Dick Philip K. - Kolonia

Szczegóły
Tytuł Dick Philip K. - Kolonia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dick Philip K. - Kolonia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dick Philip K. - Kolonia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dick Philip K. - Kolonia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Philip K. Dick Tytul: Kolonia Z "NF" 11/97 Major Lawrence Hall nachylił się nad mikroskopem, delikatnie poprawiając obraz. - Interesujące - mruknął. - Prawda? Trzy tygodnie na tej planecie i jeszcze nie znaleźliśmy szkodliwej formy życia. - Porucznik Friendly usiadł na krawędzi stołu laboratoryjnego, starannie unikając pojemników z kulturami bakterii. - Co to za miejsce? Ani zarazków, ani wszy, ani pcheł, ani szczurów, ani... - Ani whisky czy dzielnic czerwonych latarni. - Hall wyprostował się. - Niezłe miejsce. Byłem pewien, że ta partia okaże się czymś w rodzaju ziemskich eberthella typhii. Albo marsjańskich piaskowych gnilnych korkociągów. - Ale cała planeta okazała się nieszkodliwa. Wiesz, zastanawiam się, czy ona nie jest tym rajskim ogrodem, który opuścili nasi praojcowie. - Z którego zostali wypędzeni. Hall powoli podszedł do okna laboratorium i przyjrzał się rozciągającemu się za nim krajobrazowi. Musiał przyznać, że był to pociągający widok. Rozkołysane lasy, wzgórza, zielone zbocza pokryte kwiatami i ciągnącymi się po bezkres pnączami winorośli, wodospady i połacie mchu; drzewa owocowe, kwieciste łąki, jeziora. Podjęto wszelkie działania, aby zachować w stanie nienaruszonym powierzchnię Niebieskiej Planety - jak została nazwana przez załogę pierwszego zwiadowczego statku sześć miesięcy wcześniej. Hall westchnął. - Co za miejsce. Nie miałbym nic przeciwko wróceniu tutaj jeszcze kiedyś. - Sprawia, że Ziemia wydaje się ogołocona. - Friendly wyjął papierosy i schował je z powrotem. - Wiesz, to miejsce wywiera na mnie dziwny wpływ. Już nie palę. To pewnie dlatego, że ono tak wygląda. Jest takie... takie cholernie czyste. Niesplamione. Nie mogę palić ani rzucać papierków na ziemię. Nie mogę zmusić się, żeby zachowywać się jak ktoś na majówce. - A tacy pojawią się tu już niedługo - powiedział Hall. Powrócił do mikroskopu. - Spóbuję jeszcze z kilkoma kulturami. Może jednak znajdę jakiś zabójczy zarazek. - Próbuj. - Porucznik Friendly zeskoczył ze stołu. - Zobaczymy się później. W sali numer jeden odbywa się wielka konferencja. Są prawie gotowi, żeby dać zielone światło do K. E. dla pierwszego transportu kolonistów. - Wycieczkowicze! Friendly uśmiechnął się. - Obawiam się, że tak. Drzwi zatrzasnęły się za nim. W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Hall został sam w laboratorium. Siedział przez chwilę w zamyśleniu. Potem nachylił się, zdjął jeden preparat z mikroskopu, wybrał nowy i uniósł go do światła, aby sprawdzić oznaczenie. W laboratorium było ciepło i cicho. Światło słoneczne wpadało przez okna i złociło podłogę. Drzewa za oknami poruszały się lekko na wietrze. Poczuł się śpiący. - Ano, wycieczkowicze - burknął. Włożył nowe szkiełko. - I wszyscy gotowi, by ścinać drzewa, wyrywać kwiaty, pluć do jezior, wypalać trawy. I brak nawet głupiego wirusa kataru, który mógłby... Przerwał, głos uwiązł mu w gardle... Uwiązł, ponieważ dwa okulary mikroskopu owinęły się nagle wokół jego szyi i zaczęły go dusić. Hall szarpnął za nie, ale nieugięcie wpijały mu się w gardło, obejmując je stalowymi prętami niczym kleszczami pułapki. Poderwał się, strącając przyrząd na podłogę. Mikroskop szybko popełznął za nim, zahaczając o jego nogę. Uwolnił się od niego kopniakiem i wyciągnął blaster. Mikroskop umknął, podskakując na swoich kantach. Hall strzelił. Mikroskop zniknął, zamieniając się w chmurę metalicznego pyłu. - Dobry Boże! - Hall usiadł bez sił, ocierając twarz. - Co, do...? - Rozmasował gardło. - Co, do diabła! Sala obrad była ściśle wypełniona. Znajdowali się w niej wszyscy oficerowie przebywający na Niebieskiej Planecie. Komandor Stella Morrison zastukała w wielką mapę kontrolną końcem cienkiego plastykowego wskaźnika. - Ten długi płaski obszar jest idealny pod budowę miasta. Woda niedaleko, a warunki pogodowe zmieniają się wystarczająco, aby osadnicy mieli temat do rozmowy. Są też duże złoża różnych minerałów. Koloniści mogą założyć własne fabryki. Nie będą musieli niczego importować. Tutaj mamy największy las na planecie. Jeśli będą mieli trochę rozumu, zostawią go w spokoju. Ale jeśli zechcą przerobić go na gazety, to nie nasza sprawa. Rozejrzała się po sali pełnej milczących ludzi. - Bądźmy realistami. Niektórzy z was myślą, że nie powinniśmy wysyłać zgody do Komisji Emigracyjnej, lecz zatrzymać planetę dla nas samych, żeby na nią wrócić. Ten pomysł podoba mi się tak bardzo, jak każdemu z was, ale tylko wpakowalibyśmy się w kłopoty. To nie jest nasza planeta. Mamy tutaj zadanie do wykonania. Kiedy będzie wykonane, ruszymy dalej. I już prawie je wykonaliśmy. Więc zapomnijmy o tym. Jedyna rzecz, która pozostała do zrobienia, to nadanie sygnału zgody i rozpoczęcie pakowania. - Czy już nadszedł raport z laboratorium dotyczący bakterii? - zapytał wicekomandor Wood. - Podjęliśmy oczywiście szczególne starania, żeby je dokładnie zbadać. Ale ostatnie raporty mówią, że nic nie znaleziono. Myślę, że możemy skontaktować się z K. E. Kazać im przysłać statek, aby zabrał nas i przywiózł pierwszą grupę osadników. Nie ma powodu, aby... - Przerwała. W sali podniósł się pomruk. Głowy zwróciły się w stronę drzwi. Komandor Morrison zmarszczyła brwi. - Majorze Hall, przypominam panu, że kiedy odbywa się narada, nikt nie może przeszkadzać! Hall zachwiał się, przytrzymując się gałki u drzwi. Powiódł bezmyślnym wzrokiem po sali obrad. Wreszcie jego szkliste oczy odnalazły porucznika Friendly, siedzącego w środkowym rzędzie. - Chodź tu - powiedział chrapliwie. - Ja? - Friendly wcisnął się głębiej w fotel. - Majorze, co to ma znaczyć? - wicekomandor Wood wtrącił się z gniewem. - Jest pan pijany czy...? - Zauważył broń w dłoni Halla. - Czy coś się stało, majorze? Zaniepokojony porucznik Friendly wstał i chwycił Halla za ramię. - O co chodzi? Co się stało? - Chodź do laboratorium. - Znalazłeś coś? - Porucznik przyjrzał się uważnie surowej twarzy przyjaciela. - Co to takiego? - Chodź. - Hall ruszył korytarzem. Friendly za nim. Hall pchnął drzwi laboratorium i powoli wszedł do środka. - Co to takiego? - powtórzył Friendly. - Mój mikroskop. - Twój mikroskop? Co z nim? - Fiendly wcisnął się za Hallem do wewnątrz. - Nie widzę go. - Nie ma go. - Nie ma? Gdzie jest? - Zniszczyłem go. - Zniszczyłeś go? - Friendly spojrzał na drugiego mężczyznę. - Nie rozumiem. Dlaczego? Hall otworzył i zamknął usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. - Dobrze się czujesz? - Friendly zapytał z troską. Potem nachylił się i wyjął czarne plastykowe pudełko z półki pod stołem. - Słuchaj, czy to ma być dowcip? Wydobył z pudełka mikroskop Halla. - Co masz na myśli mówiąc, że go zniszczyłeś? Jest tutaj, na swoim zwykłym miejscu. A teraz powiedz mi, co się dzieje. Zobaczyłeś coś w preparacie? Jakiś rodzaj bakterii? Zabójczy? Toksyczny? Hall wolno zbliżył się do mikroskopu. Należał z pewnością do niego. Miał szczerbę tuż nad pokrętłem. I jeden z zacisków był nieco wygięty. Dotknął go palcem. Pięć minut temu ten mikroskop próbował go zabić. A Hall wiedział z całą pewnością, że posłał go w niebyt. - Jesteś pewien, że nie potrzebujesz badania psychologicznego? - spytał Friendly z niepokojem. - Według mnie wyglądasz, jakbyś przeżył jakiś szok albo gorzej. - Może masz rację - wymamrotał Hall. Mechaniczny psychotester wydawał szum, obliczając coś i łącząc dane w całość. Wreszcie jego światełka zmieniły kolor z czerwonego na zielony. - No i co? - zapytał Hall. - Poważne zaburzenia. Wskaźnik niestabilności ponad dziesięć. - To przekracza próg bezpieczeństwa? - Tak. Osiem przekracza. Dziesięć jest czymś niezwykłym, zwłaszcza w przypadku osoby takiej jak pan. Zwykle pana wskaźnik wynosi cztery. Hall kiwnął ze zmęczeniem głową. - Wiem. - Gdyby mógł pan dostarczyć mi więcej danych... Hall zacisnął zęby. - Nie mogę ci powiedzieć nic więcej. - Zatajanie informacji podczas psychotestu jest nielegalne - powiedziała maszyna z irytacją. - Jeśli pan to robi, z premedytacją zniekształca pan moje odkrycia. Hall podniósł się. - Nie mogę ci więcej powiedzieć. Ale stwierdziłeś u mnie wysoki stopień niestabilności? - Wysoki stopień dezorganizacji psychicznej. Ale co on oznacza albo dlaczego zaistniał, nie wiem. - Dzięki. - Hall wyłączył maszynę. Wrócił do swojej kwatery. W głowie mu wirowało. Czy postradał zmysły? Ale strzelił z blastera do czegoś. Później wdychał powietrze w laboratorium i czuł wiszące w nim metaliczne cząsteczki, zwłaszcza w pobliżu miejsca, gdzie wystrzelił do mikroskopu. Lecz jak mogła istnieć taka rzecz? Ożywający, próbujący go zabić mikroskop? W każdym razie Friendly wyciągnął go z pudełka, całego i zdrowego. Ale jak wrócił do pudełka? Zdjął mundur i wszedł pod prysznic. Rozmyślał, podczas gdy ciepła woda spływała po jego ciele. Mechaniczny psychotester ujawnił, że w jego umyśle zaszły poważne zaburzenia, ale to mógł być wynik, a nie powód tego przeżycia. Już chciał powiedzieć o wszystkim Friendly'emu, ale zmitygował się w porę. Jak mógł się spodziewać, że ktokolwiek uwierzy w taką historię? Zakręcił prysznic i sięgnął po jeden z ręczników na wieszaku. Ręcznik owinął się wokół jego nadgarstka i szarpnięciem przyciągnął go do ściany. Szorstki materiał zacisnął się na jego ustach i nosie. Hall walczył dziko, próbując go oderwać. Nagle ręcznik puścił. Hall upadł, ześlizgując się na podłogę i uderzając głową o ścianę. W oczach ukazały mu się gwiazdy; następnie poczuł silny ból. Siedząc w kałuży ciepłej wody, Hall podniósł wzrok na wieszak. Ręcznik był nieruchomy tak, jak pozostałe. Trzy ręczniki w rzędzie, wszystkie dokładnie takie same, wszystkie nieruchome. Czy mu się to przyśniło? Stanął na trzęsących się nogach, trąc czoło. Ostrożnie mijając wieszak, przemknął spod prysznica do pokoju. Uważnie wyciągnął nowy ręcznik z apteczki. Wyglądał normalnie. Wytarł się nim i zaczął się ubierać. Pasek od spodni owinął się dookoła jego talii i zamknął go w miażdżącym uścisku. Był silny - wzmocniony metalowymi blaszkami do umocowywania sztylp i pistoletu. Człowiek i pasek tarzali się w ciszy po podłodze, walcząc o przejęcie kontroli. Pasek zachowywał się niczym rozjuszony metalowy wąż, chłoszcząc i bijąc. Wreszcie Hall zdołał dosięgnąć ręką broni. Pasek natychmiast puścił. Hall załatwił go jednym strzałem i rzucił się na krzesło, łapiąc oddech. Poręcze krzesła zacisnęły się wokół niego. Ale tym razem był przygotowany. Musiał wystrzelić sześć razy, zanim krzesło zwiotczało i mógł się uwolnić. Stał półnagi na środku pokoju, a jego pierś szybko wznosiła się i opadała. - To nie jest możliwe - szepnął. - Musiałem postradać zmysły. W końcu założył sztylpy i buty. Wyszedł na pusty korytarz. Wjechał windą na najwyższe piętro. Komandor Morrison rzuciła mu spojrzenie zza biurka, kiedy przechodził przez ekran wykrywacza metalu. Rozległo się brzęczenie. - Jesteś uzbrojony - rzekła oskarżycielsko. Hall opuścił wzrok na pistolet w swojej ręce. Odłożył go na biurko. - Przepraszam. - Czego chcesz? Co się z tobą dzieje? Czytałam raport przysłany przez maszynę testującą. Mówi, że twój współczynnik osiągnął dziesięć w przeciągu ostatniej doby. - Obserwowała go bacznie. - Znamy się od dawna, Lawrence. Co ci się stało? Hall wziął głęboki oddech. - Stella, dziś rano mój mikroskop próbował mnie zadławić. Jej niebieskie oczy zogromniały. - Co?! - Potem, kiedy brałem prysznic, ręcznik kąpielowy próbował mnie udusić. Poradziłem sobie z nim, ale kiedy się ubierałem, mój pasek... - Przerwał. Komandor podniosła się na nogi. - Straż! - zawołała. - Czekaj, Stella. - Hall zbliżył się do niej. - Posłuchaj mnie. To poważna sprawa. Nie mylę się. Cztery razy rzeczy próbowały mnie zabić. Zwyczajne przedmioty nagle stały się niebiezpieczne. Może to jest właśnie to, czego szukaliśmy. Może to jest... - Twój mikroskop próbował cię zabić? - Ożył. Jego odrośla owinęły mi się wokół szyi. Przez dłuższą chwilę trwała cisza. - Czy ktokolwiek to widział oprócz ciebie? - Nie. - Co zrobiłeś? - Strzeliłem do niego. - Czy zostały jakieś szczątki? - Nie - przyznał niechętnie Hall. - Prawdę mówiąc, mikroskop wygląda, jakby mu się nic nie stało. Tak jak przedtem. Jest z powrotem w pudełku. - Rozumiem. - Komandor skinęła na dwóch żołnierzy, którzy przybyli na jej wezwanie. - Zabierzcie majora Halla na dół do kapitana Taylora i dopilnujcie, żeby pozostał w zamknięciu, dopóki nie zostanie odesłany na Ziemię na badania. Spokojnie patrzyła, jak strażnicy kładą ręce na ramionach Halla. - Przykro mi, majorze - powiedziała. - Zanim nie będzie pan w stanie udowodnić prawdziwości swojej historii, musimy przyjąć, że są to pana psychotyczne wyobrażenia. A ta planeta nie jest wystarczająco dobrze strzeżona, żebyśmy mogli pozwolić psychotykowi biegać na wolności. Mógłby pan narobić wiele szkód. Strażnicy wyprowadzili go. Hall nie protestował. W jego głowie dzwoniło, dzwoniło i szumiało. Może miała rację. Może był chory. Dotarli do gabinetu kapitana Taylora. Jeden z żołnierzy nacisnął brzęczyk. - Kto tam? - zapytały ostro automatyczne drzwi. - Komandor Morrison przekazuje tego człowieka pod dozór kapitana. Nastąpiła pełna wahania pauza, potem: - Kapitan jest zajęty. - To nagły wypadek. Przekaźniki automatu brzęczały, podczas gdy się namyślał. - Przysłała was komandor? - Tak. Otwieraj. - Możecie wejść - robot ustąpił wreszcie. Zwolnił zamki, otwierając drzwi. Strażnik pchnął je. I zatrzymał się. Na podłodze leżał kapitan Taylor, z siną twarzą i wytrzeszczonymi oczami. Widać było tylko jego głowę i stopy. Czerwonobiały dywanik spowijał jego ciało, zaciskając się coraz mocniej. Hall padł na podłogę i pociągnął za dywan. - Szybko! - warknął. - Łapcie za to! Wszyscy trzej szarpnęli. Dywanik stawił opór. - Na pomoc - zawołał słabo Taylor. - Próbujemy! - Ciągnęli zaciekle. W końcu dywanik został im w rękach. Pokłapał szybko w stronę otwartych drzwi. Jeden ze strażników zniszczył go strzałem. Hall podbiegł do wideoekranu i drżącymi rękami wystukał awaryjny numer komandor Morrison. Jej twarz ukazała się na ekranie. - Widzisz! - wysapał. Popatrzyła ponad jego głową na Taylora, ciągle leżącego na podłodze, i klęczących przy nim strażników z odbezpieczonymi pistoletami. - Co... co się stało? - Zaatakował go dywan. - Hall uśmiechnął się gorzko. - I kto teraz jest szalony? - Wyślemy na dół oddział. - Zamrugała oczami. - Natychmiast. Ale jak... - Każ im trzymać broń w pogotowiu. I lepiej zarządź ogólny alarm. Hall położył na biurku komandor Morrison cztery przedmioty: mikroskop, ręcznik, metalowy pasek i mały czerwonobiały dywanik. Odsunęła się nerwowo. - Majorze, czy jest pan pewien...? - Teraz są niegroźne. Właśnie to jest najdziwniejsze. Ten ręcznik. Parę godzin temu próbował mnie zabić. Uratowałem się, roznosząc go w drobny mak. Ale oto znowu się pojawił. Taki, jaki był zawsze. Nieszkodliwy. Kapitan Taylor ostrożnie dotknął czerwonobiałej plecionki. - To mój dywanik. Przywiozłem go z Ziemi. Dała mi go żona. Miałem... miałem do niego pełne zaufanie. Ludzie spojrzeli po sobie. - Dywanik też zniszczyliśmy - zauważył Hall. Zapadła cisza. - W takim razie co mnie zaatakowało? - zapytał kapitan Taylor. - Jeśli to nie był ten dywanik? - To wyglądało jak ten dywanik - powiedział wolno Hall. - A to, co napadło na mnie, wyglądało jak ten ręcznik. Komandor Morrison uniosła ręcznik do światła. - To tylko zwykły ręcznik! Nie mógł cię zaatakować. - Oczywiście, że nie - zgodził się Hall. - Poddaliśmy te przedmioty wszystkim testom, jakie tylko nam przyszły do głowy. Są tym, czym mają być, żaden element nie jest zmieniony. Całkowicie stałe obiekty nieorganiczne. Niemożliwe, żeby jakikolwiek z nich mógł ożyć i zaatakować nas. - Ale było coś - powiedział Taylor. - Coś mnie zaatakowało. A jeśli nie ten dywanik, to co? Porucznik Dodds rozejrzał się w poszukiwaniu rękawiczek. Bardzo się spieszył. Cały oddział został wezwany do apelu, stan wyjątkowy. - Gdzie ja...? - mruknął. - Co, u diabła! Na łóżku leżały dwie identyczne pary rękawiczek, jedna przy drugiej. Dodds zmarszczył brwi, drapiąc się w głowę. Jak to się mogło stać? Posiadał tylko jedną parę. Ta druga musiała należeć do kogoś innego. Wczoraj wieczorem Bob Wesley wpadł na karty. Może on zostawił te rękawiczki. Wideoekran znów zamigotał. - Cały personel, stawić się natychmiast. Cały personel, stawić się natychmiast. Stan pogotowia dla całego personelu. - W porządku! - powiedział niecierpliwie Dodds. Wziął jedną parę rękawiczek i wsunął je na ręce. Gdy tylko znalazły się na miejscu, poprowadziły jego ręce do bioder. Oplotły jego palce wokół rękojeści blastera, wyciągając go z futerału. - Niech mnie - powiedział Dodds. Rozległ się huk. Połowa klatki piersiowej Doddsa zniknęła. To, co z niego zostało, opadło powoli na podłogę, z ustami nadal otwartymi w zdumieniu. Kapral Tenner pośpieszył w stronę głównego budynku, gdy tylko usłyszał zawodzenie sygnału alarmowego. Przed wejściem zatrzymał się, żeby zdjąć nabijane ćwiekami buty. Potem zmarszczył czoło. Przed drzwiami, zamiast jednej, leżały dwie zabezpieczające maty. Cóż, to nie miało znaczenia. Obie były takie same. Wstąpił na jedną i czekał. Powierzchnia maty wysłała strumień prądu o wysokiej częstotliwości przez jego stopy i nogi, zabijając wszystkie zarodniki i nasiona, które mogły przyczepić się do niego, gdy był na dworze. Wszedł do budynku. Chwilę później do drzwi podbiegł porucznik Fulton. Ściągnął szarpnięciem swoje turystyczne buty i wszedł na pierwszą matę. Mata owinęła się wokół jego stóp. - Hej - zawołał Fulton. - Puść! Spróbował się oswobodzić, ale mata nie puściła. Fultona obleciał strach. Wyciągnął broń, ale nie miał ochoty strzelać we własne stopy. - Pomocy! - wrzasnął. Podbiegli dwaj żołnierze. - O co chodzi, poruczniku? - Zdejmijcie ze mnie to diabelstwo. Żołnierze zaczęli się śmiać. - To nie żarty - powiedział Fulton ze zbielałą nagle twarzą. - Łamie mi kości! To... Zaczął krzyczeć. Żołnierze szybko chwycili za matę. Fulton upadł, skręcając się i wijąc, ciągle krzycząc. W końcu żołnierzom udało się ściągnąć róg maty z jego nóg. Stopy Fultona zniknęły. Została tylko nadmiękła kość, już do połowy rozpuszczona. - Teraz wiemy - rzekł ponuro Hall. - To forma życia organicznego. Komandor Morrison zwróciła się do kaprala Tennera. - Widziałeś dwie maty, kiedy wchodziłeś do budynku? - Tak, pani komandor. Dwie. Nastąpiłem na... na jedną z nich. I wszedłem do środka. - Miałeś szczęście. Stanąłeś na tej właściwej. - Musimy być ostrożni - powiedział Hall. - Musimy uważać na duplikaty. Najwidoczniej to, cokolwiek to jest, naśladuje przedmioty, które napotyka. Jak kameleon. Kamuflaż. - Dwa - mruknęła Stella Morrison, patrząc na dwa wazony z kwiatami, po jednym na każdym końcu biurka. - Będzie trudno odróżnić. Dwa ręczniki, dwa wazony, dwa krzesła. Mogą istnieć całe szeregi prawdziwych przedmiotów, które wyglądają tak samo. Wszystkie nieszkodliwe z wyjątkiem jednego. - Na tym polega problem. Nie zauważyłem niczego niezwykłego w laboratorium. Nie ma niczego dziwnego w drugim mikroskopie. Idealnie tam pasował. Komandor odsunęła się od identycznych wazonów z kwiatami. - Co z tymi? Może jeden jest... czymkolwiek to jest. - Jest wiele podwójnych rzeczy, które są parami z natury. Dwa buty. Ubranie. Meble. Nie zauważyłem tego dodatkowego krzesła w moim pokoju. Ekwipunek. Nie będziemy mieli pewności. A czasami... Wideoekran zapłonął. Uformowała się na nim twarz wicekomandora Wooda. - Stello, następna ofiara. - Kto tym razem? - Oficer zniknął. Cały z wyjątkiem kilku guzików i blastera... Porucznik Dodds. - To już trzeci - powiedziała komandor Morrison. - Jeśli to forma organiczna, powinien być jakiś sposób na jej zniszczenie - wymamrotał Hall. - Już kilka załatwiliśmy z broni, najwyraźniej je zabiliśmy. Można je zranić! Ale nie wiemy, ile jeszcze zostało. Zniszczyliśmy pięć czy sześć. Może to jest nieskończenie podzielna substancja. Jakiś rodzaj protoplazmy. - A tymczasem...? - Tymczasem jesteśmy zdani na jej łaskę. Albo ich łaskę. Z pewnością właśnie to jest nasza śmiercionośna forma życia. To tłumaczy, dlaczego wszystko inne okazywało się nieszkodliwe. Nic nie może równać się z takim stworzeniem. Oczywiście, u nas też istnieją formy naśladowcze. Owady, rośliny. Na Wenus jest ślimak kręty. Ale nic nie ma aż takich zdolności. - Niemniej jednak można to zabić. Sam tak powiedziałeś. To znaczy, że mamy szansę. - Jeżeli uda nam się to rozpoznać. - Hall rozejrzał się po sali. Przy drzwiach wisiały dwie peleryny. Czy przed minutą też były dwie? Potarł czoło ze znużeniem. - Musimy spróbować znaleźć jakąś trutkę albo żrący środek, coś, co zniszczy je wszystkie. Nie możemy tak po prostu siedzieć i czekać, aż nas zaatakują. Potrzebujemy czegoś, co da się rozpylać. W ten sposób załatwiliśmy te kręte ślimaki. Komandor, zesztywniała, patrzyła ponad jego ramieniem. Obrócił się, aby podążyć za jej wzrokiem. - O co chodzi? - Nie zauważyłam, żeby w tamtym rogu stały dwie teczki. Przedtem była tylko jedna... tak mi się wydaje. - Potrząsnęła w oszołomieniu głową. - Skąd będziemy wiedzieli? To wszystko mnie przygnębia. - Przydałby ci się porządny, mocny drink. Rozjaśniła się. - To jest pomysł. Ale... - Ale co? - Nie chcę niczego dotykać. Nie można odróżnić. - Namacała pistolet u pasa. - Ciągle mam ochotę go użyć, na widok czegokolwiek. - Normalna reakcja paniczna. Z drugiej jednak strony, jesteśmy mordowani, jeden po drugim. Unger usłyszał sygnał alarmowy przez słuchawki. Natychmiast przerwał pracę, zebrał zgromadzone okazy i pośpieszył do pojazdu. Zaparkował go bliżej, niż myślał. Zatrzymał się, zaintrygowany. Pojazd stał, jak stał, błyszczący stożkowaty kształt, z podnóżkami solidnie umocowanymi w miękkim gruncie, z otwartymi drzwiami. Unger zbliżył się do niego z pośpiechem, ostrożnie dzierżąc okazy. Otworzył tylny schowek i umieścił w nim swój ładunek. Potem obszedł pojazd i wsunął się za stery. Przesunął dźwignię. Ale silnik nie zapalił. To było dziwne. Kiedy próbował zrozumieć, co się stało, zauważył coś, co go przestraszyło. Paręset stóp dalej, między drzewami, stał drugi pojazd, dokładnie taki sam jak ten, w którym się właśnie znajdował. I to tam, jak sobie przypomniał, zaparkował swój wehikuł. Oczywiście, ktoś inny przybył tu w poszukiwaniu próbek i ten pojazd należał do niego. Unger uniósł się, aby wysiąść. Drzwi zamknęły się. Siedzenie zagięło się ponad jego głową. Tablica rozdzielcza sflaczała i coś zaczęło się z niej sączyć. Unger złapał powietrze... dusił się. Usiłował wydostać się na zewnątrz, wijąc się i młócąc rękami. Wokół niego była wilgoć, kipiąca, płynna wilgoć, ciepła niczym żywe ciało. - Glub. - Coś spadło mu na głowę. Pojazd robił się płynny. Spróbował oswobodzić ręce, ale nie udało mu się. I wtedy zaczął się ból. Unger był rozpuszczany. Natychmiast zdał sobie sprawę, czym był ten płyn. Kwasem. Kwasem trawiennym. Unger znajdował się w żołądku. - Nie patrz! - krzyknęła Gail Thomas. - Dlaczego nie? - Kapral Hendricks podpłynął do niej uśmiechając się. - Dlaczego nie mogę patrzeć? - Bo wychodzę. Słońce rzucało promienie na jezioro. Błyszczały i tańczyły na powierzchni wody. Wszędzie wokół wznosiły się olbrzymie, porośnięte mchem drzewa, wielkie milczące kolumny pomiędzy ukwieconymi pnączami i krzewami. Gail wspięła się na brzeg, otrząsając z siebie wodę i odgarniając włosy z oczu. Las był cichy. Oprócz chlupotu fal nie rozbrzmiewał żaden dźwięk. Znajdowali się daleko od obozu. - Kiedy mogę spojrzeć? - dopytywał się Hendricks, pływając w kółko z zamkniętymi oczami. - Zaraz. - Gail weszła między drzewa i odnalazła miejsce, gdzie zostawiła mundur. Czuła ciepło słoneczne na swoich odkrytych plecach i ramionach. Siadając w trawie, podniosła bluzę i spodnie. Oczyściła bluzę z liści i kawałków kory i zaczęła wciągać ją przez głowę. Kapral Hendrick czekał cierpliwie w wodzie, ciągle zataczając kółka. Czas mijał. Było cicho. Otworzył oczy. Nigdzie nie było widać Gail. - Gail? - zawołał. Było bardzo cicho. - Gail! Żadnej odpowiedzi. Kapral Hendricks szybko podpłynął do brzegu. Wykoczył z wody i dopadł swojego munduru, schludnie ułożonego nieopodal. Chwycił blaster. - Gail! Lasy milczały. Nic się nie odezwało. Stał, rozglądając się i marszcząc brwi. Stopniowo zaczął mrozić go lęk, mimo tego, że było tak ciepło. - Gail! GAIL! Nadal odpowiadała mu jedynie cisza. Komandor Morrison była zdenerwowana. - Musimy coś przedsięwziąć - powiedziała. - Nie możemy czekać. W trzydziestu spotkaniach już dziesięć osób straciło życie. Jedna trzecia to zbyt duży odsetek. Hall podniósł wzrok. - W każdym razie teraz wiemy, przeciwko czemu walczymy. To rodzaj protoplazmy, nieskończenie wszechstronnej. - Uniósł rozpylacz. - Myślę, że to da nam pewne pojęcie o ich liczbie. - Co to jest? - Mieszanka arszeniku i wodoru w stanie gazowym. Arsyn. - Co masz zamiar z tym zrobić? Hall nałożył hełm. Jego głos dobiegł do uszu komandor przez słuchawki. - Mam zamiar wypuścić to w laboratorium. Myślę, że jest ich tu dużo, więcej niż gdzie indziej. - Dlaczego tutaj? - Tutaj na początku przyniesiono wszystkie próbki i okazy, tutaj napotkano pierwszego z nich. Myślę, że przedostały się w próbkach albo jako próbki, a potem przeniknęły do innych budynków. Komandor również założyła hełm. To samo zrobili jej czterej strażnicy. - Arsyn jest śmiertelnie trujący dla ludzi, prawda? Hall kiwnął głową. - Będziemy musieli być ostrożni. Możemy użyć go tutaj, na próbę, w ograniczonej przestrzeni, ale to wszystko. Wyregulował dopływ tlenu do wnętrza hełmu. - Co ma wykazać ta próba? - chciała wiedzieć. - Jeżeli ma cokolwiek wykazać, to to, jak głęboko wniknęły do naszego obozu. Będziemy lepiej wiedzieć, na co się porwaliśmy. To może być poważniejsze, niż sądzimy. - Co masz na myśli? - zapytała, także ustawiając dopływ tlenu do swojego hełmu. - Na Niebieskiej Planecie, w tej jednostce, znajduje się setka ludzi. Jak się wydaje, najgorsze, co może się zdarzyć, to to, że wykończą nas wszystkich po kolei. Ale tak naprawdę to jeszcze nic. Stuosobowe jednostki przepadają codziennie. To jest ryzyko, które musi podjąć każdy, kto ląduje pierwszy na nieznanej planecie. W ostatecznym rachunku jest to stosunkowo nieważne. - W porównaniu z czym? - Jeżeli są nieskończenie podzielne, będziemy musieli dobrze się zastanowić, zanim opuścimy to miejsce. Byłoby lepiej, gdybyśmy zostali tutaj i dali się zabić jeden po drugim, niż ryzykowali wywiezienie ich do systemu. Spojrzała na niego. - Czy tego właśnie próbujesz się dowiedzieć - czy są nieskończenie podzielne? - Próbuję się dowiedzieć, z czym się starliśmy. Może jest ich niewiele. A może są wszędzie. - Zatoczył ręką krąg wokół laboratorium. - Może połowa przedmiotów w tym pomieszczeniu nie jest tym, czym nam się zdaje... Będzie źle, kiedy nas zaatakują. Byłoby gorzej, gdyby tego nie zrobiły. - Gorzej? - Komandor była zaintrygowana. - Ich mimikria jest doskonała. Przynajmniej jeśli chodzi o obiekty nieorganiczne. Spoglądałem przez jedno, Stella, kiedy naśladowało mój mikroskop. Powiększało, przybliżało, odbijało, jak normalny mikroskop. To jest mimikria, która przewyższa wszystko, co można sobie wyobrazić. Zachodzi głęboko pod powierzchnią, dochodząc do faktycznych składników imitowanego obiektu. - Uważasz, że jedno z nich mogłoby przemknąć się z nami na Ziemię? W postaci części garderoby albo części wyposażenia laboratorium? - Wzdrygnęła się. - Przypuszczamy, że jest to rodzaj protoplazmy. Taka podatność sugeruje istnienie pojedynczej formy początkowej... a to sugeruje rozszczepienie binarne. Jeśli to prawda, ich zdolność reprodukcyjna może nie mieć granic. Właściwości rozpuszczające przywodzą mi na myśl proste jednokomórkowe pierwotniaki. - Sądzisz, że są inteligentne? - Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. - Hall uniósł rozpylacz. - W każdym razie to nam powinno powiedzieć coś o ich rozpowszechnieniu. I, do pewnego stopnia, potwierdzić moją hipotezę, że są wystarczająco prymitywne, aby rozmnażać się drogą prostego podziału... najgorsza rzecz z możliwych, z naszego punktu widzenia. - Uwaga - powiedział Hall. Chwycił mocno rozpylacz, przycisnął spust, powoli obracając wylot dookoła laboratorium. Komandor i czterej strażnicy stali w milczeniu za nim. Nic się nie poruszyło. Słońce wpadało przez okna, odbijając się od pojemników z kulturami i przyrządów. Po chwili zwolnił spust. - Nic nie widziałam - powiedziała komandor Morrison. - Jesteś pewien, że cokolwiek zrobiłeś? - Arsyn jest bezbarwny. Ale nie zdejmujcie hełmów. Jest zabójczy. I nie ruszajcie się. - Stali czekając. Przez jakiś czas nic się nie działo. Nagle... - Dobry Boże! - wykrzyknęła komandor Morrison. W drugim końcu laboratorium gablotka z preparatami zachwiała się nieoczekiwanie. Zaczęła ociekać, przekrzywiając się i zapadając. Zupełnie straciła kształt - jednorodna galaretowata masa umieszczona na stole. Raptem, trzęsąc się, spłynęła ze stołu na podłogę. - Tam! Palnik roztopił się i popłynął w ślad za gablotką. W całym pomieszczeniu poruszały się przedmioty. Wielka szklana retorta zwinęła się do wewnątrz i uformowała w plamę. Stojak z probówkami, półka z chemikaliami... - Uważajcie! - krzyknął Hall cofając się. Olbrzymi słój w kształcie dzwonu upadł przed nim z mokrym plaśnięciem. Była to, rzecz jasna, pojedyncza duża komórka. Mógł niewyraźnie rozróżnić jądro, ścianę komórkową, wakuole zawieszone w cytoplazmie. Pipetki, szczypce, moździerz, wszystko robiło się płynne. Połowa wyposażenia znajdowała się w ruchu. Naśladowały wszystko, co tylko mogły. Dla każdego mikroskopu istniał sobowtór. Dla każdej rurki, słoja, butli i kolby... Jeden ze strażników wyciągnął blaster. Hall wytrącił mu go z ręki. - Nie strzelajcie! Arsyn jest łatwopalny. Wynośmy się stąd. Już dowiedzieliśmy się tego, co chcieliśmy wiedzieć. Wyszli pośpiesznie na korytarz. Hall zatrzasnął za nimi drzwi, mocno je ryglując. - Czy jest bardzo źle? - zapytała komandor. - Nie mamy szansy. Arsyn je podrażnił; wystarczająca ilość mogłaby je nawet zabić. Ale nie mamy go aż tyle. Zresztą, gdybyśmy rozpylili go na tej planecie, nie moglibyśmy użyć blasterów. - Przypuśćmy, że opuścimy planetę. - Nie możemy podjąć ryzyka przeniesienia ich do systemu. - Jeśli nie ruszymy się stąd, zostaniemy po kolei wchłonięci i rozpuszczeni - zaprotestowała komandor. - Mogą nam przysłać arsyn. Albo jakąś inną truciznę, która mogłaby je zniszczyć. Ale zniszczyłaby również większość żywych istot na tej planecie. Niewiele by zostało. - A więc będziemy musieli zniszczyć wszystkie formy życia! Jeśli nie ma innego sposobu, musimy wypalić planetę do czysta. Nawet jeżeli zostanie tylko martwy świat. Popatrzyli na siebie. - Wezwę kontrolera Systemu - powiedziała komandor Morrison. - Zamierzam zabrać stąd ludzi, dalej od niebezpieczeństwa... przynajmniej tylu, ilu zostało. Ta biedna dziewczyna nad jeziorem... - Wzdrygnęła się. - Kiedy już nikogo tutaj nie będzie, możemy opracować najlepszy sposób oczyszczenia tej planety. - Zaryzykujesz wwiezienie ich na Ziemię? - Czy mogą naśladować nas? Mogą naśladować żywe stworzenia? Istoty wyższego rzędu? Hall zastanowił się. - Najwyraźniej nie. Wydają się być ograniczone do obiektów nieorganicznych. Komandor uśmiechnęła się posępnie. - A więc wyniesiemy się stąd pozbawieni wszelkiej nieorganicznej materii. - Ale nasze ubrania! Mogą imitować paski, rękawiczki, buty... - Nie zabierzemy ubrań. Wracamy bez niczego. Wargi Halla ściągnęły się. - Rozumiem. - Rozważał przez chwilę jej słowa. - To może być skuteczne. Czy dasz radę przekonać personel, żeby... żeby zostawili wszystko? Wszystko, co posiadają? - Jeśli w grę wchodzi ich życie, mogę im to nakazać. - A więc może mamy jakąś szansę ucieczki. Najbliższy krążownik wystarczająco duży, aby zabrać pozostałych przy życiu członków jednostki, znajdował się o dwie godziny drogi. Zmierzał z powrotem na Ziemię. Komandor Morrison podniosła wzrok znad wideoekranu. - Chcą wiedzieć, co się tutaj dzieje. - Pozwól mi z nimi pogadać. - Hall usadowił się przed ekranem. Przed sobą ujrzał grube rysy twarzy i złoty galon kapitana ziemskiego krążownika. - Tu major Lawrence Hall, z wydziału badawczego jednostki. - Kapitan Daniel Davis. - Kapitan Davis przyglądał mu się z nieprzeniknioną twarzą. - Macie jakieś kłopoty, majorze? Hall oblizał usta. - Wolałbym tego nie wyjaśniać, dopóki nie znajdziemy się na pokładzie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Dlaczego nie? - Kapitanie, i tak uzna pan nas za szaleńców. Podyskutujemy o wszystkim, gdy znajdziemy się na pokładzie. - Zawahał się. - Wejdziemy na pański statek nago. Kapitan uniósł brew. - Nago? - Właśnie. - Rozumiem. - Było oczywiste, że nie rozumiał. - Kiedy tu przybędziecie? - Sądzę, że za jakieś dwie godziny. - Według naszego rozkładu jest teraz trzynasta. Zjawicie się tutaj do piętnastej? - Mniej więcej o tej porze - zgodził się kapitan. - Będziemy na was czekać. Nie wypuszczajcie waszych ludzi na zewnątrz. Otwórzcie dla nas jedną śluzę. Wejdziemy bez ekwipunku. My sami i nic więcej. Jak tylko znajdziemy się w środku startujcie. Stella Morrison pochyliła się w stronę ekranu. - Kapitanie, czy byłoby możliwe... aby pańscy ludzie...? - Wylądujemy przy pomocy automatycznego pilota - zapewnił ją. - Żadnego z moich ludzi nie będzie na pokładzie. Nikt was nie zobaczy. - Dziękuję panu - mruknęła. - Nie ma za co. - Kapitan Davis zasalutował. - A więc do zobaczenia za dwie godziny, pani komandor. - Niech wszyscy wyjdą na plac - powiedziała komandor Morrison. - Myślę, że powinni zdjąć ubrania tutaj, żeby na placu nie było żadnego przedmiotu, który mógłby wejść w kontakt ze statkiem. Hall spojrzał na jej twarz. - Czy uratowanie własnego życia nie jest tego warte? Porucznik Friendly zagryzł wargi. - Nie zrobię tego. Zostanę tutaj. - Musisz iść z nami. - Ale, majorze... Hall spojrzał na zegarek. - Jest 14.50. Statek będzie tutaj lada moment. Zdejmuj ubranie i wynoś się na lądowisko. - Czy muszę zostawić wszystko? - Wszystko. Nawet swój blaster... Dadzą nam ubranie na statku. Chodź! Twoje życie od tego zależy. Wszyscy inni robią to samo. Friendly niechętnie pociągnął za koszulę. - No cóż, chyba zachowuję się niemądrze. Wideoekran wydał trzask. Mechaniczny głos obwieścił ostrym tonem: - Niech wszyscy natychmiast opuszczą budynki! Niech wszyscy opuszczą budynki i stawią się bezzwłocznie na placu! Niech wszyscy natychmiast opuszczą budynki! Niech wszyscy... - Tak szybko? - Hall podbiegł do okna i podniósł metalową żaluzję. - Nie słyszałem, jak ląduje. Na środku lądowiska stał długi, szary krążownik, z kadłubem powyginanym i poobijanym po uderzeniach meteorytów. Stał bez ruchu. Nie było żadnych śladów życia. Do migoczącego w słońcu statku z ociąganiem zbliżał się tłum obnażonych ludzi. - Już jest! - Hall zaczął zdzierać z siebie koszulę. - Chodźmy! - Zaczekaj na mnie! - To się pośpiesz. - Hall skończył się rozbierać. Obaj mężczyźni wypadli na korytarz pełen biegających nagich żołnierzy. Popędzili długim hallem do drzwi. Zbiegli schodami na plac. Niebo uderzyło ich ciepłymi promieniami słońca. Ze wszystkich budynków obozu nadzy mężczyźni i kobiety sunęli w milczeniu w stronę statku. - Co za widok! - powiedział jakiś oficer. - Nigdy nie damy rady wymazać tego z pamięci. - Ale przynajmniej będziesz żył - odpowiedział inny. - Lawrence! Hall wykonał półobrót. - Proszę, nie odwracaj się. Idź dalej. Będę szła za tobą. - Jak to jest, Stella? - spytał Hall. - Dziwnie. - Warto? - Tak przypuszczam. - Myślisz, że ktokolwiek nam uwierzy? - Wątpię - powiedziała. - Sama zaczynam się zastanawiać. - W każdym razie wrócimy żywi. - Tak sądzę. Hall spojrzał w górę na trap, który właśnie opuszczano. Pierwsi ludzie już wbiegli na metalową pochylnię, do wnętrza statku, przez okrągły otwór wejściowy. - Lawrence... Głos komandor dziwnie drżał. - Lawrence, ja... - Co takiego? - Ja się boję. - Boisz się! - Przystanął. - Dlaczego? - Nie wiem - powiedziała. Ludzie napierali na nich ze wszystkich stron... - Zapomnij o tym. Wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. - Postawił nogę na trapie. - Idziemy. - Chcę wrócić! - W jej głosie była panika. - Chcę... Hall roześmiał się. - Teraz już za późno, Stella. - Wspiął się na trap, przytrzymując poręczy. Wokół niego przepychali się mężczyźni i kobiety, pociągając ich za sobą. Dotarli do śluzy. - Oto jesteśmy. Mężczyzna z przodu zniknął. Hall podążył za nim, do ciemnego wnętrza statku, w głuchą czerń rozciągającą się przed jego oczyma. Komandor poszła w jego ślady. Dokładnie o piętnastej kapitam Daniel Davis wylądował na środku placu. Śluza wejściowa otworzyła się z łoskotem. Davis i inni oficerowie siedzieli, czekając w kabinie sterowniczej, wokół dużego pulpitu. - No i co - powiedział po chwili kapitan Davis. - Gdzie oni są? Oficerowie popatrzyli po sobie z zakłopotaniem. - Może coś im się przydarzyło? - Może to tylko jakiś cholerny kawał? Czekali i czekali. Ale nikt się nie pojawił. Przełożył...................