowa na Turnbulla. Byl to krotki, pelen napiecia gest. - Dobra, Jack. Uwolnij go. -Czekaj! - rzucil oschle Anderson. - Zanim ktokolwiek z nas cos zrobi, to czy nie moglibysmy sie nad wszystkim wspolnie zastanowic? Co to, czy jestesmy myszami w pulapce? "Znowu ten stary problem: czy jestesmy myszami czy ludzmi?" - pomyslal Gill. Wiedzial, ze cala sprawa polegala na tym, ze wszyscy sa sparalizowani ze strachu. Ale mimo wszystko, Anderson jest - lub bedzie - przywodca. Jakakolwiek forma przywodztwa jest lepsza niz zadna. -Co pan proponuje? - zapytal Bannerman. Odzywal sie tak rzadko, ze wszyscy zamilkli i spojrzeli na niego. - Chcialem powiedziec - ciagnal dalej - ze nie ma tu zbyt wiele do zastanawiania. Bo czy cos tutaj jest racjonalne? Ponad ich glowami pojawilo sie teraz wiecej gwiazd, ksiezyc byl jasniejszy, a ostre gory jeszcze bardziej ciemne. Dom Pelen Drzwi rzucal miekki, aksamitny cien. -Cos z tego moze wyniknac - powiedzial Miles Clayborne dygoczac, gdy stwierdzil, ze zapada mrok. - Jestem za wydostaniem sie stad, ale cholernie chcialbym wiedziec, dokad. -Zgadzam sie - powiedziala Angela Danholm. - Powinnismy uporzadkowac wszystko to, czego tu doswiadczylismy i to, co widzimy, zanim sprobujemy przeniesc sie gdzies indziej. Varre przestal sie szamotac. Wyczerpany, prawie bez sil zawisl w objeciach Turnbulla. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Niech bedzie jak chcecie. Wpadlem w panike. Ale wierzcie mi, nie wiecie jak to jest. Czuje sie jakbym byl... pogrzebany zywcem. Turnbull rozluznil uscisk i puscil Francuza. Rozpial plaszcz i pokazal mu swoj pistolet. -Varre - powiedzial - wierz mi, ze wszyscy chcemy wrocic do domu. Ale Gill mowi, ze gdybys wyrwal sie na wlasna reke to mozesz zniweczyc szanse innych. Wiec nie rob tego, albo... -Pan... mi grozi! - szepnal Varre zdziwiony. -Jasne, ze tak, do cholery - wybuchnal Turnbull. Nagle przyszla mu do glowy mysl, ze jego bron jest najlepszym argumentem. -Jean Pierre - powiedzial Anderson powaznie. - Gill i Turnbull maja zupelna racje. Zachowanie spokoju, tak jak zdaje sie robi to Gill - spojrzal na Gilla - mogloby byc rozsadnym rozwiazaniem. Jesli twoja fobia okaze sie klopotliwa i bedzie zagrazac innym, to powinienes isc sam. Gill przytaknal skinieniem glowy. -Jesli zrobisz falszywy krok, my jedynie ostroznie obejdziemy to, co z ciebie zostanie - powiedzial. Angela puscila jego ramie i odeszla od niego o krok. -Naprawde ma pan tyle zimnej krwi? - jej oczy wyrazaly rozczarowanie. Odwrocil glowe i nic nie odrzekl. Wcale taki nie byl i nie chcial, by Francuzowi stalo sie cos zlego. Chodzilo tylko o to, ze trzeba bylo zmusic Varre'a do logicznego myslenia. -Zdecydowalismy sie na racjonalne podejscie - powiedzial Anderson. - Bardzo dobrze. Wiec od czego zaczniemy? -Bannerman pytal, czy cos z tego jest racjonalne - powiedzial Clayborne. - Jesli jest to zjawisko paranormalne, a inaczej mowiac nadprzyrodzone, to nic nie moze byc racjonalne. Moje Towarzystwo badalo wiele takich przypadkow i nigdy nie trafilo sie nic takiego, co byloby choc zblizone... -Przepraszam - przerwal mu Gill - ale traci pan czas. Niech pan sobie wierzy w duchy, Miles, ma pan do tego prawo. Ale Zamek to nie jest nic w tym rodzaju. On pochwycil nas i przeniosl w to miejsce. A moze raczej nas otoczyl. Znajdziemy sie wszyscy we wnetrznosciach maszyny. Wiec moze nie mowmy juz o duchach, jasne? Clayborne otworzyl usta ze zdziwienia. -A kim pan jest, do diabla? Jakims ekspertem? -Tak, jest ekspertem - warknal Turnbull, a potem zwrocil sie do Gilla. - No dobra, jestesmy w srodku poteznej maszyny. Zamek pochlonal nas. Ale dlaczego? Po co? Jak to ma sie skonczyc? -Chcialbym to wiedziec - powiedzial Gill krecac glowa - ale nie wiem. Pytania: "co?" i "jak?" beda musialy poczekac. Jestesmy tutaj i koniec. -Wewnatrz maszyny... - Anderson potrzasnal glowa i nagle zasmial sie z drwina. - Jakos nie wydaje mi sie, ze moge w to uwierzyc. -Dobry komentarz - powiedzial Bannerman. - Co to za maszyna, ktora w srodku jest wieksza niz na zewnatrz? -Moze to sie tylko tak wydaje - Gill byl bardziej ostrozny. - To jest przeciez pozaziemska technika. I, jak sami widzielismy, o niebo lepsza od naszej. Turnbull przystanal i wyrwal zdzblo trawy. Powachal je, przezul jego koniec i po chwili wyplul. -Trawa - wzruszyl ramionami. - Pachnie i smakuje jak trawa. Ale plasko tu, jak na stole bilardowym. No, ale jesli to jest swiat pozaziemski, to po co ta trawa, po co ksiezyc, gwiazdy, gory? -Zebysmy czuli sie jak w domu - zaryzykowala Angela. -Siostrzyczko! - zakpil Clayborne. - Ja z pewnoscia czuje sie jak u siebie w domu! -Ale tutaj jest znosnie - Angela upierala sie. - Tu nie jest przeciez tak nieziemsko, jakby moglo byc, zgadzacie sie ze mna? -Ona ma racje - powiedzial Gill. - Ludzie sa na pewien sposob silni, a jednoczesnie slabi. Moze to miejsce tak wyglada, zeby nie przestraszyc nas na smierc. Rozni sie na tyle, ze mozemy to zauwazyc, ale nie do tego stopnia, aby nas przerazic. -Sugerujesz, ze to zostalo wybudowane dla nas? - spytal Anderson. -Ksiezyc, gwiazdy, gory - wtracila Angela - moze bylo tez i slonce. Wydaje sie, ze musialo byc, ale juz zaszlo. -Dlaczego nie zostalismy porwani o swicie? - nerwowo zapytal Clayborne. - Niech mi pan odpowie, panie Cholernie Madry Spencerze Gillu. To sa wszystko bzdury. Zamek, to odwiedziny z innego swiata, a nie z innej planety; swiat widmowy, nakladajacy sie na nasz swiat. To miejsce jest jego punktem ogniskowym, a my zostalismy wen wessani. Gill zrezygnowal z dyskusji. Anderson chwycil go za ramie. Gill poczul jego zdenerwowanie, ktore powodowalo, ze reka ministra drzala. -Gill, ta dziewczyna ma racje. Bylo slonce, tylko juz zaszlo. Ale nie rozumiesz, dlaczego jestem taki sceptyczny? Jak to mozliwe, ze wszystko to jest wewnatrz maszyny? Stawiasz za duze wymagania dla mojej wyobrazni. -Ale nie dla swojej - powiedzial Gill. - Wiem, co czuje. -Zobaczcie... swiatlo gasnie - zauwazyl Turnbull. - Slonce musialo zajsc. Ona ma zupelna racje. - Niekoniecznie - powiedzial Gill. - Moze ktos gasi swiatlo i wlacza ksiezyc oraz gwiazdy. -Ten sam - powiedzial Clayborne drzacym glosem - ktory w tej, chwili umiescil numery na drzwiach, tak? Spojrzeli. Podstawa kazdego z dwoch bokow szesciokata, ktore byly widoczne z ich strony, posiadala szesc par drzwi. Wszystkie mialy prawie dwa metry szerokosci i trzy wysokosci. Oddzielone byly szorstkim kamieniem polmetrowej szerokosci, spojonym zaprawa murarska. Drzwi byly cofniete czterdziesci centymetrow w glab, tworzac nisze. Wygladaly tak, jakby byly zrobione z jakiegos twardego drewna, prawdopodobnie debu. Mialy ciezkie framugi, slupki i kasetony. Wczesniej nikt nie zauwazyl numerow, ktore teraz swiecily upiornym, zoltym swiatlem. Drzwi byly ponumerowane od jednego do osmiu, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara. -Na opak - krzyknal Clayborne, cofajac sie - to znak Zla, samego Szatana! -Chcialbym, zebys darowal sobie te bzdury - huknal Turnbull, czujac nieodparta chec, by walnac w cos piescia. Jack nie byl przestraszony, byl raczej sfrustrowany. W jego przypadku bylo to wlasciwie to samo. -Nie ma klamek - powiedzial Varre. - I tak nie mozemy skorzystac z tych drzwi. -Ale sa kolatki - powiedzial Bennerman. Rzeczywiscie byly: wielkie, metalowe obrecze umiejscowione na wysokosci ponad dwoch metrow. W srodku kazdej z nich znajdowal sie numer. -Swiatlo gasnie - stwierdzil Anderson. - A im ciemniej sie robi, tym jasniej swieca te numery. Czy to jakis rodzaj farby fosforyzujacej? - spojrzal na Clayborna. - Patrzyles kiedy na zegarek w ciemnosciach? A moze to tez duchy? - zakpil. -Musi byc jakas przyczyna pojawienia sie tych numerow - powiedziala Angela. Znowu stala przy Gillu. - Moze sa tutaj, by nam cos powiedziec albo przynajmniej zasugerowac. Wydaje mi sie, ze powinnismy sprawdzic na przyklad... jedynke? Nikt sie nie sprzeciwial. Przeszli wzdluz podstawy sciany do pierwszych drzwi. -Nie ma klamek - powtorzyl Varre. -A dlaczego by nie zapukac? - zaproponowal Bannerman. Bylo juz prawie zupelnie ciemno. Turnbull popatrzyl na innych, wyjal pistolet i odbezpieczyl go. Nastepnie wyciagnal reke, zlapal zelazna obrecz i mocno uderzyl nia w drzwi. Efekt byl taki, jakby ktos walil w brame poteznej, pustej katedry. W chwile pozniej drzwi cicho otworzyly sie do wewnatrz. W srodku klebila sie mgla; wielkie, biale chmury uciekaly ze srodka gwaltownymi, przejmujaco wilgotnymi i mroznymi podmuchami. Bylo to jak otwarcie pokrywy zapomnianego grobowca: drzwi wypuscily sprezone gazy w ich twarze, a potem... zapanowala cisza. -Mgla? - powiedziala Angela, gdy odzyskala oddech w piersiach. - Gorska mgla? Anderson energicznie przepchnal sie do przodu. -Szkocka mgla? Od wewnatrz, ponad otwartymi drzwiami, z odleglosci stu albo dwustu metrow - trudno bylo zgadnac - dochodzil ponury skowyt psa. Zastygli w bezruchu, patrzac przed siebie szeroko rozwartymi, pelnymi nadziei oczyma. Tak trwali przez chwile. A potem... Nagle z mgly wylonila sie jakas postac. Przebiegla przez otwarte drzwi i wpadla na Andersona, stojacego na przodzie. Przerazony minister pisnal jak kobieta. Turnbull zaklal i wycelowal pistolet w nieznajomego. Gill pchnal ramieniem wielkiego straznika, gdy ten naciskal spust. Kula przeleciala, nie raniac nikogo. Chwile pozniej drzwi zatrzasnely sie z hukiem, pozostawiajac wsrod nich obdartego i zakrwawionego czlowieka, ktory opadl na kolana i zaczal plakac. -Dzieki Bogu! - wykrzyknal mezczyzna, wznoszac do nich ramiona. - O, dzieki Bogu! I zemdlal. Rozdzial Jedenasty Angela pochylila sie nad lezacym mezczyzna. -Mysle, ze wszystko z nim w porzadku - powiedziala po chwili, nie podnoszac wzroku. - Jest tylko wyczerpany. -I ranny - powiedzial Turnbull. -I smiertelnie przerazony - dodal Clayborne. Turnbull spojrzal na Gilla. -O malo go nie zabilem. -Nie przejmuj sie, Jack - powiedzial Gill. - Po prostu broniles ministra. Anderson wciaz byl blady, a jego twarz polyskiwala zimnym potem... -Co to bylo za miejsce, Gill? - powiedzial. - Mgla, ujadajacy pies i ten facet... -No, nie byla to Szkocja - odrzekl Gill. - Szkocja nie jest moze ulubionym miejscem wszystkich, ale nikt nie darzy jej az taka nienawiscia! -Czy to jest to slynne brytyjskie poczucie humoru? - spytal ponuro Varre. Jego strach wywolany klaustrofobia troche oslabl. Noc sprawila, ze wszystko wydawalo mu sie wieksze, mniej zamkniete. - Jak mozesz smiac sie w tych okolicznosciach! -Widzisz, Spencer zostal wlasnie podniesiony na duchu - odpowiedzial za Gilla Turnbull. - To wszystko wyglada tak, jakby interweniowal Wielki Wyrownywacz. Dla Gilla nie jest to takie zle, co do tego nie ma watpliwosci. Wczesniej mielismy nad nim przewage. Prawie wszyscy byli w lepszej od niego sytuacji. Mielismy spokojnie zyc i czekac na starosc, natomiast Spencer wiedzial, ze jemu nie zostalo zbyt duzo czasu. Teraz wyglada na to, ze wszystkim nam zostalo go tyle samo. To znaczy niewiele. -O co chodzi, Jack? - warknal Anderson. -Sam sobie to wykombinuj - odpowiedzial Turnbull. -On mowil o takich prostych rzeczach, jak woda i zywnosc - powiedzial Gill, nie chcac zaostrzac sytuacji - i o utrzymaniu sie przy zyciu. On mowi o naszej przedluzonej egzystencji w obcym srodowisku. Albo srodowiskach. -Srodowiskach? - Clayborne powtorzyl za nim ze zdziwieniem. Gill wzruszyl ramionami. -To mowi samo za siebie, nieprawdaz? Jaki jest sens tych wszystkich drzwi, jesli nie maja dokad prowadzic? Jesli o mnie chodzi, to mysle, ze wcale nie jest tak zle. Chodzi mi o to, ze skadkolwiek ten gosc przyszedl, to z pewnoscia nie jest to miejsce dobre dla nas. -On jest mocno posiniaczony - powiedziala Angela. - I wychudzony. Chyba dawno nie jadl. Ale skaleczenia sa dosyc powierzchowne. W tym czasie nieznajomy obudzil sie, otworzyl oczy i spojrzal na nich. Wydal z siebie zdlawiony krzyk i przytulil sie do Angeli. Przywarl do niej tak, jakby byla jego jedynym ratunkiem. -Z powrotem! - odezwal sie w koncu chrapliwym glosem. - O Boze, wrocilem! Czy ja naprawde wrocilem? - Nutka powatpiewania pojawila sie w jego glosie. - Nie? - jeknal po chwili, rozczarowany. - Nie, nie wrocilem... Uwolnil sie z objec Angeli, wstal i ruszyl niepewnym krokiem. Teraz mogli dokladniej mu sie przyjrzec. Byl chudy i niewysoki, nie mial wiecej niz metr siedemdziesiat. Raczej mlody, wygladal na dwadziescia szesc, dwadziescia siedem lat. Jego niegdys rowno przyciete, miedzianego koloru wlosy byly teraz mocno zwichrzone. Mial male, nie wzbudzajace zaufania oczy, spuchniete, popekane wargi i krotka brode. Trudno bylo rozpoznac, w co byl ubrany. Szerokie klapy i watowane ramiona jego obdartej marynarki mogly byc uwazane w pewnych kregach za eleganckie, to samo mozna bylo powiedziec o workowatych spodniach. Cos bylo jednak w tym czlowieku takiego, ze wydawal sie byc podejrzany. W kazdym razie kimkolwiek byl przedtem, teraz wygladal tak, jakby dopiero co przeszedl przez cierniste zarosla. Kolnierz jego jedwabnej koszuli pociemnial od krwi i potu. -Nie! - znowu zaczal plakac. - Wcale nie wrocilem. Nadal jestem... tutaj! -Kim pan jest? - spytal Anderson. Nieznajomy od razu skulil sie i odsunal od grupy, gotowy do natychmiastowej ucieczki. Nie bylby w stanie daleko uciec, niemniej uciekalby, gdyby musial. -O mnie bracie sie nie martw - odpowiedzial. Mowil z londynskim akcentem. - Ja dobrze wiem, kim jestem. Ale kim ty jestes, do cholery? Turnbull szybko zrobil dwa kroki do przodu i chwycil go za ramie. -Mysmy cie stad wypuscili, synu - powiedzial skinawszy glowa w kierunku Domu Pelnego Drzwi. - Jestesmy przyjaciolmi, zrozumiano? -Przed czym uciekales? - zapytala Angela. Oczy obcego na moment otworzyly sie szeroko. -Przed krabem - wysapal. - Cholernym homarem, skorpionem, czy czyms takim! -Czy on jest przy zdrowych zmyslach? - szepnal Varre do Gilla. -Ja wyszedlem stamtad? - nieznajomy drzaca reka wskazal na drzwi. Wszyscy skineli potakujaco. - Wiec jestem jeszcze zbyt blisko! Natychmiast wyrwal sie z uchwytu Turnbulla, podbiegl do drzwi z numerem dwa i podskoczyl do zelaznej obreczy. Uderzenie ciezkiego metalu o twarde drewno rozbrzmialo glucho. Drzwi uchylily sie do srodka i staly tak, otwarte na osciez. Ze srodka blysnal snop zlotego, slonecznego swiatla. Niemozliwe! Z ksiezycem i gwiazdami ponad glowami? Absolutnie niemozliwe, ale jednak byl to fakt. Poczuli przyjemne cieplo, gdy rzucili sie w pogon za uciekinierem. Tymczasem obcy przystanal na progu, jedna reka oslaniajac oczy przed oslepiajacym swiatlem. -Cieplo! O Jezu! Tylko nie to! - krzyknal, a potem rzucil sie do przodu. -No, wchodzcie! - ryknal Turnbull. Jak oszalaly machal na nich, by przechodzili. - Za nim, szybko! No, dalej! Bannerman pierwszy przestapil prog, a reszta, jak stado baranow, za nim. Drzwi od razu zatrzasnely sie za nimi i... zniknely! Kiedy odwrocili glowy, by spojrzec do tylu, nie bylo tam juz nic: Ani drzwi, ani Domu! Na ich miejscu pojawila sie... dzungla! Zielona roslinnosc rosla wszedzie, bylo bardzo wilgotno, a slonce zmienialo powietrze w nakrapiana, zlota mgielke. Nagle wszyscy poczuli dzialanie tej nieokreslonej, zniewalajacej sily, tej samej, co w momencie porwania ich przez Zamek. Angela, Anderson, Varre i Clayborne opadli na kolana, a po chwili przewrocili sie razem na gliniasta, pokryta liscmi i pnaczami ziemie. Turnbull, Gill i Bannerman utrzymali sie na nogach. Choc troche sie chwiali, szybko odzyskali rownowage. "My trzej uczymy sie szybciej. Latwiej sie przystosowujemy niz wiekszosc ludzi" - pomyslal Gill. -Dlaczego, Jack? - dyszal Anderson. - Dlaczego poszedles za nim? Tutaj moze byc niebezpiecznie. - Nagle wpadl we wscieklosc. - Kto do diabla upowaznil cie do pojscia za nim? Turnbull spojrzal na niego, skrzywil sie i potrzasnal glowa. -Czy ja potrzebuje czyjegos upowaznienia, by probowac ocalic swoje zycie? Dlaczego poszedlem za nim? Bo on jest tutaj znacznie dluzej niz my. I przezyl. Musial nauczyc sie paru rzeczy w czasie, gdy tu przebywal. I dlatego uwazam, ze musimy sie go trzymac. Przynajmniej do czasu, gdy bedziemy wiedzieli tyle, co on. Anderson odetchnal gleboko kilka razy i w koncu odwrocil glowe. -Pewnie masz racje - powiedzial z niechecia. - Ale w przyszlosci starajmy sie nie byc tacy... narwani. -On ma racje - Gill wskazal na Turnbulla. - Ten gosc byl przerazony do nieprzytomnosci, ale nie tak jak Varre czy Clayborne. Nie chce tu nikogo obrazic, ale on bal sie przynajmniej czegos rzeczywistego. -Lepiej, zebyscie w to uwierzyli - odezwal sie obcy, wylaniajac sie zza krzakow. - Nadal sie boje. Dlugo wam sie przysluchiwalem, zeby upewnic sie, ze nie jestescie czescia tego wszystkiego. Tutaj niczemu nie mozna wierzyc. - Oblizal wargi i nerwowo rozejrzal sie. - Powinnismy miec teraz spokoj, przynajmniej przez jakis czas. Ale lepiej, zebysmy wydostali sie stad. Sprobujmy znalezc polane albo cos w tym rodzaju. -Jak na kogos kompletnie wyczerpanego, to troche za szybko biegasz - powiedzial Turnbull. - Czy ty nigdy sie nie zatrzymujesz? Maly czlowieczek rzucil mu grozne spojrzenie. -Dopiero co przeszlismy przez drzwi i wyladowalismy tutaj, no nie? Jesli cos nas sledzi, to tez tutaj wyladuje. Robcie jak chcecie, ale ja ide dalej. Ruszyl z miejsca, w sposob sugerujacy pewne obeznanie z otoczeniem. Reszta szybko poszla w jego slady, trzymajac sie razem, tuz za nim. Torujac sobie droge pod niskimi galeziami lub zwisajacymi girlandami pnaczy i winorosli, znajomy prowadzil, kierujac sie na slonce. Pomimo, ze czul sie coraz bardziej zmeczony, Gill trzymal sie tak blisko rudowlosego mezczyzny, jak to tylko bylo mozliwe. W ten sposob mogl rozmawiac z nim, - gdy przecinali lesne sciezki. Marsz nie byl zbyt ciezki, zmeczenie obcego powodowalo, ze dotrzymanie mu kroku nie bylo wielka trudnoscia. -Nazywam sie Spencer Gill - przedstawil sie mu w koncu. - Pracuje, albo pracowalem dla rzadu. Moim zadaniem bylo badanie Zamku na stoku Ben Lawers. Teraz zdaje sie, ze Dom Pelen Drzwi moze badac mnie i innych, ktorzy sa ze mna. Dziewczyna - to Angela Denholm. Jej obecnosc tutaj to zwykly przypadek. A inni - Anderson, Turnbull, Bannerman, Francuz Varre i Amerykanin Clayborne, byli po prostu zbyt blisko tego miejsca w nieodpowiednim czasie. -Zamek? - powiedzial rudzielec. - Dom Pelen Drzwi - to rozumiem, ale Zamek? - na chwile skrzywil sie, pstryknal palcami i powiedzial: -Hej, pamietam, ze gdzies o tym czytalem! Statek kosmiczny czy dom-zjawa, czy jeszcze cos innego, co wyroslo w ciagu nocy na zboczu gory w Szkocji, tak? Angela i Anderson szli tuz za nimi, przysluchujac sie rozmowie. -Czy chce pan powiedziec, ze pan o tym nie wie? - odezwal sie Anderson. -O czym nie wiem? - nieznajomy nawet sie nie odwrocil. -Nie wie pan, ze to jest Zamek i w jakis sposob znajdujemy sie wewnatrz niego? W tej chwili wyszli spod sklepienia drzew nad brzeg rzeki, ktora jakies piecdziesiat metrow dalej pienila sie, rozdzielajac na kilka plytkich potokow. Po przeplynieciu dwustu metrow potoki laczyly sie, zamieniajac w wodospad, rozrzucajacy w gore drobne krople wody, ktore opadaly miekko na twarze wedrowcow. Zblizajac sie do wody, maly rudzielec zasmial sie ochryple, prawie histerycznie, i w koncu odpowiedzial na pytanie Andersona. -W jego srodku? Jestesmy w srodku czegos, tak? Tylko jak duzy jest ten twoj cholerny Zamek, kolego? Czy ty wierzysz, ze istnieje wystarczajaco duzy zamek, aby pomiescic to wszystko? - rozpostarl ramiona. Z miejsca, w ktorym stali, widac bylo doliny, lasy, gory i rzeki. W oddali wyraznie rysowala sie krzywizna Ziemi. Gill spojrzal na to wszystko i po raz pierwszy od dluzszego czasu poczul sie jak wielki glupiec. Nic dziwnego, ze rudzielec smial sie z tego, co powiedzial Anderson, ktorego z kolei przekonal Gill. Lezal tutaj przed nimi caly swiat. Jak mozna bylo zbudowac wokol tego mur? I gdzie byl ten mur? Gill usiadl na plaskim kamieniu, opierajac brode na rekach. Anderson rzucil mu grozne spojrzenie i odsunal sie, by znalezc cos, na czym moglby rowniez spoczac. Turnbull i inni zrobili to samo. Angela usiadla blisko nieznajomego, ktory wzdychajac, wyciagnal sie na miekkiej trawie. Varre podszedl do Gilla i dotknal jego ramienia. -Masz racje - powiedzial poprzez ogluszajacy huk wodospadu. - Wszystkie moje zmysly sa jak w najlepszym porzadku i mowia mi, ze to, co widze, slysze i czuje, jest prawdziwe. To jest realne. Ale to samo mozna powiedziec o mojej fobii. Czuje, jak Zamek napiera na mnie wszystkimi swoimi silami. Gill pokiwal glowa, ale nic nie odrzekl. Siedzial i sluchal Wielkiej Maszyny. Siedzial w niej i probowal pojac, co ona robi. Co robila im... Rozdzial Dwunasty Maly czlowieczek spal przez godzine, podczas gdy reszta grupy zajeta byla rozmowa. -Skad pewnosc, ze to nie jest nasz swiat? Z tego, co wiemy, to rownie dobrze mozemy byc w Ameryce Poludniowej albo w Afryce - powiedzial Turnbull, patrzac na Bannermana. - Co na to powiesz, Jon? -Mozesz miec racje - odrzekl tamten, wzruszajac ramionami. - Nie moge nic powiedziec, bo nigdy tam nie bylem. Ale wydaje mi sie, ze gdziekolwiek bysmy nie byli, to i tak jestesmy zgubieni. Podniecony Anderson skoczyl na rowne nogi. -Zgadzam sie z toba, Jack - powiedzial. - Dlaczego ciagle zakladamy, ze jest to jakis nieziemski, kosmiczny swiat? Moze Zamek przeniosl nas z powrotem na Ziemie, ale w inne miejsce! No bo z tego, co wiem, to ta trawa wyglada jak trawa, to slonce jest sloncem i ta woda tez jest zupelnie rzeczywista. Varre potrzasnal glowa. -Botanika byla moja pasja - powiedzial - i dlatego tez skorzystalem z okazji obejrzenia Ben Lawers, na ktorego stokach rosna rzadkie rosliny. Ale zadne z nich nie sa tak dziwaczne jak te tutaj. Zgadza sie, trawa jest trawa. Jednak zaloze sie, ze nie jest to zwyczajna trawa. Albo wezmy te drzewa. Nie roznia sie tak bardzo od ziemskich, ale wystarczajaco, by stwierdzic, ze jest w nich cos niezwyklego. Co wiecej, obserwowalem tutejsze stworzenia w lesie. Daje glowe, ze nie sa prawdziwe. Nie, to nie jest nasza Ziemia. I to nie jest glupie gadanie, to nauka. Nadal jestesmy w Zamku, czy tez w Domu Pelnym Drzwi, jak woli pan Gill. Zreszta, zapytajcie go, jestem pewien, ze potwierdzi to, co mowie. -Jak z tym jest, Spencer? - odezwala sie Angela. Pierwszy raz powiedziala mu po imieniu. -Varre ma racje - odparl Gill. - Zostanmy przy jego wersji. Nie potrafie wytlumaczyc rzeczy niewytlumaczalnych. Turnbull pokiwal glowa. Na chwile popadl w przygnebienie. -Obaj macie racje - mruknal. - Nasza spiaca krolewna wie to najlepiej. Powinienem byl zdac sobie z tego sprawe. Kiedy przeszlismy przez drzwi, nie wykazal oznak ulgi, przyjemnosci czy radosci. Widzial to juz przedtem. To, albo cos bardzo podobnego. Wiedzial, ze nie jest bezpieczny. Anderson westchnal, wzruszyl ramionami i usiadl. Spojrzal na zegarek. -Nie chodzi, od kiedy to wszystko sie zaczelo - powiedzial. -Moj tez nie - powiedzial Clayborne. - Klasyczny symptom nakladania sie zjawisk nadprzyrodzonych. Gill nie powiedzial nic, tylko odwrocil sie z niesmakiem. Zdjal swoj zegarek i cisnal nim w przepasc. -Dlaczego pan to zrobil? - zapytal Clayborne. -To dla duchow - powiedzial Gill. - Jak jest sie zaproszonym na przyjecie, niegrzecznie jest przychodzic bez prezentu dla gospodarzy. -Wkrotce bedzie poludnie - powiedziala Angela. - Jeszcze kilka godzin i wszyscy bedziemy glodni. -Juz jestem glodny - odpowiedzial Varre. Na niektorych drzewach byly owoce. Spojrzal na rudzielca spiacego pomiedzy glazami. - Moze ten czlowiek wie, ktore z nich sa jadalne? -Bedziemy musieli go zapytac. Mam do niego jeszcze kilka innych pytan - rzekl Gill. -Jakich? - rzucil Turnbull. -Co pamieta z okresu, zanim znalazl sie tutaj? - odpowiedzial Gill. -Byl szczerze zdziwiony, kiedy dowiedzial sie, gdzie jestesmy wedlug na szych przypuszczen. Chce wiedziec, jak sie tu dostal. -Co jeszcze? - spytal Anderson. -Dlaczego krzyczal "cieplo", kiedy otworzyl drzwi? Wydawal sie byc tym zmartwiony. Pamietacie jak wrzeszczal: "O Jezu! Nie! Cieplo!" a potem od razu tu wskoczyl? Jeszcze chcialbym dowiedziec sie czegos wiecej o tym krabie, ktorego sie boi. Zdaje sie, iz przypuszczal, ze to stworzenie pojdzie za nami. Czy to znaczy, ze jest to istota obdarzona inteligencja? Inteligentny krab? Jest sporo rzeczy, o ktorych moglby nam opowiedziec. -Na poczatek moglby sie przedstawic - powiedzial Turnbull. W tym momencie nieznajomy obudzil sie i gwaltownie usiadl. -Co? - lapal oddech. - Gdzie...? - dostrzegl ich wszystkich, patrzacych na niego, uspokoil sie i znowu polozyl. - Na jak dlugo sie wylaczylem? - zapytal. -Na jakas godzine - odpowiedziala mu Angela. - Dobrze sie czujesz? Spojrzal na nia, przetarl oczy i usmiechnal sie. -Czuje sie swietnie - powiedzial rudzielec. - Zaczyna mi brakowac... wielu roznych rzeczy. Ale czuje sie swietnie. A ty? Tez ci pewnie czegos brakuje? Znowu sie usmiechnal, odslaniajac brzydkie, krzywe zeby za spuchnietymi wargami. Angela nie byla wystarczajaco blisko, ale przypuszczala, ze mial nieswiezy oddech. Odwrocila glowe. -Pozwolilismy panu odpoczac - powiedzial Anderson. - Ale teraz, gdy sie pan obudzil, to jest kilka spraw, o ktorych chcielibysmy sie dowiedziec. -Ach, tak? - zdziwil sie tamten. - Kiedys placono mi za informacje. Co ma wiec pan takiego, na co moglbym miec ochote, panie Anderson? Widzi pan, wlasciwie wszyscy jedziemy na tym samym wozku, to znaczy razem siedzimy w gownie. Tylko ze jedni zdaja sie tkwic w nim glebiej od innych, a niektorzy juz sie nauczyli, jak w ogole tego uniknac. Taka wiedza jest chyba cos warta. Anderson skrzywil sie. -Moze sie to panu nie podoba - odpowiedzial - ale jest pan jednym z nas. Bezpieczenstwo zalezy od wspolpracy, wie pan o tym? A na dodatek sa tu tegie umysly, panie... jak sie tam pan nazywa? - rudzielec zignorowal pytanie, wiec minister kontynuowal: - To, co pan wie, plus to, do czego my moglibysmy dojsc, na pewno polepszyloby nasza sytuacje. -A tak na marginesie, jak sie pan nazywa? - zapytal Gill. Tym razem zabrzmialo to ostro. -Haggie - odpowiedzial nieznajomy. - Alec Haggie. "Cwany" Alec Haggie, jak mnie nazywali. Urodzony i wychowany w Mile End we Wschodnim Londynie. Ale jak sie w koncu okazalo, to nie taki znowu cwany! -Od jak dawna jestes tutaj, Alec? - ponownie odezwala sie Angela, probujac zalagodzic niemila sytuacje. -Czas szybciej by mijal, gdybys tu byla ze mna, kochanie - powiedzial Haggie, przeciagajac slowa. Zaraz jednak dodal: - Okolo tygodnia. Prawie tydzien, o ile moge sie zorientowac. Siedem, osiem dni, cos kolo tego. Ale tutaj trudno jest prowadzic takie rachunki. Opowiem wam o tym, jesli chcecie. Moze wasz szef ma racje. - Spojrzal na Andersona. - Moze te "tegie umysly", o ktorych wspominal, cos z tego wykombinuja. Niech to diabli, jesli ja cokolwiek rozumiem! -Zanim zaczniesz - wtracil Varre. - Czy jest tu cos, co mozna zjesc? Musiales czyms zyc. Haggie spojrzal Francuzowi prosto w oczy i ponownie wyszczerzyl zeby. Dotknal wskazujacym palcem swego zlamanego nosa. -No, to sie chyba zalicza do bardzo cennych informacji, nie? - powiedzial. - Potem do tego przejdziemy. Moze. Nie widze tu zbyt wielu umierajacych z glodu. Jeszcze nie. Jesli chcesz wiedziec, co to znaczy glod, to musisz troche poczekac. Varre zacisnal usta. -Niech ci bedzie - powiedzial. - Na dluzsza mete nie robi mi to roznicy. Bede jadl to, co i ty. -Jeszcze jedno, zanim zaczniesz - powiedzial Clayborne. - Mowisz, ze jestes tu przez tydzien albo dluzej. Jak sadzisz, co to za miejsce, to... Czy jest to swiat kosmiczny, czy zaswiaty? Czy jestesmy z wizyta na innej planecie, czy w piekle? Haggie patrzyl na niego dluzsza chwile. -Nie wiem - potrzasnal glowa. - Myslalem o tym, ale po prostu nie wiem. Jest tu rodzaj ducha, to moge powiedziec. Cos dziwnego i madrego. Ale ja nigdy tak naprawde nie wierzylem w duchy i teraz tez nie bardzo mi sie chce w nie wierzyc. Kosmici? Spodki? O tym tez nic mi nie wiadomo. Tutaj po prostu wszystko jest nie tak. A najgorsze jest to, ze nie wiadomo, gdzie jest to cholerne "tutaj". Mozna oszalec. To tak, jakbys pewnego dnia obudzil sie w domu wariatow. Innym razem myslalem, ze umarlem i to jest pieklo. Ale wtedy pojawil sie ten krab. Od tamtego czasu stale uciekam. Teraz spotkalem was, wiec przypuszczam, ze jednak nie oszalalem. - Przerwal na moment i przetarl zaczerwienione oczy. - No dobra, chcecie wiedziec jak sie tu dostalem? -Jeszcze tylko jedno - wtracil Gill. - Co miales na mysli, krzyczac "cieplo"? To bylo wtedy, gdy otworzyles drzwi i znalezlismy sie w tym miejscu. Krzyczales: "O Jezu! Nie! Cieplo"! -Cieplo? - powtorzyl za nim Haggie. - Tak mowilem? Widocznie zaczalem juz gadac do siebie. - Wzruszyl ramionami. - Kazdemu czasami zdarza sie mowic glosno. Ale chyba wiem, o co mi chodzilo. Bo ta galareta, ten duch - jesli wolisz - nie lubi chlodu. Wiem to na pewno, bo nigdy nie widzialem go w zadnym zimnym miejscu, wole wiec przebywac tam, gdzie nie jest cieplo. Niestety nie ma tam zwykle zbyt duzo do jedzenia. - Spojrzal znaczaco na Varre'a. - Jest zatem wybor: cieple miejsce i jedzenie, ale bedzie tam prawdopodobnie i duch, albo bez jedzenia, zimno, za to bez tej galarety. Rozumiecie, o co chodzi? Tutaj nic nie jest proste. Gill powoli skinal glowa. -Juz zaczynam cos z tego pojmowac - powiedzial. - Wiec uciekles przed krabem i wybrales pierwsze z brzegu drzwi, liczac sie nawet z tym, ze tu jest cieplo i ze moze tu przebywac duch. Czy on ci kiedykolwiek grozil? Haggie potrzasnal glowa. -On przewaznie po prostu przechodzi obok, jakby mnie nie widzial. Wiem, ze nad czyms rozmysla. Jest madry, choc szalony. Nikt sie nie odzywal. Dopiero po paru minutach cisze przerwal Anderson. -Moze niech pan lepiej opowie nam swoja historie. Rozdzial Trzynasty -Zawsze przed czyms uciekalem - zaczal Haggie - nawet jako dzieciak. Moj stary, to znaczy moj ojczym, byl zwyczajnym skurwielem. Nigdy nie znalem mojego prawdziwego ojca i nie sadze, zeby moja matka wiedziala, kto nim byl. Wczesnie wkradlem sie w laski roznych gangow, znalem najgorszych drani w okolicy. Wiekszosc z nich albo juz nie zyje, albo siedzi w pudle, albo dziala na innym terenie. Wiecie, co mam na mysli? Ale ja przetrzymalem. Nigdy nie bylem zadnym wazniakiem, moim zadaniem bylo miec oczy i uszy otwarte. Bylem wystarczajaco cwany, zeby nie upaprac sobie rak, ale nie tak silny, by wymagac uczciwej dzialki. I nie az taki glupi, zeby kiedykolwiek nadstawiac karku. Nikt sie mnie nie bal, wiec i ja nie musialem bac sie nikogo. Ale wiedzialem sporo. Wszystko, co mozna wiedziec o swiecie gangu; zarabialem wiec na zycie kupowaniem i sprzedawaniem informacji. Kupowalem tanio, albo kradlem, i sprzedawalem temu, kto dawal wiecej. Stad moja ksywka: "Cwany Alec". Nie jest latwo miec czyste rece i zarobic na zycie. Ale... Przed rokiem Sluzby Specjalne wpadly na moj slad, przez jeden maly numer. No, moze nie az taki maly. Widzicie, popelnilem fatalny blad. Wzialem robote przy ochronie skarbca. No i mnie przyskrzynili. Na szczescie bylem tylko plotka. Tak mi powiedzieli i tak bylo naprawde. Wiec dali mi do wyboru: albo puscic farbe - nazwiska, adresy, wszystko - "Sypiesz i jestes wolny", albo trzymac buzie na klodke i jesc pomyje w kiciu przez dziesiec dlugich lat. Co mialem zrobic? Ja przeciez nigdy specjalnie nie przepadalem za owsianka. Wiec dalem im to, czego chcieli. A oni zasmiali mi sie prosto w twarz i powiedzieli, ze i tak nic na mnie nie mieli. No, w koncu mnie puscili. Probowalem udawac, ze wszystko jest w porzadku, ale zaczeli brac chlopakow, jednego po drugim... To byly niespokojne czasy, a moje nerwy nigdy nie byly ze stali. Zabrali wszystkich chlopakow, oprocz jednego, tego najwazniejszego. Zaczal dociekac, laczyc fakty i w koncu postanowil mnie dopasc. Bylem jedynym, ktory pozostal i ktory nadal chodzil wolno, rozumiecie? On i ja. Wiedzial, ze zaden z chlopakow go nie wsypal, bo gdyby ktorys z nich chcial go zalatwic, to on juz by siedzial. Reasumujac, popelnilem jeden blad. Powinienem byl go wydac. Ale nie zrobilem tego przez ten jego slynny numer z pila. Slyszeliscie o Harrym Guffinim? Harry Pila? Nie? No oczywiscie, ze nie slyszeliscie, bo skad. Lepsze towarzystwo... No wiec ucieklem, pojechalem na polnoc do Newcastle i sie przyczailem. To bylo rok temu. Po raz pierwszy w zyciu bylem wtedy poza Londynem. I pomyslcie sobie: Newcastle bylo takie samo jak Londyn dziesiec, dwanascie lat temu. Te same gangi, oszusci, kanciarze. Moze na mniejsza skale, ale to wciaz te same, stare numery. Szybko sie wciagnalem i sprawy zaczely wygladac troche lepiej. Tylko, ze Harry Pila nie zrezygnowal z poszukiwania mnie. Miesiac temu pojawila sie banda wielkich i agresywnych chlopakow. Ktos wspomnial Harremu, ze jestem na polnocy, wiec wyslal ich, zeby sie ze mna policzyli. Ale kiedy tylko zaczeli dopytywac sie o mnie, dostalem cynk. Obejrzalem ich sobie z daleka, rozumiecie? Od razu rozpoznalem tych typkow. Nie mialem szans wyjsc z tego calo! Zwialem na dwa tygodnie do Edynburga, ale szybko zaczelo brakowac gotowki. Jak bylem zupelnie goly i bez widokow na forse, wrocilem do siebie. W Newcastle nadal bylo kilku chlopakow, ktorzy byli mi winni troche pieniedzy. Ale chlopaki od Harrego juz zamienili z nimi pare slow. Bylem tam kilka dni, kluczylem, robilem uniki, rozumiecie. W koncu dorwali mnie w moim domu. Moim domu - he, he... Zainstalowalem sie w malej, smierdzacej norze nad rzeka. Ledwo sie tam mozna bylo ruszyc, a zycie w niej bylo nieustanna walka robactwem. Bog jeden wie, jak oni ja znalezli, ale byli tamtej nocy i czekali na mnie. Najpierw myslalem, ze to bedzie dintojra - rzeka byla tuz obok. Ale tak sie nie stalo. Harry mial dom w Edynburgu i bywal tam co kilka dni w interesach. Rozumiecie: od czasu do czasu staral sie opchnac troche koki. Wiec zawiezli mnie do niego, zebym czekal, az bedzie mial ochote zobaczyc sie ze mna. Tylko ze tak naprawde wolalbym rzeke, bo z tego, co mowili, Harry bedzie mial przy sobie kilka swoich pil. Tych zardzewialych... Bede sie streszczal. Pierwszej nocy uwolnilem sie, zwedzilem im samochod i wyruszylem na polnoc, do miejsca, ktore nazywa sie Crieff. Pomysla, ze pojechalem z powrotem na poludnie, tak kombinowalem, wiec pojechalem w przeciwnym kierunku. Mialem szanse, bo ich samochod byl trefny. Ale ci chlopcy byli sprytni - naslali na mnie policje. Czy dacie temu wiare? Nastepnej nocy przyszli gliniarze i o malo na nich nie wpadlem w motelu, w ktorym sie zatrzymalem. Ale zauwazylem ich w pore i zmylem sie. Tymczasem byli juz tam chlopcy od Harrego, czekali na mnie na zewnatrz. To przerodzilo sie w poscig. Zwinalem nastepny samochod i dojechalem do Killin. Chlopaki deptali mi po pietach. Nie mialem wyboru, jak tylko zmykac na przelaj. Wiedzialem, ze jesli jeszcze raz mnie dorwa, to juz po mnie. Wlasciwie to i tak bylem stracony. No bo jak? Srodek nocy, zima wysoko w gorach? Kiedy juz bylem prawie detka, zobaczylem duzy dom tam, w dolinie. Wokol niego bylo troche swiatel, a na przodzie wysokie ogrodzenie i jakies poruszajace sie postaci, ktore, wzialem za gliniarzy. Moze byl to teren rzadowy, placowka ochrony, czy cos takiego. Nie wiedzialem tego i bylo mi to najzupelniej obojetne. Ale kiedy zadecydowalem ze wole prawo od bandy Harrego, bylem gotow oddac sie w rece sprawiedliwosci. Jakos udalo mi sie zejsc z gory bez zlamania karku i wykrwawienia sie na drucie kolczastym. Tak, to cholerne miejsce bylo jak Fort Knox. Z trudem wlazlem na sciane tego wielkiego domu. I nagle... bec. -Bec? - Anderson powtorzyl za nim po chwili. Haggie popatrzyl na niego i skinal glowa. -No, wlasnie to - powiedzial. - Wykombinowalem, ze musialem walnac lbem w mur, bo jak oprzytomnialem, to nie bylo ani duzego domu, ani jeziora, ani nawet gor, niczego, co poprzednio widzialem. Bylem w miejscu, ktorego nie potrafie opisac. - Skinal glowa i bezradnie machnal reka. -Duzy dom - powiedzial Gill. - To mi sie kojarzy z Zamkiem, widzianym w Ben Lawers po zmroku. No, a jesli chodzi o miejsce, w ktorym sie ocknales, to sprobuj je opisac. -Wlasnie ci powiedzialem, ze tego nie da sie opisac. O niczym takim nigdy wczesniej nie slyszalem! Jak opisac zly sen, z ktorego nie mozesz sie obudzic? Gill zdobyl sie na wymuszony usmiech. -Wydaje mi sie, ze calkiem niezle ci idzie. Sluchaj, nie prosze cie o fachowe okreslenia czy opisy, Alec. Opowiedz wszystko po swojemu. Haggie zbieral mysli. -No dobra, sprobuje. Czy pamietasz, jak byles dzieciakiem i patrzyles przez cos takiego jak wizjer, ktory tworzy kolorowe wzory? Cos takiego jak teleskop z tektury, z malym otworem, przez ktory sie patrzy. -Kalejdoskop - powiedzial Gill, kiwajac glowa. -Tak, wlasnie! No, to bylo cos takiego. Tak wygladal pokoj, w ktorym sie znalazlem. Podloga byla biala, miekka, gabczasta. Zapadalem sie po kostki. To przypominalo chodzenie po sniegu. Tylko ze to nie byl snieg. To wrzalo. Wlasciwie to cale przeklete miejsce bylo jak sauna, temperatura prawie nie do zniesienia. Myslalem, ze padne. Sufit byl jednym wielkim swiatlem. Nie bylo widac wlasciwego sufitu przez te jasnosc u gory. Nie tak oslepiajaca jak slonce, sprawiala wrazenie, ze jest jakby za mgla. Rozumiecie? -Tak mi sie wydaje - odpowiedzial Gill. - A co z tym twoim kalejdoskopem? Gdzie pojawily sie wizje? -Na scianach - rzekl Haggie. - To na nich sie ukazaly... Poruszajace sie widziadla falujace, jakby pod woda. Sciany byly po prostu wielkimi, kolorowymi ekranami. Z tym, ze to nie byly ekrany. Raczej... jak... czy mozesz wyobrazic sobie obraz telewizyjny bez telewizora? Tak to wlasnie wygladalo, dokladnie tak. I moglem swobodnie przez to przechodzic, tylko ze nigdy donikad nie dochodzilem. Wydawalo mi sie, ze pokonalem z poltora kilometra, albo wiecej, a tu nic. Jedynie zjawy, ktore zmienialy sie bez przerwy - Haggie przerwal raz jeszcze, lustrujac twarze wokol siebie. - Czy ja zwariowalem? -Nie - odpowiedzial Gill. - Nie mysle, zebys oszalal. Ale jak z tego wybrnales? Haggie wzial gleboki wdech. -To zdarzylo sie, kiedy po raz pierwszy zobaczylem to cos galaretowatego - powiedzial. - Widzisz, czasami w pokoju natykalem sie na jakies slupy, idace od podlogi az do sufitu. Mialy, no nie wiem, gdzies dwa metry. A jesli chodzi o ich ksztalt, kwadratowe, okragle czy jakies inne, to nie pytajcie mnie. Nie umiem powiedziec, jaki mialy przekroj, poniewaz byly takie same jak sciany. Ich powierzchnia mienila sie kolorem, ktory powodowal, ze wygladaly jak pulsujaca magma. Hej! No jasne! One dokladnie tak wygladaly. Te sciany i filary wygladaly tak, jakby banda szalonych malarzy mieszala kolory i rozmazywala je we wszystkich kierunkach. -To niezly obraz - powiedzial Gill zachecajaco. - A ta galareta? Zadowolony z siebie Haggie usmiechnal sie, choc wyczuwal groze sytuacji. -Duch? - jego obrzmiale wargi zadrzaly. - Byl za jednym z filarow. Przeszedlem obok niego i zobaczylem to. Wlasnie to. -No, dalej! - Clayborne byl w swym zywiole. - Jaki on byl? -Jest taki material, z ktorego zrobione sa duchy. -Ektoplazma - powiedzial Clayborne kiwajac glowa. -Tak? To z tego? To jakis klej lub pasta? No wiec, jesli takie swinstwo dzwignac na wysokosc metra i podzielic na trzy czesci... -Trojnog? - zapytal Gill. -Tak, trzy nogi. I jesli doda sie jeszcze cztery, czy piec wiotkich, lepkich, dyndajacych ramion, ktore wijacych sie w dol od samego czubka... to macie mniej wiecej jego obraz. Aha, jesli chodzi o sposob poruszania sie - to plynal jak osmiornica. Widzialem, w jaki sposob one sie ruszaja. -No, a oczy, nos, usta? Mial twarz? -Nic z tych rzeczy, byl niebiesko-szary, galaretowaty, plynny jak te sciany. Ale... ja wiedzialem, ze on zyje, wiedzialem, ze nad czyms rozmysla. Jesli on jest... -Inteligentny? - podpowiedzial Gill. -O Chryste! Jasne! Byl przebiegly. No, niewazne, widzialem go, on widzial mnie. Ucieklem, ale widzialem go pare razy od tego czasu i sadze, ze on mnie unika. A to mi odpowiada. Tak czy inaczej, dalem drapaka. W niektorych miejscach byly w scianach dziury. Nie mozna ich zobaczyc, poniewaz tam nie ma nic, oprocz takiej dziwnej energii, jak na filmach. Spanikowany ucieklem w jedna z przestrzeni. To bylo tak, jakbym walczyl ze sciana... -I co? - spytala rozgoraczkowana Angela. -I ta dziura byla drzwiami - Haggie rozpostarl ramiona. - Rodzajem drzwi. Turnbull zmarszczyl czolo. -Jakimi drzwiami? -Znowu! - rzucil oskarzycielsko Haggie. - Nie wiem, do cholery, jakie drzwi! Bo niby skad mam wiedziec? Rozdzial Czternasty -To jest petla - powiedzial Haggie odzyskujac panowanie nad soba. - Cholerne, wielkie kolo, a ja ciagle biegne po jego obwodzie. - Spoczal na skarpie urwiska. - Gdybym nie mial pietra, skonczylbym z tym raz na zawsze i po prostu skoczyl w dol. -To bylby skok raczej bez powrotu - powiedzial Gill ironicznie. - Mowiac powaznie, zejscie nie powinno byc trudne. To urwisko nie jest zbyt strome. Jest tu wiele odkrywek, kominow skalnych i szczelin. A nawet bluszczu. Mozemy podzielic sie na druzyny i schodzic etapami. Potem, jesli trasa ktorejs druzyny okaze sie nie do przebycia, to moga zawrocic z drogi i dolaczyc do innej grupy, i tak dalej. Musimy oczywiscie byc od siebie na odleglosc glosu - spojrzal na slonce wiszace prawie dokladnie nad ich glowami. - Proponuje, zebysmy ruszyli od razu. Clayborne zbladl jak sciana. -Zejsc w dol? Wspinac sie? Dlaczego mamy to robic? -Czy to nie jest oczywiste? - Anderson spojrzal na niego z uwaga. - Ten dom na dole jest zagadka: palacem zbudowanym przez ludzi nie rozniacych sie od nas, albo inna wersja Zamku. -To moze byc jedno i to samo - powiedzial Gill i Varre prawie rownoczesnie. Potem przemowil Francuz: -Poniewaz nie bylo tego tutaj przed godzina, to moze byc wlasnie to, czego szukamy. Angela spogladala to na jednego, to na drugiego. -Drzwi? - spytala. -Kilka - powiedzial Gill. - Nawet z tej odleglosci mozna je dojrzec. Zapraszaja, bysmy gdzie indziej probowali swego szczescia. -Ale co wam sie tutaj nie podoba? - spytal Clayborne. - Jesli znajdziemy tutaj jedzenie, to wszystko w porzadku. Po co ten pospiech z przeprowadzka? Turnbull spojrzal na niego podejrzliwie. -Zamierzasz zapuscic tu korzenie, Clayborne? Co jest z toba, u diabla? Jeszcze nie tak dawno probowales przekonac nas, ze to swiat duchow. Jakies metafizyczne pieklo. Twoje duchy nie sa mimo wszystko takie zle? Clayborne oblizal wargi i lekliwie zerknal w przepasc. -Mam lek wysokosci - powiedzial chwytajac powietrze. - Kreci mi sie w glowie. -Mnie tez - powiedziala Angela. - Ale jezeli to miejsce w dole oznacza szanse powrotu do domu, to musimy zaryzykowac. -To jest to, co sobie caly czas powtarzam - powiedzial Haggie. - Moze to jest szansa, zeby wydostac sie stad. Tylko to nigdy... -Wiec jak druzyny - przerwal mu Anderson. Spojrzal na Clayborna i zmarszczyl czolo. - Miles, nie miej mi za zle, ze to powiem, ale musialem odkomenderowac ciebie do dwoch najsilniejszych sposrod nas. O zelaznych nerwach i miesniach - spojrzal na Turnbulla i na cichego zawsze Bannermana. Ten wzruszyl ramionami i powiedzial: -Nie mam nic przeciwko temu. Ale Turnbull nie byl tego samego zdania. -Sluchaj - powiedzial do Clayborna. - Nie mam nic przeciwko temu, zeby ci pomagac, ale przyjmij moja dobra rade. Nie rzucaj sie i nie wpadaj w panike w czasie wspinaczki. Ja cie rozumiem, ale ryzykowanie zyciem to co innego. Nie zamierzam umrzec za kogos, kogo dopiero co poznalem i kto nie jest w stanie sam sobie pomoc. Wiec jesli twoje nerwy sa w rozsypce, zachowaj to dla siebie. Nie obarczaj mnie tym, jasne? Panika szerzy sie lotem blyskawicy - odwrocil sie do Bannermana. - Jon, umiesz sie wspinac? -Dam sobie rade - odpowiedzial Bannerman. -Dobra - Turnbull zwrocil sie do Andersona. - Stanowimy druzyne. -A wiec - mowil dalej Anderson - proponuje utworzyc ekipe skladajaca sie ze mnie i Jean-Pierra. On jest lekki i chyba da rade sprawdzac droge przed nami. Ja posluze jako balast na stromiznie. Varre pokiwal glowa na zgode. -Kiedys troche uprawialem wspinaczke gorska - powiedzial. - Nie przewiduje wiekszych trudnosci. Gill powiedzial: -Wiec pozostaje Angela, Alec i ja. Mysle, ze cala nasza trojka jest wystarczajaco sprawna. Nie widze wiekszych szans, zeby nam sie udalo za pierwszym podejsciem. Chyba, ze dopisze nam szczescie i zejdziemy na dol przed zapadnieciem nocy. Oczywiscie, jesli potem bedziemy w stanie znalezc bezpieczne miejsce, by przenocowac. -No dobrze - powiedzial Anderson. - Jezeli zatem wszyscy sa gotowi, podzielmy sie na grupy i zacznijmy szukac najprostszej drogi na dol. Godzine pozniej slonce zeszlo juz troche nizej, rzucajac cien na zbocza i zalamy wielkiej skarpy. Przestalo oslepiac, a dawalo dostatecznie duzo swiatla. W rzeczywistosci znikniecie slonca swiecacego prosto w oczy spowodowalo, ze schodzenie stalo sie mniej niebezpieczne. W tutejszym, prawie tropikalnym klimacie, upal opoznialby wspinaczke. A na polnocy, kierujac sie busola, druzyna Turnbulla podazala spadzista sciana klifu w nierozpoznany teren, zmniejszajac dystans miedzy soba a innymi druzynami. Przy odrobinie szczescia ten uskok mogl prowadzic do celu. Nawet Clayborne musial przyznac, ze schodzenie bylo calkiem latwe, a droga nie nazbyt stroma. Mogl isc po sladach swoich kompanow i unikac spogladania w przepascie. Dwuosobowa druzyna Andersona podazala pomiedzy pozostalymi dwiema. On i Varre zeszli dosc szybko i teraz byli o jakies trzydziesci metrow nizej niz pozostali. Wybrali droge w dol po urwistym zboczu z usypanych otoczakow, gdzie podczas minionych wiekow czolo skarpy runelo na wielkie, sterczace wystepy. Dla nich byla to glownie kwestia utrzymania gruntu pod stopami. To byl sprawdzian nerwow i cierpliwosci. Zniecierpliwienie i zbytni pospiech mogly okazac sie fatalne. Varre docenial sprawnosc Andersona i czynil wszelkie mozliwe wysilki, by trzymac jego strone. Gill i jego towarzysze znajdowali sie na poludniu, wdrapujac sie na szczyt granitowej skaly, gdzie nie bylo ruchomych osypisk, lecz sprzyjajaca wspinaczce roslinnosc. Gdyby Gill byl mlodziencem, pokazalby na tej scianie, co potrafi, ale teraz schodzenie sprawialo mu duza trudnosc, organizm odmawial posluszenstwa. Angela, opieta ciasno kurtka, tez miala pewne trudnosci. Nie brakowalo jej sil, lecz rutyny. Oboje zdawali sobie sprawe, ze Haggie mogl po prostu przyspieszyc i zostawic ich z tylu, gdyby tego chcial. Byl od nich sprawniejszy. Jego niezmordowany duch, instynkt przetrwania, z latwoscia przystosowal sie do warunkow egzystencji. Bo tak naprawde, to on byl tym, ktory przetrwal. Jesli ktos mial dotrzec na sam dol, to wlasnie Alec Haggie. Trzy ekipy przebyly juz jedna trzecia drogi, wiec wydawalo sie, ze ocena Gilla byla nazbyt pesymistyczna. Nie tracili z soba kontaktu. Gill i jego grupa byli opodal Andersona i Varre'a. Turnbull i jego kompani mogli sledzic Pozostalych, choc sami pozostawali poza zasiegiem ich wzroku, kryjac sie w niszach jaskin. Ale w rzeczywistosci grupa Turnbulla znalazla sie na otwartej przestrzeni. Konfrontacja z obcym swiatem niosla smiertelne zagrozenie. Szczelina skaly zwierala sie, tworzac jedynie ryse w skarpie. Zmuszeni do opuszczenia kryjowki, przedzierali sie wzdluz uskoku. Pekniecie, szerokie na metr czy poltora, stanowilo wystep i nie zagrazalo im Clayborne walczyl z zawrotami glowy. Nagle, w najmniej oczekiwanym momencie, gdy mijali cypel popekanej skaly, wszystko zaczelo sie rozpadac. Pozostala tylko pionowa, polyskujaca frontowa sciana, zanurzona we mgle otchlani. Mgle te tworzyl wodospad, ktorego biale pioropusze wody opadaly na ten skrawek skarpy. Turnbull przewodzil, za nim postepowal Bannerman, a Clayborne zamykal pochod. Widzac, co sie dzieje, Turnbull zatrzymal sie. -Koniec drogi - zawolal do tylu, ponad ogluszajacym hukiem wody. - Zrobimy sobie kilka minut przerwy, a potem znowu troche pod gore. Bedziemy musieli znalezc przejscie przez te wode gdzies wyzej, a moze wrecz pod woda? -Pod woda? - glos Clayborna ledwie docieral do ich uszu. -Wlasnie tak - odpowiedzial Turnbull. Kiedy Clayborne ujrzal wodospad pedzacy w nieskonczonosc, zrobilo mu sie slabo. Zawroty glowy byly nie do zniesienia. Z rozpostartymi ramionami zrobil chwiejny krok naprzod. Turnbull ujal go za ramie. Musial uzyc sily, by skierowac Clayborna z powrotem w kierunku czola skaly. Potknal sie, zwalil z nog, bezwiednie dotknal reka kamienia. Tylko, ze to nie byl kamien. A obok baraszkowala oslizla pijawka, tak duza jak zacisnieta piesc. Pijawka czy zgola cos zupelnie innego. Przez moment lezala do gory nogami. Turnbull dojrzal jasnopurpurowe, drgajace chitynowe nozki, szpony jak szczypce, jadowicie zolte szczeki i blyszczace jak diamenty oczy. Reka Turnbulla byla w niebezpieczenstwie. Zszokowany probowal sie cofnac. Ale stworzenie nie dalo za wygrana. Wpilo sie w reke ofiary. Byl to niewatpliwie sposob, w jaki to "cos" zdobywa pozywienie. Gdy tylko ta mysl zaswitala w glowie Turbulla, poczul ukaszenie. Przenikliwy bol spowodowany przez kolce rozgrzanego do czerwonosci zadla skorpiona. Turnbull krzyknal i oczy niemal wyszly mu z orbit. Wrzeszczac, skoczyl na rowne nogi i stracil stworzenie ze skaly. Lecz jad czynil swoje. Turnbull stracil rownowage i zrobil niepewny krok w tyl, ponad przepascia. Staczal sie, gdy Bannerman uchwycil przegub jego lewej dloni zelaznym usciskiem. Bannerman usmiechal sie. Turnbull opanowal strach, zwalczyl odretwienie i uniosl prawa reke. Mial zamiar siegnac do wewnetrznej kieszeni marynarki, wyjac bron i zalatwic Bannermana. Powiedzialby wowczas: -No dobra, draniu, dalej, upusc mnie. Ale w tym ulamku sekundy, w ktorym mnie puscisz, ja naciskam spust i odstrzelam twoja pieprzona glowe! Tylko, ze... Bannerman nie reagowal. Turnbull czul, ze jest ciagniety do gory. Postawil noge na wystepie skalnym i padl na plecy. Byl caly i bezpieczny! ,Dzieki Bogu, Bannerman!" - pomyslal. Nie byl pewny nawet tego, ze tracil przytomnosc. Rozdzial Pietnasty -Zostan tutaj - rzekl Bannerman do Clayborna. - Czekaj na mnie. Cofneli sie o jakies piecdziesiat metrow do miejsca, w ktorym szczeline okalala winorosl. Grozny wodospad stal sie juz tylko odleglym, stlumionym loskotem. Bannerman przeniosl Turnbulla w calkowicie bezpieczne miejsce. -Tutaj? - doszlo do glosu cale przerazenie Clayborna. - Zostac tutaj? - powtorzyl. - Ale... dlaczego mnie zostawiasz? -Zostawiam was obu - odpowiedzial Bannerman bez emocji. - Sam moge poruszac sie szybciej i bezpieczniej. Znajde droge i wroce po was. Ty musisz tu zostac i opiekowac sie nim. -Ale... co ja moge dla niego zrobic? - Clayborne uklakl na skale tuz przy Turnbullu i spojrzal na jego blada, wymizerowana twarz. Oddech Turnbulla byl plytki, nierowny. Na jego gornej wardze i zapadnietych policzkach pojawily sie kropelki potu. Bannerman wzruszyl ramionami. -Mysle, ze niewiele mozesz dla niego zrobic - powiedzial. - Lecz dla mnie bylbys jedynie balastem. Wiec zostan tu i pilnuj go. -Ale... - Clayborne nie dawal za wygrana. Bannerman wpadl mu w slowo: -Wroce. Po chwili wydostal sie na otwarta przestrzen, gdzie znalazl dogodny punkt obserwacyjny. Mogl z niego ogarnac wzrokiem prawie caly teren. Nie dalej niz sto metrow na poludnie Anderson i Varre wracali w poszukiwaniu dogodniejszej drogi. Przyczyna tego manewru byla oczywista: pieniaca sie sciana wodospadu byla nie do przebycia, o czym dokladnie wiedzial Sith-Bannerman. A oto co Bannerman widzial pod wodospadem: Gdzies okolo dwadziescia metrow ponizej spienionej wody znajdowal sie otoczony mgla staw, wtopiony w kamienna czelusc plaskowyzu. Ukryty za wodospadem. Niewidoczny dla grupy Turnbulla. A nad stawem siedziala Angela Denholm myjac sie na plyciznie i rozkoszujac chlodna woda po goraczce wspinaczki. Gill i Haggie tez tam byli; siedzieli na plaskim glazie, na brzegu stawu. Wybrana przez nich trasa okazala sie najlepsza. Sith-Bannerman mial poczucie humoru, z tym, ze w jego przypadku bylo to sarkastyczne poczucie humoru. Zasmial sie w duchu na mysl o tym, jak ta trojka na dole zareaguje na niespodziewane przybycie jego, Turnbulla i Clayborna, na dodatek z tak niespodziewanego kierunku! Oczekiwal tego z niecierpliwoscia. Anderson i Varre przedzierali sie w tym czasie zboczem skaly az do odnogi, ktora laczyla sie ze szlakiem wczesniej przebytym przez grupe Gilla. Zauwazyli Sith-Bannermana i przystaneli, by mu pomachac ponad zboczami. Odwzajemnil gest wskazujac trase, ktora powinni isc. Obserwowal ich zmagania. W koncu zadowolony, ze bezpiecznie dotra do stawu, wrocil po Turnbulla i Clayborna. Idac po swoich sladach, Sith-Bannerman automatycznie sprawdzil, czy dzialal jego rejestrator. Zadumal sie nad osobliwosciami i sprzecznosciami tych samozwanczo "ludzkich" istot. Stanowili dla niego mieszanine sprzecznosci, siedlisko sily i slabosci, nawykow i zboczen, wiary i niewiary. Zyli krotko, a byli nadeci i napuszeni jak jacys niesmiertelni. Wspolczul im, ale i zazdroscil. Bo nawet z tymi ich wszystkimi fobiami i nerwicami, tak fizycznymi jak i psychicznymi, daleko zaszli na szlaku ewolucji. Wedlug ich kryteriow, choc nie wedlug kryteriow Thonu. Sith-Bannerman byl zaskoczony, ze osiagneli az taki poziom rozwoju: gdyby wladali czasem, mogliby osiagnac wielkosc. Tylko, ze za jego sprawa mieli byc pozbawieni przestrzeni. Przestrzen jest rodzajem czasu. Wiedzial, ze mieli piecdziesiat procent szansy. Taka byla sytuacja. Zgodnie z prawem Thonu, w normalnych warunkach, dokonalby swojego nagrania i pozwolilby syntetyzerowi, zwanego w testach Domem Pelnym Drzwi, zakonczyc liczne analizy. Pozostawilby reszte do osadu samego Wielkiego Thonu. Ale to nie byla normalna sytuacja. Nie bylo rowniez normalne, przynajmniej mozliwe do zaakceptowania to, ze Sith wykorzystal swoj stroj Bannermana do wprowadzenia sie do analitycznego programu syntetyzera. Ale mial swoje powody. I oczywiscie poswieci potem czas, by przesluchac nagranie bardzo uwaznie i wymazac sie z pamieci. Falszowanie faktow na wielka skale podnieca i rozgrzesza. Gdyby bylo wiecej czasu!... Ale nie bylo. Znalazl jedyne pewne dojscie na piedestal w Wielkim Thonie. Ambicja Sitha bylo wedrzec sie na ow piedestal. Tak, ale byli inni, rownie ambitni, i rownie szybko wspinali sie po stromych schodach kariery. Czy mialby pozwolic, zeby rasa zadreczajacych sie Neandertalczykow stanela mu na drodze? Oczywiscie, ze nie! Najwyzsza Wladza znajdowala sie o pol miliona lat swietlnych... Bannerman parsknal prawdziwie kosmicznym smiechem. Ci ludzie sa tu po to, zeby ich sprawdzic, czyz nie? Zgodnie z regulami gry, Clayborne stanac ma przed wyborem "za", lub "przeciw" zanim testy zostana ukonczone Ale oni grali wedlug zasad Bannermana. Z tego tez powodu stal sie jednym z graczy. Chcial manipulowac gra i upewnic sie, ze Clayborne i cala reszta przegraja. Ale w odpowiednim dla siebie czasie, po tym, jak doprowadzeni do ostatecznosci, do roli bezmyslnych zwierzat, zaczna walczyc miedzy soba. Z calej szostki Clayborne pierwszy sie zlamie, to bylo pewne. Bannerman nie mial nic przeciwko temu, by przyspieszyc ten proces. Zblizajac sie do ledwie dyszacego mezczyzny stojacego z rozpostartymi rekami i nogami tuz przy skale, Bannerman powiedzial: -To jest wlasnie to. -Co wlasciwie? - powiedzial Clayborne bliski placzu. -Gill, Haggie i dziewczyna sa dokladnie pod nami. -Co? - Clayborne nic z tego nie pojmowal. Bannerman przewidzial jego reakcje. -Moje wyjasnienia na nic sie nie zdadza - powiedzial Bannerman. - A poza tym, to niczego nie zmieni. - Odciagnal Clayborna od skaly i pchnal go w przepasc. Clayborne nie zdazyl nawet zaczerpnac powietrza i krzyknac. Po prostu zniknal w bulgocacym pyle wodnym i wzbierajacej wodzie. Bannerman nie tracil chwili i po prostu stracil Turnbulla w wodospad, tuz obok miejsca, w ktorym zniknal Clayborne. Na koniec sam skoczyl za nimi. Piec minut wczesniej Haggie powiedzial do Gilla: -Dlugo znasz te dziewczyne? -Dziewczyne? - zdziwil sie polprzytomny Gill. Bawil sie srebrnym cylindrem, skupial na nim cala uwage obracajac go w palcach. Wiedzial, ze musi go jakos rozmontowac, ale nie bylo zadnych srubek ani innych widocznych mechanizmow. W koncu pytanie Haggiego dotarlo do jego swiadomosci. Swinskie oczy rudzielca spoczely na Angeli, ktora wlasnie wstala i ruszyla w ich kierunku przez plytka wode stawu. -Brr! - powiedziala. - Obawiam sie, ze to mnie ochlodzilo szybciej, niz sie spodziewalam. -Tak? - powiedzial Haggie polszeptem. - No, a mnie wrecz przeciwnie. - Gill widzial, gdzie maly czlowieczek skierowal oczy. Czarne spodnie narciarskie Angeli byly dopasowane i ukazywaly jej nogi w jak najkorzystniejszym swietle, ale teraz widac bylo nawet wiecej. Jej biala, plisowana bluzka byla z materialu, ktory pod wplywem wody stal sie prawie przezroczysty. Nie wiedziala o tym, ze opiety biustonosz byl teraz zupelnie widoczny i mocno przylegal do jej sterczacych piersi. -O Boze, ale mi tego brakowalo - powiedzial Haggie znowu polszept aby Angela nie mogla go slyszec. Jednak widziala jego oczy utkwione w jej ciele i sposob, w jaki oblizal swoje wydatne wargi. Zauwazyla rowniez zaniepokojenie Gilla. Spojrzala na siebie, westchnela i krzyzujac ramiona na piersiach, starala sie ukryc swe wdzieki. -Spencer, czy moglbys podac mi moja kurtke? Jej ubranie lezalo pomiedzy nimi dwoma na skale. Ale Haggie byl szybszy. Porwal kurtke, wyszczerzyl zeby do Gilla i zeskoczyl ze skaly do wody. Wymachiwal ubraniem dziewczyny, lecz gdy Angela sprobowala mu je odebrac, wycofal sie. -Sprobuj obiema rekami - zarechotal. Stala bezradna rumieniac sie. -Dlaczego sie ich wstydzisz? - wysmiewal ja. - Wierz mi, takich cycuszkow nie ma sie co wstydzic! Gill zszedl z glazu. -Haggie - powiedzial - masz mysli tak oblesne, ze zaczynasz sie juz slinic! Oddaj mi kurtke! -Co? Roscisz sobie do niej prawa? - Haggie wykonal polobrot. Angela wykorzystala okazje i porwala kurtke, potem wyszla z wody. Gill podszedl do niej i pomogl jej sie ubrac. -Wiesz - powiedzial Haggie. - Przygladalem ci sie dosc dokladnie, panie Gill. No co, Spencer? Mysle, ze niedlugo cie sprawdze. -Nie zazdroszcze ci formy. Wiec komentarze zachowaj dla siebie, jasne? Zazwyczaj Gill staral sie zachowac spokoj. Nauczyl sie panowac nad emocjami wiele lat wczesniej, kiedy jego kalectwo zaczelo mu dokuczac. Ale nie tym razem. Nawet wiedzac, ze oberwie, nie chcial okazac slabosci. Sytuacja moglaby sie tylko pogorszyc. Zacisnal piesci i rzucil sie na Haggiego. Rozdzial Szesnasty Anderson i Varre zdazyli na czas, by byc swiadkami calego zajscia. Zeszli po waskiej, najdalej na poludnie wysunietej polce i byli zmuszeni przedzierac sie wsrod rumowiska ogromnych glazow. Teraz, gdy zblizali sie do glownego stawu polozonego ponad spietrzeniem glazow, zobaczyli Angele odwrocona do nich plecami. Gill i Haggie nacierali na siebie, stojac po kostki w plytkiej wodzie. Pietnascie metrow ponad dwoma mezczyznami przygotowanymi do walki, pioropusz wody runal z trzaskiem powodujac, ze powierzchnia stawu wezbrala w najglebszych miejscach. Mniejsze fale i strumienie spadly kaskada wzdluz sliskiego stoku. Czolo skarpy, ponad ich glowami, zasnute bylo ruchoma mleczna zaslona. I gdy Gill i Haggie juz mieli rzucic sie na siebie, nastapila zmiana sytuacji. W dol, z niewidzialnych wysokosci, w glowny nurt wodospadu, spadaly trzy wirujace ludzkie ksztalty, ktore runely pograzajac sie jeden po drugim, w krotkich odstepach czasu, w najglebszej czesci stawu. Pierwszy na powierzchni ukazal sie Clayborne krztuszac sie, grzeznac i brnac w kierunku plycizny. Nastepnie wsrod rozpryskiwanej wody pojawila sie glowa Bannermana. Zanurkowal w poszukiwaniu Turnbulla. Gill rzucil sie na ratunek, gdy Bannerman ponownie pojawil sie na powierzchni, wlokac zwiotczala postac Turnbulla. Anderson i Varre dotarli do stawu na czas, by wesprzec Bannermana i Gilla w ratowaniu nieprzytomnego Turnbulla, wyciagnac go i rozpoczac wypompowywanie wody z jego pluc. Angela pomagala im, jak umiala najlepiej. Pierwsza zauwazyla jego lewa reke, skazona trucizna - byla spuchnieta do niebywalych rozmiarow: wygladalo jakby zlamal nadgarstek i wszystkie palce. Ostroznie odwrocila chora reke dlonia w dol, prawda wyszla na jaw. Gill dostrzegl wyraz twarzy dziewczyny i zbadal reke Turnbulla. Zobaczyl zolte, obrzmiale cialo, a na srodreczu podwojne naciecia, biale jak papier, w odstepach centymetra, kazde naciecie dlugosci dwoch i pol centymetra. Wsrod purpury pulsujacych zyl zauwazyli ciemne rowki, wygladajace jak naciecia zyletka, ledwie widoczne. Gill spojrzal na Bannermana. -Co go ugryzlo? Bannerman spojrzal spode lba. -Jakis skorupiak, cos, czego dotknal przez przypadek. Bylo raczej duze - pokazal przy pomocy gestow rak ksztalt i rozmiary. - To przyczepilo sie do jego reki i ugryzlo go. Clayborne mogl przedstawic duzo lepszy opis, niz to zrobil Bannerman. Mogl juz oddychac, odzyskal tez swoje normalne kolory. Lezal tam, gdzie wywlokl sie na kamienisty skrawek, pomiedzy zaokraglonymi glazami, przywierajac do ziemi jak do poduszki. Teraz, podnoszac sie na drzacych rekach, usiadl i powiedzial: -To bylo koszmarne. Nigdy nie robily na mnie wrazenia zuki i tym podobne owady. Chryste! W Stanach w pieciogwiazdkowych hotelach widzialem karaluchy tak duze jak moj kciuk. Ale to byl prawdziwy potwor! Gdy lezal, wygladal z wierzchu jak kamien, ale od spodu to bylo cos innego. Nogi mial jak krab, tyle ze sie rozciagaly, a na dodatek mial ich tak cholernie duzo! Mial bystre, jasne oczka... byl zolto-purpurowy... i poruszal sie szybko jak blyskawica. Tak wygladal. Jadowicie jak diabli! -Bo byl jadowity - powiedzial Gill. - Jak dawno to sie stalo? -Nie wiecej niz pol godziny temu - odpowiedzial Clayborne. Pod niosl sie i cicho przesunal sie do Bannermana, ktory masowal swe obolale ramiona. -Tuz przed tym, jak ten skurczybyk zrzucil mnie z tego piekielnego klifu. Zaatakowal bez ostrzezenia, trafiajac Bannermana pieta w szczeke. Zaskoczyl go. Rzucil sie, by kopnac go raz jeszcze, ale Anderson stanal mu na drodze, probujac go powstrzymac. -Zepchnal cie z klifu? - minister powtorzyl slowa Clayborna. - Co, na Boga, masz na mysli? Ze probowal cie zabic? Clayborne stal zaciskajac piesci. -Nie - powiedzial w koncu i zaraz dodal. - Probowal. O malo nie przestraszyl mnie na smierc. Bannerman podniosl sie i obmacal prawe ramie. Dotknal szczeki i popatrzyl na krew na palcach. -Zepchnalem go do wodospadu - powiedzial. - Gdybym tego nie zrobil, bylby teraz tam, u gory, na tym uskoku skalnym. I zostalby tam. Byl w szoku. To ta jego fobia. Nie moglem marnowac czasu, szukac nowej drogi na dol, niesc Turnbulla i opiekowac sie Claybornem. To byl najprostszy, szybki i skuteczny sposob. -Najprostszy dla ciebie - warknal Clayborne. -Mialem cie tam zostawic? - logika Bannermana byla niewzruszona. - Mialem tam zostawic Turnbulla albo ryzykowac zycie, probujac znosic go na dol, na pol zywego? Czy mialbys tyle sily, zeby pomoc mi go taszczyc? Nie byles w stanie nawet sam sie utrzymac na nogach. -Latwo ci tak mowic - rzucil Clayborne. - Nie masz pojecia, co to jest lek wysokosci. -Wiem jedno - powiedzial Bannerman bez emocji. - Jesli jeszcze raz sprobujesz mnie uderzyc, bedziesz tego zalowal! -Juz dobrze, dobrze! - krzyknal Anderson. - Wystarczy. O co tak wszyscy walcza? Juz kawal drogi za nami i tylko jedna ofiara. Dziekujmy naszym szczesliwym gwiazdom, ze nie bylo gorzej. Niewiele brakowalo, a moglo byc wiecej ofiar. W tym czasie Varre stal na skraju stawu, gdzie woda splywala ze skarpy. -Stad pojdzie nam sie lzej - poinformowal. - Nawet z noszeniem Turnbulla nie powinno nam to zajac wiecej niz godzine, moze poltorej. Mozemy tez czekac tutaj i zobaczymy, co sie wydarzy. -Zobaczymy, co sie stanie? - Angela dygotala z zimna. Siedzac w cieniu klifu, skulila sie i przytupywala, zeby pobudzic krazenie. -Z nim - powiedzial Varre, lekcewazaco wskazujac Turnbulla skinieniem glowy. -On musi byc w cieple - powiedzial Gill. Uwazal Turnbulla za jedynego czlowieka, ktoremu mogl naprawde zaufac i z ktorym mogl dojsc do porozumienia, a teraz ten mocny facet byl w tak kiepskim stanie. - Wlasciwie to wszyscy potrzebujemy ciepla. Zauwazylem, ze sie ochladza. To ten pyl wodny przylepia sie do wszystkiego. Patrzcie, widzicie jakie dlugie zrobily sie cienie? To nie jest nasz swiat. Wydaje sie, ze slonce szybko pedzi, wiec dni beda odpowiednio krotsze. Jeszcze godzina, dwie i bedzie ciemno. Proponuje, zebysmy przesuneli sie dalej od wody, wzdluz tej polki, rozpalili kilka ognisk i wysuszyli sie. Moze uda sie znalezc miejsce, w ktorym moglibysmy przenocowac. A w kazdym razie nie powinnismy probowac przenosic Turnbulla zbyt daleko, gdy jest w takim stanie. Co najdziwniejsze, Haggie od razu go poparl. -On ma racje. Lepiej nie schodzic na noc tam na dol, do lasu. Nie wiemy, co nas tam spotka. Anderson spojrzal na niego z zaciekawieniem. -Mowisz, ze juz tam byles - powiedzial. - Czy to znaczy, ze wiesz, co jest w tym lesie? Haggie rzucil mu gniewne spojrzenie. -Nie - odpowiedzial. - Nie znam tego lasu. Ani istot, ktore tam sa. I naprawde nie chce miec z nimi nic wspolnego. Przerazajace jest juz samo sluchanie, jak wyja i zabijaja sie nawzajem w ciemnosciach. Gill ocknal sie i pojal, ze cos jest nie w porzadku. Paradoksalne, ujrzal i dobre strony zdarzen, przynajmniej tak sie wydawalo. Czul sie niezle. Po raz pierwszy od pieciu dlugich lat nie bylo mu duszno, nie cisnal go pecherz, nie mial rozpalonych goraczka pluc, a jego kosci nie lamal reumatyzm. Byl troszke zesztywnialy, obolaly - to prawda - ale nie mial wrazenia, ze puszcza w szwach. Byly takie slowa jak "dobre samopoczucie", ktorych znaczenia prawie zapomnial, bo nie odnosily sie do niego. Ale byl pewien, ze mialy okreslac cos wlasnie takiego. Mial ochote zastanowic sie nad tym zadziwiajacym, nowym uczuciem, przeanalizowc je, ale wiedzial, ze to nie to go postawilo na nogi. Wiec co? Miejsce, ktore znalezli dla siebie, nie bylo wlasciwie jaskinia, w najlepszym przypadku moglo byc jej przedsionkiem. Bylo to po prostu zaglebienie w skarpie. Zar ogniska nadal jeszcze sie jarzyl. Clayborne mial pudelko zapalek, ktore obeschlo. No, ale Anderson mial zapalniczke. Dzieki Bogu za zapalniczke Andersona! Tuz obok Gilla Turnbull pojekiwal przez sen. Czy to go obudzilo? Slyszal, jak ten ogromniasty czlowiek jeczy. A moze to byl ktos inny? Same zagadki. Gill byl wciaz pod wrazeniem swojego dobrego samopoczucia, odrzucil plaszcz i usiadl. Wyciagnal reke i dotknal czola Turnbulla. Bylo chlodne, suche. Goraczka spadla. Gill wstal i rozejrzal sie wkolo. Zwalista postac Andersona lezala zwinieta blisko gasnacego zaru ogniska. Clayborne lezal na plecach, jego wielkie rece bladzily w jakims snie. Haggie! Gdzie Haggie? Ten maly ryzy pokurcz poszedl spac po drugiej stronie ogniska. Teraz pozostalo tam tylko wglebienie w piasku. Bannerman tez tam wlasnie spal i po nim nie bylo rowniez zadnego sladu! Co sie, u diabla, dzieje? Czy to juz ranek? Gill odsunal sie troche od glownego legowiska i spojrzal w zacieniony kat, gdzie Angela zwinela sie pod kurtka. Kurtka byla, ale nie bylo... Angeli. Oczywiscie, Bannerman albo Haggie mogli zwolnic Varre'a, a pozostali dwaj poszli odetchnac swiezym powietrzem. Bezsennosc? Potrzeba natury? Varre powinien cos wiedziec. Zglosil sie na ochotnika, zeby stanac na warcie - oczywiscie na zewnatrz jaskini. Oswiadczyl, ze i tak nie mogl nigdy spac w takim scisku. Mial stac na warcie, poki go ktos nie zmieni. Jesli nie, to mial ich zbudzic o swicie, potem ucialby sobie mala drzemke, gdy reszta robilaby plany na nastepny dzien. Gill zdecydowal sie porozmawiac z nim. Powinien wiedziec, co stalo sie z innymi. Szczegolnie z Angela. Nawet chwilowa jej nieobecnosc byla nie do zniesienia. Ledwie ja odnalazl, juz mial ja stracic... Jak temu zapobiec? Dorzucil do ognia kilka suchych, kruchych pnaczy, a potem wyszedl z Jaskini i przez moment byl oszolomiony nocnym niebem. Nigdy nie widzial tak duzych gwiazd, tak licznych i kolorowych. Wypelnialy niebo jak klejnoty, sprawiajac, ze noc zyla i oddychala. Niebo bylo przepiekne! A wsrod tych wszystkich zachwycajacych konstelacji nie bylo ani jednej, ktora by rozpoznal. Chociaz nie powinno go to zaskakiwac, to jednak tak sie stalo. Varre przykryty plaszczem, oparty o skale, udawal ze trwa na posterunku. Gill podszedl do niego i zobaczyl, ze ten gleboko spi. A to straznik! -Spencer! - glos Angeli przecial noc, dobiegajac z jakiegos miejsca blisko krawedzi polki. Gill wstrzymal oddech, poczul jak serce zaczyna mu walic. Znowu zawolala, tym razem niecierpliwie, bez tchu: - Spencer!... Zabierz te swoje obrzydliwe rece ode mnie... Uslyszal jeszcze jeden glos: tubalny, ostrzegawczy glos Haggiego: -Sluchaj, Angie, laluniu, nie wydostaniemy sie stad. Ani ty, ani ja, ani ten twoj cholerny Spencer. Zadne z nas. Wiec warto by troche pofiglowac, dopoki jest jeszcze cieplo! Gill popedzil w kierunku, z ktorego dobiegaly ich glosy. Myslal tylko o tym, by zlamac kark Haggiemu. Widzial ich postacie zarysowane na tle nieba: Haggie usilowal wziac ja od tylu, jedna reka zatykajac jej usta, a druga rozrywajac bluzke, gdy probowala sie uwolnic. A potem zobaczyl cos wylaniajacego sie z ciemnosci. Cos czarnego, niewiarygodnie potwornego. Rozdzial Siedemnasty -Angela! - krzyknal Gill na widok monstrum wdrapujacego sie na krawedz skarpy. - Na Boga! Uwazaj! - ale ona juz to dostrzegla, Haggie rowniez. Rudzielec wydal z siebie nieartykulowany wrzask, ktory pomknal w noc i wrocil echem odbijajac sie od frontowej sciany skaly. Haggie zaczal biec. Angela biegla razem z nim, nie myslac dokad biegnie, tylko o tym, by zwiekszyc odleglosc pomiedzy soba a metalicznie fosforyzujacym potworem, ktory wdrapywal sie na skalna polke. A Gill nadal stal jak porazony. To byl obrzydliwy krab, skorpion albo modliszka - koszmar, ktory zyskal ksztalt i materie i urosl do monstrualnych rozmiarow. Mial prawie trzy metry dlugosci, poltora szerokosci, ponad metr wysokosci, oczy na wypustkach, niewiarygodnie ruchliwe szpony, czulki, zadlo zakrzywione nad grzbietem i inne akcesoria, o funkcjach nie do odgadniecia. Mial polyskliwie niebieska chityne, szczeki koloru kosci sloniowej i parzyste, trzepoczace macki. Gill zauwazyl cos jeszcze - intuicyjnie wyczul, ze scigal przede wszystkim Haggiego. Ow "krab" obrocil sie jak czolg wokol wlasnej osi i popedzil za Haggiem i Angela. Gill odgadl, ze nie byl on szczegolnie zainteresowany Angela. Nie byla jego celem. Ale byla na jego drodze. -Angela! - ryknal ponownie glosem zachryplym od strachu o nia. - Wracaj! Odsun sie od Haggiego. To jego on sciga! Nawet, gdyby go slyszala, nie mialoby to znaczenia. Ale oczywiscie ona go nie slyszala, byla zbyt przerazona sytuacja. Na dodatek glos Gilla zagluszal huk wody. Zaklal i pobiegl za nimi. Spojrzal za siebie i zobaczyl, ze Varre wreszcie sie obudzil. Anderson i Clayborne tez tam byli, potykajac sie w swietle gwiazd. Clayborne niosl plonaca zagiew wyjeta z ogniska. Tylko Bannermana wciaz nie bylo, ale w tej chwili Gill nie mial ani czasu, ani checi martwic sie o Bannermana czy cokolwiek innego. W glowie mial jedno: lek o Angele. To stworzenie, ni to homar, ni skorpion, bylo teraz bezposrednio przed nim. Zawsze wybierajac najprostsza droge, biegl pomiedzy pokrytymi zwirem glazami, ktore zasmiecaly szeroka polke skalna. Wydawalo sie, ze nie jest w stanie rozwinac duzej predkosci. Byl przerazajacy, budzil groze swoja determinacja. Nic dziwnego, ze Haggie tak bardzo sie go bal. Gill wiedzial juz - tak jak i Haggie - ze potwor nie ustapi, dopoki nie osiagnie swojego celu, ktorym bylo dorwanie rudzielca. Ale dlaczego? Wspial sie na zmurszaly stopien skaly, chcac wyprzedzic atak bestii. Trzeba za wszelka cene odseparowac Angele od Haggiego. Ale wowczas zdarzyla sie katastrofa. Przedzierajac sie przez wilgotne od szlamu i wody glazy, posliznal sie grunt umknal mu spod stop. Runal na miekki, mokry zwir, dokladnie na trasie potwora. Zdyszany, wyczerpany, na granicy paniki, Gill lezal na plecach, patrzyl na potwora, gdy ten zwalil sie na niego. Wielkie kleszcze zakolysaly sie i zawisly w powietrzu. Oczy na wypustkach obrocily sie, zeby bacznie przyjrzec sie Gillowi; macki szczeknely o kilka centymetrow od jego twarzy, niebieskie odnoza gada zawisly w rozkroku nad Spencerem. Gill pomyslal: "Zionie mi prosto w twarz, a ja nie czuje jego oddechu! Przynajmniej nie zwierzecego..." A zatem obdarzony jest szostym zmyslem! Dlaczego z takim zapalem sciga Haggiego. Gill byl tego pewien - potwor byl zaprogramowany! Tak! Wlasnie zaprogramowany, gdyz byl maszyna! Para kleszczy zakolysala sie nad zziebnietym cialem Gilla. Bezskutecznie wywijal piesciami w kierunku szponow. Zignorowaly go, ujely w pasie, podniosly i rzucily nim. Upadl kilka centymetrow od katarakty stawu. Bez przeszkod potwor pomaszerowal licznymi nogami i plusnal do wody. A zza stawu, ponad dudnieniem wody slychac bylo przenikliwy krzyk przerazonego Haggiego: -Juz po mnie. On nadchodzi! O, Jezu! Gill podniosl sie na kolana. Zobaczyl Haggiego i Angele na samym brzegu stawu, gdzie woda falowala na frontowej scianie skarpy. Przykucneli, a koszmarna maszyna kierowala sie ku nim. W pewnym momencie Haggie zlapal Angele i rzucil ja w dol. Nie! Zrzucil ja z urwiska! Gill krzyknal: -Nie! - poczul dojmujaca rozpacz, gdy Haggie sam zesliznal sie z krawedzi, poszedl w slady Angeli i zniknal z oczu. -Nie! - powtorzyl Gill. Tym razem do siebie. Po chwili byl juz w lodowatej wodzie, plynac z calych sil sladem groteskowej maszyny i tylko niejasno zastanawial sie, jak jego slabe, umierajace cialo, moglo przetrzymac to wszystko. A moze wlasnie dlatego byl w stanie zrobic to wszystko? I tak umieral, wiec nie robilo mu to zadnej roznicy. Ale mysl o smierci Angeli, to cos zupelnie innego. Maszyna poruszala sie niczym parostatek. Gill zdobyl sie na najwyzszy wysilek i chwycil jedno z odnozy. Polujacy stwor dotarl do skraju jeziora i wynurzyl sie z wody. Jego wypustki, na ktorych byly osadzone oczy, kolysaly sie ponad przepascia zerkajac w dol. Szpony przywarly do skaly i stworzenie, a raczej maszyna (Gill nadal myslal o niej, jak o czyms zywym) pochylilo sie do przodu. Przygotowal sie do zejscia w dol - do gory nogami! Gill stanal tak blisko potwora, ze mogl siegnac i dotknac go. Opancerzony tyl jego skorupy byl zwrocony w kierunku Gilla. Gill jednak przypuszczal, ze nawet gdyby potwor go widzial, nie dalby za wygrana. Co robic? Ta przekleta maszyneria ma zamiar scigac Haggiego az do upadlego. Jezeli rudzielec zyje, to go odnajdzie. A jesli Angela zyje, to znajdzie ja z Haggiem. Jedyna rzecza, ktorej Gill teraz pragnal, bylo odnalezienie Angeli, co znaczylo, ze musi dokonac rzeczy niemozliwej. I trafil na odpowiedni moment. Maszyna przymierzala sie do pozycji wertykalnej, obracajac sie o dziewiecdziesiat stopni, rozpoczela manewr schodzenia. Gill czul, ze jego ubranie peka w szwach, gdy zesliznal sie do przodu. Uniknal zadla lowcy. Zrobil unik, by sie nie nadziac na chitynowa kose. Zrobil to - zeby przezyc! Zaraz po tym - koszmar opadajacych odnozy i rozpaczliwa walka sily przyciagania. Juz to, samo w sobie, bylo straszne - strach, ze w kazdej chwili maszyna popelni blad i runie razem z przyssanym do siebie pasazerem. Ale pojawily sie tez dalsze komplikacje. Siedzial okrakiem na maszynie, byl to najblizszy z mozliwych kontaktow, a jego talent czy geniusz, bliski zalamania. Bo na swoj sposob "wiedzial", ze nigdy nie bylo takiej maszyny, przynajmniej nie na Ziemi. Cos jak niemechaniczna maszyna. Nieslychane! A jesli cos takiego bylo, to byla to potezna i enigmatyczna struktura, ktora ludzie nazywali Zamkiem, a teraz Domem Pelnym Drzwi. Instynktownie wyczul i doswiadczyl, jak pracuja te obce maszyny, ale po raz pierwszy w zyciu nie udalo mu sie zglebic, w jaki sposob dzialaja, poniewaz byly pozaziemskie. Gdyby mial czas, moglby je zrozumiec. Stan olsnienia jest majakiem swiadomosci. Dom Pelen Drzwi i ten polujacy stwor wywolywaly te sama reakcje w jego umysle: zharmonizowal rozpoznanie. To sa zywe mechanizmy! Poprzednio kladl na karb otoczenia fakt, ze znajdowal sie wewnatrz Domu, ktory jakos musial wplywac, dobrze czy zle, na jego talenty, tak jak magnes, ktory powoduje odchylenie kompasu. Ale teraz nie byl juz i tego pewien. Zagadka byl Bannerman. Nie byl pewien, czy Bannerman byl czlowiekiem. Ale czy byl "turysta"? Mozliwe... Rozdzial Osiemnasty Sith Thonu skladal sie glownie z cieczy, tak jak wiekszosc zywych istot Ale poniewaz Thony byly w wiekszosci stworzeniami o niskiej stopie grawitacji - proporcja plynu i ciala stalego mocno przewyzszala norme. W sytuacji niskiego przyciagania, latwiej jest plynac niz isc. Sith zawieral mikroskopijne slady pierwiastkow ciala stalego, to jasne, ale jedyna naprawde "stala" substancja bylo ramie manipulatora z super elastycznego plastiku, oslaniajace wnetrze jego osoby, ktora zawierala trzy niezbedne organy: mozg, system ruchowy i cos w rodzaju stosu pacierzowego. Odpowiadal on ludzkiemu kregoslupowi. Byl w pewien sposob podobny do tego, co opisal Alec Haggie - poruszajaca sie na trzech czulkach wertykalna meduza. Nie mial oczu, uszu i nozdrzy. Pasma czujnikow tworzyly zawily wzor swiecacych niebieskich kropek na calym jego ciele i dzieki nim odbieral trojwymiarowa przestrzen, swiadom czasu, ale nie az tak dokladnie jak ludzie. Ludzie uswiadamiaja sobie czas glownie dlatego, ze maja go tak malo. Sith, z kolei, mial go za duzo: pokonal wiecej niz tuzin dlugosci ludzkiego zycia, w samym tylko hipersnie. Powyzej "pasa", cialo Sitha zawieralo wtorny system ruchowy, ktory funkcjonowal bez polaczenia z jego mozgiem. W rzeczywistosci reagowal na wyswietlane wiadomosci w jego swiatloczulych procesorach, poza nuzaca aktywnoscia mozgu. Zatem jego reakcje byly szybkie jak blyskawica, gdyz funkcja gornego systemu motorycznego bylo sterowanie manipulatorami, "rekami", ktorymi panowal nad syntetyzerem. Drugi mozg, znajdujacy sie w srodku, w gornej partii Sitha, obecnie szczatkowy, wytwarzal bladoszary owal pola rozmiarow orzecha wloskiego. Niektore osobniki Thonu odrzucily swoje zanikajace mozgi jako bezuzyteczny balast, inne uksztaltowaly z nich rodzaj kodu, dzieki czemu mozna je rozpoznac, bez wymieniania ich imion. Poniewaz szczytem ambicji calego Thonu bylo osiagniecie calkowitego odizolowania sie od swiata, wiec Sith uwazal to za symptom rozchwiania tozsamosci lub dziedziczne poczucie nizszosci. Swoj nie funkcjonujacy mozg utrzymywal w pierwotnym stanie tylko i wylacznie ze wzgledu na jego wartosc jako zabytku. Moze zrobi z niego uzytek, gdy wstapi na krysztalowy piedestal, by stac sie Wielkim Thonem. Istotna roznica pomiedzy rasa Sitha i ludzkoscia bylo to, ze temperatura ich cial byla dwa razy wyzsza od temperatury ciala ludzi. Wynikalo to z tego, ze Thony zyly w cieplarnianym swiecie, co z kolei znaczylo, ze podstawowy plyn ich ciala blizszy byl rteci niz wodzie. Ciecza ta nie byla jednak rtec Posiadala jednak osobliwa strukture czasteczkowa, co sprawialo, ze w rzeczywistosci byla lzejsza od wody. W skrocie: Sith byl w duzej mierze pozbawiony osobowosci wedlug ludzkich kategorii. Oczywiscie w sensie fizycznym, nie umyslowym. Z drugiej strony, wcielenie Bannermana bylo tego przeciwnoscia. Prawdziwy Jon Bannerman byl portugalskim turysta. Majac starszego, emerytowanego przyjaciela w Szkocji, odwiedzil go podczas pobytu na Wyspach Brytyjskich. Jego przyjaciel byl kims w rodzaju lokalnego dygnitarza, z kontaktami wystarczajacymi do tego, by Bannermanowi ulatwiono wizyte na Zamku w bezpiecznym otoczeniu, u stop Ben Lawers. Cztery miesiace wczesniej Sith zdecydowal sie zadzialac na arenie tego swiata. Wizyta Bannermana na Zamku zbiegla sie z planami Sitha. Poniewaz potrzebny byl model, na ktorym Sith oparlby swoje wcielenie, zabrano Bannermana. Rownie dobrze mogl to byc ktos inny, ale jednak trafilo na niego. Zamek nie zrobil wielkiego wrazenia na Jonie Bannermanie, a jedynie przyprawil go o bol glowy. Ale mimo wszystko byl wdzieczny za protekcje. Pod koniec tygodnia wrocil do domu, do Portugalii. Udawal, ze jest Jonem Bannermanem. Wysoki i jak na lokalne standardy, troche wygladajacy na obcokrajowca, glownie przez swe ciemne oczy. Byl silny, o klocowatej budowie, z szeroka klatka piersiowa i mocna szyja unoszaca wzglednie przystojna glowe. Dzieki ciemnym, krotko przycietym i przedwczesnie siwiejacym wlosom, prostemu nosowi i ustom nienawyklym do usmiechu sprawial na ulicy raczej dobre wrazenie. Ale nie przyciagal tez zbytnio uwagi. Nie bylo w nim nic wyjatkowego. Przecietniak. Jednak jego wyglad zewnetrzny mogl stanowic futeral dzwigajacy zycie Sitha, poniewaz wewnatrz znajdowalo sie tak niewielkie podobienstwo do istoty ludzkiej. Bannerman nie byl takim rodzajem mechanizmu, ktory ludzka nauka mogla zrozumiec, lub ktoremu moglaby dac wiare. Byl silnikiem o kolosalnej wydajnosci, zlozonym calkowicie z cieczy o niepojetym dzialaniu. To byl przynajmniej sposob, w jaki ziemscy naukowcy mogli o nim myslec. Ale wedlug Sitha Thonu... Analogicznie Bannerman byl wlasciwie czyms pomiedzy kombinezonem nurka glebinowego i akwalungiem, zsyntetyzowanym przez Sitha na jego wlasny uzytek. Ale w przeciwienstwie do ciala ludzkiego, przebranie Bannermana, ten wlasnie model, nie naprawial sie sam. Mogl byc naprawiony, ale nie w tak sztywno ograniczonych przestrzeniach. Szczerze mowiac, Sith nie moglby miec pretensji do uchybien samego projektu, gdyz byl to jego wlasny projekt. Ale tak naprawde, to Bannerman dostal kilka razy porzadnie w kosc i to niewatpliwie spowodowalo, ze teraz trzymal fason. A jesli idzie o inny incydent - utrate reki - o tym tez nie nalezy zapominac. Reka zostala naprawiona dosyc latwo, ale nie jest to powod dumy Sitha. Czlowiek, a byl nim Turnbull, tym razem zaskoczyl go. Mogl go przeciez zastrzelic. Sith nadal odczuwal zlosc, ze pozwolil prymitywnemu organizmowi wziac nad soba gore. To byla oczywiscie wina przebrania: rzeczywistosc go ograniczala. Niestety, poruszanie sie w swiecie ludzi bez niego, bylo niemozliwe. Swiat ludzi, tak... ale jak dlugo jeszcze? Gdy programowal kilka malych modyfikacji we wzorze i poinstruowal syntetyzer, jak przeprowadzic wymagana restrukturyzacje, Sith zastanowil sie nad swoja misja. Bylo to odkrywanie nowych swiatow dla przyszlych pokolen Thonu. Jego znalezisko bylo na wage przetrwania: czy planeta byla odpowiednia dla kolonizacji Thonu. I rzeczywiscie odkryl, ze przy minimum inzynierii geotermicznej i prawdopodobnie delikatnej restrukturyzacji orbity wokol macierzystej gwiazdy, moglo spelnic parametry bytu. Takie pomiary oczywiscie uczynilyby te planete zupelnie niemozliwa do zycia dla jej tubylczych gatunkow, w czym lezalo zrodlo, gorzkiego rozczarowania. Bo byla zasada Thonu: nigdy nie zagrazac i w zaden sposob nie przeszkadzac wyzszym formom zycia, ale dystansowac sie od nich i pozwolic im isc swoja droga w pokoju. Thone nigdy nie byli chytrzy czy chciwi w granicach rozsadku. Szanowali rozwijajace sie gatunki do pewnego stopnia. Stopien ten zalezal od ich rozwoju i prawdopodobnej drogi jaka ten rozwoj przybierze. Rasa przepojona barbarzynstwem, otrzymalaby dyspense, ale tylko do czasu, az okazaloby sie, czy rzeczywiscie jest niezbedna. Poniewaz sprawy tak sie mialy, Sith wkrotce stwierdzil, ze rzeczywiscie ludy Ziemi byly wystarczajaco zaawansowane, by zapobiec wkroczeniu Thonu. Uczynili ten swiat swoim i osiagneli zadawalajacy poziom rozwoju, ponad ktory prawo i etyka Thonu zabranialy ingerencji. A szczegolnie niszczenia. Milion lat wczesniej, to byloby co innego. Nawet trzy czy cztery tysiace lat historii. Ale nie dluzej. No, nadal mozna by sie zastanawiac nad tym, czy nie byli na pograniczu barbarzynstwa. Lecz Sith nie mial wielu watpliwosci co do werdyktu. Postanowil dzialac na korzysc ludzi... Zainstalowal i uruchomil urzadzenie do nawiazywania lacznosci. A ze trasmiter nie dzialal w hiperprzestrzeni, to znaczylo, ze informacje nie mogly byc transmitowane, gdy syntetyzer przenikal proznie. Niewatpliwie Ziemia miala byc wymazana z listy mozliwych srodowisk, a Sith otrzymalby od Najwyzszej Wladzy instrukcje, by dalej mogl byc przydatny. Ale zanim mogl skorzystac z dobrodziejstw lacznosci, dotarla don wiadomosc. Byla nastepujacej tresci: Wielki Thone przechodzi na spoczynek! Palac o krysztalowym piedestale jest przygotowany dla nowego mieszkanca. Droga stoi otworem dla zasluzonych Thonow, by konkurowac o ten najwyzszy tron potegi i wladzy. Sith od dawna deklarowal sie jako kandydat. Jego praca na rzecz ekspansji Thonu mogla przejsc nienagrodzona, ale nie przeszla niezauwazona. Zostal wciagniety na liste! Przyznano mu pozwolenie na odbycie podrozy do palacu, na piedestal i przygotowanie tam ceremonialu przy wstapieniu do Wielkiego Thonu. Obecny Wielki Thone oczywiscie przewodniczylby zebraniu i byloby jeszcze pieciu kandydatow. Wymieniano ich imiona i Sith zobaczyl, ze mial przeciwko sobie pieciu bardzo groznych rywali. Wyboru miano dokonac w ciagu odpowiednika trzech lat, jesli obecnosc szesciu kandydatow bedzie konieczna... Sith poswiecil troche czasu na przemyslenie tej sprawy, a potem przekazal te jedyna mozliwa odpowiedz: z pokora zjawi sie tam o wyznaczonej godzinie. Rozwazy szanse, by zostac kandydatem na Wielkiego Thona! Ale wiedzial, ze nie wygra. Dwaj z jego oponentow byli starsi, co moglo przewazac na ich korzysc, dwaj inni byli naukowcami o zadziwiajacych umiejetnosciach, a jeden z nich, szlachetnie urodzony, wywodzil sie od samego Lakkasa, wynalazcy syntetyzera! Bylo kwestia sporna, czy Sith, choc zdobywca i nadzorca - byl rowny ktoremukolwiek z nich. Mialby jednak szanse wygrac, gdyby tylko zabral ze soba do domu cos o wyjatkowej wartosci. I z ta mysla Sith jeszcze raz skierowal swoje czujniki na ten nowy swiat - Ziemie. Okazalo sie, ze ludzkie umysly nie byly jedynymi bladzacymi umyslami w kosmosie: teraz Sith stwierdzil, ze jego umysl byl najbardziej bladzacym ze wszystkich. Wroci ze skarga na cala planete Ziemie! Rozdzial Dziewietnasty Gill nigdy nie bylby w stanie powiedziec, jak dlugo trwala jego koszmarna ewakuacja ze skarpy. Jak kleszcz na owcy, uczepiony grzbietu polujacego stworzenia, umieral ze strachu o swoje zycie. Z wdziecznosci za to, ze nadal zyl, Gill zmowil slowa podziekowania. Wszystko jedno, do ktorych bogow mialy one trafic. Zacisnal zeby i probowal zmusic swe drzace miesnie, by odpowiedzialy na jego wezwanie. Usiadl, a z wysokosci uslyszal wzmocnione echem krzyki jego towarzyszy, rozbitkow wolajacych w dol: -Halo! Halo! Ale on nie mial ani tyle tchu, ani sliny w gardle, by wysilic sie na odpowiedz. Pozniej... O ile bedzie jakies pozniej. Switalo, gdy sobie uswiadomil, a wlasciwie wyczul instynktownie, obecnosc jakiegos wielkiego cielska, poruszajacego sie o swicie. Wlosy stanely mu deba, gdy dzwieki robily sie coraz glosniejsze i zblizaly sie w jego kierunku. Instynkt podpowiadal mu, ze ow stwor nie ma nic wspolnego z czlowiekiem. Moglo byc tylko tak, ze ta "rzecz" wyczula go tutaj i przyblizala sie jego tropem. Gill stanal na czworakach, naprezyl sie i wstrzymal oddech. Swit uwalnial sie od przygruntowej mgly, przejasnial. W nastepnej chwili cos materialnego zamajaczylo we mgle, nabierajac w miare zblizania sie coraz wyrazniejszych ksztaltow. Potem geniusz Gilla skonstatowal, czym byla ta "rzecz". Polujaca maszyna z dziwna traba u pyska. Zachowywala sie dokladnie tak samo, jak jakis straszliwy pies gonczy, ktory zweszyl slad. Gillowi blysnela nagle mysl - machina rzeczywiscie szla po sladach; po sladach Haggiego i Angeli! W koncu "rzecz" zawrocila w strone lasu. Jej czulki poruszyly sie na czubku glowy, zaciskajac sie nad czyms, czego Gill nie mogl ani widziec, ani slyszec. Wybiegla z cienia skarpy w kierunku delikatnie poruszajacego sie pod ciezarem rosy baldachimu kosmicznego listowia. W koncu wziela kurs na palac, co do ktorego Gill nie mial watpliwosci, ze byl jeszcze jedna postacia Domu Pelnego Drzwi. Podniosl sie nie bez trudu. -Dokad ty idziesz, moj przyjacielu, tam i ja ide. Utrzymujac fason i kondycje, choc biegl po trawie i miekkich mchach na dosc jeszcze miekkich nogach, ktore zadziwialy go swoja sila, gonil obca maszyne, az znalazl sie tuz za nia. W koncu byl w stanie ja dopasc, przyczepic sie do uzbrojonego pancerza i wdrapac sie na jego grzbiet. Maszyna zatrzymala sie. Oczy na wypustkach obrocily sie ze zwinnoscia jaszczurki, przesunely sie o sto osiemdziesiat stopni i skierowaly spojrzenie na Gilla. Trudno bylo stwierdzic, czy "rzecz" rozpoznala go, czy nie. Musiala miec receptory pamieci - tak, jak przypuszczal. No, ale jesli nie rozpoznala go jako osoby, ktora widziala poprzednio, to z pewnoscia rozpoznala w nim zbedny balast. Od razu zauwazyl wielka zadlaca kose, ktora obrocila sie az do miejsca, w ktorym przywarl do opancerzonego grzbietu lowcy. Gill walczyl o zycie. Pomyslal: "Boze, czy on ma zamiar mnie zabic?" Jesli tak, zgadywal, to na pewno nie dlatego, ze ta "rzecz" uwazala go za wyjatkowo niebezpiecznego; poniewaz jej nie zagrazal, trudno go bylo uwazac za wroga. Powodem bylo prawdopodobnie to, ze byl przeszkoda, zawada. "Jezu! - pomyslal. - Umre, bo wchodzilem mu zbyt czesto w droge. Dlaczego, do diabla, nie zabil mnie, kiedy schodzilismy w dol klifu?" Ale oczywiscie "rzecz" nie odpowiedziala. Wypuscil z rak nasade zadla i probowal zsunac sie z grzbietu "rzeczy". Ale jego marynarka zahaczyla o kolce pancerza. Wyszarpujac rekaw gwaltownym ruchem, Gill przekoziolkowal na plecy. Koniuszek zadla byl teraz zaledwie pietnascie centymetrow od jego serca: powleczony chityna szpikulec, rodzaj strzykawki z zatruta igla. Igla przeszyla kurtke, koszule, podkoszulek i wbila sie w piers Gilla. Zadzialala tak blyskawicznie, ze nawet nie poczul uklucia... "Nie zabil mnie, nie stracil tam, na skarpie - umysl Gilla odzyskiwal swiadomosc. - Oznaczaloby to, ze zabicie mnie nie bylo jego celem. Jego zadanie dotyczy Haggiego. Tylko Haggiego". I dalej ciagnal ten watek: "Wiec jesli nie chce mnie zabic, to dlaczego mialby zrobic to teraz? Odpowiedz: nie moze. I nie zrobi tego. Ergo: Ja zyje!" -Czy on zyje? - uslyszal nagle glos Varre'a z wyczuwalnym francuskim akcentem. To bylo potwierdzenie, jakiego potrzebowal. Ktos gmeral przy jego kurtce. Gill otworzyl oczy w oslepiajacym swietle, wybelkotal: -Tak, zyje. - Ale mial uczucie jakby cos tam umarlo. Varre, Anderson, ktory go badal, i Clayborne, pomogli mu usiasc. Ale gdzie byl Turnbull? I gdzie byl Bannerman? Anderson odczytal pytania wypisane na twarzy Gilla i powiedzial: -Turnbull ma sie dobrze. Wychodzi z tego. Znalezlismy latwe zejscie na zmiane taszczymy go. To wielki facet. -Gdzie jest Bannerman? - zapytal Gill. Anderson wzruszyl ramionami. -Zniknal. Nie widzialem go od czasu ostatniej nocy, gdy poszlismy spac. -A co z Haggiem i dziewczyna? I tym cholernym szkaradzienstwem? Clayborne pomogl Gillowi wstac i ten powiedzial im wszystko, co wiedzial. A szczegolnie o polujacej maszynie. -Wiec jest dokladnie tak, jak powiedzial Haggie - zakonczyl. - Juz po nim. Nie pytajcie mnie dlaczego, ale tak jest. Nami nie jest nawet w najmniejszym stopniu zainteresowana. Ja bylbym latwym kaskiem, ale ona tylko mnie uspila. Turnbull ocknal sie i powiedzial: -Co? Uspil? - zmruzyl oczy i spojrzal wkolo nieprzytomnie. Jego oczy nadbiegly krwia. - To mi sie snilo? Gill podszedl do niego. -Nawet teraz nie jestes do konca przebudzony. Turnbull usmiechnal sie i wnet oprzytomnial. -Cos cie ugryzlo, pamietasz? Turnbull rzucil okiem na swoja reke, ktora teraz byla juz prawie naturalnego rozmiaru i ksztaltu. -O Boze! Tak! - westchnal. - Co za potwor! -Moglbym ci powiedziec kilka slow o potworach - Gill pokiwal glowa. W tym czasie Varre wypatrzyl jakies czerwone i zielone owoce na ciernistym krzewie. Byly bardzo podobne do jablek. Nagryzl jeden z nich, ostroznie go smakujac. Potem uwaznie przezul owoc i w koncu usmiechnal sie. -Hej! - wykrzyknal. - Sa dobre! Anderson i Clayborne podeszli do niego. Turnbull skinal glowa sugerujac Gillowi, zeby przysunal sie blizej. Gill przykleknal na jedno kolano. -O co chodzi? -O Bannermana - Turnbull mowil cicho. - Z tym kolesiem jest cos nie calkiem w porzadku. Podejrzewalem to juz od samego poczatku, ale nawet wtedy, gdy nie mialem na to dowodu, to i tak zalozylbym sie o swoje zycie, ze on jest dziwny. Gill spojrzal na niego. -On uratowal ci zycie. Zniosl cie ze skarpy, gdy zostales ugryziony. -To znaczy, ze dwa razy uratowal mi zycie - powiedzial. - Ale sam Bog jeden wie dlaczego! Mnie sie wydaje, ze to on probowal przyskrzynic cie tej nocy w twoim mieszkaniu. Gill zesztywnial. To byla druga rzecz, ktora zastanawiala go, gdy idzie o Bannermana: gdzies go wczesniej widzial. -Ale on ma obie rece - odpowiedzial po chwili. Turnbull skinal glowa i wzruszyl ramionami: -To mnie rozbraja - powiedzial. -Pewnie masz racje - pocieszyl go Gill. - Wyweszylem cos ciekawego, I wcale nie takiego zabawnego. Ale... to tak miedzy nami? -Jasne. -Nie jestem nawet w stu procentach pewien, czy on jest czlowiekiem! -Co? - Turnbull wyprostowal sie, jeknal i pewnie przewrocilby sie na bok, gdyby Gill go nie zlapal. - Boze jestem zawiany jak nacpany kot. Po wiedziales, ze Bannerman nie jest czlowiekiem? To znaczy, ze on jest... kosmita? -Tak - odpowiedzial Gill. - To znaczy nie, o ile oni sa maszynami. -On jest maszyna? - Turnbull nie mogl tego zrozumiec. - Ale to... to jest szalone! -Tak to chyba brzmi - Gilla ogarnely nagle watpliwosci. - Ale, w kazdym razie to moj wniosek. I zanim Turnbull zaczal rozstrzygac te kwestie, dopowiedzial: -Tak czy siak, zniknal. Odszedl w noc. -Noc? Jaka noc? Gill zobaczyl innych, wracajacych z jakimis owocami. Podnoszac troche glos powiedzial: -Tak, zginal ostatniej nocy. Byles oczywiscie nieprzytomny. -Pomoz mi wstac. Turnbull rozejrzal sie, spojrzal na niebieskie niebo, gdzie plonaca kula przesuwala sie w kierunku zenitu. -Nie widze Haggiego i dziewczyny - powiedzial. W obecnosci innych Gill zrelacjonowal, co sie zdarzylo. Gdy konczyl, Varre zgial sie wpol i zwymiotowal. Gill byl wstrzasniety widzac Francuza, ktory nagle upadl na trawe i zatoczyl sie w agonii. Anderson i Clayborne spojrzeli na siebie z przerazeniem wypisanym na ich twarzach. W ciagu nastepnych kilku sekund dolaczyli do Varre'a. -Za - zatrute - Varre zabulgotal, wymiotujac. A Clayborne dodal: -Boze, co za pieklo! Ty i te twoje pieprzone owoce! Gill i Turnbull nic nie mogli zrobic. Przez nastepne pol godziny po prostu siedzieli i patrzyli jak tamci trzej wymiotuja... Rozdzial Dwudziesty Kiedy wcielenie Bannermana wrocilo do dawnego stanu, Sith obserwowal to z czyms w rodzaju niesmaku. Cieszyl go okres fizycznej wolnosci tutaj, w rozleglym pomieszczeniu kontrolnym syntetyzera. To byl prawdziwy luksus po ograniczeniach maskarady. Ale wlasciwie to nawet sam pokoj kontrolny zostal zsyntetyzowany: projekcja przestrzeni wewnatrz przestrzeni. Byla to jedna z licznych projekcji nawet calych swiatow. Ale byly to rzeczy przejsciowe, hiperprzestrzenne, kontinuum szybsze od swiatla, ktorego konfiguracje tworzyly hipotetyczne granice wszechswiata. Syntetyzer przechowywal je w bankach pamieci i mogl je odtworzyc na zyczenie Sitha. Odkryl wiele swiatow w czasie swej podrozy, wszystkie utajone w pamieci syntetyzera. Przechowywal mozliwe do odtworzenia wspomnienia z Ziemi, az do momentu planetarnej restrukturyzacji. Nie chcialby, by jakis przyszly naukowiec z Thonu wloczyl sie po bankach pamieci syntetyzera; moglby odkryc, ze w rzeczywistosci ludy Ziemi byly jednak czegos warte. Ale dlaczego je cenil? Pytanie wymagalo glebszego przemyslenia. Staral sie usprawiedliwic nadchodzaca destrukcje ludzkosci i tysiaca innych pomniejszych gatunkow zamieszkujacych ten swiat. W czym ich wartosc? Posiadali cos, co musialo sie wydawac pieknym swiatem. A dla Thonu to byl jednak walor. A ci "ludzie" w wiekszosci mieli go dosc, zatruwajac atmosfere planety dymem i gazowymi produktami ubocznymi. Zanieczyscili oceany swoimi wlasnymi odpadkami. Barbarzyncy! Nie znali pojecia granicy bezpieczenstwa, nie mieli zadnej koncepcji, jak zneutralizowac nuklearne odpadki. Energia atomowa, w najlepszym przypadku, byla prymitywnym, rozrzutnym zrodlem energii. Ale nawet wiedzac, ze zbladzili, te potwory dalej prowadzily eksperymenty i improwizowaly. Tym stopniowo niszczyli siebie i ten swiat w powolnym procesie, ktory nazywali postepem. Oni faktycznie niszczyli sami siebie - wiec dlaczego Sith nie mialby po moc im na tej wybranej przez nich drodze? Tak ci podpowiadalo sumienie, Sith: Przebadales te rase i stwierdziles, ze jest godna. Zgodnie z regulami, Thonu, rasa ta byla cenna, dopoki nie weszla w gre twoja ambicja. Zanim nie poczules, ze wladza i osobista chwala sa w zasiegu reki. No, to kto nie jest godny? "Nie ja! - powiedzial do siebie. - Moja wartosc jest dowiedziona, zostalem zaakceptowany jako kandydat na krysztalowy piedestal!" Jego sumienie nie mialo argumentow. Lecz nawet gdyby mialo, stlumilby je nie dopuszczajac do glosu. Ale, zeby byc pewnym swego, Sith fabrykowal dowody przeciw rasie ludzkiej, tym razem poprzez rewizje ich moralnosci, wierzen i tabu. Zakladajac, ze byli biseksualni (w najlepszym razie mozna to bylo okreslic jako stan ohydny), i ze w wiekszosci ich religie przewidywaly jedna kobiete dla jednego mezczyzny i vice versa, to ich apetyty - ich zadza ignorowania prawa - wydawaly sie nienasycone. Stosunki malzenskie, nawet wedlug ich wlasnych norm, byly zatrwazajace! Jako rasa byli masa seksualnych sprzecznosci i perwersji, a ta charakterystyka odnosila sie nie tylko do ich seksualnosci, ale do wszystkich aspektow ich zycia. Sith nagral ostatnio najnowszy amerykanski program telewizyjny o zapobieganiu pewnym chorobom i uzaleznieniom. Mysla przewodnia programu bylo haslo: "Nierozwazny seks zabija! Narkotyki zabijaja! Palenie zabija! Picie zabija!" A jednak jeden z mlodych prezenterow w programie przyznal, ze wyprobowal wszystkie te rzeczy i od czasu do czasu nadal to robi. W rzeczywistosci powstawal ogolny obraz, sprawiajacy wrazenie, ze w pewnych kregach spolecznych te popularne "zabijacze" byly powszechnie uwazane za cos normalnego. Srednio dwie trzecie planety zabijalo sie poprzez uparte wojny, nadmiar nalogow, choroby wymierzone przeciwko samym sobie (czesto przekazywane droga plciowa). Bylo to rezultatem razaco niedostatecznej higieny osobistej i bezsensownego trucia wyziewami przemyslu. Jedna z religii, chrzescijanstwo, wychwalala przestrzeganie dziesieciu praw zwanych przykazaniami, ktore z definicji musialy byc najbardziej lamanymi prawami na tym swiecie. Wiekszosc tak zwanych chrzescijan zyla nie przestrzegajac tych praw! Obserwacje Sitha nie byly zwyklym przegladem, gdyz w swych studiach przeszedl od makro do mikro, od mas do jednostek w ludzkim spoleczenstwie. I wierzyl, ze gdyby poszukiwal w nieskonczonosc, nie znalazlby jednego, nawet jednego, calkowicie moralnego mezczyzny albo kobiety. Kazdy z nich myslal o sobie w kategoriach "ja" a nie "my". Kazdy z nich chcial byc lepszy "o jedna grzede wyzej", probujac innych sciagnac na dol. To oznaczalo, ze jakikolwiek prawdziwy postep rasy jako calosci musial byc albo Przypadkiem, albo... najczystszym wybrykiem fantazji! Czlowiek nie szuka postepu dla swej rasy, ale dla siebie i jakiekolwiek korzysci, ktore jego brat mogl z tego wyciagnac, byly calkowicie przypadkowe. I tak to szlo. Lista oskarzen byla dluga. Opory sumienia Sitha stopniowo malaly. By zyskac wewnetrzna aprobate dla swych planow eksterminacji rasy, spojrzal w monitor pamieci i ujrzal najbardziej intrygujaca z ludzkich sklonnosci: proznosc. Jak inaczej moznaby to okreslic niz jako perwersje? Co bylo w nich takiego, czym mogliby sie pysznic? Fizycznie groteskowi i chorzy (niektorzy nawet od urodzenia). Ich umysly mialy zwyczaj psuc sie pod naciskiem chaotycznej egzystencji albo, w najlepszym wypadku, wypaczaly sie tak, ze wizja rzeczywistosci byla straszliwie skrzywiona. W rezultacie - choroby umyslowe, osobny Rozdzial historii. Wezmy na przyklad grupe, ktora Sith zatrzymal do przetestowania. Anderson przez wieksza czesc zycia byl przywodca, przedstawicielem wladzy. Mial z tego pozytek. Tutaj, w calkowicie obcym srodowisku, ktore Sith stworzyl dla nich, minister niewatpliwie od poczatku dazyl do dyktatu. Ale stracil autorytet pokazujac, ze bez stolka w nowoczesnym biurze lub wyscielanym skora siedzeniu drogiego samochodu, z telefonem pod reka, nie byl zdolny do przewodzenia. A jak dlugo ta fasada, warstewka pozornej wladzy, pozostanie niewzruszona? Sith przypuszczal, ze niezbyt dlugo. A poniewaz ludzie u wladzy mieli zwyczaj byc bezlitosni - posiadali cos, co istoty ludzkie nazywaly "instynktem mordercy". Jak dlugo to potrwa, zanim ten podstawowy instynkt uwidoczni sie? W kregach, w ktorych sie obracal Anderson, wystarczalo pstrykniecie palcem i rozkaz byl wykonany. Ale tutaj, kiedy sam wszystko musial robic? W jakim kierunku powiedzie go jego "instynkt mordercy", kiedy rezultaty pstrykania palcami okaza sie negatywne? Varre natomiast wierzyl, ze jezeli czegos nie mozna bylo kupic, wyludzic lub ukrasc to: a) - rzecz ta nie byla warta posiadania, tak jak honor; b) - rzecz ta powinna byc sabotowana, niszczona, tak zeby nikt inny nie mogl jej miec; c) - ze moze to byc tylko poza zasiegiem Varre'a i powinno byc omijane z daleka. Odeszly stare wartosci, wiec rzeczywistosc rozsypywala sie w proch. Jesli chodzi o kobiete: byla zagrozona swoja wlasna seksualnoscia. Kobieta porzucona w obcym swiecie z szescioma mezczyznami - siedmioma, jesli Sith wlaczylby Bannermana - byla skazana na Haggiego... Odrazajacy przyklad fizycznej przewagi i umyslowej degeneracji. Dziewczyna mogla obawiac sie, ze fizycznie byla najslabsza i, ktorykolwiek z tych mezczyzn lub wszyscy razem, mogliby upokorzyc ja, kiedy tylko mieliby na to ochote Moze z wyjatkiem Gilla. I tutaj mysli Sitha przybraly ludzkie cechy. Bo Gill byl jedynym z geniuszy - ze swiadomoscia. Zaden inspektor nadzorca z Thonu - nie mogl nigdy podjac decyzji wyniszczenia rasy, ktora wydala takich jak Gill. Zaden poza Sithem. Ale zaden nie byl w jego sytuacji. Gill. Czlowiek. Turnbull nadal byl zagadka. Wydawal sie nieustraszony, ale Sith podejrzewal, ze to tylko maska. Jezeli jego odwaga przykrywala zaburzenia umyslowe, to byl pewien, ze skonczy marnie. Sith mial wiec pole do dzialania! Chcial wyrownac rachunki. I usluznie dali mu po temu okazje. Teraz przetestuje ich w uswieconej tradycja roli inwigilatora. Niekonwencjonalna metoda. Zostana skonfrontowani ze wszystkimi strachami, jakie syntetyzer mogl wyczarowac, a Sith utrwalilby jedynie ich porazki. Ani jednego zwyciestwa, zakladajac, ze tych nie bedzie wcale. Na koniec Sith rozwazyl problem Clayborna i w nim dostrzegl swa karte atutowa. Cokolwiek umysl czlowieka mogl wymyslic, syntetyzer byl w stanie zduplikowac. Tak samo, jak rzeczy rzeczywiste, mogl wykonac elementy nierzeczywiste i dac im zycie. A umysl Clayborna byl istnym siedliskiem niewyobrazalnych lekow. Clayborne wierzyl w swiat podziemny - lub wiele swiatow, zwanych pieklem - zamieszkaly przez nadprzyrodzone istoty opanowane przez chaos. On postrzegal syntetyzer - lub Dom Pelen Drzwi - jako brame do tych ciemnych wymiarow. Bardzo dobrze, niech tak bedzie. Ludzie uwazali sie za panow tego swiata, nawet wszechswiata. I zeby wypelnic swoje przeznaczenie, musieli wystapic przeciwko sobie. Niech tak bedzie: ta szostka stracencow bedzie testowana w walce przeciwko sobie. Rozdzial Dwudziesty Pierwszy -Musze pedzic za Haggiem i Angela! - Gill nie panowal nad soba Teraz, kiedy wydalo sie, ze Anderson, Varre i Clayborne na pewno beda zyc, wazniejsze sprawy zaprzataly mu glowe. - Trzeba do nich dotrzec. -Ide z toba - powiedzial od razu Turnbull. -Co? - Anderson patrzyl raz na jednego, raz na drugiego. Jego ziemista twarz ukazywala zdziwienie i strach jednoczesnie. -Zaden z was nigdzie nie idzie! - oznajmil kategorycznie. - Widzieliscie, jak mordercze jest to miejsce: Zatrute rosliny i robactwo. Z tego, co wiemy, tutaj wszystko jest zatrute. Nawet powietrze moze nas zabic. A ty Jack - zdumiewasz mnie! Turnbull wzruszyl ramionami. -Mam chyba silny organizm, jak sadze. Wiec to ty mnie niosles? Nic dziwnego, ze jestem tak posiniaczony. Sluchaj: nie jestes jedynym, ktory ma tego dosc. Ja tez myslalem, ze jestem zalatwiony. Ale moja reka jest z powrotem prawie normalna i czuje sie dobrze, jak na nastepne tysiac mil. Wiec nie mow mi, ze powietrze mnie zabija! Mam wrazenie, ze wszystko nam sprzyja. "Moze ma racje - pomyslal Gill, dotykajac brody. - Moze rzeczywiscie jest cos, co poprawia nasz stan? Ale powietrze?" Nie byl co do tego przekonany. Anderson sprobowal wstac, steknal i znowu usiadl. -I tak nie pojdziecie - powiedzial. Byl nadasany jak rozpieszczone dziecko. - Zgodzilismy sie wszyscy, ze ja mam byc przywodca, no i jestem. Mowie, ze musimy zostac razem. Bezpieczenstwo zalezy od naszej liczebnosci. No i tak dalej... -Myslisz, ze nie pamietam, jak cos podobnego mowiles Haggiemu - Gill odswiezyl mu pamiec. - Bezpieczenstwo zalezy od liczebnosci i tak dalej. I gdzie jest teraz Haggie? -A wlasnie dokladnie o tym mowie - Anderson przymilal sie. - Jesli bedziemy skloceni, w niedlugim czasie kazdy z nas pozostanie sam. Najlepiej, jesli bedziemy trzymac sie razem. Varre odezwal sie prawie krzyczac: -O, na Boga, pozwol im isc. To cale targowanie sie przyprawia mnie o mdlosci. Clayborne przytaknal: -Wiec idzcie w koncu - powiedzial. - Do diabla z tym. I tak zblizacie sie do piekla. A kiedy natkniemy sie na wasze ciala, bedzie to przynajmniej ostrzezenie dla nas. -Cholera - powiedzial Turnbull przygryzajac warge. Gill spojrzal na niego pytajaco. -Moj pistolet - wyjasnil Turnbull - zniknal! Nie rozumiem tego. Jest kabura, ale nie ma broni. Ona ma pasek zabezpieczony sprezyna. Nie mozna tego zgubic, nawet jesli by sie probowalo. Wy trzej, nosiliscie mnie. Nie widzieliscie go? Moze ktorys z was pomyslal, ze nie bede tego potrzebowal, co? -Jack, to jest zalosne - powiedzial Anderson. - Musiales go zgubic w stawie, pod katarakta. Z pewnoscia nie miales go, gdy wypompowywalismy z ciebie wode. -Staw? - Turnbull nie wiedzial o niczym. - O jakiej wodzie ty mowisz? -Opowiem ci o tym po drodze - powiedzial Gill. - Jesli nadal chcesz isc z nami. A do Andersona: -Panie ministrze, niech sie pan przyzwyczai, ze jest pan zwykla osoba. To pan powiedzial, ze bedzie przywodca, ale nie przypominam sobie, zeby ktos z nas sie z panem zgodzil. Nie przypominam sobie wyboru pana. Spojrzmy prawdzie w oczy, nie ma pan tutaj zadnego rozeznania. To wszystko z mojej strony. - Gill skierowal sie ku wschodowi, a Turnbull po szedl za nim. -Nazwales mnie wlasnie tchorzem! - krzyczal rozwscieczony Anderson. - Dobrze, wydaje mi sie jednak, ze to ty jestes nim podszyty. Chcesz sie dostac do palacu przed zapadnieciem nocy, nie masz odwagi trzymac sie z nami i zobaczyc, co sie wydarzy. Gill odwrocil sie od niego: -Czy o czyms nie zapominasz? Andersonowi w koncu udalo sie stanac na rowne nogi. Zobaczyl wyraz twarzy Gilla i opanowal sie troche. -Co? Co masz na mysli? -To mam na mysli, ze Haggie jest z dziewczyna. To mam na mysli. Ten czlowiek to zwierzak, wiesz o tym. Jest jak szczur w pulapce. Zrezygnowal z nadziei i jedyne, co moze teraz zrobic, to nieustannie uciekac. Ale razem z dziewczyna... Co zrobi potem? -Ale... - zaczal Anderson. -Zadnych ale - Gill przerwal mu w pol slowa. - I jeszcze jedno, jeszcze raz odezwiesz sie do mnie w ten sposob, to nie recze za siebie, jasne? Odwrocil sie i ruszyl w strone lasu, a Turnbull za nim. -Dzieki - powiedzial Gill, kiedy byli pod sklepieniem drzew i nikt nie mogl ich slyszec. -Nie ma za co - mruknal Turnbull. - Anderson to swinia, Varre to arogancki skurwysyn; a ten pogromca duchow gra mi na nerwach. Pozostajesz tylko ty. A poza tym jestem twoja ochrona, pamietasz? Poszycie lasu bylo poznaczone przez slady zwierzat biegnacych, gdzie popadnie, we wszystkich kierunkach. Slady byly solidnie wydeptane, zabrudzone odchodami, niektore z nich byly swieze. Kulki mialy wielkosc jajka, byly czarne, oleiste, o mdlym zapachu. Gdyby wziac odchody krolika jako wzor, to te wyjce - jesli to byly slady stworzen, ktore wyly i zabijaly sie nawzajem - bylyby co najmniej ludzkich rozmiarow. Ale teraz w promieniach slonecznego reflektora, padajacych poprzez drzewa i cetkujacych wszystko na zloto i zielen, gdy baldachim listowia nadal utrzymywal temperature, nie bylo nawet cienia grozby. W przeciwienstwie do nocy, w czasie dnia byl to bardzo spokojny las. Wyszli z pierwszej strefy lasu na plaski odcinek doliny porosnietej trawa. Wysokie trzciny mowily im, gdzie grunt jest bagnisty. Trzymali sie suchej trawy i kepek wrzosow. Za nimi, na zachodzie, odlegla o trzy kilometry, wznosila sie skarpa wygladajaca jak pionowa sciana. Przed nia rownina, a ponad nia las. Flora byla bardzo bliska ziemskiemu rodzajowi roslinnosci, przynajmniej tak sie wydawalo, gdyz ani Gill, ani Turnbull nie byli botanikami. Poza tym i tak nie mialo to zadnego znaczenia. Jedna roslina, ktora z pewnoscia nie byla ziemska, wygladala jak dwumetrowa laska rabarbaru. Zoltonogie muchy obsiadaly ja calymi tysiacami. Gill juz wczesniej nadrobil z Turnbullem zaleglosci. -Dobrze nam idzie. Turnbull byl caly czas zamyslony. Gdy zwolnil, powiedzial: -Jasne, ze niezle nam idzie - slowa te jakos nie brzmialy szczerze. - Ale Spencer... ty wiesz, ze to wszystko jest nie tak? Gill skinal glowa i szedl dalej. -Tak - odpowiedzial po prostu - wiem. Powiedz mi co ci sie nie podoba, a ja ci powiem o swoich watpliwosciach. Ta konfrontacja moze byc interesujaca. -Zachowujesz spokoj w obliczu tego wszystkiego - w glosie Turnbulla byla lagodna wymowka. -Wlasciwie ty tez - odpowiedzial Gill. - Ale czy to nie jest najlepszy sposob? To znaczy, stalo sie, dzieje sie - fait accompli. Czy to by cos poprawilo, gdybysmy szaleli? Nie. Najlepiej byc spokojnym. Teraz martwie sie juz tylko o Angele. I to... z wielu powodow. -Chodzi mi o to, ze jest cos "nie tak" oprocz tego, ze zostalismy porwani i tak dalej - odpowiedzial Turnbull. - Cos... -Porwani? - powiedzial Gill. - Chodzi ci o to, ze dla okupu? Nie sadze. Wzieci do niewoli, tak. Jeszcze nie wiemy, dlaczego. -Niewazne - Turnbull wzruszyl ramionami. - Ale powiedz mi, od jak dawna jestesmy tutaj? -Niewiele ponad dwadziescia cztery godziny, tak na oko. -A jestes glodny? -Niezbyt, ale widzialem, co tutejszy wikt moze zrobic z nami. Varre'owi wydawalo sie, ze jest glodny. Turnbull skinal glowa. -No i patrz - powiedzial. - Przeszlismy przez dwadziescia cztery godziny niedoli, ciezkiej pracy, nie nawykli do wysilkow, gryzieni przez trujace skorupiaki i zadleni przez gigantyczne skorpiony-roboty, jak je nazywasz, i nie padamy ze zmeczenia? Nie jestesmy nawet glodni? -Tego bym nie powiedzial - rzekl Gill. - Szczerze mowiac, z radoscia walnalbym sie teraz do lozka. Ale masz racje, nie jestem w beznadziejnym stanie. Wiec... -Wiec? -Jakie sa twoje wnioski? Turnbull ponownie wzruszyl ramionami i powiedzial. -To zabrzmi glupio. -Wyprobuj mnie... -No... czy to jest rzeczywiste? To znaczy, czy nie moglby to byc nasz sen, czy cos takiego? Powiedz mi prawde, czy szczypnales sie? Nie zalezy mi, ja sie moge przyznac, ze tak. I to mocno! -I co sie stalo? -Siniak. -My nie snimy - powiedzial Gill. Usmiechnal sie szeroko, jednak w wymuszony sposob. - Gdyby mi sie snilo cos takiego, poszedlbym do psychiatry. Turnbull parsknal. -Czy mozesz byc powazny? -Jestem powazny. Ale mow dalej. Powiedz mi, co jeszcze jest nie tak. -No, to, ze Bannerman jest maszyna. Nie zrozum mnie zle. Wierze ci, ale co on tu robi? Pilnuje nas, czy co? Rodzaj aniola stroza? Jesli tak, to jak to sie stalo ze probowal nas zabic w twoim mieszkaniu? To byl on. Jestem tego pewien. -To czesc tajemnicy - powiedzial Gill. - Na razie. Co jeszcze? -Nic wiecej - mruknal Turnbull. - I wszystko! Cala sytuacja jest szalona i to jest jedyna alternatywa dla snu, snienia o tym, ze po prostu jestem pomylony. -Czy mnie tez w to wlaczasz? Posluchaj. Jestem przy zdrowych zmyslach i ty rowniez. Gdybym nie wiedzial, ze Zamek jest rzeczywisty i ze jest pozaziemska pulapka na myszy, ktora nas pochwycila, tez by mnie kusilo zeby myslec w ten sposob. Ale widzac, co nam sie przydarzylo, wole myslec, ze jestem przy zdrowych zmyslach, tylko wpakowany w szalona sytuacje. Przezywajac bliskie spotkanie z kosmicznym doswiadczeniem - przerwal i zmarszczyl czolo. - Moze to wlasnie o to chodzi? -Cos nas bada? Ale dlaczego? -Nie wiem - Gill potrzasnal glowa. - Ale mam swiadomosc, ze jestesmy wewnatrz poteznej maszyny i ze Bannerman jest tez tylko maszyna, tak samo jak przesladowca Haggiego. I ze to wszystko przytrafia sie nam wewnatrz Zamku, czy Domu Pelnego Drzwi, na zboczach Ben Lawers. I ze jeszcze ten palac, do ktorego zmierzamy, jest tez Domem Pelnym Drzwi! Ale nic tu nie jest nienormalne, nic. Jest po prostu inne, obce. Wiec jak na razie - wzruszyl ramionami - jestem usatysfakcjonowany. -Jestes co? - Turnbull zerknal bokiem na Gilla, prawdopodobnie watpiac w jego zdrowy rozsadek. - Usatysfakcjonowany? -Ze wiemy wiecej niz na samym poczatku - odpowiedzial Gill. - Nic wielkiego, ale uczymy sie. Kiedy sie nauczymy duzo wiecej, to moze bedziemy w stanie cos z tym zrobic. Ale na razie jedyne, co mozemy zrobic, to isc dalej i dalej sie uczyc. A w miedzyczasie mam do ciebie kilka pytan. -Tak? -Byles zatruty, rozpaczliwie chory. Pamietasz? To bylo moze, no, poltorej godziny temu. Ja, moze piec godzin temu, otrzymalem ostrzezenie, by trzymac sie z dala od klopotow. A jednak pozeramy kilometry, jakbysmy znowu byli nastolatkami. Nie wiem jak ty, ale ja powinienem wylegiwac sie w namiocie tlenowym. -To wlasnie ci mowilem - powiedzial Turnbull rozgniewany. -Ale o czyms zapomniales - powiedzial Gill. - O czyms rownie dziwacznym. Znowu zaczal biec truchtem. Turnbull zblizyl sie do niego. -No, mow dalej. -Wlosy - powiedzial Gill. - Na twarzy. -Co? -Jak czesto sie golisz? -Dwa razy na dzien. I co? Turnbull podniosl reke, zeby poglaskac twarz i brode. -Cholera - jak pupcia niemowlecia - powiedzial Gill. - Jedyny z nadmiarem zarostu, to Haggie. Jak to wytlumaczysz? Byli juz wsrod drzew. -Nie wytlumacze - powiedzial Turnbull. - To jeszcze jeden... Hejze! Zatrzymali sie nagle. Przed nimi, dokladnie na ich drodze, rozciagala sie pajeczyna. Miala wysokosc dwoch i pol metra, z wloknami jak siatka druciana. U gory szereg ciemnych plam zaslanialo swiatlo sprawiajac, ze miejsce to bylo ponure. Wysilajac oczy zobaczyli kilka kisci przypominajacych kule waty i uslyszeli cos, co pobrzmiewalo powolnym, niemechanicznym, ostrzegawczym klekotem. Wlokna pajeczyny piely sie do gory. I w tym momencie siec zaczela wibrowac. Cofneli sie, znalezli kolejny slad i zaczeli znowu biec. Ale cicho i nie bylo juz gadania o rzeczach, ktore sa "nie tak", a zaczeli wszystko bacznie obserwowac. W przeciwnym razie na pewno przegapiliby to. Gill zobaczyl to pierwszy i stal sie blady jak smierc. Wisialo w dole, nisko na ciernistym krzewie i ciagnelo sie po poszyciu lesnym. Biala, plisowana, a teraz podarta i poplamiona krwia, bluzka Angeli. Rozdzial Dwudziesty Drugi -Nie rozumiem - sapnal Anderson biegnac truchtem przy Varre'em i Claybornie. - Godzine temu bylismy polzywi po zjedzeniu tych przekletych jablek. Ale to minelo rownie szybko, jak sie pojawilo. Jak moglismy sie rozchorowac i tak cudownie dojsc do siebie? To nie ma sensu. I jeszcze jedno zgubilem gdzies swoje okulary, ale widze doskonale. Jak to sie moglo stac? -Szkoda slow - powiedzial do niego Francuz. - Rada Gilla byla dobra: dostac sie do palacu przed zapadnieciem nocy. Slonce minelo juz zenit, zesliznelo sie w kierunku skarpy. Ile nam zostalo? Trzy, cztery godziny? -Obaj oszczedzcie sobie gadaniny - powiedzial Clayborne. - Po co starac sie to zrozumiec? Nawet nasze usilowania moga okazac sie daremne. To jest swiat rzeczy nadprzyrodzonych, zlo znajduje tu ucielesnienie w krajobrazie, to miejsce grozy. Cala sytuacja jest satanistyczna, nie widzicie tego? Jestesmy zabawkami ciemnych sil piekielnych.; -Nie moge uwierzyc w twoje duchy! - rzucil Anderson. - Choc to miejsce ma pewnie klimat subtropikalny, ale to z pewnoscia nie jest ogien piekielny czy jakis inny! To nie jest miejsce ognia i siarki. Ale jesli tak myslisz, to dlaczego juz teraz nie odejdziesz? -Zlo przybiera rozne formy - powiedzial Clayborne. - Kusisz mnie zebym odszedl? Kuszenie jest zlem. To miejsce juz cie zepsulo. Nawet nic rozwazajac tego, co mowisz, radzisz mi, zebym polozyl sie i pozwolil zlu, by dogonilo mnie? No i kto wlozyl te slowa w twoje usta, co? Niewazne wiem to dobrze. Ale powiem ci, dlaczego nie wezme twojej diabelskiej przynety. -No? -Wszyscy mielismy koszmary, tak? Tak. I przebudzilismy sie z nich nieprawdaz? Jesli widze mezczyzne lub kobiete zasztyletowana na ulicy, to nie klade sie i nie umieram z nimi, czy tak? Nie. Stawiam temu czolo i mowie "zlo istnieje, ale bede musial z tym zyc".' Jesli jest we mnie cos, co jest dobrem, chocby malenka czesc, nie moge caly sie oddac zlu. Zycie jest dobre i jest cenne, moje takze i dlatego nie odejde. Wiec zatrzymaj swoja rade dla siebie i pozwol mi zyc az do smierci! -Dobrze, ale jesli nie uda nam sie dogonic Gilla i Turnbulla - odrzekl Anderson - mozesz rownie dobrze skonczyc tutaj, zabierajac sie za swoje umieranie wczesniej, niz sobie wyobrazasz. Razem mogliby byc naszym zbawieniem. Gill ma wyjatkowy umysl. Jezeli na to wszystko jest jakas odpowiedz, najprawdopodobnej on ja znajdzie. Jesli chodzi o Turnbulla, on ma dar przetrwania. Zanim zostal straznikiem byl... kims innym. Kiedy zaczely mu puszczac nerwy, zabrano go stamtad. Wchodzil nagi w miejsca i sytuacje, w ktore wy nie weszlibyscie nawet w zbroi. Varre popatrzyl na Clayborna i obaj spojrzeli surowo na Andersona biegnacego z ich prawej strony. Nie byl w dobrej kondycji, ale niemniej szlo mu zdumiewajaco dobrze. Jednak, gdy trojka wylaniala sie z pierwszego pasma lasu na rownine, jakby na sygnal - chociaz takiego nie dano - Varre i Clayborne przyspieszyli troche i zaczeli wychodzic na prowadzenie. Anderson probowal wspolzawodniczyc z nimi, szybko jednak poddal sie i stanal. -Co wy robicie? - krzyknal do nich. - Nie moge wytrzymac tego tempa. -Sprobuj - Clayborne krzyknal za siebie. - Nie pozwol, zeby diabel cie dogonil. Dyszac i zmuszajac swoje pluca, by wciagnely powietrze, a nogi, by znowu sie ruszyly Anderson zblizyl sie do nich. -Zostawiacie mnie z tylu! - wysapal. - Dlaczego to robicie? -Nic nie robimy - odpowiedzial mu Varre. - To ty nie robisz tego, co trzeba. Ale udalo sie panu nas przekonac, ministrze, co do Gilla i Turnbulla. Wiec im szybciej dolaczymy do nich, tym lepiej. Teraz powiedz mi, czy powinnismy pozwolic ci nas kolowac? -Dranie! - Anderson powiedzial to placzliwym glosem, przez zacisniete zeby. Blagal swoje serce, pluca, swoje nogi o wiecej sily - i co najdziwniejsze - one odpowiedzialy. Nadal pozostawal troche w tyle, ale nie az tak bardzo. Naprawde, nie wiedzial, ze mial w sobie tyle energii. To bylo wszystko sprawa sily woli, niczym wiecej. "Ale z nich zdradzieckie psy" - pomyslal - zeby probowac pozbawic go jego przywodztwa! Wszyscy oni to zdrajcy. "Postaram sie, zeby zaplacili za to, nawet gdyby miala to byc ostatnia rzecz, ktora zrobie". -Dranie! - powiedzial znowu, zerknal pelen strachu przez ramie za siebie. Slonce wydawalo sie byc juz znacznie blizej skraju klifu. Gill i Turnbull odnalezli krabo-homaro-skorpiono-maszyne, ktora gonila Haggiego. Byla uwieziona w peknieciu koryta dawnej rzeki. Bylo to zastanawiajace, ale przepelnilo Gilla nadzieja. Ta maszyna byla omylna. Wiec jej tworcy lub ci, ktorzy ja kontrolowali, tez byli omylni? Ale chwile przed znalezieniem jej: Jak Gill ocenial, byli na ostatnim, waskim skrawku wrzosowiska, przed ostatnia strefa lasu, wsrod drzew; odkryli wielka rownine i palac. Droga byla bardziej uciazliwa, niz sie spodziewali. Zle ocenili odleglosc, pomylili sie przynajmniej o piec kilometrow. Z trudem bieglo sie przez wrzosy w butach ktore nie byly przeznaczone do tego rodzaju wysilku i ranily stopy. Na dodatek, do czasu epizodu z pajeczyna i jej grzechoczacym stworem (czymkolwiek by nie byl), postepowali z duza rozwaga. Te jedenascie czy dwanascie kilometrow, ktore przebyli od czasu opuszczenia skarpy, zajely niewiele mniej niz dwie godziny. Ale slonce bylo nadal o godzine czy dwie od nabrzeza skarpy i zaraz mial nastapic polmrok, krotkotrwaly zmierzch. Martwili sie - co potem, gdy dotra do palacu? - Kolejne drzwi? Dokad wiodace tym razem? Gill bardziej martwil sie o Angele niz o cokolwiek innego. O jej bluzke tam lezaca podarta i pokrwawiona. Moze rozerwala ja na kolczastym krzewie, raniac sie przy tym. Ale jezeli mial cos z tym do czynienia Haggie... I Gill pomyslal: "Alec, chlopaku, jesli skrzywdziles te dziewczyne, to bedziesz musial martwic sie czyms wiecej poza twoim lowca. Wierz mi, pila bylaby narzedziem milosierdzia w porownaniu..." -Patrz! - Turnbull zlapal go za ramie i sprowadzil do terazniejszosci. Piersi ich falowaly z wysilku, gdy dobrneli do wyschnietego, kruszacego sie brzegu rzeki. Przez jakis czas byla tu nedzna trawa, gdzie gleba byla pokryta smugami bialego, krystalicznego zloza, prawdopodobnie soli. Rzeka nie byla szeroka. Jej koryto bieglo z polnocy na poludnie, oddalajac sie w mglista dal w obu kierunkach. Wysuszone koryto bylo polyskujaco biale i oslepiajace w slonecznym swietle, poszatkowane glebokimi peknieciami. I w jednym z tych pekniec zobaczyli nieruchomego lowce. Nawet na pierwszy rzut oka jasne bylo, ze maszyna miala klopoty. I gdy obaj mezczyzni zsuneli sie w dol osypujacego sie brzegu i zaczeli isc w poprzek grzaskiego koryta, stalo sie jasne, w czym problem. Zamulone poklady mineralne przypominaly talk. Ich stopy pograzyly sie na czterdziesci centymetrow, zanim znalazly pewniejszy grunt konsystencji kredy. Bialy pyl nadymal sie i fruwal jak popiol, gdy ostroznie i z trudem posuwali sie w kierunku uwiezionej maszyny. Idac sprawdzali droge przed soba, co zajelo im troche czasu, zanim sie tam dostali. W koncu staneli na krawedzi rozpadliny i spojrzeli w dol na uwiezionego stwora. Byl zaklinowany dosc solidnie, ale ciagle probowal uwolnic sie z osaczenia. Wiele z jego odnozy, wzdluz pancerza zwisalo w dziurze. Sterczaly w powietrzu wstrzasane drgawkami. Szypulki oczu obracaly sie na wszystkie strony najwidoczniej poszukujac ratunku, rozwiazania. Wielkie zadlo caly czas poruszalo sie to w jedna, to w druga strone jak dzwignia, usilujac uniesc pancerz. Daremnie. Substancja rozsypywala sie pod takim naciskiem. Z przodu maszyny jej szczypce uderzaly i walczyly z rozrzedzonym powietrzem. Glowa byla pochylona do dolu w kierunku szczeliny, ale kleszcze nie mogly uniesc sie wystarczajaco wysoko, by dosiegnac jej krawedzi. -Wykonczony - powiedzial Turnbull pewny swego. -Tak samo staloby sie z nami - powiedzial Gill - gdybysmy spadli bez punktu oparcia. To byloby jak przekopywanie drogi na wierzcholek klepsydry. Skonczylbys zakopujac sie. Ale... on buduje calkiem poreczny pomost. Gill wstapil na grzbiet lowcy. -Chcesz, zeby cie znowu uzadlil? - Turnbull byl zaniepokojony. -Wrecz przeciwnie - powiedzial Gill. Szypulki oczu kolysaly sie i obracaly, by nakierowac wzrok w jego strone. Zadlo rozhustalo sie, a pokryty kurzem, przypominajacy pepek koniuszek rozwarl sie i gdy pojawila sie igla, Gill wykonal szybki manewr. Pochwycil pepowine zadla z taka moca, ze duza ilosc kleistej szarej cieczy, chlupnela z "rany" na jego nadgarstek i reke, a potem zbryzgala pancerz lowcy. -Widziales to? - powiedzial Gill. Stwor probowal staranowac Turnbulla, ale ten byl szybszy od niego i waga jego posluzyla do stracenia machiny w glab przepasci. -Widzialem to - odpowiedzial. - Lecialo jak rtec, pod gore... -Co u diabla? Czy to ma zywa krew? Gill spojrzal na "strzykawke" w swojej dloni. Byl to po prostu duzy, kosciany kolec, o dlugosci pietnastu centymetrow, z siedmiocentymetrowym koncem wykonanym z tworzywa jak gietkie szklo. Wewnatrz nasady kolca znajdowala sie gumowa gruszka. Drobna struga lsniacego plynu trysnela i w powietrzu zmienila sie w mgielke. Gill spojrzal na Turbulla. -Mamy teraz bron, przynajmniej cos w tym stylu. Nie tak potezna jak twoj pistolet, ale lepsze to niz nic. -Jesli o mnie chodzi - mruknal Turnbull - mam nadzieje, ze nie zajdzie koniecznosc uzywania tej broni. Gill obejrzal futeral i kolec wiszacy pod jego prawa pacha. Dostrzegl obrecz ze srebrnego metalu wystajaca z waskiej kieszeni wszytej w skore kabury. -Co to? Byl to wycior do czyszczenia broni: trzynascie centymetrow stalowego drutu z krazkiem na jednym koncu i wydrazeniem, jak dziurka ogromnej igly, na drugim. -Do czyszczenia rewolweru - wyjasnil Turnbull. - Nawleka sie kawalek naoliwionej szmatki i wpycha do lufy. To zbiera caly brud, spalony proch, wegiel. -Moze sluzyc jako sztylet - powiedzial Gill. - Nie masz nic przeciwko temu, ze go zatrzymam? -Niech to bedzie prezent. Zaczeli schodzic na druga strone wyschnietego koryta rzeki, ale juz po dwoch krokach Gill przystanal. Spojrzal do tylu na uwiezionego lowce, ktory machal swoimi szypulkami oczu w jego kierunku. -Co jest? - dopytywal sie Turnbull. -Ten facet poluje na Haggiego - powiedzial Gill i kiwnieciem glowy wskazal na pochwyconego potwora. - I mam uczucie, ze dokadkolwiek udaje sie Haggie, ten gosc bedzie wiedzial, gdzie go znalezc. -Wiec? -A Haggie wie o tym miejscu rzeczy, ktorych mysmy jeszcze nie od kryli. Tutaj sa cale swiaty, w ktorych Haggie moze sie ukryc przed nami, ale nie przed tym kolesiem. Turnbull westchnal. -Chcesz go uwolnic? -Mysle, ze to zrobimy - powiedzial Gill. - O ile w ogole jest to mozliwe. -Czy to nie bedzie morderstwo? -Jak dotychczas unikal sprawiedliwosci na wiele sposobow i w niejednym ze swiatow - odpowiedzial Gill. - I moze nadal bedzie robil wlasnie to. Ale w miedzyczasie ten stwor moze byc naszym psem mysliwskim. -Ale on pewnie wazy z tone! -Kilka, jak sadze - Gill rozejrzal sie. - Chcesz mi pomoc? Turnbull westchnal. -Jak dlugo wiesz, co robisz, jasne, ze pomoge. Ale pytam ciebie, co sie stanie, kiedy ta rzecz zalatwi sie z Haggiem? Czy nadejdzie nasza kolej? A poza tym, czy jestesmy w porzadku. Gill skinal glowa. -Mysle, ze dzialamy w naszym najlepszym interesie. Rozdzial Dwudziesty Trzeci Wlasciwie to nie trwalo dlugo. Najpierw kazdy z nich wzial do reki kamien celujac w miejsce, ktore wyznaczyl Gill. Nastepny kawal glazu byl zbyt ciezki dla jednego czlowieka, wiec razem mocowali sie z nim, az przytaszczyli go nad urwisko. Patrzyli potem, jak szybuje w dol. Mogli sobie pogratulowac celnego rzutu. Mechaniczny lowca rozczapierzyl swoje szczypce na rozlupanym kamieniu. Gill i Turnbull wycofali sie. Zobaczyli jak pancerz z wysilkiem unosil sie wraz z chmurami talku, klebiacymi sie wokol. Dziwnie polaczone nogi zgrzytaly i klekotaly, a zadlo zarylo w talk jak dysza mechanicznego podnosnika. Po chwili kurz poczal opadac i lowca wywlokl sie z zamieci. Jego ruchy byly teraz bardzo powolne, ciagnal za soba pare kalekich nog. W nieduzej odleglosci od koryta rzeki, ta dziwna rzecz stanela w miejscu i otrzasnela sie. Bialy pyl opadl z jej bokow, ukazujac polyskujacy niebiesko-czarny kolor chityny oraz biel kosci. W jakis dziwaczny sposob, gdyby nie byla taka monstrualna, rzecz ta mogla sie nawet wydac piekna. -Maszyna? - Turnbull oczywiscie nie mogl do konca w to uwierzyc. -Nie winie cie za to, ze w to watpisz. Ale niemniej mozesz mi uwierzyc na slowo. Mechaniczny lowca stapal na szesciu zesztywnialych nogach. Dwie bezuzyteczne zwisaly. Turnbull przeniosl wzrok z potwora na Gilla, wydawal sie na cos czekac. -I co? Tracimy czas. Gill uniosl reke. -Chcialbym przyjrzec sie temu - powiedzial. - To moze byc wazne. I tak tez bylo. Struzki szarej cieczy tryskaly z przegubow na spojenia Wszystkich uszkodzonych czlonkow. Turnbull spojrzal na Gilla i zapytal: -Co sie dzieje? Gill siegnal do kieszeni kurtki i wyjal cylindryczna bron. Popatrzyl na nia, zwazyl w rekach i potarl, jakby to byl szczesliwy kamien. Przeniosl spojrzenie na lowce, potem z powrotem na cylinder w swoich rekach. I dziwny blysk zaiskrzyl w jego oczach. -Spencer? - Turnbull byl zaniepokojony. Gill kiwnal glowa w strone lowcy. -Ta rzecz czerpie skads moc. Zaopatruje sie w paliwo. Ale czesc energii wycieka. Podniosl w gore cylinder i wymierzyl go w strone lowcy. Turnbull oblizal wargi, potrzasnal glowa. -Nie rozumiem. Ale cos przeczuwam. -Laduje sie - powiedzial Gill. - Jak baterie wielokrotnego uzytku. Przez caly ten czas polujaca maszyna stala przekrzywiona, w zastyglej pozie, z dyndajacymi, uszkodzonymi nogami. Przez kilka sekund jeszcze Gill trzymal cylinder skierowany w jej strone, potem powoli przyciagnal reke do tulowia. -O, tak - powiedzial. - Wszystko naladowane. Turnbull nic nie powiedzial, dalej obserwowal lowce. Przez dlugie chwile maszyna wciaz pozostawala w bezruchu, z korpusem na wpol uniesionym. Potem, nagle, struzka szarego, gestego plynu wytrysnela z rozdartych gniazdek. Splywajac po unieruchomionych nogach, powlekala je mazia, na ksztalt sieci i wciagnela uszkodzone czesci z powrotem, pod pancerz. Potem maz w miejscach, gdzie pokrywala otwarte stawy, gwaltownie zastygla w elastyczny, twardy plastik. Caly proces zajal okolo dwudziestu sekund. Samoreperacja!... Turnbull przelknal sline. -Gdyby tak moj samochod potrafil to robic - powiedzial. Ale Gill burknal tylko: -Czas isc. Odwrocili sie i popedzili, najszybciej jak mogli, do odleglego brzegu. Wdrapujac sie, spogladali za siebie, na wyschnieta, pokryta bruzdami mineralow rownine i zobaczyli lowce, ktory obnizyl swoj pancerz do pozycji startowej i potoczyl sie za nimi. A jesli nie "za nimi" to przynajmniej w ich kierunku. Okazalo sie, ze wszystkie jego nogi dzialaly, brakowalo im moze troche koordynacji. Pomimo tego byl to widok wart zobaczenia! -Jak szybko on moze sie poruszac? - Turnbull zapytal nerwowo. - Mam to okropne uczucie, ze wlasnie pomoglem ozywic potwora Frankensteina. -Calkiem szybko - powiedzial Gill. - Ale nie tak szybko jak my. A przynajmniej nie na krotkim dystansie. Calkiem niezle biegniemy, ale jemu tez nie brakuje energii. Tak czy inaczej, nie masz sie czym przejmowac, on sie nie interesuje nami. Odwrocil twarz ku zapylonej dolinie, gdzie trawy porastaly bujniej, w strone skrawka lasu. Jesli nic innego nie powstrzyma ich, w nastepnej godzinie powinni zblizyc sie do palacu - Domu Pelnego Drzwi. To bylo to "jesli", ktorego Gill nie byl pewien. Decydowal czas, a teraz nie mieli go zbyt wiele. Obraz Angeli w zakrwawionej bluzce nieustannie wypelnial jego umysl. -Chodzmy - powiedzial. Dom Pelen Drzwi byl jak jakas dziwna, kwadratowa, przysadzista mastaba, nowoczesna piramida, skonstruowana z wyciosanych bialych blokow kamiennych. Mial trzy kondygnacje, o wymiarach moze dwa na trzy metry, wysokie na cztery, z balustrada na szczycie, z graniasta kolumnada i poreczami. Mial tez drzwi, cale ich mnostwo: olbrzymie, ponumerowane plyty wpasowane w krawedzi marmuru, bez widocznych zawiasow czy innych mechanizmow, oprocz kwadratowych kamiennych kolatek. Nie bylo okien. Druga kondygnacja byla cofnieta o moze dwa - dwa i pol metra ze wszystkich stron. Podobnie jak trzecia i najwyzsza, wygladala jak niczym nie wyrozniajaca sie bryla bialego kamienia o powierzchni jedenastu metrow kwadratowych. W sumie konstrukcja ta mogla rownie dobrze byc projektem jakiegos geometrycznego purysty. Byla jak gigantyczny tort slubny z figurka panny mlodej, ale na tym podobienstwo sie konczylo. Ba ona nie stala na szczycie ciastka, ale oslaniala jego dolna warstwe przed natarciami "Cwanego" Aleca Haggie, rzekomego pana mlodego. Stala tam w powoli gasnacym swietle, podrapana i rozczochrana, z dzikim wzrokiem, ubrana w spodnie narciarskie, a wlasciwie w ich strzepy, opinajace jej uda, nedzny biustonosz i praktyczne buty. Cicho ostrzegala go, by nawet nie probowal wdrapywac sie do niej. I gdy Haggie nasmiewal sie na swoj wulgarny sposob, Angela wrocila mysla do niektorych szczegolow ich koszmarnej ucieczki przed maszyna, na wystepie skalnym, pod wodospadem... Pamietala bardzo niewiele szczegolow stamtad, tylko tyle, ze przed dotarciem do szerokiego, zarosnietego uskoku skarpy, zbyt czesto ogarnial ja lek, ze na pewno spadnie. I faktycznie to byl cud, ze nie spadla; ale jak pozniej odkryla, nie bylo to blogoslawienstwo. Potem, gdy byli na dole i Haggie na wpol oszalaly z przerazenia, gnal tu i tam w ciemnosciach, przypatrujac sie badawczo nieznanemu losowi przed nimi, raz po raz zerkajac w gore wzniesienia, w obawie, ze w kazdej chwili zobaczy swego przesladowce schodzacego w jego kierunku. Ale nareszcie nastal swit zabarwiajac horyzont srebrnym blaskiem, a wycie stworzen w lesie zamarlo. Haggie byl caly szczesliwy, ze moga isc dalej. Ociagala sie wowczas, pytajac o Gilla i innych. Czy nie powinni ukryc sie i zaczekac na nich? Ale on odpowiedzial jej, ze mieliby duzo szczescia, gdyby nadal zyli. A poza tym, od tej chwili krabo-homaro-skorpion nie spieszyl sie, majac ich w zasiegu swych mechanicznych zmyslow, ktorymi wszystkich byl w stanie wytropic. Gdyby jednak Gill i reszta przetrwali jakos, to z pewnoscia spotkaja sie znowu przy Domu Pelnym Drzwi, bo rzeczywiscie obiecal, ze tam na nich zaczekaja. Obawiajac sie, ze zostanie sama z polujaca rzecza, ktora schodzac ze skarpy zweszy ja, Angela pozwolila prowadzic sie do lasu. Na poczatku szli niezmiernie powoli, ledwo osmielajac sie oddychac kazdym nerwem i zmyslem napietym do granicy szoku. Ona trzymala jego reke - bylo to calkowicie normalne, prawie odruchowe zachowanie. Czula jego drzenie. Jej rece rowniez drzaly; wydawalo sie, ze Haggie byl bardziej wystraszony. Moze wiedzial cos o tym miejscu, gdyz byl tu juz wczesniej i widzial wystarczajaco wiele, zeby sie jeszcze bardziej bac. Czego? Myslala zeby go zapytac, ale poki co, trzymala jezyk za zebami. Moze to lepiej, ze nie wie. Switalo, gdy opuscili pierwszy pas zamglonego lasu i przecieli skrawek wrzosow. Kiedy swiatla przybylo, wydawalo sie, ze leki Haggiego oslably. Przezyl jeszcze jedna, kolejna noc wraz ze swym nedznym cialem i dusza, nadal nietkniety, i mogl teraz zdac sobie sprawe z pozytkow swojej nowej sytuacji. Wkrotce zaczal rozmawiac z nia, snujac nowe plany. Ale tylko dla nich dwojga, ani slowem nie wspominajac o innych. I Angela wiedziala, ze Haggie nie zamierzal dolaczyc znow do Gilla i reszty, ale nie komentowala tego, bojac sie rozzloscic go. I to byl blad, bo wzial jej milczenie za zachete. Kiedy rozmowa stala sie bardziej zazyla, a jego swinskie oczka zaczely pozerac ja w pelnym swietle poranka, odrzucila te bezczelne umizgi z pogarda. Jego stwierdzenie, ze "kobiety jak mezczyzni, wszyscy wydaja sie tacy sami od pasa w dol", jak i to, ze wkrotce przywyknie do niego, gdy tylko zobaczy, co on ma dla niej w zanadrzu - napawalo ja obrzydzeniem. Takie same rzeczy mial w zwyczaju mowic jej maz, gdy byl pijany i sprawil, ze zapamietala to, co jej robil. Zapytala Hagieggo, czy sadzi, ze jest kotka w okresie rui, ze mial czelnosc do niej mowic w ten sposob. Bylo to oczywiscie nie najlepsze odezwanie sie do kogos takiego, jak on, i w takim miejscu. -Rui? - zapytal. - No, wygladasz mi na calkiem goraca - i dodal prosto z mostu: - Ale jesli lubisz robic to tak, jak koty, to nie ma sprawy. Nigdy nie bedzie wiadomo, co skrajnie rozzloszczona i pelna nienawisci Angela chciala odpowiedziec Haggiemu. Zdarzylo sie to wlasnie wtedy, gdy ponownie weszli do lasu i ona potknela sie na pajeczynie. W innej sytuacji z pewnoscia nie moglaby przeoczyc tej wzorzystej sieci iskrzacych sie wlokien, rozciagnietych posrod drzew, ale krew w niej zakipiala i zaslepila zlosc. W pewnym momencie poczula, ze cos ja mocno trzyma i ze jest rozciagnieta na pajeczynie. Nastepnie uslyszala rytmiczne, rezonujace, odczuwalne grzechotanie i zobaczyla najgorszy koszmar - samego diabla spadajacego na nia ze szczytu drzew! Byl on prawie tak duzy jak sama Angela, przypominal owada. Cos w rodzaju pajaka czy termita. Monstrum budzilo groze. Przerazenie dodalo jej sil. W jakis sposob wyrwala sie z matni. Trzeba oddac sprawiedliwosc Haggiemu: probowal odgonic pajaka, wymachujac galezia oderwana z ciernistego drzewa. Ale potwor zamierzyl sie na Angele, gdy uwolnila sie z jego sieci. Jedna ze swych pokrytych chityna przednich konczyn rozdarl jej bluzke i rozszarpal ramie. Bluzka zawisla na wlochatej konczynie, zerwana z jej skulonego ciala w chwili, gdy Angela slaniajac sie dotarla juz w bezpieczne miejsce. Kiedy dobrneli do jasniejszego skrawka lasu, Haggie chcial obejrzec jej rane, ale nie pozwolila mu. Zdarlszy swoje spodnie narciarskie, zrobila cos na ksztalt bandaza i wykorzystala strzep materialu, zeby przykryc piersi. Haggie kpil, ze skromnosc w tym miejscu jest dla glupcow. Dlaczego mialaby zakryc to, co i tak mialo byc jego? Ale... niech robi, co chce. Moze sobie sprawe ulatwic badz utrudnic, niech wybiera. Najlepszy sposob, to robic wszystko tak, jak on jej powie, wszystko tak, jak jej kaze, a wtedy on jej popusci. A inny sposob? Wczesniej czy pozniej, jesli ona wybierze te droge, przyjdzie do niego czolgajac sie. A wtedy on podyktuje warunki. Glebokie ciecie na jej ramieniu sprawialo bol nie do zniesienia, ale miala swoja dume. Buntowniczo powiedziala, ze bedzie czekac na Gilla i reszte. Wierzyla, ze nadal zyja, musza zyc! Oczywiscie blefowala, bo nie miala odwagi czekac w lesie. Musiala dojsc do palacu i Haggie wiedzial o tym. To zachecilo go do okrutnej zabawy jej kosztem. -Rob, jak uwazasz - naigrawal sie. - Czekaj na nich, jesli chcesz. Zobacz, czy jeszcze sa zywi i czy moga ci pomoc. Gill i tak byl umierajacym czlowiekiem, nie widzialas tego? Ale jesli nie przyjda lub jesli nie zauwazysz ich, koniec z toba. To zalezy od ciebie: zostan tu a ja ide sam. Albo chodz ze mna do palacu. Jesli rzeczywiscie pojdziesz ze mna, to jestes moja. To trzy razy "tak", Angie, laluniu. Jesli ja cie nakarmie i zaopiekuje sie toba, to wtedy oczywiscie zajme sie tez trzecim "tak" - kiedy, jak i ile razy bede chcial! - I z tymi ostatnimi pogardliwymi slowami, pozostawil ja jej losowi. Ze lzami rozpaczy plynacymi strugami z oczu, wyplakujac gorycz odrazy do niego, twardo trzymala sie swego postanowienia. Ale zycie bylo cenne. I teraz, gdy zostala sama, las wydawal sie jej jeszcze bardziej posepny, gluchy i obcy. I naprawde bala sie tych wszystkich rzeczy. Wreszcie dogonila go, gdy wstepowal w ostatnie pasmo lasu, co musialo trwac ponad dwie godziny... Dotarli do palacu w momencie, gdy slonce omiatalo purpurowy brzeg odleglej skarpy. Tutaj Haggie zdecydowal sie na ujarzmienie jej oporow. -To nie moze czekac - wymruczal chrapliwie, podchodzac do niej od tylu, kiedy siedziala na kamieniu u stop sciany palacu. Gdy uslyszala ni skrywana zadze w jego glosie, jej oczy szeroko sie otworzyly i odwrocila glowe, by spojrzec na niego. -Co? - powiedziala, niezdolna dac wiare temu, ze probowal czegos takiego w takim miejscu i w takiej chwili. Rozluznila wezel swego prowizorycznego temblaka, badajac piekace naciecie na ramieniu. Dziwne, ale zdawalo sie goic bardzo szybko. Choc jeszcze purpurowe i odrobine napuchniete, to jednak nie bylo juz tak zesztywniale, by ja unieruchamiac. -Trzesiesz tu tymi swoimi cyckami i prosisz sie o cos. Czy wlasnie o to? Gdy zdarl jej z ramienia opaske, a ona skoczyla na rowne nogi, pokazal jej to, co czekalo na nia i co pulsowalo w jego rece, kiedy nia poruszal. -Przyszedl czas, Angie, laleczko - powiedzial. - Teraz zrobie, co chce! Jednak po incydencie z pajakiem, Angela uzbroila sie w galaz ciernistego drzewa przypominajaca bicz. Trzymala ja w pogotowiu i teraz poderwala do gory. Moze Haggie myslal, ze ona nie ma odwagi, ze sie nie osmieli. Ale ona zrobila to. Odpedzila go od siebie jak psa. Haggie pogwizdujac okazywal niemal zachwyt ta nieoczekiwana gra. -Ho! Ho! - bedzie naprawde niezle jak ci go wsune, Angie, laluniu! To moj maly kutas, widzisz? Najwiekszy muskul w moim calym pieprzonym ciele! Uciekla od niego za kwadratowa podstawe palacu. Haggie smial sie jeszcze glosniej i pozwolil jej uciec. Ale juz w chwile potem zaciekawiony, poszedl jej szukac. -Wrocisz - slyszala jego glos. - Jak zrobi sie ciemno i zaczna wyc i walczyc... Ale nie czekaj zbyt dlugo, bo moze mnie juz tu nie byc. Z tylu palacu Angela znalazla smukle drzewo z licznymi galeziami, stojace samotnie blisko sciany. Czesc pnia i konarow przechylala sie do wewnatrz, poruszajac mniejszymi galeziami i liscmi ponad wysokim balkonem Jako dziewczyna byla niezlym lobuzem i calkiem dobrze dawala sobie rade z drzewami. Cisnela swa bron z kolczastej galezi na pierwsza kondygnacje, a nastepnie wgramolila sie tam po drzewie, w stosunkowo bezpieczne miejsce, a przynajmniej bezpiecznie oddalone od Haggiego. Haggie znalazl to drzewo i nawet probowal wdrapac sie tam za nia. Ale ona smagala go po glowie i ramionach ciernista rozga, raniac go do krwi; w koncu dal za wygrana i zeskoczyl na ziemie. Rozdzial Dwudziesty Czwarty Opuszczajac wrzosowisko pod oslona gestniejacego polmroku, Gill i Turnbull slyszeli fragmenty tej rozmowy. Gdyby Angela rozejrzala sie wokol, spojrzala w ich kierunku, moglaby ich dostrzec, jak sie skradaja. Z wysokosci pierwszego pietra miala dogodny widok na zagajnik. Ale ona byla zajeta Haggiem, a raczej czujnym trzymaniem go w bezpiecznej od siebie odleglosci. -Angie, kochanie ty moje - lasil sie do niej z dziedzinca palacu. - Czy to ma znaczyc, ze wolisz czekac tam na gorze, az nadleca nietoperze, niz zejsc tu do mnie i zabawic sie w to, co lubimy najbardziej?... -Nietoperze? - wyczul niepokoj w jej glosie, gdy odezwala sie don po raz pierwszy, odkad udalo jej sie tam wdrapac. Haggie mogl byc niemal pewien, ze trafil w jej slaby punkt. -Przynajmniej tak wygladaja w locie. Sprawiaja wrazenie nietoperzy. Maja skrzydla i wielkie skorzaste uszy. Reszta przypomina raczej weza; obly, wijacy sie tulow. No, tak - dodal jakby po namysle. - To spore zwierze, wielkosci domowego kota. Nie wiadomo, co one jedza. Bylem tu tylko raz i wolalem nie czekac, zeby sie dowiedziec. Wiec lepiej zejdz. Spojrzala nerwowo w ciemniejace niebo. Zachodzace slonce omiatalo krwawa luna masyw majaczacego w dali wzniesienia. Rozejrzala sie wokol. Z poludnia zeglowal oblok przybierajacy ksztalt komara o odnozach drgajacych jak anteny. Byl jeszcze dosc daleko, ale wydawalo jej sie, ze niebawem nadleci. -Och! - westchnela wzbierajacym niepokojem i byl to drugi sygnal jej obecnosci. -Och? - podchwycil ironicznie jej zalekniony ton. Jego glos dobiegal z dolu, jak z mrocznej studni. - A wiec widzisz je? Nie zostalo ci zbyt wiele czasu malenka. A teraz zejdz grzecznie, zanim ja sie tam do ciebie nie pofatyguje. Lepiej bedzie, jak mi uwierzysz. Nie wiem, co to jest, ale moge sie zalozyc o twoj tyleczek, ze spotkanie z nimi do milych nie nalezy. Wydaje mi sie, ze mozesz pomyslec o milszym przeznaczeniu swej pupunci. Mam wobec niej mniej krwiozercze zamiary... Spojrzala w dol, na Haggiego, a potem znowu na miotajace sie punkciki na niebie. Skads, z odleglego lasu, nadbieglo do jej uszu przyciszone wycie ktore wnet umilklo, by odezwac sie z innej strony, a potem jeszcze z innej. -Wyjce - powiedzial Haggie od niechcenia. - Wyja. Ale to nie wszystko, na co je stac. Dlaczego na nie czekam? Bo gdy one jedza, to i ja z nimi - zachichotal oblesnie. - I ty tez, jesli masz ochote. Czasami trzeba jesc, zeby utrzymac sie na nogach. A dobre krwiste mieso jest tu rzadkoscia dopoki je wyjce nie przygnaja. - Oblizal lubieznie wargi. - Juz niedlugo ujrzysz to na wlasne oczy jesli, rzecz jasna, wytrwasz do tego czasu. Angela w pospiechu zbierala mysli. Mogla starac sie go przekonac. Czy to da rezultaty? Po raz ostatni warto chyba sprobowac. On w koncu i tak wygra. Wiedziala, ze on ma racje, ze nie mozna bez konca tkwic tu na gorze, w ciemnosciach, jak kura na grzedzie. Teraz jego glos stal sie szorstki. -Sluchaj, Angie, juz dwa razy zbryzgalem spodnie na sama mysl, ze moge cie miec. Ulzylo. Wiec jesli o to chodzi, to mozesz czuc sie bezpieczna pod tym wzgledem, przynajmniej na jakis czas. Ale mowie ci, ze nie mozesz tam zostac. Niedlugo wyjce rusza na lowy, a to, na co poluja, bedzie przechodzilo wlasnie tedy. Wyjce nie przepadaja za tym miejscem, ale nie beda wstrzemiezliwe w nieskonczonosc. Zdolalem sie polapac, ktore drzwi sa dokad. Nie wszystkie, rzecz jasna. Jesli tylko dorwe troche zarcia, zywego jak sie domyslasz, pryskam stad w diably. Jesli zejdziesz tu na dol, wszystko bedzie w porzadku. Zapolujemy, posilimy sie, nabierzesz checi do zycia. A jutro zajmiesz sie soba. Nie dowiesz sie jednak, z ktorych drzwi korzystam. Nie wysledzisz, nawet depcac mi po pietach, dokad poszedlem. Nie bedziesz mogla pojsc za mna. Mozesz sobie wybrac jakies wlasne drzwi w starym stylu... Ale ty nie jestes glupia i wiesz, co cie czeka. Inaczej dawno bys dokonala wyboru. Lepiej uwierz, ze wiekszosc tych drzwi prowadzi wprost do piekiel. Gill nie mogl dluzej tego sluchac. -Juz dobrze, Angela - powiedzial wychodzac z cienia. - Mozesz zejsc. - Odwrocil sie do Haggiego. Na dzwiek tego glosu maly rudzielec poderwal sie, schylil i podniosl kamien, zamachnal sie na Gilla. Gill zrobil unik, wyprostowal sie, zlozyl do ciosu i precyzyjnym prawym prostym trafil w twarz napastnika. Haggie upadl zwalony z nog, lecz zaraz sie pozbieral i stanal na rowne nogi. Powoli przesuwal sie obok Gilla, a potem odwrocil sie na piecie i ruszyl do ucieczki, biegnac wzdluz przedniej sciany palacu. Turnbull czekal na niego. Wysoki mezczyzna zjawil sie przed Haggiem jak ciemny kleks w jego zyciorysie, chwycil rudzielca za szyje masywna dlonia. -Czlowieczku - warknal. - Powiedzialbym, ze masz klopot. Wykrecil reke Haggiego rutynowym policyjnym chwytem, az ten zawyl z bolu zgiety w pol i w takiej pozycji poprowadzil go w strone Gilla. Gill jakby z rozwaga, bez emocji, uderzyl Haggiego w podbrodek, nastepna piesc wyladowala na nosie malego dreczyciela. Tym razem Haggie runal na ziemie i juz sie nie podniosl. Po prostu lezal i pojekiwal. Gill siadl na nim okrakiem. Zwrocil sie do Turnbulla: -Czy moglbys sprowadzic ja na dol? Angela wybuchla dawno skrywanym placzem, doznawszy uczucia ulgi. -Och, Spencer! Jack! Ja... -W porzadku - mruknal Turnbull. - Posluchaj, Angie. Czy dasz rade wspiac sie na balkon i starac sie schodzic po gzymsach? Ja cie tu bede asekurowal, chwyce cie za piety. Nie miej obaw, to nie jest zbyt wysoko. -Tam z tylu - wyszeptala odzyskujac panowanie - rosnie drzewo... -Angela - przerwal jej Turnbull. - Zostaw to drzewo. Rob jak mowie. Z tonu jego glosu wywnioskowala, ze cos jest nie tak. Zerknela w dol i zobaczyla "nietoperze" Haggiego. W ulamek sekundy znalazla sie na parapecie, a nastepnie w objeciach Turnbulla. Gdy dotknela stopami gruntu, odwrocila sie do Gilla. Haggie podniosl glowe i wyplul bloto krwi. Turnbull stanal nad powalonym pokurczem, przyciskajac go butem do ziemi. -Lez Nie-Taki-Cwany Aleku - powiedzial - albo zmiazdze ci kregoslup. Angela rzucila sie w ramiona Gilla. -Och, Spencer! Spencer... -Czy ten lobuz... - nie dokonczyl pytania. -Nie - zalkala potrzasajac przeczaco glowa. - Chcial i zrobilby to, ale... -No, juz dobrze. - Gill poczul, ze jego serce uspokaja sie, poziom adrenaliny we krwi opada. - Nie bede musial go zabijac. Ale gdyby to zrobil, zatluklbym go jak psa. Jesli nawet Haggie slyszal slowa Gilla, wolal sie nie odzywac. Gill moglby tak trzymac dziewczyne w ramionach cala wiecznosc, ale wiedzial, ze nie maja do stracenia nawet jej ulamka. -Jack - powiedzial. - Postaw na nogi tego malego skurczybyka. Turnbull poderwal Haggiego do pozycji wertykalnej trzymajac go za kark. -Bez zadnych numerow z ucieczka, jasne? - ostrzegl go. - Jesli bede zmuszony scigac cie, to urzadze cie tak, ze juz nigdy nie zrobisz kroku, jasne? Haggie zwiesil glowe i tak trwal w posepnym milczeniu. Turnbull tak nim potrzasnal, ze o malo glowa mu nie odpadla. -Jasne - powiedzial glosno. - Ale posluchaj... -To ty sluchaj - przerwal mu Gill. - O kilku rzeczach chcielibysmy co nieco wiedziec. Tylko bez tych bzdur o cenie twych informacji, jesli cenisz swoja skore. Potraktuj to jako ostrzezenie. Jesli mamy zginac, to badz pewien, ze ty zginiesz pierwszy. Zrozumiales? Haggie przelknal sline wraz z krwia. -Kapuje - powiedzial. Krew kapala mu z nosa i kacika warg. -Wytrzyj sie - powiedzial Turnbull. - Jestem pedantyczny. Z gory dolatywal skrobot i drapanie pazurami po gladkim kamieniu najwyzszej kondygnacji, gdzie ladowaly stwory. Zawachlowaly skrzydla nietoperzy i wnet rzad skorzastych, wielkouchych chimer spogladal w dol. Angela syknela z przerazenia i mocno wtulila sie w Gilla. Gill otoczyl ja swym ramieniem i powiedzial do Haggiego: -Czy to sa te nietoperzowate istoty? Mowiles, ze sa grozne, czy tak? -Nie wiem - odpowiedzial Haggie. - Ostatnim razem, gdy bylem sam, nic mi nie zrobily, tylko gapily sie na mnie. Turnbull szturchnal go. -To znaczy, ze chciales nimi nastraszyc dziewczyne, zeby do ciebie ze szla? -Tak - powiedzial Haggie. Nagle wrzasnal: - Nie! Chryste Panie, nie wiem! One moga byc niebezpieczne. Tu wszystko jest nie tak. Nie chcialem dziewczynie zrobic krzywdy. Ja tylko... potrzebowalem towarzystwa. -Ty obrzydliwy, maly skur... - Gill wywinal sie z objec Angeli i zblizyl sie do Haggiego, by mu dolozyc, ale wtracil sie Turnbull: -Nie uwazasz, ze on ma dosc, a powinien byc przytomny - powiedzial bez wyrzutu, ale z nuta zdrowego rozsadku w glosie. Gill nieco ochlonal. Turnbull zwrocil sie do Haggiego: -Alec, synu, a co z wyjcami? Czy sa niebezpieczne? Haggie podniosl wzrok z niedowierzaniem. -Synu? Turnbull wyszczerzyl zeby. -Nigdy nie bylem zonaty - powiedzial. - Wiec kazdy z moich synow jest bekartem... - szyderczy usmiech zesliznal sie z jego twarzy. - Co z tymi wyjcami? -Sa cholernie niebezpieczne! Poluja i zabijaja, kiedy nastaje noc. W nocy staja sie odwazniejsze. Zaloze sie, ze wiedza, ze tu jestesmy. Ale wyczekuja, az sie zupelnie sciemni, a wowczas wkrocza do akcji. Haggie drgnal, jakby przestraszyl sie wlasnych slow. -Zupelnie ciemno? - spytal Gill. - Jak moze byc zupelnie ciemno przy takich gwiazdach? -Wyjce sa bardzo czarne, matowe. Nie odbijaja swiatla - wyjasnil Haggie. - Zobaczycie, na czym to polega. -Kiedy zobaczymy? - naciskal Gill. -Wkrotce. Poluja stadami. To, na co poluja, bedzie tedy przebiegac. Nadaje sie do jedzenia. W tym calym pieprzonym labiryncie cholernych miejsc, niewiele jest do jedzenia. Ale mozna zjesc to, co upoluja wyjce, bo smakuje calkiem niezle. Zwlaszcza, gdy zoladek przysycha do kregoslupa. Tym sie zywilem... Gill utkwil w nim surowy wzrok. -Byle tylko napchac kaldun... nawet resztkami po wyjcach. -Ludzie, co u diabla z wami! - oburzyl sie Haggie. - Czy wy nigdy nic nie jecie?! Jedyny powod, ze tu z wami jestem, to szansa na zdobycie zarcia. Jak to sie stanie grozne, dam drapaka. -Przez ktore drzwi? - Gill zadal blyskawiczne pytanie, nie wymawiajac, co ma na mysli. Patrzyl Haggiemu prosto w oczy. Maly czlowieczek nawet nie mrugnal. -Stoisz przed nimi - powiedzial. Gill spojrzal przez ramie na najblizsze drzwi z marmurowej plyty, tuz za plecami. -Te z numerem siedem? Haggie wzruszyl ramionami. -Jakim cudem jestem tak blisko nich? -Nie probuj podchodzic blizej - ostrzegl Turnbull. - Przynajmniej na razie. Przez caly ten czas wycie w lesie i na rowninie wzmagalo sie. Nagle z zarosli dobiegl ogluszajacy tetent racic i przerazliwe wrzaski, na ktore nakladaly sie odglosy dzikiego wycia i pochrzakiwania. Po chwili wszystko przycichlo. Haggie nie ukrywal swego rozczarowania. Wyszarpnal sie Turnbullowi. -Pusc mnie. Tam pedzi moja kolacja. Jesli nawroca tu, musze schwytac cos do jedzenia!... Rozdzial Dwudziesty Piaty -A co z Andersonem i reszta? - Angela na dobre wrocila do siebie Wrocila tez nadzieja, a wraz z nia niepokoj o los wspoltowarzyszy niedoli. -Nie przyszli z wami? -Oni sa niedysponowani, delikatnie mowiac - odpowiedzial Gill. Probowali jesc jakies owoce, ktore nie chcialy byc zjedzone... Jak odchodzilismy, czuli sie juz calkiem dobrze. Wkrotce powinni tu byc, noc ich przynagli. Haggie chociaz raz myslal logicznie: -Jesli wyruszyli godzine po was, to zajmie im to godzine dluzej. Ten Anderson jest raczej przyciezkawy. -Ale czy oni dostrzega w ciemnosci to miejsce? - niepokoila sie Angela. Gill spojrzal na palac. -Raczej tak. Ten gmach jest jak kula sniegu rozswietlona gwiazdami - powiedzial z emfaza. Lecz nagle zmienil ton: - Patrzcie tam! - wskazal na niebo. Spojrzeli w gore. Nietoperze kolowaly, by przysiasc na nizszej kondygnacji. Siadaly rzedem wzdluz balustrady. Ich dzikie, szeroko rozwarte oczy wpatrywaly sie badawczo w Gilla i reszte. -Trzeba rozpalic ogien - powiedzial Turnbull. - Cale szczescie, ze jest tu troche suchych galezi. -Ogien?! - wrzasnal Haggie. - Po co ogien? Turnbull chwycil go za kark. -Dawaj zapalniczke, ktora zwedziles Claybornowi - syknal. -Nie zwedzilem. Znalazlem na skale... Turnbull przeszukal mu kieszenie i wyjal pudelko zapalek. -To moje, zlodziejaszku! Za duzo rzeczy znajdujesz. Gill i Angela naznosili suchych galezi i wrzosu, ulozyli sterte. Turnbull dorzucil kilka grubych galezi. W niecale piec minut mieli juz prawdziwe ognisko! Nietoperze wycofaly sie na najwyzsza kondygnacje. Przez caly czas Haggie protestowal: -Jezu, sploszycie je! -Chcemy je odstraszyc - perswadowal Gill. Turnbull naskoczyl: -Rozpalilismy ognisko w charakterze latarni, jelopie! Co dla ciebie wazniejsze: twoje przeklete flaki, czy zycie Andersona i innych? Z daleka, z nocy nadbiegaly przerazliwe krzyki, ktore mogli wydawac tylko ludzie. -Jack! - Gill chwycil za ramie wysokiego faceta. - Pomoz mi dostac sie na dach. Dam im sygnal. Turnbull zrobil z rak siodelko, Gill stanal na nim, odbil sie jak od trampoliny i poszybowal w gore. Gdy wdrapal sie na balustrade, krzyknal: - Podrzuc mi zagiew, Jack. Po chwili wymachiwal plonaca galezia ponad swoja glowa. -Tedy! - krzyczal w noc. - Jestesmy tutaj! Gdy glos jego przebrzmial, uslyszeli szuranie, chrobotanie i loskot skrzydel nietoperzy. Gill cisnal w nie rozpalona pochodnie. Uspokoily sie. Wyjce nadal nie dawaly znakow swej obecnosci. Zachowywaly sie cicho i dyskretnie, nie wydajac zadnego dzwieku. Turnbull odezwal sie: -Jesli dotad nie wiedzialy, ze tu jestesmy, to z pewnoscia juz teraz wiedza. Haggie nadstawial ucha. -Posluchajcie - powiedzial. - Zupelna cisza, mozna prawie slyszec, jak te gnojki mysla... I wowczas uslyszeli pierwsze ciche wycia, odglosy nawolywania sie wyjcow, ktore otrzasnely sie z odretwienia. Uslyszeli takze ludzkie glosy. Glos Varre'a wolal: -Gill, Turnbull, widzimy was! Idziemy! Slyszeli tez Clayborna, ale mowil nieskladnie i powrzaskiwal jak szalony. Znow ziemia zaczela dudnic, tratowana kopytami. -Moze tym razem sie uda - powiedzial Haggie z podnieceniem w glosie. Gill nabawil sie nerwowego tiku: w chwilach napiecia siegal do kieszeni kurtki, sprawdzajac, czy ma bron w pogotowiu. Cylinder byl zawsze na swoim miejscu i to Gilla uspokajalo. "Jedzenie" Haggiego pojawilo sie niebawem na widoku: male stado jeleniopodobnych stworzen ukazalo sie w swietle ogniska, skokami przemykajac na lewo i prawo. Pierzchaly niczym gazele. Jedno z tych stworzen nie mialo szczescia. Skoczylo ponad ogniskiem i glowa staranowalo sciane palacu miedzy dwoma drzwiami. Tam zwalilo sie na ziemie. Haggie ruszyl w tym kierunku. Zwierze bylo ogluszone, wiec niczym nie ryzykowal. Ujal je miedzy kolana, przytrzymal, a nastepnie okrecil jego glowe tak, ze trzasnelo w karku i stworzenie zwiotczalo. -Boze - westchnal. - Wreszcie cos zjem! - Triumfowal. Odglosy szalenczej gonitwy zamieraly, lecz wzmagal sie niepokoj. Gill szepnal do Turnbulla: -Jack, obserwuj Haggiego. - A do Angeli: - Stan za mna, szybko! Podczolgala sie drzaca jak lisc osiki. Gill trzymal cylindryczna bron na wysokosci biodra. Byla to bron do walki na bliska odleglosc, ale bardziej mordercza niz zeby i szpony. Wyjce przywlokly sie jeszcze blizej. Padlo haslo, ze tej nocy ma byc dziwne, sute zarcie. Ogien pelgal i rzucal iskry, potem przygasl. A wyjce znowu posunely sie naprzod i powoli zaciesnialy krag wokol grupki ludzi. Bylo ich... calkiem duzo. Gill intensywnie wpatrywal sie w jednego osobnika, znajdujacego sie najblizej ognia. Wydawal sie najwiekszy z calej gromady. Haggie mial racje. Skora jego byla czarna i matowa. Poruszal sie pionowo na dwoch nogach, byl mocno skulony i powloczyl nogami. Mierzyl metr wysokosci, antropoidalny, ale z trudem przypominal czlowieka. Wyjec byl rownie szeroki jak wysoki i wlochaty jak owca. Kosmiczny neandertalczyk pokryty byl kupa sznurkowatych, kleistych, splatanych wlosow. Moze to bylo futro? Trudno bylo rozroznic twarze - skosne, polyskujace oczy na czarnych, matowych maskach - poki ten, ktorego Gill obserwowal, otworzyl szczeke. Wtedy Gill zobaczyl, ze wielka, kosmata glowa tego okropnego stworzenia stanowila prawie wylacznie szczeki! Gdzies po prawej stronie Gilla, Haggie poplakiwal, a glos Turnbulla byl ostry i naglacy, gdy szeptal: -Spencer, ja... Gill przystanal, podniosl zagiew i zamachnal sie nia w strone zaciesniajacego sie kregu. I w tym samym momencie, gdzies spoza kregu, dobieglo: -Gill! Turnbull! To byl Varre. Zblizal sie biegnac i potykajac. Kierujac sie prosto na ogien, nie widzial nic wiecej oprocz migocacych plomieni i gromadki znajomych, ludzkich twarzy oraz jakies nieznajome ksztalty. Za nim, bredzac i zataczajac sie, biegl Clayborne. -Pieklo! - Amerykanin paplal i wrzeszczal. - Strefa piekielna! Same granice piekiel. Albowiem widzialem Szatana powloczacego nogami w ciemnosciach piekielnych i unoszacego sie na skrzydlach nietoperza, i widzialem jego oczy zolte i czerwone, pragnace mej duszy. Taak, choc ide w cieniu doliny smierci, nie bede lekal sie zadnego zla, gdyz... gdyz... Na Boga! Sprawial wrazenie calkowicie wytraconego z rownowagi. Wyjcom musialo sie wydawac, ze sa atakowane od tylu. Ognista zagiew Gilla wyladowala miedzy nimi, rozsypujac iskry i teraz te wykrzykujace, pochylone postacie zblizaly sie z ciemnosci prosto na nich! Gwizdzac na trwoge, wyjce rozpierzchly sie i pobiegly - albo raczej ruszyly susami - we wszystkich kierunkach, nie mozna bylo okreslic, jak daleko. Varre i Clayborne postapili naprzod upadajac na kolana w swietle ogniska. Gill i Angela poszukali w najblizszym sasiedztwie wiecej galezi, by dolozyc do ognia, a Turnbull nadal trzymal straz przy Haggiem. -Mon Dieu! - westchnal Varre, z rozgorzalymi oczami od jasnosci bijacej od ognia. - Myslalem, ze koniec z nami. Czego mysmy nie widzieli! Wielkie pajaki w lasach i ten potwor, ktory przesladuje Haggiego; utknal w bagnie i tonal. Obeszlismy go i poszlismy naprzod. Na wrzosowisku cos grzmialo obok nas, wielkie nietoperze lataly nad glowami. Wszedzie byly oczy. I to wycie, to straszne wycie... Mysle, ze Clayborne jest pomylony. Clayborne skoczyl na rowne nogi. -Pomylony? Jestem normalny jak kazdy inny czlowiek. Normalniejszy niz wiekszosc. Mow za siebie, Francuziku, co? To moje modlitwy przeprowadzily nas przez pieklo! Teraz widzieliscie te diabelskie stwory na wlasne oczy. Z pewnoscia jest to dla was wreszcie oczywiste, ze nie jest to jakies naukowe doswiadczenie, ale zjawisko nadprzyrodzone! -Bredzisz! - . Turnbull jak zwykle mowil bez ogrodek. Clayborne warknal i rzucil sie na wielkiego czlowieka. Turnbull nie byl swiadkiem ataku Clayborna na Bannermana przy basenie pod wodospadem, ale potrafil rozpoznac, kiedy zblizaja sie klopoty. Clayborne byl przysadzisty, mocny. I na wpol oszalaly; byl diablo silny. Wypuszczajac Haggiego, Turnbull dal nura pod rozkolysanymi piesciami Clayborna i zgial go wpol uderzeniem w zoladek, potem wyprostowal go nastepnym ciosem w brode. Clayborne lezal rozlozony, bez tchu. Ale Haggie, uwolniony, natychmiast zaczal przesuwac sie bokiem w kierunku drzwi z numerem siedem. Gill zobaczyl go. Gdyby nie padlina, ktora Haggie niosl, bylby juz za drzwiami, zanim ktokolwiek zatrzymalby go. Trudno byloby powiedziec, jaka by to mu dalo przewage, reszta z pewnoscia poszlaby natychmiast za nim. To byla mysl, ktora zastanowila Gilla, kiedy stanal na drodze pomiedzy Haggiem i drzwiami, blokujac trase jego ucieczki. I w tym momencie przybyl Anderson... Rozdzial Dwudziesty Szosty Anderson nadszedl, potykajac sie i trzesac. Byl skrajnie wyczerpany; wyszedl z ciemnosci, wiedziony swiatlem ogniska. Stracil juz jakiekolwiek pozory swojego dawnego opanowania. Potega wladzy, ktora go charakteryzowala przez wiekszosc zycia, zniknela bez sladu. Byl tylko czlowiekiem, ktory probowal dac sobie rade. Nie najlepiej mu to jednak wychodzilo. Po prostu - brakowalo mu kondycji. Ale zobaczywszy Varre'a, przykucnietego przy ognisku i Clayborna oszolomionego ciosami Turnbulla, zebral w sobie sily i krzyknal: -To byla jawna zdrada! - oskarzal, wskazujac drzaca reka najpierw na Varre'a, a potem na Clayborna. - Gdyby mi sie nie udalo, to byloby to zwyczajne morderstwo. Gill nie wiedzial, o co w tym wszystkim chodzilo, ale zanim dal sie opanowac przez gniew, powiedzial: -Zostaw swoje wzburzenie na pozniej, Anderson. Nie mamy teraz czasu na glupoty. - Odwrocil sie do Haggiego. - Zdaje sie, ze jestesmy tutaj wszyscy, przynajmniej ci, ktorzy maja byc. No i co z tymi drzwiami? -Powiedzialem wam o nich - odpowiedzial Haggie. Jego twarz stezala, belkotal. - Ja tylko raz uzylem jednych z nich, o tych - i spojrzal na drzwi numer siedem. -Co tam jest? - zapytal go Gill. -Inne wnetrze - Haggie wzruszyl ramionami. - To samo, co zwykle. Ale jest tam woda do picia, pare warzyw, ktore nadaja sie do jedzenia i klimat, ktory nie zabija. Nie pytajcie mnie o inne drzwi, bo nie wiem. Ale za ryzykowalbym ktorekolwiek z nich, byle sie stad wydostac. Gill spojrzal na innych. -No, to juz wiemy. Co zatem robimy? Tymczasem wyjce zaczely od nowa. Czerwono-zolte, polyskujace oczy migaly w ciemnosci, poza aura ogniska. Znad wrzosowiska slychac bylo wiele cichych grzmotow, okrzykow przerazenia i triumfu. -Trzymam sie ciebie - powiedzial Turnbull. - To dlatego jestesmy tutaj. A jesli nie przedrzemy sie, co wtedy? Nie ma mowy, aby udalo tu sie przezyc zbyt dlugo... On ma racje - powiedzial Varre. - Kogo to obchodzi, dokad idziemy, byle dalej stad. Clayborne zgodzil sie. Clayborne zgodzil sie - Drzwi do piekla? Zaryzykujmy. Nasz Pan sie nami zajmie! Anderson byl juz przy drzwiach, wpatrujac sie w kolatke. -To co, zgodzilismy sie - powiedzial, jakby to jedynie on byl odpowiedzialny za decyzje. - Czy wszyscy sa gotowi? Clayborne brutalnie odsunal go na bok. -Pozwol, ze bede pierwszy - powiedzial. - Posiadam moc swojej wladzy, zbroje wiary. Jesli sa tam demony, poznam je. Rozpostarl szeroko ramiona, glowe odrzucil do tylu i zawolal: -W imie panskie, oczyszczam bramy piekiel. Siegnal po kolatke i zastukal. Bylo to jak wyciagniecie korka z wanny pelnej wody. Drzwi otworzyly sie z glosnym sykiem, wciagniete do wewnatrz jakas ogromna sila. Niczym smieci przy rurze odkurzacza, Clayborne, Gill, Angela i inni zostali po prostu wessani. Wszyscy z wyjatkiem Haggiego, ktory jakos zdolal znalezc sie poza zasiegiem potwornego wiatru. Opadli na cos cieplego i miekkiego. Gill przekoziolkowal i zatrzymal sie po drugiej stronie drzwi. Z miejsca, gdzie lezal, widzial dokladnie Haggiego, ktorego postac majaczyla w swietle ogniska. Gill zobaczyl wyraz jego twarzy, kiedy tamten usilowal wydostac sie poza ssaca sile drzwi. Na twarzy rudzielca rysowala sie duma, rodzaj zdroznej wesolosci, ze udalo mu sie wywiesc w pole cala szostke. "Ty draniu!" - pomyslal Gill. Haggie nadal ugniatal padline jeleniopodobnego czworonoga. Ale drzwi zaczely ssac z wieksza sila i wyraz twarzy "cwanego Aleca" zaczal sie zmieniac. Nie bylo mu juz do smiechu. Musial cofac sie dalej i dalej. Stworzenie, ktore zamierzal zjesc, wyrwalo sie z jego objec i przelecialo na druga strone. Haggie gwaltownie gestykulowal i cos wrzeszczal. Gill nie mogl zrozumiec slow w szumie zawodzacego wiatru, ale i tak byl pewien, ze brzmialy: "Spieprzajcie wszyscy". I odgadl, ze to nowe miejsce nie bedzie takie, jak je opisal Haggie. Podniosl sie z kolan, zacisnal zeby, wskazal na niego i wykrzyknal pare wymyslnych inwektyw. Ale w chwile potem uspokoil sie. Spojrzal gdzies ponad Haggiem i zasmial sie. Wiatr ucichl. Szczeka malego czlowieka otworzyla sie. Wykonal jakby polobrot... Ostatnia rzecza, ktora zobaczyl Gill, zanim drzwi zatrzasnely sie i znikly, byla maszyna pokryta szlamem, chwytajaca w swe szpony Haggiego. Ostatnia rzecza, ktora slyszal, byl zatrwazajacy krzyk odbijajacy sie w ciszy jak echo. -Dom Pelen Drzwi - Pustynia! - zawolal Turnbull ze szczytu wydmy. - Wszedzie biala oslepiajaca pustynia! A tam daleko - wskazal na cos, czego inni nie mogli jeszcze zobaczyc - jest lancuch gor. Nie pytajcie mnie, jak to daleko, moze to byc dziesiec, a moze trzydziesci kilometrow. Byc moze to tylko najzwyklejsze zludzenie. Wszystko migoce. Ale cos tam przeblyskuje. Lustro? Kawalek szkla albo krysztalu? Okna? - wzruszyl ramionami. - Jesli mamy gdzies dotrzec, to sadze, ze to jest nasze przeznaczenie. -To ma byc cel? - Gill zawolal w odpowiedzi. - Nigdzie zadnych bram, zadnych budynkow ani ruin. - Usiadl u stop wydmy, mniej wiecej w tym miejscu, w ktorym kiedys byly drzwi i przypatrywal sie zwalom piasku Kurtka laskotala go w ramiona i plecy, bo teraz Angela nosila jego koszule. Przywrocilo jej to troche skromniejszy wyglad i oslanialo przed sloncem Pelnia slonecznego dnia i bardzo goraco. Minelo mniej niz dwadziescia minut od ich przybycia. Byl to wystarczajacy czas, zeby mogli sie ogarnac i przyjsc do siebie. -To jest to - odpowiedzial Turnbull. - Kilka latawcow daleko na niebie. Ptaki? Nic innego. Ach, gdyby ktos sie zastanawial - to nie jest Ziemia. Czy to Slonce, tam na gorze? Dokladnie nad glowami znajdowala sie mala, oslepiajaco biala kula. -Jest jeszcze cos na horyzoncie. To chyba ksiezyc, jego kratery widac golym okiem. Gill spojrzal na innych. Anderson juz gramolil sie na gore wydmy, wlokac za soba mamroczacego Clayborna. Trzeba przyznac ministrowi, ze przynajmniej staral sie wybrnac z tej klopotliwej sytuacji. Przystanal na moment, by odetchnac i otrzec pot z czola. -No, dalej! Idziemy! - zawolal w strone Gilla, Angeli i Varre'a. Najwyrazniej zlapal drugi oddech. Ludzie szybko dochodza do siebie... tutaj. Varre badal trupa czworonoga. Oblizal wargi. -Haggie mowil, ze mozna to zjesc. Angela spojrzala na zwierze i powiedziala: -No wie pan!? - odwrocila sie, pelna odrazy. Gill rowniez poszedl popatrzec na niezywe stworzenie. Bylo podobne do mlodego jelenia. Od ogona do ramion. Ale od ramion az do "szyi" przypominalo zwezajacy sie, ludzki tulow z krotkimi, dzieciecymi ramionami i szesciopalczastymi dlonmi. Mialo delikatna, kobieca twarz. -Haggie zjadlby to? - Angela byla przerazona. Varre spojrzal na nia z zaciekawieniem. -Alez to jest zwierze, bydle. To jest mieso. -Mlody centaur. - Gill potrzasnal glowa w zdumieniu i dyskretnie zamknal ogromne, smutne, pozbawione zycia oczy stworzenia. Spojrzal na Varre'a. - Mieso? Oczywiscie, ze tak. Tak samo jak Angela. Tak samo jak znow potrzasnal glowa. - Nie moglbym tego dotknac. To byloby jak spozywanie legendy, a to rodzaj kanibalizmu. - Tak myslisz? - Varre uniosl brwi. - No nie. Chyba nie! - Oblizal ponownie usta i nalegajac, dodal: - Ale to jest mieso... - Jesli chcesz - Gill odpowiedzial mu bez ogrodek - to taszcz go. Odwrocil sie i razem z Angela powlokl sie w gore, po zboczu wydmy. Po chwili ruszyl rowniez Varre, gramolac sie ich tropem. - Wlasciwie - powiedzial - to dosyc dziwne: nie jestem nazbyt glodny. Znak! - wyszeptal Clayborne, gdy dobrneli do szczytu. Amerykanin wskazywal na niski lancuch gor, majaczacych na horyzoncie. Pod turniami cos plonelo srebrnym swiatlem, razac w oczy. -Widzicie to? Czy wiecie, co to jest? Turnbull szepnal Gillowi do ucha: -Stan tego faceta staje sie powazny. -Plonacy krzak! - wykrzyknal Clayborne. - Mowilem wam, ze wyprowadze was z piekla i tak sie stalo. Bylismy jak dzieci na pustyni. Jak dzieci Izraela blakajace sie po pustyni, ale wkrotce znajdziemy kraj mlekiem i miodem plynacy... Varre rzucil mu grozne spojrzenie. -Oni wedrowali przez czterdziesci lat, nieprawdaz? Dzieci Izraela... -Tak, ale to bylo diablo dawno! - powiedzial mu Turnbull gniewnie. - A ty lepiej sie uspokoj, Miles. Chryste, nastepnym razem zazadasz ofiary calopalnej! Clayborne popatrzyl groznie na niego i na Varre'a. Trzasl sie w furii. Po chwili jego oczy rozwarly sie szeroko i otworzyl usta. Westchnal. -Rzez niewiniatek! Ale czyz nie widzicie? Dano nam naznaczone jagnie, bysmy zlozyli nasza ofiare, a mysmy je porzucili. Zanim inni mogli cokolwiek zrobic, zaczal biec w dol po zboczu wydmy. Obserwowali te jego rejterade. Anderson powiedzial: -Pozwolcie mu odejsc. Jest kompletnie zwariowany, zatracil sie. - Po patrzyl na Varre'a. - Byl nieobliczalny przy zdrowych zmyslach, wiec Bog jeden wie, jaki bedzie teraz. Odwrocil sie i podazyl grzbietem wydmy. Naprzeciw niego pustynia rozciagala sie falistymi kregami. Ruszyli jego sladem. Nic innego nie mozna bylo zrobic... Rozdzial Dwudziesty Siodmy Sith Thonu nie sledzil poczynan ludzi. Mial inne sprawy na glowie. Syntetyzer kontrolowal ich, nagrywajac wszystko, co sie, dzialo. Sith zamierzal zabawic sie ich kosztem pozniej, podczas emisji. Ale w chwili obecnej, kiedy nadal byl zajety swoim programowaniem i myslami o pelnej chwaly przyszlosci Wielkiego Thona, oni narazali sie na niebezpieczenstwa w obcych swiatach. Dotychczas wybierali je dosyc przypadkowo. Sith nie wtracal sie, dzialal dyskretnie. Moglo sie zdarzyc, ze niektorzy z nich "umarliby" w trakcie przygod, pomiedzy ogniskami syntetyzera: rzeczywiscie, niektorzy mogli juz "nie zyc", ale to nie mialo wiekszego znaczenia. Sposob takiego "umierania" bedzie nagrany, aby pozniej, w czasie emitowania bylo wyraznie widac, jak podle, bez honoru umierali. To przeciez nedzny gatunek... Poniewaz nie interesowal sie testowana grupa, Sith nie byl swiadom tego, ze Haggie zostal wylaczony z gry az do momentu, kiedy sila naprawcza przetransportowala jego nieswiadome cialo na powrot do pokoju kontrolnego. Naprawcza sila miala dostep do wszystkich swiatow i "polowala" na Haggiego od czasu jego przypadkowego tutaj uwiezienia. Polowanie to nie jest jej glowne zadanie, raczej usuwanie niepotrzebnych dla testu sytuacji, w jakich moga sie znalezc istoty w tych uszeregowanych swiatach. W ten sposob pamiec syntetyzera byla utrzymywana w czystosci i nie zasmiecona przez zbedne wydarzenia, ktore mialy miejsce od poczatku nagrywania i gromadzenia danych. A zatem mechanizm naprawczy byl rodzajem stabilizatora wymazujacego pamiec syntetyzera. Kiedy konstrukcja dotarla do sali kontrolnej poprzez kanal projekcji, Sith wlasnie "nakladal" na siebie Cialo Bannermana, by ponownie przystapic do gry. Nie mogl z niej wypasc na zbyt dlugo, zreszta pragnal byc obecny przy tym, jak Gill i Turnbull napotkaja i zostana strawieni przez Niewyobrazalne. Pragnal dac im znac, ze on jest za to odpowiedzialny i w ten sposob wyrownac rachunki. Tego typu postepowanie nie bylo w stylu Thonu i Sith wiedzial o tym. Ale to bylo w stylu Sitha. Umysly i moralnosc wszystkich indywidualnych istot sa rozne. Tak wiec Sith byl zmartwiony, ze oto musial zajmowac sie Haggiem, zamiast realizowac swe wlasne plany. Na poczatku, w swym rozdraznieniu, Sith rozwazal mozliwosc zgladzenia Haggiego, calkowite pozbycie sie go. To nie byl problem. Sith mogl najzwyczajniej przeniesc go daleko w przestrzen, nawet do jadra systemu slonecznego. Ale... wlasciwie Haggie byl jakas gratka. Gdyby wszyscy mieszkancy Ziemi byli tego, co on pokroju, to zaden z podstepow Sitha wcale nie bylby potrzebny! Mogl po prostu nagrac nicosc tego miejsca i przystapic, na poczekaniu, do planetarnego restrukturyzowania. Tak, poniewaz mozliwosci Haggiego w mysleniu i czynieniu zla byly najzupelniej zadziwiajace. Otchlanie jego niewiarygodnie skomplikowanego, zdegenerowanego umyslu przestepcy byly wciaz nie do podrobienia. Zatem... moze Sith jednak mogl znalezc sposob na to, co mialo nadejsc. Oczywiscie Haggie odroznial sie od reszty uczestnikow gry. Po pierwsze - oprocz tego, ze byl przestepca, do czego sam sie przyznal - jego obecnosc tam byla calkowicie przypadkowa, byla bledem. Pomimo to Haggie wlaczyl sie do gry, lub "egzaminu", jak Sith slusznie ja nazwal. Wolal myslec o tym jako o grze. Swojej grze. A poniewaz Haggie nie zostal odpowiednio "zredukowany", jego potrzeby i wymagania pozostaly dokladnie takie same jak przedtem, nim tu trafil. Potrzebowal jedzenia, picia, snu i wykonywania wszystkich ludzko-zwierzecych funkcji, ktore spelnial poprzednio. Inni nie potrzebowali. Syntetyzer zajal sie wszystkimi takimi sprawami, ale oczywiscie nie bylo sposobu, zeby oni mogli o tym wiedziec. O ile do tej pory nie zaczeli tego samodzielnie rozpracowywac. Sith oszczedzil Haggiego, nie jako zsyntetyzowany zbior elementow, ale jako prawdziwa "rzecz" - utrzymujac go przy zyciu w stanie zawieszenia, w hipersnie, jak to zwal Thone, gdy krazyli pomiedzy gwiazdami. Dokonawszy tego, sprawdzil liczne organy malego rudzielca, w obawie czy jakis staly element nie ulegl uszkodzeniu. Nie znalazl zadnego uchybienia. Niski stopien odwodnienia, wyglodzenia i wynikle z tego wyczerpanie byly jedynymi spodziewanymi wadami. Gdy spal, macica sali hipersnu dostroila sie do jego potrzeb i sprostala wszystkim niedostatkom. Sith szybko to zaprogramowal. Nareszcie wszystko to mial za soba i mogl ponownie przystapic do gry. Posluzyl sie lokalizatorem przyspieszonej lustracji pokoju kontrolnego, by sprawdzic miejsce pobytu szostki. Znalazl ich w pustynnym swiecie, ktory przez minionych tysiac lat byl miejscem stalego pobytu trzech sredniej rangi teozofow Thonu. W tak bliskim sasiedztwie, kazdy mogl dowodzic i przedstawiac zalety swojej filozofii. To rekompensowalo niedogodnosci - ujemne strony ciasnoty. Oczywiscie szostka istot ludzkich zajmowala tylko widmowa czesc tego swiata, przed skolonizowaniem go przez Thone, jego zsyntetyzowane "wspomnienie". Bylo jednak wiarygodne i na swoj sposob rzeczywiste w ramach swoich trzech wymiarow, masy i ksztaltu. Ale nie mogl ogarniac przestrzeni w ten sposob, w jaki ludzie rozumieli przestrzen. To byl ekwiwalent, sztuczny swiat, zajmujacy zsyntetyzowana przestrzen. Sith zdecydowal sie na latwa droge: ukaze sie w gorach, w miejscu, ktore obrali jako punkt przeznaczenia. Przed wyruszeniem musi sprawdzic blahe drobiazgi, zwiazane z programowaniem. Bawilo go zastanawianie sie nad tym, co by sie wydarzylo, gdyby przygody tej szostki uksztaltowaly ich wlasne leki, wierzenia i fobie. Z takim wlasnie zamiarem zaprogramowal syntetyzer tak, by tworzyl projekcje ich indywidualnych charakterow. Zapadka mial byc umysl tego czlonka grupy, ktory jako pierwszy przejdzie przez drzwi. Podczas korekcyjnych czynnosci zachwycil sie spostrzezeniem, ze Clayborne byl jednak pierwszy. Clayborne ze swoimi zawrotami glowy i opetaniem duchami, swymi religijnymi i paranormalnymi pasjami. Bo wszystko, co rozumne stworzenie moglo sobie wyobrazic, syntetyzer byl w stanie urzeczywistnic. I wlasnie teraz pracowal nad urealnieniem wszystkich najgorszych koszmarow Clayborna... W oczach drapieznych ptakow, ktore unosily sie na niebie, szescioro ludzi posuwajacych sie z trudem po wydmach, tworzylo rzadka linie czarnych kropek na bialej kotarze. Pomimo faktu, ze wedrowali juz prawie dwie godziny, to male, gorace slonce wydawalo sie wciaz tkwic nieruchomo na niebie. Pot splywal po ich cialach. Gill zaczal sie glosno zastanawiac: -Skad sie ta wilgoc w nas, u diabla, bierze? Chodzi mi o to, czy na prawde az tyle wypilismy po drodze ze skarpy? A jesli tak, to dlaczego nie znalezlismy latwiejszej, krotszej drogi, by miec to wreszcie z glowy. -Nie mow o piciu - steknal Turnbull. - Boze, moglbym wlac w siebie co najmniej litr! -Naprawde? - powiedzial Gill. - Naprawde umierasz z pragnienia? Turnbull popatrzyl na niego. Temat wracal jak bumerang. -Nie - odpowiedzial w koncu niezbyt chetnie. - Szczerze mowiac, to chyba nie chce mi sie pic. Tylko tyle, ze wiem, ze powinno mi sie chciec i wiem, jak smakuje woda. Angela szla pomiedzy nimi, pozostajac jednak pol kroku z tylu. Spojrzala na jednego i drugiego. -Mozna wiedziec, o co wam chodzi? Gill wysilil sie na zdawkowy grymas tylko ze wzgledu na nia. Otarl kurz z gornej wargi. -Chodzi nam o cos, o czym mowilismy wczesniej - powiedzial. - O to, ze nie musimy sie golic, jesc, pic, spac, chodzic do ubikacji i tak dalej. O tym, ze jestem umierajacym czlowiekiem, a nigdy w zyciu nie czulem sie tak zdrowy. Chodzi tez o Andersona, ktory ma nadwage, a smiga jak sportowiec, ktory udaje, ze nie wyszedl z formy. I ty, "dziewczyna jak przecinek", demonstrujaca energie maratonczyka. -Mowimy o skaleczeniach i siniakach, ktore goja sie w kilka godzin i o smiertelnie trujacych zadlach przypuszczalnie zwalajacych z nog, ale nie zabijajacych, i jeszcze o dolegliwosciach zoladka po zjedzeniu niejadalnych owocow - wlaczyl sie Turnbull. - Jak to jest, ze po godzinie odpoczynku mozna rzesko startowac w pietnastokilometrowy bieg przelajowy! -W skrocie - rzekl znowu Gill - mowimy o tym, ze cos tu sie nie zgadza. Nazbyt sprawnie wladamy naszymi cialami. Wiec, co o tym myslisz? Zastanowila sie chwile i powiedziala: -Zauwazylam to wszystko, lecz tak naprawde nie zaprzatalam sobie glowy. Bylo zawsze tyle innych rzeczy do przemyslenia. Wlasciwie to spalismy w jaskini, w tamtym swiecie, ale jak teraz o tym mysle, to nie wiem, czy naprawde potrzebowalismy snu. Mysle, ze nie. Ja przynajmniej. Zrobilismy to, bo tak postepujemy zwyczajowo, z nawyku. A jesli chodzi o wychodzenie za potrzeba... - wzruszyla ramionami. - Ja osobiscie tych potrzeb nie odczuwam. To mnie dziwi, delikatnie mowiac. Jestem jak wiekszosc kobiet: czesto musze chodzic do toalety. Albo raczej, tak bylo kiedys! -A jednak - wtracil sie Turnbull - kiedy Haggie spal na szczycie klifu, to dlatego, ze byl rzeczywiscie wyczerpany. Rowniez urosla mu rzadka broda i wlosy. I zauwazylem, ze kiedy gasil pragnienie, naprawde chcialo mu sie pic. My pilismy wtedy tylko malymi lyczkami. Gill skinal glowa. -Chcialo mu sie tez jesc. Naprawde mu sie chcialo! Wlasciwie slina mu ciekla, kiedy zabil tego biednego, dzikiego centaura. -I... zalatwil sie - dodala Angela. - Dwa razy, w lesie... Tam po szedl. Ja pobieglam troche dalej i zaczekalam na niego. Turnbull zmarszczyl brwi, otarl pot z czola. -Wiec na czym polega ta wielka roznica pomiedzy nim i nami? -Nie wiem - odpowiedzial Gill. - Ale moze powinnismy byc za to wdzieczni. Jakakolwiek by nie byla, to polujacej maszynie nie bardzo sie on podobal! Zatrzymal sie, oslonil oczy i wpatrywal sie w szczyt, majaczacy przed nimi. Jeszcze kilometr i zaczynaly sie gory, wznoszace sie moze na trzysta metrow, az do ostrych, urwistych grani. Oczy Gilla zwezily sie, gdy pozwolil swojemu szostemu zmyslowi zadzialac w pelni., - A jesli mowimy o maszynach - powiedzial. - "Plonacy krzak" Clayborna jest wlasnie nia! Turnbull i Angela przystaneli. Wszyscy troje zmruzyli oczy, by popatrzec w niebo, na naznaczone smugami cienia stoki lancucha gor. Nieznany, blyszczacy, polyskujacy ogniem obiekt znajdowal sie tam nadal: jaskrawy klejnot oslepiajacego swiatla, odbijajacy sie w ciemnosci. Nadchodzacy z tylu Clayborne zmusil Gilla do ruszenia. Mamrotal nie zrozumiale, gdy przemykal pomiedzy ich trojgiem, z centaurem - swoja "ofiara", przerzuconym przez ramie. Zaczekali, az oddali sie poza zasieg sluchu. -Maszyna? - Turnbull odezwal sie w koncu. - Wyczuwasz to? Gill skinal glowa. -Nie zrozum mnie zle, "maszyna" jest wokol nas, dostalismy sie w jej tryby. Oczywiscie jestesmy we wnetrzu Domu Pelnego Drzwi. Ale ona ma punkt odsrodkowy w tym miejscu na gorze. Mozecie mi wierzyc na slowo: ona tam jest i czeka na nas. Ruszyl naprzod, a inni dotrzymywali mu kroku. -Jaki to rodzaj maszyny? - Angela dopytywala sie z czystej ciekawosci. Gill powoli pokrecil glowa. -Chcialbym wiedziec - powiedzial troche rozdrazniony, zly, ze jakikolwiek mechanizm mogl umknac jego percepcji - jaki to rodzaj maszyny znajduje sie na zboczach Ben Lawers. Nie posiada zadnych drzwi, przynajmniej z zewnatrz. Zamki w zamkach, swiaty wewnatrz swiatow. Chinskie pudelka, ktore dopasowuja sie same do siebie - znowu ze zloscia i rozdraznieniem potrzasnal glowa. - Rosyjskie laleczki kryja pojemniejsze wnetrza niz nam sie wydaje. Domy Pelne Drzwi sa wystarczajaco obszerne, zeby wybudowac miasto, a kazde z nich jest swa kopia - sam w sobie Domem Drzwi! Spojrzal na Turnbulla, potem na Angele i wykrzywil twarz. Albo tajemnica go zlamie, albo on zlamie jej szyfr. Zmusil sie, by jeszcze raz zademonstrowac im swoj usmiech. Kiwnal glowa. -To wlasnie znajduje sie tam, u gory - powiedzial. - Rosyjska lalka w rosyjskiej lalce, ktora jest w... i tak dalej. Bez widocznego powodu, ni stad, ni zowad. -No, jedno wiem na pewno. - Turnbull przejal role przewodnika, wychodzac naprzod wielkimi krokami, gdy grunt pod stopami stawal sie co raz pewniejszy. - Moze sie nie znam na rosyjskich laleczkach, ale raz gralem w rosyjska ruletke. I za kazdym razem, gdy uzywalismy ktorys z tych drzwi, mialem takie samo uczucie. Jak dotychczas, iglica trafia w puste komory. Ale co sie stanie, jesli natrafimy na pelna? Chcialbym to wiedziec! Gill nie mial na to odpowiedzi, tylko jeszcze jedno pytanie: "Chcialbym wiedziec - zatrzymal watpliwosc dla siebie - kto tchnal energie w te piekielna maszyne?" Sith zobaczyl na swoim ekranie, jak z wysilkiem wchodzili po zboczu gory i na moment opoznil swoje wejscie do gry. Wkrotce ciemnosc nocy bedzie wystarczajaca. Oczy slabo widza w nocy i z tego powodu rodzi sie strach. A poniewaz byli prawdziwie prymitywnymi istotami, noc w obcym miejscu bedzie dla nich tym straszniejsza. Jak dotad nie bylo jeszcze zadnych przejawow paniki, koilo ich dzienne swiatlo. A Clayborne byl nawet zadowolony z sytuacji. Ale gdy tylko zapadnie noc i jego zlowieszczy, na wpol oszalaly umysl zacznie pracowac, ciemnosc powiekszy jego strach do stanu agresji. A wowczas syntetyzer przystapi do pracy. Nagle pojawienie sie Sitha-Bannermana moglo rozniecic namietnosci na scenie wydarzen. A Sith byl bardzo niecierpliwy: chcial jak najszybciej osiagnac pozadane rezultaty... Rozdzial Dwudziesty Osmy Turnbull byl pierwszy z grupy, ktory rzucil okiem na blyszczacy przedmiot. Wybrawszy, jak sie wydawalo, najbardziej korzystny szlak wspinaczki po stoku wzgorza, zmuszeni byli brnac serpentynami na szczyt. Wlasciwie i tak dobrneli za wysoko, niz to bylo konieczne, wiec kiedy Turnbull dotarl do postrzepionej grani, popatrzyl z pewnej wysokosci na obiekt. Nie bylo to to, czego sie spodziewal. Zejscie w dol nie powinno sprawiac klopotow, ale przez chwile Turnbullowi trudno bylo oderwac wzrok od samego przedmiotu obserwacji. Gill mial calkowita racje, byl to Dom Pelen Drzwi. Ale byla to tez najbardziej niesamowita ze wszystkich rzeczy, z ktorymi sie dotad zetkneli. Pomagajac Angeli, Gill podciagnal i windowal ja ku gorze, w strone olbrzymiego mezczyzny. I wszyscy troje razem gapili sie na - wlasnie na co - na krysztal? Teraz, gdy slonce go nie oswietlalo, byl on matowy, ciemnoszary jak gigantyczny, wypolerowany, wieloboczny klejnot z kamiennym jadrem. Byl doskonalszy od tego, co mogla stworzyc natura. Wspanialy, kosmiczny krysztal w obcym mu swiecie, niewatpliwie element Domu Pelnego Drzwi. Jego boki, tam gdzie byl umiejscowiony, byly prostokatami, a w srodku kazdy z nich stanowil czarne, obsydianowe drzwi. Nawet z tego miejsca widzieli kolatki w ksztalcie chimer. Byly oprawione w duze, przypominajace ksztaltem czaszki, kasetony z kwarcu, umieszczone wysoko na wypolerowanych plytach. Efekt byl zdumiewajacy w swojej prostocie, choc przerazajacy w swym oczywistym celu, ktorym bylo odstraszanie. Niczym hieroglify na jakims starozytnym grobowcu faraona; motywy czaszki i chimer wolaly: "Nie dotykac!" albo: "Porzuccie nadzieje wszyscy, ktorzy tu wchodzicie". -I co? - dopytywal Clayborne, dyszac i gramolac sie, by osiagnac ich poziom. - I co? Gill potrzasnal glowa. -Przykro mi Miles - powiedzial. - Obawiam sie, ze nie ma plonace go krzaka. W jego glosie nie wyczuwalo sie sarkazmu. -Oczywiscie, ze nie. - Oczy Clayborna rozwarly sie szeroko, gdy wypatrzyl gigantyczny, krysztalowy Dom Pelen Drzwi. - Nieznane sa wyroki boskie! Czy naprawde spodziewaliscie sie znalezc plonacy krzak w swiecie... swiecie bez... sladu wegetacji? - przerwal, blednac na twarzy. Uswiadomil obie zlowieszczy ton konstatacji. - Ale to... -To nie jest dzielo Pana - dokonczyl Anderson, gdy wreszcie do nich dolaczyl. Varre jako ostatni znalazl sie na gorze. -Dom Pelen Drzwi - powiedzial cicho. - Inne byly tylko straszne, ten jest... grozny. -Co teraz? - Turnbull spojrzal na Gilla. -Myslalem, ze to jest oczywiste. - Anderson nadal sie; znowu stal sie przywodca. - Idziemy dalej. Gill popatrzyl na niego i powiedzial: -No to ruszaj, szefie. Ja nigdzie nie ide. -Co? - Anderson wykrzywil sie. - Zamierzasz tu zostac? -Na razie, tak - odpowiedzial Gill. Popatrzyl po wszystkich twarzach, a oni czekali az dokonczy. - Sluchajcie, teraz nic w zaden sposob nam nie zagraza, o ile nie mowimy o tym - wskazal glowa w strone Domu Pelnego Drzwi. - Oprocz paru ptakow i dziwnie wygladajacej jaszczurki na pustyni nie widzielismy nic z lokalnych form zycia. Gdyby takowe byly i gdyby byly dla nas niemile, juz by prawdopodobnie nas znalazly. Musimy tu sterczec jak paluchy w bucie, brnac przez te wydmy. Wiec wydaje sie, ze na razie jestesmy bezpieczni... Jestesmy nigdzie, ale jestesmy bezpieczni... Turnbull powiedzial: -Uwazasz, ze nie powinnismy byc zbyt narwani, czy tak? Gill skinal glowa. -Mysle, ze byloby rozsadnie, gdybysmy odpoczeli przez kilka godzin, moze az do rana, zanim zrobimy nastepny krok. Spojrzmy prawdzie w oczy, jesli bedzie nam cos grozilo w nocy, zawsze mozemy liczyc na lut szczescia. Osobiscie chcialbym miec okazje wyczuc te rzecz. Chcialbym uspokoic sie, dac swojemu umyslowi i cialu przerwe i... zobaczyc co sie stanie. Pojeli to, co powiedzial i na ich twarzach wyczytal przyzwolenie. Wszystkich, oprocz Clayborna. On prawdopodobnie nawet go nie slyszal. -Powinnismy oddawac czesc! - powiedzial Amerykanin. - Musicie mi dac swoje ubrania, wszystkie! Rozkazano mi zrobic ofiare calopalna memu Bogu, a to bedzie wasza osobista ofiara: oddacie swoje ubrania, bym mogl je spalic. - Drzacym palcem wskazal na wielki krysztal. - To dzielo szatana. Diably kraza tu w powietrzu. Czujecie je? Ale wygonimy demony ogniem i ofiara z tego jagniecia - uderzyl zwierze spoczywajace na jego barku. Turnbull popatrzyl na niego, scisnal ogromna piesc i zazgrzytal zebami. Bylo jasne, ze zamierzal stluc tamtego na kwasne jablko. Ale Gill potrzasnal glowa. Clayborne zorientowal sie, o co chodzi. -Co? Spiskujecie przeciwko mnie? Osmielacie sie zaprzeczyc Panu Bogu? Jego... Gill wyciagnal cierniste zadlo z kabury. Dzgnal Clayborna w kolano delikatnie scisnal bulwe u nasady kolca. Clayborne wytrzeszczyl oczy, westchnal i po prostu runal w dol. Centaur zesliznal sie z jego plecow, stoczyl sie po zboczu osypiska az do podnoza pagorka. -Dobra - powiedzial Gill. - Zniesmy go na dol tak delikatnie, jak to mozliwe. Moze, jak sie przebudzi, przejdzie mu. Jesli nie - wzruszyl ramionami i westchnal - to naprawde nie wiem, co z nim trzeba bedzie zrobic. -Jest rozwiazanie - powiedzial Varre, unikajac ich wzroku i patrzac spode lba na swoje popekane, brudne paznokcie. - Clayborne jest ciezarem, jest dla nas bezuzyteczny. Dlaczego mielibysmy pozwolic mu narazac nasze zycie? Jasne jest, ze to miejsce tam, na dole, ten Dom Pelen Drzwi, rozni sie od innych: Pewnie jest niebezpieczny. Trupia czaszka i piszczele - oznakowany jak butelka trucizny. Proponuje, zebysmy po prostu szli dalej bez wzgledu na to, co powie Clayborne, tylko ze nie damy mu oczywiscie swoich ubran. Ale kiedy przyjdzie czas i jesli on zechce uzyc jednych z tych drzwi, to my... nie bedziemy mu w tym przeszkadzac. Przynajmniej w ten sposob przyda nam sie do czegos. - Oderwal w koncu wzrok od swoich paznokci. Z zaklopotaniem na twarzach, Turnbull i Angela unikali jego wzroku. Anderson nic juz nie mowil, jedynie uniosl znaczaco brew. -Jestes skonczonym gnojkiem, nieprawdaz Jean-Pierre? No, ale dziekuje za twoja... sugestie. Od tej chwili musze na ciebie uwazac - powiedzial Gill. -Ty? - Varre wygladal na zaskoczonego. - Ale dlaczego? -Na wypadek, zebym przypadkiem nie skrecil sobie karku - powiedzial Gill. - Oto dlaczego... Gill ocknal sie, wiedzac, ze cos sie dzieje. Usiadl odwrocony plecami w strone urwiska, ze stopami opuszczonymi na lagodne osypisko, ktore zabezpieczalo przed zsunieciem sie ze zbocza. Obejmowal Angele, ktora ucinala sobie drzemke wtulona glowa w jego piers, jedna reka obejmujac niedbale jego cialo. Gill niewiele pamietal z tego, jak sie ulozyli w tej pozycji ani szczegolow ich rozmowy. Turnbull lezal niedaleko, mamrotal cos do siebie przez sen. Na wschodzie pierwsze gwiazdy ukazywaly sie na bladym niebie, mala garstka, ktora rzucala odbicia na liczne sciany wielkiego krysztalu. Daleko na poludniu slonce chylilo sie ku zachodowi, pozostawiajac smuge jasnego swiatla, rodzaj aureoli, znak przemijania. Anderson i Varre juz sie obudzili, stali niedaleko siebie i ziewali przeciagle. Zobaczyli dwudziestokilkucentymetrowego, szarego jaszczura z zolta kryza wzdluz plecow, ktory zygzakiem schodzil w dol, porywajac drobna lawine kurzu i kamykow. W odleglosci pietnastu metrow, naprzeciw Domu Pelnego Drzwi, stal Clayborne. Byl zupelnie nagi, znow opetany szalenstwem. To wlasnie wstrzasnelo Andersonem i Varre'em. Ale Gilla obudzilo cos innego. Czul, ze Dom Pelen Drzwi poruszal sie. On tez sie budzil. Ubranie Clayborna bylo ulozone na kupce w nieduzej odleglosci od zdumiewajacego krysztalu, a oblakany czlowiek ulozyl na nim zdechlego centaura i podpalil to wszystko. Plomienie buchnely w gore. Uniosly sie czarne kleby smierdzacego dymu. Turnbull obudzil sie i zobaczyl, co sie dzieje. Rozejrzal sie wkolo i dostrzegl Gilla, lagodnie budzacego Angele. -Skad dorwal zapalki? - wymamrotal wielki czlowiek. Pomacal kieszen swojej kurtki i parsknal. - Ukradl moje zapalki! Nie, wlasciwie nalezaly do niego. Angela juz byla przebudzona i Gill mogl najspokojniej wstac. -To tyle jesli chodzi o brak zapotrzebowania na sen - powiedziala przeciagajac sie. - Nasze ciala moze go nie potrzebuja, ale nasze mozgi na pewno. -Miles - zawolal Gill, niezgrabnie torujac sobie droge do Amerykanina. - Clayborne, powinienes zaraz stamtad zmiatac. Tam nie jest bezpiecznie. Staral sie, aby jego glos brzmial naglaco, jednak bez wywolywania paniki u Clayborna. Mowil cicho, jak gdyby obawial sie, ze sam Dom Pelen Drzwi go sluchal. I moze rzeczywiscie sluchal, poniewaz z pewnoscia lowil zewnetrzne sygnaly. Clayborne odwrocil sie do niego twarza. -Trzymaj sie z daleka Gill! - zagrzmial. - Wiem, co robie i wiem rowniez, co ty bys zrobil! Uspilbys mnie, nieprawdaz? Glupcze! Tam lezy wieczne potepienie! Czy nie wiesz, ze stapamy po skraju samego piekla? Skladam hold. Czlowieku, to zapewni zbawienie naszych dusz! Stal pomiedzy ogniem i krysztalem. Gill byl teraz blisko, ale cos go ostrzeglo, zeby nie podchodzic blizej. Po raz pierwszy zauwazyl, jak byly ponumerowane drzwi: iloczynami stu jedenastu. Te, ktore byly w zasiegu wzroku, mialy numery 888, 777, 666 i 555, od lewej do prawej, w kierunku Przeciwnym do ruchu wskazowek zegara. Clayborne stal przed drzwiami z numerem 666. Gill zastanawial sie, czy mialo to jakies znaczenie. W rzeczywistosci mialo, bo teraz Clayborne odwrocil sie do wrot i wskazal na nie, krzyczac: -Widzisz? Diabel odslonil sie. Moj Pan Bog pokazal mi jego numer. Jest to numer Bestii! Teraz odwroce sie od niego! - Uczynil to i, stojac twarza do ognia, rozpostarl ramiona mowiac: - Stan za mna, szatanie! -Clayborne! - Gill syknal zdajac sobie sprawe, ze ogromny krysztal skulil sie, jakby przygotowywal sie do skoku. - Na Boga, czlowieku! -Bog? - zawyl Clayborne przez dym i plomienie. - . Tak! Wielki milosierny Boze, posluchaj tego grzesznika i daj mu znak, zeby wiedzial, ze mu wybaczyles i przyjmiesz do swojego domu... Gill rzucil sie na ziemie. Drzwi z numerem 666 nagle i bezszelestnie zniknely z pola widzenia i ukazalo sie za nimi samo pieklo. Czerwone i pomaranczowe ognie huczaly i grzmialy w jego czelusciach. Wielkie kule ognia miotaly ociekajace plomieniami jezyki i przez dlugie sekundy lizaly cialo Clayborna, ktory po chwili zniknal, krzyczac, w przejrzystym swietle i zarze. Gill czul, jak jego wlasne wlosy i brwi spopielily sie, gdy jak oszalaly pelzal po piasku. Nagle jezyki ognia stezaly, a drzwi z sykiem zawarly. Przez kilka krotkich chwil plamy ognia sciekaly po krawedziach obsydianowej plyty. Zadziwiajace i przerazajace widowisko. Clayborne ciagle tam stal, przez kilka dlugich sekund. Potem zalamal sie. Byl jak manekin rzucony w ognisko przez zadne zabawy dziecko. Byl swieca, ktora brodzila woskiem ugodzona plomieniem lampy lutowniczej. Byl umierajacym szalencem, skwierczacym jak maslo na patelni. W koncu upadl na dymiaca, parujaca sterte przepalonych piargow. A Dom Pelen Drzwi stal nieporuszony: obce Zlo pod obcymi gwiazdami... Rozdzial Dwudziesty Dziewiaty Gill czul przerazenie, a nawet cos wiecej niz przerazenie. To wygladalo tak, jak gdyby Clayborne i Dom Pelen Drzwi byli jakos zespoleni, zwiazani przez cos wiecej niz ogien, ktory zredukowal czlowieka do czerwono-czarnej skwarki. Gill czul to, juz prawie to pojmowal, kiedy nadbiegl Turnbull. -O cholera! - Jack oddychal z trudem, jego grdyka podskakiwala. - O moj Boze! Co sie stalo, u diabla? - Widzial wszystko, ale niczego nie pojmowal. Podbiegl do Clayborna, przykleknal na jednym kolanie. Jego ogromne rece poruszaly sie bezradnie. - Nie moge... nie... gdzie go moge dotknac? Byl teraz w zasiegu drzwi z numerem 666, a maszyna pracowala nadal. Gill czul to. -Jack! - zawolal ostrzegawczo. Clayborne podniosl swoja dymiaca glowe i otworzyl oczy. Plecami zwrocony byl do plomienia. Kiedy jezyk ognia pochlonal go, zamknal oczy i to je ocalilo. -Ja... Ja bylem cholernym glupcem - zacharczal. - Ale wierzylem. Wierzylem. A powinienem byl wiedziec. Jak mogl przebywac tu Bog... w bezboznym miejscu. Tu jest przeciez prawdziwe pieklo! Domena diabla!... -Rzekles - powiedzial oslupialy Turnbull. Ale Clayborne nie tylko wieszczyl, probowal tez stanac na rowne nogi. -Pomoz mi wstac - powiedzial. Jego katusze siegaly niebios. - Pozwol mi to zrobic, zanim wszystko tutaj stopi sie w jeden, skwierczacy zuzel. Dom Pelen Drzwi nie reagowal. Czekal, by Turnbull postawil Clayborna na nogi. Gill czul, ze on czeka. Wstal, podbiegl, pomogl Turnbullowi prowadzic slaniajaca sie rzecz, ktora niegdys byla czlowiekiem. Ogromne pecherze pekaly, wylewajac swoja zawartosc. Ciecz wyplywala z tego podsmazonego ciala strugami: przypieczone, sczerniale zebra wystawaly z plecow Clayborna. -Szesc, szesc, szesc - wymamrotal. Jego twarz byla stopniala maska. Zataczal sie jak uszkodzony robot pomiedzy Turnbullem i Gillem. Kierowal sie na drzwi. - Pozwolcie mu skonczyc... to co zaczal! Gill poczul ruch. Dom Pelen Drzwi czekal na Clayborna. -Jack! - Gill syknal przez zeby. - Musimy go tu zostawic, albo po nas! Ustapili przed Claybornem, ktory wciaz parl przed siebie. -Skoncz to! - powiedzial drzwiom z numerem 666, gdy Gill i Turnbull wycofali sie. - Zakoncz to!!! Tym razem drzwi przesliznely sie w inna strone, tam gdzie nie bylo ognia. W zamian byla proznia. Gwiazdy urokliwie wisialy w rozleglej, niekonczacej sie pustce. Zobaczyli go, lecacego do gory nogami. Tym razem, gdy drzwi zatrzasnely sie, ich framugi pokryte byly szronem. -On panowal nad tym - powiedzial Gill do innych. - Mimowolnie. Nie wiedzial, nie mial pojecia, ale ta maszyna byla z nim zestrojona. Nadal jest - z tokiem jego mysli. Jej oprogramowanie jest oparte na jego wyobrazeniach. -Z jego piekielna wyobraznia... - powiedzial Turnbull, a Gill pokiwal glowa. Varre patrzyl, bez wiary w ich slowa. -Tak po prostu - pstryknal palcami - ni z tego ni z owego wy "wiecie" te rzeczy. Czy w to wlasnie mamy wierzyc? Anderson powiedzial: -Jean-Pierre nie widziales Gilla w akcji. Ja widzialem, wiec radze ci go wysluchac. Prosze, mow dalej, Spencer. -Nie wiem dlaczego zostal wybrany jako wzor do skopiowania - ciagnal Gill. - Ale tak bylo. Moze dlatego, ze jego umysl byl najbardziej chaotyczny, najlepiej dostosowany do tworzenia straszliwych efektow. Ale... -Moglo byc tak - przerwala mu Angela - ze byla to po prostu kwestia tego, kto pierwszy przeszedl przez drzwi? Pamietacie, ze byl pierwszy? - Skurczyla sie, gdy wszystkie oczy zwrocily sie w jej kierunku. -To tez jest mozliwe - powiedzial Gill. - O tym nie pomyslalem. Trzeba to zapamietac. -Przepraszam - powiedziala pokornie. - Przerwalam ci. Powiedziales "ale". -Ale - Gill zbieral mysli - przyjmujac, ze Clayborne zostal wybrany, poniewaz byl wytracony z rownowagi i stad jego percepcja zjawisk tworzylaby potworne efekty, znaczy, ze jestesmy celowo manipulowani, tlamszeni. -Ale my naprawde jestesmy manipulowani! - Anderson prychnal. - Jasne, przeciez to jest oczywiste. Gill skinal glowa. -Przez jakakolwiek obca inteligencje, kontrolujaca Dom Pelen Drzwi. Pozostaje pytanie, jaki to ma cel? To znaczy, po co jestesmy dreczeni? -Zeby zobaczyc z jakiego jestesmy zrobieni tworzywa? - Turnbull jak zwykle uniosl brew. -Dom Pelen Drzwi stal na Ben Lawers przez dosc dlugi okres czasu - powiedzial Gill. - Zakladajac, ze to jest urzadzenie, ktore przebylo lata swietlnej przestrzeni, jego budowniczowie czy operatorzy nie sa glupi. Wiedza, z czego jestesmy zrobieni. Varre pozostawal wciaz nieprzekonany. -Jezeli chodzi o to, ze Clayborne uksztaltowal ten swiat swoim oblakanym umyslem... - zaczal. -Nie ten swiat - Gill przerwal mu. - Tylko to, co sie tu dzieje. A w szczegolnosci to, co sie z nim stalo. I to, co z nami bedzie. -Ale z nami nic sie w zasadzie nie stalo! - krzyknal Francuz. -Jednak... - powiedzial chlodno Gill - jednak nic sie nam nie stalo. Ale mniej niz pol godziny temu Clayborne zostal w odrazajacy sposob za mordowany. Mowie - zamordowany! I jesli wystarczajaco dlugo poczekamy, wydarzenia potocza sie po mysli nadprzyrodzonych sil i mocy Zla, w ktore on wierzyl. Sily, ktore moga skierowac sie przeciw nam. -Ty w to wierzysz? - warknal Varre. -Slyszysz jak twoj zegarek tyka? -Co? Jesli chodzi, to jasne, ze go slysze. Gill skinal w strone Domu Pelnego Drzwi. -To tez tyka - powiedzial. - Jak bomba. Varre poczul, ze rzeczywistosc wyslizguje mu sie spod kontroli, ze paniczny strach niszczy jego cyniczny swiatopoglad. Walczyl z tym. -Dowod! - zdradzil sie tym slowem. - Nie ma dowodu. Nic nam nie mozesz pokazac! -Clayborne najbardziej bal sie dwoch rzeczy, bardziej niz wszystkich innych razem wzietych - Gill byl nieugiety. - Diabla i jego wszystkich dziel. Oraz wysokosci. Pieklo i wysokie miejsce. Ogien piekielny spalil go i spadl na zawsze w otchlan. Przez dlugie chwile panowala cisza. Zmierzch byl niesamowity, z ta garstka migoczacych gwiazd oswietlajacych niebo. Na wschodzie czapa mniejszego ksiezyca wysylala blade, pastelowozolte swiatlo z odcieniem czerwieni. Landszaft. W koncu Anderson zapytal: -To co sugerujesz? Na pewno nie zamierzamy po prostu czekac tutaj, zeby przytrafilo nam sie cos jeszcze bardziej przerazajacego. Dokad sie uda my, Spencer? -Powiedzialem wam, jak wygladaja sprawy - odpowiedzial Gill. - sie mylic, ale nie sadze. Czulem, ze maszyna dziala z Claybornem i Przeciwko niemu. Teraz proponuje, zeby kazdy to przemyslal. Piec glow to wiecej niz jedna. Macie jakies pomysly? Wszystkie beda mile widziane. -A w miedzyczasie, jesli cos... sie pojawi? - to byl glosik Angeli - Wtedy bedziemy zmuszeni skorzystac z drzwi - odpowiedzial Gill - Moze dobrze byloby na poczatek zadecydowac, ktore drzwi wykorzystac Ja sugeruje, zebysmy sie wszyscy nad tym zastanowili. I jesli ktos wpadnie na cokolwiek, to na milosc Boska, niech nie trzyma tego dla siebie! Ja - spojrzal na Varre'a. - Ja bede tu tylko siedzial i sluchal, jak ta maszyna tyka. Jesli nie chcesz mi wierzyc, to twoj problem. Rob co chcesz. - Odszedl na pewna odleglosc i znalazl glaz, o ktory sie oparl. Po chwili podszedl do niego Turnbull. -Nadal nie powiedzielismy im o Bannermanie - powiedzial sciszajac glos. -Nie - powiedzial Gill. - I nie sadze, ze powinnismy o tym mowic teraz. Do diabla, jest wystarczajaco duzo zamieszania! A poza tym - wzruszyl bezradnie ramionami. - Nie jestem niczego pewny. -Co?! -Moze to byc statyczna maszyna. To znaczy, jestesmy wewnatrz maszyny. Moj umysl jest zdezorientowany nie mniej, niz czyjkolwiek inny, moze wlasnie bardziej. Chryste, jesli mam wierzyc wszystkiemu, co mowia mi moje zmysly teraz, to ty tez nie jestes calkowicie w porzadku, Jack! Wydzielasz ten sam typ mechanicznej emanacji, jaki wytropilem wokol Bannermana. To samo u innych. I wiem tylko, ze dziewczyna jest najbardziej ludzkim stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkalem! Turnbull chrzaknal, byc moze z rozczarowania. -Ale jednak stalo sie to w twoim mieszkaniu - powiedzial. - I jestem calkiem pewny, ze to byl on. A gdzie on sie podzial? Uratowal mnie i Claybornowi zycie. Ale gdzie teraz jest Clayborne? Jezu, ktos sie nami bawi, a Bannerman pasuje... Gill podniosl reke. -Szszsz! - powiedzial. I moment pozniej: - Znow tworzy, buduje, przygotowuje sie. Uklada... cos. Angela, slizgajac sie i zjezdzajac po zboczu osypiska dolaczyla do nich. Za soba ciagnela Varre'a i Andersona. -Spencer! - wykrzykiwala podniecona. - Pomysl! Spojrzal na nia obojetnie. -Numerologia - powiedziala. -Co? -Clayborne interesowal sie numerami, czyz nie tak? - az zaparlo jej dech. - Ich ukryte znaczenie i zastosowanie. -Wiec? -Numery na drzwiach. On znal numer bestii Apokalipsy. Wyraz twarzy Gilla nie zmienil sie. -Przypuszczam, ze prawie kazdy zna numer bestii z Apokalipsy. -Ale to byl tez jego numer - powiedziala. - Clayborna. I szybko zaczela wyjasniac hebrajski system numerologiczny, w ktorym liczby zostaly zastapione literami imienia, by przepowiadac przeznaczenie i cechy danej osoby. Ulozyla wartosci alfabetyczne w nastepujacy sposob: -Miles Clayborne sumuje sie tak - powiedziala. - Cztery, jeden, trzy, piec, trzy, trzy, trzy, jeden, jeden, dwa, siedem, dwa, piec, piec. To rowna sie czterdziesci piec. A cztery plus piec rowna sie dziewiec. Szesc-szesc-szesc daje osiemnascie, a jeden i osiem rowna sie dziewiec. On i drzwi maja ten sam numer. To byly jego drzwi, nie mogl tego uniknac. To stad pochodzi stare powiedzenie: "Bylo mu to pisane". A co wiecej, w roznych typach i "stanach" numerologii, dziewiatka jest liczba smierci, tak samo jak dziewiatka pik... Gill potrzasnal glowa, zaintrygowany. Dzialanie Domu Pelnego Drzwi jakby sie uspokoilo, umozliwiajac mu skoncentrowanie uwagi. -Wiec gdzie jestesmy, skad idziemy? -Musimy policzyc nasze numery - powiedziala - zeby odkryc, ktore drzwi sa najodpowiedniejsze, najprzychylniejsze dla kazdego. Na przyklad ja jestem szostka. Moje drzwi beda mialy numer dwa-dwa-dwa. To jest dobry numer. Dwojka odpowiada spokojowi i harmonii, ciszy i serdecznosci. A jesli to jest dobre dla mnie, to powinno tez byc dobre dla nas wszystkich. Gill zmarszczyl brwi. -To bylo cholernie szybkie obliczanie - powiedzial. - Jak to sie stalo, ze wiesz to wszystko? No wiesz... hebrajski? -Zawsze interesowalam sie numerologia, astrologia i tymi tam - wyjasnila. - A system hebrajski znam najlepiej, to wszystko. Gill pokiwal glowa. -Wiec jaka jest moja liczba? -Jestes piatka - odpowiedziala zdecydowanie. - Juz to opracowalam. Sporadycznie zyjesz bardzo nerwowo, ale jestes rowniez pomyslowy, Prezny, zmienny, po prostu krysztal. Mozesz byc pociagajacy, trudno ci sie oprzec... I madry. Czasami nie jestes zbyt rozwazny, ale masz dobre checi. I uwielbiasz podroze. Varre powiedzial oschle: -Skoki ze swiata w swiat, na przyklad? Gill spojrzal na niego z ukosa. -A on? Co z nim? -Jego liczba? - Angela liczyla w pospiechu. - Piecdziesiat jeden. On jest szostka, tak jak ja. Znowu drzwi z numerem dwa-dwa-dwa. Ale on ma trzy imiona. Trzy blokuje dwa: ambitny, dumny, czasami wyniosly. Jack Turnbull mial liczbe trzydziesci osiem, co rowna sie jedenascie lub dwa. A David Anderson byl trojka. -Jesli mamy traktowac to serio - powiedzial Gill - to drzwi z numerem dwa-dwa-dwa wydaja sie najlepszym wyborem. -Nie traktujesz tego powaznie? - wydawala sie byc rozczarowana. Gill zaskoczyl ja. -Alez tak! - usmiechnal sie od ucha do ucha. -Naprawde? - znowu byla podekscytowana. Anderson i Varre nie wierzyli wlasnym uszom. Spojrzeli na Gilla w przeswiadczeniu, ze bredzi w malignie. -Co? - spytal Anderson stanowczo. - Rzeczywiscie wierzysz w te wszystkie banialuki? Gill, zaczynam miec powazne... -Oszczedz sobie - Gill przerwal mu. - To nie my w to wierzymy, to on w to wierzyl, Clayborne. Maszyna, krysztal, Dom Pelen Drzwi, czy cokolwiek to jest, formuje wszystko zgodnie z jego sposobem myslenia, jego przekonaniami. A jesli to nadal dziala zgodnie z ta zasada, to teraz wspol dziala z naszymi umyslami. -Dwa-dwa-dwa, to nasze drzwi - powiedzial Turnbull. Ruszyli cala grupa, stapajac uwaznie w ciemnosc wokol krzywizny wielkiego krysztalu. Gdy tak szli, pojawily sie w ich polu widzenia drzwi z numerami: 444, 333 i 222. -A tak na marginesie - spytal Gill, gdy przystaneli w bezpiecznej odleglosci od krysztalu. - Jaki bylby numer Jona Bannermana? Angela wyliczyla to skrupulatnie: -On mial siodemke - powiedziala. - Ale tak jak trojki i piatki, siodemka nie dzieli sie. Drzwi z numerem siedem-siedem-siedem bylyby jego. Siodemka jest liczba nauczycieli, filozofow i myslicieli. Sa oni samotnikami, trzymaja sie z daleka. Sa zamknieci w sobie, opanowani, wybitnie inteligentni. Siodemki sa niezupelnie z tego swiata - z Ziemi, i ogolnie: patrza na wielka mase ludzkosci w zlym swietle. -Nagle i niespodziewanie interesuje sie numerologia! - powiedzial Turnbull. Spojrzal na smukla sylwetke Gilla. - Wiec Bannerman jest siodemka, czy tak? Jego uwaga byla jak wyzwanie. Gill wiedzial pol sekundy wczesniej, zanim to sie stalo... Rozdzial Trzydziesty Sith Thonu popelnil kilka bledow. Pierwszym byla utrata broni, gdy probowal zabic Spencera Gilla; drugim zlekcewazenie tego faktu. Nie przejmowal sie zbytnio wiedzac, ze zadna istota nie moglaby kiedykolwiek dociec przeznaczenia i funkcji urzadzenia. Zapomnial jednak o fenomenalnych umiejetnosciach Gilla. Przeoczeniem bylo tez zaniedbanie kontroli poczynan grupy. Gdyby to zrobil, to moze natrafilby na jeden z tych momentow, kiedy Gill wyjal narzedzie, zeby je zbadac, a moze chwile, w ktorej ono samo sie naprawialo. Wiedzialby, ze Gill wie, jak go uzywac. Sith mogl sprawdzic nagrania, dociec co i jak sie stalo. Ale nie zrobiwszy zadnej z tych rzeczy, znalazl sie w nader niekorzystnej sytuacji, czego byl jeszcze zupelnie nieswiadomy. Jeden blad o ktorym wiedzial i do ktorego z zalem sie przyznal, byl w pewnym czasie czynem dokonanym z rozmyslem. Bylo to pozostawienie konstrukcji Bannermana bez charakteryzacji, w autorskiej wersji, pomimo konfliktu z Gillem i Turnbullem w Killin. Sith byl zadowolony, ze jedynie transformacja reki wystarczy, by go wylaczyc z tamtego wydarzenia. Byla to jawna arogancja, nonszalancki gest jego megalomanii, calkowicie nie w stylu Thonu. Ale zostal okpiony przez nich juz raz i dlatego pragnal sprowokowac ich, spowodowac, zeby go rozpoznali. Ale to pozniej. Najpierw musi sprobowac przekonac Turnbulla, ze straznik sie mylil co do osoby Bannermana. Wedlug jego przewidywan nie powinno to byc takie trudne. Juz poczynil przygotowania i nalozyl male, zmyslne detonatory na konstrukcje. Ale ku wielkiemu strapieniu Sitha, wlasnie gdy mial opuscic pokoj kontrolny, zjawil sie Miles Clayborne. Byl mocno pokiereszowany, oblazil ze skory, pokryty szronem. Krotko mowiac - byl calkiem "martwy". Sith zdawal sie nie tylko rozdrazniony, ale rowniez zaskoczony sytuacja. Oczywiscie, syntetyzer pracowal na swych najwyzszych obrotach. Co zamierzali Gill i inni? Mial wielka ochote dowiedziec sie tego. Sith zapieczetowal odrazajace pozostalosci Clayborna. Na parterze Dom Pelen Drzwi mial dziewiec skrzydel z drzwiami ponumerowanymi od 111 do 999. Jako ze Gill i inni stali w pewnej odleglosci od drzwi z numerem 444, te z numerem 777 byly malo widoczne, skryte za krzywizna wielkiego krysztalu. Zatem wlasciwie nikt nie widzial Bannermana, wylaniajacego sie z nich, ale wszyscy slyszeli ochryply krzyk ostrzezenia Gilla na chwile przed jego pojawieniem. Gdy przebrzmial odglos zatrzaskiwanych, ogromnych drzwi, echo odbilo sie od gor i w panujacej ciszy odezwaly sie glosy przerazenia i krzyk o pomoc. Otepialy i dygocacy Gill znowu stal na nogach, pomagajac Angeli uwolnieniu sie od mocy krysztalu. Wowczas zjawil sie Bannerman. Zblizyl sie, zataczajac, zza Domu Pelnego Drzwi. Jego ubranie bylo w strzepach stopy wygladaly na krwawa miazge wewnatrz rozdeptanych, poszarpanych butow. Trzymal rece wyciagniete przed soba, szukajac po omacku drogi jak slepiec. -Pomocy! - zawolal zalosnie. - Na milosc Boska, czy jest tam ktos? Zaskoczeni, mogli tylko przygladac sie, jak potknal sie na ostrych kamieniach, wpadl na krysztal i upadl. Ale kiedy z trudem, postekujac, podniosl sie na nogi, cala gromada ruszyli w jego kierunku. Jego wlosy byly spalone do szczetu, a poranione rece krwawily. Wygladal, jakby wpadl do pieca. A jego oczy... koloru mleka, byly calkiem puste, odbijaly tylko blade, zolte refleksy dopiero co wschodzacego ksiezyca. -Slepy! - Anderson stracil werwe. -Anderson? - jego glos byl prawie dzieciecy, blagalny, laknacy nadziei, choc oniesmielony. - Czy to ty? Dlaczego mi nie odpowiadasz? - potykajac sie, podszedl do nich. Angela z lkaniem w glosie powiedziala: -Och, biedaku! Tak, to my, Jon. Wszyscy oprocz Haggiego i Milesa Clayborna. Oni... nie sa z nami. -Angela? I... reszta? Teraz juz wierzyl. -Jestesmy tutaj, Jon - powiedzial Anderson, gdy Angela ujela reke Bannermana. On chwycil ja, przycisnal do siebie i krzyknal: -To jest... cud! Boze, nigdy w ciebie nie wierzylem, ale teraz wierze. Gill i Turnbull wymienili spojrzenia. Turnbull nie kryl oslupienia. A Gill nie byl juz tak pewny swego. Obecnosc Domu Pelnego Drzwi - szczegolnie teraz, gdy krysztal nadal byl aktywny - powodowala, ze Spencer nie mogl "wyczuc" Bannermana. Jego szosty zmysl byl zagluszony swiadomoscia krysztalu. -Usiadz, zanim znowu upadniesz. - Angela usadowila Bannermana na plaskim kamieniu. Musiala przykucnac obok niego, bo nie puszczal jej reki z uscisku. -Co ci sie stalo? - Varre otrzasnal sie ze zdziwienia. - Ostatni raz widzielismy cie w jaskini na skarpie, kiedy ukladalismy sie do snu. -Chcecie wiedziec, co mi sie przydarzylo? - glos Bannermana byl tubalny i rubaszny, przypominal ten, ktory z nim kojarzyli. "Jesli to jest gra, to jest bardzo dobra. Czy posunalby sie tak daleko, zeby sie oslepic?" - pomyslal Gill. -Opowiem wam, co sie stalo - ciagnal Bannerman. - Wydawalo mi sie, ze cos slysze. Cokolwiek to nie bylo, obudzilo mnie. Wyszedlem z jaskini i poszedlem na krawedz skarpy. Na dole, w lesie, cos sie ruszalo wrzeszczac wnieboglosy. Potem zauwazylem, ze niewiarygodnie ogromny insekt pnie sie w gore klifu, w moim kierunku. Dotarl do wystepu i mial trudnosci z ominieciem go. Myslalem, ze moze nas wyweszyl i podazal, zeby nas schwytac! -Czy mozesz opisac te rzecz, ktora zobaczyles? - spytal Gill. Bannerman skinal glowa. -Znalazlem luzny glaz i przetoczylem go do krawedzi - mowil. - Robal wlasnie przekoziolkowal przez przeszkode, gdy wycelowalem w niego kulomiotem i spuscilem go z gory. Ale... on spadl tuz obok, w poblizu pekniecia. Stwor popatrzyl na mnie tymi sztucznymi oczami, a one oslepily mnie, jak silne promienie, jak lasery! Oslepily mnie w jednej chwili. Bol byl tak okropny, ze musialem... zemdlalem. Od tamtego czasu... Boze, powiedz mi, gdzie bylem!? - Po chwili mowil: - Bylem na pustyni, gdzie palilo mnie slonce, na bagnach, gdzie jakies stworzenia przywieraly do moich ud, w miejscu, gdzie wszystko, czego dotknalem, bylo ostre jak odlamki szkla. W koncu poddalem sie, stracilem nadzieje. Potem... znalazlem sie w siedlisku ognia i straszliwego upalu, i kiedy bylem prawie gotowy, zeby polozyc sie i umrzec, uslyszalem glos - odwrocil sie do Angeli przykucnietej przy nim. - Mysle, ze to byl twoj glos. Zmusilem sie, zeby ruszyc w twoim kierunku i - przerwal, mrugajac swymi slepymi oczami. - Jestem tutaj. -Ona wymowila twoj numer - powiedzial Turnbull. - Ona wywolala cie przez drzwi. Drzwi z numerem siedem-siedem-siedem. -Jack, pojdziesz ze mna? - spytal Gill, a gdy Turnbull dolaczyl do niego, zwrocil sie do reszty. - Zostancie tutaj. Zajmijcie sie Bannermanem. Wrocimy tu niebawem. Przeszli wzdluz frontowej sciany krysztalu do drzwi z numerem 777. U ich podstawy osypisko bylo naruszone. Kilka kamiennych plyt zostalo pocietych jak kawaly sera. Nastepne drzwi 666, te za ktorymi zniknal Clayborne, wygladaly identycznie. Jasne bylo, ze Bannerman przyszedl przez drzwi 777. Gill trwal w ogromnym zdumieniu. -Jezeli umysl Clayborna rzeczywiscie pomogl w uksztaltowaniu tego miejsca - powiedzial - to byl on o wiele bardziej niesamowity, niz mozna bylo sie spodziewac. Jednak szczegolnie mnie niepokoi to, czy on nadal ma na to wplyw. Do diabla, to byl jego swiat. Nie jestesmy jedynie trybikiem zwyczajnej maszyny, ale maszyny zaprogramowanej przez oblakanego czlowieka! Turnbull spojrzal na ozlocona swiatlem ksiezyca sylwetke Gilla. -A Bannerman? Co o tym myslisz? -Nie wiem - odpowiedzial Gill. - Czasami jestem sklonny powiedziec, ze on jest bez zarzutu, ale z drugiej strony... Obaj mezczyzni wzdrygneli sie, poczuli jak serca zaczynaja walic im w piersiach. Z oddali, gdzies od gorskiego lancucha, dobiegl ich dzwiek, ktory nie powinien nigdy pojawic sie w miejscu takim jak to. Bylo to zawodzenie ale inne od tego, jakie slyszeli w swiecie wielkiej skarpy. To bylo dojmujace przeszywajace dreszczem, zawodzace ujadanie. I wydawalo sie calkiem znajome. Nie byli jedynymi, ktorzy je slyszeli. -Gill! Turnbull! - dobiegl ich przestraszony glos Andersona. - Wracajcie tutaj! Szybko! Dolaczyli do glownej grupy. Gdy szli, Gill szepnal: -Jack, na razie zapomnij o Bannermanie. Badz czujny, uwazaj, ale nie zdradz sie. Wiesz o co mi chodzi? Gdybysmy nie mieli racji, co do niego, to swietnie. Ale jesli tak... to go rozszyfrujemy. Przezorny zawsze ubezpieczony. Gdy wrocili, wszedzie juz bylo slychac wycie. Niektore odglosy dochodzily z daleka, inne z bliska. Tuz obok. -Co o tym sadzisz? - powiedzial Anderson. -Nie pytaj ich - powiedzial Varre. - Zapytaj mnie. - I bez wahania dodal: - Wilki. Nie ma drugiego takiego dzwieku, jak wycie wilka. Mam rodzine w Kanadzie, na dalekiej polnocy, odwiedzilem ich tam i slyszalem ten glos. Wilki lesne. Anderson chwycil go za reke. -Mowisz powaznie? Lesne wilki w swiecie bez drzew? -To mysmy zadnych nie widzieli. - Varre w zdenerwowaniu trzasl glowa. - Jak dotychczas nic nie widzielismy. Nie wiemy, co jest po drugiej stronie tego pasma gor. To sa wilki, ja wam to mowie. Klne sie na moje zycie! -A co z naszym zyciem? - glos Turnbulla byl zawziety, pelen gniewu. - Spojrzcie tam, w gore. Spojrzeli. W zakamarkach i peknieciach stoku gory, plonelo wiele par oczu zoltym, wrogim blaskiem. Ich niesamowity ksztalt rysowal sie wyraziscie pomiedzy odpryskami skal. Teraz nie moglo byc zadnych watpliwosci. -Moj Boze! - Anderson cofnal sie o krok na chwiejnych nogach. -To jest stado tych cholernych zwierzakow! -Nie rozumiem - nawet Turnbull stracil rezon. - Nie widzielismy nic, co mogloby wytlumaczyc, w jaki sposob... -I nie patrz w dol - przerwala mu Angela, ktora dopadl strach. Ponizej, u wrot pustyni, wirowaly dziwnie migoczace ognie niczym rozumne ogniki - swiatla sw. Elma. - Wywachuja nas - powiedzial Varre ze scisnietym gardlem. - Ale co to jest? -Kogo to obchodzi? - powiedzial Turnbull. - Ja mysle, ze najwyzszy czas, zebysmy zdecydowali, ktorymi drzwiami stad wychodzimy! -Ja glosuje za drzwiami Angeli - powiedzial Gill, wycofujac sie w strone Domu Pelnego Drzwi. - Drzwi z numerem dwa-dwa-dwa. Anderson niespokojnie przeskoczyl z nogi na noge, tanczac jak kulawa baletnica. -Ale tych rachub nie mozemy byc pewni - powiedzial. -Jedno jest pewne - powiedzial Turnbull. - Nie uzyjemy drzwi z numerem szesc-szesc-szesc i siedem-siedem-siedem. Angelo, co o tym sadzisz? Nie odpowiedziala. Spojrzeli na nia siedzaca obok Bannermana i sciskajaca jego reke. Jej oczy byly szeroko otwarte i przerazone, utkwione w zboczu osypiska, po ktorym zeszli. Po zboczu stapal... nagi mezczyzna! Swiatlo ksiezyca w pelni go oswietlalo. Usmiechajac sie, lekko i nieomylnie pokonywal stromizne osypiska. A za nim nadchodzily inne ludzkie postacie. Wszystkie nagie, wszystkie usmiechajace sie. -Swiat Clayborna! - syknal Varre. - Swiat pelen sil nadprzyrodzonych, Gill! Anderson! To nie sa ludzie. Nie sa to takze wilki. To sa... -Wilkolaki! - powiedzial Gill. Rozdzial Trzydziesty Pierwszy Pierwszy z nagich mezczyzn, zapewne przewodnik stada, stoczyl sie w dol po zboczu, przykucnal, potem stanal na czworakach i zamienil sie w ogromnego szarego wilka. Metamorfoza dokonala sie blyskawicznie: czlowiek przemienil sie w bestie, nim to moglo dotrzec do ich swiadomosci. Warczac i lypiac slepiami, stworzenie zblizalo sie. -Gill! Turnbull! - Anderson krzyczal; caly majestat przywodztwa calkowicie znikl. Prowadzacy stado wilkolak przystanal, inni, zmieniajacy sie w zwierzeta ludzie zajmowali swoje miejsca po jego prawicy i lewicy. Cienie skalnych scian i zboczy ozyly swiatlem jasnych, trojkatnych oczu. -Gill? - Turnbull powtorzyl za Andersonem. -Wycofujemy sie - powiedzial Gill. - Ale wolno. W strone Domu Pelnego Drzwi. Mozesz wziac Bannermana? Turnbull powiedzial: -Jon, postaraj sie zachowac spokoj. Mamy tu klopoty. Latwiej bedzie taszczyc go na plecach - jeknal unoszac Bannermana strazackim sposobem. Gleboko zakorzeniony sceptycyzm i sarkazm Varre'a szybko wyparowaly. Cala realnosc zniknela, Francuz czul, ze sam znika wraz z nia. -Te trupie ognie - wybelkotal i przerwal, by zmowic w zadyszce krotka modlitwe w swoim jezyku. - Ida w gore! -Ale kim oni sa? - Angela przywarla do Gilla i wycofala sie wraz z nim w strone wielkiego krysztalu. -Moce zla Clayborna - odpowiedzial Gill. - Zjawy, widma, zle duchy. -Nie ma takich rzeczy! -On wierzyl, ze sa. -Musimy uzyc drzwi! - wrzasnal Anderson. Odwrocil sie i skierowal kroki wprost na drzwi z numerem 222. - Za mna! Wilkolaki postapily jeszcze blizej. Ich kly byly zolte tak samo jak ich oczy i ociekaly slina. Grzywy wzdluz ich grzbietow byly prazkowane, zjezone, przerazajace. Jeden z nich zaszczekal. To nie bylo wycie, ale wlasnie szczekniecie. Mniejsze zwierze zjezdzalo w dol po zboczu usypiska, wzniecajac lawine kurzu i kamykow. Gill cofnal sie do Andersona stojacego przy drzwiach z numerem 222. -Na co czekasz? - powiedzial. Ale Anderson mogl tylko stac tam, belkocac pod nosem. Gill zaryzykowal i przeniosl wzrok z zaciesniajacego sie kregu wilkolakow, spojrzal na Andersona, a potem na drzwi z numerem 222. Byl tam numer 222, potem 333, potem 444, 555 i tak dalej! Numery zmienialy sie jak blyski flesza, przenoszac sie z drzwi na drzwi, okrazajac obrzeza wielkiego krysztalu z kazda uplywajaca sekunda. Potem 222 rozblyslo na drzwiach ponownie i Anderson uniosl drzaca reke do kolatki, ale numer juz sie zmienil: 333, 444, 555, 666... Byla to szalona karuzela. Gill zepchnal Andersona z drogi. Szybciej i szybciej wirowaly numery, mrugaly, az wszystkie zlaly sie w jeden punkt. -Zaryzykuj. - To Turnbull ryknal Gillowi, do ucha. "Zrob to - Gill powiedzial sam do siebie. - Zaryzykuj - poki jeszcze mozna!" W momencie, w ktorym uniosl kolatke i chcial zastukac, dobiegly go przerazajace wrzaski. Spojrzal za siebie, tam gdzie opadala zaslona fosforyzujacego blekitu i zieleni. Niczym zorza polarna, rozswietlila cala polke skalna zatrwazajacym, dziwnym blaskiem. W przesuwajacych sie, tanczacych faldach zaslony tworzyly sie wizerunki twarzy, oczu zionacych pustka, ust i nozdrzy czarnych jak pieklo. Ludzkie, o nieludzkich rysach, z rogami na czolach. Znowu uslyszeli szczekanie. Cos pierzchalo galopem, skomlalo, nadbiegalo wielkimi susami. Zderzylo sie z grupa ludzi klebiacych sie przy drzwiach. Gill poczul, ze cos szturchnelo go w bok. Cyfry przed jego oczyma byly zamazana, nieczytelna plama. Wypuscil kolatke z rak. W tym momencie liczby przestaly wirowac, zatrzymaly sie na cyfrze 555. Zgodnie z tym, co mowila Angela, byly to drzwi Gilla, ktore w nastepnej chwili rozwarly sie jak gigantyczne szczeki, aby ich wszystkich porwac do srodka... Gill uderzyl o cos glowa, nabijajac sobie guza wielkosci sliwki. Angela plakala, tulac go w ramionach. Lezal na stosie z ostrych, kanciastych gruzow i piaszczystego tworzywa. Otwierajac jedno oko zobaczyl, ze sypki material jest czerwono-brazowy i pojal, ze to... rdza? Varre popiskiwal: -Mon Dieu! Mon Dieu! Na milosc Boska, wezcie to ze mnie! -Nie ruszaj sie, Jean-Pierre. Daj nam szanse - wrzeszczal Anderson. -Boli! - wyl Francuz. - Moja noga, moja noga! -Sluchaj, zabojadzie! - warknal Turnbull. - Masz do wyboru: nie ruszac sie, az usuniemy to cholerstwo z ciebie, albo wierzgac jak wesz na grzebieniu i nosic to paskudztwo przez reszte swojego pieprzonego zycia! Bannerman zachowywal sie ciszej, mowil prawie szeptem: -Gdzie jestesmy? Co sie stalo? Czy jestesmy bezpieczni? Czy ktos moglby mi powiedziec, o co chodzi? Gill poruszyl sie, sprobowal sie podniesc i zobaczyc, co sie dzieje. Angela plakala: -Spencer? Spencer! - przytulila go do siebie i jeszcze mocniej zaczela lkac. - Myslalam, ze jestes powaznie ranny. Powiedz, ze nie jestes - calowala go w szyje, ucho, guz na czole. -Nie jestem - zacharczal i przerwal, by wypluc z ust troche rdzy. Gdy glowa przestala mu wreszcie wirowac na karku, Gill rozejrzal sie Probowal zorientowac sie w sytuacji. Najpierw myslal, ze wkroczyli do jakiejs jaskini. I tak rzeczywiscie bylo, choc nie byla to jaskinia, jaka Gill lub ktokolwiek z nich mogl sobie wyobrazic. Swiatlo, rodzaj przymglonej dziennej aury, wpadalo do tego miejsca przez ziejaca, owalna dziure w jednej ze scian, a promienie wsaczaly sie przez otwory w suficie. -Jaskinia? - zastanawial sie Gill. - A moze schron nuklearny, trafiony solidnym pociskiem? Znajdowaly sie tam rury, kable, polamane plastikowe i metalowe przewody, zwisajace niby dwudziestowieczne stalaktyty. Podloga byla zasmiecona rdzewiejacymi dzwigniami, srubami, zasuwami, tlokami, kolowrotkami i metalicznym rumowiskiem wszystkiego z wszystkich mozliwych odpadow. Wysypisko smieci? -Wysypisko smieci! - tym razem wykrzyknal to glosno, starajac utrzymac sie na nogach. Ale Angela trzymala go mocno. -Uspokoj sie, Spencer. -Nie widzisz? - powiedzial. - To jest wysypisko smieci! To sa gruzy cywilizacji. Czy mozesz sobie to wyobrazic w obcym swiecie? To musi byc Ziemia! Potrzasnela glowa, wstala i pomogla mu podniesc sie. -Nie - powiedziala. - To nie jest Ziemia. To wcale nie musi byc Ziemia. Tez tak myslalam, dopoki nie wyjrzalam, o tam - skinieniem glowy wskazala wielkie owalne naciecie otworu w scianie zbudowanej z ulozonego na stos mechanicznego zlomowiska. Gill od razu podszedlby do otworu, ale zobaczyl Bannermana skulonego w rogu, drzacego, miotanego watpliwosciami. Opieral sie o cos, co wygladalo jak wielki czerep silnika. Zobaczyl rowniez co Anderson i Turnbull wyprawiaja z Varre'em: zdarli nogawke z jego prawego uda. Przyczepiony do nogi wilczy pysk wygladal ohydnie. Glowa stwora, barki i przednie lapy byly bez szwanku, ale ponizej - ochlap, tryskajace krwia bebechy. Turnbull podniosl wzrok, gdy Gill pochylil sie nad nimi. -Jak sie czujesz? - zapytal. Gill kiwnal potakujaco glowa. Anderson siedzial Varre'owi na piersiach, probujac przytrzymac go w tej pozycji. Varre wil sie z bolu. Palce Turnbulla krwawily, zacisniete na szczekach wilka. Z wysilkiem probowal rozewrzec mu paszcze. Gill domyslil sie, co sie stalo: zwierze zaatakowalo Francuza, gdy przechodzil przez drzwi, ktore sie potem za nim zamknely, przepolawiajac delikwenta... Pot splywal struzkami po udreczonej twarzy Varre'a. Zeby zgrzytaly za wargami sciagnietymi bolem. Gill wykrzywil twarz i wyjal strzykawke z kieszeni. Ale w tym momencie Turnbull zasyczal z odraza i energicznie odtracil go od Varre'a. Anderson takze zareagowal. Francuz wydal z siebie okrzyk straszliwego przerazenia. Glowa wilka, ktorego zeby zaciskaly sie na jego udzie, byla teraz... ludzka glowa! Ludzka piers, z ludzkimi konczynami, ktore trzepotaly nad Varre'em. -Jezu! Jezu! - krzyczal Francuz, a jego palce dygotaly nad zmiazdzonym udem. Gill i inni gapili sie z szeroko otwartymi oczyma na te potworne resztki, na wykrzywiona, odrazajaca maske, na strzepy ramion, rozpadajace sie w dym i kurz. -Co to? - Anderson i Turnbull prawie rownoczesnie zadali to pytanie. -To chyba nie bylo jego miejsce - Gill sprobowal nadrabiac mina. -To cos zrodzone w swiecie Clayborna, wytwor jego wyobrazni. Ten swiat jest czyms innym. Tu takie stworzenia nie istnieja. Na przekor logice cos wtargnelo przez owalne naciecie w scianie. Gill wzdrygnal sie i wciagnal z trudem powietrze, ale Turnbull chwycil go za ramie i uspokoil. -Pies - powiedzial do niego wielki czlowiek. - To tylko pies. -Co? - Gill nie byl pewien. Potem przypomnial sobie szczekajaca, galopujaca istote ze swiata Clayborna. -Pies? Uchowal sie stamtad? Turnbull pokiwal glowa. W szale radosci zwierze skakalo i dokazywalo wokol nog Angeli. Pies szczekal podniecony, machal jak oszalaly kikutem ogona, potem biegal radosnie wokol Gilla. Gill schylil sie, by z rozwaga poglaskac go po glowie, a pies stanal na tylnych lapach, lizac mu twarz wilgotnym jezykiem. -Nasza obecnosc jest dla niego tak samo niewiarygodna, jak jego dla nas samych - powiedzial Gill. Usiadl na kupie zlomu i pieszczotliwie drapal psa za uszami, a ten zwinal sie w klebek na jego kolanach i chrapal. -On ma obroze - zauwazyla Angela. Miala racje, pies posiadal takze kartke identyfikacyjna. -Barney - powiedzial Gill. - Ten kundel mieszkal w Lawers... Gill zmarszczyl brwi. -To mi cos przypomina. -I powinno - kiwnal glowa Anderson. - Pierwszym czlowiekiem ktory zglosil obecnosc Zamku na Ben Lawers byl Hamish Grieve. Narzekal, ze Zamek "zabral" mu psa, ktory nazywal sie Barney. -I on byl tutaj od tego czasu? - glos Angeli byl pelen wspolczucia. - W tym miejscu? Chodz, Barney! - zawolala. - Chodz, piesku! -A co ze mna? - wykrzyknal Varre. Jaskinia-Zlomowisko ciazyla mu, a klaustrofobia dawala znowu znac o sobie. -Do diabla, to tylko pies! - Turnbull zajal sie noga Varre'a, owijajac ja bandazem zrobionym z koszuli; wlasnie zaciesnial ostatni wezel. -Auu! - zaprotestowal Francuz. -Naprawde zostawie cie, stary - powiedzial Turnbull ostrzegawczo. -Pies? On pozostal przy zyciu kilka lat dluzej niz to nam pisane. Moze nauczymy sie czegos i od tego psa, a to znaczy, ze jest wiecej wart niz ty. A poza tym to jest ziemski pies. Jesli o mnie chodzi, to dla mnie jest tyle wart, co czlowiek. -Idiota! - wymamrotal Varre. -Mozesz chodzic? - zapytal Turnbull bez ogrodek. -Nie jestem pewien. -No to upewnij sie, bo ja nie zamierzam niesc ciebie i Bannermana na swoim grzbiecie. - Turnbull dochodzil juz do granic cierpliwosci. -Spokojnie, Jack - uspokoil go Gill. - Na zmiane bedziemy nosili Bannermana. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku, pamietasz? Turnbull spojrzal na niego i ostre rysy jego twarzy jakby zlagodnialy. -Tak, na tym samym. Ale nie wszyscy probujemy wydostac sie z tego pierdolonego wozka! Angela odwrocila sie, Turnbull potarl brode i wzruszyl ramionami. -Przepraszam - powiedzial. - Grzeczne konwersacje nigdy nie byly moja mocna strona... Varre stanal na rowne nogi. Troche kulal, ale staral sie robic dobre wrazenie. Chcial wydostac sie z zamknietej przestrzeni. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Wyjdzmy stad i zobaczmy, wyladowalismy. Rozdzial Trzydziesty Drugi Miejsce, w ktorym sie znalezli, bylo prawdopodobnie najdziwniejszym ze swiatow i Gill wiedzial, co Angela miala na mysli, kiedy powiedziala, ze to nie jest Ziemia. Wysypisko smieci to pol biedy, ale wysypisko smieci wielkosci planety, to zupelnie inna sprawa. Stal na rdzewiejacym obrzezu peknietej sciany i przypatrywal sie niebu, w ktore nikt juz nie wierzyl. Lecz on, Gill, wiedzial na co patrzy. -No i co? - zapytala Angela, przerywajac otepiale zdumienie Gilla i ploszac strach ogarniajacy jego umysl. To nie byl jego wlasny glos, gdy odpowiedzial: -Nadal nie jestem pewien tej twojej numerologii, ale z pewnoscia mialas racje za pierwszym razem. -Za pierwszym razem? - nie zrozumiala widac sensu jego slow. -O czym ty mowisz, Spencer? - Anderson ciagle probowal byc panem sytuacji. -Ona powiedziala, ze moze poprzednie miejsce bylo dzielem Clayborna, bo pierwszy przeszedl przez drzwi. - Gill odpowiadal nie odwracajac glowy. - Wydaje mi sie, ze miala racje. Tym razem ja bylem pierwszy. -Tak bylo, Gill? - powiedzial Bannerman drzacym glosem. - Co widzisz? "Raczej, co czuje" - pomyslal Gill, ale glosno odpowiedzial: -Widze swiat maszyn w stanie rozkladu. Swiat przepelniony maszynami, pozbawiony przyrody, trawy czy drzew, czy czegos tak realnego jak kamien. Nie ma tu gor, oprocz hald maszynowego zlomu, i nie ma ulic, tylko gigantyczne konstrukcje i rusztowania, jak drapacze chmur, laczace niebo z ziemia, az po kraniec swiata. Jestesmy wysoko, horyzont jest bardzo daleko; ale jak daleko moge siegnac wzrokiem, widze tylko metal i plastik, zepsute mechanizmy i... - przerwal na chwile, by zaczerpnac powietrza; skupil wzrok na sylwetce rysujacej sie na tle nieba i sciszonym glosem ciagnal: - i troche maszyn, ktore sa jako tako sprawne. Inni sledzili tor jego wzroku. Poczul, jak palce Angeli zaciskaja sie na jego ramieniu. -Spencer - wyszeptala - co to... jest? A mogl to byc dzwig na gasienicy lub gigantyczny, mechaniczny zuraw, ale Gill nie odpowiedzial, bo to byla czesc jego strachu: brak wiedzy. Koszmar ma swoje wcielenie. Byc otoczonym przez maszyny i czesci maszyn i nie pojmowac ich funkcji albo celu i przeznaczenia. To byl fragment tego swiata. A reszta, to... -Twoj swiat, Spencer - powiedzial Turnbull lowiac te mysl prosto z jego glowy. - Pierwszy przeszedles i to miejsce zostalo uksztaltowane przez twoj umysl. -Przez moje leki - poprawil go Gill. -Twoje leki? - Varre szybko sie zorientowal w tych zawilosciach. Sa tu rzeczy, ktorych trzeba sie bac? Co ty mowisz, Gill? Czego musimy sie obawiac? Gill przeszyl go wzrokiem. Powiedzial: -Niczego specjalnego, jak przypuszczam. Ty masz szczescie. To miejsce, to moj koszmar, nie twoj. I nie jestem taki jak Clayborne, jesli to cie martwi. -Twoj swiat! Swiat Clayborna! - Anderson podniosl rece. Jego glos byl pelen ledwo opanowywanej zlosci, kipiacej frustracji i strachu. Oblizal usta. - Ale do czego to prowadzi? Jesli przejdziemy? Chodzi o to, ze byl tu krysztal, ktorego krawedzie byly drzwiami. Przeszlismy przez to, ale teraz juz tego krysztalu nie ma. Wiec... gdzie on jest? -Te drzwi prowadza tylko w jedna strone - odpowiedzial Gill. - Jak jednostronne lustra: raz je widzisz, raz nie. -Nie - Turnbull potrzasnal glowa. - To trzesawisko. Przez lotne piaski jest tylko jedna droga przejscia. I nie zatrzymasz sie, dopoki twoje stopy nie dosiegna dna... Angela skrzywila sie i powiedziala: -To jest chorobliwe i nienaukowe. Zgodzilismy sie, ze nic tu nie jest nadprzyrodzone, nawet w swiecie Clayborna. To jest w naszym umysle, albo wyszlo z naszego umyslu. I jest w calosci kontrolowane przez Dom Pelen Drzwi. Krysztal byl jeszcze jedna jego projekcja, kolejnym wariantem. On nie zniknal dlatego, ze po prostu udalo nam sie przejsc. On nadal jest na Ben Lawers, a w swiecie urwiska nadal jest palac, a w swiecie Clayborna jest ten zly krysztal. Tutaj... jest gdzies tam... Stala obok Gilla i wpatrywala sie w zdziczale harce metalu, ktory na szczescie poniechal swych niszczacych poczynan. Gill czul groze tego miejsca, ktorej inni nie byli w stanie pojac. Oni czuli tylko dziwacznosc. Dla Gilla byla to skondensowana groza. Jego mozg stawial czola kazdej nowej maszynie lub jej fragmentom i nie byl w stanie tego pojac. Znowu wokol byl Zamek, ale powiekszony milion razy. Jedynym sprzymierzencem bylo to, ze wiedzial o zaworze bezpieczenstwa i mogl go zamknac. Zrobil to teraz: mocno zacisnal oczy, potrzasnal glowa, gdyz nie byl pewien swego. "Nie - powiedzial sobie. - To mnie nie dotyczy. Ja tego nie zbudowalem, to jest tylko powiekszenie moich najskrytszych lekow. To jest czyjas rozmyslna robota, zeby mnie doprowadzic do szalenstwa, umiescic mnie w swiecie, gdzie moj mechaniczny umysl jest otoczony, przez rzeczy nie znane i calkowicie nie do poznania! Tylko... to moze byc blad tego samego kogos" - Gill uczepil sie tej mysli: to moze byc jego najlepsza szansa, by zrozumiec kosmiczna wiedze. Dlaczego nie mialby jej wykorzystac? -Spencer? Czy dobrze sie czujesz? - to byla Angela. Gill otworzyl oczy i skinal glowa. -Tak. Nic mi nie bedzie. Ale... Co wlasciwie mowilas? Co z ta podstawowa struktura? Projekcja? -Mowilam o Domu Pelnym Drzwi - odpowiedziala. - Jest jak strumien swiatla, ktory olsniewa, gdy go uzywamy. Lampa nadal znajduje sie w tym samym miejscu, ale swieci w innym kierunku - zamrugala oczami, potrzasnela swoja sliczna glowa i powiedziala: - Nie zwracaj na mnie uwagi. Sama nie wiem, co probuje powiedziec. -Dla mnie to brzmi sensownie - mruknal Turnbull. Byl bardzo za wziety, dzielil frustracje Andersona i wszystkich innych. - To jest falszywa latarnia wybudowana przez niszczycieli i tak, jak przeklety statek, wpadamy na nia za kazdym razem i rozbijamy sie na skalach. -Jestesmy jak szczury w labiryncie - powiedzial Varre - ktore czuja zarcie po drugiej stronie. Ale kiedy dostajemy sie tam, oni zmieniaja labirynt wokol nas i klada zarcie gdzies indziej. Cierpliwosc Gilla wyczerpala sie. Nie tylko musial trzymac w ryzach swoje wlasne leki, ale rowniez uspokajac tych ludzi. Zaczynal czuc sie osaczony. -Wiec czego chcecie? - napadl na nich. - Wyjsc? Wiec ruszajcie! Wychodzcie! -Nie mozemy wyjsc! - Anderson zacisnal piesc i potrzasnal nia w prozni. - Jak mamy wyjsc? Polozyc sie i umrzec? Nie mozna nawet umrzec w miejscu, w ktorym nie trzeba jesc! Nie wiem, jak to sie dzieje - nie wierze, ze to w ogole sie dzieje! -No dobrze juz, to sie dzieje! - powiedzial Gill do nich. - Clayborne umarl, pamietacie? I prawdopodobnie Haggie tez. Chcecie wiedziec jak to zrobic? Po prostu rzucic sie tam, w dol. To wystarczy. Spojrzeli w dol przez platanine belek prowadzacych do szerokich, zelaznych pomostow daleko, daleko. Anderson spuscil z tonu. -To jest po prostu... - zaczal mowic. - Po prostu... -To jest po prostu skurwysyn - dokonczyl za niego Turnbull. - Jest ktos, kto probuje nas zabic, ale nie ma odwagi. Jakby chcial, zebysmy zrobili to za niego... Wszyscy mysleli o tym, az Bannerman powiedzial: -Czy ktos moglby mnie poprowadzic? Z opisu Gilla wynika, ze jestem kaleka. I bez tego jestem ciezarem. - Przez moment jego cierpienie zajelo ich umysly i zapomnieli o wlasnym. Wdrapywali sie w kierunku najblizszej "drogi" - gigantycznego rusztowania szerokosci trzydziestu metrow. Wspinaczka nie byla trudna, bez Bannermana bylaby zupelnie latwa. Byly tam wielkie metalowe drabiny, zwisajace przewody, rury i slupy. Bylo to jakby jadro tego swiata (czy to byl swiat?). Albo czy wszedzie byl taki sam? Wielka fabryka robotow zdziczala i miazdzyla maszyny, czesci maszyn, az do ich zatraty. Przestrzenie pomiedzy wielkimi silnikami byly tak duze jak bloki w miescie, zlaczone pomostami. Wielkie metalowe pajaki z okraglymi, kwadratowymi i trojkatnymi "kolami" na koncach swoich spetanych nog, zesztywniale i nieruchome. Telewizory o ekranach jak w kinie byly osloniete przez metalowe siatki. Kiedy Turnbull w desperackim nastroju podniosl ogromny stalowy pret i rzucil nim w srodek takiego ekranu, pojawil sie jasny blysk energii elektrycznej i pret sie stopil. Plamy metalu skwierczaly na stalowych powierzchniach, rozbryzgujac sie jak cyna do lutowania. Nalezalo unikac takich siatek. Barney porzucil ich. Gdy zejscie stawalo sie coraz bardziej strome, pies wyweszyl bezpieczniejsza trase. Kiedy popatrzyl za siebie, pomachal krotkim ogonem i zaszczekal, by przyciagnac ich uwage. Angela to pojela. -On chce, zebysmy poszli za nim. Varre nie nalezal do cierpliwych. -Oczywiscie, ze chce! Pragnie naszego towarzystwa. Psy nie sa dobre we wspinaczce. Wie, ze nie moze isc za nami, wiec chce, zebysmy my poszli za nim. Zdawal sobie sprawe, ze po raz ostatni widzi Barneya. Na wysokosci pomostu znalezli jeden z ogromnych ekranow, ktory nadal dzialal w swoisty sposob. Pokazywal powolne wirowanie kolorow, przypominajacych farby mieszane w ogromnym kotle, wraz z blyskami bialego swiatla. Anderson zapytal: -Dla kogo to? Gill popatrzyl na niego: -Co? -Obraz, ekran, informacja. O ile jest tam informacja, a nie halucynacje... zamet. Dla kogo mialoby to byc? Nie wydaje mi sie, zeby tu byli ludzie. -I nie ma ich - powiedzial Gill pewnie. -Wiec kto potrzebuje ekranow telewizyjnych? -W tym caly sens - powiedzial Gill. - Z tego co widze, jestem pewien, ze nie ma tu zadnych regul. To moj najwiekszy dylemat, ten milion oszalalych maszyn, caly swiat pelen tego talatajstwa, a nic nie sluzy zadnemu konkretnemu celowi. Nie maja przeznaczenia - oprocz doprowadzenia mnie do szalenstwa. Dlatego tez probuje ignorowac kazda przekleta maszyne. -Sluchaj! - powiedziala Angela. Schodzili po rozleglej plataninie porozrzucanych rusztowan, by odpoczac chwile na platformie ze stalowej blachy w odleglosci okolo stu dwudziestu czy stu piecdziesieciu metrow ponad droga. Zapadla nerwowa cisza, gdy postapili zgodnie z instrukcjami Angeli i wsluchali sie w te cisze. Ale po chwili Anderson nerwowo potrzasnal glowa i powiedzial: -Nic nie slysze. -To sprobuj to poczuc - powiedzial Gill. - To jest w metalu, przenika przez platforme az przez podeszwy stop. I teraz rzeczywiscie czul to: gluche, odlegle, metaliczne uderzenia, jakby walenie jakiegos niewidocznego, mechanicznego serca. W okamgnieniu uslyszeli ten szmer. -Nadchodzi od drogi - powiedzial Turnbull. - Jakby odglos pociagu biegnacy po szynach. -Patrzcie tam w dol - powiedzial Gill. - Tam sa szyny, dwa zestawy. Wiec jednak okazuje sie, ze sa w tym piekielnym miejscu rzeczy, ktore pojmuje! Ale teraz musze dowiedziec sie, co jezdzi po takich szynach. Blizniacze, rownolegle sciezki metalowych szyn, kazda o szerokosci trzydziestu centymetrow, z rozstawem przynajmniej na sto dwadziescia metrow, byly przymocowane do masywnych stalowych podkladow, wzdluz calej dlugosci drogi. Jasne, grube, metalowe tasmy zwezaly sie w dali w obu kierunkach i niknely w kanionach olbrzymich, skorodowanych czesci skladowych. Turnbull tak to skomentowal: -Wszystko w dole, oprocz torow, jest pokryte rdza, olejem lub smarem. Wiec cokolwiek by to nie bylo, to "cos" naprawde jezdzi po tych drogach. -I... juz sie zbliza! - powiedzial Varre. Gill wytezyl wzrok, potrzasnal zdezorientowany glowa i w koncu powiedzial: -To nie przypomina niczego, co dotychczas widzialem. Zwyczajne Wielkie, metalowe pudlo na kolkach, nigdzie nie zmierzajace, bardzo szybko Pedzace i robiace przy tym piekielny halas. -Najezone, stalowe pudlo na kolkach - Turnbull poprawil go. - Wystaja z niego jakies skrawki smieci. Ramiona, haki, bosaki. Co to jest, u diabla? -Posluchaj - powiedzial Gill z rezygnacja. - Przyzwyczajcie sie do jednego: nie ma co pytac, czym sa te rzeczy. A juz najbardziej, jakie maja przeznaczenie. Nie wiem, jak to rozumiec. To jakas cholerna fantazja! -Tak moze byc - powiedzial Varre. - Ale twoja "fantazja" jest po naszej stronie szyn. Za chwile przemknie to dokladnie obok nas. -Czy nie byloby lepiej, zebysmy stad zeszli? - Anderson przestepowal z nogi na noge. Oddychal z trudem. - Nawet z tej odleglosci to jest... ogromne! Robi potworny halas. Matko, mozemy zostac zmiecieni z tej platformy! Gill i Turnbull polozyli sie na brzuchu i wyjrzeli poza krawedz platformy. Struktura opierala sie na kwadratowym, stalowym pniu. Mozna bylo zejsc lub zesliznac sie w dol, ale nawet gdyby byl na to czas, to dla Angeli byloby to bardzo trudne, a dla Bannermana po prostu niemozliwe. -Bedziemy musieli wspiac sie z powrotem do gory - powiedzial Turnbull. - Az natrafimy na alternatywna droge w dol. Ale gigantyczny mechanizm na szynach byl coraz blizej, a jego jazgot tym glosniejszy. Gong-bang! Gong-bang! Gong-bang! Sprawial, ze myslenie stawalo sie trudna sztuka. W poblizu cos podejrzanie podobnego do dzwigu na rusztowaniach niespodziewanie ozylo. Toczylo sie na swoich wlasnych szynach i kolysalo poteznym czerepem ze stalowymi szczekami, kierujac sie wprost na wieze i platforme. Gill i Turnbull znowu byli na nogach, gdy Angela wrzasnela: -Na dol! Pochwycili Bannermana i dolaczyli do innych na pomoscie. Trzymali sie kurczowo wystajacych glowic sworzni. W pewnym momencie dzwig uniosl swa paszcze i zgrzytajac znieruchomial, pozostawiajac skrzypiace i chybocace jak zardzewiale wahadlo szczeki tuz nad ich glowami. -Cholera! - krzyknal Turnbull. - Teraz wiem, na czym stoimy! To jest platforma z paliwem! Gill wiedzial, ze on mial racje. To bylo oczywiste. Tak oczywiste, ze to przeoczyl, bo byl przekonany, ze nie ma tutaj nic, co moglby pojac kategoriami rozumu. Gong-bang! Gong-bang! Urzadzenie na szynach przetoczylo sie pod dygocaca platforme. Szczeki dzwigu obnizyly sie. Gill pomyslal: "Caly swoj ladunek wysypie prosto na nasze glowy i skonczymy jak paliwo!" Spojrzal w gore, zobaczyl stalowa szczeke otwierajaca sie z trzaskiem zamknal oczy... Rozdzial Trzydziesty Trzeci Nic nie wypadlo ze szczek oprocz pylu, piasku oraz sproszkowanego zelaza. Maszyna nie miala czym w nich ciskac. Po cichu Gill dziekowal - prawdopodobnie Bogu - ale jego podziekowania byly przedwczesne. Szczeki rozwarly sie szeroko i zawisly tuz nad stalowa platforma. Przez chwile Gill i inni byli w szponach olbrzymich, metalowych klow. Pobrzekujac i prychajac, pojazd na szynach zatrzymal sie. W programatorze znajdowalo sie pudlo z rozsiewaczem czekajacym na wypelnienie. Szczeki jeszcze mocniej nacisnely na platforme. Stabilizatory nie wytrzymaly tego naporu. -Trzymajcie sie! - ryknal Gill, gdy ciezar szczek druzgotal klape zapadni. Ale nie bylo czego sie trzymac. W plataninie sapiacych, miotajacych sie cial wpadli na zbiornik paliwa. Ogromny, metalowy talerz, na ktorym wyladowali, byl pokrywa luku i na moment ugial sie pod ich ciezarem, ale wytrzymal napor. W cielsku maszyny slychac bylo mielenie i syczenie, zgrzyt niewyobrazalnych czesci maszyny. Potem silnik wydal z siebie trzy krotkie, przenikliwe gwizdy i ponownie rozpoczal swoja podroz wzdluz wielkich torow. Halas, jaki wywolywal, rozstrajal mozg: Gong-bang! Gong-bang! Gong-bang! Turnbull jako pierwszy podniosl sie na nogi. Postekujac, niepewnym krokiem doszedl do luku zbiornika. Bylo tam cos w rodzaju ogrodzenia, otoczonego fosa, gleboka na jakies cztery i pol metra. Zanurzyl palec w warstwie czarnego szlamu, powachal. Mial zapach oleju rybnego. Wytarl palec o rekaw swojej podartej kurtki i czekal. Zostala plama, to wszystko. Wiec nie byl to zracy plyn. Inni dolaczali do niego jeden po drugim. Bannerman i Varre czolgali sie. Gill i Angela byli ostatni, prowadzili Bannermana. Wszyscy byli posiniaczeni i zmaltretowani. Turnbull przyczolgal sie do fosy. Upadl tam z glowa na jej krawedzi. Inni wdrapywali sie razem z nim, wlokac za soba Bannermana i Varre'a. Nareszcie monotonne dudnienie silnika przycichlo nieco, az stalo sie jedynie wrzawa w "tle". I w koncu mogli slyszec swoje mysli i slowa. -Idzcie za, idzcie za, idzcie za, idzcie za, idzcie za blyszczacymi stalowymi wstegaaaaami - spiewal Turnbull falszujac, a jego glos pobrzmiewal sarkazmem. Gill popatrzyl na niego. -Czarodziej z Oz? Turnbull pokiwal ponuro glowa. -Tylko, ze tym razem czarodziej i czarownica to jedno i to samo, i ten skurczybyk dostal nas dokladnie tam, gdzie chcial! A my nie wiemy, gdzie to jest. -I nie czeka na nas Szmaragdowe Miasto - powiedziala Angela. - Tylko kolejny Dom Pelen Drzwi. -Jezeli skierowalismy sie w odpowiednia strone - powiedzial Anderson bez swojego autorytatywnego wzburzenia. -Alez tak - powiedzial Gill kiwajac glowa. - Zawsze tak bylo, nie prawdaz? Ja to widze tak: to nie lezy w naszych mozliwosciach! Zaczeli rozgladac sie. Mechaniczny swiat migal obok. Wjechali do kanionu gigantycznych kol zebatych i tlokow, rdzewiejacych urzadzen pokrytych strupami dzwigarow rusztowania, ktorych sciany wznosily sie po obu stronach, jak urwiska wybrakowanego, korodujacego mechanizmu zegarowego. I Anderson spytal: -Spencer, czy to miales na mysli, kiedy mowiles, ze jestesmy wewnatrz maszyny? -Nie - Gill pokrecil glowa. - Ciagle jestesmy wewnatrz tamtej maszyny, caly swiat jest w srodku tej maszyny. Ale wszystko, co tu widzimy, jest w porownaniu z naszym swiatem banalne. Ten zlom pochodzi z mojej glowy, stad - postukal sie w glowe palcem. Turnbull parsknal. -To znaczy, ze to tworzywo nie jest obce? Gill wygladzil znaczacym gestem zmarszczki nad brwiami. -Dziwaczne, ale nie obce - odpowiedzial. - To jak te maszyny, ktore przerazaly mnie tak bardzo, gdy bylem dzieckiem, zabawki, ktore prawdopodobnie nie mogly dzialac i nie dzialaly bez konca. Nielogiczny, nieustajacy ruch maszyn, ktore nic nie robia. Mechaniczne urzadzenia, ktore kreca sie bez konca, bez zadnego celu. Idiotyczne przedmioty. Zabawki, ktore klekocza i wiruja, i robia slodkie... -Nie - Angela przerwala mu. -To tez - Gill skinal smutno. -Juz miales powiedziec "pieprzyc wszystko" - powiedziala Angela trzezwo. - Nie wiem, dlaczego przerwalam ci, chyba tylko dlatego, ze mialam nadzieje, ze jeszcze nie straciles nadziei. Bede wiedziala, kiedy to sie sta nie, kiedy ty... no, kiedy pozwolisz, zeby sie dzialo, co chce. -Mozesz tu podejsc? - spytal Gill. Podpelzla do niego przez cuchnacy ryba smar, a on wytarl pyl i brud z jej twarzy i pocalowal ja. W swoich poszarpanych, brudnych spodniach narciarskich, zatluszczonej, podwiazanej koszuli i kompletnie nie pasujacym do reszty biustonoszu wygladala jak demoniczny lobuz. Ale przeciez pocalowal ja. A ona odpowiedziala namietnie na ten pocalunek. -Nie zostawiaj mnie - powiedzial, gdy wreszcie ich usta rozdzielily sie. -Czy to jest naprawde czas na migdalenie? - Varre badal swoje rozszarpane, opuchniete udo. -Wylizuj swoje rany - powiedzial Gill bez zlosliwosci. - A my bedziemy sie migdalic. Czas mija tutaj zbyt szybko. Teraz wlasnie robimy sobie przerwe... od wszystkiego. Silnik podrygiwal, klekotal i loskotal. Turnbull siedzial z Bannermanem i cierpliwie mu tlumaczyl, co sie dzieje. Kilometry nieublaganie przeslizgiwaly sie obok. Wyjechali juz z kanionu na powleczone rdza peryferie zdegenerowanego rumowiska... Gill drzemal. Angela potrzasnela nim energicznie. Otworzyl oczy i rozejrzal sie wkolo. Inni spali. -Popatrz na slonce! - powiedziala Angela. Gill uniosl spojrzenie i zrozumial wyraz jej twarzy. Przed nimi tory rozciagaly sie w nieskonczonosc, polyskujac az po zachod slonca. Z tylu, na horyzoncie, spiczasta halda zarzyla sie czerwienia i srebrem. Po obu stronach ciagnely sie wydmy czerwonej rdzy, a tu i tam dzwigary wystawaly jak polamane zeby z krwawiacych, zepsutych dziasel. A pochylajac sie w strone horyzontu, "slonce" ustawilo szalony obrazek w perspektywie, pokrywajac ziemie swym cieplem i swiatlem. Swoim nienaturalnym cieplem i nienaturalnym swiatlem. Bo to bylo "slonce" z wyobrazen Gilla, bylo to "jego" slonce. Dwa lub trzy razy wieksze od slonca Ziemi. Wisialo tam na niebie i nie dawalo sie zaakceptowac. Bylo wielkie, srebrne, o przekroju milionow kilometrow, obsypane dziurami swiatla i promieniowania - nie konczacy sie lancuch reakcji energii nuklearnych, mechaniczne slonce ustawione w srodku maszynowego systemu swiatow! Gill odwrocil glowe, jakby razony blaskiem. -Nie pytajcie mnie o slonce, bo nie mam o nim pojecia. Ale zbliza sie kolejne perpetum mobile. W odleglosci poltora kilometra maszyna stanela. Ogromna wieza metalowego splotu przewrocila sie na szyny dokladnie przed nimi. Wszystkie akcesoria od razu zaczely pracowac: wielkie, napedzane tlokami ramiona popychaly i potracaly kleszcze gigantycznych mlotow kowalskich, walily na oslep. W koncu przeszkoda zostala przelamana i ich wlasny silnik torowal sobie droge do drugiego silnika. Odleglosc miedzy nimi gwaltownie zmniejszala sie. Ale teraz drugi silnik zaczal ostroznie przenosic gruzy polamanych czesci na drugie szyny. Uformowal bezladna piramide z zelastwa, a potem z halasem ruszyl dalej. Gdy dwa silniki mijaly sie, oba trabily szyderczo. -Tym lepiej! - powiedzial Gill. - Nie ma sensu to, co ta maszyna wlasnie zrobila. Gdyby to mialo jakis sens, to cos musialoby byc nie w po rzadku. Zabawki - pamietacie? Dotarli do bocznicy torow, na ktorej zgromadzone bylo rumowisko. Ich silnik zatrzymal sie i zaczal przekladanie szczatkow tam, gdzie wczesniej lezaly. Skonczyl robote i stanal, jakby oceniajac wykonana prace. Potem dzwignal szczypcami rdze na jednej stronie szyn i wyciagnal olbrzymi, zelazny dzwigar. -To go nauczy! - powiedzial Turnbull histerycznie. A potem znowu ruszyli: Gong-bang! Gong-bang! Gong-bang! Godzine pozniej atomowe slonce bylo blizej horyzontu. Tory wiodly wzdluz pomostu, ponad pustynia pelna rdzawych wydm, gdzie cienie wydluzaly sie z kazda minuta. Przez ostatnie pol godziny ludzie stloczeni na silniku nie widzieli nic godnego zanotowania: zadnych przewroconych wiez ani poskrecanych dzwigarow, zadnych wypalonych kotlow zawalajacych droge ani tez zadnych metalowych czesci oprocz pomostu i nie konczacych sie szyn, rozposcierajacych sie w dali. A ze wszystkich stron przesypywala sie fala czerwonej rdzy, drobna jak piasek. Wtedy na horyzoncie, wysoko przed nimi, ukazaly sie trzy ciemne pagorki, sprawiajace wrazenie, jakby wyrastaly z rdzawej pustyni, w miare jak silnik z hukiem zblizal sie do nich. Poniewaz stanowily jedyna atrakcje w tym monotonnym krajobrazie, Gill i inni zainteresowali sie nimi. Obserwowali je, jak powiekszaly sie i rozrastaly, gdy zmniejszal sie dystans. Mialy gigantyczne rozmiary, dziwaczne ksztalty, byly spiczaste jak gory. Nie bylo w nich nic regularnego czy mechanicznego. Krotko mowiac, chociaz wcale nie wydawaly sie zlomem, nie byly rowniez mechaniczna konstrukcja. Z drugiej strony, nie byly tez wykonane przez czlowieka. Naturalne? W tym miejscu?! Pojazd toczacy sie po szynach dudnil teraz ciszej i gnal odrobine wolniej. Wysoki, teleskopowy peryskop dokonywal przegladu wszystkiego wokol. Z tylu fosy dobylo sie niewyrazne bulgotanie. Gill przeczolgal sie, zeby rzucic na nia okiem. W tym miejscu fosa byla glebsza, dno rozchylalo sie w lejek przechodzacy w dysze silnika. Gill zatkal nos, kanal pelen byl smaru cuchnacego rybami. Smar wytryskiwal z polewaczek. Cuchnaca mgielka tej substancji przywierala do szyn i pomostu. Turnbull dolaczyl do Gilla sugerujac: -Ochrona przed rdza? Gill spojrzal na niego i zmarszczyl czolo. -To bylaby najbardziej oczywista odpowiedz - powiedzial. - Logiczna odpowiedz. -Spencer! - glos Angeli przebil sie ponad harmidrem pojazdu szynowego. Mial w sobie te drzaca nute i Gill pomyslal: "O tak - az zanadto logiczna!" Spojrzal tam, gdzie wskazywala. Po lewej stronie pojazdu, z dala, na pustyni, w odleglosci moze czterdziestu pieciu metrow, cos tworzylo nowa wydme! Czerwona rdza byla upychana tam, gdzie pomagala silnikowi, budujac dlugi kopiec, jak kret w wiejskim ogrodzie. Turnbull sprawdzajac druga strone szyn powiedzial: -Och! Mamy eskorte. Pojawilo sie mnostwo szlakow. Przygladali sie ekspansji rdzy sterowanej przez tajemnicze sily sejsmiczne, znajdujace sie tuz pod powierzchnia. -Rzeczy, ktore ulegaja rdzy z predkoscia dwudziestu pieciu do trzydziestu kilometrow na godzine - powiedzial Gill - musza miec zwiazek z istota tego smierdzacego smaru. Co te szlaki chroni? -Stworzenia? - Turnbull byl spiety. - Zwierzeta? -Ja trzymam z maszynami. - Gill byl zamyslony, mozna bylo udac obojetnosc. - Tak przynajmniej zawsze bylo. Maszyny sa narzedziami, ktore wyrwaly czlowieka z mrokow ignorancji. Nie chcialbym ogladac czasow zagrozenia dla maszyn. To moj problem. W swiecie sa one nie tylko zagrozone, ale rowniez niszczone, wrecz pozerane, zmieniane w rdze. Wszystkie maszyny. Ta pustynia rdzy wdziera sie do miast maszyn, pozostaly nam tylko tory i silniki, by polaczyc je z niesmiertelnoscia martwego metalu. -Z zelaza w proch - powiedzial Turnbull. - Z rdzy w rdze, amen. Do czego zmierzasz? -A tego wlasnie nie jestem pewien. - Gill potrzasnal glowa. - Przyszlo mi do glowy, ze "powoz" - stuknal klykciami o metalowa sciane fosy - ze zacznie mu brakowac paliwa! Gong-bang, gong-bang... -Moj Boze! - Anderson krzyknal z przerazeniem. - Sto metrow stad rdza wybuchla jak wulkan. Platy, platki i tony atomow zetlalego zelaza ulatywaly pod niebiosa, jakby jedno z fantastycznych zwierzat wytknelo swoj ryj i wynurzylo sie... Rozdzial Trzydziesty Czwarty Ta rzecza byl gigantyczny robak z matowego, szarego metalu, o dlugosci dwudziestu czterech i grubosci poltora metra. Jego gorna czesc przypominala lopate. Oczy mial podobne do lamp uzywanych przez mechanikow podczas naprawy samochodow, a pod nimi - zwezajacy sie, stozkowaty... ryj? wylot? otwor? Ponizej znajdowala sie wielka, rozwarta paszcza, podobna do szczek rekina. Wewnatrz niej jasne blyski iskrzacej, purpurowej energii tworzyly rzad "zebow". -Zjadacz metalu! - krzyknal Gill. -Co? - zapytal Turnbull. - Skad wiesz? "Nie wiem, skad wiem! - pomyslal Gill. - Ale wiem". Bylo to tak, jakby wszystko niespodziewanie poukladalo sie w jego umysle, tworzac logiczna calosc. "Wiedzial", na przyklad, ze to byl nowy porzadek maszyny. Konstrukcja pochodzila z jego umyslu, to sie zgadza, ale rownoczesnie byla mu obca. On i Dom Pelen Drzwi ja stworzyli. Razem. Teraz nie bylo to zwykle perpetum mobile, ale cos rzeczywiscie pozaziemskiego. Robak byl tego samego pochodzenia co Zamek, srebrna, cylindryczna bron i "rzecz", ktora polowala na Haggiego. Ale Gill go "zrobil" - czesciowo przynajmniej - i dlatego mogl prawie calkowicie zrozumiec. Oczywiscie ze wiedzial, co to bylo: zjadacz metalu. Gill z fascynacja wpatrywal sie w te rzecz, ktora cofala sie, kolyszac wielka jak dzwig glowa we wszystkie strony, jakby czegos szukajac. Probowal dostac sie umyslem do jej srodka, zrozumiec ja, przeniknac zasade dzialania. Nie miala szwu, a jednak jej teleskopowe segmenty byly elastyczne. To byla maszyna, ale "myslala" jak zwierze i zapewne miala zdolnosc reprodukowania swego gatunku. Gill wiedzial, ze to jest mozliwe, ale nie wiedzial - jak? Spojrzal na robaka i stwierdzil, ze jego czesci sa plynne jak rtec, chociaz byly twarde jak stal. Czul, ze jest blisko rozwiazania zagadki. "Odpowiedz jest zapewne banalnie prosta - pomyslal - wystarczy tylko zmienic tok rozumowania. To tak, jak z ulamkami i dziesietnymi. Jedna trzecia moze byc wyrazona jako 1/3, ale rowniez 0,3333333, i tak w nieskonczonosc. Nikt tak naprawde nie posluguje sie pojeciem jednej trzeciej w postaci ulamka dziesietnego, poniewaz nikt nie moze wyobrazic sobie nieskonczonej liczby trojek. Uzywajac nadal matematycznego jezyka: moge zalozyc, ze wszystkie problemy jawia mi sie jako ulamki. To, co musze teraz zrobic, to zmienic je na dziesietne i wtedy rozwiazanie stanie sie jasne jak slonce! Bede wiedzial jak Dom Pelen Drzwi i cala jego maszyneria dziala. A to polowa sukcesu"! -Gniazda! - krzyknal Turnbull, wyrywajac Gilla z zamyslenia. - Chryste, popatrz! Pagorki byly teraz nie dalej niz o poltora kilometra. Mechaniczne slonce wlasnie za nie zachodzilo. Niedaleko za wzniesieniami lezalo trzecie mrowisko, z jednym iskrzacym sie, swiecacym brzegiem. Rdzawe robaki przechodzily obok dwoch najblizszych, polkilometrowych stosow. Dziwne wieze wznoszace sie z mrowisk byly dziurawe w miejscach, gdzie znajdowaly sie wyloty tuneli. Gdzieniegdzie widac bylo dzdzownice, aktywne na zewnatrz, tak samo jak wewnatrz gniazd. Wiercily sie pomiedzy niezliczonym mnostwem dziur jak pszczoly w plastrze miodu. -To mrowiska - Gill poprawil Turnbulla. - Roje robakow rdzowych. Teraz tory dzielily sie, jedne kierowaly sie na prawo, a drugie na lewo, unoszac utrudzony silnik wokol rojow w czyms, co moglo byc poczatkiem szerokiego zakretu. Robaki rdzowe pedzily tuz za pojazdem przez czesc drogi, potem zwolnily i stopniowo pozostawaly w tyle. Kiedy juz zaden z nich nie byl w zasiegu wzroku, peryskop na powierzchni zlozyl sie i schowal, bulgocac w sluzie. Widac bylo, ze lej i kloaka byly na wpol otwarte. Gill i Turnbull ponownie dolaczyli do innych. -Czy mamy przez to rozumiec, ze silnik "wie", kiedy te piekielne stworzenia sa w poblizu? - spytal Anderson. Pojazd wydawal mu sie byc zbyt prymitywny, by mogl miec wlasna "inteligencje". -Ma swoj peryskop - powiedzial Gill, wzruszajac ramionami. - Musi byc zaprogramowany na rozpryskiwanie, gdy robaki sa w ataku. Moze tory i silniki maja za zadanie otaczac robaki, by uniemozliwic im rozprzestrzenianie sie poza stosy. -Nie - powiedzial Varre. - Te metalowe bestie byly po obu stronach torow, wewnatrz i na zewnatrz twojego "kregu", o ile to jest krag. A poza tym, czy to wytlumaczenie nie jest zbyt logiczne, zbyt latwe do zrozumienia? Gill pokrecil glowa. -Cecha wspolna logiki i obledu jest instynkt - odpowiedzial. - Czy oblakany przestaje oddychac tylko dlatego, ze jest oblakany? Nie, poniewaz oddychanie jest automatyczne, instynktowne. To kwestia przetrwania. Zeby przetrwac, maszyny musza trzymac robaki w klatkach. Tylko, ze teraz one chyba sie uwolnily. Albo... moze sie myle! - wzruszyl ramionami. -Nie mylisz sie - powiedzial Turnbull cicho. - . Spojrzcie tam w gore. Spojrzeli. Pol kilometra przed nimi, blisko trzeciego pagorka, lezaly pozostalosci "powozu", w polowie zakopane w rdzy. Prawdopodobnie robaki nagromadzily rdze w srodku kregu, i gdy przejezdzal pojazd, zrzucily ja w dol, spychajac maszyne z torow. Byla tam jeszcze grupa robakow dozorujacych, rozmontowujacych unieruchomiona maszyne, zabierajac z niej szczypce, tloki, mloty, zelazne talerze i inne, niemozliwe do rozpoznania czesci. Jeden z nich wyprostowal sie i zauwazyl nowa zdobycz, zblizajaca sie z glosnym dudnieniem w jego kierunku. Jakby na komende, robaki zaczely gromadzic sie wokol szyn. -Dlaczego ten szalony dran nie wycofa sie? - zapytal cicho Turnbull wcale nie oczekujac odpowiedzi. - Jesli przetrwanie jest sila przewodnia to nie najlepiej kieruje tymi kolesiami. Gill domyslal sie, ze to pytanie, niemal oskarzenie, bylo skierowane do niego. -Chryste, nie wiem! - powiedzial. - Ale na twoim miejscu, martwil bym sie o swoje wlasne przetrwanie. Gong... bang! Gong... bang! Gong... Pojazd na szynach wydal z siebie glosne sapniecie i zatrzymal sie z piskiem hamulcow. Z jego wnetrza zaczely dobywac sie dziwne zgrzyty i gwizdy. -Zaraz wybuchnie! - krzyknal Gill ze strachem. Czul sie calkowicie bezradny. Przelknal sline i powiedzial z udanym spokojem: - Tutaj musimy wysiasc. -Wysiasc? Oszalales? - Anderson brnal w fosie wypelnionej rybim smarem. -Tutaj! - zawolal do nich Turnbull. Podciagnal sie na ogrodzenie fosy po prawej stronie zbiornika i, siedzac na nim, wygladal na zewnatrz. Gdy ruszyli do niego, wstal. - Oto nadchodze! - krzyknal i skoczyl. Robaki nagromadzily rdze w formie wielkiego kopca, przypuszczalnie po to, by uzyc jej w ten sam sposob, jak to zrobily poprzednio. Halda miala okolo dziewieciu metrow wysokosci, zas od pojazdu do jej krawedzi odleglosc wynosila okolo trzech metrow. Skok Turnbulla byl naprawde imponujacy. Nie tylko, ze osiagnal szczyt haldy, ale sila bezwladnosci przelecial na druga jej strone, wzniecajac tumany ciemnobrazowego pylu. Po chwili jednak pojawil sie znowu na gorze. -Jest drobna jak maka! - ryknal, plujac rdza. Reszta grupy rowniez zaczela sie ewakuowac. Gill obserwowal skaczacych mezczyzn, a wsrod nich Angele, pelen niepokoju, czy dziewczynie uda sie bezpiecznie wyladowac. Potem odezwal sie do Bannermana: -Skacz przed siebie, nie w dol. Sila przyciagania zrobi reszte. Zadziwiajace: Bannerman zrobil dokladnie tak, jak mu polecono. Tymczasem pojazd na szynach wciaz drgal konwulsyjnie, w miare jak jego silnik scieral sie na proch. Gill skoczyl. Gdy jego stopy oderwaly sie od krawedzi zbiornika, spojrzal daleko w przestrzen poprzez pustynie rdzy. Na ulamek sekundy zobaczyl trzeci pagorek, jasno oswietlony promieniami zachodzacego slonca. Dostrzegl jednak jeszcze cos. Cos, co pozwalalo przypuszczac, iz to wcale nie jest pagorek. Wyladowal do gory nogami na kupie rdzy w dole zbocza i koziolkujac, znalazl sie niedaleko innych. Na szczescie nikt nie byl ranny. Turnbull pomogl Gillowi wstac. W tym samym momencie, po drugiej stronie usypanej - przez robaki gory, eksplodowal ich pojazd. Straszliwy wybuch wyrzucil ogromne metalowe fragmenty maszyny w niebo. Ale podmuch zostal zatrzymany przez sciane rdzy, a wiekszosc odlamow spadla po drugiej stronie haldy. -Co teraz? - zapytal Turnbull. -Tedy! - powiedzial Gill wskazujac droge. - Znikajmy stad, i to szybko. Zanurzeni prawie po kolana w sproszkowanej rdzy, szli po wydmie. Niedaleko jej czubka Varre przystanal. -Alez my kierujemy sie na trzeci pagorek! Czy nie powinnismy raczej wrocic po torach i oddalic sie od... - przerwal, zobaczywszy Gilla, ktory stal na czubku haldy i cos wskazywal. Varre wspial sie metr wyzej, tak, ze i on mogl spojrzec na druga strone. To, co zobaczyl, spowodowalo, iz prze stal protestowac. Ognistoczerwony jak obraz piekla - dzieki oblokom wirujacej rdzy i przeszywajacym je promieniom atomowego slonca - trzeci pagorek byl mniej wiecej tej samej wielkosci co pozostale, lecz sluzyl zapewne innemu celowi. Strome granie stwardnialej, brazowej rdzy rozchodzily sie jak szprychy rowerowe w kierunku jego okraglej podstawy. Na szczycie kazdego nachylenia widac bylo cofnieta w glab, przepastna nisze. -Drzwi! - powiedziala Angela. "Dom pelen dziur" - pomyslal uradowany Gill, kiwajac glowa. Chwycil Angele za reke i zanurkowal w dol wydmy. W tym meczacym, powolnym marszu, grzeznac w miekkiej rdzy jak w bagnie, posuwali sie przez metalowa pustynie w kierunku Domu Pelnego Drzwi... Po kilku godzinach, wycienczeni przybyli do stop najblizszej pochylosci. Przez caly czas ich wedrowki przez rdzowe wydmy, dochodzily ich dzwieki pekajacego zelaza i korodujacej w nieslychanym tempie stali. Ale jak dotad nie niepokoily ich zadne maszyny. Widzieli wijace sie pod wydmami slady nor i sporadyczne ruchy rdzy, gdy grzbiet stworzenia przebijal sie blizej po wierzchni, ale to bylo wszystko. Az nagle... Niespodziewanie, nie dalej niz pietnascie metrow od nich, wsrod tumanow pylu wylonila sie potworna glowa z szeroko otwartymi szczekami. Metalowy kolos spojrzal na nich swoimi oczami jak lampy i podsunal sie blizej Jego glowa podniosla sie i zaczela hustac na boki. Ruch stawal sie coraz szybszy. W rozdziawionej paszczy "zeby" energii trzaskaly pomiedzy elektrodami szczek, tworzac lsniaca, niebiesko-biala siec. -Stop! Ani kroku dalej! - zachrypial Gill. - On mysli, ze jestesmy maszynami, bo sie poruszamy. Wiec stojcie spokojnie... Wszyscy znieruchomieli na chwile. Ale w miare zblizania sie wielkiej glowy, ludzie zaczeli tracic zimna krew. Pierwszy nie wytrzymal Anderson. -Nie ja! Nie ja! - krzyczal. Wyrwal sie i pobiegl w gore nachylenia Potwor ruszyl za nim wzdluz podstawy pochylosci. Anderson potknal sie i upadl. Paszcza robaka jak szufla zabrala go, ale po chwili wyplula. Anderson wrzeszczac podskakiwal chwile na pochylosci, po czym upadl. Robak wycofal sie. Gill zaryzykowal i wbiegl na pochylosc w strone Andersona machajacego rekami i ryczacego chrapliwie na metalowego potwora. Robak cofnal sie dalej. Wydawal sie byc zmieszany, niezdecydowany. Nagle zaglebil sie w rdzy i zniknal pod najblizsza wydma. -Smar rybny - powiedzial Gill. - Srodek, ktorego nie znosza te robaki. Mamy to swinstwo na ubraniach, dzieki Bogu! Wzieli Andersona pod pachy i powlekli w gore, po pochylosci, az do niszy na jej szczycie. Na podartym ubraniu niedoszlej ofiary robaka znajdowaly sie dymiace jeszcze, wypalone dziury, a twarz i rece ministra pociete byly cienka siatka poparzen, jakby wpadl na jakis rozpalony do bialosci, druciany plot. Ale nie wygladalo na to, by odniosl jakies powazniejsze rany. Tymczasem grupa znalazla sie przed drzwiami. Patrzyli niepewnie, nie wiedzac co zrobic, bowiem nie przypominaly one niczym swoich poprzednikow. Nie bylo na nich ani numeru, ani kolatki - po prostu zwykle, gladkie drzwi osadzone w murze ze sprasowanej, zakrzeplej rdzy. -Czy to jest... - powiedzial niepewnie Varre. - Nie wygladaja jak... -Czy to sa drzwi jak kazde inne? - dokonczyl Gill za niego. - Oczywiscie, ze tak. Moze niedokladnie takie same. Ale to jest Dom Pelen Drzwi. A to sa drzwi. Angela zrobila krok naprzod. -Moja kolej, jak sadze - powiedziala slabym, ledwie brzmiacym glosem. -Zaczekaj - powiedzial Gill, chwytajac ja za ramie. - To twoja kolej, tak, ale lepiej powiedz nam, czego mozemy sie spodziewac wewnatrz. Teraz juz wiemy jak grac w te gre. Wszystko bedzie w porzadku, jezeli bedziemy wiedzieli, czy jest cos, czego sie szczegolnie boisz. Odwrocila twarz. -Wlasciwie wy nie macie sie czego obawiac - powiedziala. - Nie wy daje mi sie, ze to jest cos, co naprawde martwi mezczyzn. -Czy mozemy sami to osadzic? - rzucil ostro Varre. - Czy tez mamy to z ciebie wydusic? No, dalej dziewczyno, mow! -Gwalt - szepnela, a lzy pojawily sie w jej oczach. - Moj maz... on byl swinia! - Odwrocila sie do Gilla. - Spencer, ja... -Rozumiem - powiedzial po prostu. - I wierz albo nie, ale predzej umre niz pozwole, zeby mialo cie to spotkac ponownie... Bannerman potknal sie i bladzac po omacku, ruszyl do przodu. -Co sie dzieje? - zapytal. - Czy ktos moglby mi powiedziec, co sie dzieje? - Znowu sie potknal i bezwladnie runal do przodu. -Uwazaj! - krzyknal Gill, ale bylo juz za pozno. Bannerman wpadl na wiotka postac Varre'a i pchnal go przez drzwi do srodka. Sklepienie niszy zaczelo nagle pekac i rozpadac sie, opadajac wielkimi kawalami, calkowicie blokujac wejscie. Zostala tylko jedna mozliwosc. Przejsc przez drzwi... Otoczyla ich niesamowita, nieprzenikniona ciemnosc, taka, jaka musiala panowac, zanim jeszcze powstalo swiatlo... Rozdzial Trzydziesty Piaty -Gill? - glos Turnbulla odbijal sie echem, dudniac w absolutnych ciemnosciach. - Gdzie, na milosc boska, jest wszystko...? -Zapalniczka Andersona - z trudem powiedzial Gill, ignorujac pytanie. - Przytrzymaj go, a ja poszukam. Zaczal goraczkowo przeszukiwac kieszenie Andersona i znalazl w koncu to, czego szukal. Varre siedzial cicho, slychac bylo tylko jego szybki, nerwowy oddech. Po chwili jednak Francuz odzyskal glos: -Ja... ja przeszedlem pierwszy - wyszeptal. - Mon Dieu! Bylem pierwszy. Gill nie przejmowal sie gadaniem Varre'a. Jesli byl w tej chwili kims zainteresowany, to tylko Bannermanem. Tam, w swiecie maszyn, szosty zmysl Gilla byl bezuzyteczny, zagluszony nadmiarem informacji. Ale teraz dzialal prawidlowo. I nawet w ciemnosciach wiedzial, ze jedna osoba sposrod nich nie byla istota ludzka. Jego pierwszy, instynktowny odruch byl prawidlowy. Bannerman byl czesciowo czlowiekiem, a czesciowo obcym mechanizmem. A Gill i inni byli skazani na jego towarzystwo. Gill uruchomil zapalniczke zesztywnialymi palcami. Rozblysnal plomien. Opanowawszy sie, Gill rozejrzal sie wokol, spojrzal rowniez na Bannermana. "Czyzby on rzeczywiscie byl slepy?" - pomyslal. Mezczyzna stal oparty o kamienna, ostro wygieta sciane, ktora wraz z sufitem i podloga tworzyla idealne kolo. Byli stloczeni w kamiennej rurze o przekroju poltora metra - tunelu w litej skale. -Jezu! - krzyknal nagle Varre i rzucil sie na podloge. - Nie! Nie! Nieeeeee! - Walil piesciami w kamienie, a jego wystraszone krzyki powracaly ogluszajacym echem. -Jego fobia - Turnbull oslupial, zrozumiawszy, gdzie sie znalezli. Byli uwiezieni w klaustrofobicznym piekle produkcji samego Varre'a! -Co sie dzieje? - zapytal Bannerman sciszonym glosem. - Co to jest? "Nadal kontynuuje swoja gre" - Gill sie uspokoil. Byl wsciekly, jedna na razie musial czekac. Opowiemy ci wszystko, kiedy sie rozmiescimy - powiedzial do rzekomo "slepego" czlowieka. -Rozmiescimy? - Varre podniosl sie do pozycji siedzacej. - Po co? Czyz nie wiesz, gdzie jestesmy? Znajdujemy sie pod milionami ton skaly. Jestesmy zywcem pogrzebani, czlowieku, zywcem... - Varre nie mogl mowic dalej, gdyz wybuchl placzem. Gill przekazal zapalniczke Turnbullowi i przyklakl obok Varre'a. Wyciagnal kolec, wbil go Francuzowi w ramie i ulozyl go delikatnie na plecach. -Tak bedzie lepiej - powiedzial spogladajac na innych. - To miejsce samo w sobie jest wystarczajaco straszne bez jego jekow. Lepiej, zeby nie pogarszal sytuacji. Wiemy, co Clayborne wywolal w swoim swiecie i ze to go zabilo, a moglo zabic tez i nas. Wolalbym, zeby Varre nie robil tego samego. Kucajac i trzymajac zapalniczke przed soba w wyciagnietej dloni, Turnbull zrobil pelen obrot, oswietlajac najblizsze otoczenie. Za nimi, w miejscu, w ktorym weszli do jaskini i zobaczyli zawalajacy sie sufit, nie bylo nic, zadnego gruzu. Tunel konczyl sie tam gladka, kamienna sciana. Wygladalo to tak, jak gdyby jakas ogromna maszyna gornicza dotarla tutaj, a potem wycofala sie wzdluz wlasnego odwiertu. Spojrzeli w przeciwnym kierunku... tunel niknal w ciemnosciach. -Niezbyt duzy wybor - wyszeptala Angela. "Boze, ta to ma odwage!" - pomyslal Gill. Chociazby ze wzgledu na nia, nie wolno mu bylo pokazac, co naprawde wie. -Jack! - powiedzial. - Czy mozesz przerzucic Andersona przez ramie? Jon, ciebie zamierzam poprosic, zebys tez nam pomogl, dobra? - Wydawalo mu sie, ze najlepiej bedzie zajac go czyms. -Oczywiscie! - powiedzial Bannerman. - Ciesze sie, ze moge jakos pomoc. -Nie... och... nie ma potrzeby - protestowal Anderson, gdy Turnbull zamierzal go podniesc. - Sam sobie... och... dam sobie rade, dziekuje. - Przy pomocy Turnbulla wstal i na sekunde czy dwie oparl sie o sciane. "Nastepne cudowne ozdrowienie!" - pomyslal Gill. - Dobrze sie czujesz? - zapytal glosno. -Moja twarz i moje rece sa jakby... poparzone? - zapytal Anderson, ostroznie badajac cialo. Turnbull pospiesznie wytlumaczyl mu, co sie wydarzylo i jak znalezli sie tutaj. -To moja wina - powiedzial Anderson. - Powinienem byl ciebie sluchac, Spencer. Mam szczescie, ze zyje. -Varre prawdopodobnie nie zgodzilby sie z toba - powiedzial Gill. - ze musimy poprosic Jona, aby wzial go na plecy. Jest w koncu silnym czlowiekiem. Wszyscy przezylismy tu dosc ciezkie chwile, ale Francuz teraz cierpi najbardziej. - Gdy mowil, spojrzal na Turnbulla i znaczac zmruzyl oczy. - Jon - ciagnal dalej - w tym miejscu nie ma sie o co przewrocic. Jestesmy w poziomej rurze wydrazonej w litej skale. Nie ma sie o co potknac i nie mozna pojsc w zla strone. Jest tylko jeden kierunek, jasne? -Oczywiscie - Bannerman byl nadal pelen dobrej woli. - Ulzy mi jak bede w czyms pomocny. Wyruszyli. Anderson ponownie wszedlszy w posiadanie zapalniczki przejal prowadzenie. Gill i Angela szli tuz za nim, nastepny byl Turnbull i na koncu Bannerman, trzymajacy sie kurtki Turnbulla, z Varre'em przerzuconym przez ramie. Przeszli okolo szescdziesieciu krokow, gdy Anderson przystanal. -U gory, tam... czy to jest... naturalne swiatlo? Oslonil reka plomien zapalniczki. Trzydziesci albo czterdziesci krokow przed nimi rzeczywiscie jarzylo sie swiatlo: blady promien zoltego blasku slonecznego ukosnie wpadal do gardzieli jaskini. Ruszyli ochoczo dalej. Po kilku metrach Anderson mogl zgasic swoja zapalniczke i tym sposobem zaoszczedzic jej gaz. Zblizyli sie do swiatla i rozejrzeli wokol. Nagle minister trafil na cos, co wygladalo jak wylot szybu. -Co to? - zapytal z niedowierzaniem. Zszedl czterdziesci centymetrow w dol, na plaska, kamienna podloge polokraglej sali. Przeszedl chwiejnie pare metrow, potem stanal i oslonil oczy, by spojrzec prosto w miejsce, skad wychodzilo swiatlo. -No, nie! - krzyknal, wyraznie rozczarowany. Angela i inni dolaczyli do niego, tylko Gill zwlekal, aby moc obserwowac Bannermana wylaniajacego sie z tunelu. Wszyscy byli tak zaabsorbowani, ze nikt nie pomyslal, zeby ostrzec slepego mezczyzne przed roznica w poziomach podlog. Ale mimo tego Bannerman zszedl na dol do sali bezblednie, nawet sie nie zawahawszy. "Mam cie!" - pomyslal Gill. Teraz jednak nie byl odpowiedni czas na dekonspiracje. To bedzie musialo poczekac. -Spencer, co o tym sadzisz? - spytal Turnbull, ogladajac sie w kierunku Gilla. Anderson rzucil gniewne spojrzenie na swego straznika, zly, ze w krytycznych momentach wszyscy zwracaja sie do Gilla, a nie do niego. A przeciez on jest dowodca grupy. -No, oczywiscie, jest to skrzyzowanie tuneli - powiedzial. - To chyba nie wymaga wyjasnien? Turnbull spojrzal na niego z politowaniem. -Anderson, niezbyt czesto masz slusznosc i prawdopodobnie znowu sie mylisz - powiedzial bez humoru. - Spencer znacznie czesciej ma racje i dlatego tez jego pytam. Gill obrocil sie. -Czy ktos moglby oznaczyc tunel, ktorym tu przyszlismy? Glupio byloby popelnic blad i wrocic do punktu wyjscia. Angela cofnela sie do wylotu pierwszego tunelu, polizala palec i zrobila krzyzyk na zakurzonej scianie. Narysowany znak byl bardzo wyrazny. -I tym sposobem mamy cztery tunele, wsrod ktorych mozemy wybierac - powiedziala. - Wlasciwie piec, z tym, ze ten piaty odpada. Piaty prowadzil prosto w gore do zrodla swiatla. Mruzac oczy, Gill spojrzal w jego wylot. Zobaczyl tylko jasny krag swiatla, wygladajacy jak brzeg studni, a znajdujacy sie na wysokosci okolo pietnastu metrow. Angela rzeczywiscie miala racje: dlugi na pietnascie metrow szyb byl zbyt szeroki, zeby mozna sie bylo po nim wspiac. Na dodatek zaokraglony sufit byl najwyzszy w miejscu, w ktorym znajdowal sie szyb i mial okolo czterech metrow wysokosci. Inne tunele byly dokladnie takie same jak pierwszy, poziome, ginace w ciemnosciach. -Ja to widze tak - powiedzial Gill. - Jestesmy w labiryncie. Wydaje mi sie, ze musi byc z niego jakies wyjscie albo tez gra konczy sie wlasnie tutaj. -Ale dlaczego labirynt? - spytala Angela. Gill wzruszyl ramionami i wskazal na Varre'a, ktorego wlasnie kladl Bannerman. -Sadze, ze to jego robota. Jego klaustrofobia skomplikowala cala sytuacje. To jest wielki koszmar Varre'a. No, ale marnujemy czas. Powinnismy zastanowic sie, co robic teraz. -Za malo znamy to miejsce, by probowac zastosowac jakies rozwiazanie. Pozostaje nam tylko metoda prob i bledow. Poniewaz wszyscy jestesmy w ciemnosciach, wiec proponuje, zeby Jon wybral nam droge. Swiatlo i ciemnosc, to dla niego to samo - powiedziala Angela i dotknela ramienia Bannermana. - Nie chce, zeby to zabrzmialo obrazliwie. Gill potrzasnal glowa. -Mysle, ze mozemy zrobic jeszcze lepiej - powiedzial. - Jon zostanie tutaj z Varre'em. Jack i ja wybieramy tunel i badamy go, ale tylko na jakies dziewiecdziesiat metrow lub do nastepnego skrzyzowania. Angela, Dawid, i wy, pojdziecie innym tunelem i zrobicie to samo: sto krokow lub nastepne skrzyzowanie i z powrotem. Dobrze? Turnbull skinal glowa. -To brzmi rozsadnie - powiedzial. - i w ten sposob bedziemy mieli wieksze pojecie o ukladzie tego miejsca. -Chcialbym, zeby tak bylo - powiedzial Gill. - A nawet jesli nie, to mozemy zastosowac te sama metode, by wyprobowac pozostale dwa tunele W koncu, gdyby nic z tego nie wyniklo, to mozemy skorzystac z sugestii Angeli i pozwolimy Jonowi wybrac nasza droge. Kto powiedzial, ze oczy slepego czlowieka nie sa, mimo wszystko, najlepsze? "A jesli on zamierza kontynuowac gre, to bedzie musial nas stad wyprowadzic" - pomyslal. Podzielili sie, zaznaczyli swoje tunele znakami Y i Z i weszli do nich tak, jak planowali. Gill i Turnbull nie mieli swiatla, ale okazalo sie, ze mimo wszystko ciemnosci nie sa absolutne. Niewielka ilosc swiatla z pionowych szybow przenikala nawet do najciemniejszych miejsc. Po przejsciu okolo dziewiecdziesieciu metrow wybranego przez siebie tunelu doszli do zaokraglonej sali, takiej samej jak pierwsza. Turnbull zaznaczyl ich wyjscie symbolem X2 i juz mial wracac, gdy Gill zatrzymal go. -Co jest? - zapytal Turnbull. -Bannerman - odpowiedzial szeptem Gill, przytykajac palec do ust. - Za pierwszym razem mialem racje. Swiat maszyn na jakis czas przytlumil moje zmysly, ale jak tylko przeszlismy do tego miejsca, przejrzalem go. On nie jest czlowiekiem. -Co? Ale on jest slepy! No wiesz, po co mialby... -Szszsz - ostrzegl Gill. - On nie tylko ma swietny wzrok, ale nie jest tez gluchy. -Ale widzielismy jego oczy, one... -Ciagle myslisz, ze on jest czlowiekiem - ucial Gill. Turnbull zamyslil sie. -Przypuscmy, ze masz racje. Co zrobimy? -Wrocimy i zaoferujemy mu szanse wyprowadzenia nas stad. Jasne jest, ze nie mozemy pozwolic sobie na konfrontacje z nim tutaj. Jesli on chce ciagnac gre, to bedzie zmuszony doprowadzic nas bezpiecznie do konca, a przynajmniej do nastepnego stadium gry. -Dam temu draniowi "gre"! - powiedzial Turnbull surowo. - Dla czego jestes przekonany, ze on zna wyjscie? -Nie jestem pewien - powiedzial Gill. - Ale zakladam, ze jesliby nie znal drogi wyjscia, to nie wepchnalby Varre'a tutaj. -Wepchnal go...? Masz racje! Oczywiscie, ze to zrobil! -Czas wracac - powiedzial Gill. - Ale pamietaj: zachowuj sie naturalnie. -Przekroczyliscie czas - powiedzial Anderson, gdy wrocili. -Nie mielismy waszej zapalniczki - odpowiedzial Gill. - Znalezlismy identyczne miejsce, jak to. Zaznaczylismy je na wypadek, gdybysmy znowu tam zaszli z innej strony. -Takie samo? - zapytala Angela. - I co teraz? Badamy pozostale dwa tunele? Gill zacisnal usta, rozwazajac propozycje, w koncu potrzasnal glowa. -Mam wrazenie, ze znajdziemy dokladnie to samo - powiedzial. - To cecha labiryntow, nieprawdaz? Kazda droga wyglada tak samo. Nie. Sadze, ze nadszedl czas, zebysmy skorzystali z twojego sposobu, Angela, i dali szanse Bannermanowi. Co ty na to, Jon? Bannerman wzruszyl ramionami. -Jak sobie zyczycie - powiedzial. -Ooooch! - jeknal Varre, poruszajac sie na kamiennej podlodze. Gill zmarszczyl czolo i wyciagnal strzykawke. Sprawdzil zbiornik u nasady kolca i zauwazyl, ze jest miekki i sflaczaly. Kiedy scisnal go kciukiem, tylko jedna kropla cieczy pojawila sie na czubku kolca. Ze zloscia cisnal go na bok. -Wiec teraz bedziemy mieli jeszcze dodatkowy klopot - powiedzial. - Jak damy sobie z nim rade? Angela podprowadzila Bannermana do jednego z nie przebadanych tuneli. -Mozemy sprobowac ten - powiedziala - albo... -Ten moze byc - odpowiedzial, zanim zdazyla pokazac mu drugi tunel. - Wydaje mi sie, ze jest odpowiedni. Gill i Turnbull wymienili krotkie spojrzenia. -Bardzo dobrze - powiedzial Gill. - Jon obejmuje prowadzenie, a za nim idzie David z zapalniczka. Potem Angela i Jack. Ja i Jean-Pierre zamykamy pochod. W porzadku, idziemy... Rozdzial Trzydziesty Szosty Wszystko wskazywalo na to, ze Gill mial racje co do budowy labiryntu po jakichs stu krokach doszli do nastepnej sali-skrzyzowania, dokladnie takiej samej jak inne. Do tego czasu Varre odzyskal zupelnie przytomnosc i Turnbull mogl posadzic go na zimnej, kamiennej posadzce. Anderson zaczal martwic sie o gaz w swojej zapalniczce. -Takie cos powinno zapalic tysiac papierosow - powiedzial - ale nie jest powiedziane, ze bedzie palilo sie przez minute dla jednego papierosa. Zmniejszylem plomien do minimum, ale i tak nie na dlugo wystarczy gazu. -Jaskinia? - zapytal polprzytomnie Varre. Wstal i chwiejnym krokiem poszedl na srodek sali, gdzie zajrzal w gore pionowego szybu. -Cala seria jaskin - odpowiedziala mu Angela. - Zdaje sie, ze co kazde dziewiecdziesiat metrow pojawia sie ten centralny, pionowy szyb, wy chodzacy na powierzchnie. Z tym, ze one tak naprawde nie sa jaskiniami. Tak je tylko nazywamy. Sa zbyt regularne, zeby mogly byc prawdziwymi jaskiniami, a ich sciany sa zbyt gladkie. To jest labirynt, ktory ktos stwo... - przerwala nagle, gdyz przypomniala sobie, do kogo mowi. Varre pokiwal glowa i nadal wpatrywal sie w zolte swiatlo. -Ktory ja stworzylem, tak? -Na to wyglada - powiedzial Gill. Nagle przyszedl mu do glowy pewien pomysl. - Jean-Pierre, poniewaz ty jestes, hm, architektem tego miejsca, moze moglbys nam wyjawic sekret tego labiryntu? Varre popatrzyl na niego. Oczy Francuza mialy ciemne obwodki, byly zapadniete i wystraszone. -Poziome tunele - powiedzial. - Piec na kazdym skrzyzowaniu. Ile tych, jak to nazywacie "jaskin", jesli mozna wiedziec, odwiedziliscie? I czy przecinaliscie po drodze jeden z bocznych tuneli? -Ten jest czwarty - powiedzial Turnbull i potrzasnal glowa. - Zadnych bocznych tuneli. -Tunele biegna po liniach prostych? -Jak w morde strzelil. -Niemozliwe! - Varre wyszczerzyl zeby w usmiechu, ale nie byl to zbyt radosny grymas. -Co? - Anderson przesunal sie do przodu. - Czy powiedziales: niemozliwe, Jean? Co masz na mysli? Varre wzruszyl obojetnie ramionami. -Oczywiscie, ze nie ma miedzy wami matematyka - odpowiedzial. - Ani geometry. Wyobrazcie to sobie. Z czterema tunelami do kazdego skrzyzowania to by funkcjonowalo idealnie, jak prosty system kwadratow. Ale nie z piecioma. Jesli jest piec rozchodzacych sie tuneli, to jeden z nich albo konczy sie zaraz, albo musi sie przecinac z innym tunelem! -Prawo Murphy'ego! - wykrzyknal Gill. - Wchodzilismy do wszystkich tuneli oprocz ostatniego, ktory przypuszczalnie byl tym dobrym. -Co masz na mysli, mowiac "ten dobry"? - Turnbull zmarszczyl czolo. Gill skinal glowa, wskazujac na Varre'a. -On zaprojektowal, chociaz nieswiadomie, i on tez dostarczy do tego klucz. Jesli piaty tunel w kazdym zestawie nie laczy sie z zadnym innym, wiec dokad prowadzi? -Moze wznosi sie, prowadzac na powierzchnie? - powiedziala Angela. -Albo... urywa sie - powiedzial Varre zlowieszczo. - Slepa uliczka. To jest moj swiat, pamietacie? I wiecie dlaczego ja... Zaniepokojony Gill podszedl do niego. -Jean-Pierre, nie mow tak. Nawet tak nie mysl! Varre spojrzal na niego i znowu wyszczerzyl zeby. Bylo w nim teraz cos chorobliwego, a rownoczesnie bardzo przebieglego. Podrapal sie z roztargnieniem w swoje poranione udo, w miejscu, gdzie nogawka byla rozdarta. -Gill - powiedzial. - Zawsze to wiedzielismy, nieprawdaz? Ty i ja. -Co wiedzielismy? - dopytywal sie Gill. -O Domu Pelnym Drzwi - Francuz wzruszyl ramionami. - Dzieki twojemu talentowi czules to wokol nas, a ja, przytloczony swoja fobia, tez wiedzialem. Zawsze wiedzielismy. Przynajmniej to mamy wspolne. Gill skinal glowa. -To fakt, ze razem przeszlismy pieklo. Wszyscy. I ze teraz jestesmy uwiezieni w twoim koszmarnym snie. O tak, mamy troche wspolnego. Varre takze pokiwal glowa. Sprawial wrazenie, jakby wlasnie podjal jakas decyzje. Oblizal wargi i zaczal szybko mrugac oczami. Spojrzal na innych, ktorzy obserwowali go z zaciekawieniem. -Gill - powiedzial. Niespodziewanie jego glos zagrzmial naglaco. - Spencer, musze porozmawiac z toba... na osobnosci! Turnbull zrobil krok naprzod. -Spencer, ten facet sprawia klopoty. Lepiej by bylo, gdyby spal, wtedy wszyscy bedziemy w lepszej sytuacji. - Rzucil sie na Varre'a, ktory umknal mu i popedzil w glab tunelu. Gill chwycil Turnbulla za ramie. -Nie - powiedzial ostro. - Najpierw sprawdzimy, co ma do powiedzenia. Dal nam juz wiele rzeczy do przemyslenia, ale musimy zobaczyc czy jest cos wiecej. - Podszedl do wylotu tunelu i zobaczyl w nim przykucnieta sylwetke Varre'a. - Jean-Pierre? -Musze z toba pogadac, Spencer - powiedzial Varre. - Ale na osobnosci, tutaj... Gill podszedl do niego i obaj przeszli dalej, w glab tunelu. -Spencer - powiedzial Varre szeptem. - Wybaczam ci, ze mnie uspiles. Rozumiem, ze to bylo konieczne - popatrzyl wokol, wzdrygajac sie. - Moja fobia nadal daje znac o sobie, to jasne, ale w tej chwili moge przynajmniej nad nia panowac. Jednak, gdy spalem, snilo mi sie... mialem dziwne sny. -Jakie? -Spencer - ciagnal Varre po chwili - co wiesz o legendzie wilkolaka? - W jego glosie bylo cos, co powodowalo, ze Gillowi wlosy stanely deba. -Wiem, ze to jest mit, bajki - odpowiedzial. - Nie ma takich istot. To, co zobaczylismy w swiecie Clayborna, pochodzilo z jego umyslu. Nie powinienes przejmowac sie takimi rzeczami. "Moze Jack Turnbull mial racje i byloby znacznie lepiej, gdybys nadal spal, Jean-Pierre?" - pomyslal. -Ale... ten potwor ugryzl mnie! - nalegal Francuz. - Ugryzl mnie w swiecie Clayborna, a jego ciezar pchnal mnie przez drzwi - pomacal swoje udo. - Rana prawie juz sie zagoila, co normalnie nie byloby mozliwe, a jednak mani uczucie, ze... ze... -Jean-Pierre - Gill staral sie zachowac spokoj. Ruszyl z powrotem, przez tunel do miejsca, gdzie czekali inni. - Naprawde nie wolno ci zastanawiac sie nad takimi rzeczami. Nie w tym miejscu. - Nie chcial spuscic oczu z Varre'a, lecz w takim wypadku nie moglby isc, a to byloby potwierdzeniem, ze najgorsze leki Francuza moga stac sie rzeczywistoscia. Spojrzal mu wiec w oczy, po czym z rozmyslem odwrocil sie i odszedl. -Lepiej chodz - powiedzial. - Tracimy czas. -Masz oczywiscie racje - odpowiedzial Varre. Gill uslyszal kroki Francuza, gdy ten zaczal isc jego sladem. W chwile potem znowu weszli do jaskini na skrzyzowaniu. -Spencer - powiedziala Angela, chwytajac Gilla za lokiec. - Rozmawialismy o tym, co powiedzial Jean-Pierre. I wyglada na to, ze on ma racje. Wyloty tych tuneli nie sa rownolegle. Cztery z nich rozchodza sie pod katem prostym, tworzac siatke kwadratow, o ktorej wspominal. Ale piaty idzie pomiedzy dwoma innymi. Jesli spojrzysz na te trzy, to zrozumiesz, o co mi chodzi: ten w srodku jest tym wlasciwym i jego wlasnie nie sprawdzilismy w pierwszej jaskini. -Byc moze masz racje - Gill spojrzal na nia uwaznie - ale pamietaj, ze w kazdym labiryncie jest tylko jedno prawidlowe rozwiazanie! Jesli ktores skrzyzowanie rzeczywiscie posiada droge ucieczki, to i tak pozostaje ogromna ilosc tuneli, ktore nalezaloby sprawdzic. Zanim odkryjemy ten, ktory zaprowadzi nas na powierzchnie, minie duzo czasu. Ale zgadzam sie, jakos musimy zaczac, wiec rownie dobrze mozemy wybrac ten dodatkowy tunel. -Sprawdze go - powiedzial Turnbull. - Wy zostaniecie tutaj. Sam poruszam sie szybciej. - Zniknal w otworze tunelu. Czekali na niego, obserwujac sie wzajemnie. Angela byla brudna, miala mnostwo siniakow i zadrapan. Nieustannie wstrzasaly nia dreszcze, pomimo ze w labiryncie nie bylo zimno. Anderson schudl. Na jego szarej twarzy malowalo sie cierpienie, a usta drzaly. Bannerman byl po prostu... Bannermanem. Jego obojetne, zimne oczy kryly bardzo wiele sekretow, tego Gill byl pewien. Natomiast Varre... Maly Francuz znowu stal, wpatrujac sie w szyb prowadzacy na powierzchnie. Zapewne marzyl o tym, by moc wspiac sie po nim na gore. "Biedny gnojek - pomyslal Gill. - Przezywa swoj koszmarny sen na jawie. Wiezien wlasnego strachu". -Jean-Pierre - powiedziala Angela. - Nie powinienes patrzec bez posrednio na slonce. To moze uszkodzic ci oczy. Spojrzal na nia przelotnie, zmarszczyl brwi i usmiechnal sie. -Slonce? - powiedzial. - Na jakiej podstawie twierdzisz, ze to jest slonce, kochanie? Nie, nie, to nie slonce. -Nie slonce? - powtorzyla za nim z niedowierzaniem. -Ksiezyc! - powiedzial Varre. - Swiatlo ksiezyca w pelni... "O moj Boze!" - pomyslal Gill. Zastanawial sie, co zrobic, ale wlasnie w tym momencie z tunelu wynurzyl sie Turnbull. Bylo widac, ze jest czyms mocno poruszony. -Co sie stalo, Jack? - spytal Gill. -Po piecdziesieciu krokach tunel opada w dol! No i jeszcze jedno - takze sie zweza. Wracajac mialem nawet wrazenie, ze... ze on... Spencer! - Przelknal sline. - Na milosc boska, powiedz, ze mi sie to przywidzialo, dobrze? Wszyscy rozejrzeli sie wokol i nagle pobiegli krzyczac, w kierunku wylotow tuneli. Dotykali ich, nie wierzac, ze to, co widza, jest prawda. Tunele mialy wyraznie mniejsza srednice. Przedtem byly szerokie na okolo poltora metra, a teraz - niewiele ponad metr! Rozdzial Trzydziesty Siodmy -To ten pieprzniety gnojek! - ryczal Turnbull, oskarzycielsko wskazujac na Varre'a. - Spencer, mogles mi pozwolic zalatwic frajera! "On ma racje - pomyslal Gill - ale czy to zmieniloby cokolwiek"? W kazdym razie, teraz bylo juz za pozno. Dom Pelen Drzwi reagowal na leki Francuza, wyolbrzymiajac je ponad wszelka miare. Gill wiedzial, ze nie da sie nic zrobic. Gill - tak. Ale nie Turnbull. Wielki mezczyzna skoczyl na Varre'a i szybko sie wycofal. Nagle Francuz usiadl na podlodze. Zaczal przeobrazac sie w blyskawicznym tempie. Po chwili mial juz dlugi pysk, siersc na calym ciele i byl upiornie chudy. Opadl na czworaka, wycofal sie kawalek i przysiadl. Ubranie opadlo z niego. Varre nie byl juz czlowiekiem... Wielki wilk szykowal sie do ataku! Gill przesunal Angele za siebie. Sytuacja wymagala szybkiej reakcji. Instynktownie wyjal kosmiczna bron. -Jean-Pierre - powiedzial. - Jesli w ogole mnie rozumiesz, musisz wiedziec, ze to cie zabije. Nie kaz mi tego zrobic. Zatoczyl luk bronia. Wilk wycofal sie do wylotu tunelu, w tym momencie odwrocil sie i umknal. Slychac bylo tylko jego przeciagle wycie. -Bannerman! - warknal Gill, odwracajac sie do "slepego" czlowieka. - Varre nie jest winien temu, co sie stalo. To ty jestes za to odpowiedzialny! Angela i Anderson staneli za Gillem, kiedy ten skierowal bron w kierunku Bannermana. Przez moment twarz Jona pozostawala kamienna. Potem usmiechnal sie. W jego zachowaniu bylo cos nieludzkiego. -Jestes sprytnym czlowiekiem, Gill - powiedzial - ale tylko czlowiekiem. A ja, jak pewnie zdajesz sobie sprawe, jestem czyms zupelnie innym i daleko doskonalszym. -Tunele! - belkotal Anderson za plecami Gilla. - Zmniejszyly sie! Cala jaskinia jest mniejsza! -Bannerman - powiedzial Gill. - To byla kiedys twoja bron. Wiesz lepiej niz ktokolwiek inny, jak dziala. Teraz wybieraj: albo wydostaniesz nas stad, albo uzyje jej przeciwko tobie. -Glupcze - powiedzial zimno Bannerman. - To nie mnie potrzebujecie, zeby sie stad wydostac. Myslales, ze to jest koniec gry? Nie, najpierw musicie zalamac sie ostatecznie. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Tylko od was zalezy, jak dlugo to bedzie trwalo! Nadszedl czas, zebym was w koncu opuscil. Polegajcie teraz na wlasnym rozumie. - Zasmial sie szyderczo. Gill ruszyl na niego. Oczy Bannermana blysnely zlowieszczo. Podskoczyl i uniosl sie w kierunku pionowego szybu, ktory znajdowal sie bezposrednio nad jego glowa. Gill otrzasnal sie ze zdumienia i skoczyl naprzod. Pociagnal bronia po prawej nodze Bannermana, odcinajac ja. Konczyna spadla z gluchym uderzeniem pomiedzy czworo ludzi. Bannerman zaczal przerazliwie krzyczec. Dzwiek pochodzil z ludzkiego gardla, ale mial zrodlo w kosmicznym mozgu. Nagle Jon uniosl sie wysoko. Nieziemsko wrzeszczac, przelecial przez stale zwezajacy sie szyb i po chwili zniknal. -Cholera! O cholera! - Anderson byl bliski omdlenia. - Te cholerne sciany zaciesniaja sie! -Spencer, obejmij mnie! - Angela przywarla do Gilla, ktory schowal bron i przycisnal dziewczyne do siebie. Turnbull zastanawial sie. Czul, ze musi byc jakies rozwiazanie, jakies wyjscie! -Gill! Bannerman mowil, ze to sie nie skonczy, dopoki sie nie zalamie my. Wiec nie lam sie teraz! Uslyszeli zalosne skomlenie. Spojrzeli w strone tunelu, w ktorym zniknal Varre. Byl tam. Widac bylo lape i fragment sliniacej sie wilczej mordy. Sciany zmniejszyly sie do tego stopnia, ze zwierze nie moglo sie juz ruszyc. -O Chryste! - krzyknal Gill. Wiedzial, ze musi szybko cos zrobic. Wyrwal bron z kieszeni, zrobil dwa kroki w kierunku tunelu. Ukleknal przy wilku, ale w tym momencie dziura zamknela sie. Gill widzial, jak to sie stalo: lita skala zasklepila sie jak mokry cement wokol wrzuconego don kamyka. Wystajaca lapa zostala odcieta i upadla na podloge. Gill wyprostowal sie. Angela, Anderson i Turnbull stali odwroceni do siebie plecami, a przestrzen pomiedzy ich twarzami i zaciesniajaca sie sciana miala juz tylko czterdziesci centymetrow. Gill popatrzyl na bron w swojej rece, potem na sciane i wrzasnal. -Pierdol sie! Cial i krajal sciane w ostatnim, desperackim odruchu, chcac utorowac sobie droge. I... to bylo rozwiazanie! Bron zadzialala jak katalizator. Uruchomila syntetyzer, ktory spowodowal natychmiastowa zmiane: tam, gdzie dotychczas znajdowal sie tunel, teraz byly... -Drzwi! - wycharczal Anderson, zapalajac szybko zapalniczke. -Czworo?! - zdziwil sie Turnbull. -Ale one nadal sie zaciesniaja! - piszczala Angela. Uksztaltowane jak rzezbione pokrywy sarkofagow kwadraty kamiennych drzwi scisnely cala czworke razem. Dom Pelen Drzwi nie dal im zadnej mozliwosci wyboru. Kazde z nich mialo swoje wlasne wejscie. Wszystkie otworzyly sie rownoczesnie i wchlonely ich... Gill slyszal odlegle, natarczywe pojekiwanie. Na razie nie mogl stwierdzic, czy bylo mechaniczne, czy pochodzilo od zywej istoty. W miare jak dzwiek stawal sie glosniejszy i wyrazniejszy, Gill zastanawial sie, jak dlugo byl nieprzytomny. Nastepnie przypomnial sobie, co sie stalo i... Zerwal sie na rowne nogi, gdy jakis wlochaty stwor zaatakowal jego twarz. Tylem glowy bolesnie uderzyl w jakas kanciasta, metalowa konstrukcje, ktora zabrzeczala, rozsiewajac wokol platki rdzy. Gill nie musial nawet otwierac oczu, by zorientowac sie, gdzie jest. Juz wiedzial. -Barney! - zawolal psa, ktory cofal sie, skomlac i zawziecie machajac krociutkim ogonem. Gill popatrzyl na wnetrze zelaznej jaskini i porozrzucany wszedzie zlom. Potrzasnal glowa w rozpaczy. Dokad sie udac, co robic? Oczywiscie Dom Pelen Drzwi zabral go ponownie do jego osobistego koszmaru - swiata szalonych maszyn. A Angela, Turnbull, Anderson - co z nimi? Angela byla jedyna osoba, ktora cos dla niego znaczyla. Byl niemal pewien, ze miejsce, gdzie teraz przebywala, bylo swiatem jej najgorszych koszmarow o gwalcie. Modlil sie, zeby zostalo jej to oszczedzone. Po chwili przestal o tym myslec. Teraz trzeba martwic sie o sobie. Musial wziac sie w garsc, jesli mial komukolwiek pomoc przezyc. Chcial przetrwac, chocby tylko po to, aby sie zemscic, by wyrownac rachunki. "Bannerman - powiedzial do siebie - kimkolwiek lub czymkolwiek jestes, zaplacisz za wszystko! Jezeli w ogole istnieje sprawiedliwosc, to ja jestem tym, przed ktorym bedziesz odpowiadal!" Idac wzdluz jaskini potknal sie o jakis przedmiot, lezacy na ziemi. Kucnal i polozyl reke na czyms miekkim i wilgotnym. Wzdrygnal sie i szybko cofnal dlon. Byla to noga Bannermana. Jakims cudem przeszla razem z Gillem przez drzwi. Obok niej - przednia lapa wilka-Varre'a. Tylko, ze teraz wygladala jak zwyczajna, ludzka reka. Gill pelen obrzydzenia zmusil sie, by podniesc noge Bannermana i obejrzec ja dokladnie. Musial miec pewnosc, czy Jon rzeczywiscie byl pozaziemska maszyna, robotem. Noga posiadala skore, miesnie, tluszcz, sciegna i zyly, lecz... Tam, gdzie powinna byc kosc, przechodzila metalowa rura! Pod wplywem dotyku Gilla sztuczna kosc wyginala sie, by zaraz powrocic do pierwotnego, cylindrycznego ksztaltu. Pozaziemski metal. A wewnatrz... -Krew?! - wykrzyknal przerazony. Podniosl udo, wylal zawartosc "kosci" i obserwowal, jak ciecz rozchlapuje sie po zardzewialej, zelaznej powierzchni. "Co to jest? - zastanawial sie Gill. - Krew istoty pozaziemskiej czy jej cialo? Ciekawe, jak naprawde wyglada ten gnojek?" Przepelniony odraza kopnal kikut na bok. Barney wciaz szczekal i biegal w kolko jak oszalaly. -W porzadku - powiedzial do niego Gill, probujac go uspokoic. - Nie martw sie, tym razem cie nie zostawie. Bedziemy trzymac sie razem. Moze Jack mial racje, mowiac, ze jestes cenniejszy od Varre'a. "Pozostal przy zyciu kilka lat dluzej, niz nam to jest pisane." Gill przypomnial sobie slowa Turnbulla: "Moze bedziemy mogli nauczyc sie od tego psa paru rzeczy..." A Angela: czyz nie mowila, ze Barney chce, zeby za nim isc! Gill czul, ze jest na tropie jakiejs tajemnicy. Nagle przypomnial sobie, ze kiedy otworzyli drzwi do swiata mgiel, z ktorego wyskoczyl Haggie, w oddali slychac bylo wycie psa. Nie odglosy wydawane przez wilki, ale zalosny glos zagubionego, nieszczesliwego psiaka. Glos Barneya? Jesli tak, to w jaki sposob dotarl z tamtego miejsca tutaj? Jakie sekrety zamkniete byly w jego umysle? Gill ziewnal. W tym swiecie, w ktorym jego mozg nieustannie atakowany byl przez "glosy" tysiecy maszyn, czul sie piekielnie zmeczony. Podszedl do wylotu zelaznej jaskini i wyjrzal. Atomowe slonce zachodzilo, zostala moze godzina do zapadniecia ciemnosci. Pora dnia nie zgadzala sie z jego rachuba, ale nie przejal sie tym. Wiedzial, ze wszystkie swiaty stworzone przez Dom Pelen Drzwi byly urzadzone wedlug scisle okreslonych regul. Czy przybywalo sie za dnia, czy w nocy, nie mialo to znaczenia. Swiaty byly tworzone na nowo za kazdym razem, za kazda wizyta. Wygladaly jak... projekcje na ekranie 3-D? Skad mu to nagle przyszlo do glowy? Potrzasnal glowa i przetarl oczy, ale nic to nie pomoglo. Nie mogl jasno myslec. -Barney - powiedzial - zdrzemnijmy sie. Albo przynajmniej ja. - Popatrzyl na pokryte rdza metalowe smieci oraz lezace obok siebie szczatki Bannermana i Varre'a. "Rozebrane maszyny i ludzie" - pomyslal. W niedalekiej odleglosci od groty znalazl skrzynie z powyginanym dnem. Miala okragle swietliki po bokach, galwanizowane wieko na zawiasach i w dodatku nie byla przyczepiona do zadnej innej maszyny. Drzac troche z zimna, gdyz atomowe slonce juz zaszlo, Gill wraz z Barneyem wdrapali sie do srodka. Zasneli twardym snem, przytuleni do siebie: czlowiek i pies... Rozdzial Trzydziesty Osmy Gill spal. Nawet we snie nie potrafil uwolnic sie od swoich problemow... Bannerman unosi sie wysoko. Ma tylko jedna noge, z okaleczonego kikuta saczy sie cuchnacy plyn. Cale jego cialo jest syntetyczna powloka wypelniona ciecza, odporna na sile grawitacji. Kosmita odwraca sie powoli i Gill widzi twarz wykrzywiona w dziwacznym usmiechu - nie-usmiechu. Nagle pojawia sie, nie wiadomo skad, wieloboczna bryla. Kazda ze scian jest drzwiami i Bannerman znika za jednymi z nich. Wszystko rozplywa sie w nicosci... Gill slyszy narastajacy warkot projektora i czuje, ze jest czescia olbrzymiego ekranu. Wyswietlany obraz przedstawia migoczaca pustynie rdzy. Nagle na jednej z wydm ukazuja sie drzwi. Uchylaja sie powoli. Ze szpary wypelza reka Varre'a, posuwa sie w strone Gilla... Zalega cisza. Reka w blyskawicznym tempie przeksztalca sie w ogromna, ociekajaca slina paszcze wilka. Ostrzegawcze warkniecie i... Gill obudzil sie zlany zimnym potem i odsunal twarz poza snop bladego swiatla, ktore przekradalo sie do jego schronienia. Drzac, wyjrzal ostroznie i zobaczyl, ze w jego maszynowym swiecie zapadla noc. Barney siedzac, przygladal sie swemu panu. Gill znowu wyjrzal przez otwor. Zobaczyl, ze na zewnatrz toczy sie zycie - mechaniczne zycie. Tak niesamowite, ze bylo prawie kontynuacja jego snu. Na tle horyzontu koloru indygo przechodzacego w czern, odlegly zarys rdzewiejacych walow, korkociagowych iglic i zapadnietych rusztowan byl oswietlony przez pulsujace czerwienia i pomaranczem ognie. Poprzez kilometry ciszy docieraly do Gilla nikle odglosy dudniacego wielkiego mlota. Zmieniajac pozycje, wyjrzal przez otwor z boku kubla. Ujrzal malenkie, rozrzucone swiatla - biale, zolte i zielone. Oswietlaly dziwaczny przedmiot, ustawiony na tle wielkiej plamy ciemnosci. Lancuchy zaszczekaly w ciszy... Ta dziwaczna rzecz poruszala sie na kolkach, toczyla sie w przod i w tyl, a swiatla po jej bokach mrugaly przy kazdej zmianie kierunku. Gwiazdy na niebie byly srebrnymi lozyskami kulkowymi. Wszystkie tej samej wielkosci, promieniowaly niklym, metalicznym swiatlem. Teraz, kiedy Gill obudzil sie, wszystko bylo jeszcze bardziej niejasne. Ale pamietal swoj senny koszmar i wiedzial, ze przynajmniej czesc miala jakis sens. "Sny - pomyslal sobie - sa smietnikiem umyslu. Odkurzacz naszej podswiadomosci wchlania, a potem pozbywa sie zanieczyszczen swiata realnego. Ale sporadycznie mozna w smieciach, posrod kurzu i pajeczyn, odnalezc brylke zlota", Umysl Gilla byl teraz czysty i swiezy. Jego cialo moglo byc brudne i pokaleczone, ale on sam byl jak nowy. Wyjal srebrny cylinder-bron i przyjrzal sie jej w slabym blasku kolorowego swiatla, wpadajacego przez otwor. Dlaczego w porownaniu z maszynami na zewnatrz - tymi absolutnie bezwartosciowymi, bezcelowymi, bezskutecznymi maszynami jego koszmarnych snow - ledwie widoczne narzedzie w jego rece wydawalo sie tajemnicze? Ono bylo ulamkiem, ktorego nie mozna zamienic na dziesietny. Bylo pozaziemskie, ale mialo przeciez jakies przeznaczenie! W tym swiecie bylo to jedyne narzedzie, ktore do czegos sluzylo. Nagle bron w rece Gilla ozyla. Jego umysl dotknal jej... zrozumial, przeniknal. Pozwolil lezec przedmiotowi na dloni, obrocil go, palcami wyczul jego istote. I wtedy wszystko ulozylo sie jak idealnie pasujace elementy lamiglowki. Gill popatrzyl na jedna z czesci broni - rurke o dlugosci osmiu centymetrow. Wiedzial, ze w tym miejscu jest skupiona cala moc. Dotknal palcem odslonietego wlasnie metalu, ktory wgial sie jak plastelina. "Kazda czasteczka ma swoje zadanie: zintensyfikowac i przekazac dalej energie do punktu przylozenia - tnacej krawedzi" - pomyslal. Popatrzyl na druga czesc - to byla bateria. Krysztal o dziesieciu bokach, swiecacy intensywnym, zielonym blaskiem. "Energia jest przesylana do tego miejsca, to jest jej odbiornik". Urzekala go doskonalosc tego przedmiotu. Zakonczyl swoj przeglad. Teraz juz wiedzial - trzeba przylozyc pozaziemski dotyk do pozaziemskiej maszyny. Znal reakcje. Nie bylo zadnych srubek czy nakretek, ktore trzeba odkrecic. Zrozumiec - to byla cala sztuka. A zrozumiec znaczylo zdobyc. Teraz Gill mogl wyobrazic sobie linie trojek ciagnaca sie w nieskonczonosc. Czul, ze gdyby byl matematykiem, moglby rozwiazac kwadrature kola. Mogl uzmyslowic sobie "Pi" do ostatniego miejsca po przecinku. Nie skazony przez obiegowe poglady o kosmicznych maszynach, jego umysl uczyl sie, dzialal instynktownie. -Barney - powiedzial glosno, ale lagodnie, w zamysleniu. - Spij dalej, stary. Jutro tez bedzie dzien, na szczescie. Barney rzeczywiscie spal, Gillowi trudno bylo zasnac. Slowo "projekcja" bez przerwy kolatalo w jego mozgu. Jakas natretna mysl powracala, nie pozwalajac odpoczac i zapomniec. Nagle przypomnial sobie swoj sen...! Nocny koszmar, odkrycie struktury broni i pewne zdarzenie z przeszlosci - to wszystko mialo przeciez zwiazek... Uslyszal teraz znowu Angele mowiaca: "Dom Pelen Drzwi jest projekcja, kazda materializacja jest kolejnym przecieciem przez podstawowa strukture". Powiedziala tez, ze kazde drzwi sa jak promien, wylaczony w momencie uzycia oraz ze lampa-projektor nadal tam jest, ale wskazuje inny kierunek. To, co powiedziala, zrobilo wrazenie na Gillu i teraz w koncu skrystalizowalo jego sen. Ale... projekcja musi miec projektor-lampe i potrzebuje tez ekranu. Gill probowal wyobrazic to sobie: projektor 3-D, bryly projekcji, stosujace calkowicie zsyntetyzowane swiaty dla ekranow? Dlaczego nie? Zastanawial sie nadal nad nieslychanymi mozliwosciami nauki, ktora umialaby odtwarzac cialo ludzkie, uruchamiac je i uzywac jako srodka lokomocji pozaziemskiej istoty, znajdujacej sie w srodku! Gill wiedzial juz, ze nie zasnie. Dreczyl go szczegolnie jeden problem. Myslal o Angeli, nieustannie martwil sie o nia. Zastanawial sie, gdzie teraz jest. Mial nadzieje, ze nie tam, gdzie - jak sie obawial - umiescil ja jej wlasny koszmar. Bo jesli to jest to miejsce... Mogl, ale nie chcial sobie tego wyobrazic. Varre'a i Clayborna zabily ich swiaty. Zgineli z powodu swoich wlasnych, najgorszych lekow. Gill wiedzial, ze gdyby zasnal, tym razem snilaby mu sie Angela - zaszczuta, gnebiona i zalamana. A wlasnie teraz Gill uswiadomil sobie, ze tak dlugo, dopoki nie beda znowu razem, to bedzie jego najgorszy koszmar... Sith Thonu byl rozwscieczony i oburzony. Zostal okaleczony w sensie fizycznym, ale najgorsze bylo to, ze ucierpiala jego duma. Juz dwa razy naiwnosc ludzi, ich dzikie instynkty przetrwania, zrujnowaly go i zakpily z jego planow. Bylo to o dwa razy za duzo. Jak dotychczas, gra byla rozgrywana mniej wiecej zgodnie z zasadami. Och, byly nieprzewidziane okolicznosci, jak na przyklad kryminalista Haggie i pies Barney, nie przewidziani w scenariuszu, ale zakladajac, ze liczba kombinacji byla prawie nieskonczona, reszta poszla gladko. Dwaj czlonkowie grupy testowanej osiagneli swoje osobiste punkty zalamania i zostali usunieci z gry - "umarli". Ale to nie oslabilo woli tych, ktorzy przetrwali. Wydawalo sie raczej, ze posluzylo do wzmocnienia ich. Poza tym, niektorzy w swoich dociekaniach byli niebezpiecznie blisko prawdy. Do chwili obecnej wszyscy powinni juz byc wyeliminowani. Dzieki temu, ze przetrwali, wlasciwie zdali test. Jednostki upadly, ale jako grupa i - co wazniejsze - jako rasa, udowodnili, ze sa wartosciowi! Przynajmniej zgodnie z ksiega regul. Ale panem gry byl Sith i reguly nie mialy juz zastosowania. Mogl naginac je, jak mu sie podobalo, nawet calkowicie je zlamac. I wlasnie to zamierzal zrobic. Jego zle samopoczucie poglebiala swiadomosc wlasnej omylnosci, niezbite dowody jego bledow. Zgubic instrument Thonu! To bylo okropne samo w sobie; a na dodatek ten czlowiek, Gill, znalazl to, zatrzymal i nauczyl sie tym poslugiwac. Co gorsza, bron zostala uzyta przeciwko niemu... Nie do pomyslenia! A jednak Sith mogl winic tylko siebie za to, ze nie docenil w pelni talentu Gilla. Ale kto mogl to przewidziec? Jesli istota ludzka dopuscilaby nawet do tego, zeby bron maszynowa trafila w rece szympansa, czy naprawde balaby sie, ze to stworzenie potrafiloby nauczyc sie, jak ja naladowac, jak wycelowac i wystrzelic? A jednak Gill nauczyl sie i najprawdopodobniej nadal sie uczyl. I to jest proces, ktory musi byc zakonczony jak najszybciej. Tylko... to bardzo bezosobowy rodzaj zemsty - pozwolic syntetyzerowi, aby zalatwil cala robote. Teraz to bardzo osobista sprawa - odwet! Sith nie tylko pragnal byc tam, gdy nadejdzie koniec. Chcial, zeby Gill, Turnbull i inni wiedzieli, ze tam jest on - Wielki Autor ich destrukcji. Reguly? Moglo nie byc zadnych regul. Nadszedl czas, by odrzucic fikcje, zredukowac tych "rozbitkow" do bezmyslnych smieci - tak, jak on sam mogl byc zredukowany do plamy! To straszna mysl - przyszlosc wielkiego Thonu o malo nie stala sie zdobycza prymitywow. Gdyby Gill nacial powloke Bannermana wyzej, gdyby przecial lancuch nerwow pomiedzy mozgiem a systemem motorycznym... No, do tego na szczescie nie doszlo. Sith stracil jedynie dolna polowe swoich trzech mobilizatorow - czubek macki. Ale nawet to wystarczylo, zeby zaklocic rownowage jego systemu i wywolac zwykle, ludzkie odczucie wielkiego bolu. Cale szczescie, ze to nie druga noga. Byloby jeszcze gorzej - konczyna ta bowiem miesci w sobie pozostale macki Sitha, a zatem jego bol i wscieklosc bylaby o wiele wieksza. Zreszta, naprawil juz uszkodzenia swojej powloki, a glowne, ciekle cialo, regenerowalo sie samo. To kwestia dni. Zatem bol fizyczny juz nie istnial, ale pozostala kwestia jego urazonej dumy. W sali kontrolnej syntetyzera Sith rozkazal lokalizatorowi odnalezienie poszczegolnych czlonkow testowanej grupy. Wlasny, osobisty koszmar Angeli Denholm zostal odtworzony posrod oceanow i plaz, niebieskiego nieba, lasow i zarosnietych trawa rownin. To bylo samo sedno jej piekla: miec dookola siebie piekny swiat zeszpecony i sprofanowany przez obecnosc jej meza, Roda Denholma. Teraz uciekala przed nim, a wlasciwie przed cala masa Rodow Denholmow - przez lasy i rzeki swego swiata. Swiat byl niezwykle rzeczywisty, ale i on, i przesladowcy dziewczyny, to tylko twory syntetyzera. Klony Roda uzyskaly obrzydliwa wrazliwosc na bodzce zmyslowe tylko dzieki wyobrazeniu Angeli o umysle meza. Ale jak dlugo bedzie walczyla i uciekala, zwalczala przeszkody, bedzie ciagle miala szanse wygrac test. Bo jest silna, silniejsza od Varre'a i Clayborna i Sith nie mial watpliwosci, ze przetrzymalaby, gdyby postepowal zgodnie z regulami. Ale teraz zastanawial sie nad wprowadzeniem do gry nowego elementu, nad ktorym syntetyzer nie mialby kontroli. Zgodnie ze swoim planem, powielil teraz jednego z przesladowcow Angeli i zasilil powstaly wizerunek przez wtorny lokalizator. Pilnie badajac swiat zewnetrzny, lokalizator wyswietlil swoj snop z Zamku na Ben Lawers i znalazl prawdziwego Roda Denholma, oczekujacego na proces w swojej celi, na posterunku policji w Perth... Rozdzial Trzydziesty Dziewiaty David Anderson przedstawial godny pozalowania widok. Drzwi w ksztalcie trumny wessaly go do srodka, zatrzasnely sie i poczul nagle niespodziewany prad powietrza. Zamknal oczy, a moment pozniej padl na kolana. Wokol niego rozlegal sie przerazliwy zgielk, dziwnie znajomy. Zdezorientowany Anderson nie wiedzial, czego sie spodziewac, ale czegokolwiek by oczekiwal, to na pewno nie bylo to... Ociagajac sie i ziewajac w koncu otworzyl oczy. To co zobaczyl - zaskoczylo go calkowicie. Byl na ulicy, jednej z najslawniejszych ulic swiata i ledwo wierzyl wlasnym oczom. -Ulica Oxford?! - wyjakal zdumiony. - Cholerna ulica Oxford? - Wciagnal powietrze gleboko i wypuscil je z okrzykiem radosci. - Cholernie wspaniala, na milosc Boska, ulica Oxford!! -To jest dobry znak, prosze pana - powiedzial odrobine zjadliwy, niski glos. - Mialem na mysli to, ze czlowiek wie, gdzie sie znajduje. To znaczy, ze jeszcze nie wszystkie pan wymordowal... -Wymordowal? - upewnil sie Anderson, nie podnoszac wzroku. Nadal kleczal na chodniku, wpatrywal sie w ruchliwa ulice jak slepiec, ktory nagle odzyskal wzrok. -Komorki mozgowe, prosze pana - odparl dudniacy glos. - Naduzywanie alkoholu sieje w organizmie straszliwe spustoszenie. Anderson wiedzial, ze ktos stoi tuz obok i ze inni obchodza ich i mijaja wzdluz chodnika. Teraz oderwal oczy od bezustannego ruchu ulicznego, zeby utkwic wzrok w parze blyszczacych czarnych butow. Zamrugal oczyma i potrzasnal glowa, ale nic nie zniknelo. Byl tam naprawde! Z powrotem w Londynie! Jego oczy przesunely sie od butow w gore, do ostrych kantow niebieskich spodni munduru, do kurtki z blyszczacymi guzikami, do zmruzonych oczu i twarzy pod znajomym helmem londynskiego Bobbiego. Policjant: zwykly, wielkomiejski policjant, niech Bog go blogoslawi! -Moj Boze! Moj Boze! - krzyknal Anderson. - O, dzieki ci! - Kurczowo zlapal sie nogi policjanta i zaszlochal. Mocna reka wziela go pod ramie i z wielkim trudem podniosla na nogi. -No, a teraz, staruszku - powiedzial policjant - albo pokazesz mi ze jestes milym, odpowiedzialnym gosciem i zaczniesz sie porzadnie zachowywac, albo umieszcze cie w zimnym i niewygodnym miejscu, zebys sie przespal i wydalil to wszystko z organizmu. Wszystko zalezy od ciebie. Anderson prawie nie sluchal. Byl znowu na Ziemi, w Londynie, wiedzial to. Wydawalo sie, ze jest lato lub przynajmniej bardzo cieply, wiosenny dzien. Tak naprawde wszystko bylo zupelnie nie tak i male, ostrzegawcze dzwoneczki zadzwonily w glowie Andersona, ale na razie w krancowej euforii zignorowal to. "Wszystko jest absolutnie normalnie" - powtorzyl sobie z naciskiem. To bylo jego miejsce - tak - jego, nie dom wariatow Clayborna czy labirynt Varre'a. Tu mial wladze. I nie zapomnial, jak sie nia posluguje. Otarl lzy, nadal sie i strzasnal reke policjanta. -Panie posterunkowy - powiedzial, usilnie starajac sie nie krzyczec z radosci, aby nie robic z siebie jeszcze wiekszego blazna. - Ani przez moment nie przypuszczam, zeby zrozumial pan jedyne wytlumaczenie, jakie moge panu zaproponowac. Ale nie jestem pod wplywem alkoholu, ani narkotykow. Tak naprawde, jestem ministrem obecnego rzadu, co moge bardzo latwo udowodnic. Oczywiscie nie mogl pan rozpoznac mnie pod calym tym brudem! Wybaczam to panu! Policjant pokiwal glowa, usmiechnal sie z lekcewazeniem i wzial Andersona pod ramie. -Rozumiem - powiedzial. - I jest pan Ministrem od Czolgania sie po Chodniku, tak? Najlepiej bedzie, jesli pojdzie pan ze mna. -No chlopie, milo i grzecznie, jesli nie masz nic przeciwko temu. Anderson odtracil go, szybko wyjal portfel, zawierajacy prawie dwa tysiace funtow w dwudziestkach i kilka mniejszych banknotow, prawo jazdy i pare innych dokumentow, ale przede wszystkim jego podstemplowana, podpisana karte ministerstwa obrony. Policjant obejrzal dokumenty Andersona i jego samego, podrapal sie po brodzie i potrzasnal glowa, w koncu wreczyl mu wszystko z powrotem. Nadal nie byl pewien ale... pomimo brudu widac bylo, ze ubranie tego czlowieka jest drogie. I jego akcent swiadczy o pochodzeniu z wyzszych klas i wyksztalceniu w szkole publicznej. To wszystko tez stanowi pewien dowod... Posterunkowy zamyslil sie... -No - powiedzial w koncu. - Przydarzylo mi sie juz w zyciu kilka zwariowanych rzeczy, ale... -Calkowicie rozumiem. To naprawde wyglada dziwacznie, zgadzam sie. Ale teraz, kiedy juz wrocilem, mam do zrobienia wazne rzeczy i... -Wrocilem? Anderson westchnal. -Niech pan poslucha, naprawde nie mam czasu na wyjasnienia. Sam pan widzi, kim jestem. Czy naprawde chce pan, zebym zadzwonil do komendanta, ktory, tak sie sklada, jest moim osobistym przyjacielem, i pozwolil mu przejac kontrole nad sprawa? Czy raczej moge uwazac sie za wolnego? -Zawsze bylo panu wolno robic to, na co ma pan ochote, sir - od rzekl policjant. - W ramach prawa oczywiscie. A jesli chodzi o pojscie dokadkolwiek... Sugerowalbym, ze najpierw, zeby pan... no, troche sie ogarnal. Anderson spojrzal na siebie. -Nie pytalem pana - odrzekl. - Ale... jestem zmuszony zgodzic sie. Swietnie, najpierw wstapie do sklepu z odzieza, potem w jakies miejsce, gdzie moge sie umyc, a potem prosto do mojego klubu. Posterunkowy wyjal notes. -Panskiego klubu? -Mojej rezydencji - powiedzial Anderson i podal mu adres na Knightsbridge. -Bardzo dobrze, sir - powiedzial policjant. - I jest pan pewien, ze w niczym nie bede juz pomocny? -Calkowicie! - odparl minister. - Bardzo dziekuje. - Zrobil krok do tylu, odwrocil sie i odrobine niepewnie wszedl do sklepu. -Przykro mi, Bertie - sprzedawca podszedl do niego natychmiast. Na jego twarzy nie bylo cienia usmiechu. -Bertie? - . Anderson nie wygladal na zaklopotanego. -Burlington Bertie, no nie? Z Bow? Idz sobie, szefie. Na zewnatrz, jesli laska. Kubly sa na tylach. -Kubly? Jestem tu, zeby kupic ubranie! - Anderson machnal pieniedzmi w strone mezczyzny, ktorego wyraz twarzy zmienil sie w tej chwili. Teraz minister byl pewien, ze wrocil do siebie. Tylko w tym swiecie pieniadze otwieraja kazde drzwi i zalatwiaja wszystkie sprawy. Zaopatrzyl sie w buty, skarpetki, bielizne, koszule, blezer, spodnie i krawat z prega, ktory bardzo przypominal ten z Old School. Bylo to ubranie nie najlepszego kroju, ale nowe i czyste. Majac juz je na sobie, Anderson westchnal z ulga. Nastepnie udal sie do pobliskiej ubikacji, gdzie zrobil co mogl, zeby sie wyelegantowac. W koncu uznal, ze wyglada duzo bardziej reprezentacyjnie, wyszedl, zatrzymal taksowke i pojechal do klubu. Na tylnym siedzeniu dostrzegl gazete i rzucil okiem na tytuly. Zamek znowu byl wiadomoscia numer jeden, czego mozna bylo oczekiwac, ale nie znalazl w tytule niczego o sobie. Sprawdzil date - lipiec 1994. Chociaz gazeta wygladala na nowa, pochodzila najwyrazniej sprzed ponad osiemnastu miesiecy. To Andersona zdziwilo, na powrot wzbudzilo jego watpliwosci, Pohamowalo zapal. Alarmujace dzwony odezwaly sie w zakamarkach umyslu. Powinna byc data (jak dlugo spedzil... tam?), och, pozny luty lub poczatek marca 1996! Ale pogoda byla raczej lipcowa - ten upal... No i kierowca byl w koszuli z krotkim rekawem. -Przepraszam - Anderson pochylil sie do przodu. - Hmm, moze zna pan dzisiejsza date? Zatrzymali sie wlasnie przed klubem, szofer wyskoczyl z samochodu i otworzyl mu drzwi. Minister wysiadl i zaplacil naleznosc, nastepnie powtorzyl: -No, jakaz to data? Kierowca skinal glowa, usmiechnal sie i wsiadl do swej taksowki. -Ta gazeta, ktora pan czytal, byla dzisiejsza - powiedzial. - Sam ja kupowalem. Ale niech sie pan nie martwi, nie ma dodatkowej oplaty! - I odjechal zanim Anderson zdazyl zadac nastepne pytanie. -Dzisiejsza gazeta? - wymamrotal minister, potrzasajac glowa. - Po chodzaca sprzed dwudziestu miesiecy? Czy to pomylka w druku? Czy mogl popelnic blad? Moze kierowca sie pomylil? Anderson prychnal i skierowal sie do wejscia swojego ekskluzywnego klubu. Skinal glowa, jak to mial w zwyczaju, witajac sie ze starszym szwajcarem. -Dzien dobry, Joe. Joe Elkins, w odpowiedzi spojrzal na niego krzywo i z widoczna niepewnoscia. W zamysleniu dotknal brody. -Eee, dzien dobry, panie ministrze...? "Boze! - pomyslal Anderson. - Facet byl na zwolnieniu lekarskim tak dlugo, ze zapomnial nazwiska czlonkow i rezydentow! Dlaczego zatrudniamy takich trzesacych sie, starych kretynow?" -Jestem Anderson, Joe - (brak reakcji) - David Anderson. Minister. Moze chcesz mi dac do zrozumienia, ze zapomnialem o piataku dla ciebie w tym tygodniu, co? To podzialalo. -Ach, oczywiscie, glupiec ze mnie! Stary glupiec - belkotal w podnieceniu. - Pan Anderson, tak, oczywiscie! - rozpromienil sie, rozgladajac ukradkiem i mierzac Andersona z gory na dol, w koncu zasalutowal. Ale kiedy minister ruszal, by minac go, ustawil sie troche na jego drodze i wyciagnal reke. -Pozniej Joe, pozniej. - Anderson przeszedl obok niego. - Moze w drodze powrotnej. Po poludniu. Ale teraz strasznie sie spiesze. "Stary Joe Elkins" - pomyslal marszczac czolo, gdy przechodzil przez szerokie foyer w strone recepcji. Nikogo tam nie bylo, ale Anderson przechylil sie przez kontuar i wzial swoj klucz z kolka. Apartament 37. Pomyslal, ze minely lata od czasu, gdy dal staremu Joe Elkinsowi jego ostatniego tygodniowego piataka? Ale twarz byla znajoma, a wszystko znajome bylo jak cieply, powitalny uscisk dloni. Prawie wbiegajac po szerokich schodach, Anderson minal Lorda Cromleigh schodzacego w dol. -Dzien dobry, Sir Harry - powiedzial, nie zatrzymujac sie. Stary cymbal byl bylym ministrem obrony i mial zwyczaj przypierania go do muru, godzinami gadajac na temat nowoczesnych "rzezi" w ministerstwie obrony. Zerkajac do tylu Anderson zobaczyl, ze Cromleigh zatrzymal sie i patrzyl na niego w oslupieniu. -Hm. Co? Hmm? - mamrotal dostojny lord. "Zgrzybialy!" - pomyslal Anderson. Na szczycie schodow o malo nie wpadl na Simona Matherly, prezentera pogadanek telewizyjnych. Byli sasiadami. Minister nie cierpial tego czlowieka, glownie za nieskrywane sklonnosci ku wlasnej plci... (Matherly mial apartament 38), ale Anderson zawsze trzymal na dystans te kreature promieniejaca optymizmem! Wiedzac, ze jest bez szans, Matherly nigdy specjalnie nie staral sie go sobie zjednac. Teraz jednak doslownie plaszczyl sie przed nim. -Najmocniej przepraszam, stary przyjacielu! - Matherly pochwycil reke Andersona w swoja ciepla lape. - To absolutnie moja wina - powinienem uwazac jak chodze. O malo nie wpadles mi na plecy, a to zawsze dobry poczatek, co? - mruknal i delikatnie szturchnal go w bok. A potem zapytal przyciszonym glosem: - Jestes tu nowy, nieprawdaz? Anderson odepchnal go i obszedl. -To ubranie moze byc nowe - odrzekl - ale nie ja. Musial pan pic, Simon, a moze czas zaczac nosic okulary? - Popedzil dalej i na szczycie schodow popatrzyl do tylu. Teraz obaj, Cromleigh i Matherly, gapili sie za nim. Czy ubranie tak go odmienilo? Naprzeciwko podestu, na pierwszym pietrze byla sala bilardowa. Jej drzwi staly otworem i George, general brygady Carleton-Ffines, prezes klubu i czlonek-zalozyciel, byl pochloniety gra z jakims zasmarkanym wynioslym typem. Anderson pamietal, ze widzial tutaj raz tego mlodego czlowieka, przed paroma laty. Choc mial pieniadze i arystokratyczne pochodzenie, odmowiono mu czlonkostwa: popelnil fatalna pomylke, wygrywajac z generalem brygady w bilard! Moze teraz robil drugie podejscie. I moze tym razem pozwoli staremu oszustowi wygrac! Anderson lubil utrzymywac z prezesem dobre stosunki. Teraz general, kiedy go zobaczyl, odrzucil swoj kij bilardowy i ryknal: -No! Gdzies sie u diabla podziewal, mlody Andersonie? I co to za paplanina o zamku, czy czyms takim w Szkocji, co pozera ludzi? He? Niech mnie diabli, Szkocja jest pelna cholernych takich zamkow, ale nie wszystkie Pozeraja ludzi, czy nie? No co? General brygady wrzeszczal, pokrywajac sie czerwonymi plamami. -Swietny strzal, sir! - powiedzial Anderson, przestepujac otwarte drzwi. Ffines spojrzal na niego. -He? Tak pan mysli. No, przypuscmy, ze tak. -Co? - jego mlody przeciwnik byl szczerze zdziwiony. - Strzal? - zasmial sie. - Dobry strzal? No nie, nigdy nie widzialem takiego pudla! Prezes mruknal cos niedoslyszalnie, zaczerwienil sie troche, odlozyl kij bilardowy i zaczal wykrecac wasy. Byl to znak jego najwiekszego zdenerwowania. Jeszcze raz popatrzyl na Andersona i wyraz jego twarzy byl niedwuznaczny: "A ktoz to u diabla jest?" zdawal sie mowic. Nagle Andersonowi zrobilo sie slabo. Z rozpacza rozejrzal sie po sali. Na jednym z krzesel dojrzal egzemplarz Financial Timesa. W miejscu takim jak to, gdzie wszystko musialo byc na czasie, mogla to byc gazeta tylko z dzisiejszego poranka. W dwoch susach znalazl sie przy krzesle i porwal ja w trzesace sie rece. 24 lipca 1994. Teraz wszystko pasowalo do siebie, pamietal, wiedzial. Mlody przeciwnik generala trafil w czerwona kule. -Taaak - odezwal sie do Ffinesa. - To nadal panski strzal. Przypuszczam, ze i tym razem pan spudluje. -Wszystkie sie licza, moj mlody kolego. A poza tym, to nie bylo pudlo. - A potem zwrocil sie do Andersona: - A nawiasem mowiac, kim, u licha, pan jest i co pan tu robi. Dziennikarz? Chce pan przeprowadzic wywiad? Do takich spraw mam biuro, nie wie pan? Anderson opadl na krzeslo i wypuscil gazete. Po chwili powiedzial: -Nie zna mnie pan, tak? -He? Co? Nie powiedzialem wystarczajaco wyraznie? Znac pana? Nigdy w zyciu pana nie widzialem! "Dom Pelen Drzwi - pomyslal Anderson. - Pieprzony Dom Pelen Drzwi! Moje osobiste pieklo... Powinienem to przewidziec". Nie stracil pieciu miesiecy, ale zyskal ich az dwadziescia. Cofnal sie w czasie. I nie bylo miejsca, ktore znal. Choc byla to "Ziemia", ale nie ta sama. W tym swiecie on nie istnial, prawdopodobnie nawet sie nie narodzil. Stary Joe-szwajcar nie rozpoznal go, oczywiscie, ze nie, bo nie jest i nigdy nie byl czlonkiem tego klubu. Joe Elkins, ktory poszedl do szpitala i nigdy nie wrocil. To bylo osiemnascie miesiecy temu, ale zdarzylo sie w innym swiecie. Anderson probowal zestawic fakty. Tak, przypomnial sobie jak dal piataka na fundusz wdowy po Joem. Uwazal to za dobry pomysl, ten ostatni datek, zamiast cotygodniowego piataka. -Gramy dalej czy nie? - mlody typek byl niecierpliwy. General rowniez. -Gra skonczona - rzucil. - I pan tez. Won! Niech pan wroci, kiedy nauczy sie przegrywac z klasa! "To tez juz bylo - pomyslal Anderson. - I nie jest drugi raz tego idioty, a pierwszy". -Jezu! Jezu! - wybuchnal, skaczac na rowne nogi. - Ten policjant powinien byl mnie znac. Jesli nie dzieki temu calemu swinstwu, to przynajmniej dzieki mojej fotografii. Ja tutaj nie istnieje! Jestem tu niczym. Wladza? Ja nawet nie mam tutaj tozsamosci! Zblizyl sie do generala. Ffines zobaczyl, jak podchodzi, widzial szalenca z wytrzeszczonymi oczami, z piana na ustach, belkoczacego i wrzeszczacego cos bez sensu. Odsunal sie od sciany, zlapal kij bilardowy i uderzyl nim Andersona w brzuch. -He? Hm? Co? - wydzieral sie. Anderson pomrukiwal nisko z glebi krtani. Rzucil sie na generala, wytracil mu kij i zlapal za klapy. To byla jego ostatnia proba. Anderson zalamal sie. Zdawalo sie, ze jego oszalaly mozg nie przetrzyma tej proby. -Jestem Anderson - zazgrzytal zebami. - David A-n-d-e-r-s-o-n. Ministerstwo Obrony. Minister obecnego rzadu. Pan jest generalem Ffinesem, prezesem klubu. Jestem jego czlonkiem i rezydentem. Apartament trzydziesci osiem. A teraz... powiedz pan, ze mnie znasz! -He! - wybelkotal Ffines purpurowiejac. - Czy pan oszalal? Carrutters mieszka pan pod trzydziestym siodmym. On jest naszym czlowiekiem w Ministerstwie Obrony. David Anderson? Nigdy, u diabla, nie slyszalem o panu! Anderson warknal i cisnal generalem na bok. -Ale to jest taki swiat, jak moj, chociaz - ciagle krzyczal - to ciagle nie jest Ziemia! Zjawilem sie wczesniej, znikad i teraz moge zrobic to samo! Wladza! Ja wam pokaze wladze! Jeszcze sie tam dostane! Wbiegli recepcjonista i portier. Obaj byli wysocy i barczysci. -Oszalaly wariat! - ryknal Ffines. - Kto u diabla go tu wpuscil? -Ja zatelefonowalem - recepcjonista oddychal z trudem. - Poszedlem do telefonu... sir... wiadomosc z policji... ostrzegli przed tym facetem, Andersonem. Powiedzieli, ze go sprawdzili i ze prawdopodobnie podawal sie za ministra z Ministerstwa Obrony. Tylko, ze w ministerstwie nikt go nie zna. To jest jakis niezly typek! -Cholera, jasne, oczywiscie, ze to oszust - Ffines pieklil sie coraz bardziej. - A teraz wynocha z tym skurwysynem! Ze schodow i za drzwi! Niech sobie kark zlamie. Anderson wydal z siebie dziki pisk, odepchnal wszystkich, czmychnal przez drzwi sali bilardowej i zbiegl ze schodow. Na zewnatrz stal policjant i rozmawial ze zmarlym Joe Elkinsem. To byl ciagle ten sam posterunkowy... Anderson szeroko rozdziawil usta w oblakanczym grymasie. -Draniu! - zawyl. - Ty draniu! Dlaczego... nie... nie... rozpoznales mnieee... Wyciagnal rece przed siebie i rzucil sie prosto na rozkolysane szklane drzwi. Zderzyl sie z nimi... ale zanim zdazyl sie zatrzymac, na zewnatrz nie bylo juz Knightsbridge... Rozdzial Czterdziesty W cicha, czwartkowa noc, na posterunku policji w Perth, trzech umundurowanych mezczyzn siedzialo w poczekalni i gralo w karty, popijajac kawe. Lotny patrol Alpha Jeden grasowal po miescie, przecinajac reflektorami zimne, wilgotne ulice. Sporadycznie nawiazywali lacznosc, zeby podac swoje polozenie, dolaczajac kilka slow do chaotycznego raportu. Nie dzialo sie nic szczegolnego. Sierzant Angus McBride zajmowal sie wczorajszymi raportami z wypadkow ulicznych. Pozostalo mu jeszcze osiem minut do zakonczenia zmiany i moglby pojsc do domu. Pomyslal, ze zanim wroci jego zona, bedzie juz w drodze do pracy. Pieklo nie zycie! Moze w czasie nadchodzacego weekendu uda im sie spedzic troche czasu razem. McBride uslyszal, jak zewnetrzne drzwi otwieraja sie i znowu zamykaja. Niezdecydowane kroki skierowaly sie do izby przyjec. Czekal, az wlaczy sie brzeczek i nad drzwiami zacznie blyskac swiatlo, potem nacisnal elektroniczny wyzwalacz. Drzwi otworzyly sie; McBride ujrzal wchodzacego mezczyzne. Sierzant usilowal odgadnac, jakie klopoty bedzie mial tym razem: zaginione dziecko? rabunek? kradziez? W nocy zazwyczaj zglaszano kradzieze samochodow. Nieznajomy zatrzymal sie naprzeciw biurka. Spojrzeli na siebie. Sierzant przyjrzal sie mezczyznie: byl wysoki, muskularnej budowy ciala i ciemnowlosy. Jego twarz nie wyrazala zadnych emocji. Na ustach blakal sie jakis dziwny usmiech. Wydawalo sie, ze nie jest to... zwyczajny czlowiek. -Czy w czyms pomoc? - zapytal McBride. Przybysz przyjrzal mu sie. -Mozliwe - odpowiedzial. - Trzymacie tu czlowieka, ktory nazywa sie Rodney Clarke Denholm. Chce go reprezentowac. Nazywam sie Jon Bannerman. McBride westchnal, starannie skrywajac swoje oburzenie. -Czy pan wie, ktora godzina? - powiedzial. - Zwykle nie wpuszcza my o tej porze nawet prawnikow, panie Bannerman. -Dzwonilem wczesniej, gdzies okolo dziesiatej rano - sklamal Bannerman. - Przyjechalem z Londynu. Stracilem wiele polaczen z powodu sniegu na torach. Pociagi, ktore udalo mi sie zlapac, byly opoznione. Przepraszam, ze sprawiam panu klopot. -Mowi pan, ze dzwonil? - McBride otworzyl ksiazke i zaczal sprawdzac hasla. Bannerman wyciagnal swoj lokalizator i polozyl na dloni. Spojrzal, jak czlowiek zerkajacy na kieszonkowy kalkulator. Zobaczyl, ze na tylach sa trzej mezczyzni, a w jednej z szesciu cel w dole korytarza, jeszcze jeden czlowiek. To musial byc z pewnoscia Denholm... Nagle radio odezwalo sie trzeszczac: -Alfa Jeden - wszystko w porzadku. Beta - twoje cyfry sytuacyjne piec minut, over? McBride odpowiedzial: - Zero. -Alfa Jeden: nastaw kawe, out. "Piec minut - pomyslal Sith - To wystarczy." McBride spojrzal na niego. -Patrol przyjezdza - powiedzial. - Nie moge znalezc zadnego raportu z panskiego telefonu. Mowi pan, dziesiata rano, dzisiaj? Nic tu nie ma... - potrzasnal glowa. - Ale, niech pan poslucha, jesli nie ma pan nic przeciwko temu, zeby poczekac, az patrol bedzie z powrotem, jeden z funkcjonariuszy wpusci pana do celi Denholma i poczeka na zewnatrz, az pan z nim zalatwi swoje sprawy, dobrze? -Nie - Bannerman potrzasnal glowa. - Nie bede czekal! Czy ma pan klucze do celi Denholma? Nagle McBride zdal sobie sprawe z tego, jak wielki jest ten czlowiek; duzy i silny, i bardzo spiety, jakby gotowy do ataku... -Klucz? - Mimowolnie zerknal na pek kluczy, dyndajacych przy jego pasku. Bannerman dojrzal to i skinal glowa. -Chce zobaczyc Denholma zaraz. Zabierze mnie pan i otworzy drzwi. "Oho, beda klopoty!" - pomyslal sierzant, a jego reka posuwala sie wolno w kierunku guzika alarmu, polaczonego z sala dla rezerwy. Reakcja Bannermana byla szybka jak blyskawica: siegnal przez biurko i zlapal przegub reki sierzanta, druga dlonia zrzucil czapke policjanta i zatopil swoje palce w jego wlosach, nastepnie wyszarpnal go zza biurka i cisnal nim o podloge. Spadajac na glowe i ramie, sierzant stracil przytomnosc. Bannerman podniosl glowe i wsluchiwal sie przez chwile, ale nie uslyszal nic niezwyklego. Pomyslal, ze nie narobil wiele halasu. Schylil sie i wyrwal pek kluczy zza paska McBrida, przeszedl bezglosnie do celi jedynego wieznia. Denholm przebudzil sie w momencie, gdy uslyszal klucz obracajacy sie w zamku. Lezal na stalowej koi; Bannerman wlaczyl swiatlo i podszedl do niego - Rodney Denholm? - zapytal. Denholm usiadl mrugajac i przecierajac oczy. -Co? - wymamrotal. - Tak, jestem Denholm, ale kim...? Bannerman zlapal go za reke i postawil na rowne nogi. -Masz isc ze mna - powiedzial. W momencie, gdy to mowil, drzwi celi zatrzasnely sie! Bannerman puscil Denholma i skoczyl do wyjscia. Uswiadomil sobie, ze zostawil klucze w zamku. Sierzant McBride, slaby i zataczajacy sie, usilowal zamknac ich! Ledwo przytomny, jeszcze nie wszczal alarmu i zdal sie bardziej na instynkt, niz zdrowy rozsadek. W gornej czesci stalowych drzwi znajdowala sie krata z zelaznych sztab, uformowanych z dwudziestocentymetrowych kwadratow. Oczy Bannermana iskrzyly sie czerwono, jego oddech stal sie szybki. Sith nakazal mu siegnac przez prety obiema rekami, zlapac McBrida i ciagnac go ku sobie. Prawa reka Bannermana zmiazdzyla szyje policjanta, wydarla jego tchawice i grdyke. Krew bryznela wokolo. Prawe ramie sierzanta zostalo wyrwane z barku i wrzucone do celi. Bannerman z wsciekloscia rozszarpywal McBrida na kawalki i wciagal do celi. W koncu martwy policjant zawisl na kratach jak okaleczony strach na wroble. Drzwi byly nadal zamkniete. Bannerman nacisnal klamke i kopnieciem otworzyl je. Spojrzal za siebie na Denholma i dal mu znak, by sie ruszyl. -Na zewnatrz! - szepnal, a glos znow mial chlodny. - Cicho i szybko. Denholm zastygl w miejscu. Usta mial otwarte, a jezyk zasechl mu w gardle, nie mogl wymowic ani slowa. Probowal krzyczec, ale nie potrafil. Nie umial tez wykonac najmniejszego ruchu. Bannerman uderzyl go w brzuch i ogluszyl ciosem w kark. Policjanci powracajacy z patrolu nadawali przez radio: -Jedynka, do zera, jestesmy w domu. Gdzie jest kawa? - zaparkowali i wysiedli. Kiedy przeszli do sali przyjec, Bannerman przemknal sie, niosac nieprzytomnego Denholma i zniknal w ciemnosciach. Jeden z posterunkowych uslyszal cos, odwrocil sie szybko i spojrzal. Drzwi zewnetrzne zamknely sie. Drugi policjant przycisnal brzeczek przyzwolenia i czekal - nagle zaczal wrzeszczec. Wreszcie jeden z policjantow rezerwowego patrolu wyszedl sprawdzic co, u diabla, znaczy ten halas... Jack Turnbull zostal wessany przez drzwi w ksztalcie trumny w atramentowa ciemnosc. Potem... znalazl sie wewnatrz kamiennego zsypu, lecial bezwladnie w dol studni, do jakiejs potwornej, podziemnej kloaki, albo raczej do wlasnego, osobistego piekla. Jazda skonczyla sie tak samo niespodziewanie, jak sie zaczela: zostal wrzucony w czarna jak smola ciecz, gesta jak szlam albo... Wyplywajac na powierzchnie, wciagnal zimne, smrodliwe powietrze do spragnionych pluc i plynac w cuchnacej wodzie, obrocil sie i powoli zatoczyl kolo. Zrozumial. W jednej chwili znalazl sie z powrotem w gorskiej grocie w Afganistanie, gdzie jego dreczyciele obciazyli go kamieniami, zanurzyli po szyje w podziemnej rzece i zostawili - Boze! Na wiecznosc! - zanim wywlekli go na zewnatrz i znowu przesluchiwali. Zostal schwytany w gorach, blisko Kabulu. Oddzial Mudzahedinow, wraz z ktorym walczyl przeciw Armii Czerwonej, nigdy nie zostalby rozbity, gdyby nie zdrada. Jack wiedzial, ze mogl ich wydac tylko jeden z wywiadowcow. Mial nadzieje, ze nie byl to jego przyjaciel, Ali Kandamakh, ktoremu nie tak dawno uratowal zycie podczas ataku na rosyjska fortece w Zamandiwarze... Byl jedynym, ktory ocalal z zasadzki, poniewaz Rosjanie chcieli, aby zyl. Rownoczesnie chcieli miec czyste rece i dlatego przesluchanie go zlecili swoim afganskim marionetkom, ci z kolei przekazali "zadanie" katom... Teraz Turnbull poplynal w kierunku skalnego wystepu w wodzie, ktora bulgotala jak wulkan i zobaczyl w cieniu stalagmitow i stalaktytow czekajaca na niego zaloge. I - jak zgadywal... Nie! Jak wiedzial. Mialo byc tak samo, jeszcze raz. Rozumial juz zasade: wytlumaczenie Gilla sprawdzilo sie w stu procentach: Dom Pelen Drzwi testowal ich - az do punktu zalamania! No dobrze. Jack Turnbull nie zalamal sie tamtym razem, w Afganistanie, chociaz malo brakowalo, a owe doswiadczenia doprowadzilyby go do utraty zmyslow. I z pewnoscia nie zamierzal poddac sie tym razem. Nie teraz, kiedy wiedzial, ze walczy tylko przeciwko sobie, przeciwko wlasnemu, najgorszemu koszmarowi. Ale... Pamietal, jak to bylo - zimna, rwaca woda i kamienie przytrzymujace go tam, na dnie. Zwiazane rece i nogi, woda wlewajaca sie do pluc, ktore wolaja o powietrze, serce walace w piersi i mysl, ze to juz koniec, ze... Ta woda byla rownie zla. Rownie mordercza. Nieruchoma, ale nieskonczenie gleboka. Przerazliwie zimna. Skladajaca sie w duzej czesci z tlenu - tak, to prawda - ale w znacznie wiekszej z wodoru! A to nie sprzyjalo oddychaniu... Turnbull byl teraz blizej wystepu i widzial odrazajacych mezczyzn, czekajacych na niego. Mieli sznury i kamienie. Wszystko tak samo jak wtedy. Albo... gorzej. Turnbull nagle zdal sobie sprawe, ze cos przywarlo mu do nog. Ryby?... Utrzymywal sie w pozycji pionowej i siegnal w dol do prawego uda. Cos olbrzymiego przyczepilo sie do niego jak gigantyczny plaster. Oderwal to, podniosl do swiatla pochodni na brzegu. O, cholera... Byly to pijawki. Ruszaly sie wszedzie: na jego nogach, brzuchu, plecach, teraz takze i na dloniach... Poprzez swoj krzyk slyszal tych skurczybykow, smiejacych sie bezlitosnie. W Afganistanie tez sie smiali. Za kazdym razem, gdy go zanurzali i za kazdym razem, gdy go wyciagali, smiali sie bez konca. Ale on nie powiedzial nic, ani slowa. Coz z tego, gdyby nawet to zrobil? Im szybciej puscilby pare z ust, tym szybciej oni wypusciliby go - w kawalkach... Dlatego zadecydowal, ze nastepnym razem, kiedy zanurza go, otworzy usta i napije sie tej pieprzonej wody. To bedzie jak picie whisky, moze nie bedzie tak dobrze smakowalo, no i zwali go z nog szybciej i - na zawsze! Potem jeden z tych drani ryknal: -Ja mowic angielski. Ja obrazic cie w twoj jezyk: swinia, skurwysyn, gownojad! Turnbull poznal ten glos, znal tez ten szczerbaty, zlosliwy grymas. Pozornie sprawdzajac wezly tam, gdzie krepowaly rece, Afganczyk przecial je i wcisnal noz w reke Turnbulla. "Niech cie Bog blogoslawi, Ali Kandamakh, stary wilku gorski". W moment pozniej znowu wkopali go do rzeki. Na dnie uwolnil stopy, przecial sznury, ktore laczyly go z obciazajacymi kamieniami i czekal, az go znowu wyciagna. Kiedy wreszcie to zrobili, wyskoczyl na nich z wody jak wegorz. I mial noz! Ali zalatwil jednego, a Turnbull dwoch. Jedyny pozostaly przy zyciu wbil swoj noz w plecy Kandarakha. Potem Turnbull go dostal, ale wszystko bylo skonczone. Skonczone dla Alego... Ale tamto wydarzylo sie dziewiec lat temu, a teraz - bylo teraz. Ci dowcipnisie mysla, ze maja przewage. Turnbull wrzeszczy na cale gardlo. Zdziera z ciala pijawki, jedna za druga i nastepna, i jeszcze. Jest ich coraz wiecej! Wszedzie. Jack blaga oprawcow, by wyciagneli go ze spienionej toni. Tak samo jak w Afganistanie, mezczyzni maja noze. (Oczywiscie, bo to jego nigdy nie konczacy sie koszmar). Jeden z nich wyciagnal reke do Turnbulla, rownoczesnie pokazujac mu niklo polyskujacy noz. Turnbull polowa ciala wynurzyl sie z topieli, zaciesnil uscisk na rece mezczyzny, oparl stopy o wystep i szarpnal, pociagajac go w dol! Kiedy znalezli sie w wodzie, Turnbull wyrwal mu noz i zaatakowal pozostalych napastnikow. Och, bylo ich zbyt wielu, zeby mogl dac im rade! Mogl miec tylko nadzieje na przestraszenie ich. Zamordowal jednego czy dwoch, a potem rzucil sie do szalenczej ucieczki. Biegl, sciagal ze scian labiryntu pochodnie i gasil je na zakurzonej ziemi, pozostawiajac za soba tylko dym i ciemnosc - i przeklenstwa wykrzykiwane przez przesladowcow. Minal ostatni stalaktyt kamienny sufit znizyl sie i grota utworzyla zator... Droga byla zablokowana! Tunel byl zamkniety ogromnym czarnym kamieniem. Ostatnia pochodnia migotala, oswietlajac bladym swiatlem przeszkode. I Turnbull zobaczyl, ze kamienna plyta miala... kolatke? Tak, kolatke w ksztalcie olbrzymiego, zelaznego znaku zapytania! Uslyszal za soba odglos krokow i nierowne oddechy. Zerwal z zeber ostatnia pijawke, obrocil sie i rzucil nia w zblizajaca sie postac. Potem doskoczyl do kolatki i... Zastukal! Rozdzial Czterdziesty Pierwszy Angela doplynela do brzegu i podbiegla do najblizszego drzewa. Troche przypominalo palme, a jego pelen sekow pien przechylal sie w strone wody. Wspiela sie na gore, gdzie galezie rozchylaly sie na ksztalt wachlarza zielonych i zoltych pior. Usadowila sie miedzy konarami. Poczula sie tu w miare bezpieczna. Mogla rozejrzec sie, sprawdzic, czy nadal goni ja ktorys z Rodow Denholmow i ustalic kierunek ewentualnej ucieczki. Czula, jak jej pokaleczone i obolale cialo zapada w zbawienne odretwienie. Nie myslala o stopach poranionych przez kore drzewa, zreszta - tak jak inni - nauczyla sie juz, ze w swiatach stworzonych przez Dom Pelen Drzwi rany goja sie szybko. Najwazniejsze bylo to, ze zdolala uciec przed swoim mezem - odrazajacym, przepelnionym zadza i okrucienstwem. Pioropusze egzotycznych lisci pochylaly sie nad jej glowa dajac cien, a lekki wietrzyk przynosil odrobine chlodu zmeczonemu cialu. Ogarnela ja bloga sennosc. Przed oczami przesuwaly sie obrazy ostatnich wydarzen. Wyssana z kamiennego grobowca, w ktorym zginal Varre, Angela ocknela sie na brzegu doskonale czystego oceanu. Jej cialo pieszczotliwie muskaly lekko spienione fale. Wyszla na oslepiajaco bialy piasek, na ktorym tysiace pozaziemskich muszelek schlo w promieniach zlotego kosmicznego slonca. I od razu wiedziala, ze nie jest tu sama, poniewaz na piasku byly swieze slady stop, a daleko na mieliznie... Wsrod fal dostrzegla czyjas ciemna glowe. Serce jej zabilo mocniej. Pomyslala: Spencer czy Turnbull? A moze Anderson? Kiedy mezczyzna doplynal do brzegu, zdala sobie sprawe z bezmiaru okrucienstwa Domu Pelnego Drzwi. Nie byl to Gill, Turnbull ani Anderson, lecz jej maz, Rod Denholm. Szedl nagi, a kiedy zblizyl sie do niej, jego usmiechnieta twarz wykrzywila sie w dobrze znana, odrazajaca maske. Angela z przerazeniem uswiadomila sobie, ze jest calkowicie bezbronna. Beznadziejnie samotna w swiecie zbudowanym ze swoich lekow. Nie ma tu nikogo, kto moglby przyjsc jej z pomoca. Jest tylko Rod. Patrzyla na niego i wiedziala, co ja czeka. Wezmie, ja, wiele razy, brutalnie, dziko, a potem ja zabije! W tym momencie mogla jedynie poddac sie losowi. To zostaloby zarejestrowane. Zgodnie z regulami Thonu gra bylaby skonczona. Syntetyzer usunalby Angele z tego swiata - albo ten swiat z Angeli - i zakodowalby jej porazke. Wszystko, co przezyla ona, Gill i inni, zostaloby skasowane. Wrocilaby tam, skad przybyla. Tak wlasnie by sie stalo, gdyby reguly nie zostaly zmienione. Teraz wszystko wygladalo inaczej - Sith wymagal, zeby Angela za porazke zaplacila zyciem. Clayborne poddal sie i "umarl". Varre takze zginal smiercia potworna, niewyobrazalnie okrutna. Teraz przyszla kolej na nia. Ale ona nie miala zamiaru sie poddac. Gdy klon Denholma zblizal sie do niej z wyciagnietymi juz ramionami, przypomniala sobie, co Turnbull powiedzial do Gilla kilka minut wczesniej (kilka minut?! Boze!), gdy kamienne sciany zblizaly sie, by ich zmiazdzyc: "To sie nie skonczy, dopoki sie nie poddamy. Wiec, do cholery, nie lam sie teraz!" Teraz wydalo jej sie to groteskowe. Denholm byl juz przy niej. Odskoczyla, ale potknela sie i upadla. Zdazyla jeszcze sypnac piaskiem prosto w jego swiecace, pozadliwe oczy! "Nie lam sie teraz!" - Slowa Turnbulla nieustannie dzwieczaly jej w glowie, kiedy biegla w strone lasu. "Nie lam sie teraz!" Bo gdzies tutaj, na powierzchni tej planety, jest kolejna projekcja Domu Drzwi. A wiec mogla jeszcze uciec, nie wszystko bylo stracone. Zastanawiala sie, skad wzial sie tu Rod? Ale rownie dobrze mozna bylo zapytac, kim byl Bannerman? Czym byl? Czula, jak setki innych pytan pedza przez jej mozg, doprowadzaja do zawrotow glowy. Nie bylo sensu pytac, kim byl ten Rod. Wystarczy, ze wiedziala, co mogl zrobic. Powiedzial jej to jasno przez telefon, czyz nie? I nawet gdyby to byla czesc jej koszmaru - a zwlaszcza dlatego - Angela mogla miec pewnosc, ze Rod - czy tez jego klon - zrobi to, co zapowiedzial. Obejrzala sie i zobaczyla go, jak zataczajac sie i zaslaniajac dlonmi twarz, wykrzykuje jej imie. -Angela! Ty dziwko! Uciekaj, uciekaj, ja i tak cie dogonie. Znajdziemy sie! Dlaczego "znajdziemy"? Nie mogla tego pojac. Zblizala sie do lasu, za ktorym widac bylo brunatno-zolte szczyty skapane w sloncu. Postanowila do nich dotrzec. Wydawalo sie jej, ze tam ma najwieksza szanse znalezienia tego, czego szukala. Zakladajac oczywiscie, ze przybralo to jakas mozliwa do postrzezenia forme. Przyszlo jej do glowy, ze do tej pory w kazdym swiecie, ktory odwiedzili, natykali sie na Dom Pelen Drzwi, zawsze w momencie, kiedy zblizali sie do granicy swoich mozliwosci. Moze wiec byla to jedna z regul tej gry. Wszystko polegalo na tym, zeby sie nie zalamac. Aby wygrac, wystarczylo grac i dac z siebie wszystko. Gill sie nie podda - tego byla pewna. Turnbull tez nie. Zastanawiala sie, gdzie mogli teraz byc. Szczegolnie Spencer. Czy byl w rownie dramatycznej sytuacji? Na pewno tak, bo tego przeciez wymagaly zasady gry. Biegla przez egzotyczna dzungle, potykajac sie i przewracajac co chwile. Galezie chlostaly ja po twarzy. Oddychala z trudem, a jej serce lomotalo z wysilku. Potem natrafila na rzeke, rozlegly pas krystalicznie czystej wody. Byla doskonala plywaczka i wiedziala, ze bez trudu zdola przedostac sie na drugi brzeg. Usmiechnela sie na mysl o zanurzeniu sie w wodzie. Zdjela poszarpany biustonosz. Koszule Spencera, ktora takze byla w nie najlepszym stanie, wsunela do tego, co zostalo z jej spodni narciarskich. O malo nie zemdlala z czystej przyjemnosci i ulgi, kiedy woda obmyla jej stluczenia i skaleczenia. Poplynela w strone przeciwleglego brzegu. Chociaz byl to swiat tropikalny, Angela nie bala sie drapieznych ryb ani krokodyli. Nigdy nie nalezaly do swiata jej lekow, nie mogly sie wiec tutaj pojawic. -Angelaaaa! - przeciagly okrzyk odbijal sie echem od sciany drzew i przetaczal sie po wodzie. Ale... ten glos brzmial z jakiegos miejsca przed nia. To niemozliwe! Jak Rod mogl przeciac rzeke przed nia? Rozejrzala sie i zobaczyla go. Stal tam. Nagi. Teraz wchodzil do wody, kierujac sie w jej strone. -Kochanie - zawolal. - Widze, ze przygotowalas sie do zabawy. Te twoje jedrne piersi beda opuchniete i purpurowe, kiedy to z toba zalatwimy. Znowu to "my", a moze mial po prostu na mysli siebie i ja? Nagle, tym razem za jej plecami, odezwal sie drugi glos. -Nie plyn tak ostro, Angelo. Po co tracisz sily. Bedziesz ich potrzebo wala juz za chwile. Odwrocila sie i za soba zobaczyla drugiego Roda Denholma - a moze pierwszego? - skaczacego do wody z odleglego brzegu. Dwoch? Wpadla w panike. Obracana w zawrotnym tempie przez silny prad, zobaczyla jeszcze kilku Rodow na brzegach: obnazajacych sie tak, jak to zwykle robil jej maz, lub po prostu usmiechajacych sie pozadliwie. Byly ich dziesiatki. Skakali do wody. Angela skierowala sie do plynacej najszybciej czesci nurtu. Ucieknie! Bedzie walczyc, dopoki bedzie miala choc odrobine sily. Widok spienionej, klebiacej sie w wirach wody nie wrozyl nic dobrego, ale Angela nie miala wyboru. Prad porwal ja i poniosl w strone morza. Przypomniala sobie droge z plazy przez lad. Wspinala sie przeciez po stromym wzniesieniu. Nagle zobaczyla przed soba czarne blyszczace skaly, miedzy ktorymi przeplywala wezbrana woda. Jednoczesnie uslyszala huk wodospadu. Zanurkowala w zimne zielone glebiny i przeplynela przez prad, jak najdalej od skal. W koncu wynurzyla sie na powierzchnie. Wyczerpana przewrocila sie na plecy. Wysoko na szczycie skal zobaczyla rzad Rodow, stojacych rowno jak zolnierze i sledzacych kazdy jej ruch. Potem rzeka uniosla ja w kierunku drzew i grubego kozucha lisci kolyszacego sie na wodzie. Zniknela z pola widzenia swoich dreczycieli. Rozdzial Czterdziesty Drugi Angela wyszla na piaszczysty brzeg rzeki porosniety palmami. Odetchnela chwile, a potem szybko wdrapala sie na najblizsze drzewo. Rozejrzala sie badawczo dookola. Nie zauwazyla niczego, co mogloby ja zatrwozyc lub szczegolnie zainteresowac. Znalazlszy wygodne miejsce wsrod konarow, ulozyla sie i szybko zapadla w sen. Jej sny - koszmary wewnatrz koszmarow - pelne byly Roda, calej armii Rodow. Obudzila sie i stwierdzila, ze sen nadal trwa, ale teraz jest juz rzeczywistoscia. Byla noc. Widziala rozpalone wzdluz plazy ogniska. Migotaly tu i tam, jak daleko mozna bylo siegnac okiem. W cieplych ciemnosciach slyszala glos Roda - jego liczne glosy: -Angelaaaa! Dlaczego sie ukrywasz, Angela? Dlaczego uciekasz przed nami? Pozwol nam wziac swoja dzialke. Pozwolilas na to wszystkim, ty mala suko, wiec dlaczego nie nam? Czekamy na ciebie! "Swinia!" - pomyslala ze strachu, z trudem lapiac oddech przez zacisniete zeby. "Wstretne swinie!" Przesunela troche swoje obolale cialo i znieruchomiala. Na dole slyszala czyjes chrapanie. Nasluchiwala chwile, wstrzymujac oddech. Odgarnela galezie i spojrzala w dol. W swietle rozproszonej garstki malych, roznorodnie zabarwionych ksiezycow zobaczyla go: Roda - albo jednego z Rodow - lezacego na piasku pod jej drzewem. W jednej rece kurczowo sciskal butelke. Butelka...? Tutaj? Co wiecej, to bylo ubranie Roda - jego wlasne ubranie - i wygladal na tak samo wyczerpanego jak ona! Czyzby Dom Pelen Drzwi przygotowal dla niej kolejna sztuczke? Zsunela sie na ziemie. W absolutnej ciszy przemknela obok spiacego Roda i ruszyla w strone lasu. Miala zamiar isc brzegiem lesistego terenu, wykorzystujac jego cien jako oslone i dotrzec do jakiegokolwiek miejsca poza obszarem ognisk. Wiedziala, ze oni byli takze w lesie, ale miala tu pewna przewage: bylo ich wielu i zachowywali sie halasliwie. Nie mieli pojecia, gdzie ona sie znajduje. Tak jej sie przynajmniej wydawalo. Ale kiedy dotarla do drzew, uslyszala za soba czyjs ciezki oddech. Odwrocila sie i zobaczyla go - tego w ubraniu, ze swiatlem malych ksiezycow odbijajacym sie w przerazonych oczach. Tak, przerazonych. Nagle nabrala pewnosci, ze jest to prawdziwy Rodney Denholm. Jego szeroko otwarte oczy przesunely sie po jej ciele. Odetchnal z ulga - Angela? To ty? To naprawde ty? Obudzilem sie na plazy, zobaczylem cie i nie moglem uwierzyc, ze to ty. Ale... Jezu Chryste, co to jest za miejsce? Angela, gdzie my jestesmy? Boze, co mi sie przytrafilo? Zawsze jemu, tylko jemu. Nie "co sie im przytrafilo", ale "jemu". Tak jakby nikt w calym wszechswiecie nie liczyl sie ani troche. Ale przynajmniej' kiedy byl taki przestraszony, nie stanowil zagrozenia dla niej. -Cicho! - ostrzegla go. - Nie slyszysz, jak wolaja? Oni mnie szukaja. -Ciebie? - przysunal sie blizej. - Ci ludzie? Angela, widzialas ich? Oni wygladaja jak ja! "Tak i zaloze sie, ze wszyscy beda sie zachowywali jak ty!" Poczula, ze moze sobie z nim dac rade i to o wiele lepiej, niz kiedykolwiek. Mogla wiec tez miec nadzieje, ze poradzi sobie z pseudo-Rodami. Jego strach dal jej nad nim przewage - po raz pierwszy od dnia kiedy go poslubila. Byl jak zgubione, rozdraznione dziecko. Szyjka butelki wystawala z kieszeni jego marynarki, ale wygladal na trzezwego. Trudno bylo upic sie w miejscu takim jak to, jednak on probowal - czula to w jego oddechu. Gdyby pozostal trzezwy, moglby sie do czegos przydac. -Rod - wyszeptala. - Musze stad uciec, tylko szybko i bezglosnie. Jesli chcesz, mozesz pojsc ze mna, ale musisz robic to, co ci kaze. Nigdy nie dbales o moje bezpieczenstwo, wlasciwie to wrecz przeciwnie, ale tutaj mogl bys sie przydac. Jestes mezczyzna i jestes silny. Wiec takie sa moje warunki: opiekuj sie mna, najlepiej jak potrafisz, a skorzystasz z mojej znajomosci te go miejsca. I jesli jest jakies wyjscie, to mozliwe, ze je znajdziemy. Zrobisz, co zechcesz. Ja teraz ruszam w droge. -Angela! - oddychal ciezko i domyslila sie, ze wcale jej nie sluchal. - Nie rozumiesz. Zdarzylo mi sie cos potwornego. Bylem na posterunku policji w Perth. W nocy przyszedl mezczyzna. On... zabil policjanta. Prze ciagnal go przez kraty mojej celi - doslownie rozerwal go na kawalki! Ja... -Nie mam czasu, Rod - powiedziala czujac, ze zbiera jej sie na wy mioty. Czula obrzydzenie do niego. - Powinnam byla wiedziec, ze nie bedziesz w stanie zajac sie soba, nie mowiac juz o mnie. -Ide! - Ruszyl za nia. - Nie zostawiaj mnie, Angela. Ide! -No to badz cicho! - syknela, a serce podskoczylo jej z przerazenia. Wzial jej reke w drzace palce. Jego dotyk byl sliski i obrzydliwy. Otrzasnela sie i powiedziala: -No dobra. Trzymaj sie tuz za mna. Ale Rod - nie dotykaj mnie juz. Zrozumiales? -Jak dlugo tutaj jestes? - zapytala go, kiedy przeszli obok ostatniego ogniska, a nawolujace ich glosy zostaly daleko w tyle. Z trudem posuwali sie naprzod, idac wzdluz plazy pod obcymi ksiezycami i konstelacjami. Angela zgadywala, ze byli pierwszymi i prawdopodobnie ostatnimi ludzmi, ktorzy zostawili tu slady swoich stop. Ci inni Rodowie, tam z tylu, nie byli ludzmi. Nie mogli byc, poniewaz Rod byl przy niej. Wzruszyl ramionami. -Obudzilem sie na plazy, w tym ubraniu, a przy mnie lezaly dwie pelne butelki. Widzialem niektorych z tych mezczyzn - widzialem, ze kazdy z nich moglby byc moim sobowtorem, ale bylem pewien, ze to mi sie sni. Wolali twoje imie i szukali ciebie, ale jakos tak zupelnie chaotycznie. Wtedy za switalo mi w glowie, ze to moze nie jest sen i ze oszalalem. Musialem to przerwac, wiec oproznilem jedna z butelek i kiedy sie znowu przebudzilem, bylo juz ciemno. Wtedy dojrzalem ciebie. Poszedlem za toba, choc nie wiem, czy jestes ostoja mojej normalnosci, czy dowodem mojego obledu. - Przyjrzal sie jej. - Nadal nie powiedzialas mi, gdzie jestesmy, ani jak sie tu do stalismy. -Na Ben Lawers jest zamek - odpowiedziala. - Nie prawdziwy - kosmiczny. Jest pulapka. Mowimy na niego Dom Pelen Drzwi. Pochlonal nas i uwiezil - nie pytaj mnie, jak? Od tamtego czasu bylismy w wielu roznych miejscach, wszystkie byly okropne. A teraz jestesmy tutaj. -To znaczy: kto? - odkorkowal butelke i pociagnal z niej lyk. Patrzac, jak pije, Angela nie mogla ukryc swej odrazy. Teraz, kiedy nie bylo "rywali" i jego strach przed nieznanym przycichl, Rod zaczynal zachowywac sie jak dawniej. Znowu ujawnilo sie jego prawdziwe "ja", jego swinskie, wyniosle "ja". -Spencer Gill, Jack Turnbull, Minister Obrony David Anderson, ja i jeszcze paru innych - odpowiedziala w koncu. - To wszystko jest bardzo poplatane i trudno sie w tym polapac. Moglam tam byc przez pare dni, ty dzien albo nawet miesiac, nie mam pojecia, ile czasu to trwa. Pomyslal chwile i skinal glowa. -Caly ten czas, z tymi wszystkimi mezczyznami! - Jego glos zachrypl. Poczula pozadliwy wzrok wbity w jej piersi, ktore byly ledwo osloniete koszula Gilla. Znowu pociagnal z butelki, tym razem znacznie wiecej. - Ubrana w ten sposob, z tymi wszystkimi mezczyznami... Plaza zwezala sie, tworzac waski pas piasku pomiedzy woda i lasem. Niedlugo mialo switac. Angela odgarnela wlosy z czola. -Musialam przespac cala noc - powiedziala. - Tak bardzo tego potrzebowalam. -Potrzebowalas? - Rod powtorzyl za nia, chichoczac gburowato. Ty? Bardzo tego potrzebowalas? Och, spac! Rozumiem, co masz na mysli - I znowu zasmial sie uragliwie. Angela ruszyla szybciej po obmywanym przez fale piasku. Przyszlo jej do glowy, ze moze nie jest silniejsza od Roda, ale na pewno ma wiecej energii: Ta mysl podniosla ja na duchu! -Czy wiesz - powiedzial sapiac z pospiechu - ze jestesmy jak Adam i Ewa w tym popieprzonym miejscu? No, jesli nie bedziemy mogli sie wydostac, jesli faktycznie tutaj utknelismy, to... Odwrocila sie, by spojrzec mu w twarz. W jej ciemnych oczach blysnela nie ukrywana zlosc. -Nie - rzucila. - Ale wiem na pewno, jaki z ciebie kiepski, gowniany, znecajacy sie dran. Jak okropne bylo zycie z toba! Rajski ogrod? Tak myslisz? Zapomnij o tym, Rod. Nie bede juz z toba nigdy i nigdzie, w zadnym ze swiatow. Chwycil ja brutalnie za ramie. Jego twarz wykrzywil dobrze znany, odrazajacy grymas. -Nadal jestes moja zona - przypomnial jej. - Niczego nie mozesz mi odmowic. Szczegolnie tutaj. - Pociagnal gleboki haust z butelki, ktora byla juz prawie pusta. - Boze, jak mi tego brakowalo. Angela, kochanie! Cos w niej peklo. Wyrwala sie, zacisnela dlon w piesc i uderzyla go. Calkowicie nieoczekiwany cios sprawil, ze Rod zwalil sie na piasek. Podniosl sie mruczac rozne przeklenstwa. Ale zanim sprobowal cokolwiek powiedziec lub zrobic, uslyszeli wolanie z lasu: -Angelaaaa... Gdzie jestes, kochanie? Tylko pomysl o tych milych chwilach, ktore nas czekaja, kiedy cie znajdziemy. Bedziesz mogla nas miec trzech naraz. Bedzie niezla zabawa. Tak dlugo, jak wytrzymasz, Angela... -Oni cie znaja! - wybelkotal prawdziwy Rod. - Mieli cie, nie mozesz temu zaprzeczyc. Nagie postacie wylanialy sie zza drzew i podchodzily coraz blizej. Angela zastygla z przerazenia i bezsilnosci, ale tylko na moment. Jeszcze nie nadszedl czas, zeby sie poddac, jeszcze dlugo nie. Odwrocila sie od Roda i ruszyla biegiem. Ze swoich kryjowek wytoczyly sie wielkie, dziwne kraby. Sploszone halasem na plazy, chcialy jak najszybciej dotrzec do bezpiecznego oceanu. Przewracajac sie i popychajac, uparcie zdazaly do wody, tarasujac droge biegnacym Angeli i Rodowi. -Suka! - krzyczal za nia. - Dziwka! To twoj koniec, kochanie. Lepiej zebys w to uwierzyla. Koniec! Potknela sie o cos, co wygladalo jak dlugi, oslizgly sznur, wijacy sie po mokrym piasku. Byl to syfon jednego z ogromnych mieczakow, zbudowany przez uciekajace po plazy kraby. Kolosalne muszle otwieraly sie, a nastepnie zamykaly z trzaskiem za wpadajacymi w nie nieopatrznie krabami. Byly tak wielkie, ze mogly zmiescic czlowieka! Angela znowu nastapila na jakas wyslizgujaca sie, wijaca rzecz i naprzeciwko niej momentalnie otworzyla sie muszla. Wewnatrz bylo widac pulsujace, rozowo-szare cialo i wylupiaste, czarne oczy. Angela odskoczyla w bok prosto w strone Roda! Zlapal ja za koszule i rzucil brutalnie na ziemie, przygniatajac swoim cialem. -Ty draniu! - powiedziala pogardliwie, ale on zlapal jej piersi w dlonie i bolesnie je scisnal. -Lez tak, kochanie - powiedzial - i nie ruszaj sie. Albo przysiegam, ze rozgniote je na miazge. - Byl zdolny do tego, wiedziala o tym. Zrobila jak zadal, rozluznila sie i lezala spokojnie. Zacisnal reke na jej gardle, a druga rozpial spodnie. Alkohol spowodowal, ze w tej chwili jednak nie byl grozny. A Angela byla. Poderwala kolano tak mocno i szybko, jak tylko mogla, walnela Roda prosto w pachwine. Skowyczac, upadl na bok i zwinal sie z bolu. Zerwala sie na rowne nogi i zobaczyla ich. Rod lezal na ziemi, ale pseudo-Rodowie nadal byli grozni. Rozejrzala sie. Byli wszedzie. Rod chwycil ja za kostke, krzyczac: -Jest tutaj! Jest tutaj! Ta dziwka jest tutaj! Chodzcie i wezcie swoja dzialke! Uwolnila sie z jego uchwytu i zaczela biec. Ale dokad? Rod podniosl sie z kolan i gwaltownie rzucil sie na nia, lecz posliznal sie na jednym z syfonow. Wielka muszla otworzyla sie. Rod zawisl na jej krawedzi. Angela, przerazona, znowu go kopnela. Upadl w dyszaca kaluze i zostal wchloniety przez potwora. Gorny i dolny brzeg muszli polaczyly sie. Pseudo-Rodowie skupiali sie wokol Angeli. Nie miala juz dokad uciekac. -Pieprze was wszystkich! - krzyknela potrzasajac zacisnietymi piesciami. Niedaleko rozwarla sie kolejna muszla. Ale w srodku widac bylo tylko czern wielkiej przepasci. Byl to kolor przestrzeni pomiedzy najodleglejszymi gwiazdami. Angela wiedziala, ze sa to drzwi do innego swiata. I gdy wszyscy Rodowie nadchodzili, rzucajac pozadliwe spojrzenia, wydala z siebie oblakanczy okrzyk i runela w... Rozdzial Czterdziesty Trzeci Spencer Gill obudzil sie o swicie w niesamowitym mechanicznym swiecie ktory czesciowo byl tworem jego umyslu, a czesciowo dzielem kosmicznej maszyny-syntetyzera. Maszyny, ktora potrafila wykreowac nawet przestrzen. Swiaty, ktore stwarzala, byly wczesniej rzeczywistymi, lecz ona umieszczala je w zupelnie obcej dla nich przestrzeni - przestrzeni pomiedzy przestrzeniami. Pierwsza rzecza, ktora Gill zarejestrowal po przebudzeniu, byl instrument z Thonu ukryty w jego kieszeni. Przypomnial sobie, jak sie nim poslugiwac. Bylo to podstawa zrozumienia innych, podobnych maszyn. W ciagu pierwszej godziny po przebudzeniu, Gill staral sie przelamac bariere poznania. Wytlumaczenie lezalo tuz pod powierzchnia jego swiadomosci. Instynktownie czul, ze pozwolono mu ujrzec technike calkowicie obcego swiata. Im dluzej gonil te mysl w zakretach swojej jazni, tym pelniej pojmowal jej zasadniczy, podstawowy mechanizm, klucz do calego systemu. Ale obawial sie, ze - jak wszystko, co chocby w czesci jest snem - i to objawienie, jesli nie zostanie utrwalone, zniknie jak efemeryda. Zywe wazki zamieniaja sie w proch w ciagu roku, ale te zatopione w bursztynie trwaja przez eony. -Bursztyn - powiedzial Gill do Barneya, ktory juz rozumial dosc duzo z tego, co dla jego nowego pana bylo jeszcze niepojete. - Musze znalezc troche bursztynu, Barney. W przeciwnym razie moje wazki moga sie rozkruszyc. Ostatnim razem, kiedy tu bylismy, chciales cos pokazac. No to pokaz mi to teraz. Ruszyli przez coraz wyzsze poziomy rdzewiejacego, rozkladajacego sie maszynowego miasta, czy tez fabryki. Gill szedl za psem, ktory prowadzil nie ogladajac sie nawet za swoim panem. Barneya poganial glod. Byl tutaj przeciez tylko przez pomylke i Sith z Thonu nie zredukowal jego potrzeb. Kilometr przed zardzewiala zelazna jaskinia, Barney znalazl to, czego szukal. Gill przeczolgal sie za nim pomiedzy platanina powykrecanych i pokrytych rdza belek oraz spaczonych stalowych talerzy. W koncu stanal przed jednym z gigantycznych ekranow telewizyjnych. Na pierwszy rzut oka nie roznil sie od innych, ktore widzial Gill: ustawiony w matowoszarej, metalowej wazie, wielkoscia przypominal ekran kinowy, na ktorym wszystkie kolory, pomieszane ze soba, wirowaly jak na obrazie surrealistycznego mistrza. Byl osloniety zardzewiala, zelazna krata, przez ktora Gill mogl z latwoscia sie przecisnac. Ale najpierw musial sie upewnic, czy nie ma innych przeszkod. Rzucil kawalkiem miedzianego kabla, ktory, gdy tylko dotknal kraty, zmienil sie w zlotawe kropelki plynnego metalu. Wysokie napiecie. Barney zaskomlal i odsunal sie ze strachem. Gill tez sie cofnal, pytajac: -No i co to ma znaczyc, Barney? Czy pokazujesz mi, jak szybko skonczyc to wszystko, kiedy sie zalamie? A moze jestesmy tu, zeby podziwiac piekne obrazki? Barney jednak ponownie zblizyl sie do kraty. Zawahal sie przez chwile, lecz cos silniejszego od strachu zmusilo go do przeslizgniecia sie pomiedzy pretami. Zatrzymal sie tuz przed ekranem i stal bez ruchu, jakby zafascynowany powolnym, monotonnym wirowaniem kolorow. Gill zastanowil sie: "To nie moze byc bez znaczenia" - pomyslal. Pojawil sie jeden z rzadkich blyskow bialego swiatla. Barney momentalnie wskoczyl prosto w ekran i zniknal. Kolory kontynuowaly swoje meczace, metne wirowanie. Tak, jakby Barneya nigdy tam nie bylo. Gill czekal przez kilka minut, ale pies nie wrocil. Czyzby zginal? A moze znal dokladny moment, kiedy trzeba bylo zrobic ruch? Gill na czworakach przesliznal sie przez jeden z kwadratow w dole siatki. A kiedy podniosl sie po drugiej stronie... Barney wrocil! Wyszedl z ekranu, jakby przechodzil przez wodospad. "Drzwi?" - zastanawial sie Gill. - "Czy sa takie same, jak wszystkie inne, ktore spotkal do tej pory? Barney mial bilet powrotny, a wiec te umozliwialy przejscie w obie strony". Merdajac ogonem, pies podszedl do Gilla i polozyl u jego stop dopiero co upolowane zwierze, przypominajace krolika, z dodatkowa para nog. Gill nie mogl sie otrzasnac ze zdziwienia. Jak to sie stalo, ze pies wykombinowal to "cos", co dla niego bylo zagadka? Czy Barney jest tylko psem, czy... moze czyms jeszcze? Czescia gry? Gill zawolal go, sprawdzil kartke z imieniem i podrapal go za uszami. - A potem westchnal. Nie, Barney jest na pewno tylko psem i niczym wiecej. -No, dalej. Jedz. - Gill oddal mu jego zdobycz. - Ja dziekuje, nie jestem glodny. Popatrzyl na ekran i zastanowil sie nad maszyneria, ktora nim rzadzila. W drodze do tego miejsca, Gill pozwolil dzungli glupich mechanizmow, bezcelowym czesciom maszyn i bezuzytecznym robotom z jego koszmarow, zniszczyc ostatni przeblysk jego instynktowego odkrycia. Snil, ze zna wszystkie odpowiedzi, ale teraz wydawalo mu sie, ze wszystkie odplynely. Zupelnie, jakby to byl sen, w ktorym potrafimy latac, lecz zaraz po przebudzeniu sila grawitacji odziera nas ze zludzen. Nieziemski swiat wszedl do swiadomosci Gilla, niszczac w niej drzemiace, jeszcze nie zidentyfikowane umiejetnosci. Moze nie... Drzacymi palcami wyjal z kieszeni srebrny cylinder. Gdyby mogl tak przywrocic swoj sen do zycia, przywrocic wiedze, ktora tak jasno w nim pojal. Obrocil instrument Thonu w palcach. Probowal przeniknac go umyslem Narzedzie z latwoscia rozdzielilo sie w jego rekach. Zrozumial to. Pamietal swoj sen. Bal sie, ze bedzie snil o Angeli w jej wlasnym swiecie koszmarow - w swiecie czarnego gwaltu i czerwonej smierci - ale tak sie nie stalo. Wrocil do zmagan ze swoja wlasna obsesja. Moze to bylo egoistyczne, ale snil tylko o pozaziemskiej wiedzy i kosmicznej mechanice. Nie bylo zadnych guzikow, ktore mozna by w tym snie przycisnac, zadnych przelacznikow, wtyczek, kontaktow, nakretek czy srubek. Wszystko, co tam bylo, to mechanika cieczy. Nic stalego, bo cialo stale wymaga wysilku, a maksymalna wydajnosc jest mozliwa tylko wtedy, gdy go nie ma. Sen nadzwyczajnie wzmocnil odkrycia, ktorych dokonal, kiedy otworzyl cylinder po raz pierwszy. Tylko, ze wowczas staral sie zbyt usilnie. Ale teraz znow mial odpowiedz. Klucz, ktory byl niedaleko, czekajac az go przekreci w zamku swego umyslu. I faktycznie, to byl klucz: nie rob nic w sensie fizycznym, zrob to mysla! Spojrzal na dwa kawalki kosmicznego metalu - podplynely do siebie i zlaczyly sie w calosc. Kiedy ponownie wlozyl cylinder do kieszeni, zerknal na ekran. Teraz widzial, ze stracil on cos ze swojej tajemnicy. I wierzyl, ze znajdzie tego przyczyne. Kolo jest kolem. Czy ciagnie wode z prehistorycznej studni, czy przemierza drogi - zawsze ta sama regula. Ma zastosowanie zarowno dla instrumentu w kieszeni Gilla, jak i dla tego ekranu, tego przejscia pomiedzy kosmicznymi przestrzeniami egzystencji. Gill ostroznie wyciagnal reke w kierunku ekranu. Zamknal oczy i poczul jego bliskosc - jego pozaziemska energie. Tak, to byly drzwi. Ale i cos wiecej - spis, katalog, urzadzenie umozliwiajace szybkie odszukanie. Lokalizator. "Jak mam to uruchomic? Jak zrobil to Barney?" Odpowiedz byla nastepujaca: Barney tego nie uruchomil. To juz dzialalo. Pies po prostu wyweszyl swiat, ktory znal, ktory byl mu przyjazny i wskoczyl do niego, zanim ten zdazyl zniknac. Gill zrozumial - te drzwi nie byly niczym nowym. Jest przeciez wiele rodzajow drzwi. Jedne prowadza z jednego pokoju do drugiego. Ale, gdy przekracza sie drzwi do pociagu, to ilosc wyjsc rozszerza sie do liczby stacji wzdluz trasy. Biale blyski byly stacjami, momentami przeskakiwania z jednego swiata na drugi. Wirujace kolory stanowily ogolna sume tych swiatow sprzed dostrojenia i ustalenia obrazu. "W porzadku - pomyslal Gill. - Zobaczymy, co sie da tutaj zlokalizowac". Przypominalo to korzystanie z telefonu: wszystko, co musial zrobic, to wykrecic numer w swoim umysle. Na poczatek kazdy byl dobry, wiec nie zastanawial sie dlugo. Kolory na ekranie od razu rozdzielily sie i ustalil sie rzeczywisty obraz. Wpatrujac sie w niego, Gill zrobil dwa duze kroki do tylu, ale szybko przypomnial sobie o karcie z napieciem. Pojawila sie planeta tropikalnej dzungli - miotajacej sie i pulsujacej, w ktorej zielona, purpurowa i jadowicie zolta flora wila sie i szarpala, budzac przerazenie. Powietrze bylo geste od nasion i pylkow roslin. Calosc tworzyla rozlegle, na wpol zywe moczary lub szalona zmutowana cieplarnie. Gill zwilzyl suche wargi. Moze lepiej by bylo, gdyby wykrecil numer, ktory zna. Albo moze... dlaczego by nie wykrecic jeden-zero-zero i polaczyc sie z centrala? Zastanowil sie przez chwile. Tak, centrala. Tam sa rejestry ekranow i ktos, kto korzysta z ich informacji. Gillowi przyszlo do glowy: "No, a moze ja tez jestem teraz obserwowany!" Moze przez Bannermana? Przez pozaziemska istote, ktora zawieral Bannerman? Opierajac swoj projekt na tym, co Haggie mu o tej istocie opowiedzial, wyobrazil sobie centrum dowodzenia, a takze opis inteligencji pozaziemskiej, ktora rudowlosy kryminalista tam widzial - czyli "ducha" Haggiego. Kolory na ekranie usluznie wykrzywily sie, tworzac inny obraz. Gill zobaczyl, co ekran miesci w sobie i - jak na poczatek - bylo tego zbyt duzo, zeby mozna bylo to zniesc. Ale tym razem nie pozwolil soba wstrzasac i kurczowo trzymal sie tego myslami. Zobaczyl nastepujacy obraz: To byl... kalejdoskop. Gdziekolwiek byl Haggie, to z pewnoscia potrafil wyrazic, co ma na mysli. Jego opis dotyczyl centrum dowodzenia Domu Pelnego Drzwi. Sciany migotaly. Byly zrobione z plynacych, wiecznie zmieniajacych sie wzorow. I nie byly prawdziwymi scianami, ale ekranami, jednym wielkim ekranem. A sceny, ktore pokazywal, nie byly po prostu surrealistycznymi obrazami, ale bezksztaltnymi statystykami i skomputeryzowanymi komponentami swiatow! Gill przez chwile poczul, ze gubi sie w myslach, ale sie opanowal. Z wyjatkiem trzech elementow, obraz ten byl dla niego pozbawiony znaczenia. Te trzy elementy to: Po pierwsze mial podstawy do rozumienia tego, co ogladal. Po drugie: w srodku byli Bannerman i Sith z Thonu - nadawali obrazowi rozmiar, ksztalt i definicje. Zobaczyl nagiego, bezplciowego robota z krwi i kosci, ktorym byl Bannerman stojacy z rozplatana klatka piersiowa i pokazujacy wnetrznosci kosmicznej maszyny. Byla tam tez unoszaca sie galaretowata istota - czyli Sith, obracajacy sie i kolyszacy przed ekranem, prawie takim samym, jak ekran Gilla. I po trzecie: zobaczyl, co zawiera tamten ekran. Zawieral poruszajacy sie, zywy obraz Angeli Denholm w swiecie Clayborna! Lezala prawie naga u podnoza wydmy. Jej cialo blyszczalo od wilgoci cale oblepione bylo piaskiem. Oczy miala szeroko otwarte, o dziwnym wyrazie, bedacym mieszanina emocji, ulgi, radosci i strachu. W polowie drogi w gore wydmy, znajdowaly sie jej slady niedawnego przybycia: miejsce na piasku wgniecione pod ciezarem ciala. Ale bylo cos jeszcze. Slady ludzkich stop, w duzych ilosciach, wszystkie calkiem swieze. Zaczynaly sie w tym samym miejscu i kierowaly sie w strone gor i pewnie czegos, co tam na gorze polyskiwalo. Inni wyladowali tutaj przed Angela i Gill myslal, ze wie, kim oni sa. Anderson i Turnbull. Przynajmniej mial nadzieje, ze tak bylo! Nadzieja jednak, to wszystko, na co mogl sobie w tej chwili pozwolic. Nie bylo czasu na uniesienie, ani na silne emocje jakiegokolwiek rodzaju. Zobaczyl, ze w tamtym miejscu bylo juz pozne popoludnie, do wieczora pozostalo tylko kilka godzin. A przeciez byla tam Angela. Tam, czyli w swiecie Clayborna. Nie bylo to miejsce bezpieczne. Nigdy i dla nikogo. A zwlaszcza, gdy juz zapadla noc... Rozdzial Czterdziesty Czwarty Gill, cwiczac swoje nowo odkryte umiejetnosci, przywolywal na ekran pozostale swiaty. W koncu umiescil na nim obraz wielkiego krysztalu, spoczywajacego w gorach, w swiecie Clayborna. Barney raczej nie rozumial tego, co sie dzialo na ekranie, ale z pewnoscia wyczul swiat Clayborna, bo wycofal sie, podwijajac pod siebie ogon. -Barney - Gill zlapal psa za obroze. - Idziemy tam. Ciagnac Barneya za soba przestapil przez ekran. Na moment stracil rownowage. Uslyszal, jak zatrzaskuja sie drzwi. Byly to drzwi z numerem 777. Sprawdzily sie jego przypuszczenia. Numer 777, bylo to w rzeczywistosci tajemne przejscie w obie strony, do i z kosmicznego centrum dowodzenia. Stamtad wlasnie wylonil sie Bannerman. Gill zadal sobie pytanie: "A jezeli ostatnim razem weszlismy w drzwi 777, zamiast 555?" Zaraz jednak odrzucil te watpliwosc. To musialo byc tak zaprogramowane, ze niezaleznie od tego, w ktore drzwi by weszli, one zawsze mialyby numer 555. Barney uspokoil sie i trzymal sie blisko Gilla. -Co, do diabla? - Gill staral sie podniesc go na duchu. - Zawsze mozemy znowu sie stad wyniesc, nieprawdaz? Ale czy rzeczywiscie? Sprawdzil przez wielki krysztal i okazalo sie, ze ma racje: drzwi z numerem 777 byly przejsciem do wszystkich innych. W tym momencie nie byly aktywne, ale Gill domyslal sie, ze kontroler gry mogl je w kazdej chwili uruchomic. To prowadzilo do nastepnego wniosku: jesli Gill wysledzil to miejsce, to prawdopodobnie jego tez ktos moze tu odnalezc. Wyciagnal rece w kierunku krysztalu, zamknal oczy i umyslem wyczul swoja droge do srodka. Zapytal: "Jak pozostac ukrytym i uniknac wykrycia w tym miejscu?" Krysztal przebudzil sie i odpowiedzial. Uruchomiony w pewien sposob, swoja energia wywolywal interferencje w wypadku, gdyby lokalizator zostal uzyty do przejrzenia tego rejonu. Zatem Gill uruchomil go w ten wlasnie sposob. Nie bylo zadnych efektow, ale Gill czul, ze wielki krysztal pracuje - tym razem dla niego, nie przeciw niemu. Wiec... teraz mial pewna oslone, przynajmniej przed podgladajacymi kosmicznymi oczami. Pozostalo mu miec nadzieje, ze kontroler nie bedzie przegladal tego regionu i nie zacznie sie zastanawiac, dlaczego ma klopoty ze swoim lokalizatorem. "Ale nie wszystko naraz, teraz trzeba sie martwic o to, co jest, a nie o to, co bedzie, trzeba sprawdzic, jak inni daja sobie rade, a potem cos postanowic. Cokolwiek na Boga!" Wspial sie na grzbiet i rozejrzal sie po pustyni. Nie dalej, niz w odleglosci pieciu kilometrow, malenki punkt z wysilkiem zblizal sie do pasma gor. Moze poltora kilometra dalej - kolejny punkt, jeszcze mniejszy, posuwal sie wolno posrod wydm. To musiala byc Angela, ostatnia, ktora przybyla przez "zwyczajne" drzwi. A najblizej polozonym punktem musial byc Anderson albo Turnbull. Ale na dole powinna byc trojka ludzi. Gill zmruzyl oczy przed blaskiem oslepiajacej bialej kuli i dokladniej przyjrzal sie wydmom i podnozom wzgorz. Nic nie bylo. Nagle ze zbocza stoczyly sie male kamienie. Gill schylil sie i skoczyl za skalny wystep. Spojrzal w gore. Rozpoznal schodzaca osobe i odetchnal z ulga. Wyszedl z ukrycia i zawolal: -Jack, Jack Turnbull! Mezczyzna zachwial sie, a w chwile pozniej zjezdzal juz na posladkach prosto pod stopy Gilla. Rzucili sie sobie w ramiona, smiejac sie i z niedowierzaniem krecac glowami. W koncu Gill spojrzal w dol, na pustynie. -Anderson - powiedzial. - I Angela. Nie moge powstrzymac sie przed biegnieciem tam na dol i sprawdzeniem, jak im idzie. Ale przypuszczam, ze maja sie niezle. Wszyscy, jak dotychczas, niezle sie trzymalismy. -I tak nie moglbys im pomoc - powiedzial Turnbull. - A musialbys tylko znowu sie tu wdrapywac. Ale rzeczywiscie, trzymalismy sie calkiem niezle. Naprawde calkiem niezle - i szybko opowiedzial Gillowi, co mu sie przydarzylo w swiecie jego koszmarow. - Ale przeszedlem przez to - za konczyl. - I oto jestem - pokazal Gillowi slady nakluc pijawek na swoich udach. - Obrzydliwe dranie! -Mnie sie nic takiego nie zdarzylo. - Gill czul sie prawie winny. - Wrocilem do swiata maszyn. Ale... one mnie juz nie martwia. I najwazniejsze, ze znowu jestesmy razem. A przynajmniej ci z nas, ktorzy przetrwali. -Tak - powiedzial Turnbull. - I jak ci sie to podoba? Dlaczego wszyscy tu wrocilismy? Gill sprobowal to wytlumaczyc: -Kazdy z nas ma swiat swoich koszmarow. Ale ten - swiat Clayborna - byl najgorszy. Oczywiscie, mozna sie o to spierac, ale - widzisz - klaustrofobiczny labirynt Varre'a byl... a teraz juz go nie ma. Koszmary Varre'a odeszly razem z nim. W dodatku tamten swiat nie pozostawial zadnej nadziei, byl nieodwolalnym koncem, a Dom Pelen Drzwi lubi zabawiac sie gierkami. Miejsce, ktorego najbardziej sie bales, zaraz po swoim swiecie tortur, to wlasnie to miejsce i dlatego tu jestes. A to nie wrozy nam nic dobrego. Przypuszczam, ze szykuja tu dla nas cos szczegolnie potwornego. Turnbull pokiwal glowa na punkty wolno poruszajace sie przez pustynie. Dla nich tez, oczywiscie. -Oni przetrwali w swoich wlasnych, malych pieklach - odpowiedzial Gill - Wiec cokolwiek zostalo dla nas przygotowane, zdarzyc sie ma tutaj. Razem stawimy temu czola. Opowiedzial Turnbullowi o wylomie w pozaziemskiej technice Domu Pelnego Drzwi, ale ten zrozumial jedynie czesc z tego, co uslyszal. -Mechanika cieczy? Maszyny, ktorych czesciami jest ciecz? Wszystko ciekle? Czy to mozliwe? Gill wzruszyl ramionami. -Tak. Superhydraulika. Gill potrzasnal glowa. -Nie pojmuje tego. No wiesz, rozumiem moc, energie wody lub jakiejs innej cieczy pod cisnieniem. Hydraulike, jesli wolisz. Ale cale silniki z cieczy? Co je napedza? Woda? Widziales kiedys wode plynaca do gory? -Nie - powiedzial Gill. - To sa pozaziemskie ciecze, produkowane tak, jak my robimy nakretki i sworznie. Wyobraz sobie, ze jest jakas ciecz - na przyklad podobna do rteci - ktorej czasteczki moga byc programowane, jak mikrodyskietki. Rozumiesz? Turnbull spochmurnial. -To dla mnie za madre - powiedzial. Gill westchnal. -Dla mnie tez. Ale dojde do tego... Tak czy inaczej, nie martwi mnie pytanie "jak?", ale "dlaczego?". Dlaczego istoty z taka technologia chcialy nas przeprowadzic przez to pieklo? Dowiem sie tego. Zejdzmy do krysztalu. Po drodze Gill zapytal: -A co robiles u gory? - Wskazal na wyzsze zbocza. -Szukalem jaskin, grot. Gill uniosl brew. -Wilkolaki - wyjasnil Turnbull. -Wiesz cos o tym? -Nie, ale pomyslalem sobie, ze dobrze bedzie sie upewnic. Kiedy bylismy tu ostatnio, mielismy z nimi problemy, a ja chcialem wiedziec, co przyniesie dzisiejsza noc. Co moze nam grozic. Bylem tu juz wczesnie rano i od tego czasu przeprowadzam rekonesans. Przeszedlem kilka kilometrow. Nic nie znalazlem. Moze wplyw Clayborna oslabl. Gill watpil w to. Clayborn zaprogramowal to miejsce. "Ale, oczywiscie, moge sprobowac przeprogramowac je przez wielki krysztal" - pomyslal. -Te twoje ciekle maszyny - Turnbull przerwal mu rozmyslania. - Ta nauka jest zupelnie inna, tak? Czy ci kosmici nigdy nie odkryli kola? -Nie - Gill potrzasnal glowa. - Mysle, ze nigdy im sie to nie udalo. I nie sadze, zeby kiedykolwiek mogli go uzyc, nawet gdyby je mieli... Pozwol, ze zapytam cie o cos: jak rozumiesz maszyne? Turnbull wzruszyl ramionami. -Czerpie energie z paliwa i pracuje. Szybciej i lepiej niz czlowiek. -No wlasnie - powiedzial Gill. - Budujemy maszyny na swoje podobienstwo. Jemy - to jest nasze paliwo, ktore zamieniamy w energie. A poniewaz rozumiemy zasady, wedlug ktorych funkcjonujemy, w ten sam sposob konstruujemy maszyny. A gdybysmy byli inteligentnymi roslinami? Czy nasze maszyny pracowalyby na zasadzie fotosyntezy? -Komorki sloneczne? - zapytal Turnbull. - Mamy je... -Pytam o to, czy wszystkie rozumne istoty buduja maszyny na swoje podobienstwo? Wierze, ze tak jest, bo to jest naturalne. Widzialem meduze ktora sie tym wszystkim zajmuje. W wiekszosci sklada sie z cieczy, wiec takie tez sa jej maszyny. Nie maja zadnych przelacznikow, ani dzwigni, bo ona nie ma sily fizycznej, by na nie naciskac. Wiec panuje nad nimi umyslem! Kazda czasteczka jej struktury jest "inteligentna". -Czy ty probujesz mi powiedziec, ze jestesmy walkowani przez inteligentna kaluze? -Widzialem ja, rozumiesz? - powiedzial Gill. - Dokladnie to chce ci powiedziec. Jej jedyna wada, to fizyczna slabosc. - Przerwal i zmarszczyl brwi. - Cos, co powiedziales... -He? Gill pstryknal palcami. -O wodzie plynacej pod gore! Pamietasz, jak Bannerman wywindowal sie z labiryntu Varre'a przez pionowy szyb? Antygrawitacja! -Co takiego? -Pozbyl sie swojego ciezaru. Pomysl: samo naprawiajace sie maszyny zrobione z "madrej" cieczy, ktora potrafi panowac nad grawitacja. I jak one dzialaja? No, wlasnie tak! I lepiej, zebys uwierzyl, ze woda moze plynac pod gore! -Co? -Niewazne - powiedzial Gill potrzasajac glowa. - Ale i tak dzieki, Jack. Jestes geniuszem. Byli juz na dole. Gill przysiadl na glazie w ukosnie padajacym swietle slonecznym i pozwolil swemu umyslowi unosic sie, spajac sie z wielkim krysztalem. Bylo wiele rzeczy, o ktore chcial go zapytac. Wystarczylo tylko sformulowac pytanie... Zapadla juz noc, a Gill ciagle siedzial w tym samym miejscu. Turnbull przypatrywal mu sie przez okolo dwie godziny, zanim zostawil go jego rozmyslaniom i ponownie wspial sie na szczyt. Chcial zaczekac na innych. Nawet nie rozumiejac tego, co Gill probowal zrobic, zdawal sobie sprawe, ze jest to istotne i nie mozna mu przeszkadzac. W koncu doszedl do wniosku, moze go rozpraszac sama swoja obecnoscia. W rzeczywistosci Gill byl tak pochloniety myslami, ze nawet nie zorientowal sie, kiedy Turnbull odszedl. Barney lezal z glowa ulozona na lapach i od czasu do czasu skomlal, patrzac na swego pana. Byl pewien, ze nie powinien znajdowac sie w tym miejscu, ale zaakceptowal fakt, ze wraz z Gillem stanowi jedna druzyne, czy cos w tym rodzaju. U gory na grzbiecie wzgorza, Turnbull obserwowal Andersona z trudem pokonujacego ostatnie strome wzniesienie. Nie wolal go, w obawie, by nie przeszkodzic Gillowi, zreszta Anderson i tak juz go zobaczyl. Zatrzymal sie i skinal glowa. Turnbull pomyslal, ze minister niezle wyglada. Mial nawet na sobie nowe ubranie... Ogromny ksiezyc wylanial sie powoli zza gor. Turnbull zerknal w dol na Gilla siedzacego na glazie. Pomyslal, ze moglby wydostac sie stad dosyc latwo przez ktores z dziewieciu drzwi. Ale rownoczesnie wiedzial, ze niektore drzwi sa wyjatkowo niebezpieczne - mozliwe, ze nawet wszystkie. Tak, jak wszyscy inni, nauczyl sie, ze najlepiej korzystac z nich tylko w ostatecznosci. Zawsze istniala mozliwosc, ze nastepny swiat bedzie rownie okropny albo jeszcze gorszy niz ten. No i mial nadzieje, ze inni rozbitkowie tez jakos sie tu dostana. I rzeczywiscie - dostali sie. Posapywanie i ciezkie dyszenie przyciagnelo wzrok z Gilla na ministra, ktory mozolil sie pokonujac ostatnie metry kamiennego zbocza. Wyciagnal do niego reke, a Anderson spogladajac w gore chwycil ja. Zbyt pozno Turnbull zobaczyl wyraz jego oczu. Anderson stanal przy nim, a po chwili rzucil sie mu do gardla. -Kim ja jestem? - wycedzil przez zeby. - Powiesz mi to teraz, ty nedzny lajdaku. Kim ja jestem? Turnbull oderwal palce Andersona od swojej szyi i uniosl reke, by zadac mu cios. Jednak Anderson jakos uniknal uderzenia, spadl na Turnbulla i obaj w uscisku, okladajac sie na oslep piesciami, stoczyli sie po osypisku na dno kotliny. Gill uniosl glowe i zobaczyl Turnbulla wymierzajacego wlasnie Andersonowi dwa skuteczne ciosy: jeden w zoladek, a drugi w szczeke. Gill skoczyl na rowne nogi. Barney tez sie podniosl, a z jego gardla wydobyl sie grozny warkot. Czul cos w powietrzu. Zlota tarcza ksiezyca powoli plynela po niebie. Gdzies w oddali rozleglo sie posepne wycie... Rozdzial Czterdziesty Piaty Gill podszedl do Turnbulla, stojacego nad lezacym, nieprzytomnym Andersonem. -Co sie stalo? - zapytal. -Kiedy zobaczylem jego nowe ubranie pomyslalem, ze musialo mu calkiem niezle pojsc - odpowiedzial wielki mezczyzna. - Ale cos mi sie zdaje, ze sie pomylilem. On jest kompletnie zwariowany. Rzucil mi sie do gardla. Probowal mnie zabic! W poglebiajacym sie polmroku slychac bylo coraz wyrazniej nawolywanie wilkow. -Zajmij sie nim - powiedzial Gill. - W jego przypadku moze byc jeszcze jakas nadzieja. Ale nie bedzie jej dla Angeli, jesli one ja dopadna. Gdy ja ostatni raz widzialem, byla okolo poltora kilometra za Andersonem. Jezeli poruszala sie szybciej niz on, to zaraz powinna tu byc. Pomoge jej i spotkamy sie znowu przy krysztale. -Powodzenia, Spencer - powiedzial Turnbull. Gill wspial sie na szczyt i ustawil sie tak, zeby Angela mogla go zobaczyc. -Angela! Tutaj! - zawolal. Najpierw odpowiedzialo mu tylko zawodzenie wilkow, ale potem uslyszal jej glos. -Spencer! Jestem tutaj... Gill dojrzal zarys postaci posuwajacej sie pomiedzy cieniami poteznych skal, okolo dwustu metrow od niego. Ocenil, ze odleglosc te moze pokonac w mniej niz trzydziesci sekund. Jednak w panujacym mroku, nawet znajac droge, trasa okazala sie niezwykle uciazliwa, a posuwanie sie po niej bardzo ryzykowne. Ale Gill nie mogl pozwolic sobie na jakakolwiek strate czasu. Gill zesliznal sie w dol po osypisku, z trudem lapiac rownowage. Barney pobiegl za nim. Odleglosc miedzy nimi, a wspinajaca sie postacia szybko sie zmniejszala. Wreszcie - kiedy zeszli ze skal, powracajac na szlak - spotkali sie. Gill spostrzegl, ze to nie byla Angela. Nagi, usmiechniety mezczyzna wyszedl z cienia na droge. Gill probowal go wyminac, jednak mlodzieniec odczekal i nagle chwycil go za wlosy. Upadajac na plecy, Gill spojrzal w gore, na oswietlona swiatlem ksiezyca, usmiechnieta twarz. Nagle nieznajomy zaczal sie przeobrazac. Gill siegnal do kieszeni po bron. Wielkie, wilcze lapy oparly sie na jego ramionach, a sliniace sie szczeki zblizyly do gardla. Barney natychmiast zaatakowal wilkolaka z boku, co pozwolilo Gillowi ciac napastnika kosmicznym cylindrem w szyje. Pozbawiony glowy i tryskajacy krwia tulow upadl na ziemie. W tym momencie pojawila sie Angela. Dziewczyna dyszala ciezko, cale cialo zroszone miala potem. Byla prawie zupelnie naga, tylko poszarpane strzepy spodni narciarskich okrywaly jej uda. -Spencer - powiedziala, z trudem lapiac oddech - Za mna!... Nagle Gill spostrzegl dwa wilki, biegnace po sladach Angeli w gore. Chwycil ja i pchnal za siebie, a sam stanal naprzeciwko pedzacych drapieznikow. Barney zaatakowal jednego z nich, ale drugi rzucil sie na czlowieka. Gill nie tracac zimnej krwi uderzyl go swoja wirujaca bronia. Krew zmieszana z mozgiem trysnela wysoko, gdy strumien skoncentrowanej energii przecial wilka wzdluz glowy do polowy tulowia. Druga Bestia gotowala sie do skoku na skomlacego Barneya. Jej zeby ociekaly slina. Gill zrobil kilka krokow naprzod i zaatakowal. Jednym ruchem przecial kregoslup zwierzecia. Szarpiac sie i podrygujac, wilk upadl na ziemie i wkrotce znieruchomial. Powrotna wspinaczka byla koszmarem pod kazdym wzgledem. Gill ciagnal wyczerpana dziewczyne po stromym nachyleniu, a czworonozne bestie z kazda chwila zmniejszaly odleglosc, dzielaca je od uciekajacych. Wszedzie dookola polyskiwaly zolte, zlowieszcze oczy. W koncu Gill, Angela i Barney znalezli sie na szczycie i zaczeli schodzic we wglebienie, gdzie znajdowal sie krysztal. Turnbull zobaczyl ich, zblizajacych sie w swietle ksiezyca i gwiazd. -Gill? Angela? To wy? - krzyknal, by sie upewnic. -To my - wycharczal Gill niezrozumiale. Chwile potem sprobowal jeszcze raz i tym razem jego glos byl juz normalny. - Jack, podrzyj koszule Andersona na pasy i zrob sznur. -Co? - zdumial sie Turnbull. - Sznur? Gill podniosl Angele i mimo protestow, przez reszte drogi taszczyl ja, przerzuciwszy sobie przez ramie. Spotkali sie z Turnbullem przy krysztale i wielki mezczyzna od razu podal dziewczynie swoja kurtke. Przyjela ja z wdziecznoscia. -Wlasnie zdjalem mu koszule - wyjasnil Turnbull - i podarlem, ze by go skrepowac. Nadal jest nieprzytomny. To jest wszystko, co pozostalo. - Pokazal Gillowi pare galganow. -Powiaz je ze soba - rozkazal Gill, probujac zlapac oddech - i potem jeden koniec przywiaz do kolatki na drzwiach z numerem szesc-szesc-szesc. Tylko, na milosc boska, uwazaj, zeby kolatka nie opadla. -Barney! - zwrocil sie do psa. - Chodz tu! Pilnuj! Barney odsunal sie w cien i, warczac glosno, obserwowal stado zbierajacych sie wilkow. -Myslisz, ze ten kundel moze cos zdzialac przeciwko nim? - zdziwil sie Turnbull, nie przerywajac splatania resztek koszuli w cos w rodzaju sznura. -Nie - odrzekl Gill. - Ale przynajmniej ostrzeze nas, kiedy beda nad chodzily. Teraz posluchajcie oboje: wiem, ze to zabrzmi troche niedorzecznie, ale musze nawiazac kontakt z krysztalem. Nie pytajcie mnie o nic, po prostu wierzcie mi na slowo. Moge to zrobic. Wiec, o ile same gory nie rusza na nas, nie przeszkadzajcie mi, pozwolcie spokojnie tym sie zajac, dobra? - Usiadl oparty plecami o glaz i oparl glowe na rekach. Zapadla cisza. Po krotkiej chwili jego nierowny oddech uspokoil sie. Angela zeskoczyla ze skaly i podeszla do Turnbulla, ktory konczyl wiazanie sznura. -Cholernie slaby - zawyrokowal. - Mam nadzieje, ze Gill wie, o co mu chodzi. - Jack byl zdenerwowany, jego glos zaczynal sie troche lamac. - Po cholere mu to? -Zdalnie sterowana kolatka - wyjasnila spokojnie, biorac od niego po wiazane szmaty. - Podsadz mnie, a ja to zrobie. Mam delikatniejsze rece. Podniosl ja na barana i przesunal sie, by stanac naprzeciw drzwi. Angela ostroznie zawiazala wezel na obreczy kolatki. Teraz Turnbull zrozumial. -Miotacz ognia? Ale co bedzie, jesli tam jest przestrzen taka, w jaka wpadl Clayborne? -Moze Spencer probuje to teraz ustalic - odparla. W tym momencie nadbiegl Barney, kulac ogon pod siebie i drzac na calym ciele. -Och! - wykrzyknal Turnbull. Wszedzie widac bylo sylwetki wilkow, ktore przemykaly po turniach i z tylu, za krysztalem. Angela chwycila Turnbulla za ramie. -Gdyby chcialy, moglyby nas teraz zabic - szepnela przerazona. - Spencera tez, pomimo jego broni. Ich jest po prostu zbyt duzo. Na co one czekaja, Jack? -Nie powinnas byla o to pytac - jeknal i wskazal na zbocze gory, na ktorym pojawila sie niesamowita jasnosc. Pastelowe blaski laczyly sie i rozchodzily, tanczac jak zywe. Z tych przesuwajacych sie, migocacych plomieni, zaczely tworzyc sie szerokie, biale twarze. Nie byly to jednak diably Clayborna. Nie byly to tez zle duchy, czy demony, albo przynajmniej jeszcze nie. -Twarz Varre'a! - krzyknal z rozpacza Turnbull. -Jezu! Patrz, Angela! Nie trzeba bylo jej tego mowic. Patrzyla, nie mogla oderwac oczu od zarzacych sie widm. To byl z pewnoscia Jean-Pierre, ale mial wilcze uszy, zolte, swiecace oczy, a gdy sie smial, jego zeby wygladaly jak sztylety! Varre nie byl sam. Obok niego pojawil sie Haggie. Mial opuchnieta, wykrzywiona twarz, oczy palajace zadza. Podobnie wygladala twarz Roda Denholma, ktora byla warczaca maska nienawisci. -Rod! - Tego Angela zniesc juz nie mogla. Opadla na kolana. - Dobry Boze! - szlochala. -I Clayborne! - jeknal Turnbull. - Cholera, co to za koszmar! Twarz Clayborna byla cala w pecherzach, w niektorych miejscach otarta az do kosci, pokryta glebokimi bliznami. Rzucal zlosliwe spojrzenia i smial sie jak inni. Wszystkie twarze pojawiajace sie na niebie, przypominaly oblicza szalencow. Turnbull chwycil Angele i przytulil ja do siebie, wiedzial, ze dziewczyna jest na krawedzi histerii. -Nie... nie wytrzymam juz dluzej - szepnela. - Wszystko, tylko nie to! Trzeba otworzyc drzwi... Wilki zblizaly sie - piec albo szesc wychudzonych, sliniacych sie bestii. Kierowaly sie prosto na Turnbulla, trzymajacego Angele. Gdy wilki zaczely warczec i mialy przystapic do ataku, Turnbull szarpnal za sznur z galganow i zastukal kolatka. Drzwi otworzyly sie. Ze srodka buchnal ogien niszczacym, bialo-zoltym zarem. Wilki pochwycone przez plomienie natychmiast stanely w ogniu, a ich umierajace ciala wirowaly jak zywe kule ognia. Po kilku sekundach drzwi zatrzasnely sie. Zar piekiel, ktory zabil wilki, przepalil rowniez sznur Turnbulla. Angela i Jack zdani byli tylko na wlasne sily. Wilki znow gotowaly sie do ataku. Tymczasem ogromne twarze na niebie stracily juz swa wyrazistosc i wtopily sie ponownie w sciane niesamowitego swiatla. Nagle, bez ostrzezenia, drzwi z numerem 666 otworzyly sie i wypluly jakis przerazajacy ksztalt. Bylo to zmiazdzone cialo, parujace, zmasakrowane szczatki czlowieka. Lezalo teraz w swietle ksiezyca i miotalo sie, wstrzasane swoim piekielnym zyciem. Fragmenty bialych kosci zaczely laczyc sie, jak elementy ogromnej ukladanki. Cialo bryzgalo krwia "ubierajac" czerwone mieso na odsloniete kosci i pokrywalo sie skora. Istota wrzeszczala, wijac sie w straszliwym bolu. Po chwili jednak, kiedy proces tworzenia zakonczyl sie, czlowiek uspokoil sie, podniosl glowe i rozejrzal. Byl to Jean-Pierre, nagi, okaleczony - nie mial jednej reki. -Varre? - Turnbull nie mogl tego pojac. Ale Francuz tylko usmiechnal sie i cofnal, dolaczajac do stworow stojacych wokol i obserwujacych to widowisko. Ulozyl sie na brzuchu i ksztalt jego ciala zmienil sie jeszcze raz Varre stal sie jednym z wilkow. Angela probowala uwolnic sie z objec Turnbulla, pobiec do Gilla, ale wielki czlowiek przytrzymal ja przy sobie. -Nie - powiedzial. - Jezeli Gill mial zamiar cos zrobic, to dajmy mu spokoj. Odpowiedzialby mi, kiedy do niego wolalem, wiec nie zawracaj mu teraz glowy. Mowil jeszcze, gdy drzwi z numerem 666 ponownie sie uchylily. Wewnatrz nie bylo juz ognia, ale glebie najglebszej czerni. Cos wysliznelo sie z nakrapianej gwiazdami ciemnosci i stoczylo z osypiska. Byla to skurczona postac mezczyzny zamarznietego na kosc. Angela i Turnbull wiedzieli, kim on jest. -Dwa-dwa-dwa to drzwi Varre'a - wyszeptala - a szesc-szesc-szesc to byly drzwi Clayborna, pamietasz? Turnbull pokiwal glowa. -Wiec... jestesmy juz w komplecie - stwierdzil. -Nie - odpowiedziala. - Raczej nie. Na niebie ukazaly sie cztery twarze. Jedna z nich to moj maz. Wiem dobrze, ze on byl dwunastka. Jego drzwi beda mialy numer cztery-cztery-cztery. Miala racje. Kiedy obrzydliwie znieksztalcona postac rozmrazala sie, drzwi 444 z sykiem otworzyly sie. Wyszedl z nich, zataczajac sie, Rod Denholm. Zobaczyl Angele w objeciach Turnbulla. -Angela! Co to ma znaczyc? Kolejny facet? - wrzeszczal. Jego palce wbily sie w ramie Turnbulla. -On nie jest prawdziwy - orzekla. - To jest pseudo-Rod. Zadna z tych rzeczy nie jest ani prawdziwa, ani naturalna. Wywolano je, zeby przestraszyc nas i zabawic sie naszym kosztem. Turnbull przesunal Angele za siebie. -No, sprawdzmy, czy on jest wystarczajaco prawdziwy, zeby to poczuc - rzekl i uderzyl syntetycznego mezczyzne z calej sily w szczeke. Rod uniosl sie i zwalil jak sciete drzewo; Turnbull wykrzywil twarz rozprostowujac piesc. Tak mocno jeszcze nigdy nikogo nie uderzyl. -Zostal jeszcze jeden - powiedziala Angela. - Alec Haggie. Juz wiem wszystko. On jest trojka i bedzie mial drzwi z numerem jeden-jeden-jeden. Miala racje: drzwi 111 otworzyly sie i wyskoczyl z nich Haggie. Nie stanowil jednak zagrozenia. -O Jezu! Jezu! - krzyczal, odskakujac od krysztalu. Zanim drzwi zdazyly sie zamknac, pojawil sie w nich ni to homar, ni skorpion. -To musi byc wszystko - powiedzial Turnbull. - Cala obsada zgromadzona. Wielkie Widowisko moze sie zaczac. -Nie - powiedzial Gill, wstajac. - Jeszcze kogos brakuje. Wodzireja. Tego, ktory rozpisuje role dla tej calej piekielnej maszyny. Kogos, kto ma klucze od wszystkich drzwi! Jack, Angela, chodzcie tutaj. -No, dowiedziales sie czegos? - zapytal Turnbull, gdy potykajac sie, dolaczyli do niego. -Prawie wszystkiego - odparl Gill. - Wiem, jak sie tam dostac i wiem, kim on jest. Zreszta zaraz tu bedzie - wejdzie przez drzwi z numerem siedem-siedem-siedem. -Bannerman? - Turnbull wiedzial, ze ma racje. -Ten sam - Gill skinal glowa. - Ale jesli chce zalatwic sprawe do konca, to tym razem musi zrobic to sam. Angela przypuszczala, ze wie, o co chodzi. -To ty przygnales wilki i wywolales te okropnosci? -Wszystko tu sprawdzilem - wyjasnil Gill. - Wrzucilem kamyk w tryby machiny tego kosmicznego drania. Wiec teraz zaczekamy az przyjdzie i zobaczymy, czy ma na tyle odwagi, zeby poprowadzic gre do konca. Nie musieli dlugo czekac... Rozdzial Czterdziesty Szosty Skorupa lodu na ciele Clayborna topniala powoli. Jego twarz zamieniala sie w bezksztaltny mase, a wnetrznosci wyplywaly na zewnatrz. Badal je z wyraznym zdziwieniem, gdy przeslizgiwaly mu sie przez palce. -Mozemy byc nadal straszeni - powiedzial Gill odwracajac sie. - Ale juz nic nam nie grozi. Dom Pelen Drzwi mial doprowadzic nas do szalenstwa, nawet do smierci, ale nie bylaby to smierc rzeczywista. Chciano sprawdzic, gdzie jest granica naszej wytrzymalosci. Ale ktos zmienil to wszystko tak, zebysmy w razie zalamania, umarli naprawde. Jednak bawil sie z nami zbyt dlugo i teraz z marionetek staniemy sie swiadomymi uczestnikami gry. Zrozumiecie, co mam na mysli, jesli przetrzymamy te ostatnia odslone. Mam jeszcze sporo watpliwosci, wiec musimy podchodzic do naszego przeciwnika z wielka ostroznoscia. -Dlaczego nie nazywasz go po prostu Bannermanem? - spytal Turnbull. -Bo to jest tylko ludzkie imie, ktore sobie nadal - odpowiedzial Gill. - Sam nic ma nic wspolnego z czlowieczenstwem. -Mowiles, ze smierc "tutaj" nie jest rzeczywista - powiedziala Angela. - Ale Varre i Clayborne umarli. Oni naprawde nie zyja. -To nie byli oni - Gill pokrecil glowa. Nie chcial jej tego teraz wyjasniac, bo moglby wywolac szok. Zreszta zadne tlumaczenie w niczym nie moglo zmienic ich polozenia. -Czy chcesz powiedziec, ze to nie Varre zostal zmiazdzony w grobowcu, zmienil sie w wilkolaka, a teraz lezy tam z banda tych wyglodnialych drani? - Turnbull wyraznie nie mogl pojac tego wszystkiego. -W pewien sposob to byl Varre - powiedzial Gill. - Ale to, co tam lezy, to nie jest on. Ludzkie cialo nie ma takich mozliwosci, a ludzkie istoty nie zamieniaja sie w wilki. -I to nie jest Clayborne? - glos poteznego mezczyzny drzal na granicy histerii. - Kompletnie zwariowany Clayborne zabawiajacy sie wlasnymi bebechami?! -Jest i nie jest - odparl Gill. - Zostawmy to na pozniej. -Ale w moim koszmarnym swiecie pojawil sie prawdziwy Rod Denholm - powiedziala Angela. -Mozliwe, jesli tak mowisz. Nic o tym nie wiem. -A Haggie? - Turnbull nie dawal za wygrana. -Haggie to co innego. Biedny dran - powiedzial Gill bez emocji. - On jest tutaj naprawde przez pomylke. Mozliwe, ze to on uciekal przed maszyna z drzwi 111. A moze nie on. To wszystko zalezy. -Od czego, na milosc boska? -Od poczucia humoru tego, kto sie nami bawi. -A co z moim poczuciem humoru? - odezwal sie Anderson. - Wierzcie mi, nie widze nic zabawnego w swoim obecnym polozeniu. Gill podszedl do niego. -Dobrze sie czujesz? -Nie ufaj mu bez wzgledu na to, co powie - ostrzegl Turnbull. -Teraz... czuje sie swietnie. Ja... ja... zachowywalem sie jak wariat, bo myslalem, ze zwariowalem. I dopiero, gdy Jack mnie uderzyl, wrocilem do rzeczywistosci. A teraz czuje sie swietnie. Jestem pewien, ze bede w stanie stawic czola wszystkim przeszkodom. Nie moglem dac sobie rady tylko z tym, co mi sie przytrafilo... tam. -Tam? -W swiecie mojego koszmaru, w Londynie. Gill postanowil zaryzykowac i rozluznil wiezy. Anderson delikatnie poruszyl rekami i nogami, aby pobudzic krazenie krwi. -Wiecie - zaczal wyjasniac. - W swoim koszmarze stracilem... Drzwi z numerem 777 z hukiem otworzyly sie, a potem zamknely. Z najciemniejszego cienia wielkiego krysztalu wyszedl Bannerman. Jego nowa postac byla odrazajaca. Z kazdej strony tulowia, pomiedzy biodrami i ramionami, wyrastaly mu wezowate odnoza, zakonczone chitynowymi kosami. Jego krocze bylo po prostu gladkim, pozbawionym owlosienia syntetycznym cialem, gdzie uda laczyly sie z tulowiem. "Slepe" oczy zostaly usuniete. Teraz gleboko osadzone monitory niezmiennie promieniowaly czerwienia w swoich pustych gniazdach. Oddech przypominal dzwieki wydawane przez miechy - byl dyszeniem kosmicznej hydrauliki. W prawej konczynie potwor trzymal srebrny cylinder, matowo polyskujacy w swietle ksiezyca. Podobny do tego, ktory mial Gill, ale znacznie wiekszy. Sith zblizyl sie do Gilla, Angeli i Turnbulla. W ten sposob znalezli sie pomiedzy nim, Claybornem a wilkami. Pomimo wysilkow Gilla, instynkt samozachowawczy trzymal ich z daleka od wilkow i dzieki temu Sith zagnal ich z powrotem w kierunku Domu Pelnego Drzwi. -Jezu! - krzyknal Turnbull. - Rosna mu nowe konczyny, jak u jakiejs cholernej rozgwiazdy! -Nie - odrzekl Gill. - On je syntetyzuje. Usta Bannermana wykrzywily sie w bezdusznym usmiechu. -Jest pan madrym czlowiekiem, panie Gill - zagrzmial. - Prawdo podobnie najmadrzejszym z calej rasy. I w innych okolicznosciach moglby pan byc zbawicielem swojej rasy. Ale wydarzenia zdecydowaly inaczej. -Przyszedles nas dalej testowac - odpowiedzial Gill, powoli cofajac sie. - Ale dlaczego przekroczyles granice naszego bezpieczenstwa? Twoj syntetyzer ma zakodowane reguly gry, a ty podjales decyzje przeciwne tym zasadom. Dlaczego? Sith znowu sie zasmial. -Zabawne! Jestem przesluchiwany przez tak niska forme zycia! Obraza mnie to, ale odpowiem na twoje pytania. Dlaczego zamierzam przeprowadzic destrukcje ciebie i calej rasy? Zeby zrobic miejsce dla bardziej wartosciowej rasy Thonu, a rowniez dlatego, ze potrzeby mojego przeznaczenia sa wazniejsze, niz potrzeby planety pelnej prymitywow. Oto, dlaczego. -I ja jestem takim prymitywem? - spytal Gill. - Nauczylem sie porozumiewac z twoimi maszynami i panowac nad nimi. Gdybym mial troche czasu, moglbym to robic nawet lepiej niz ty. -Poniewaz jestes geniuszem swojej rasy. A w moim swiecie, kiedy pojawia sie jakis fenomen, poskramia sie go. Nie widze powodu, dla ktorego mialbym twoj przypadek potraktowac inaczej. -Wiec chcesz nas zabic. Ale dlaczego to trwa tak dlugo? Czy bawi cie torturowanie nas? Czy to ma byc miara twojej wyzszosci? Bannerman przystanal, a jego bron wydala z siebie grozny odglos. -To twoja wina - powiedzial. - W koncu to ty i Turnbull sciagneliscie mnie do siebie. Przyszedlem cie zabic z powodu twoich fenomenalnych zdolnosci, ktore mogly okazac sie klopotliwe. Chciales mnie zwyciezyc. Nie zamierzam pozwolic, zeby nizsze stworzenia krzyzowaly moje plany. A poza tym, w tunelu Varre'a, kiedy odkryles moja prawdziwa tozsamosc, osmieliles sie zastosowac narzedzie Thonu, zeby mnie zranic! Od tego momentu zabawa stala sie pojedynkiem - na smierc i zycie. - Uniosl swoje poskrecane macki i ruszyl w strone Gilla i jego przyjaciol. -Jestes tchorzem. Podlym, oslizlym, meduzowatym skurczybykiem! - krzyczal Gill. - Wysylales rozne maszyny, zeby wykonaly za ciebie brudna robote! To "cos" w stylu Clayborna i Varre'a mialo nas wystraszyc i zalamac. Ale wszystko zawiodlo i ty sam musiales wyjsc na scene. -Ty z pewnoscia nie jestes tchorzem, Gill - glos Bannermana brzmial miekko i zarazem groznie. -Niewielu jest odwaznych ludzi - powiedzial Gill. - Gdybysmy mieli rowne szanse, moglibysmy stoczyc walke, ale ty jestes nie do pokonania. Podobno. W rzeczywistosci jestes tylko smiesznym, nieszczesnym stworzeniem. - Dal znak towarzyszom, aby sie cofneli. - Wiec naprawde myslisz, ze my tak latwo sie poddamy? Odnoza Bannermana spadly na ziemie, wijac sie jak weze. Smiercionosne bicze gotowe byly do dzialania. -Mow dalej, Gill - zadrwil. - Moze zagadasz sie na smierc. Och, przyznaje, ze masz kontakt z zsyntetyzowanym krysztalem. Ale ja nawiazuje go instynktownie, a dla ciebie jest to nadal pewnym wysilkiem. Nie mozesz jednoczesnie myslec, mowic i wywierac wplyw na krysztal. Ja moge. Rozwiazalem wiekszosc kodow, ktore tak sprytnie wprowadziles w moj system. Gill wiedzial, ze Sith mowi prawde. Czul, ze jego kontakt z krysztalem staje sie coraz trudniejszy. Wilki znowu sie zblizaly. Clayborne przerwal badanie swoich wnetrznosci i skierowal swoja ohydna twarz w strone Gilla. Nawet Denholm, powaznie uszkodzony silnym ciosem Turnbulla, probowal stanac na nogi. -Angela! - zawolal. -Dom Pelen Drzwi czeka, panie Gill - powiedzial Sith-Bannerman. Prosze przejsc przez prog, ktory bedzie ostatnim, jaki pan przestapi. Kiedy sie pan obejrzy, zrozumie, co mam na mysli. Gill wiedzial, ze to podstep, a jednak obejrzal sie: wszystkie drzwi oznaczone byly tym samym numerem - 666. -Gill! - krzyknal ostrzegawczo Turnbull. Spencer zaslonil twarz reka. Jedna z macek Bannermana smignela mu nad glowa. Przecial ja bronia z Thonu. Chitynowa kosa upadla z trzaskiem na ziemie. Sith zawyl i spojrzal na bron Gilla, ktora natychmiast rozgrzala sie do czerwonosci. Upuszczona na ziemie rozprysnela sie jak kula rteci. Sith-Bannerman uniosl swoje zranione ramie i wskazal na Gilla. -Ty pierwszy - syknal. - Do drzwi! Wchodz; albo skoncze z toba od razu, tutaj. -Spencer! - krzyknela Angela, ale Gill nie zareagowal. Wiedzial, ze juz po wszystkim. -On nad nami panuje - wyszeptal z wysilkiem. - Za tymi drzwiami jest smierc. Dla kazdego z nas. -Wlasnie tak - powiedzial Sith. - Nikt nie moze przejsc przez te drzwi nie przezywajac swego koszmaru do konca. Nie ma ucieczki, nie ma litosci, tylko nieunikniony koniec. - Wskazal kierunek swoja bronia i sam ruszyl do przodu. Nagle od tylu zaatakowal go Anderson! Sith nie mogl uniknac ciosu, bo zamkniety w swojej nowej postaci widzial tylko to, co bylo przed nim. Gill zdazyl dostrzec jeszcze, jak cialo Andersona, uderzone bronia Sitha, rozpada sie na kawalki. Kosmita, pchniety z ogromna sila, polecial w strone drzwi i tylem glowy uderzyl w kolatke. Drzwi otworzyly sie z sykiem i z ogromna sila przyciagnely wszystko do siebie. Gill spadal i modlil sie: "Miekkie ladowanie, o Boze, tylko tyle". Jego prosba zostala wysluchana. Upadl w sniezna zaspe. Wstal i rozejrzal sie - wszystko dookola bylo biale. Wszedzie snieg i mroz ostry jak brzytwa. Stal zdezorientowany, kiedy obok niego upadla Angela, a tuz za nia Turnbull. W oddali przesuwala sie jakas postac. Domyslili sie, kto to jest Ruszyli w jej kierunku. "Mozemy przezyc tutaj najwyzej dziesiec minut - pomyslal Gill. - Pietnascie, jezeli bedziemy mieli szczescie. Potem zamienimy sie w bryly lodu". Powoli zblizali sie do Bannermana, ktory teraz stal szarpany podmuchami lodowatego wiatru. Zastanawial sie, dlaczego jego cialo sprawia wrazenie zrobionego z olowiu. Po chwili zrozumial. Znajdowali sie w mroznym swiecie wysokiej grawitacji. Sith zostal uwieziony w swej wlasnej wersji piekla, w swoim najgorszym koszmarze. Wiedzial, ze nie ma stad ucieczki. Sam to tak zaprogramowal. Ale Dom Pelen Drzwi odmowil mu posluszenstwa - nie pozwolil uzyc antygrawitacyjnej uprzezy. Instrument Thonu tez byl teraz bezuzyteczny. Sith nie przewidzial tego i nie zabezpieczyl sobie drogi ucieczki. Teraz czekala go hanba umierania na oczach tego, ktorego tak bardzo pragnal zniszczyc. Widmo zamarzniecia bylo obsesja kazdego czlonka Thonu. Zamienic sie w bryle lodu i trwac tak przez wiecznosc - niczego gorszego nie mogli sobie wyobrazic. Gill zblizyl sie do Sitha. Zobaczyl gasnacy blask jego oczu i zrozumial. "Mam cie, draniu" - pomyslal. Sith wymusil ostatnia iskierke energii ze swej konstrukcji i podniosl rozdzke smierci. Byla prawie zimna, kiedy jej koniuszek dotknal piersi Gilla. Niemal nie zwrocil na to uwagi. -Ktoredy? - krzyknal w prawie nieruchoma twarz Bannermana. - Jesli chcesz zyc, powiedz mi, gdzie jest wezel. W odpowiedzi Sith probowal podniesc ramie, ale przewrocil sie twarza w snieg. Z zamieci wylonili sie Turnbull i Angela. -Spencer, jestesmy zalatwieni! - ryknal Turnbull, a jego slowa zostaly stlumione przez mrozne podmuchy. -Jeszcze nie - odkrzyknal Gill. - Pomoz mi z tym draniem. -Co takiego? Po co mamy go brac ze soba? - zaprotestowal Jack; chwycil jednak Bannermana za ramie. -On zna ostatnia z odpowiedzi, bez niej nie mozemy rozwiazac zagadki. A strasznie duzo od tego zalezy. Do roboty. Angela tez. Wezel byl oddalony o okolo sto metrow, ale im wydawalo sie, ze jest do niego co najmniej dziesiec razy dalej. Kiedy pozniej Gill wracal mysla do tych wydarzen, zastanawial sie, dlaczego wezel znajdowal sie tak blisko. Doszedl do wniosku, ze Sith specjalnie umiescil drzwi w tak niewielkiej odleglosci od siebie. Nawet w normalnych warunkach, z calym systemem wspierajacym, czulby sie nieswojo w piekle tego rodzaju. W koncu wezel wylonil sie ze sniezycy; Dom Pelen Drzwi w ksztalcie krysztalowo przejrzystej bryly lodu! Wydawalo sie, ze nie ma zadnego wejscia. Gill podszedl do bloku i zaczal walic piescia w sciane, miejsce przy miejscu. W koncu znalazl. Weszli do srodka, ciagnac za soba Bannermana. Rozdzial Czterdziesty Siodmy -Odmrozenia! - krzyknal Turnbull, kiedy wreszcie odzyskal glos. - Powinnismy miec przynajmniej odmrozenia! - Ogladal swoje rece z prawie dziecinnym zadziwieniem. - Nic, nawet najmniejszego sladu. Ale, do diabla, jeszcze piec minut i nie mialoby to juz najmniejszego znaczenia. Boze, czy wiecie, jakie mamy szczescie, ze w ogole zyjemy?! -Spencer, czy jestes pewien, ze juz po wszystkim? - spytala Angela i rozejrzala sie wokol. - W pewien sposob chcialabym jednak, zeby sie cos zdarzylo. Cos innego niz to, co dzieje sie w tej chwili. -A tak w ogole, to gdzie my jestesmy, do diabla - spytal Turnbull. - Czy wewnatrz jednego z tych ekranow, ktore widzielismy w swiecie szalonych maszyn? W twoim swiecie, Spencer? -Tak, cos w tym stylu - odpowiedzial Gill. - Wlasciwie, to jestesmy w centrum dowodzenia. Dokladnie takim, jak je opisal Haggie, pamietacie? Latwiej bedzie to pojac, jesli zignorujecie "sciany" i skupicie swoja uwage na podlodze. Sciany to w pewnym sensie ekrany, a wirujace na nich kolory sa po prostu nieuformowanymi sytuacjami, zapisami innych swiatow. Dom Pelen Drzwi przechowuje je w postaci zamarznietych rzeczywistosci, ktore moga byc przywolane i syntetyzowane az do najdrobniejszych szczegolow. A niektore z tych monitorow sa skupione rowniez na naszym swiecie. Kiedy juz skoncze z tym facetem, to sprobuje pokazac wam, o co mi chodzi. -Jesli chcesz go zabic, to na co czekasz? - spytal Turnbull. - Kilka minut temu widzielismy, jak zalatwil Andersona. Wiemy juz, czego mozemy sie po nim spodziewac. Gill potrzasnal glowa. -Nie - powiedzial. - Nie zamierzam go zabic, jesli nie bede musial. Jest mi potrzebny i chce, zeby zyl. Zamierzam go tylko unieszkodliwic. Moc znowu naplywa do jego broni i niewatpliwie wraca tez do calej konstrukcji. Ta cielesna powloka jest dla niego tylko srodkiem lokomocji, kryjowka. On kontroluje Dom Pelen Drzwi, a ja chce mu w tym przeszkodzic. Gill postanowil uzyc instrumentu Thonu, aby okaleczyc Sitha-Bannermana. Podniosl reke, ale w tym momencie monstrum przewrocilo sie. Turnbull wstrzymal oddech. Gill cofnal sie o krok, ale wzial sie w garsc, kiedy zobaczyl, ze puste oczodoly konstrukcji znowu zaiskrzyly sie czerwonym blaskiem zycia. Zrozumial, ze okalecza nie ludzkie cialo, ale jakis obcy twor, maszyne. Uderzyl w nogi konstrukcji, przecial je nad kolanami i kopnieciem odsunal krwawiace kawalki. Sith-Bannerman stracil rownowage. Oparl sie jedna reka o ziemie, a druga uniosl w gescie przerazenia, probujac powstrzymac Gilla. -Wystarczy! - jeknal. - Jesli natniesz konstrukcje glebiej, skaleczysz tez mnie. Moje plyny juz teraz sa wystarczajaco wyczerpane. Albo... jezeli zamierzasz mnie zniszczyc, to przynajmniej zrob to szybko - po prostu uderz te konstrukcje w piers. -Nie uratowalismy ci zycia w tym mroznym piekle po to, zeby cie tu taj zabic, Bannerman, czy jak sie tam nazywasz. Oszczedzilismy cie, poniewaz sa sprawy, o ktorych tylko ty mozesz nam powiedziec. Ale najpierw, slimaku, chce cie wycisnac z twojej skorupy. -Z mojej skorupy...? Wyjde, jesli tego sobie zyczysz, ale na tym zakonczy sie nasza konwersacja. Porozumiewam sie przez system konstrukcji. Sam nie mam ani zdolnosci artykulacji, ani sily glosu. My z Thonu nie rozmawiamy na wasz sposob. Gill skinal glowa. -Nie mam wyjscia, musze ci uwierzyc. A teraz sluchaj mnie: gdzie jest Clayborne, Anderson, Denholm, Varre i Haggie? Turnbull i Angela spojrzeli na siebie, zdumieni pytaniem Gilla. -Clayborne, Anderson i Varre? Moge ci ich pokazac - zaproponowal Sith-Bannerman. - A raczej moglem, zanim odebrales mi zdolnosc ruchu. Teraz moge cie tylko do nich skierowac. -Ty klamco! - krzyknal Gill. - Twoj system antygrawitacyjny pracuje, czuje to. Czekasz tylko na okazje, zeby go uzyc. -O co chodzi, do diabla? - Turnbull stracil cierpliwosc. - Moze pokazac nam Clayborna i reszte? Nie rozumiem juz niczego. -Ja tez - dodala cicho Angela. -Pewnie przezyjecie szok. Ja prawdopodobnie tez. A na razie nie patrzcie przez chwile. Musze z tym skonczyc. Nie moge mu ufac, dopoki ma rece. Angela pojela intencje Gilla i szybko odwrocila glowe. Uslyszala, jak gwaltownie zaczerpnal powietrza. Kiedy spojrzala na niego ponownie, byl troche blady, ale jego glos zabrzmial twardo jak zawsze. -Teraz w porzadku. Mozesz pokazac nam naszych przyjaciol. -I was samych - dodal Sith-Bannerman. Uniosl sie i zawisl pare centymetrow nad podloga. Gill mocno zlapal go za bark. -Wystarczy. I zadnych sztuczek - ostrzegl. - Przy pierwszym podejrzeniu, ze cos szykujesz... Domyslasz sie chyba, ze nie ujdzie ci to na sucho... Zrozumiales? -O tak, doskonale. - Wskazal kikutem swojej prawej konczyny na kalejdoskop kolorow i poprowadzil Gilla z towarzyszami przez zagmatwane wnetrze centrum dowodzenia. Szli pomiedzy zyjacymi ekranami, az w koncu dotarli do celu. -Ostrzegalem, ze to bedzie szok - wyszeptal Gill slabym glosem. Stali naprzeciwko szesciu zawieszonych w powietrzu postaci. Wszystkie mialy rece skrzyzowane na piersiach i najprawdopodobniej spaly. Skora ich cial miala naturalny, zdrowy kolor. Trzej pierwsi byli to: Miles Clayborne, David Anderson i Jean-Pierre Varre. Obok nich unosili sie we snie Jack Turnbull, Spencer Gill i Angela Denholm. -Klony - jeknal Turnbull. Gill pokrecil glowa. -Nie; oni sa prawdziwi. To my jestesmy klonami. - Wyciagnal swoja bron w kierunku kosmity. - Ty jestes za to odpowiedzialny, wiec wyjasnij im, co jest grane. -Nie jestescie klonami - odpowiedzial Sith - ani tez konstrukcjami, poniewaz jestescie kierowani przez swoje wlasne umysly. Oznacza to na przyklad, ze wasze wspomnienia sa prawdziwymi wspomnieniami i nie sa stworzone sztucznie. Wasze ciala sa duplikatami wytworzonymi syntetycznie tak dokladnie, aby w prawie kazdym szczegole przypominaly wzor. -Nie jestesmy zadnymi duplikatami - Turnbull wyraznie sie zdenerwowal. -W tej kwestii pozwole sobie byc innego zdania - odpowiedzial Sith. - Czy mam kontynuowac? -Mow - rozkazal Gill. -W rzeczywistosci macie przewage nad oryginalnymi egzemplarzami... jesli moge uzyc tego okreslenia. W momencie duplikacji wprowadzono kilka mikrosystemow, by zmienic wasz metabolizm i usunac wiele slabosci charakterystycznych dla waszej rasy. Thone nie toleruje uposledzen fizycznych i anormalnosci - chorob, jak nazywacie takie zaburzenia. Ale wasza psychika, osobowosc, nie zostala zmieniona, bo wlasnie ona byla przedmiotem te stu. Wiekszosc swiatow, ktore widzieliscie, byla dla was zabojcza z tej czy innej przyczyny. Bez udoskonalen, o ktorych wspomnialem, egzamin bylby niewazny. Wszyscy moglibyscie juz "nie zyc". -Tak jak Haggie? - spytal Turnbull. - Czy on tez "nie zyje"? Dla czego nie ma go tutaj? -A Rod? Co z nim? - dorzucila Angela. -Niestety - odpowiedzial Sith. - Haggie zjawil sie tu przez pomylke. Nie zostal zsyntetyzowany. Ten, ktorego znacie, jest prawdziwym czlowiekiem. I to niezwyklym. Bez zadnych udoskonalen potrafil przetrwac w absolutnie wrogim mu swiecie i trzymac sie zawsze o krok przed swoim przesladowca. Przed maszyna, ktora poslalem, zeby go odnalazla i wyrzucila na zewnatrz. -Ale raz maszyna go dogonila - przerwal Gill. - Wtedy mogles go usunac, ale postanowiles wlaczyc go z powrotem do gry, co bylo po prostu czystym morderstwem. On tam w koncu umrze. -Przypuszczalnie - Sith wcale nie przejal sie oskarzeniem Gilla. -A Rod? - Angela musiala to wiedziec. -Wprowadzilem twojego meza w ten uklad, zeby dodac nieco pikanterii. Ale prosze mnie nie oskarzac o zamordowanie go. Sadze, ze to bylo pani dzielo... Tego Angela nie byla juz w stanie zniesc. Kolana jej zadrzaly, osunela sie i usiadla u stop swej wlasnej podobizny. Gill i Turnbull instynktownie odwrocili sie w jej strone. Sith postanowil wykorzystac ten moment nieuwagi. Uzyl maksymalnej mocy swego systemu antygrawitacyjnego i poderwal sie w gore. Gill wycelowal w niego swoja bron, ale zbyt gwaltownie, zeby trafic. Sith odplynal wysoko w mgielke jasnego swiatla i zniknal. Przez kilka chwil stali w milczeniu. Gill cisnal bronia z Thonu o podloge, potrzasnal piesciami i zaklal. Cala zlosc uszla jednak z niego w ciagu kilku sekund, pozostawiajac go bladym i drzacym. -To moja wina! - Angela byla bardzo zdenerwowana. - Przepraszam, Spencer. Ale... -Nie - przerwal jej. - Jesli ktokolwiek jest winien, to tylko ja. Ale on i tak by uciekl, wczesniej czy pozniej. Zna teren lepiej od nas i ma wieksze mozliwosci. -Nie ucieklby, gdybys go zabil - w glosie Turnbulla zabrzmiala lekka pretensja. -Nie moglem, Jack - powiedzial Gill bezradnie. - Nie dlatego, ze nie chcialem, czy ze na to nie zaslugiwal. Nie moglem go zabic - tutaj. Chcialem, no, nie wiem, postawic go przed sadem, ale takim, ktory moglby go ukarac. Przed ich sadem. Widzisz, jestem pewien, ze tez uznaliby go za przestepce. W tej grze byly pewne reguly, a on zlamal kazda z nich. Ale za bic go tutaj, znaczyloby sciagnac na siebie ich gniew. -Wiec co teraz? Dopadniemy go? -W tym miejscu? To on bedzie polowal na nas. Nie mam pojecia, co moze zrobic. - Gill poczul sie bardziej bezradny niz wtedy, kiedy Dom Pelen Drzwi byl dla niego calkowita zagadka. - Wiem! Jest cos, czego moze uzyc przeciwko nam! Ale ja... -Co, ty? - zachecila go Angela. -Ja tez moge tego uzyc przeciwko niemu! - Gill usmiechnal sie, chociaz zrobil to z duzym wysilkiem. - Syntetyzer. Dom Pelen Drzwi jest mimo wszystko tylko maszyna. Pomyslmy o nim jak o samochodzie, ktorego kierowca jest Sith. A ja jestem zlosliwym pasazerem i moge spowodowac powazne klopoty. -Manipulowanie przy tablicy rozdzielczej, chwytanie za kierownice i tak dalej...? - Turnbull domyslal sie juz, o co chodzi. Gill spojrzal na przyjaciol z usmiechem, ktory zapewne mial dodac im otuchy. A potem oparl glowe na rekach i zamknal oczy. Wokol nich Dom Pelen Drzwi byl wielkim labiryntem pelnym dziwacznego, wielobarwnego ruchu. Bylo bardzo, bardzo cicho, Umysl Gilla pracowal na najwyzszych obrotach. Sith juz przystapil do pracy, mobilizujac syntetyzer do ataku. Byl jednak zbyt pewny siebie. Myslal, ze zna miare swojego przeciwnika, ktory jako czlowiek jest wobec niego bezradny. To takze Gill zamierzal wykorzystac i udowodnic Sithowi, ze bardzo sie myli. Na poczatek zatrzymal trujace gazy, ktore Sith sprowadzil z ktoregos sposrod odleglych, od dawna martwych swiatow. Kosmita odpowiedzial wylaczeniem swiatel i innych, podtrzymujacych zycie, systemow. Gill odwolal jego komende. Sith odnalazl poprawke i skasowal ja. Gill rozkazal maszynie scigajacej Haggiego po zamarznietym oceanie, aby sprowadzila natychmiast swoja ofiare do centrum dowodzenia i ruszyla w pogon za Sithem. Ten rozkaz takze zostal skasowany. Wydawalo sie, ze pojedynek bedzie trwal bez konca. Ale kiedy Gill nabral wprawy, zaczal przejmowac inicjatywe. Sith zrozumial, ze syntetyzer jest bronia obosieczna i ze pozostala mu tylko ucieczka. W niepewnej juz uprzezy antygrawitacyjnej ruszyl w strone przekaznika. Nie mial innego wyboru, jak tylko pozwolic tym trzem istotom ludzkim na opuszczenie Domu Pelnego Drzwi. Nie mogl po prostu wystartowac w syntetyzerze, bo to wymagalo absolutnej precyzji w wykonaniu koniecznych manewrow, a Gill na pewno by to uniemozliwil. Poza tym Sith wiedzial cos jeszcze, o czym jego przeciwnicy nie mieli pojecia. Gill poczul zmiane poziomu energii i zapytal syntetyzer o przyczyne. Odpowiedz otrzymal niemal natychmiast. -Odszedl! - powiedzial otwierajac oczy. - Wrocil do swoich ziomkow, do osrodka calej sily Thonu. -Odszedl? - powtorzyl Turnbull, jakby nie rozumial sensu slow Gilla. - Zostawil to wszystko, tak po prostu? Spencer usmiechnal sie niepewnie. -No wlasnie - powiedzial i zmarszczyl czolo. - Nie rozumiem, skad ten jego pospiech. Zwrocil sie do ekranow i wywolal na nich obrazy Ben Lawers i okolicznych miast - Kenmore, Killin i Lochearnhead. Na zewnatrz bylo poludnie - szare niebo i drobny, miekki snieg powoli pokrywajacy zbocza gor. Kiedy obrazy nabraly ostrosci, w oczach Gilla i jego przyjaciol pojawilo sie najpierw ogromne zdziwienie, a potem przerazenie. -Co tam sie dzieje, u diabla? - krzyknal Turnbull. Mezczyzni w kombinezonach ochronnych poruszali sie w pospiechu po zboczach Ben Lawers. Tuz obok Zamku stala wieza z platforma, unoszaca dziwna, szara mase. W oddali, na drodze biegnacej wzdluz jeziora, stali naukowcy w bialych kitlach, obserwujacy przez lornetki Zamek i wieze. Poza tym wszystko wydawalo sie opuszczone - miasteczko wokol jeziora, okoliczne farmy i osady. Naukowcy i technicy zaczeli wsiadac do samochodow i odjezdzac. Kamery telewizyjne umieszczone na slupach, obserwowaly kazdy skrawek terenu, na ktorym nie pozostal zaden czlowiek. -O moj Boze - wychrypial wreszcie Turnbull. -Spencer - wyszeptala Angela. - Oni chyba nie zamierzaja...? -Mysle, ze tak - powiedzial Gill. - Jezeli nie uda sie nam ich zatrzymac, odpala ladunki i Zamek zniknie z powierzchni ziemi. Rozdzial Czterdziesty Osmy -Drzwi - powiedzial Gill, ruszajac przez tajemniczy labirynt. - Musimy znalezc drzwi. Niektore z tych scian sa lokalizatorami ekranow i magazynow, i Bog jeden wie, czego jeszcze; ale te inne to sa drzwi. Nie znam rozkladu tych pomieszczen i pojecie "kierunku" syntetyzera jest zupelnie inne od mojego. Wiec pozostaje tylko metoda prob i bledow. Bedziemy szukac do skutku. Albo sprobujemy wrocic ta droga, ktora ten lobuz nas tu przy prowadzil, i syntetyzera, zeby mi powiedzial, kiedy juz bedziemy u celu. -Wierzymy ci - powiedzial Turnbull, biegnacy tuz za Gillem. - Dla czego nie mialoby nam sie udac? Zamek z pewnoscia nie jest taki duzy. Gill nawet sie nie obejrzal. -Nie pamietasz, co mowil Haggie? Wydawalo sie, ze przeszedl kilometry w tym miejscu. To jest zsyntetyzowana przestrzen, Jack. Przestrzen w przestrzeni. Wewnatrz jest wieksza, niz na zewnatrz. Chryste, to jest miejsce projekcji calych galaktyk! -Cholera! - Turnbull zasmial sie histerycznie. - Dom Pelen Drzwi! A nie mozesz znalezc tych drzwi, kiedy ich potrzebujesz! -Gdyby tu byl Barney, wyweszylby je bez trudu - powiedzial Gill. -Barney? - zdziwila sie Angela. - A gdzie on jest? -Ostatni raz widzielismy go w swiecie Clayborna - odrzekl Gill. - Ale o ile go znam, to swietnie sobie poradzi. Tamte byly "grozne" dla nas, nie dla niego. Turnbull chwycil Gilla za lokiec. -Spencer, ile mamy czasu, zanim oni... No wiesz... -Ile mamy czasu? Skad mam to wiedziec? To moga byc dni albo godziny. -Albo... minuty? - spytala Angela. Gill nie odpowiedzial. Wlasciwie mialo to byc pol godziny. Podjeto decyzje calkowitego zniszczenia Zamku, po zniknieciu Andersona, Gilla i innych, ale w szczegolnosci ze wzgledu na tego pierwszego. Minister obrony w rekach pozaziemskich agresorow? To bylo nie do pomyslenia. Anderson znal nie tylko system obrony Wielkiej Brytanii, ale takze NATO i wiekszosci swiata! Kiedy wiadomosc o jego uprowadzeniu dostala sie do srodkow przekazu, zewszad podniosly sie glosy pelne oburzenia. W obszarze ogloszono stan wojenny i ewakuowano mieszkancow. W kwaterze glownej, w hotelu w Pitlorchy, konczono wlasnie odliczanie, kiedy operator obserwujacy monitory telewizyjne krzyknal: -Co jest grane? Czy ktos moze mi wyjasnic, co to jest? W tle glos pozbawiony emocji kontynuowal odliczanie: "zero minus czterdziesci osiem... zero minus czterdziesci piec... zero minus czterdziesci dwa... Wszystkie oczy byly teraz skierowane na ekrany, wszystkie usta szeroko otwarte ze zdziwienia. -Turnbull - ktos krzyknal. - Jack Turnbull, jeden z grupy ludzi, ktorzy zostali porwani. Byl gorylem Andersona. -Minus trzydziesci szesc... minus trzydziesci cztery... minus trzydziesci dwa... -Jestes pewien? - dowodca operacji skoczyl na rowne nogi. Ktos szarpnal szuflade i wysypal cala zawartosc na podloge. Ktos porwal egzemplarz "Obserwatora" i podsunal generalowi. Byly tam zdjecia ofiar Zamku. -Dwadziescia szesc... dwadziescia piec... dwadziescia cztery... dwadziescia trzy... Na ekranie Turnbull machal rekami jak oszalaly, krzyczal cos, ale nikt nie slyszal jego glosu. Na calym terenie wylaczono system naglasniajacy. Dzialaly tylko monitory telewizyjne. Turnbull nie mogl o tym wiedziec. Miotal sie i krzyczal jak opetany. Wygladal koszmarnie: rozczochrany, brudny, w podartych lachmanach. Ale bez watpienia byl to Jack Turnbull. -Dziewietnascie... osiemnascie... siedemnascie... Turnbull wspial sie na slup, wetknal twarz prosto w ekran telewizyjny i wrzasnal: -Wylaczcie te pieprzona maszyne! -Jezu! - powiedzial general. Ktos przycisnal wylacznik. Odliczanie przerwano na dwunastu. A na Ben Lawers, Turnbull zszedl ze slupa, ale nadal miotal sie wsciekly, az nagle wlaczyl sie magnetofon i zadudnil: -W porzadku, Turnbull, widzimy pana. Operacja zostala przerwana. Niech pan zostanie na miejscu. Ktos przyjdzie i zabierze pana. -Powinnas byla pojsc z nim - powiedzial Gill do Angeli. Patrzyli na samochody podjezdzajace do Jacka. -Dlaczego? - zapytala i natychmiast sama sobie odpowiedziala. - Poniewaz tam bylabym bezpieczna. Ale ja odejde stad tylko z toba. -Kiedy ja wyrusze - powiedzial Gill - to moze nie tam, dokad po szedl Jack. Nie wiem nawet, czy to jest mozliwe. Ale musze sprobowac. Widzisz, to miejsce - ten statek kosmiczny, syntetyzer, Dom Pelen Drzwi - jest jak sala egzaminacyjna, w ktorej studenci zdaja egzaminy wstepne. I to naprawde wstepne! Thone uzywa tego, aby zadecydowac, ktore rasy maja zyc, a ktore zginac. Krotko mowiac - cale planety sa osadzane wlasnie tutaj. Jesli ich rasy oceniono jako wartosciowe - jesli sa inteligentne, maja rozum, wole przetrwania - to nic im nie bedzie. Jesli o mnie chodzi, to zdalem wszystkie testy z latajacymi kolorami. Ale Thone potrzebuje miejsca. Rozprzestrzeniaja sie po wszechswiecie i jesli znajda swiat, ktory moga uksztaltowac i zmienic na cos w rodzaju domu, to zajmuja go, jesli jego mieszkancy zdadza egzamin. Ale ten egzaminator, z ktorym mielismy do czynienia, zlamal stare reguly i stworzyl nowe, swoje wlasne. A teraz jest juz u siebie i lga jak z nut, opowiadajac jakimi to okropnymi istotami sa ludzie. -Wiec... Idziesz za nim - powiedziala Angela - zeby skorygowac ten wizerunek? -Tak, jesli bede mogl - Gill skinal glowa. -Ide z toba. Gill potrzasnal glowa. -Nie wiemy, co tam jest. A poza tym naprawde nie powinnas marnowac czasu ze mna. Spencer Gill jest przypadkiem beznadziejnym. W moim ciele, w tamtym moim ciele - skinieniem glowy wskazal na spiaca postac - zostalo mi moze pare lat. Wypalam sie. -A co z cialem, ktorego teraz uzywasz? -To cialo... Myslalem o tym i... to nie jestem ja. - Potrzasnal glowa. -A to nie jestes ty. Pozniej odkryje sposob, zeby wlozyc nasze umysly z powrotem tam, gdzie jest ich miejsce... No wiesz, chce znowu byc soba. -Wiem, o co ci chodzi - Angela westchnela. - A poza tym naprawde nie wiemy, na jak dlugo... no, jestesmy zbudowani. Ale w kazdym razie chce isc z toba. Wzruszyl ramionami i westchnal. -Pozniej mozemy o tym podyskutowac. A teraz nikt nigdzie nie idzie, dopoki dokladnie nie dowiem sie, co syntetyzer moze zrobic i jak to zrobi. Zaprogramuje go, a potem pojde spac. W czasie snu nauczy mnie wszystkie go, co moze mi sie przydac - przynajmniej mam taka nadzieje. Mysle, ze to jest mozliwe. On potrafi przekazywac energie, tworzyc obiekty, przesylac wiadomosci i pomysly. - Znowu wzruszyl ramionami. - Kiedy sie obudze, moze bede wiedzial, co jeszcze umie. Wiec... moze ty tez sie przespisz. Obok mnie. Usmiechnela sie troche nerwowo i odpowiedziala: -Czekalam na to - i zaraz dodala: - Spencer, czy mozemy przeniesc sie w moj swiat? Tylko na jedna noc - to bedzie raj, bez tych sobowtorow Roda. Chcialabym plywac z toba w tej cieplej wodzie, podziwiac zachod slonca, a potem spac z toba. Czy to jest mozliwe? Z wyrazu jego twarzy odgadla, ze tak... Obudzili sie o swicie w koronie najwiekszej palmy, jaka mogli znalezc. Bylo pieknie. Chodzac po chlodnym piasku, Gill pomyslal, ze zyje pelnia zycia. Po raz pierwszy od czasow dziecinstwa. Byl szczesliwy i, cokolwiek miala przyniesc przyszlosc, te chwile z Angela byly najwazniejsze. Kiedy spali, syntetyzer wypelnil puste obszary jego nowej wiedzy. Poznal - jako pierwszy czlowiek - zrodlo wiedzy, ktora mogla zaprowadzic ludzi do gwiazd. Nie za zycia Gilla, bo jego widoki na przyszlosc byly marne, ale jednak. Jezeli wszystko pojdzie dobrze. No wlasnie - nadal istnialo to "jezeli". Pierwsze oznaki, ze nie wszystko idzie zgodnie z planem, pojawily sie, kiedy ruszyli wzdluz plazy. Wyczuwal bliska obecnosc kilku wezlow, ale idea gigantycznego mieczaka, jako drzwi - fascynowala go. Musial to zobaczyc. I wlasnie na plazy odezwal sie po raz pierwszy zdobyty niedawno system alarmowy. Angela poczula, ze reka Gilla, trzymajaca jej dlon, zesztywniala. -Spencer? -Dom Pelen Drzwi ma gosci - powiedzial. - Kilku! Przywarla do jego ramienia. -Gosci? Skinal glowa. -Wezwano nas. - Spojrzal przed siebie, gdzies ponad nia. Nad plaza formowal sie jakis ksztalt. Byly to jakby przezroczyste drzwi unoszace sie w powietrzu. Przesuwaly sie w ich kierunku. Gill przyciagnal Angele do siebie, kiedy drzwi zblizyly sie i opadly niemal dotykajac ziemi; plynnym ruchem zagarnely ich... Zamarznieci, unieruchomieni, trzymani w stanie tymczasowego niebytu, pozwalajacego na myslenie, ale odbierajacego mozliwosc fizycznego ruchu, zostali wciagnieci do centrum dowodzenia. Zwroceni plecami do tej samej sciany kolorowego ruchu, gdzie znajdowalo sie szescioro uspionych ludzi z testowanej grupy, Gill i Angela staneli twarza w twarz z samym Wielkim Thonem i z kilkoma starszymi czlonkami Rady Thonu. Ich rozkojarzone mysli uspokoily sie, kiedy Glowna Wladza Thonu zakomunikowala przez syntetyzer: -Sith jest uwieziony. Przybylem sprawdzic, jakich zniszczen dokonano i co mozna naprawic. Syntetyzer wszystko mi powiedzial. Nastapila strata wartosciowego, rozumnego zycia, byly tez inne okrucienstwa, z powodu ktorych jest mi przykro. Nigdy w historii Thonu zadna maszyna nie zostala tak zle uzyta. -Nigdy? - Gill czul docierajace do niego mysli. Przekazywaly uczucia bardziej klarownie, niz moglyby to uczynic slowa lub czyny. Z wielu powodow czlowiek moze ukrywac swoje mysli, ale nie moze powstrzymac ich przeplywu. - Tego nie mozecie wiedziec. Ilu egzaminatorow Thonu jest rozrzuconych po wszechswiecie i poszukuje dla was nowych swiatow? Ilu z nich, tak jak Sith, wykorzystuje swoja moc dla wyslawiania wielkosci Thonu? Mamy takie powiedzenie: Wladza demoralizuje, a wladza absolutna demoralizuje absolutnie. -My tez mamy przyslowie - Wielki Thone odparowal cios. - Zanim nauczyciel zacznie uczyc, sam najpierw musi sie nauczyc. Kiedys bylem egzaminatorem. I ja bylem wystawiony na pokusy i jak wiekszosc Thonu, nie oparlem sie. Dlatego tez istnieja zabezpieczenia, jak widac - niedoskonale. Nie tylko egzaminatorzy testuja, oni tez sa testowani. -Naprawde? - powiedzial Gill. - Ale ja komunikowalem sie z syntetyzerem. I wiem, ze Sith zostal wyznaczony do sprawowania wladzy absolutnej, to znaczy, ze byl kandydatem na twoje stanowisko Najwyzszej Wladzy Thonu. To dlatego zlamal reguly: zeby zrobic na tobie wrazenie tym skradzionym swiatem - moim swiatem - i w ten sposob powiekszyc swoje szanse. Jesli sam umysl moze sie usmiechac, to w tym momencie Wielki Thone usmiechnal sie. -To byl test i on go nie zdal. Nie mam jeszcze ochoty abdykowac z krysztalowego piedestalu... Gill nie dal sie pocieszyc, ani ulagodzic. -Ale byly wypadki smiertelne! Czlowiek nazywajacy sie Haggie jest teraz na obcej planecie, a inny, o nazwisku Denholm... -Wiem o wszystkim - przerwal mu Wielki Thone. - To sa rzeczy niewybaczalne i nie moze byc usprawiedliwienia dla Sitha. Ale niestety, nie mozna tego naprawic. Nawet ja nie moge odkrecic czegos, co zostalo tak calkowicie dokonane. -Ale nie mozesz zagwarantowac, ze nie stanie sie to znowu. -Moze. Oczywiscie trzeba sprawic, by zabezpieczenia byly pewniejsze. -Chcialbym miec wasze slowo, ze tak bedzie! - powiedzial Gill. Ta prosba wywolala poruszenie w Radzie, ale Wielki Thone przywrocil ich do porzadku. -Masz moje slowo - powiedzial. - Ale powinienes wiedziec, Spencerze Gill, ze nie jestesmy osamotnieni w naszej ekspansji. Sa tacy, ktorzy nie kieruja sie nasza etyka. Och, wiem, ze to jest sprawa dyskusyjna, ze nawet nasza etyka nie jest doskonala, ale w porownaniu... -Ggyddn! - wyszeptali czlonkowie Rady. -Ggyddn? - powtorzyl Gill czujac wzburzenie, ktore zawladnelo ich umysly. -Miej nadzieje, ze nie napotkacie Ggyddna - powiedzial Wielki Thone - i ze oni nigdy was nie znajda. Przestrzen kosmiczna jest wielka. Teraz, Spencerze Gillu, musimy isc. Jestes czlowiekiem honoru, a ten swiat jest twoj, nie nasz. Czy moge zakladac, ze zdeenergizujecie syntetyzator? -Tak - powiedzial Gill - ale... Jest jeszcze tylko jedna rzecz, ktora pozostaje dla mnie zagadka. Wy z Thonu macie moc, by syntetyzowac cale planety. Dlaczego zatem poszukujecie do kolonizacji, swiatow nalezacych do innych ras. Dlaczego nie osiedlicie sie w swiatach zsyntetyzowanych? -Do tego potrzeba energii - odpowiedzial Wielki Thone. - Sama obecnosc syntetyzera tutaj, w waszym swiecie, zabierze tysiace lat z zycia planety. Drobiazg w porownaniu z bilionami, ktore jej pozostaly. Ale rozumiesz, w czym rzecz. Taka niekontrolowana strata przyspieszylaby degeneracje wszechswiata. Co wiecej, zawsze istnieje mozliwosc awarii mocy. Zycie na stale w zsyntetyzowanym swiecie byloby zbyt ryzykowne. -A wy nie lubicie ryzykowac? - Gill zasmial sie gorzko. Przez chwile Wielki Thone nie odpowiadal. -Przynajmniej ty osobiscie nic nie straciles przez swoje doswiadczenia tutaj, w Domu Pelnym Drzwi - odrzekl po chwili. -Nie stracilem? - Gill byl zdziwiony. - Przeszedlem przez pieklo! Wszyscy przeszlismy przez pieklo. -Ale byles tez smiertelnie chory - powiedzial Wielki Thone. - Umarlbys przedwczesnie... -Bylem? - zaczynal rozumiec. - Chcesz powiedziec... -Czujemy odraze do choroby - wyjasnil Wielki Thone, gdy on i jego Rada przygotowywala sie juz do odejscia. - W syntetyzerze wszystkie takie braki sa automatycznie naprawiane, o ile to mozliwe, oczywiscie. Potem odeszli. Gill odnalazl Barneya tam, gdzie spodziewal sie go znalezc: w swiecie rozleglych rownin, wielkich lasow i szescionogich krolikow. Znalazl zsyntetyzowane pozostalosci Clayborna i Varre'a tam, gdzie je przechowywal Sith oraz odnalazl klon Andersona ze swiata wielkiego krysztalu. Nie bylo to jednak konieczne, jako ze ich umysly byly teraz czescia syntetyzera i tylko ich ciala - ich syntetyczne ciala - umarly. Ale jesli chodzi o "cwanego" Aleca Haggiego i Roda Denholma - nie mogl juz dla nich nic zrobic. Potem wyslal Angele na zewnatrz, na zbocza Ben Lawers, zeby sprawdzila Turnbulla, wreszcie poinstruowal syntetyzer, by przywrocil spiacym cialom ich umysly, a nastepnie sie zdeenergizowal. Gill dopilnowal, zeby Anderson zachowal cala swoja pamiec, bo to moglo byc potrzebne. Varre i Clayborne zapamietali tylko, ze pojechali obejrzec Zamek, ktory potem zniknal im z oczu. Nic wiecej. Obaj nie zdali testow Thonu i ich umysly poddaly sie naciskowi. Gdyby przywrocic im nienaruszona pamiec, mogliby znowu oszalec. Angela i Turnbull zapamietali wszystko i dzieki temu stali sie silniejsi. Szescioro ludzi i pies stali na zboczu Ben Lawers, a Zamek rozplywal sie jak mgla, az zniknal calkowicie. Gora znowu byla soba. Ale kiedy Barney szczekajac dziko pobiegl w strone domu do swego pana, za ktorym tesknil juz od dawna i gdy personel i technicy z Zamku, wojskowi i naukowcy juz odeszli, Gill schylil sie, podniosl cos i wlozyl do kieszeni. Obiecal zdeenergizowac syntetyzer i to wszystko. Przedmiot w jego kieszeni byl miniaturka Zamku. Komus obcemu wydalby sie wyjatkowo dokladnym i szczegolowym modelem, precyzyjnie wyrzezbionym w granicie. Tylko Gill wiedzial, ze wewnatrz byl wiekszy niz na zewnatrz. Duzo wiekszy. I w najblizszym czasie nie mial o tym nikomu powiedziec. Ani o Ggyddnie... Epilog W prowincji Shantung, Ki-no Sung ziewnal, zwijajac swoje lozko z trzciny. Zdjal z bambusowych scian dwa wielkie peki sieci. Wyniosl ich narecze na pierwsze promienie slonca. Spojrzal w dol na waski skrawek plazy, dzielacy dzungle od oceanu. Stala tam zacumowana jego lodz.Ki-no Sung znowu wszedl do srodka, zalozyl swoj kapelusz z szerokim rondem, podniosl drugi tobolek, wyszedl na zewnatrz i upuscil sieci z wrazenia... Jego lodz zniknela. Ki-no Sung ujrzal okazala pagode wznoszaca sie na wysokosc trzydziestu metrow! Niemozliwe! Przetarl swoje skosne, zaspane oczy i spojrzal raz jeszcze. Nadal tam byla! Prawdziwa! Potezna, cudowna pagoda. Ale... Nie miala okien. Ani drzwi... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/