Django Wexler - Cena mestwa
Django Wexler - Cena mestwa
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Django Wexler - Cena mestwa |
Rozszerzenie: |
Django Wexler - Cena mestwa PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Django Wexler - Cena mestwa pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Django Wexler - Cena mestwa Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Django Wexler - Cena mestwa Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Moim przyjaciołom, dzięki którym
zachowuję zdrowe zmysły (przeważnie)
Strona 4
Strona 5
Podziękowania
a powieść była dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem. Ponieważ Mroczny tron
T był prawie ukończony, zanim ukazało się Tysiąc imion, dopiero teraz pisałem
książkę, znając reakcję czytelników na poprzednie tomy. Miałem to szczęście, że
reakcja była przeważnie pozytywna, lecz z tego powodu odczuwałem wyraźną presję i
potrzebę sprostania powszechnym oczekiwaniom.
Na szczęście, jak zwykle, miałem przy tym wielu pomocników. Tym razem pierwszą osobą,
w której ręce wpadł maszynopis, była Rhiannon Held. Oderwała się od własnego pisarstwa,
żeby mi pomóc, za co będę jej dozgonnie wdzięczny; powinniście natychmiast zacząć czytać
jej książki. Casey Blair nie czytała maszynopisu, ale przez godzinę słuchała mojej paplaniny,
po czym spokojnie rozwiązała dręczący mnie od kilku tygodni problem z intrygą, ponownie
udowadniając, że jest najlepsza. Lu Huan był tak uprzejmy, że przeczytał kilka początkowych
wersji i poradził mi, co robić dalej.
Mój agent Seth Fishman był jak zawsze niesamowity i zanim jeszcze skończyłem tę powieść,
przyniósł mi pilnie wyczekiwaną wiadomość, że mamy umowę na czwarty i piąty tom
„Kampanii Cienia”, zamykające cykl. Jestem również winien podziękowania Willowi
Robertsowi, Rebecce Gardener i Andy’emu Kiferowi z Gernert Company oraz wszystkim,
którzy pomogli mi przedstawić te książki światu.
Moi wydawcy, Jessica Wade z Roc i Michael Rowley z Del Rey UK, znosili moje napady
niepokoju, wybaczali mi spóźnienia i jakoś zdołali jak zwykle doskonale wykonywać swoją
pracę pomimo moich wygłupów. Szczególne podziękowania jestem winien Michaelowi, który
był moim gospodarzem i przewodnikiem podczas mojego pierwszego pobytu w Londynie; a
także wszystkim londyńczykom, którzy pomagali zagubionemu, poruszającemu się po
niewłaściwej stronie drogi Amerykaninowi.
I na koniec znowu dziękuję dwom naprawdę niezastąpionym grupom osób: wszystkim tym,
którzy dopilnowali, żeby ta książka powstała i znalazła się w księgarniach z odpowiednią
okładką, niewydrukowana do góry nogami lub jako słownik języka norweskiego; a także
wszystkim tym, którzy przeczytali Tysiąc imion oraz Mroczny tron i uznali, że warto o nich
rozmawiać. Bez was byłbym facetem opowiadającym te historie swoim kotom.
Strona 6
Prolog
Ignahta Sempria
aki piękny kraj, a ma spłynąć krwią.
T Na południe od miasta Desland dolina rzeki Velt rozszerzała się w rozległy
dywan pól poprzecinanych równymi żywopłotami i usianych punkcikami
schludnych osad z wysokimi wieżami kościołów zwieńczonych podwójnymi złotymi kręgami.
Sama rzeka meandrowała łagodnymi zakolami, jakby wyczerpana gwałtownym spływaniem z
wyżyn i migocząca jak topione srebro w ciepłym jesiennym słońcu. Tu i ówdzie samotne
wzgórki wznosiły się z bezkresnej równi pól uprawnych niczym wyspy z morza, porośnięte
starymi karłowatymi drzewami – ostatnią twierdzą wielkiej puszczy zajmującej te ziemie
przed przybyciem ludzi.
Na szczycie jednego z tych wzgórz, na skraju jednego z tych mateczników jakiś człowiek
siedział ze skrzyżowanymi nogami na głazie i patrzył na równinę w dole. Był to młody
mężczyzna, podrostek zaledwie, o kasztanowych włosach i cienkich wąsach. Odziany w skóry
i samodział mógł zostać omyłkowo wzięty za tubylca, syna jakiegoś wieśniaka, który przybył
tu zastawiać sidła lub zbierać drewno w starym lesie.
W rzeczywistości był bardzo daleko od domu i nie interesowało go zbieranie chrustu czy
zastawianie wnyków. Nazywał się Strzyżyk. W jukach siodła, starannie zwiniętą i zamkniętą w
szkatułce, wiózł aksamitną maskę z naszytą warstwą błyszczących i pobrzękujących kawałków
obsydianu. Ten przedmiot identyfikował go jako sługę legendarnego zakonu, uważanego za
nieistniejący od stu lat: Kapłanów Czerni, gorliwych agentów Kościoła Elizejskiego, jego
szpiegów i inkwizytorów.
Nawet w tym tajnym bractwie wykonującym polecenia Kapłanów Czerni Strzyżyk był
niezwykłą postacią. Wypowiedział prawdziwe imię demona i miał go nosić w sobie do końca
swoich dni. A po śmierci miał zostać skazany na wiekuiste męki za to, że ośmielił się
paktować z siłą nieczystą. Zaakceptował to brzemię oraz nieuchronność swego losu, aby
służyć Kościołowi i uchronić innych przed podobną karą. Był jednym z Ignahta Sempria,
Przeklętym Penitentem.
Spoglądał na równinę, na odległe o wiele mil miejsce, gdzie niedawno liczne ogniska
płonęły jak świetliki. Z tak daleka większość ludzi widziałaby tylko pola i rzeki, lecz Strzyżyk
miał w sobie demona. Czuł go w swoich oczach, ten ucisk, jakby ktoś zaciskał węźlasty sznur
na jego czaszce, z bolesną ostrością wyostrzający mu wzrok. Maleńkie postacie w niebieskich
mundurach uwijały się, formowały szeregi i maszerowały, końskie zaprzęgi ciągnęły działa, a
kawaleria sprawdzała siodła i dosiadała koni. Armia szykowała się do bitwy.
Zaszeleściły krzaki za jego plecami. Gdy cała moc demona skupiła się na wyostrzaniu jego
wzroku, słuch Strzyżyka nie był lepszy niż u przeciętnego człowieka i tylko nabyte w trakcie
długich ćwiczeń opanowanie sprawiło, że nawet nie drgnął. Wypuścił tylko powietrze z płuc i
odprężył się, pozwalając demonowi powrócić w stan spoczynku. W mgnieniu oka stracił tę
nadzwyczajną ostrość widzenia, chociaż wciąż miał sokoli wzrok. Odgłosy lasu natychmiast
napłynęły falą, wszystkie najcichsze szmery i dźwięki teraz były głośne jak fanfary. Słyszał
Strona 7
bicie serc tych dwóch mężczyzn, którzy stanęli przy nim, a ich oddechy były niczym bicie
dzwonów.
– Vordanajowie zwijają obóz – rzekł. Powiedział to po murnskajsku, w ojczystej mowie tych
ludzi wychowanych w świątyni-twierdzy Elizjum. – Jednak nie do odwrotu. Vhalnich wyda
bitwę di Pfalenowi.
– Śmiały – rzekł mężczyzna po lewej.
Był znacznie starszy od Strzyżyka, w mocno zaawansowanym średnim wieku i z łysiną
okoloną wiankiem czarno-siwych włosów. Zwano go Łgarzem i Strzyżyk nigdy nie słyszał, by
ktoś nazywał go inaczej. Też miał na sobie zwyczajny wieśniaczy strój, lecz jego dłonie o
ponaddwucentymetrowej długości paznokciach pomalowanych lśniącą białą żywicą mogły
wzbudzić podejrzenia.
– Di Pfalen ma przewagę liczebną – zauważył Strzyżyk. – Podzielił swoje siły na trzy
kolumny, próbując odciąć Vhalnichowi drogę ucieczki.
Łgarz prychnął.
– Na jego miejscu nie byłbym taki pewny siebie, zważywszy na reputację Vhalnicha.
Strzyżyk wzruszył ramionami. Łgarz lubił udawać eksperta od wojskowości i wszystkiego
innego, ale w zasadzie sytuacja była oczywista. Rewolucja, która wybuchła po śmierci króla
Farusa VIII, wstrząsnęła cywilizowanym światem, podporządkowując świętą władzę
monarszą wybranemu przez pospólstwo parlamentowi. Zachęcane przez Elizjum zachodnie
mocarstwa – Borel, Murnsk i Liga Wolnych Miast – wypowiedziały Vordanowi wojnę, aby
przywrócić odwieczny porządek. Jednak wypowiedzenie wojny to jedno, a działania to co
innego. Panujący na morzu Borel wolał powolnie działające blokady i narzędzia
ekonomicznego nacisku, rozległy i odległy Murnsk zaś mógł miesiącami gromadzić swoje
wojska.
Natomiast Liga nie była właściwie państwem, lecz swarliwą i podzieloną koalicją na poły
niezależnych miast. Vheed, Norel i co odleglejsze miasta przysłały tylko symboliczne
kontyngenty lub puste obietnice pomocy ponoć wspólnej sprawie. Jedynie Hamvelt i jego
najbliżsi sojusznicy ochoczo skorzystali z okazji do pokonania odwiecznego rywala. Tak więc
tutaj, na te znajome równiny pomiędzy Essyle i Deslandem, gdzie przebiegała zawsze
niespokojna granica pomiędzy Vordanem i Ligą, Vordanajowie przysłali swego niedawno
wyłonionego bohatera. Janusa bet Vhalnicha. Zdobywcę Khandaru, zwycięzcę Ostatniego
Diuka, zbawcę Vordanu. Heretyka. Czarownika.
– Będziemy obserwować przebieg bitwy – rzekł Łgarz. – Jeśli Vhalnich padnie lub dostanie
się do niewoli, nasze zadanie będzie łatwiejsze. Jeśli nie...
Trzeci mężczyzna odkaszlnął. Stał z rękami założonymi na szerokiej piersi, o ponad głowę
wyższy od swoich towarzyszy. Gęsta i skołtuniona, podobna do ciernistego gąszczu czarna
broda nadawała jego grubo ciosanej twarzy groźny wygląd, a głęboko osadzone czarne oczka
spoglądały złowrogo. Chociaż był odziany tak jak dwaj pozostali, nikt nie wziąłby go za
zwykłego robotnika. Nie tylko z powodu jego olbrzymiego wzrostu, ale też otaczającej go
groźnej aury. Zwał się Skręt. Strzyżyk rzadko słyszał, by Skręt wypowiadał więcej niż jedno
słowo, a często nawet nie tyle.
– Tak czy inaczej – powiedział Strzyżyk – musimy podjechać bliżej.
Nadal znajdowali się o dobry dzień jazdy od miejsca, które niebawem miało się stać polem
Strona 8
bitwy.
– Poszukamy innego punktu obserwacyjnego. – Łgarz skinął głową. – Szykujcie konie.
Strzyżyk podniósł się i stanął na nogach obolałych od zbyt długiego pozostawania w
całkowitym bezruchu. Powstrzymał się od zmarszczenia brwi. Przeklęci Penitenci nie mieli
hierarchii ani łańcucha dowodzenia, byli tylko absolutnie posłuszni pontifeksowi Czerni. W
tych rzadkich wypadkach, kiedy nie pracowali samotnie, ich rozkazy wyraźnie wyjaśniały, kto
dowodzi. Kłamca był agentem o wieloletnim doświadczeniu, a dla Strzyżyka była to pierwsza
misja poza Murnskiem, tak więc logiczne było, że dowodził starszy z nich. Strzyżyk jednak
czasem podejrzewał, że Łgarz wykazuje zamiłowanie do nieróbstwa i ziemskich przyjemności
nieodpowiednie dla osoby na jego stanowisku, i dlatego traktuje Strzyżyka jak sługę, a nie
równego sobie. Zamierzał po powrocie przedstawić tę sprawę pontifeksowi.
Mieli sześć koni, które niosły ich bagaż i mogły służyć jako zapasowe, gdyby musieli jechać
szybciej. Strzyżyk przystąpił do znajomego rytuału przygotowania siodeł i uprzęży, ładowania
sprzętu obozowego i sprawdzania kolejnych rumaków swoimi nadnaturalnymi zmysłami,
nasłuchując ich oddechów i bicia serc. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku,
poprowadził jednego konia po drugim na skraj lasu. Ostatni szedł wierzchowiec Skręta,
wielki i krępy wałach dopasowany do ciężaru ogromnego jeźdźca.
Skręt z kolejnym pomrukiem wziął od niego wodze i niezdarnie wgramolił się na siodło,
wywołując pogardliwe parsknięcie rumaka. Łgarz dosiadł konia zręczniej, spędziwszy w
siodle pół życia w służbie zakonu. Strzyżyk przystanął przed swoją ulubioną klaczą,
spoglądając na północ.
– Strzyżyk? Czy coś się stało? – zapytał Łgarz.
Strzyżyk zamknął oczy i pozwolił, by demon gwałtownie wzmocnił jego słuch. Dźwięki,
które jeszcze przed chwilą były zaledwie drżeniem powietrza, teraz stały się głośne i wyraźne
– głuche tąpnięcia i łoskoty podobne do huku gromów w oddali. W przerwach słyszał nawet
cichy warkot werbli.
– Strzyżyk? – powtórzył Łgarz, a jego słowa rozdarły uszy Penitenta niczym głos Boga.
Otworzył oczy i pozwolił demonowi skryć się z powrotem w głębi jego czaszki.
– Zaczęło się – powiedział.
Strona 9
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 10
Jeden
Winter
ytrzymać! Tamci słabną! – krzyknęła Winter Ihernglass.
W Powietrze było gęste od kwaśnego dymu przecinanego jasnymi rozbłyskami
wystrzałów. Huk muszkietów wokół Winter był jak nieustający ryk gromu, nie
miała więc pojęcia, czy jej podwładne ją usłyszały. Cały jej świat zawęził się do tego małego
odcinka pierwszej linii, gdzie dwanaście dziewcząt z Pierwszego Dziewczęcego stało za
poszarpanym kulami żywopłotem, wykonując kolejne czynności ładowania muszkietów:
wpychając kulę do lufy, odwodząc kurki i ponownie unosząc broń do strzału.
Hamveltajczycy byli niewidoczni w półmroku, zauważalni tylko w rozbłyskach swych
wystrzałów. Słabli jednak – Winter czuła to – i odpowiadali coraz bardziej chaotycznym i
rzadszym ogniem. Jeszcze minuta. Przeszła wzdłuż linii, chrypnąc od krzyku i tnąc powietrze
szablą, a od nieustannego trzasku wystrzałów czuła ćmiący ból zębów.
Przed sobą zobaczyła jedną z grup ratunkowych, złożoną z dziewcząt zbyt młodych lub za
małych, żeby unieść muszkiet. Pracowały trójkami i czwórkami, podbiegając do żywopłotu,
ilekroć któraś z żołnierek padła, i odciągając ją kilka kroków dalej, żeby ocenić rodzaj rany.
Winter widziała, jak ta grupa zostawia kobietę trafioną kulą w pierś, z której szeroki strumień
krwi wypływa na błotnistą ziemię. Wróciły po pulchną matronę leżącą na boku i ściskającą
strzaskaną rękę. Gdy podnosiły ją z ziemi, jedna z dziewcząt nagle zgięła się wpół,
przyciskając obie dłonie do brzucha. Jedna z jej towarzyszek obejrzała ją, pokręciła głową i
zostawiła ją tam, gdzie padła.
Na spiżowe jaja Bestii. Winter nie raz widziała taką scenę, ale nie przestawała się dziwić,
jak szybko dziewczęta, które niecałe trzy miesiące wcześniej widywała sprzedające kwiaty w
Vordanie, przystosowały się do brutalnej rzeczywistości pola bitwy. Stłumiła poczucie winy.
Teraz nie czas na to. Trzeba myśleć tylko o tym, jak przeżyć.
Winter przebiegła obok grupy ratunkowej, pospiesznie omijając umierającą dziewczynę i
podążając dalej wzdłuż linii. Wypatrywała Bobby. Ta młoda kobieta, która miała stopień
kaprala w kompanii Winter podczas kampanii Janusa w Khandarze, teraz nosiła naramienniki z
białymi paskami porucznika. Grupka kobiet kryła się za osłoną gęstego żywopłotu, gdzie z
trudem ładowały muszkiety w kucki i wstawały, żeby oddać kolejne strzały w gęstniejącą
chmurę dymu.
– Bobby! – krzyknęła Winter, łapiąc ją za ramię i przyciągając do siebie, żeby porucznik
usłyszała ją w tym hałasie. – Idź do Jane i powiedz jej, żeby ruszyła!
Jasna skóra Bobby była już usmarowana resztkami spalonego prochu. Tak jak Winter, była
jedną z nielicznych w Pierwszym Dziewczęcym noszącą porządny regulaminowy mundur; w
przeciwieństwie do Winter, jej nie był już skrojony tak, aby skryć przed wścibskimi oczami jej
prawdziwą płeć. Kiedy Janus utworzył całkowicie kobiecy piąty batalion ochotniczy z tej
zbieraniny, którą Winter i Jane poprowadziły do bitwy w Midvale, Bobby postanowiła
porzucić przebranie. Była tą, która nazwę Pierwszy Dziewczęcy – nawiązującą do dawnego
pierwszego pułku królewskiego oraz serii książkowych poradników dla chłopców – zmieniła
Strona 11
z uszczypliwej w zaszczytną. Obok Winter i Jane była chyba najbardziej poważanym oficerem
tego batalionu.
Była także dotknięta klątwą lub magią – Winter nie wiedziała, jak to nazwać –
khandarskiego naath, które ratowało jej życie. Winter wiedziała, że jej rany goją się, nie
pozostawiając różowych blizn, lecz są gładkie i lśniące niczym żywy marmur.
Bobby zasalutowała, potwierdzając przyjęcie rozkazu, oddała swój muszkiet najbliżej
stojącej i pobiegła, nisko pochylona, by nie wystawiać głowy nad żywopłot. Jakby to coś
mogło pomóc. Żywopłot czasem mógł zatrzymać kulę, ale przeważnie tylko zasłaniał kryjących
się za nim przed celnymi strzałami nieprzyjaciela. Teraz nikt już nie celował; gdyby nie błyski
i grzechot wystrzałów, Winter nie wiedziałaby, czy wróg wciąż tam jest. Odwróciła się w
przeciwną stronę, wypatrując oznak słabnącego morale lub rosnącej paniki, i z zadowoleniem
odkryła, że jej podwładne nadal dzielnie wykonują swoją krwawą robotę. Hamveltajczycy
prowadzili zaciekły i gęsty ogień, lecz na razie Pierwszy Dziewczęcy zdawał się
wytrzymywać ich napór.
Kierując się w lewo, przez huk muszkietów usłyszała basowy pomruk artylerii. Żywopłot
doprowadził ją do małej osady złożonej z tuzina budynków bronionych przez batalion
ochotniczy i pół baterii dział. Coś się paliło – nawet przez gęsty dym dostrzegła łunę – lecz
odgłosy świadczyły, że obrońcy wciąż zażarcie walczą.
Po prawej stronie linii żywopłot ostro skręcał i ciągnął się jeszcze pięćdziesiąt metrów, po
czym kończył się szeroką żwirową alejką. Jane czekała za tym załomem z czterema innymi
kompaniami, przyczajonymi i milczącymi do tej pory, czekającymi w zasadzce. Winter nie
chciała, by jej żołnierze stawiali czoło batalionowi regularnego wojska dłużej niż to
konieczne.
Dotarłszy na środek linii, Winter przywarła do żywopłotu między parą żołnierzy i
nasłuchiwała. Parę minut, zanim Bobby dobiegnie do Jane, parę minut na przyszykowanie...
Chór ochrypłych bojowych okrzyków, wyraźnie kobiecych nawet w tym grzechocie i trzasku
muszkietów, przetoczył się w dymie po prawej. Wzdłuż całej linii żołnierze Winter podjęli ten
okrzyk, któremu natychmiast zawtórowała wzmożona palba. Kolejne rozbłyski przeszyły kłęby
dymu na prawo od pozycji Hamveltajczyków, gdy Jane poprowadziła swoje oddziały do ataku
na bagnety. Zgodnie z przypuszczeniami Winter, ten atak z flanki przekonał ich, że pozycja jest
nie do utrzymania, i przed upływem minuty nieprzyjacielski ogień ustał. Wzdłuż żywopłotu
kobiety z Pierwszego Dziewczęcego wiwatowały, aż ochrypły.
– Pamiętajcie o załadowaniu muszkietów! – przekrzyczała je Winter. – Oni wrócą.
– Szkoda, że nie widziałaś ich min – powiedziała Jane. – Ci dranie byli tak zaskoczeni, że
nawet nie zdążyli odpowiedzieć ogniem.
– Dobra robota – pochwaliła Winter. Chociaż plotki o cieszącym się złą sławą kobiecym
pułku do tej pory na pewno rozeszły się w nieprzyjacielskim obozie, żołnierze Ligi zawsze
byli zaskoczeni, gdy stanęli oko w oko z Pierwszym Dziewczęcym. Winter z przyjemnością
wykorzystywała to wahanie, jeśli pozwalało zmniejszać straty w ludziach. – Jacyś jeńcy?
– Kilkudziesięciu – odparła Jane. – Wielu rannych, ale nie brałyśmy tych, którzy nie mogli
chodzić.
Przykucnęły w błocie, kilka metrów od żywopłotu. Korzystając z przerwy w działaniach,
niektóre dziewczęta pomagały zespołom ratunkowym, przenosząc rannych do tymczasowego
Strona 12
punktu opatrunkowego na tyłach i ściągając zabitych z pola ostrzału. Winter przestrzegła je,
żeby nie zapuszczały się za daleko. Zbyt łatwo było dostać się do niewoli, pomagając rannej
towarzyszce i zapominając, że bitwa jeszcze się nie skończyła.
Na lewo wciąż huczały działa, lecz ogień z muszkietów ucichł, co świadczyło, że atak na
osadę został odparty i tylko kanonierzy Ligi z daleka kontynuowali swój pojedynek z
vordanajskimi artylerzystami. Dym zaczął się rozchodzić, rozrywany na strzępy podmuchami
porannego wiatru. Spojrzawszy na słońce, Winter skonstatowała, że do południa została
jeszcze co najmniej godzina; miała wrażenie, że są tutaj kilka dni. Na moment zamknęła oczy,
zrobiła głęboki wdech i znów skupiła myśli na bieżących sprawach.
– Sprawdź, czy któryś z waszych jeńców mówi po vordanajsku. Bardzo chciałabym
wiedzieć, co jeszcze tam mają.
– Myślisz, że spróbują znowu?
– Myślę, że muszą. Chcą przedrzeć się tędy, żeby uderzyć na siły Janusa od tyłu. – Dziwnie
się czuła, mówiąc tak poufale o dowódcy armii, w dodatku vordanajskim arystokracie, lecz
było to powszechną praktyką wśród jego podwładnych, którzy w ten sposób okazywali swe
oddanie dla tego dziwnego generała. – Próbowali zajść go, mijając osadę, i natknęli się na
nas. Co zrobią teraz?
Jane wzruszyła ramionami.
– Ty jesteś żołnierzem.
Winter skrzywiła się, ale w pewnym sensie Jane miała rację. Chociaż czasem wciąż czuła
się jak oszustka – trudno było się tak nie czuć, gdy wszyscy prócz kilku wybranych uważali ją
za mężczyznę – ale trudno zaprzeczyć, że miała więcej wojskowego doświadczenia niż
ktokolwiek w Pierwszym Dziewczęcym, może z wyjątkiem jej byłych kaprali Graffa i
Folsoma. Skoro o tym mowa, to chyba miała więcej bojowego doświadczenia niż ktokolwiek
we wschodniej armii Janusa, będącej dziwnym konglomeratem dawnych sił królewskich i
pospiesznie sformowanych batalionów złożonych z ochotników-rewolucjonistów.
Jane miała inne doświadczenia. Były kochankami, dawno temu, w więzieniu dla młodych
dam pani Wilmore, zanim Jane została przymusowo wydana za mąż brutalnemu farmerowi, a
Winter uciekła i wstąpiła do wojska. Gdy Winter spędziła trzy lata w Khandarze, ukrywając
swoją płeć, Jane wyrwała się z niewolniczego związku, uwolniła pozostałe dziewczęta z
więzienia i przyprowadziła je do stolicy Vordanu. Tam walczyły z przestępcami, poborcami
podatków i wszystkimi, którzy stanęli im na drodze, formując zręby Skórzanych Kurtek i
usiłując zaprowadzić surową sprawiedliwość w Dokach. Gdy Winter i Jane ponownie
spotkały się w zamęcie rewolucji – dzięki dyskretnej pomocy Janusa bet Vhalnicha, jak
domyślała się Winter – dziewczęta Jane przyłączyły się do walki, której celem było
uwolnienie miasta od Orlanka.
Teraz jej podopieczne stanowiły niemal połowę Pierwszego Dziewczęcego, a sama Jane
przyjęła stopień oficerski, ale nie udawała, że wie cokolwiek o taktyce. Winter czubkiem buta
nakreśliła linię na ziemi.
– Na ich miejscu spróbowałabym uderzyć na naszą prawą flankę. Jeśli mają jeszcze parę
batalionów, mogliby rzucić jeden na nas, a drugi posłać na drogę, żeby zaszedł nas od tyłu.
– A gdybyśmy się wycofały, mogliby otoczyć miasto – powiedziała Jane. Spojrzała na
południe, gdzie tylko żywopłoty sporadycznie przecinały bezkresną otwartą przestrzeń.
Strona 13
Samotne, porośnięte lasem wzgórze, oddalone o wiele mil, wznosiło się na horyzoncie jak
szary monolit. – Gdyby ich jazda dopadła nas na tej równinie...
Winter skinęła głową. Może Jane nie miała wojskowego wykształcenia, ale miała instynkt.
Pierwszy Dziewczęcy był dzielnym i zdyscyplinowanym batalionem, ale niedostatecznie
wyszkolonym, żeby sformować czworobok i odeprzeć szarżę kawalerii na otwartej
przestrzeni. To samo dotyczyło ochotników tworzących większość sił, które Janus pozostawił,
aby powstrzymały pochód Ligi. Mieli tylko jeden pułk królewskich – zawodowych żołnierzy
dawnej armii – a odwrót w tych warunkach łatwo mógł się przerodzić w paniczną ucieczkę.
– Poślę Bobby do pułkownika de Ferre – zdecydowała Winter. – Jeśli ściągnie tu odwody,
zanim tamci uderzą, możemy sprawić im kolejną przykrą niespodziankę. W końcu odechce im
się walić głową w mur.
Jane kiwnęła głową i wstała.
– Wyślę kilka dziewcząt za tę chmurę dymu, żeby ostrzegły nas wcześniej.
Winter podniosła się nieco wolniej, gdyż już bolały ją nogi. Nagle ścisnęło ją w gardle w
sposób niemający nic wspólnego z tym, że przez cały ranek pokrzykiwała ile tchu w płucach.
– Uważaj – powiedziała.
Jane uśmiechnęła się tak znajomo, łobuzersko, i niedbale zasalutowała. Winter
powstrzymała nagłą chęć objęcia jej ramionami. Sztywno kiwnęła głową tylko i patrzyła, jak
Jane maszeruje z powrotem na pierwszą linię.
Widok dowódcy batalionu namiętnie ściskającej podwładną mógłby być nieco zaskakujący
według wojskowych norm, ale Winter nie była pewna, czy sprawiłoby to jakąkolwiek różnicę,
gdyby uległa pokusie. Jednak ostrożność była jej od dawna zakorzenionym nawykiem, który
starała się przekazać Jane. Żyły w upiornym oparze półprawd i kłamstw – fakt, że kapitan
Ihernglass sypia z porucznik „Szaloną Jane” Verity, był tajemnicą poliszynela, przynajmniej w
Pierwszym Dziewczęcym, rozplotkowanym tak samo jak każdy oddział wojsk kolonialnych.
Jednak tylko wąski krąg dziewcząt, dawnych członkiń Skórzanych Kurtek Jane, znał tajemnicę
prawdziwej płci Winter. Na razie nie zawiodły jej zaufania – podopieczne Jane były bardzo
lojalne – ale Winter denerwowało, że jej sekret jest znany tylu osobom.
Bobby przybiegła i sprężyście zasalutowała. Jeden rękaw miała czerwony od krwi.
– Jane powiedziała, że mam się zameldować, kapitanie – powiedziała.
– Nic ci nie jest?
Głupio zapytałam, pomyślała Winter. Na tym polu bitwy Bobby była jedyną osobą, która z
pewnością przeżyje dzięki ochronie, jaką zapewniły jej wydarzenia w Khandarze.
– Co takiego? – Bobby zauważyła plamę krwi i pokręciła głową. – Och, to nic, pomagałam
przy rannych.
Winter skinęła głową.
– Muszę posłać cię do pułkownika de Ferre. Powiedz mu, że potrzebne nam posiłki, co
najmniej batalion, żeby wydłużyć linię obrony na prawej flance. Nie mamy dość sił, żeby ją
rozciągnąć, a jeśli nas ominą, cała obrona się rozsypie.
– Tak jest, kapitanie!
Bobby ponownie zasalutowała i biegiem wróciła na tyły. Był tam niewielki punkt
opatrunkowy, gdzie batalionowi chirurdzy robili co mogli dla rannych, zanim ci trafią pod
opiekę lekarzy. Obok stały przywiązane konie, przygotowane dla kurierów i na wszelki
Strona 14
wypadek. Winter popatrzyła, jak dziewczyna wsiada na konia, a potem znów w kierunku
pierwszej linii.
Ciała poległych zniesiono już z pola bitwy, a rannych odprowadzono na tyły. Teraz małe
grupki ostrożnie przeskakiwały przez żywopłot i w rzedniejącym dymie szukały rannych
nieprzyjaciół. Każdego, który rokował przeżycie, brano do niewoli i odprowadzano do punktu
opatrunkowego za pierwszą linią.
Przeciwnikiem były regularne hamveltajskie oddziały zwane żółtymi kubrakami od ich
cytrynowych kurtek z czarnymi wyłogami, noszonych do czarnych spodni. Nosili czarne czaka
ze złotymi zdobieniami z przodu i długimi czerwonymi piórami powiewającymi na czubku.
Wyglądali jak idealni zawodowi żołnierze, w przeciwieństwie do Vordanajów, którzy zamiast
mundurów nosili luźne niebieskie bluzy narzucone na cywilne ubrania. Jednak schludne
mundury nie były żadną osłoną przed kulami z muszkietów.
Traktowano ich łagodnie, na osobisty rozkaz samego Janusa. Powód był nie tyle
humanitarny, ile brutalnie praktyczny. Dowódcy Ligi zapowiadali, że wziętych do niewoli
vordanajskich ochotników będą traktować jak partyzantów lub bandytów, a nie z szacunkiem
należnym żołnierzom, najlepszą ochroną przed takimi represjami było więc zdobycie przez
Vordanajów jak największej liczby jeńców, żeby w razie potrzeby móc zagrozić odwetem. W
jeszcze większym stopniu dotyczyło to kobiet z Pierwszego Dziewczęcego, które nie miały
pojęcia, czego się spodziewać, gdyby wpadły w ręce wroga. Winter wiedziała, że wiele jej
podwładnych nosi sztylety schowane pod ubraniem, aby w ostateczności odebrać sobie życie.
Nie zachęcała do tego, ale nie mogła ich za to winić.
Znoszenie poległych często było połączone z grabieżą. Oficjalnie miano zbierać tylko
amunicję, żywność i inne elementy wojskowego wyposażenia, ale Winter zauważyła, że wiele
grup wraca z insygniami, piórami z hełmów i innymi trofeami. Kolejna praktyka, na którą
musiała przymknąć oko. Nie chciała, żeby jej podwładne zmieniły się w wampiry odcinające
palce, by zdjąć pierścionki, ale takie przejawy dumy z wywalczonego z trudem zwycięstwa
należało popierać.
Wybuch śmiechu zwrócił jej uwagę. Po lewej grupka młodych kobiet otaczała krępą postać
porucznika Drake’a Graffa, który próbował zademonstrować właściwy sposób celowania z
muszkietu. Trudno było mieć pewność z powodu jego gęstej brody, ale Winter miała wrażenie,
że się rumienił. Jeszcze jedna kobieta w prowizorycznym mundurze porucznika przyglądała się
temu, a Winter podeszła i stanęła przy niej.
– Kapitanie – powiedziała Cyte, salutując niemal tak sprężyście jak Bobby.
Winter odpowiedziała skinieniem głowy.
– Jaka sytuacja?
– Najgorsze nas ominęło – odparła Cyte. – Anna oberwała odłamkiem i trochę krwawiła,
ale nic jej nie będzie. Poza nią w naszej kompanii nie było żadnych ofiar.
Nic dziwnego, że mają ochotę się śmiać, pomyślała Winter, gdy wokół Graffa rozległa się
kolejna salwa śmiechów. Idąc w ślad za spojrzeniem Winter, Cyte westchnęła.
– Lubią się z nim przekomarzać – powiedziała. – Próbowałam je powstrzymać, ale...
Winter pokręciła głową.
– Nie trudź się. I tak nie zdołasz. – Żołnierze mają swoje zabawy, niezależnie od tego, czego
sobie życzą dowódcy. – Tylko dopilnuj, żeby to nie wymknęło się spod kontroli.
Strona 15
– Jakiej kontroli? W zeszłym tygodniu kilka z nich odkryło, gdzie on się kąpie w rzece, i
wskoczyły do wody, żeby mu towarzyszyć. Lubią widzieć, jak się rumieni.
Winter z trudem powstrzymała chichot, wyobraziwszy sobie mrukliwego i szorstkiego Graffa
pospiesznie odwracającego wzrok i mamroczącego coś pod nosem. Kiedy Janus
zaproponował, że przydzieli do pułku Winter jej dawnych kaprali, próbowała im
wytłumaczyć, w co się pakują. Folsom dopasował się od razu, gdyż jego spokojna pewność
siebie i niecenzuralne tyrady na polu bitwy budziły coś w rodzaju nabożnego podziwu
ochotniczek. Bobby, oczywiście, nie miała żadnych problemów. Graff zastanawiał się
najdłużej, narzekając na niewłaściwość tego wszystkiego, zanim w końcu zgodził się, mówiąc,
że ktoś musi się tym zająć. Jak na starego wiarusa miał zaskakująco purytańskie poglądy, co
kobiety szybko odkryły i ochoczo wykorzystywały.
Cyte była zupełnie innym przypadkiem. Winter była zdziwiona, znajdując tę studentkę
uniwersytetu wśród pierwszych ochotniczek. Cyte należała do tych rewolucjonistów, których
zmobilizowały przemówienia Dantona Aurenne’a, i razem z Winter walczyła, żeby uwolnić
więźniów Vendre. Po zwycięstwie rewolucji i objęciu władzy przez Zjazd Generalny Winter
oczekiwała, że Cyte wybierze nieco bezpieczniejsze życie polityka. Tymczasem wkrótce po
wypowiedzeniu Vordanowi wojny przez obce mocarstwa Cyte pojawiła się z egzemplarzem
regulaminu i musztry królewskiej armii Vordanu pod pachą oraz cichą determinacją, która
Winter wydała się dziwnie znajoma. Szybko awansowała ją na sierżanta sztabowego, gdyż
złożony głównie z dziewcząt z południowego brzegu batalion rozpaczliwie potrzebował osób
z choćby podstawowym wykształceniem, mogących pełnić obowiązki oficerskie.
– Ktoś się zbliża – ostrzegła Cyte, wskazując na pole, gdzie istotnie jakaś samotna postać
biegła przez utrzymującą się jeszcze mgiełkę dymu, zmierzając w kierunku żywopłotu.
Winter rozpoznała Chris, jedną z przybocznych Jane w Skórzanych Kurtkach, teraz noszącą
naszywki sierżanta. Chris zauważyła ją niemal równocześnie i skierowała się ku niej,
przedzierając się przez żywopłot.
– Winter! – krzyknęła, nawet nie próbując salutować. Wojskowe maniery nie były
najmocniejszą stroną starej kadry Jane. – żółte kubraki wróciły.
– Do diabła! – zaklęła Winter, oglądając się przez ramię. Wciąż ani śladu Bobby, a tym
bardziej nadchodzących posiłków. – Ilu?
– Wygląda na dwie grupy – odrzekła Chris. – Rozstawiają się na wprost nas, po drugiej
stronie tamtego wzniesienia.
Dwa bataliony, przetłumaczyła to w myślach Winter, formujące szyk bojowy.
– Jedna z nich przy drodze?
Chris kiwnęła głową, łapiąc powietrze.
Winter skrzywiła się.
– Gdzie jest Jane?
Chris pokazała palcem, a Winter pospieszyła wzdłuż linii. Jane pomagała wracającym ze
zwiadu przejść przez żywopłot, gdy Winter złapała ją za ramię i odciągnęła na bok.
– Słyszałaś? – spytała Jane.
– Bobby jeszcze nie wróciła. – Winter skinęła głową. – Widocznie de Ferre się opiera.
– Drań. – Jane uderzyła pięścią w dłoń. – Chcesz, żebym wbiła mu trochę rozumu do głowy?
– Wyślę Folsoma – powiedziała Winter. – Jesteś mi potrzebna tutaj.
Strona 16
– Zamierzasz spróbować ich tu zatrzymać?
Winter zacisnęła zęby. Jeśli się wycofamy, cała linia obrony może się rozsypać. Jednak
pozostając tutaj i walcząc z tak przeważającym liczebnie wrogiem, poniosą ciężkie straty,
nawet jeśli zdołają się utrzymać. A jeśli nie, wybiją nas do nogi.
– Nie sądzę, żebyśmy mieli wybór – powiedziała.
Jane spojrzała na nią z dziwnym błyskiem w zielonych oczach.
– Ty tu dowodzisz – powiedziała. – Jaki masz plan?
Po kilku minutach cztery kompanie, które Jane wyprowadziła na hamveltajską flankę, zaczęły
formować na żwirowej drodze dwuszereg o długości stu metrów. Jane z innymi oficerami z
trudem ustawiała je w szyku, gdyż jak większość ochotników, kobiety z Pierwszego
Dziewczęcego przywykły do swobodnych działań, a nie walki pozycyjnej. Ktoś jednak musiał
powstrzymać pochód żółtych kubraków tą drogą i dopóki de Ferre nie przyśle tu odwodów
złożonych z regularnych żołnierzy, Winter miała tylko te cztery kompanie.
Porucznik James Folsom był wysoki i muskularny, miał długie ciemnoblond wąsy i nieco
flegmatyczny sposób bycia. Ożywiał się tylko w ogniu bitwy. Uważnie wysłuchał rozkazów
Winter i pokręcił głową.
– Powinienem być tutaj – powiedział spokojnie. – Z moją kompanią.
– Wiem. – Konieczność opuszczenia swoich żołnierzy w chwili, gdy szli do boju, irytowała
każdego oficera. – Jednak to bardzo ważne. Nie utrzymamy tej pozycji, jeśli de Ferre nie
przyśle posiłków. Jesteś żołnierzem królewskiej armii. To ma swoją wagę.
I jesteś mężczyzną, dodała w duchu. Wysoki, budzący respekt Folsom prędzej zrobi
wrażenie na takim starym arystokracie jak de Ferre.
– A jeśli tego nie zrobi?
– Jeśli będzie zwlekał, nie czekaj na odpowiedź. Wróć tutaj i zawiadom mnie, a wtedy
zrobimy co się da, żeby się wymknąć.
Byłaby to nie lada sztuka, skoro wróg będzie siedział im na karku, ale Winter usiłowała o
tym nie myśleć.
Folsom smętnie pokiwał głową.
– Zatem zaraz wrócę.
Odwrócił się i długim, swobodnym krokiem ruszył w kierunku punktu opatrunkowego.
Kiedy szyk został mniej więcej sformowany, Winter zajęła swoje miejsce pośrodku. Po jej
prawej Jane i Abby czekały ze swymi kompaniami. Dwie kompanie po lewej były dowodzone
przez Chris i jeszcze jedną z dawnych Skórzanych Kurtek Jane, niską i bladą dziewczynę
imieniem Becca, mającą niepokojące upodobanie do noży. Teraz wyjęła jeden i podrzuciła, tak
że złowrogo zawirował w powietrzu, zanim zręcznie złapała go drugą ręką.
Winter z zadowoleniem zobaczyła, że stojące w dwuszeregu kobiety są spokojne. Trochę
plątały się i zderzały ze sobą, kiedy ładowały broń, ale to było nieuniknione. Tu i ówdzie
któraś spoglądała przez ramię, sprawdzając, czy droga za nimi jest wolna, ale Winter nie
sądziła, żeby naprawdę rzuciły się do ucieczki. Przynajmniej nie od razu. Każdy oddział
żołnierzy, choćby nie wiem jak odważnych, może pójść w rozsypkę; ciało i krew mają swoje
granice wytrzymałości. Winter miała nadzieję, że dzisiaj nie pozna swoich.
– Nadchodzą! – zawołał ktoś.
Ziemia była mokra, chmura kurzu nie zapowiadała więc nadejścia nieprzyjaciela, tylko
Strona 17
gdzieniegdzie słońce odbiło się od polerowanej stali lub srebra, gdy zza wzgórza wyłonił się
rząd żółtych mundurów. Po chwili doleciał stamtąd dźwięk werbli miarowo wybijających
marszowy rytm. Nieprzyjaciel szedł już w szyku bojowym, rozciągającym się na boki po obu
stronach drogi.
Czas wlókł się jak ślimak. Hamveltajskie oddziały zdawały się być jednocześnie niezwykle
blisko i potwornie daleko, jakby już dopadały Winter i jej podwładne, a zarazem były za
daleko, żeby do nich w ogóle dotrzeć. Jednak każde uderzenie werbli, któremu towarzyszył
miarowy stuk tysiąca buciorów, zmniejszało dzielącą ich odległość. Kiedy znajdą się
dostatecznie blisko, niektóre z kobiet stojących przed Winter umrą. Niektórzy z tamtych
mężczyzn również. Winter zadawała sobie pytanie, czy oni również mają to straszne
przeczucie...
Odległość zmniejszyła się do pięćdziesięciu metrów, a żółte kubraki najwyraźniej nie
zamierzały przystanąć, by otworzyć ogień.
– Gotuj broń! – zawołała Winter.
Stojące w pierwszej linii kobiety zdjęły muszkiety z ramion.
– Cel!
Czterysta luf skierowało się w stronę wroga. Winter odczekała jedno uderzenie serca, dając
im czas na wycelowanie.
– Ognia!
Huknęła salwa. Z odległości około czterdziestu metrów nie była najbardziej skuteczna – z
tak daleka łatwo było oddać zbyt wysoki lub za krótki strzał, pomijając nawet słabą celność
gładkolufowego muszkietu – lecz Winter chciała, żeby chmura dymu skryła Pierwszy
Dziewczęcy. Nie mogła pozwolić, by Hamveltajczycy zobaczyli, kto naprawdę przed nimi
stoi; gdyby pojęli, że mają nad obrońcami ponaddwukrotną przewagę liczebną, mogliby
natychmiast przypuścić atak, a Winter nie sądziła, aby jej oddziały wytrzymały uderzenie
tysiąca bagnetów. Prowokując żółte kubraki do wymiany ognia, zyska trochę czasu.
W długim szeregu nacierający ludzie padali i natychmiast byli połykani przez zwierającą
szereg formację. Hamveltajczycy kontynuowali marsz, a Pierwszy Dziewczęcy gorączkowo
ładował: kobiety rozrywały zębami papierowe tutki i wsypywały odmierzone wcześniej
porcje prochu do luf, a potem wypluwały w nie kule. Najszybsze z nich oddały drugi strzał w
chwili, gdy werble wybiły rytm innego rozkazu i żółte kubraki przystanęły. Pierwsze dwa
szeregi podniosły broń. Winter spojrzała na rząd luf sterczących jak igły na jeżozwierzu i
opanowała instynktowną chęć przypadnięcia do ziemi i przybrania pozycji embrionalnej.
Znajdowała się dostatecznie blisko, żeby usłyszeć, jak oficerowie tamtych krzyczą po
hamveltajsku:
– Envir!
Hamveltajski szereg rozjaśnił się jak rozbłysk błyskawicy, natychmiast pochłoniętej przez
kłęby dymu. I znów Winter usłyszała świst kul przelatujących jej nad głową, z głuchym stukiem
trafiających w ziemię, i plaśnięcia ołowiu uderzającego w ciało. Kobiety padały, osuwały się
na swoje sąsiadki albo zataczały się w tył, wrzeszcząc i klnąc.
– Zewrzeć szereg! – krzyknęła Winter. Zabrakło jej powietrza, gdyż wstrzymywała oddech. –
Zewrzeć szereg! Utrzymać szyk!
Jane, Abby i inni porucznicy podjęli okrzyk, a sierżanci – wybrane z ochotniczek, które
Strona 18
zdaniem Winter nie spanikują w ogniu bitwy – zawtórowały im. Kobiety zwierały szyk,
odpychając padające towarzyszki lub przechodząc nad nimi. Huknęły kolejne strzały, w
nieregularnym rytmie deszczu bębniącego w okno, gdyż każda z nich wypaliła, gdy tylko nabiła
broń. Druga hamveltajska salwa była równie zabójcza jak pierwsza i kolejny chór krzyków
dołączył do znajomych odgłosów bitwy.
Tego chciała Winter – wymiany ognia, a nie ataku – lecz było gorzej, niż się spodziewała.
Żółte kubraki były dobrze wyszkolone, a ich salwy regularne jak tykanie zegara. Przy każdej
ginęły kolejne ochotniczki, a pozostałe przy życiu zamykały luki albo trafione padały martwe
na zabite lub umierające towarzyszki. Huk ich muszkietów stał się żałośnie słaby, nierówny i
nieskuteczny w porównaniu z miarowymi salwami elitarnych oddziałów hamveltajskich.
– Zewrzeć szereg! – zawołała Jane po prawej. – Trzymać szyk!
– Zewrzeć szereg, wy zafajdane córki pieprzonych kóz! – wrzasnęła Becca głosem
ochrypłym z emocji lub przestrachu. – Trzymać pieprzony szyk!
– Zewrzeć sz... – zaczęła Chris i urwała.
Winter zerknęła w lewo, mrużąc oczy w gryzącym dymie, i zobaczyła, że kula przeszyła
postawnej kobiecie szyję, z której trysnęła fontanna krwi. Chris przycisnęła dłoń do rany, lecz
pulsujący czerwony strumień dalej płynął między jej palcami i osunęła się na ziemię.
Pójdą w rozsypkę. Było to nieuniknione; nie miały innego wyjścia. Upór, duma i niechęć do
okazania strachu w obecności towarzyszek przez jakiś czas powstrzyma uczestniczki tego
zdecydowanie nierównego boju, ale finał mógł być tylko jeden. Hamveltajczycy z pewnością
nie odstąpią teraz, kiedy przeciwnik odpowiada coraz słabszym ogniem. Gdy osłabnie jeszcze
bardziej, nałożą bagnety i przypuszczą atak.
Musimy się wycofać. To jednak byłoby równie fatalne jak ucieczka. Chociaż gdybyśmy
pobiegły do wioski, niektóre zdołałyby tam dotrzeć. Można by zabarykadować się w jakimś
budynku i wytrzymać jeszcze chwilę. Dopóki de Ferre nie wyjmie głowy z tyłka. Chyba że
pułkownik dojdzie do wniosku, że bitwa jest przegrana, i nakaże odwrót. Wtedy, odcięte i
otoczone, nie miałyby innego wyjścia, jak poddać się lub walczyć do śmierci. Winter nie
wiedziała, czy byłaby w stanie wydać którykolwiek z tych dwóch rozkazów. Jak
sparaliżowana patrzyła na swoje podwładne koszone kolejnymi salwami, regularnymi jak
tykanie zegara, nie mogąc nic zrobić, żeby zabrać je stąd...
Ktoś złapał ją za ramię i krzyknął jej coś do ucha. Minął moment, nim przez huk muszkietów
zrozumiała słowa, i kolejny, zanim rozpoznała Bobby.
– ...nadjadą drogą! – wołała Bobby.
Winter zamrugała. Zerknęła przez ramię i zobaczyła konie oraz gromadę mężczyzn
uwijających się wokół dział. Jakiś oficer energicznie rozstawiał baterię i jaszcze, a
artylerzyści już wpychali ładunki do luf.
Bobby wciąż coś mówiła, lecz jej słowa były ciche i niezrozumiałe dla ogłuszonej Winter.
Jednak sens tego, co działo się za nimi, był oczywisty.
– Wycofać się! – krzyknęła Winter. – Do tyłu! Formować szyk za działami!
Inne głosy podjęły ten okrzyk. Usłyszała Jane – dzięki Bogu, dzięki Bogu – oraz basowy głos
Folsoma. Widocznie wrócił z Bobby. Podwładne Winter już od pewnego czasu opuszczały
szereg, odprowadzając ranne towarzyszki, w tym zapewne i takie, które wcale ranne nie były.
Okrzyki oficerów przerwały pęta dumy i obowiązku powstrzymujące dotychczas kobiety i szyk
Strona 19
Pierwszego Dziewczęcego pękł jak nagle zepsuty mechanizm. Winter musiała pospiesznie się
cofnąć, żeby nie stratował jej tłum żołnierzy; wprawdzie niewrzeszczący i nierzucający broni,
ale gnany cichą determinacją, żeby nie pozostać w tyle.
Hamveltajczycy wystrzelili jeszcze jedną salwę, powalając najwolniejsze i te, które nie
mogły uciec z powodu odniesionych ran. Winter usłyszała wiwaty żółtych kubraków i ich
oficerów wykrzykujących rozkazy. Werble zabiły szybciej, do ataku.
Odwróciła się i pobiegła z innymi. Po chwili była już przy działach, przemknęła między
wielkimi kołami o wielu szprychach, a potem na otwartą przestrzeń za baterią. Zatrzymanie się
wymagało znacznego wysiłku woli, gdy się miało w oczach wizję tych wszystkich bagnetów
tuż za plecami, ale Winter z zadowoleniem zobaczyła, że większość jej podwładnych zrobiła
to. Stawały, zgięte wpół i zdyszane, padając na kolana lub kładąc się na ziemi. Jedna z nich
zwróciła uwagę Winter: z kurczowo splecionymi dłońmi gorączkowo odmawiała modlitwę
dziękczynną.
Za ich plecami kanonierzy szykowali się do otwarcia ognia. Większość kobiet z Pierwszego
Dziewczęcego już minęła linię dział i tylko kilka utykających rannych jeszcze wlokło się ku
nim. Gdy ostatnie z nich chwiejnie mijały baterię, mgiełka dymu rozwiała się i wyłonił się z
niej zbity tłum żółtych kubraków, wciąż maszerujących miarowo. Na widok dział tyraliera
lekko zafalowała, ale było za późno, żeby mogli się zatrzymać. Z ochrypłym okrzykiem runęli
do ataku.
Młody porucznik artylerzysta opuścił rękę niedbałym i władczym gestem. Kanonierzy
przytknęli płonące lonty do otworów zapałowych. Winter zdążyła jeszcze zakryć uszy rękami i
w następnej chwili cały świat znikł w oślepiającym rozbłysku oraz potwornym huku.
Winter widziała, że pułkownik Broanne de Ferre już się poci w za ciasnym kołnierzyku.
– Milordzie... – zaczął.
– Ponieważ jesteśmy żołnierzami czynnej służby – krótko rzekł generał Janus bet Vhalnich –
mój tytuł nie jest teraz istotny.
Siedząc za swoim składanym stołem do map i trzymając dłoń o długich palcach na stosie
raportów wywiadowczych, Janus chłodnym wzrokiem mierzył de Ferre’a. Trudy kampanii
wymizerowały generała, pomyślała Winter, który i tak był szczupły. Te niezwykłe duże szare
oczy wciąż dominowały w jego twarzy, lecz teraz zdawały się spoglądać z zapadniętych
oczodołów niemal trupiej czaszki.
– Ach – rzekł de Ferre z nieszczęśliwą miną. Wyraźnie wolałby rozmawiać z Janusem jak
szlachcic ze szlachcicem, a nie jak ze swoim dowódcą. – Tak jest. Oczywiście, generale.
– Proszę mówić.
De Ferre przełknął ślinę, usiłując odzyskać kontenans. Był krępym mężczyzną w średnim
wieku i doskonale uszyty mundur nie mógł ukryć jego wydatnego brzucha. Będące oznaką jego
rangi srebrne orły na epoletach miały błyszczące oczka z maleńkich rubinów.
– Porucznik Archer nie usłuchał mojego wyraźnego rozkazu – powiedział. – Jego działania
mogły zagrozić rozbiciem całego mojego oddziału.
Janus przez chwilę spoglądał na leżące na stole papiery.
– Wtedy, gdy pchnął swoją baterię naprzód, żeby wesprzeć piąty batalion ochotniczy? – Tak
oficjalnie nazywał się Pierwszy Dziewczęcy. – Który według wszelkich danych został w ten
sposób uchroniony przed wzięciem do niewoli lub całkowitym zniszczeniem.
Strona 20
– Tak jest, generale. – De Ferre wyprężył się z całą służbistością starego wojaka. – Fakt, że
to działanie przypadkiem zakończyło się sukcesem, nie usprawiedliwia niesubordynacji.
Gdybym potrzebował tej baterii w innym miejscu, bitwa mogłaby zostać przegrana w wyniku
jego pochopnego działania.
– Bzdura – wypaliła stojąca obok Winter Jane. – Gdyby Archer nie przyprowadził tych
dział...
– Jane – powiedziała Winter, kładąc dłoń na jej ramieniu.
Jane strząsnęła jej rękę.
– Pieprzyć to. – Wskazała palcem de Ferre’a. – Moje przyjaciółki nie żyją, bo ten skurwiel
nie miał jaj, żeby walczyć, a teraz muszę tu stać i słuchać, jak obwinia tych, którzy nam
pomogli?
Okrągła twarz de Ferre’a poczerwieniała.
– Protestuję – zaperzył się. – Stanowczo protestuję. Dlaczego ta... ta kobieta w ogóle tu jest?
– Zmierzył Jane wzrokiem, jakby była jakimś dziwnym okazem nieznanego gatunku. – Masz
szczęście, że chroni cię twoja płeć, madam, bo gdybyś była mężczyzną, to oskarżenie o
tchórzostwo zostałoby rozstrzygnięte zimną stalą.
– Gdybyś był mężczyzną, może zechciałabym użyć stali – odpaliła Jane. – A tak chętnie
załatwię cię gołymi rękami, jeśli zechcesz wyjść ze mną na zewnątrz, panie.
– Dość tego – warknął Janus. – Porucznik Verity jest oficerem piątego ochotniczego i tak
właśnie będzie traktowana. – Przeszył wzrokiem Jane. – I zechce się powstrzymać od takich
uwag.
Winter musiała to przyznać Jane. Większość ludzi w zetknięciu z siłą spojrzenia Janusa
natychmiast ustępowała, ale ona przez długą chwilę spoglądała mu w oczy, zanim z
westchnieniem odwrócił wzrok.
– Generale – znów zaczął de Ferre – może moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy i...
– Pułkowniku de Ferre – przerwał mu sucho Janus. – Proszę wyjaśnić, dlaczego po
otrzymaniu dostarczonej przez porucznik Forester wiadomości od kapitana Ihernglassa
postanowił pan ją zignorować?
– Moim obowiązkiem jako dowódcy była ocena wszystkich zagrożeń dla moich oddziałów...
– Pułk regularnej armii hamveltajskiej pojawiający się na pańskiej prawej flance nie
wydawał się zagrożeniem?
De Ferre przeniósł spojrzenie z Janusa na Winter, pospiesznie przemykając wzrokiem po
rozwścieczonej Jane. Odchrząknął.
– Nie uznałem tej informacji za wiarygodną, generale.
– A co mieliśmy zrobić? – wybuchła Jane. – Wysłać ci pieprzone ozdobne zaproszenie?
Tym razem Jane dała się uciszyć. Janus nie oderwał oczu od de Ferre’a.
– Wątpił pan, że wiadomość przyniesiona przez porucznik Forester pochodzi od kapitana
Ihernglassa? – zapytał.
– Nie – odparł de Ferre. Pocił się. – Jednak zna pan tych oficerów ochotniczych formacji.
Jeśli... jeśli wybaczy pan porównanie, oni zawsze są przekonani, że niebo wali im się na
głowy. Obowiązkiem dowodzącego jest oszczędne szafowanie odwodami i nierozsyłanie ich,
gdziekolwiek jakiś kapitan uważa, że wali się na niego cała armia.
– Ktoś mógłby powiedzieć, że dowódca powinien zająć taką pozycję, z której sam może