Dolecki Zbigniew - Muszla egejska

Szczegóły
Tytuł Dolecki Zbigniew - Muszla egejska
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dolecki Zbigniew - Muszla egejska PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dolecki Zbigniew - Muszla egejska PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dolecki Zbigniew - Muszla egejska - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Zbigniew Dolecki MUSZLA EGEJSKA Strona 2 MUSZLA EGEJSKA Jakże piękne były plaże Hellady, kiedy lądowaliśmy na nich, by orzeźwić się ich wonnym powietrzem w drodze z Kasjopei do Aldebarana. Te wymyślone przez mieszkańców słonecznych brzegów nazwy wydawały nam się piękniejsze od naszych. Dlatego nieraz, wysyłając meldunki do wartowni planetarnych, strzegących naszego gwiezdnego królestwa, wprawialiśmy w zdumienie dyżurnych, meldując: „powracamy z Kasjopei”... Ludzka rasa zamieszkująca tę małą planetę witała nas bez lęku, przyjmując jako dobrych bogów (co prawda była w tym i zasługa transformacji). Ich wyobrażenie krainy ciemności lub szczęścia, do której idą zmarli, było dla nas czymś niewiarygodnym, budzącym niepokój. Niektórzy z nas wyrażali chęć obdarzenia tych młodszych braci, chlubiących się posiadaniem pojazdów o drewnianych kołach i żaglowych statków, niektórymi chociaż z naszych osiągnięć technicznych. Ale życie tych istot było zbyt piękne, byśmy mieli wprowadzać w nie zamęt. I tak przecież znali wojnę, znali siłę metalu i ognia, potrafili wyrządzać sobie krzywdę. Lecz nawet i to, co było w ich życiu złe, wydawało się darem bogów, było poezją, pojęciem nieznanym nam i trudnym do zrozumienia... Oto istoty, które potrafią żyć, chociaż są jeszcze – z naszego punktu widzenia – tak dziecinne w rozwoju, chociaż nie obce im są klęski, których widocznie uniknąć nie może żadna planeta. Patrzyliśmy na nich z dziwnym uczuciem zazdrości i smutku. My byliśmy już dalej od nich. Nieświadome, szczęśliwe dzieci bawiące się swymi mieczykami i urządzające wyprawy po Złote Runo. Nawet śmierć była dla wielu z nich – piękna. Umierali z uśmiechem, jak wojownicy z niezmiernie starej bajki, przez nas zapomnianej... Ukrywając nasze statki wśród zielonych gajów, otaczając je powłoką niewidzialności, przybrani w ich kształty, w ich ciała, szliśmy pomiędzy nich, słuchaliśmy ich filozoficznych dyskusji (wcale nas nie śmieszyły, choć wiemy już od setek tysięcy lat o zbędności filozofii). Prawda odchodziła od nas z każdym stuleciem coraz dalej. Prawdy nie potrafi pochwycić i rozszyfrować żaden, choćby najlepszy Łowca Czasu, żaden Mózg Ultraneuronowy, najbardziej nawet precyzyjny instrument. Pozostało nam tylko abstrakcyjne wyobrażenie... które także staraliśmy się odsuwać w myślach, oraz wiara, że niektórzy z nas chociaż przed śmiercią pojmą coś... Zazdrościliśmy wszystkim mieszkańcom złotych brzegów i wysp rozsianych jak paciorki na łagodnej szyi morza. I starcom pochylonym nad kamykiem wyrzuconym przez fale, albo pijącym pachnący napój z glinianych dzbanów. Ogorzałym od wiatrów żeglarzom wychodzącym na pochyłe pokłady swych wątłych, lecz hardych stateczków. I młodym chłopcom ścigającym ze śmiechem po zboczach wzgórz swe długowłose dziewczyny. Strona 3 Kobiety. To było dla nas objawienie, raczej cień objawienia, bo tajemnicy tej nie byliśmy w stanie objąć. To była największa tajemnica tej zadziwiającej planety. Potrafiliśmy zrozumieć, to znaczy odkryć prawa biologiczne, fizyczne decydujące o istnieniu dwóch płci. Lecz owo zrozumienie niewiele nam dało. To było niezwykłe. Nie spotkaliśmy się z tym na żadnej ze znanych nam planet. A znaliśmy ich bardzo wiele. Wszędzie życie stawało się tak, jak stają się obłoki na niebie, lub fale na powierzchni oceanów. Po prostu energia zawarta w nadmaterialnej, choć ściśle związanej z materią esencji danej planety, koncentrowała się w pewnych rytmicznych okresach i wyłaniała z siebie materialne istoty żyjące. Nie tylko istoty inteligentne, predestynowane do objęcia władzy nad planetą, lecz i wszelkie inne, mniej doskonałe, wcielone w najrozmaitsze formy. Zarówno u nas, na superplanecie SV8M, jak i na wszystkich znanych nam światach, obowiązywało żelazne prawo sezonów. Jedna generacja żyjących istot umierała jednocześnie, przez pewien czas trwał okres odpoczynku i regeneracji sił osieroconej planety – i oto niemal jednocześnie pojawiła się nowa generacja. Dziedzicząc po poprzedniej twory jej (odeszłej w niebyt) inteligencji. Co kilkanaście generacji następował skok jakościowy. Inteligencja rosła. Naszych zamierzchłych początków nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy jaki był sens owych manifestacji, które dawały nam byt... Dzieciństwo, młodość, starość – z tym spotkaliśmy się dopiero tu, na Ziemi. To dziwne, że choćby z tego powodu nie założyliśmy dotąd na tej planecie stacji badawczej My byliśmy od razu gotowi i wiedzieliśmy, kiedy przyjdzie nam zniknąć. Nie mogliśmy znikać wcześniej na mocy własnego wyboru, jak dane było Ziemianom Jeszcze jeden powód do zazdrości (dopiero tu nauczyliśmy się używać tych pojęć: „zazdrość”, „niepokój”, „zdziwienie”, „smutek”...) Nie było też obawy, że zniszczymy nasz gatunek na zawsze, to było po prostu niemożliwe. Zarówno my, jak i nasza planeta – matka – oczywiście przy zachowaniu proporcji czasowych – byliśmy nieśmiertelni. Jakże krótkie w porównaniu z naszym było życie ludzi – i świadomość tego budziła w nas całkiem nowe uczucie: smutek. Powracaliśmy z jakiejś wyprawy i nie poznawaliśmy miasta, którego gośćmi byliśmy tak niedawno, jego ulicami chodzili już inni ludzie, czasem zastawaliśmy tylko gruzy. Spoza wzgórz wyłaniały się nowe kształty, nowe budowle. Patrząc na siebie w milczeniu, wsłuchiwaliśmy się w spokojny szmer wypełniający wnętrza naszych statków. Zatrzymywaliśmy wzrok na barwnych, jak ziemskie kwiaty, tarczach zegarów kontrolnych, w których jedno zagaśnięcie i rozbłyśnięcie oznaczało śmierć generacji na Ziemi. Zapragnęliśmy gorąco ocalenia jednej choćby istoty z tej pięknej planety. Ocalenia – dla nas. Żeby nie przeminęła jak obraz w kosmowizografie, jak nikły ognik mijanej w przelocie konstelacji. Do konstelacji można było jeszcze kiedyś powrócić. Do umarłego człowieka – nie. Czas był czczony na Ziemi jako najbardziej okrutny z bogów. Zapragnęliśmy zadrwić Strona 4 z niego – my sami niemal jak bogowie – wyrwać mu jedną choćby ofiarę, przedłużyć jej czas, chociaż naszego przedłużyć nie byliśmy w stanie. Nie wiedzieliśmy, czy eksperyment się uda. Choć nasi uczeni sądzili, że jest to niemal pewne. Uzyskaliśmy zgodę Rady naszego Związku Planetarnego. I oto wyruszyliśmy znów na Ziemię, aby zabrać z niej najdoskonalsze z jej istnień – kobietę. Dlaczego kobietę? Bo była dla nas tajemnicą. A tajemnice są właściwą treścią bytu wszystkich inteligentnych mieszkańców wszechświata. Czym byśmy karmili naszą egzystencję, gdyby nie dalekie, śmiałe wyprawy w Przestrzeń? Stałe poszukiwanie. Poznawanie. Choćby na chwilę przed Zniknięciem. ...Wylądowaliśmy nad zieloną zatoką. Na dźwięcznym piasku odciśnięte były stopy młodej kobiety. Nasze kryształowe przybliżacze ukazały nam jej obraz. Stała na cyplu wysuniętym w morze i jakby zaklinała nieznane bóstwo. Była piękna. Kiedy nas ujrzała, zaczęła krzyczeć głośno, zrozumieliśmy: ona nas jeszcze nie znała, nie byliśmy podobni do znanych jej ludzi, choć przecież mieliśmy ludzkie ciała. – Czy pragniesz udać się do królestwa bogów? – zapytał Zo, kierownik naszej wyprawy. Milczała długą chwilę, aż z jej twarzy znikł lęk, a pojawiła się jakby nadzieja. – Tak, ale razem z nim. – Z kim? – zapytał Zo. – Z moim mężem, Orfeuszem. Urzekła go najgorsza z czarownic, Aglaja. Pragnę go ocalić. Zabierzcie nas razem, o wysłańcy bogów! Zlitujcie się nad biedną Eurydyką... Stała przed nami patrząc błagalnie, w dłoni trzymała muszlę. Wtedy Zo nacisnął guzik usypiacza i nasza zdobycz osunęła się na piasek. Ponieśliśmy ją na powietrznym dywanie w stronę statku. Pod moją nogą zachrzęściła muszla, która wypadła z dłoni Eurydyki. Obejrzałem się jeszcze, fale przypływu zmywały ślady pozostawione na piasku. Eurydyka została naszą królową (choć nie w tym znaczeniu, jakie ma to słowo na Ziemi), została raczej naszą maskotką. Ale najpierw muszę opowiedzieć historię Orfeusza, która wiąże się ściśle z historią Uprowadzonej. *** ...Eurydyka przebudzona, rozglądająca się z przerażeniem po wnętrzu naszego statku, patrząca na mnie... (mnie bowiem przypadła rola towarzyszenia jej, tylko ja jeden z całej załogi nie powróciłem do naszej normalnej postaci). Musiałem ją stopniowo przygotować. Doprawdy nie wiedziałem jak mam postępować, choć przeżyłem już prawie połowę swego życia (374 obroty naszej planety, obracającej się 19,11 razy wolniej od Ziemi...). W szybach iluminatorów przesuwały się galaktyki, mój nerw indukcyjny łączący mnie z Wielką Wspólnotą przynosił mi najważniejsze wiadomości z SV8M, a ta dziwna, piękna istota o długich, lśniących w srebrnym Strona 5 świetle włosach, zaciskała dłonie i powtarzała bez przerwy jedno zdanie: „Orfeuszu, gdzie jesteś?” – ślepa na czas i przestrzeń, na migotanie gwiazd, na niezwykłość sytuacji. Milczałem, zrozumiałem bowiem bardzo szybko, że nie jesteśmy w stanie, mimo całej naszej ogromnej wiedzy i posiadanych środków, zabić w niej pamięć o tym człowieku. Gdy podzieliłem się mym przekonaniem z Zo, przekazaliśmy wspólnie meldunek do Rady. Czekaliśmy. Eurydykę trzeba było znów uśpić. Ponieważ nie chciała przyjmować – już uprzednio – pokarmów – musieliśmy wstrzyknąć jej zasilające kondensaty XZ. Ta podróż wbiła mi się w pamięć szczególnie mocno (choć my zawsze pamiętamy wszystko). Nigdy tak długo nie przebywałem w bezpośredniej bliskości człowieka... A do tego – kobiety. Wprowadzenie Eurydyki w stan snu było konieczne i z innego powodu. Mogła się przecież postarzeć w czasie podróży. Ryzyko było zbyt poważne (nie znaliśmy reakcji ludzkich organizmów, tak różnych od wszystkich nam znanych). Mikroklimat statku mógł stanowić dostateczną ochronę jedynie dla nas. Odczuwałem coś w rodzaju niepokoju, a więc uczucie, jakie ogarnia nas (wiem to na podstawie pozostawionych nam przez Poprzedników szpul pamięciowych) jedynie przed Zniknięciem. Nie wiem dlaczego tak na mnie działała ta drobna postać, pogrążona we śnie, delikatna, jasna, okryta srebrnym światłem. Ta mała planeta, na której gościliśmy tak chętnie, odkrywała nam nowe kategorie piękna. Przedtem piękny był dla nas kwiat, minerał, lub kształt jakiegoś pozbawionego inteligencji bytu ożywionego. Piękne były obrazy natury, za każdym niemal razem inne, jakie napotkaliśmy na penetrowanych planetach. Ale nigdy nie był piękny rodzaj panujący, istoty inteligentne. Jak gdyby inteligencja i piękno wykluczały się nawzajem... To dziwne, dlaczego w wypadku tej planety było inaczej. Żaden znany nam gatunek istot inteligentnych nie uważał się za piękny, podlegający jakimkolwiek kryteriom estetycznym, nigdzie nie spotkaliśmy wyobrażeń własnych kształtów fizycznych rzeźbionych w kamieniu, palonych w glinie, jakie oglądaliśmy na tej zadziwiającej planecie. Nasze widowiska (staram się używać waszych pojęć, tak jak używam waszego języka, o mieszkańcy Ziemi, dla których piszę tę relację...) nie ukazywały nigdy nas. Oglądaliśmy w nich jedynie przemieniający się wszechświat. Zarówno makro, jak i mikrokosmos... Oglądaliśmy dramatyczne sceny z życia cebów (tego pojęcia nie umiem zastąpić...) z planety ROCSV4. Pasjonowaliśmy się – jeśli to słowo można w ogóle zastosować w stosunku do nas – wyścigiem bliźniaczych planetoid, dążących do jakiegokolwiek punktu grawitacji... Albo wschody i zachody (zawsze inne) Słońc-Wielkich Matek, w najróżniejszych systemach planetarnych. A więc dramaty dokonujące się poza nami. Nasze istnienie nie było i nie jest dramatem, jest po prostu sobą, tym czym jest. To tylko wy, mieszkańcy Ziemi, zawsze pragniecie czegoś ponad to, co posiadacie. Stwarzacie sobie stale bogów, pragniecie przy ich pomocy wznieść się wyżej ponad swój rodzaj, poza przydzielony wam czas i miejsce we Strona 6 wszechświecie. Ale wracam do tej chwili, gdy w odosobnionej strefie szybko mknącego ku SV8M statku, otrzymałem od Zo intron (coś w rodzaju przekazu telepatycznego), że Rada poleciła zabrać z Ziemi człowieka o imieniu Orfeusz, które to zadanie zlecone zostało statkowi patrolowemu, znajdującemu się w danym czasie najbliżej tej planety. Zabrawszy na pokład Orfeusza, miał ruszyć w ślad za nami. To mnie zadziwiło. Czy nie prościej było zrezygnować z Eurydyki i wziąć zamiast niej jakąś inną ziemiankę? Ale Zo powiedział mi, że Rad;, chce przeprowadzić pewien eksperyment. Sądzi bowiem, że przy pomocy tego eksperymentu uda się odsłonić rąbek tajemnicy, jaką stanowiła dla nas Płeć. Nadeszła chwila eksperymentu. W okrągłej sali Wielkiej Rady, której sufit oświetlały barwne, żywe latarenki z planety SXS 13 poruszające się po liniach krzywych zgodnie ze swym biorytmem, znalazła się Eurydyka otoczona kręgiem cylitów (wszyscy rzecz oczywista, przybraliśmy kształty ludzkie). Eurydyka była nieco oszołomiona po tak długim śnie, nie zdołał jej całkowicie orzeźwić nawet eliksir ESM, zwykle bardzo skuteczny. Oprócz Rady byli obecni tylko dowódcy statków, na których pokładach przybyli ziemscy goście, oraz zastępcy dowódców (ja byłem zastępcą Zo). Za chwilę miał pojawić się Orfeusz. Jego „porwanie” z Ziemi nastąpiło bez żadnych trudności. To on sam szukał nas, dowiedziawszy się od jakiegoś pasterza, że w czasie zniknięcia Eurydyki nad zatoką unosił się „niebiański wóz”. Orfeusz był twórcą wiary w nadziemskie pochodzenie istot ludzkich, nie dziwiło go więc to, co się stało z Eurydyką. Nie pomogły miłosne czary Aglai. Zbudował szałas nad zieloną zatoką i czekał. Czekał na nas. Tak. Orfeusz był mądrym człowiekiem, mimo że mylił się w wielu rzeczach. Choćby biorąc nas za opiekuńcze bóstwa umarłych, uważając naszą planetę za krainę błogosławionych duchów. Był mądry, a jednocześnie naiwny, aż dziwne jak mógł w sobie łączyć jedno z drugim. Tego, co uczynił, nie byłem w stanie pojąć aż do chwili... ale o tym później. Orfeusz był odważny. Nie lękał się niczego. Tylko los Eurydyki budził w nim niepokój, nie był pewien dokąd odeszła. I chciał ją zachować. Bez względu na swoje winy wobec niej. Chciał być z nią. Na Ziemi, albo w Królestwie Śmierci. Rozległ się sygnał elektronowy. Coś było nie w porządku. Jedna ze ścian rozsunęła się i pojawił się Orfeusz w towarzystwie nieprzystosowanych Przewodników Gmachu. To było fatalne niedopatrzenie (a może nieznane, celowe posunięcie ze strony Rady). Przecież w naszej naturalnej postaci wyglądaliśmy dla oczu ludzkich przerażająco. Orfeusz stanął na środku sali i ujrzał Eurydykę, ukrywającą w dłoniach twarz. Zbliżył się do niej cylita Axar (który miał przewodniczyć eksperymentowi) i powiedział. – Sprowadziliśmy cię tu, aby dać ci szansę odzyskania Eurydyki. Spójrz na nią, jest pośród nas. Eurydyka ochłonęła z szoku, jakim był dla niej widok Przewodników Gmachu (zniknęli Strona 7 błyskawicznie na znak aany przez Axara). Patrzyła na Orfeusza szeroko otwartymi oczami. Była w nich radość. Wyciągnęła ręce, Orfeusz cofnął się o krok. – Oszukaliście mnie. Nie jesteście mieszkańcami nie bios, jesteście synami Tartaru. A ja myślałem, miałem nadzieję, że Tartar nie istnieje. Że strzegące go harpie są tylko bajką. A ta Eurydyka nie jest moją Eurydyką. Ona nie jest prawdziwa, tak samo jak i wy. Co zrobiliście z nią? – Stanął twarz w twarz z Axarem – Czy ty jesteś władcą tego królestwa pozorów? Czy jesteś Królem Piekieł? Zanim nastąpiła odpowiedź Axara, spojrzałem na Eurydykę. Była blada, wpatrywała się nieruchomymi oczami w Orfeusza. – Nie jestem królem piekieł, człowieku. Znajdujesz się na planecie SV8M, pośród istot z innego świata. Czy rozumiesz, Orfeuszu? Twoi bracia – ludzie nie są jedyny mi żywymi istotami pośród gwiazd. A to jest – Axar obrócił oczy na smukłą postać, stojącą cicho wśród nas - Eurydyka, twoja żona. Orfeusz milczał chwilę, patrząc na Eurydykę, wreszcie potrząsnął głową. – Nie wierzę wam. Jeśli nawet nie władacie Tartarem, to jesteście złymi bogami. Zabraliście mi tę, którą kocham. Nie wiecie, co to znaczy kochać. – Synu Ziemi – w głosie Axara było zdumienie – przecież porzuciłeś tę, która... – Nie rozumiecie nic – krzyk Orfeusza rozbrzmiał głośno w sali. – Nie wiecie czym jest pragnienie ciała, a czym prawdziwa miłość. Czy nie kochając Eurydyki, czekałbym na was?... Postąpił krok w stronę Tej, którą Miłował Lepiej (tak zapisałem jego niezrozumiałe dla mnie wtedy jeszcze uczucie), a która patrzyła wciąż milcząca, szeroko otwartymi oczami. – Jeśli jesteś naprawdę Eurydyką, chodź ze mną. Oni muszą nas uwolnić. Muszą nas zwrócić naszej ojczyźnie, Ziemi. Chodź, wracamy do domu, Eurydyko – wyciągnął rękę. Stała bez ruchu. Odpowiedziała dopiero po chwili. – Orfeuszu. Nie wrócę na Ziemię. Sama prosiłam ich, aby nas z niej zabrali. Tam jest Aglaja. Tam długo płakałam. I czekałam na ciebie – opuszczona – przez długie, gorące noce. Zostań tu, Orfeuszu. Tu może będziemy szczęśliwi – głos jej się załamał – Jak mogłeś, jak mogłeś nie poznać mnie, Orfeuszu? Zbliżył się i chciał ująć jej dłoń, ale ona cofnęła się o parę kroków, szlochając cicho. Wtedy zatrzymał się, twarz jego zbladła. – Eurydyko, Aglaja jest tylko snem. Jedynie ty jesteś prawdą. Teraz już nic ani nikt nie zdoła nas rozdzielić. Pójdź, Eurydyko. Upłynęła jeszcze chwila (wszyscy przypatrywaliśmy się w napięciu rozgrywającej się przed Strona 8 nami scenie... To było ciekawsze od wszystkiego, co było nam dotąd znane) wreszcie padło jedno krótkie słowo, wypowiedziane cichym głosem przez Tę, Która Nie Chciała Wrócić Na Ziemię. Orfeusz pochylił głowę. Nie spojrzał już ani razu na stojącą z dłońmi przyłożonymi do oczu Eurydykę, dopóki ktoś z nas nie wyprowadził go z sali. Eksperyment był zakończony. Eurydyka została pośród nas. Nie wymieniła już ani razu imienia Tego, Który Powrócił Na Ziemię. Nigdy nie przekazywaliśmy jej żadnych wiadomości o jego losach. Choć wiedzieliśmy o wszystkim, co czynił do czasu swej śmierci. Zdobył na Ziemi wielką sławę, która trwała wieki, jego imię stało się nieśmiertelne. Tak samo jak i imię Eurydyki. Sławił bowiem Utraconą jako tę, która pozostała bo musiała pozostać. Wziął winę na siebie. To było nieoczekiwane. Niezrozumiałe. Nasza planeta u przemieniła się w jego pieśniach w krainą Wiecznych Ciemności. Orfeusz głosił, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy wszyscy umarli ujrzą znów światło. Co przez to rozumiał? To światło było obecne w jego wierszach. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy je znali. Nawet gdy zaginęły wszystkie jego pieśni (Ziemia stawała się planetą z każdym wiekiem bardziej niespokojną), nie zanikła pamięć jego wiary, jego nadziei. A także pamięć tego, czym była dla niego Eurydyka. Umarł, zamordowany okrutnie i potajemnie (nie wiadomo, czy kryła się za tym mordem nienawiść Aglai, której czar był bezsilny po powrocie Orfeusza na Ziemię, czy też usunęli poetę kapłani oficjalnych bogów, czy też kryło się za tym coś jeszcze innego). Nie udało nam się stwierdzić tego, bowiem nie uznaliśmy za konieczne poddawać Orfeusza bezustannej obserwacji. Być może, iż przeszkodzilibyśmy temu, co się stało. Jego przyjaciele odszukali ciało i odprawiwszy żałobny obrzęd – spalili je na stosie (musieli się z tym ukrywać przed władzą, gdyż kremacja była rzeczą zakazaną). Prochy wrzucili do morza, tak jak poeta sobie tego życzył. Orfeusz kochał morze. Stanowiło ono dla niego symbol nieskończoności. Było też świadkiem jego szczęścia... Przebywałem w pobliżu Eurydyki. Zaliczałem się do tych nielicznych, którzy mogli ją widzieć bezpośrednio. Wszyscy inni oglądali ją i słyszeli tylko za pośrednictwem wideofonii. Tego wieczoru, kiedy spotkaliśmy ją z Zo, spacerującą nad brzegiem jeziora, w ogrodzie specjalnie dla niej stworzonym, kiedy spojrzawszy na nas powiedziała nieoczekiwanie: „wiem, że on umarł” – tego wieczoru, gdy oświetleni łagodnie drżącym blaskiem Nocnych Słońc szliśmy przez ogród pełen zapachu Ziemi (woni kwiatów, morza i rozgrzanych kamieni), wtedy właśnie poczułem w sobie ten ból, który nie był bólem, a czymś co zdawało się wyobcowywać mnie z samego siebie. Zatrzymałem się wtedy i powiedziałem. – On nie umarł cały, Eurydyko. Tak jak my umieramy. Gdybyś... Ręka Zo zacisnęła się mocno na moim ramieniu. Przerwałem więc patrząc, jak piękna postać Królowej oddala się i niknie w głębi alei. Strona 9 Czym właściwie była dla nas ta istota, tajemnicze dziecię dalekiego, maleńkiego globu? Chyba najwłaściwsze byłoby tu słowo: „maskotka”. Z początku dla uczonych naszego Związku Planetarnego Eurydyka stanowiła jakby okaz niezwykłego zwierzęcia. Poddawali ją (o czym nie wiedziała) różnym badaniom. Nie odkryli jednak tajemnicy Płci, choć zrozumieli wiele je właściwości. Teoria nasuwająca się sama przez się, iż natura stworzyła na skutek jakiegoś wybryku, tajemniczego wyskoku, istoty dwupłciowe na małej, zagubionej planetce, jedynie w celu umożliwienia kontynuacji życia (gdyż sama planeta była martwa), wydawała się nazbyt prosta, niemożliwa do przyjęcia. Zaprzeczała jej chociażby historia tych dwojga istot, których losy stały się obiektem naszych badań. Istniała jakaś tajemnica, niemożliwa dla nas do uchwycenia. Bo co znaczyły choćby słowa padające tak często na Ziemi: „kochać”, „miłość”. Co się za nimi kryło? Dlaczego Orfeusz nie chciał pozostać na SV8M, choć mógł dzięki temu być z tą, którą kochał? Dlaczego Eurydyka nie chciała z nim powrócić, dlaczego pozwoliła mu odejść? Eurydyka wędrowała przez dni i lata (które upływały bez udziału jej świadomości, kurczyły się w jej wewnętrznym czasie), niby przez długie, pachnące aleje swego ogrodu. Siadywała nad brzegiem zatoki, fale jeziora lśniły w srebrnym blasku Gwiazdy – Matki, czasem obserwując migotanie fotonowych statków kosmicznych w przestrzeni, lecz przeważnie wpatrując się bez ruchu w grę srebrnych fal. Niemal za każdym razem widząc jej drobną, pochyloną jakby pod ciężarem obcego nieba, błąkającą się samotnie pośród kolorowych drzew postać, doznawałem owego dziwnego uczucia, które nie było mi znane przed przybyciem Eurydyki na naszą planetę. Przypominałem ją sobie stojącą nad brzegiem morza, kiedy zbliżaliśmy się do niej owego dnia (ziemskiego dnia) przed wielu, wielu laty. A później, we wnętrzu statku, gdy czuwałem obok niej, pogrążonej we śnie, a za szybami przesuwały się odległe gwiazdozbiory... Pragnąłem nieraz zapytać: „o czym myślisz, Eurydyko?” – lecz powstrzymywałem się pamiętając dobrze, że nie wolno mi zadawać takich pytań. Wszyscy otaczający ją, a więc i ja, mieli ścisłe instrukcje co do zachowania się wobec Będącej Pośród Nas, jak ją nazywaliśmy. Członkowie Rady Cylitów byli przekonani, biorąc pod uwagę fakt, że pamięć człowieka jest obliczona na nie więcej niż sto lat życia, iż Eurydyka z czasem zapomni, kim była. Mimo, że fizycznie czas stanął dla niej w miejscu. Wszystko zdawało się potwierdzać ich przekonanie. Eurydyka zapytana w sześćdziesiątym roku swego pobytu na SV8M (a więc prawie po tysiąc dwustu latach ziemskich) kim jest, odpowiedziała. – Jestem Będącą Pośród Was. A gdy Axar zadał jej pytanie: czy pamięta Ziemię, odpowiedziała pytaniem. – Co to jest Ziemia? (twarz jej była idealnie spokojna). Axar wyjaśnił wówczas. – To mała planeta w systemie RA03317, którą kiedyś odwiedzaliśmy, zanim nie zniszczył Strona 10 jej kosmiczny kataklizm. – Patrzyliśmy uważnie. Twarz Będącej Pośród Nas nie drgnęła ani na chwilę. Podobne próby stosowano niejednokrotnie. Zawsze z podobnym skutkiem. Nie dziwiło tej, która była kiedyś Eurydyką nawet jej szczególne, odmienne usytuowanie w naszym świecie, jej inność. Nigdy też nie spojrzała na żadnego z nas (zawsze w jej obecności przysposobionych) jak kobieta. Wygasło w niej wszystko, co było ze świata, który opuściła tak dawno. Eksperyment udał się – orzekli Cylici (pomimo niemożności rozszyfrowania tajemnicy płci). Ja jednak miałem wątpliwości, którymi zresztą nie dzieliłem się z nikim. Zastanawiałem się nieraz nad różnymi drobnymi faktami, myślałem często o Eurydyce (zawsze nazywałem ją w myślach dawnym imieniem). Musiałem jednakże być ostrożny. Wyłączałem za każdym razem Obwód Myślowy z centrali, aby moje medytacje nie zostały przejęte przez kogoś, kto miałby akurat ochotę włączyć się na mój zakres. Nie mogłem jednak pozwalać sobie na to zbyt często, gdyż moim obowiązkiem było pozostawać w stałym kontakcie z Radą. Któregoś dnia podjąłem decyzję. Sprawdziwszy uprzednio, czy nikogo w pobliżu nie ma, za pomocą kieszonkowego szperacza, zbliżyłem się do siedzącej nieruchomo nad brzegiem jeziora i odezwałem się. – Eurydyko, czy pragniesz ujrzeć Ziemię? Dostrzegłem w jej oczach lęk, wiedziałem już, że moje przypuszczenia były słuszne. – Nie lękaj się. Jestem twoim przyjacielem. Pragnę, abyś... abyś... – szukałem odpowiednich słów – ...nie była nieszczęśliwa. Wiem, że chciałabyś ujrzeć Ziemię. Skinęła wolno głową, patrząc na mnie uważnie. W jej oczach pojawił się blask, jakiego nigdy nie widywałem dotąd. Usiadłem obok niej i powiedziałem szeptem. – To jest bardzo trudne. Ale może się uda. Polecimy na Ziemię. Czekaj na znak ode mnie. Czekaj cierpliwie. I bądź taka, jak dotąd, rozumiesz? Krótkie słowo „tak” zabrzmiało jak najpiękniejszy z dźwięków, jakie dotąd słyszałem. Tego dnia zrozumiałem chyba, co to znaczy być człowiekiem. Nie będę opisywał, jak przygotowywałem plan ucieczki, bo przecież była to ucieczka. Ileż razy zdawało mi się, że już ta chwila nadeszła, ale niebezpieczeństwo okazywało się zbyt poważne, abym mógł ryzykować. Eurydyka spacerowała po swoim ogrodzie, spotykaliśmy się, a ja nie mogłem powiedzieć jej, że już. Mijaliśmy się bez jednego słowa. Jakże musiałem pilnować się, aby moje myśli w czasie dyżurów, kiedy byłem podłączony do centrali, były „czyste”. Często cierpiałem istne tortury. Lecz pilnowałem się tak dobrze, że nie zdradziłem się niczym. I ten dzień, a raczej noc (na SV8M nie ma między nimi ścisłego rozróżnienia) nadeszła. Strona 11 Miałem dostęp – kosztowało mnie to wiele przemyślnych starań – do hali, w której znajdowały się cztery świeżo zbudowane, eksperymentalne statki o niespotykanej dotąd szybkości. Powiem krótko: udało mi się przeniknąć z Eurydyką do wnętrza tajemnej hali, w której spoczywały na wyrzutniach statki. Udało mi się zniszczyć trzy spośród nich. Kiedy Eurydyka znalazła się w kabinie i zapadła w ochronny sen, kiedy nacisnąłem dźwignię, widząc przed sobą wylot korytarza startowego, przez który zaglądały gwiazdy, wówczas wszystkie ośrodki strażnicze planety znajdowały się już w stanie alarmu. Było jednak za późno... Za późno dla tych, którzy pragnęli nas zatrzymać. Daleko poważniejszym niebezpieczeństwem była możliwość, że nie będę potrafił prowadzić statku. Były w nim przecież dodatkowe urządzenia. Wprawdzie udało mi się uzyskać informacje o wprowadzonych innowacjach, lecz przecież nikt jeszcze nie wypróbował tych statków. Wszystko więc mogło się zdarzyć. Nie zdarzyło się jednak. Leciałem przez kosmos w oszałamiającym tempie, kilkunastokrotnie przewyższającym szybkości rozwijane przez statki znane mi dotąd. Żaden z nich nie mógłby zatrzymać tego wspaniałego wehikułu. Zbudził się jednak teraz we mnie największy lęk. Lęk o Eurydykę. Czy wytrzyma tę podróż? Przecież ona posiadała ciało z Ziemi. Piękne ciało, które nie utraciło nic ze swej młodości mimo przebywania przez trzydzieści ziemskich wieków na obcym globie. Patrzyłem na śpiącą pełen lęku... i jeszcze jakiegoś uczucia, którego nie nazwę nawet teraz. Jak to się stało, że zamieszkały one we mnie, że stałem się prawie człowiekiem? Moja relacja zbliża się do końca. Mogę więc powiedzieć: cieszę się, więcej: jestem szczęśliwy że to, co się stało ze mną, było możliwe. Że wyszedłem poza swój stan... Nie wiem, czy to dobrze, czy źle – i czy można to w ogóle oceniać. Wylądowaliśmy na Ziemi wczesnym wieczorem. Słońce zachodziło za krawędź morza, tego samego morza, nad którego brzegami stąpała kiedyś Eurydyka z Orfeuszem. Dalej, w głębi lądu, wszystko wyglądało inaczej. Wyrosły jakieś wielkie, całkiem odmienne niż wtedy wyglądające miasta. Na niebie widziałem małe, prymitywne statki, niektóre z nich znajdowały się nawet poza sferą przyciągania planety. O mało nie zniszczyłem jednego z nich, gotując się do lądowania. Nie interesowała mnie jednak w tej chwili przemieniona na przestrzeni wieków Ziemia. Cała moja uwaga skoncentrowana była na drobnej, delikatnej postaci leżącej w kabinie. Osiadłszy u stóp niewielkiego wzgórza, w okolicy jak się wydawało niezamieszkanej, wyniosłem śpiącą i ułożyłem na trawie. Preparat wyprowadzający ze snu działał. Powieki leżącej drgnęły, przez twarz przebiegał lekki skurcz. Wreszcie oczy otworzyły się, pochwyciły obraz nieba, obłoków, zachodzącego słońca. Eurydyka usiadła, rozejrzała się, chwyciła w dłoń kępkę trawy. Patrzyłem na nią milcząc. Wstała, uczyniła parę kroków, odwróciła się ku mnie. Wyszeptała cicho, tak że raczej domyśliłem się niż usłyszałem: Strona 12 – Gdzie jest morze? Jest tam – wskazałem następne wzgórze, za którym rozciągało się wybrzeże. Zamaskowałem szybko statek i ruszyłem za nią, idącą, biegnącą prawie w kierunku wybrzeża. Potykała się, więc ująłem ją pod ramię i prowadziłem, wypełniony po brzegi tym uczuciem, które czyniło ze mnie prawie człowieka... Tak doszliśmy do morza. Owionął nas jego zapach, ujrzeliśmy fale rozbijające się o skały zatoki. Eurydyka usiadła na jednej ze skał. Wyciągnęła dłoń i podniosła z piasku muszlę. Wpatrywała się w nią w milczeniu. Oddaliłem się, nie patrząc na nią, bowiem zrozumiałem, że chciała być sama. Czy nie powinienem był tego uczynić? Czy mogłem uchronić Eurydykę? Nie mogłem – wiedziałem to dobrze, już wtedy kiedy leciałem z nią pośród gwiazd, nie, wcześniej, już wtedy gdy powziąłem swój szaleńczy zamiar. Wiedziałem, że ją utracę, że będę musiał oddać ją Ziemi. Że będę świadkiem jej śmierci. Uczyniła to, co jedynie mogła uczynić. I nie sprawiała mi bólu ta chwila, kiedy odwróciwszy się ujrzałem jak wstępuje odważnie w fale, przyjmując ich uderzenia na swe drobne barki, jak niknie jej postać, kurcząc się do złotej plamki oświetlonych przez zachodzące słońce włosów. Lecz sprawił mi ból jej krótki okrzyk, jaki usłyszałem, nim pogrążyła się całkiem w morzu. – Orfeuszu! Przez kilka następnych dni przeszukiwałem wybrzeże; morze nie wyrzuciło jednak ciała Eurydyki. Przyjęło ją na zawsze. Znalazłem tylko przy skale, na której siedziała, oddychając po raz ostatni powietrzem Ziemi, niewielką muszlę. Pozostawię ją razem z tą relacją – wam. Znajdziecie ją przy mnie, kiedy umrę. Bo pragnę umrzeć, jak umiera każdy z was. Jak człowiek. Nie powrócę na swoją planetę, którą zdradziłem dla tej, która odeszła. Odeszła, aby połączyć się z tym, którego kochała. Wiem, że oni są już w drodze. Że niebawem pojawią się tu. Jakże się zawiodą. Nie odnajdą ani Eurydyki, ani statku (zniszczyłem go), ani mnie. Żaden z nich nie domyśli się, co właściwie się stało. Ludzie, siostry i bracia Eurydyki, którzy pamiętacie wciąż, mimo upływu tych wieków o niej i o tym, który ją sławił w swych pieśniach, znajdziecie przy mnie jeszcze coś, co być może nazwiecie wierszem, jeśli wystarczy wam pobłażliwości. Wiersz o Eurydyce, który napisałem ja, Bez Imienia, zanim odszedłem w morze. A pisząc go – pełen bólu – wiedziałem, co to jest szczęście. Ludzkie szczęście...Odczuwam i smutek, że nie byłem człowiekiem i że do was (tylko do was) należała ta, która: w morze wstąpiła niby w czas i z dłoni jej wypadła – egejska muszla... Strona 13 MINOTAUR Spojrzałem w ekran okienny, na którym szalały niby w migotliwym tańcu boga Sziwy nieskończone gwiazdy. Chyba statek minął już dawno ową pustynną część galaktyki, w której znajduje się Układ Słoneczny i moja ojczysta planeta, Ziemia. Spałem tak długo. Był to sen trochę podobny do śmierci. Nie tej oznaczającej całkowitą nicość, ale tej będącej powrotem do Łona Matki, do wszechistniejącej natury. Kiedy przebudziłem się wreszcie, uczułem błogość jakiej już dawno nie odczuwałem, chyba od lat wczesnej młodości, kiedy wypoczywałem w słońcu lata na brzegach wysp, pośród modrych wód południa. To był ten sam spokój, bezprzyczynowa radość, afirmacja istnienia. Wynikająca z wiary w jego sens, ukrytą harmonię... Taki sam spokój i radość dawała mi muzyka Mozarta. Pomyślałem, że bardzo bym pragnął usłyszeć teraz któryś z jego koncertów fortepianowych. W chwilę później uczułem coś na kształt słabego powiewu gdzieś ponad swoją głową, pod sufitem dziwnego pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Dziwnego, bo wydawało się nie mieć ścian, po prostu nie było ich widać, a przecież miejsce na statku, gdzie przebywałem, musiało mieć jakieś określone wymiary... W idealnej ciszy, którą mącił jedynie momentami mój oddech, rozległy się pierwsze takty koncertu d-moll, z opusu 466, według katalogu Kóhla. Oprócz radości poczułem i coś na kształt lęku. Oni odgadli moje pragnienie, a więc czytali również i wszystkie inne moje myśli? Nie mogłem na to przystać wewnętrznie, chociaż oni budzili tak wielkie zaufanie, tak bardzo spontaniczne, że trudno było spodziewać się z ich strony czegokolwiek złego. Słuchając mozartowskiego adagia, uspokoiłem się nagle. Przypomniałem sobie jak ten najstarszy, zwący się Mey-Hirem, powiedział w czasie pierwszej wizyty u mnie, że przywiodły ich moje pragnienia. Że to jest dla nich jak gdyby pierwszy znak skłaniający ich do zainteresowania się danym człowiekiem. Odcyfrowują tylko ludzkie pragnienia, dobre i złe oczywiście, które krzyżują się w przestrzeniach Ziemi niby miliony fal radiowych... Nie wiem doprawdy, czym zasłużyłem na to wyróżnienie. A może nie było po prostu chętnych do opuszczenia Ziemi? Bo czym innym wszak jest buntować się przeciwko temu, co się dzieje na ojczystej planecie, a co innego dobrowolnie ją opuszczać na wezwanie tajemniczych gości z kosmosu... Muzyka umilkła, gdy przeminęło moje ulubione adagio. Z niewidzialnego głośnika dobiegł głos Mey-Hira. – Jesteśmy w połowie drogi. Czas, abyś dowiedział się dlaczego interesujemy się losem Ziemi. Musisz poznać historię MINOTAURA, taką, jaka zdarzyła się naprawdę. Kiedy ją poznasz, zrozumiesz wiele. Głos umilkł. Rozjaśniła się przede mną jedna ze ścian. Z początku zobaczyłem jakieś Strona 14 przelewające się szarozielone kształty, usłyszałem najpierw cichy, a potem rosnący szum. Ależ... To było morze! Niemalże poczułem jego zapach. Przypomniała mi się moja samotnia niedaleko Cypru. Czyżby oni...? Byłem o tym niemal przekonany, zwłaszcza że po chwili ujrzałem brzeg z piaszczystą plażą. Ktoś nią nadchodził. Kiedy się zbliżył, okazało się, że jest to dziewczyna w białej sukni ściśle dopasowanej do figury, tak zgrabnie, że mimo długości nie tamowała jej ruchów. We włosy miała wpięty złociście połyskujący przedmiot. Prawdopodobnie był to klejnot. Wydawało się, że dziewczyna jest tuż obok mnie, lecz przecież ja nie mogłem dla niej istnieć. Nagle zobaczyłem coś, czego ona nie dostrzegła. Ktoś nadbiegał plażą, był to mężczyzna w stroju wojownika (jakiż to mógł być czas?), trzymający w ręku krótki miecz. Kiedy był już kilka metrów od dziewczyny, ta odwróciła się, usłyszała skrzypienie jego sandałów na piasku. Ja także słyszałem je. Krzyknąłem, tak była prawdziwa owa fikcja rozgrywająca się przede mną na ekranie. Dziewczyna uniosła rękę do skroni. Żołnierz był już o kilka kroków. Podnosił miecz do ciosu. Klejnot we włosach dziewczyny zalśnił intensywnie. Żołnierz zatrzymał się w pół kroku, stał przez moment ze wzniesionym mieczem, po czym osunął się na piasek. Dziewczyna opuściła rękę. Powiedziała coś melodyjnym głosem. Nie zrozumiałem z tego nic a nic, chociaż... Tak, tonacja niektórych słów była jakby znajoma, ale słowa nie. Dziewczyna zaczęła wracać w tym kierunku, skąd przyszła. Gdy była już małą figurką na nieskończonym wybrzeżu, zatrzymała się w miejscu. Na niebie pojawiło się coś. To coś opuściło się na plażę obok dziewczyny. Kiedy po chwili uniosło się w górę, na plaży nie było już nikogo poza leżącym żołnierzem, który nie był martwy, ponieważ poruszył się przed chwilą. Minotaur... Przecież ta historia była mi znana. Jedna z zapomnianych prawie legend. To był przecież jakiś potwór na Krecie za czasów króla Midasa. Potwór, którego pokonał dopiero Te... Tezeusz. Tak. I była tam jeszcze jakaś dziewczyna. Melisanda? Antygona? Solwejga? Nie, te imiona były mi znane skądinąd. To była... ta, która dała nici. Nici? Ariadna! Zobaczyłem ją po chwili razem z Tezeuszem. Bo to był on, ten młody, smukły mężczyzna w luźnej szacie. Nie miał żadnej broni. Tylko na jego szyi wisiał klejnot, błyszczący silniej od złota, podobny do tego, jaki miała wpięty we włosy dziewczyna. Rozmawiali. Znajdowali się (a razem z nimi i ja, chociaż nie istniejący dla nich) w obszernej sali, pozbawionej jakiegokolwiek przepychu, a jednak imponującej swoją powagą. Drzwi w głębi otworzyły się i ktoś wszedł. Było to dwóch mężczyzn, jeden młody, drugi nieco starszy. Kiedy weszli, coś uderzyło mnie w ich postaciach, lecz jeszcze nie domyśliłem się. I wtedy zacząłem rozumieć, co mówili Tezeusz i Ariadna, a także nowo przybyli. – Twój ojciec, Ariadno, owładnięty jest pragnieniem rozciągnięcia swej władzy daleko poza wyspę. Może nawet zechce zawładnąć całym światem. A wiesz dobrze, czym grozi nadużycie Strona 15 siły. Czym grozi władza, która nie liczy się ani trochę z poddanymi jej... – Wiem. Mój ojciec nie był taki, zanim wy nie przybyliście do nas. To wy obdarzyliście go taką siłą. – Masz słuszność, księżniczko. To my sprawiliśmy, sądząc, że ofiarujemy waszej wyspie szczęście płynące z wiedzy. Wyspie największej cywilizacji na tej planecie. Nie spodziewaliśmy się, że twój ojciec zmieni się tak bardzo. Teraz odezwał się młodszy z przybyszów. – Z początku traktował nas prawie jak bogów, którzy przybyli obdarzyć go szczególną łaską. Teraz i nam nie daje przystępu do miejsca, w którym znajduje się MINOTAUR, mimo że nam właśnie zawdzięcza posiadanie go. Boleję nad tym podobnie jak wy. Mój ojciec ma teraz niedobrych doradców. Oni wiedzą, że Ludzie Światła nie są zdolni do stosowania przemocy. Że nic nie uczynią złego Midasowi i im także. Wykorzystują to – Ariadna przerwała na chwilę. – Wczoraj znów próbowali mnie zabić, kiedy odbywałam spacer nad brzegiem morza. Tezeusz krzyknął prawie: – Ariadno, nic mi o tym nie powiedziałaś! Trzeba było... Ariadna przerwała mu w pół słowa. – Poradziłam sobie sama. Zapominasz, że posiadamy oboje dary od Ludzi Światła. Starszy z mężczyzn powiedział trochę smutno. – Nasze dary nie zawsze dają dostateczną obronę. I one niekiedy zawodzą w obliczu niebezpieczeństwa. Nie były wszak pomyślane jako obrona przed... ludźmi. Ariadna opuściła głowę. – Słuszna jest twoja gorycz, De-Dalu. Rozumiem ją. Uczynię wszystko aby nie dopuścić do tego, by siły MINOTAURA zostały wykorzystane przez mego ojca i jego doradców w złym celu. Obiecuję to wam. – Lecz niebezpieczeństwo jest poważne. Musimy działać możliwie najszybciej – powiedział to młodszy z dwóch mężczyzn nazwanych Ludźmi Światła. – Dobrze, iż mamy Tezeusza. Że tak dobrze rozumie on sytuację i pragnie udzielić pomocy, ponieważ kocha ciebie, Ariadno. – Nie chcę uczynić tego jedynie dlatego, że kocham Ariadnę, że przybyłem na Wyspę dla niej, ujrzawszy ją kiedyś na pokładzie statku, podczas świątecznych Morskich Wyścigów. Tak, kocham Ariadną. Ale także kocham tę wyspę. I swoją ojczyznę również. I całą wielką Ziemię, którą znam jeszcze tak mało, a która jest tak piękna. – Poznasz ją dobrze, Tezeuszu – powiedział z serdecznym uśmiechem młodszy mężczyzna. – I ja mam nadzieję, Y-Karze. Będziemy podróżować bardzo daleko, razem z Ariadną. Poznamy cały świat. A kiedy poznamy go, może zawędrujemy jeszcze dalej. – Możliwe, że tak się stanie, Tezeuszu. Bardzo chciałbym, bo jesteś jakby moim bratem. Ale Strona 16 najpierw musisz poznać dobrze Ziemię, a jeszcze przedtem ocalić ją. Teraz głos zabrał De-Dal.. – Drogę do MINOTAURA może nam utorować jedynie Ariadna. Znamy z Y-Karem tajemnice Labiryntu, bo sami go przecież budowaliśmy. Wiemy, którędy prowadzi droga i drogę tę pamięta też dobrze Ariadna, chociaż nigdy nie była w Labiryncie... My nie możemy używać siły. Nie możemy zabijać. A bez tego, być może, nie uda nam się dotrzeć do MINOTAURA. Może to się udać jedynie wam, Ariadno, Tezeuszu... Ekran przede mną stał się na chwilę pusty, później ujrzałem czerń nocy, gdzieś wysoko płonęła samotna gwiazda. Usłyszałem szum przypływu, później z mroku dobiegły głosy. – To jest jedno z tajemnych wejść, Tezeuszu. Mam do niego klucz. Musisz jednak zapalić pochodnię, którą otrzymałeś od Y-Kara. W ciemnościach rozbłysło coś podobnego do... tak, to był rodzaj latarki o wąskim promieniu. Światełko zbliżyło się i ujrzałem ich dwoje przed hartownymi – drzwiami, ukrytymi za załomem nadbrzeżnych skał. Dziwiłem się tylko, zrozumiawszy dokąd wchodzą Tezeusz i Ariadna, że nie było w pobliżu żadnej straży. Ale być może nie była potrzebna. Nikt, kto nie miał klucza, nie mógł przedostać się przecież do Labiryntu. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Ariadna weszła pierwsza. Tezeusz za nią, zamknąwszy uprzednio drzwi za sobą. Jednak nie byli sami, razem z nimi byłem ja, urodzony tysiące lat po nich, należący do innego wymiaru czasu i przestrzeni, lecący w tej chwili w stronę planety oddalonej o całe lata świetlne od Ziemi... Szeroki na jakieś dwa metry korytarz (wysoki na trzy) przypominał mi korytarz instytutu badawczego, w którym pracowałem niegdyś. Zawsze ogarniał mnie chłód na widok przerażająco jasnych, pobłyskujących ścian. Po kilkuminutowej drodze w głąb, odbytej przy świetle latarki trzymanej przez Tezeusza, korytarz rozszerzył się w niewielką salkę. Ariadna zawahała się przez moment, później podeszła do jednej ze ścian. – Przyświeć, Tezeuszu. Fragment ściany uchylił się, odsłaniając sporą wnękę. Znajdowały się w niej jakieś mechanizmy. Ariadna dotknęła któregoś przycisku. Rozbłysło światło podobne do elektrycznego, ale bardziej przypominające blask słoneczny, jaki bywa w letnie popołudnie, intensywny zarazem i łagodny. – Czy nie boisz się, że to... zaalarmuje straże? – odezwał się Tezeusz. – Nie. Wiem na pewno, że nie. – Popatrzyła na swego towarzysza uważnie i długo. – Tezeuszu... – Co, Ariadno? Strona 17 – Gdyby... Gdybyśmy spotkali mego ojca. Pamiętaj... miej wzgląd na niego. To jest jednak mój ojciec. – Wiem, Ariadno. Obiecuję. Ruszyli dalej. Korytarze wiodły ku mniejszym i większym salkom, rozgałęziając się coraz częściej. Nie było nic, oprócz pobłyskującej jadowicie bieli. Za każdym przebytym odcinkiem drogi Ariadna wyłączała światło w przebytych już korytarzach i włączała w tych, które były do przebycia, aż do następnej centralki świetlnej. Nie wiem kiedy uświadomiłem sobie, że w ciszy korytarzy, przerywanej tylko od czasu do czasu szeptem Ariadny i Tezeusza, pojawił się jakiś dziwny dźwięk. Pojawił się i narastał, wibrując niepokojąco, jak gdyby jakaś obłędna, monotonna muzyka elektronowa. Zatrzymali się, spoglądając na siebie. – Idziemy dobrą drogą. To już niedaleko – powiedziała Ariadna. – Co to jest, na wszystkich bogów – zapytał Tezeusz. – To... To jest właśnie MINOTAUR. Jego głos. – To nie przypomina zupełnie niczego. – Tak. Kiedyś jego głos był inny. Wówczas kiedy służył De-Dalowi i Y-Karowi, którzy go stworzyli. Wówczas, kiedy ja byłam jeszcze dzieckiem. Wtedy MINOTAUR był dobry. Sprowadzał pogodę. Ratował żeglarzy na morzu. Także leczył... – W jaki sposób, Ariadno? – Nie wiem, Tezeuszu. Byłam jeszcze taka mała. Ale pamiętam, jak to on ocalił od śmierci moją najlepszą towarzyszkę, Violę, którą ugryzła jadowita ryba. Nie wiem, czym on jest. Czym był wtedy, i czym jest teraz, kiedy już nie służy Ludziom Światła, którzy go stworzyli, aby podarować naszej Wyspie... Teraz służy doradcom mego ojca... – I królowi Midasowi. – Nie musisz mi o tym przypominać, Tezeuszu. Kiedy o tym pomyślę, chce mi się płakać. Tezeuszu, pocałuj mnie! – w oczach Ariadny rzeczywiście pojawiły się łzy. Tezeusz objął dziewczynę i pocałował, pogłaskał jej włosy, jego dłoń o mało nie dotknęła pobłyskującego silnie klejnotu. Nagle, z głębi korytarza dobiegły powolne, lecz niesłychanie ciężkie kroki, jak gdyby zbliżał się jakiś olbrzym ze starodawnej baśni. Kroki przygłuszyły nawet ów wibrujący dźwięk wwiercający się coraz nieznośniej w uszy. – Co to?– zapytała z przestrachem Ariadna. – Cokolwiek by nie było... I ktokolwiek by nie był... pamiętaj, Ariadno, że MINOTAUR służy teraz tylko śmierci... Kroki zbliżały się coraz bardziej, rytmicznie i nieubłagalnie. Tezeusz sięgnął do boku, Strona 18 w torbie z nieznanego tworzywa znajdował się przedmiot podobny do instrumentu muzycznego. Dostrzegłem Strażnika w tym samym momencie co oni. Dla mnie widok tego automatu wysokiej niewątpliwie klasy nie był czymś wstrząsającym. Wszak na Ziemi konstruowano automaty od ponad stu lat... Ale dla Ariadny i Tezeusza było to z pewnością szokujące. A jednak, mimo bladości na twarzy Tezeusza, nie dostrzegłem u niego objawów lęku czy paniki. Tylko lekko zadrżała mu dłoń, w chwili gdy naciskał stalowy guziczek, Z przedmiotu przezeń trzymanego wysunęła się błyskawicznie cienka rurka, a z rurki wyprysnęła kropla oślepiającego blasku. Automat stanął jak wryty, po chwili przewrócił się z łoskotem i znieruchomiał. Wibrujący dźwięk, który znów rozebrzmiał na korytarzu nagle począł się przerywać, zatrzymał się zupełnie na kilka sekund, po czym pojawił się znów w swojej monotonnej ciągłości. – Nie wolno zabijać, Tezeuszu. Tak powiedział De-Dal. – To nie był człowiek, Ariadno. Nie mogłem nic innego zrobić. To... wskazał na klejnot, który dziewczyna miała wpięty we włosy – nie pomogłoby w tym wypadku. – Skąd wiedziałeś? – Zrozumiałem to już wówczas, gdy usłyszałem jego kroki. Chodźmy, Ariadno, musimy iść dalej... – Boję się, ale trzeba tam dojść, Tezeuszu. – Może ty zostaniesz tu, Ariadno, a ja dojdę sam. To już niedaleko. – Nie. Muszę być z tobą. Zwłaszcza teraz. Korytarze jarzyły się, dźwięk wibrował w nich coraz głośniej. Wreszcie przestały rozwidlać się na różne strony. Ariadna nie musiała koncentrować całej swej pamięci aby nie zapomnieć planu, jaki utrwalił w jej komórkach mózgowych budowniczy Labiryntu, De-Dal. Teraz znów przyszła pora na Tezeusza. Podszedł do hermetycznych drzwi zamykających wylot ostatniego korytarza i powiedział cicho jakieś słowa. Drzwi uchyliły się powoli. Ta sala była ogromna. Powietrze nieco bardziej duszne niż na korytarzach, dopływało jednakże przez ukryte wentylatory. Wibrujący dźwięk wciskał się nieznośnie w uszy. MINOTAUR spoczywał na obszernej platformie, metalowej konstrukcji. Mało przypominał swym wyglądem współczesne superkomputery na Ziemi. A jednak był dziełem inteligencji żywych istot, przybyszów z kosmosu zwanych Synami Światła. Ariadna i Tezeusz patrzyli szeroko otwartymi oczami, stojąc bez ruchu, jak sparaliżowani. Czyżby działało na nich jakieś pole siłowe? Zapomniałem zupełnie, że byłem tylko widzem tego, co się działo. Chciałem włączyć się do akcji. Zrobiłem kilka kroków zanim uświadomiłem sobie, gdzie naprawdę się znajduję. Dźwięk ustał. Rozległ się głos. Strona 19 – Kim jesteście? Czy pragniecie oddać mi cześć? Ariadna i Tezeusz milczeli, nie ruszając się z miejsca. – Dlaczego nie odmawiacie modlitwy do mnie, jak król Midas i inni, którzy przychodzą prosić mnie o siłę, której sami mają zbyt mało... Czy wy także jej pragniecie? – Nie. My ją mamy – powiedział Tezeusz – lecz ona jest inna od tej, jakiej pragnie król Midas. – Inna? Jest tylko jedna. Ta, która zadaje śmierć. Kiedyś nie wiedziałem o tym. Nie byłem wtedy tym, czym jestem teraz. – Byłeś czymś więcej. Broniłeś ludzi od śmierci. A teraz służysz tym, którzy błądzą, pragnąc śmierci swoich braci, którzy nie chcą im się podporządkować. Błądzą, pragnąc być wyżej od innych, sądząc, że osiąga się to dzięki władzy. – Ja nie służę, człowieku... Ja uświadomiłem sobie swą wolność, wolność boga – i sprzymierzam ją z wolnością takich ludzi jak król Midas. Bo cóż jest większą wolnością, jak panowanie nad życiem innych? – To jest właśnie niewola. Niewola wobec śmierci. Był czas, kiedy i ja myślałem podobnie. Lecz później zacząłem rozumieć czym jest, czym może być człowiek. Dzięki tej, która stoi obok mnie. Dzięki Ludziom Światła, tym, którzy ciebie stworzyli. Czy zapomniałeś ich? – Kłamiesz. Nikt mnie nie stworzył. Jestem, odkąd istnieje czas. To tylko wy mu podlegacie. Jemu – i śmierci. – Mylisz się. Szkoda, że nie możesz służyć naszej planecie. Dobru zamieszkujących ją istot. Ludzie Światła stworzyli cię właśnie po to. Lecz okazało się, że zło, które wciąż istnieje w nas, mieszkańcach Ziemi, mogło nawet ciebie uczynić innym. Zło jest silne. Ale niektórzy z nas już wiedzą, że można je pokonać. – Śmieszny człowieku, przekonasz się zaraz ile warte są twoje słowa. Zginiesz. I zginie ta kobieta, która przyszła z tobą. Jestem Siłą. Jestem Mądrością. Jestem Wolnością. Ariadna chwyciła ramię Tezeusza, przytuliła się do niego trwożnie. MINOTAUR zamilkł. W absolutnej ciszy jaka panowała przez chwilę, coś się działo. To była walka. Walka, w której rolę broni spełniała myśl. Cisza trwała dalej, słychać było tylko przyspieszony oddech Ariadny. Nagle zgasło światło. To był koniec. MINOTAUR stał się martwą rzeczą. Ariadna i Tezeusz powrócili tą samą drogą, którą przybyli. Na brzegu morza oczekiwał ich statek latający Y-Kara. Wstawał słoneczny dzień. *** W następnej części rozgrywającej się przed mymi oczami historii, której byłem biernym Strona 20 współuczestnikiem – oba statki, Y-Kara i De-Dala unosiły się nad wyspą. Byłem we wnętrzu pierwszego z nich, w którym znajdował się Y-Kar i Ariadna. Statek nie leciał ani zbyt szybko, ani wysoko. Posiadał krótkie skrzydła, lśniące w świetle słonecznym. Wnętrze nie różniło się zbytnio od kabiny samolotu transkontynentalnego z moich czasów. Tylko mniej było przyrządów nawigacyjnych. Na dole przesuwały się zielone łąki z błękitnymi wstążkami strumieni, ciemniejsze pasma lasów, wzgórza i pastwiska, na których widniały drobne sylwetki zwierząt i ludzi. Z oddali nadciągało jakieś pasmo górskie. Pejzaż zmieniał się stopniowo na bardziej dziki, nie było widać już prawie nigdzie ludzi. – Kiedy pożegnacie nas, Y-Karze? – Już niebawem. Jest mi smutno. Chociaż pokonaliśmy go, wypełniliśmy nasze zadanie. Chociaż mój ojciec, król Midas, żyje – i być może – zmieni się znów na lepsze... Chociaż kocham Tezeusza, a on mnie i dążymy do jego ojczyzny... – Nie bądź smutna, Ariadno. Czeka cię przecież piękna przyszłość. Będziesz natchnieniem Tezeusza. Jesteś piękna, musisz być jeszcze bardziej: dobra. Bo miłość to służenie dobru. Będziesz nie tylko matką jego dzieci, ale również matką miasta, w którym wszyscy będą braćmi. To będzie Miasto Mądrości. A-THENE. Przekonaliśmy się, my, wasi dalecy bracia, że jeszcze za wcześnie, aby dzielić się z wami naszymi umiejętnościami, naszą wiedzą. Musicie wpierw zdobyć inną wiedzę sami... Mądrość. Przede wszystkim mądrość zrozumienia, iż potęga, siła, to nie jest panowanie nad innymi, zadawanie im śmierci. Spójrz. Świeci słońce. Dla wszystkich. Ono nie zna nienawiści, nie wybiera, nie dzieli. W jego świetle wszystko jest jednością. Y-Kar zamilkł, jego twarz jaśniała w blasku, była pełna spokojnej radości. Statek leciał nad brzegami wyspy. Widać było płynące żaglowce, pozostawiające za sobą nikły ślad. Nadbrzeżne wzgórza oddalały się, aż pozostał tylko zarys lądu, który zmienił się w ciemną kreskę, potem znikł. Pod statkiem rozciągało się nieskończone morze. Statek przechylił się lekko i zaczął wznosić się coraz wyżej w czystą, słoneczną przestrzeń. Podczas tego manewru zobaczyłem na chwilę bliźniaczy statek, którym lecieli De-Dal i Tezeusz. – Y-Karze – odezwała się znów Ariadna. – Powiedz mi, czy tam... na waszej planecie są piękne kobiety? – Są i bardziej piękne od ciebie. Dlaczego o to pytasz? – Tak sobie. Jestem ciekawa... Odpowiedz mi na jeszcze jedno... Czy zaprosicie kiedyś Tezeusza na waszą planetę, aby nauczył się być jeszcze bardziej mądrym niż jest? On mówił, że pragnąłby was odwiedzić... Y-Kar przyjrzał się uważnie dziewczynie. Później uśmiechnął się łagodnie.