Dean R. Koontz - Maska
Szczegóły |
Tytuł |
Dean R. Koontz - Maska |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dean R. Koontz - Maska PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dean R. Koontz - Maska PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dean R. Koontz - Maska - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DEAN R. KOONTZ
MASKA
przełożyła Hanna Milewska
1981
KsiążkętędedykujęWilli i Dave’owi Robertsom
oraz Carol i Donowi McQuinnom,
którzy nie mają żadnych wad
oprócz tej jednej: mieszkajązbyt daleko od nas.
Pieśńna jej dwakroćsmutną śmierć,
bo zgasła nazbyt wcześnie.
EDGAR ALLAN POE „Leonora”
(przeł. Roman Klewin)
Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,
I Groza — sztuki treść.
EDGAR ALLAN POE „Robak Zdobywca”
(przeł. Barbara Beaupré)
Wielki strach cofa nas do zachowańz dzieciństwa.
CHAZAL
3
PROLOG
Laura robiła wiosenne porządki w piwnicy. Nienawidziła każdej chwili tu spędzonej. Nie,
żeby nie lubiła pracować; z natury była pracowita, i najlepiej sięczuła, gdy miała cośdo zrobie-nia. Ale bała siępiwnicy.
Przede wszystkim panowałtu mrok. Cztery wąskie okna, osadzone wysoko w murze, były
niewiele większe niżotwory strzelnicze, a pokryte kurzem szyby przepuszczały słaby, kredowy
blask. Nawet po zapaleniu kilku lamp duże pomieszczenie pozostawało pogrążone w półmroku,
jakby w obawie przed całkowitym odarciem go z szat. Migotliwe bursztynowe światło odsła-niało wilgotne kamienne ściany i potężny piec węglowy, wygaszony w to piękne, ciepłe majo-we popołudnie. Na długich półkach, jednej nad drugą, stały słoiki z domowymi przetworami
z owoców i warzyw. W rogach czaiła sięciemność, a z niskiego belkowanego stropu cienie
zwieszały sięjak długie sztandary z żałobnej krepy.
Unosiłsiętu zawsze nieprzyjemny stęchły zapach, trącący wapiennąjaskinią. Wiosnąi la-tem, przy wysokiej wilgotności, w rogach pojawiała sięszarozielona pleśń, odrażająca jak
świerzb, obramowana setkami maleńkich białych zarodników. Jej obecnośćbyła specyficznym i
niezbyt przyjemnym elementem piwnicznej atmosfery.
Jednak nie mrok, przykry zapach czy grzyb budziłw Laurze największy lęk; jego przyczyną
były pająki. Tu miały swoje królestwo. Niektóre były małe, brązowe i szybkie, inne szare,
w odcieniu węgla drzewnego — nieco większe, ale poruszające siętak samo zwinnie, oraz te
największe — niebieskoczarne olbrzymy, prawie tak duże jak kciuk Laury.
Kiedy wycierała kurz i pajęczyny ze słoików, stale czujna i wystraszona, narastała w niej
złośćna matkę. Mama lub ciocia Rachael same mogły zrobićporządki na dole, a jej zlecić
sprzątanie pokoi. Ale mama wiedziała, że Laura boi siępiwnicy, i w ten sposób chciała jąuka-rać. Była przecieżw jednym z tych swoich strasznych nastrojów, mrocznych jak chmury burzo-we. Laura wiedziała jużcośna ten temat. Zdarzało sięto coraz częściej. A kiedy mamęogarniał
ten nastrój, była zupełnie innąosobąniżzwykle. Laura jąkochała, ale nie wtedy, gdy stawała
sięzapalczywą, nikczemną, pełnąnienawiści kobietą, która posyłała jądo piwnicy, gdzie były
pająki.
4
Odkurzała słoiki brzoskwiń, gruszek, pomidorów, buraków i fasoli, drżąc przed nieoczeki-wanym pojawieniem siępająka, marząc, by jak najszybciej dorosnąć, wyjśćza mążi usamo-dzielnićsię, gdy dobiegłjąnagły ostry dźwięk, który przeszyłwilgotne powietrze piwnicy.
Brzmiałjak odległy rozpaczliwy lament jakiegośegzotycznego ptaka. Przerwała pracę, podnio-sła wzrok na ciemny sufit i nasłuchiwała dziwnego pohukiwania dochodzącego z góry. Po chwili
uświadomiła sobie, że to pełen trwogi głos cioci Rachael.
Tam, na piętrze, cośspadło i sięrozbiło. Jeśli to waza z pawiem, mama będzie w wyjątkowo
wstrętnym nastroju przez kilka dni.
Laura ruszyła w stronępiwnicznych schodów, gdy nagle zatrzymałjąkrzyk mamy, w którym
można było wyczućgrozę.
Usłyszała odgłos kroków w salonie, ktośbiegłdo frontowych drzwi, które otwarły się, wy-dając znajomy odgłos, a potem zatrzasnęły. Rachael była teraz na zewnątrz i krzyczała, i choć
nie można było zrozumiećsłów, wyraźnie słyszało sięstrach.
Laura poczuła dym.
Zaczęła wspinaćsięna schody i u ich szczytu ujrzała blade języki ognia. Dym nie byłjeszcze
gęsty, ale miałostry kwaśny odór.
Fala żaru zmusiła jądo zmrużenia oczu, ale zdołała dotrzećdo kuchni. Ściana ognia nie była
jednolita — istniała wąska droga ucieczki, korytarz chłodnego bezpieczeństwa, a na jego odle-głym końcu — boczne drzwi na ganek.
Podniosła długąspódnicęi owinęła jąciasno wokółbioder i ud, zbierając materiałobiema
rękami, aby uchronićjąprzed płomieniami. Ostrożnie skierowała sięw stronędrzwi, ale zanim
zdołała je otworzyć, kuchnięogarnął żółtoniebieski ogień. Nie było jużktórędy uciekać.
Pod wpływem gorąca zaczęły pękaćszyby w oknach, a wpadające przez nie powietrze gwał-townie zmieniło kierunek ognia, który zaatakowałLaurę. Przerażona, zrobiła krok do tyłu, po-tknęła sięi bezskutecznie szukając dłoniąporęczy, runęła w dółi uderzyła głowąo kamienną
posadzkępiwnicy.
Powoli powracała jej świadomość, jak tonącemu przywracanemu do życia. Kiedy miała pew-ność, że czuje siędostatecznie silna, wstała. Ból promieniowałod czubka głowy. Podniosła rękę
do brwi. Wyczuła strużkękrwi i niewielkie otarcie. Była oszołomiona i przestraszona.
Kiedy leżała nieprzytomna, ogieńrozprzestrzeniłsięna podest u szczytu schodów i spełzał
na pierwszy stopień.
Straciła ostrośćwidzenia. Schody i ogieńtworzyły rozmazanąplamępomarańczowej mgły,
wśród której nadciągały dymne duchy. Wyciągały długie ramiona, jak gdyby chciały objąćLau-rę.
— Na pomoc! — zawołała, przykładając dłonie do ust.
Nikt nie odpowiedział.
— Niech mi ktośpomoże! Jestem w piwnicy!
Cisza.
5
— Ciociu Rachael! Mamo! Na litośćboską, niech mi ktośpomoże!
Jedynąodpowiedziąbyłnarastający ryk ognia.
Laura jeszcze nigdy nie czuła siętak bezbronna. Wokółniej szalały płomienie, a ona we-wnątrz była zimna. Dygotała.
Czuła coraz silniejszy pulsujący ból głowy, zadrapanie nad prawym okiem wciążkrwawiło,
ale przynajmniej widziała jużwyraźniej.
Sparaliżowana ze strachu patrzyła na płomienie sunące jak jaszczurki w dół, stopieńpo stop-niu, okręcające sięwokółprętów balustradki i poręczy. Charakterystyczny dla palącego się
drewna trzask przypominałzłowieszczy chichot.
Poczuła duszący dym. Kaszlała, co potęgowało ból głowy. Powracało oszołomienie. Oparła
sięjednąrękąo ścianę, aby nie upaść.
Wszystko działo siętak szybko. Dom płonąłjak stos dobrze wysuszonego drewna.
Ja tu zginę.
Ta myśl jąotrzeźwiła. Nie czas jeszcze na śmierć. Była za młoda. Tyle życia przed nią, tyle
cudownych rzeczy do zrobienia, tyle marzeńdo zrealizowania. To nie może siętak skończyć.
Nie zgadzała sięna śmierć.
Zasłoniła usta i nos przed dymem. Odwróciła sięod płonących schodów i dostrzegła ogień
w przeciwległym końcu piwnicy. Przez chwilęsądziła, że jest otoczona. Krzyknęła z rozpaczy,
ale nagle uświadomiła sobie, że te świecące punkty to lampy oliwne. Ich płomienie nie stanowi-ły zagrożenia; bezpiecznie kryły sięw wysokich szklanych kloszach.
Znów kaszlnęła gwałtownie. Ból w głowie umiejscowiłsięza oczami. Miała trudności
z koncentracją. Jej myśli rozbiegały sięjak żywe srebro, zachodziły jedne na drugie tak, że nie
chwytała sensu niektórych z nich.
Modliła sięcicho i żarliwie.
Nad jej głowąstrop zatrzeszczałi jakby sięprzesunął. Na kilka sekund wstrzymała oddech,
zacisnęła zęby i stała z zaciśniętymi pięściami, czekając, ażzostanie żywcem pogrzebana. Ale
sufit nie zamierzałsięzapaść— jeszcze nie teraz.
Drżąc i cicho popłakując, skierowała siędo najbliższego z czterech wysoko osadzonych
okien. Było prostokątne i o wiele za małe, by umożliwićjej ucieczkę.
Z każdąchwiląmiała coraz większe trudności z oddychaniem. Usta wypełniłmdły, gorzki
smak dymu. Ból w tyle głowy nasilałsię, uniemożliwiając zebranie myśli.
Miała uczucie, że przeoczyła jakąśdrogęucieczki; właściwie była tego pewna. Musiała zna-leźćjakieśwyjście, bo w przeciwnym razie czekała ją śmierćw płomieniach.
Ujrzała przerażającąwizję. Zobaczyła, jak płonie, a jej ciemne włosy, rozjaśnione płomie-niami, stercząwokółgłowy niczym knot świecy. Jej twarz topi sięjak wosk, kipi i paruje, a rysy
rozpływająsię, przypominając wykrzywione oblicze demona łypiącego pustymi oczodołami.
Nie!
Potrząsnęła głową, aby uwolnićsięod tego widoku.
6
Była oszołomiona. Potrzebowała odrobiny świeżego powietrza, aby oczyścićpłuca, lecz
z każdym oddechem wciągała coraz więcej dymu. Czuła ból w piersiach.
Gdzieśobok rozległo sięrytmiczne walenie; ten odgłos byłgłośniejszy niżbicie serca, któ-re w jej uszach brzmiało jak grzmoty.
Zrobiła pełny obrót, zasłaniając usta dłoniąi kaszląc, chciała znaleźć źródło tego hałasu.
Starała sięodzyskaćpanowanie nad sobą, zmusićsiędo myślenia. Walenie ustało.
— Lauro…
Poprzez ryk ognia usłyszała czyjśgłos wołający jąpo imieniu.
— Lauro…
Jestem tutaj… w piwnicy! — chciała krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła wydobyłsięjedynie
bełkotliwy charkot.
Z trudem utrzymywała sięna nogach. Osunęła sięna kamiennąposadzkęi przywarła pleca-mi do ściany.
— Lauro…
Znów ktośuderzałpięściami w drzwi.
Odkryła, że powietrze tużnad podłogąbyło czystsze. Wdychała je zachłannie, wdzięczna za
odroczenie wyroku śmierci.
Na kilka sekund pulsujący ból głowy osłabłi mogła zebraćmyśli. Przypomniała sobie
o zapasowych drzwiach znajdujących sięna północnej ścianie. W panice zapomniała o nich.
Ale teraz, jeśli zapanuje nad sobą, może sięuratuje.
— Lauro! — To głos cioci Rachael.
Zaczęła pełznąćw kierunku, skąd dochodził. Trzymała głowęnisko przy ziemi, gdzie dym
byłnieco rzadszy. Krawędzie spojonych zaprawąkamieni podarły jej suknięi zdarły skórę
z kolan. Posuwając sięcentymetr po centymetrze, wśród płomieni, trzasku ognia, dymu, który
dusiłi wyciskał łzy z oczu, Laura zbliżała siędo miejsca ucieczki, a głos cioci Rachael byłjej
drogowskazem.
— Lauro! — Głos byłjużblisko. Dokładnie nad nią.
Macała ścianę, ażznalazła jakiśpunkt oparcia. Wgłębienie w murze pomogło jej podciągnąć
sięna pierwszy stopień. Podniosła głowę, ale nie widziała nic oprócz nieprzeniknionej ciemno-ści.
— Lauro, odpowiedz. Kochanie jesteśtam?
Rachael wpadła w histerię, krzyczała tak głośno i waliła w drzwi z takim zapamiętaniem, że
nie usłyszałaby odpowiedzi, nawet gdyby Laura była w stanie jej udzielić.
Gdzie mama? Dlaczego jej nie słyszę? Czy nic jej nie obchodzę?
Kuląc sięw tej ograniczonej, gorącej, ciemnej przestrzeni, Laura wyciągnęła rękęw kierun-ku drzwi znajdujących sięnad głową. Ciężka sztaba drgnęła i opadła pod uderzeniem małych
pięści Rachael. Laura szukała po omacku klamki. Zacisnęła dłońwokółmetalowego kształtu
i drgnęła konwulsyjnie, dotykając czegośmałego, lecz żywego. Cofnęła rękę. Ale to cośprze-niosło sięz klamki na jej rękę. Przebiegło między palcami przez kciuk, dłoń, nadgarstek, rękaw
sukienki, zanim zdążyła strzepnąć.
7
Pająk.
Nie widziała go, ale czuła. Pająk. Jeden z tych dużych jak jej kciuk; spasione czarne ohydz-two, błyszczące jak tłusta kropla oliwy. Na chwilęzamarła.
Pająk sunąłpo jej ramieniu, a jego zuchwałe poczynania pobudziły jądo działania. Klepnęła
go przez rękaw sukni, ale chybiła. Ukąsiłjąpod zgięciem łokcia, ażskrzywiła sięz bólu. Poczu-ła go pod pachą. Tu teżjąukąsił. Tocząc rozpaczliwąwalkęz największym wrogiem, zapo-mniała o płonącym domu i rozpadającym sięstropie. Wzdrygnęła się, straciła równowagę
i stoczyła ze schodów, raniąc biodro na kamiennej posadzce. Pająk łaskotał, idąc teraz we-wnątrz jej stanika, ażznalazłsięmiędzy piersiami. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć
z siebie głosu. Przyłożyła rękędo piersi i mocno nacisnęła, ażprzez materiałpoczuła, że stwo-rzenie wije siępod ciężarem dłoni. Nie zmniejszyła nacisku, dopóki go nie zgniotła. Poczuła
mdłości i zasłoniła rękąusta.
Przez chwilęleżała na podłodze w pozycji embriona, gwałtownie dygocąc, To, co pozostało
ze zgniecionego pająka, spłynęło wolno po jej piersi. Chciała pozbyćsiętego, lecz zawahała
sięw irracjonalnej obawie, że mógłby ożyći ukąsićjąw palce.
Przygryzła wargę. Poczuła smak krwi.
Mama…
To sprawka mamy. Ona jątu posłała, chociażwiedziała, że boi siępająków. Dlaczego mama
zawsze była taka skora do wymierzania kary, taka szybka w przypisywaniu winy?
Belka nad jej głowąpękła, a kuchenne drzwi otworzyły sięz trzaskiem. Miała wrażenie, że
zajrzała do piekieł. Leciałna niądeszcz iskier. Jej suknia zaczęła siętlić. Poparzyła sobie ręce,
gasząc ogień.
To wszystko przez mamę.
Jej dłonie i palce pokryły siępęcherzami, zaczynały jej odpadaćod ciała płaty skóry, co
uniemożliwiało pełzanie. Podniosła się, chociażta pozycja wymagała wielkiej siły i zdecydo-wania. Chwiała się, oszołomiona i słaba.
Mama mnie tu posłała.
Laura widziała jużtylko pulsującą, wszechogarniającą światłość, w której szybowały i wiro-wały bezkształtne dymne duchy. Starała sięodnaleźćdrzwi prowadzące na zewnątrz, ale straci-ła orientację. Obijała sięo sprzęty, raniła, kaszląc i trąc załzawione oczy.
Mama mi to zrobiła.
Zacisnęła poranione, krwawiące dłonie w pięści. W napadzie wściekłości zaczęła walićw piec,
na który wpadła, a każdy cios przeznaczony byłdla jej matki.
Górne partie płonącego domu zachwiały sięi runęły. Gdzieśw oddali, poza ścianądymu,
głos cioci Rachael odbijałsięechem:
— Lauro… Lauro…
Dlaczego tam nie ma mamy, dlaczego nie pomaga cioci Rachael wyważyćdrzwi piwnicy?
Gdzieżjest, na Boga? Czyżby dorzucała węgla i dolewała oliwy do ognia?
Charcząc i dysząc, Laura starała siępodążaćza głosem Rachael, za głosem ratunku.
Spadająca belka uderzyła jąw plecy. Upadając, chwyciła siępółki z domowymi przetwora-mi. Leżała wśród odłamków szkła. Czuła zapach ogórków i brzoskwiń.
Nie miała czasu, aby stwierdzić, jakie odniosła obrażenia, bo następna lecąca belka zmiażdżyła
jej nogi. Ból byłtak silny, że umysłnie dopuściłgo do świadomości. Nie miała nawet szesnastu
lat, a zniosła tak wiele. Zepchnęła ból do najciemniejszego zakamarka psychiki i walczyła;
skręcała się, wściekała na los i przeklinała matkę.
Wiedziała, że ta nienawiśćnie miała racjonalnego podłoża, ale odczuwała jątak silnie, że
w świadomości zajęła miejsce bólu. Przepełniała ją, dodawała tyle demonicznej energii, że by-łaby w stanie odrzucićciężkąbelkęz nóg.
Przeklinam cię, mamo.
Piętro domu zawaliło sięna parter, czemu towarzyszyłodgłos podobny do wystrzału z działa.
Przeklinam cię, mamo! Przeklinam cię!
Dwie kondygnacje płonącego rumowiska wdarły sięprzez osłabiony strop do piwnicy.
Mamo…
CZĘŚĆPIERWSZA
JAKIŚPOTWÓR TU NADCHODZI…
Palec mnie świerzbi, to dowodzi,
Że jakiśpotwór tu nadchodzi;
Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór!
SZEKSPIR „Makbet”
(przeł. Józef Paszkowski)
10
ROZDZIAŁ1
Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na
porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment
wyłoniły sięz mroku w oczekiwaniu na następny burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał
drzewa. Krople deszczu z furiąwaliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąćpo szkle.
O’Brian siedziałplecami do okna i czytałpodanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tra-cych.
Jaki to schludny człowieczek — pomyślała Carol, obserwując O’Briana. — Kiedy siedzi tak
nieruchomo, można pomyśleć, że to manekin.
Byłwyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnościąefekt pracy dobrego fry-zjera. Fachowo przystrzyżone wąsy układały sięidealnie symetryczne po obu stronach policz-ków. Szary garnitur miałspodnie o kantach tak ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty
błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie wyglądały wręcz
sterylnie.
Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzieńtemu, oceniła go jako prze-sadnego wręcz pedanta i zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbiłjąswoim uśmie-chem, nienagannymi manierami i szczerąchęciąprzyjścia z pomocąjej i Paulowi.
Zerknęła na Paula. Siedziałsztywno w fotelu obok. ObserwowałO’Briana z uwagą, lecz
kiedy poczułna sobie wzrok Carol, odwróciłsięi uśmiechnął. Jak zwykle jego spojrzenie pod-niosło Carol na duchu. Nie byłani przystojny, ani brzydki, ot, przeciętny człowiek, jednak
kochała go za łagodnośći czułość, które emanowały z jego twarzy. Orzechowe oczy miały
zdolnośćkomunikowania zdumiewająco subtelnych emocji. Sześćlat wcześniej, na uniwersy-teckim sympozjum na temat „Psychologia anormalności a współczesna proza amerykańska”,
gdzie Carol poznała Paula, właśnie te ciepłe, wyraziste oczy zwróciły jej uwagę, a i potem nie
przestawały jej intrygować… Teraz mrugnąłi tym mrugnięciem zdawałsięmówić: Nie martw
się. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjęte. Wszystko dobrze sięułoży. Ko-cham cię.
Odmrugnęła i udawała pewnąsiebie, chociażwiedziała, że Paula nie sposób oszukać. Tak
bardzo chciała zyskaćaprobatępana O’Briana. Samąsiebie przekonywała, że nie ma powodów,
dla których O’Brian miałby ich odrzucić. Byli młodzi i zdrowi. Paul miałtrzydzieści pięć, ona
11
trzydzieści jeden lat — wspaniały wiek, by zacząćnowe życie, o którym marzyli. Oboje odno-sili sukcesy w pracy. Nie mieli kłopotów finansowych, nawet dobrze im siępowodziło. Miej-scowa społecznośćich szanowała. Byli szczęśliwym i zgodnym małżeństwem, a ich związek
z roku na rok wydawałsięsilniejszy. Słowem, mieli wszelkie dane, aby staraćsięo adopcję
dziecka, więc dlaczego siędenerwowała?
Kochała dzieci i sądziła, że potrafi wychowaćjedno lub dwoje. W ciągu minionych czterna-stu lat, kiedy zdobyła trzy stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycjęw zawodzie,
odkładała na później wiele przyjemności, a z wielu po prostu zrezygnowała. Zdobywanie wy-kształcenia i robienie kariery zawsze stały na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to
sprawa, której nie chciała odkładaćna później.
Odczuwała silnąpotrzebę, niemal fizyczną, by zostaćmatką, wychowywaći kształcićdzie-ci, dawaćim miłośći okazywaćwyrozumiałość. Była wystarczająco inteligentna i świadoma
swojej osobowości, by zdawaćsobie sprawę, że ta głęboko zakorzeniona potrzeba powstała,
przynajmniej po części, z niemożności poczęcia dziecka z własnej krwi i ciała.
Ponosiła winęza swojąbezpłodność, która wynikła z niewybaczalnej głupoty, popełnionej
przed wielu laty. Poczucie winy sprawiało, że znosiła swój los o wiele gorzej, niżgdyby to
natura uczyniła jąjałową. Była bardzo trudnym dzieckiem, wychowywanym przez rodziców
alkoholików i brutali, często bitym, które doświadczyło pokaźnej dawki tortur psychicznych.
Zanim skończyła piętnaście lat, była wystarczająco zbuntowana przeciwko rodzicom i całemu
światu, by nienawidzićwszystkich, a zwłaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego
pogmatwanego, pełnego męki dojrzewania zaszła w ciążę. Przerażona, straciła głowę; nie miała
do kogo zwrócićsięo pomoc. Próbowała ukryćswój stan, nosząc szerokie pasy, bandażując się
elastycznymi opaskami oraz ograniczając jedzenie do minimum, by nie przybieraćna wadze.
To spowodowało komplikacje, czego omal nie przypłaciła życiem. Dziecko urodziło sięprzed-wcześnie, ale zdrowe. Oddała je do adopcji i przez paręlat nie myślała o tym zbytnio. Świado-mość, że stała siębezpłodna, nie była dla niej dramatem; pragnienie posiadania dziecka miało
pojawićsiępóźniej. Dzięki Grace Mitowski, psychologowi dziecięcemu, pracującej społecznie
przy sądzie dla nieletnich, Carol całkowicie zmieniła swoje życie. Nauczyła sięlubićsiebie
i wiele lat później zaczęła żałować, że przyczyniła siędo swojej bezpłodności.
Uznała adopcjęza najodpowiedniejszy sposób rozwiązania problemu. Mogła przybranemu
dziecku daćtyle miłości co własnemu. Wiedziała, że będzie dobrąi troskliwąmatką, i pragnęła
tego dowieść— nie tyle światu, ile sobie.
O’Brian podniósłwzrok znad podania i uśmiechnąłsię.
— To naprawdę świetnie wygląda — powiedział, wskazując formularz. — Naprawdę, jest
wspaniałe. Nie każdy, kto składa u nas podanie, ma takie kwalifikacje.
— Miło mi, że pan to mówi — podziękowałPaul.
O’Brian potrząsnąłgłową.
— Stwierdzam tylko fakty. Jestem pod wrażeniem.
12
— Dziękujępanu — odezwała sięCarol.
O’Brian odchyliłsiędo tyłu, splótłręce na brzuchu i powiedział:
— Mam jednak parępytań. Jestem pewien, że zada mi je komisja rekomendacyjna, więc jeśli
teraz uzyskam odpowiedzi, zaoszczędzępaństwu późniejszych konsultacji.
Carol zesztywniała.
O’Brian najwidoczniej zauważyłjej reakcję, bo szybko dodał:
— O, to nic istotnego. Naprawdę. Proszęmi wierzyć, nie zadam państwu nawet połowy
pytań, jakązwykle stawiam zgłaszającym siędo nas parom.
Pomimo zapewnieńCarol pozostała spięta.
Za oknami niebo stawało sięcoraz ciemniejsze; chmury zmieniały kolor z szarego na niebie-skoczarny i opuszczały sięnisko nad ziemię.
O’Brian obróciłsięw fotelu do Paula.
— Doktorze Tracy, czy powiedziałby pan o sobie, że jest pan człowiekiem sukcesu?
Paul wydawałsięzaskoczony pytaniem. Zamrugałi odparł:
— Nie wiem, co ma pan na myśli.
— Jest pan kierownikiem katedry języka angielskiego w college’u, prawda?
— Tak, ale na ten semestr wziąłem urlop naukowy. Zastępca przejąłwiększośćmoich obo-wiązków. Innymi słowy, byłem odpowiedzialny za katedręprzez ostatnie półtora roku.
— Czy nie jest pan za młody na to stanowisko?
— W pewnym sensie tak — przyznałPaul. — Widzi pan, to raczej niewdzięczne stanowi-sko: dużo pracy, mało satysfakcji. Moi starsi koledzy z wydziału chytrze wmanewrowali mnie
w tęfunkcję, by uniknąćmało satysfakcjonującego zajęcia.
— Jest pan skromny.
— Nie, mówięprawdę. Nie przywiązywałem do tego większej wagi.
Carol wiedziała, że jest skromny. Przewodniczący rady wydziału to zaszczytne stanowisko.
Rozumiała jednak, że Paul pomniejsza jego znaczenie; zostałzbity z tropu przez O’Briana okre-śleniem — człowiek sukcesu. Ona teżpoczuła sięnieswojo. Nie przypuszczała, iżdługa lista
osiągnięćmoże świadczyćprzeciwko nim.
Za oknami błyskawica przecięła zygzakiem niego.
Wciążzwracając siędo Paula, O’Brian kontynuował:
— Jest pan także pisarzem.
— Tak.
— Jest pan autorem cieszącego siępowodzeniem podręcznika z literatury angielskiej. Napi-sałpan tuzin monografii na różne tematy i opisałhistorięnaszego okręgu, a także dwie książki
dla dzieci, jednąpowieść…
— Powieśćodniosła taki sukces, jak końpróbujący chodzićpo linie — rzekłPaul. — Kry-tyk z „New York Timesa” napisał, że stanowi „wspaniały przykład akademickiego zadęcia,
przeładowania tematami i symbolami, fatalnego braku treści i jakiejkolwiek linii narracyjnej,
odznaczającego sięnaiwnościąkogoś, kto mieszka w wieży z kości słoniowej”.
13
O’Brian uśmiechnąłsię.
— Czy każdy pisarz potrafi zacytowaćzłe recenzje?
— Przypuszczam, że nie. Ale to wryło mi sięw pamięć, bo zawiera nieprzyjemnądawkę
prawdy.
— Pisze pan następnąpowieść? Czy dlatego wziąłpan urlop naukowy?
Paul nie byłzaskoczony pytaniem. ZrozumiałtaktykęO’Briana.
— Tak, rzeczywiście, piszęnowąpowieść. Ta wreszcie będzie miała jasny wątek. — Za-śmiałsię, pomniejszając wartośćswojego pisarstwa.
— Jest pan równieżzaangażowany w pracęspołeczną.
— Nie za bardzo.
— Mówiępoważnie — nie zgodziłsięz nim O’Brian. — Fundacja szpitala dziecięcego,
samorząd lokalny, rozdziałstypendiów w college’u; oczywiście oprócz stałych zajęći pisania.
I nadal pan uważa, że nie jest człowiekiem sukcesu?
— Nie sądzę. Działalnośćspołeczna to tylko paręspotkańw miesiącu. Nic wielkiego. Ro-bięi tak niewiele, biorąc pod uwagęmoje udane życie. — Paul przesunąłsięna skraj fotela. —
Może obawia siępan, że nie będęmiałczasu dla dziecka? Jeśli to pana niepokoi, proszęsię
dłużej nie martwić. Znajdęczas. Ta adopcja znaczy dla nas bardzo dużo, panie O’Brian. Oboje
bardzo pragniemy dziecka i jeśli zostanie nam przyznane, z pewnościąnie będziemy go zanie-dbywać.
— O, jestem tego pewien — szybko powiedziałO’Brian, unosząc dłonie w pojednawczym
geście. — Nie o to mi chodziło, z pewnościąnie. Jestem po państwa stronie. — Odwróciłtwarz w
stronęCarol.
— Pani doktor Tracy, a pani? Czy uważa siępani za kobietęsukcesu?
Błyskawica znów przecięła pancerz chmur, tym razem bliżej. Miało sięwrażenie, że uderzy-ła nie dalej niżdwie przecznice od nich. Huk pioruna zatrząsłszybami w oknach.
TęprzerwęCarol wykorzystała na przemyślenie odpowiedzi i doszła do wniosku, że O’Brian
oceni otwartośćwyżej niżskromność.
— Tak. Mogępowiedzieć, że jestem kobietąsukcesu. Zaangażowałam sięw paręspołecz-nych akcji zapoczątkowanych przez Paula. Biorąc pod uwagęmój wiek, odnoszęsukcesy za-wodowe, prowadząc praktykępsychiatryczną. Gościnnie wykładam w college’u, gdzie mam
regularne zajęcia. Prowadzęteż, pod kątem habilitacji, badania nad dziećmi autystycznymi.
Latem pielęgnujęmały ogród warzywny, a w zimowe miesiące zajmujęsięrobótkami dziewiar-skimi, i nawet myjęzęby trzy razy dziennie, każdego dnia, bez wyjątku.
O’Brian roześmiałsię.
— Trzy razy dziennie, tak? Och, pani jest zdecydowanie kobietąsukcesu.
Ciepłe brzmienie jego śmiechu przywróciło Carol pewnośćsiebie.
— Jestem przekonana, że rozumiem pana wątpliwości. Obawia siępan, byśmy nie oczeki-wali zbyt wiele od naszego dziecka.
14
— Właśnie — powiedziałO’Brian. Zauważyłjakąśnitkęna rękawie i strzepnąłją. — Rodzi-ce — ludzie sukcesu — mająskłonnośćdo zbyt surowego wychowywania dzieci, do zbyt po-śpiesznych reakcji.
— Ten problem powstaje tylko wtedy, gdy rodzice nie są świadomi niebezpieczeństwa —
odezwałsięPaul. — Nawet jeśli Carol i ja należymy do ludzi sukcesu, z czym osobiście sięnie
zgadzam, nie będziemy zmuszaćnaszych dzieci, aby robiły więcej, niżsąw stanie. Każdy
powinien znaleźćwłasnądrogęw życiu. Carol i ja zdajemy sobie sprawę, że dzieckiem trzeba
kierować, a nie na siłędopasowywaćdo schematu.
— Oczywiście — potwierdziła Carol.
O’Brian wyglądałna zadowolonego.
— Byłem przekonany, że usłyszęto od pana.
— W mojej praktyce psychiatrycznej mam do czynienia z pacjentami mającymi różne pro-blemy — powiedziała Carol. — Jednak specjalizujęsięw zaburzeniach psychicznych i emocjo-nalnych u dzieci i dorastającej młodzieży. Sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt procent moich pa-cjentów nie ma więcej niżsiedemnaście lat. Leczyłam kilkoro dzieci, które cierpiały na poważ-ne schorzenia psychiczne spowodowane przez wymagających rodziców, którzy zbyt serio pod-chodzili do ich osiągnięćszkolnych. To miało wpływ na wszelkie aspekty rozwoju intelektual-nego i osobowego. Widziałam dzieci zranione, panie O’Brian, i opiekowałam sięnimi najlepiej,
jak umiałam. Prawdopodobnie, ze względu na te doświadczenia, nie mogłabym postępowaćze
swoimi dziećmi tak, jak tamci rodzice. To nie oznacza, że nie popełniębłędów. Jestem pewna,
że będęje robiła. I to mnóstwo. Ale nie te, o których pan wspominał.
— Przekonujące jest to, co państwo powiedzieli — rzekłO’Brian, kiwając głową. — Prze-konujące i bardzo dobrze wyłożone. Jestem pewien, że kiedy powtórzępaństwa słowa przed
komisjąrekomendacyjną, będącałkowicie usatysfakcjonowani. — Strząsnąłnastępny pyłek
z rękawa. — Spodziewam sięjeszcze jednego pytania: Przypuśćmy, że dziecko, które państwo
adoptują, okaże się… no cóż… po prostu mniej inteligentne niżpaństwo. Czy to nie stanie się
dla was powodem frustracji?
— Cóż, nawet gdybyśmy mogli miećwłasne dziecko — odezwałsięPaul — nie byłoby
żadnej gwarancji, że urodzi sięgeniusz. Gdyby jednak było… opóźnione w rozwoju… także
byśmy je kochali. Oczywiście, że tak. To samo dotyczy dziecka, które chcemy adoptować.
Carol zwróciła siędo O’Briana:
— Myślę, że ma pan o nas zbyt wysokie mniemanie. Żadne z nas nie jest geniuszem, na
litośćboską! Zaszliśmy wysoko przede wszystkim dzięki pracy i wytrwałości, a nie ze względu
na nasząwyjątkowąbłyskotliwość. Chciałabym, żeby tak było, ale prawda jest inna.
— Poza tym — dodałPaul — nie kocha siębliskiej osoby tylko za jej inteligencję. Liczy się
cała osobowość, zestaw cech.
— Dobrze — powiedziałO’Brian. — Cieszęsię, że tak to pan odczuwa. Komisja również
pozytywnie to odbierze.
15
Zamilkli, bo do ich uszu dobiegło z oddali wycie syren. Wozy strażackie. Teraz jużnie tak
odległe, coraz głośniejsze.
— Myślę, że te dwie ostatnie błyskawice spowodowały poważne szkody — odezwałsię
Paul.
O’Brian obróciłsięz fotelem do okna, znajdującego siędokładnie za jego biurkiem.
— Rzeczywiście, piorun musiałuderzyćw pobliżu.
Carol podeszła do okna, ale nie dostrzegła dymu na żadnym z pobliskich dachów.
Syreny coraz bardziej sięzbliżały.
— Więcej niżjeden wóz — stwierdziłO’Brian.
Kilka strażackich wozów przejechało obok budynku, w którym sięznajdowali, kierując się
w stronęnastępnej przecznicy. Po chwili usłyszeli kolejne jednostki.
O’Brian podniósłsięz fotela i podszedłdo okna.
— To musi byćcośpoważnego — powiedziałPaul, zbliżając siędo O’Briana. — Wygląda
na to, że wezwano co najmniej dwie ekipy strażackie.
— Widzędym — odezwałsięO’Brian.
Tu dzieje sięcośzłego.
Ta myśl zaatakowała Carol, przeraziła, jak brutalny policzek. Przeszyłjąstrach. Chwyciła
poręcz fotela tak mocno, że złamała paznokieć.
Coś… złego… bardzo złego…
Nagle powietrze stało sięprzygniatająco ciężkie, gorące, lepkie, jak gorzki, trujący gaz. Pró-bowała odetchnąći nie mogła. Na piersiach czuła niewidzialny, miażdżący ciężar.
Odejdźcie od okien!
Chciała ich ostrzec, lecz strach odebrałjej głos. Paul i O’Brian stali plecami do niej, nieświa-domi, co sięz niądziało.
Czego sięboję? — pytała siebie. — Czegóż, na Boga, tak sięprzeraziłam?
Walczyła z tąirracjonalną, paraliżującązgrozą. Zaczęła podnosićsięz fotela, i wtedy to się
stało.
Morderczy ogień, wzniecony przez błyskawicę, wystrzeliłjak salwa z moździerza. Siedem
albo osiem ogłuszających piorunów, jeden po drugim, tak że nie potrafiła ich policzyć, uderzało
coraz bliżej budynku, coraz bliżej okien: błyszczące, rozjaśnione, brzęczące; to czarne, to mleczne,
to lśniące, to matowe, to srebrzyste, to znów w odcieniu miedzi…
Nagła eksplozja fioletowobiałego światła wywołała seriędrgających stroboskopowych ob-razów, na zawsze wypalonych w pamięci Carol: stojący Paul i O’Brian. Ich sylwetki, małe
i bezbronne, na tle naturalnych fajerwerków. Na zewnątrz deszcz, smagane wiatrem drzewa,
miotające sięz coraz większąwściekłością. Błyskawica uderza w jedno z nich — duży klon
— a potem złowieszczy ciemny kształt pojawia sięw centrum eksplozji, cośjak torpeda, i zmierza
prosto w stronę środkowego okna. O’Brian unosi rękę, zasłaniając twarz. Paul odwraca siędo
niego z rozpostartymi ramionami; obaj wyglądająjak postacie z filmu, kiedy taśma zacina się
16
w projektorze. O’Brian przechyla sięna bok; Paul chwyta go za rękaw i szarpie w tył(zaledwie
ułamek sekundy po tym, jak błyskawica rozpłatała klon). Olbrzymi konar wpada przez środko-we okno w momencie, gdy Paul odciąga O’Briana z jego drogi. Jedna z liściastych gałęzi prze-suwa siępo głowie O’Briana i zrywa mu okulary, ciskając je w powietrze. Jego twarz — pomy-ślała Carol — jego oczy! A potem Paul i O’Brian, padając na podłogę, znikająjej z widoku.
Olbrzymi konar roztrzaskanego klonu pada na biurko O’Briana w fontannie wody, szkła, wyła-manych futryn okiennych i dymiących płatów kory. Nogi biurka trzeszcząi załamująsiępod
brutalnym naciskiem drzewa.
Carol znalazła sięna podłodze obok przewróconego fotela. Nie pamiętała momentu upadku.
Leżała na brzuchu, z policzkiem przyciśniętym do podłogi, gapiąc siębezmyślnie na odłam-ki szkła i liście klonu zaścielające dywan. Błyskawice nadal rozświetlały zachmurzone niebo,
wiatr wciskałsięprzez wybite szyby i porywałliście do szaleńczego tańca. Kalendarz spadłze
ściany i fruwałniczym latawiec na skrzydłach zrobionych z kartek stycznia i grudnia. Dwa
obrazy grzechotały na drucianych haczykach, próbując sięz nich uwolnić. Papiery, materiały
biurowe, formularze, małe arkusiki z bloczków do notowania, biuletyny, gazety szeleściły, uno-siły się, nurkowały, sunęły po podłodze z sykiem węża.
Carol miała osobliwe uczucie, że cały ten zamęt nie byłrezultatem wiatru, lecz spowodowa-ny zostałprzez… obecnośćczegośprzerażającego. Zły poltergeist. Demoniczne duchy wyda-wały sięporuszaćniewidzialnymi ramionami, zrywaćprzedmioty ze ścian, znajdowaćschro-nienie w liściach i zmiętych arkuszach papieru.
To szalony pomysłi była zaniepokojona, że cośtakiego przyszło jej do głowy. Błyskawica
znów rozjaśniła mrok, a towarzyszący jej grzmot przeszyłpowietrze.
Krzywiąc twarz, zakryła z przerażenia głowęrękoma.
Serce jej waliło, a w ustach zaschło.
Pomyślała o Paulu i poczuła gwałtowny skurcz w piersiach. Leżałpod oknem, po przeciwnej
stronie biurka, niewidoczny pod gałęziami klonu. Była pewna, że żył. O’Brian mógłzginąć,
jeśli ta mała gałąźuderzyła go w głowę. Jednak Paul z pewnością żył. Z pewnością. Niemniej
mógłbyćciężko ranny, krwawić…
Podciągając sięna rękach, Carol zaczęła dźwigaćsięna kolana, by pośpieszyćmu z pomocą,
której z pewnościąpotrzebował. Ale następna błyskawica oślepiła ją, a grzmot ogłuszyłi po-wracający strach spowodował, że opuściły jąsiły. Była na siebie wściekła. To przytrafiło sięjej
po raz pierwszy. Zawsze szczyciła sięswojąsiłą, zdecydowaniem i stanowczością. Przeklinając
sięw duchu, osunęła sięz powrotem na podłogę.
Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka.
Ta absurdalna myśl była jak ostrzeżenie, które odebrała na moment przed powaleniem drze-wa.
Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka.
Nie. To śmieszne. Burza, błyskawice to tylko zjawiska atmosferyczne. Czysty przypadek, że
ofiarąpadłO’Brian, ale przecieżnie dlatego, że zamierzałim pomóc w adoptowaniu dziecka.
Absurd.
17
Czyżby? — pomyślała, gdy ogłuszający piorun i przeszywający blask wypełniły pokój. —
Zjawiska atmosferyczne, tak? Gdzie widziano takąbłyskawicę?
Przywarta do podłogi, dygocąca, drżąca z zimna, przestraszona bardziej niżwtedy, gdy była
małądziewczynką. Próbowała wmówićsobie, że to tylko strach przed burzą, uzasadniony, ra-cjonalny strach, ale wiedziała, że sięoszukuje. Było cośjeszcze, co nie miało kształtu i nazwy, a
czego obecnośćnacisnęła w niej guzik strachu. Ten strach tkwiłw niej samej.
Derwisz uformowany z gnanych wiatrem liści i papierów zawirowałna podłodze, sunąłpro-sto na nią. Wielka kolumna sięgająca dwóch metrów zatrzymała sięblisko niej, wiła się, sycza-ła, zmieniała kształt, błyszczała ciemnosrebrzyście w migającym świetle burzy. Gdy Carol tak
gapiła sięprzerażona, miała idiotyczne wrażenie, że ona gapi sięna nią. Po chwili kolumna
przesunęła sięnieco w lewo, potem powróciła, znów zatrzymała sięprzed nią, zawahała i popę-dziła w przeciwnym kierunku, aby za chwilęraz jeszcze wyłonićsięprzed nią, zaatakować
i rozerwaćjąna strzępy.
To tylko wirująca kupa śmieci, nie żadna żywa istota! — wmawiała sobie ze złością.
Widmo uformowane przez wiatr oddaliło się.
Tylko kupa śmieci. Co sięze mnądzieje? Czy odchodzęod zmysłów? — pytała siebie pogar-dliwie.
Przypomniała sobie coś, co zawsze pomagało w takich chwilach: Jeśli myślisz, że odcho-dzisz od zmysłów, musisz byćcałkowicie normalna, gdyższaleniec nie ma takich wątpliwo-ści. Z doświadczenia wiedziała, że ta mądrośćbyła uproszczeniem złożonych zasad psycholo-gii, ale w jej istocie tkwiło ziarno prawdy. A zatem musiała byćnormalna.
A jednak przerażająca, irracjonalna myśl znów powróciła, nieproszona i niechciana: Coś
próbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka.
Czym byłwir, w którego centrum sięznajdowała, jeśli nie zjawiskiem przyrody? Komu
zależało, aby uwierzyła, że błyskawicęzesłano w świadomym zamiarze przeobrażenia pana
O’Briana w dymiące, zwęglone zwłoki? Oto pytania, na które nie znała odpowiedzi. A może to
dzieło Boga? Bóg nie siedzi w niebie po to, aby za pomocąpioruna wymierzonego w pana
O’Briana zatrzymaćpostępowanie adopcyjne, o które zabiegali. Diabeł? Zionący na biednego
O’Briana z czeluści piekła? To dopiero zbzikowany pomysł. Jezu!
Nie była nawet pewna, czy wierzy w Boga, ale zdecydowanie nie uznawała diabła.
Następna szyba okienna rozbiła się, zasypując jąodłamkami szkła.
Potem zapadła cisza.
Rozeszła sięwońozonu.
Wiatr wciążwdzierałsięprzez otwarte okna, ale z wyraźnie mniejsząsiłąniżprzedtem.
Wirujące słupy liści i papierów opadały na podłogę, trzepocząc i drżąc, jak gdyby z wyczerpa-nia.
Coś…
Coś…
Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed…
Tamowała tęmyśl jak tryskającąz tętnicy krew. Była przecieżkobietąwykształconą, do
cholery! Byłądumna ze swojej pozycji i rozsądku. Nie mogła sobie pozwolićna uleganie tym
nieznośnym, idiotycznym, całkiem bezpodstawnym lękom.
Zwariowana pogoda — oto wystarczające wyjaśnienie. Zwariowana pogoda. W gazetach
wciążczyta sięo takich anomaliach. Półmetra śniegu w Beverly Hills. Dwadzieścia sześć
stopni ciepła w dzieńw środku zazwyczaj mroźnej zimy w Minnesocie. Krótkotrwały deszcz
z bezchmurnego błękitnego nieba. I burza, o podobnej sile jak ta, prawdopodobnie nieraz wy-stępowała, chociażrzadko. Oczywiście, że tak. Oczywiście. Wystarczy wziąćdo ręki jedną
z tych popularnych książek, których autorzy opisująwszelkiego rodzaju rekordy, i otworzyćna
rozdziale poświęconym pogodzie, a znajdzie sięimponującąlistęszkód spowodowanych przez
błyskawice, przy których ta wypadłaby blado. Zwariowana pogoda. Otóżto. I tylko to. Nic
nadzwyczajnego.
Wreszcie, na jakiśczas, Carol zdołała odsunąćod siebie wszystkie myśli o demonach i du-chach, poltergeistach z koszmarów i innych tego rodzaju stereotypach.
We względnej ciszy, jaka zapanowała, poczuła, jak wracająjej siły. Podniosła sięna kola-na. Z brzękiem, jak lekko poruszane dzwonki, odłamki szkła spadły z jej szarej spódnicy i zielonej
bluzki. Nie miała żadnych skaleczeńani nawet zadrapań, choćbyła lekko oszołomiona i przez
chwilęczuła, jakby podłoga siękołysała.
Za ścianąjakaśkobieta zaczęła histerycznie krzyczeć. Ktośzacząłwołaćpana O’Briana.
Jednak nikt sięjeszcze nie pojawił, żeby zobaczyć, co sięstało, a to mogło oznaczać, że minęła
zaledwie sekunda czy dwie od ostatniej błyskawicy, chociażCarol czas wyraźnie siędłużył.
Pod oknem ktościcho jęknął.
— Paul? — zapytała.
Jeśli padła jakaśodpowiedź, zagłuszyłjąnagły poryw wiatru, który na krótko porwałpapie-ry i liście. Przypomniała sobie moment, gdy gałąźuderzyła w głowęO’Briana, i zadrżała. Ale
Paul pozostałnietknięty, drzewo ominęło go. Czyżby?
— Paul!
Przestraszona, wstała i szybko obeszła biurko, przechodząc przez roztrzaskane gałęzie klo-nu i przewrócony kosz na śmieci.
19
ROZDZIAŁ2
W tamto środowe popołudnie, po lunchu złożonym z jarzynowej zupy Campbella oraz ka-napki z zapiekanym serem, Grace Mitowski poszła do swego gabinetu i zwinęła sięna sofie,
aby przespaćsięz godzinę. Nigdy nie drzemała w sypialni, nie chcąc nadawaćtemu zbyt for-malnego charakteru. Co prawda ostatnio zdarzało sięto coraz częściej, lecz wciążjeszcze nie
pogodziła sięz faktem, że potrzebuje odpoczynku w środku dnia. To dobre dla dzieci i ludzi
starszych, słabych i schorowanych. Dzieciństwo miała jużza sobą, Bogu dzięki, a chociażbyła
stara, z pewnościąnie zaliczała siędo osób słabych i schorowanych. Leżenie w łóżku w biały
dzieńkojarzyła z lenistwem, a lenistwa nie znosiła u nikogo, zwłaszcza u siebie. Dlatego drze-mała w gabinecie, na sofie, plecami do zaciągniętych w oknach żaluzji, kołysana monotonnym
tykaniem zegara w kominku.
W wieku siedemdziesięciu lat Grace była wciążsprawna umysłowo i pełna energii. Jej szare
komórki nie pracowały gorzej; to tylko zdradliwe ciało przysparzało jej smutku i frustracji.
Dokuczałjej artretyzm rąk i przy dużej wilgotności powietrza — jak dzisiaj — odczuwała także
przyćmiony, lecz bezlitosny ból ramion. Robiła wszystkie ćwiczenia zalecane przez lekarza,
odbywała codziennie dwukilometrowy poranny spacer, a jednak miała coraz większe trudno-ści z utrzymaniem formy. Odkąd pamięta, zawsze kochała książki i mogła czytaćprzez cały
ranek, całe popołudnie i większączęśćwieczoru, nie czując znużenia. Ostatnio jednakże, zwy-kle jużpo paru godzinach, czuła w oczach piasek i pieczenie. Buntowała sięprzeciwko wszyst-kim swoim dolegliwościom, walczyła z nimi, chociażwiedziała, że w tej walce skazana jest na
klęskę.
W tamto środowe popołudnie postanowiła, że czas na zawieszenie broni — należy znaleźć
chwilęna krótki relaks i odpoczynek. Zasnęła w dwie minuty po ułożeniu sięna sofie.
Grace nieczęsto miewała sny, a jeszcze rzadziej nawiedzały jązłe sny. Ale w środępo połu-dniu jej drzemkęzakłócały koszmary. Paręrazy budziła sięna wpółprzytomna i słyszała wła-sny przerażony oddech. Raz wynurzyła sięz jakiejśohydnej, groźnej wizji na dźwięk swego
głosu wydobywającego sięze ściśniętego gardła. Zdała sobie sprawę, że rzuca sięna kanapie,
wije, od czego bolały jąramiona. Próbowała sięobudzić, ale nie mogła; cośmrocznego i groź-nego wyciągało lodowate, wilgotne ręce i wciągało jąznów do snu, w dół, w dół, cały czas
w dół, w jakieśpozbawione światła miejsce, gdzie bezimienne stworzenia bełkotały, mamrota-ły i chichotały skrzekliwym głosem.
20
Godzinępóźniej, kiedy wreszcie sięobudziła i zdołała otrząsnąćz natrętnych majaków, stała
pośrodku zacienionego pokoju, o kilka kroków od sofy, ale nie pamiętała, jak tam sięznalazła.
Trzęsła się, zlana potem.
MuszępowiedziećCarol Tracy.
Powiedziećjej co?
Ostrzec ją.
Ostrzec jąprzed czym?
To nadchodzi. O Boże…
Co nadchodzi?
Tak jak we śnie.
Ale co było we śnie?
I jej wspomnienie o sennym koszmarze zaczęło sięroztapiać; pozostały tylko fragmenty
składające sięz poszczególnych, odrębnych obrazów, które parowały niczym kawałek suchego
lodu. Pamiętała jedynie, że Carol była częściątego snu i że zagrażało jej straszliwe niebezpie-czeństwo. I wiedziała skądś, że nie jest to zwyczajny sen.
Gdy koszmar ustąpił, Grace doznała nieprzyjemnego uczucia, stojąc w mrocznym, zaciem-nionym gabinecie. Przed drzemkązgasiła lampy. Zasunięte żaluzje przepuszczały tylko cienkie
pasemka światła między drewnianymi deszczułkami. Irracjonalnie, lecz z przekonaniem czuła,
że cośrazem z niąwyszło ze snu, cośwystępnego i złego, co przeszło magicznąmetamorfozę
i stało sięistotąmaterialną. To cośprzycupnęło teraz w kącie, obserwowało i czekało.
Przestań!
Ale we śnie…
To tylko sen.
Na krawędziach żaluzji napięte nici nagle pojaśniały, potem pociemniały, potem znów poja-śniały, wraz z blaskiem błyskawic na zewnątrz. Zaraz potem huk pioruna zatrząsłdachem
i rozbłysły następne błyskawice; znów niewiarygodnie liczne, niebieskobiałe eksplozje, jedna
po drugiej, tak że co najmniej przez półminuty okna przypominały tryskające iskrami przewo-dy elektryczne.
Wciążoszołomiona snem i lekko zdezorientowana, Grace stała pośrodku nieoświetlonego
pokoju, kołysząc sięz boku na bok, nadsłuchując piorunów i wiatru, patrząc na pulsujące bły-skawice. Siła tej burzy wydawała sięnierealna, więc doszła do wniosku, że wciąż śni, błędnie
interpretując to, co widzi. Na zewnątrz nie mogło byćchyba tak dziko.
— Grace…
Ktośwołałjąznad najwyższej półki z książkami, tużza jej plecami. Sądząc po niewyraźnej,
nieprawidłowej wymowie, usta tego kogośbyły poważnie zdeformowane.
Za mnąnie ma nikogo! Nikogo.
A jednak sięnie odwróciła.
Kiedy za oknami zapadła cisza, a błyskawice nie rozświetlały nieba, powietrze stało się
gęstsze niżprzed minutą. Oddychała z trudem. W pokoju było jeszcze ciemniej.
21
— Grace…
Ogarnęła jąklaustrofobia. Mroczne ściany wydawały sięfalowaći zbliżać, zamykając jąwe
wnętrzu niby w trumnie.
— Grace…
Potykając się, podeszła do najbliższego okna, uderzając biodrem o biurko i niemal przewra-cając sięo przewód lampy. Sztywnymi i nieporadnymi palcami niezdarnie manipulowała pod-nośnikiem żaluzji. Wreszcie odchyliła deszczułki, i szare, lecz przyjazne światło wlało siędo
gabinetu. Cieszyła sięnim, choćraziło jej oczy. Przez szczeliny między drewienkami wyjrzała
na zachmurzone niebo, opierając sięniezdrowemu pragnieniu, by obejrzećsięprzez ramię
i przekonać, czy rzeczywiście jakiśpotwór czai sięz grymasem na twarzy. Wzięła dwa głębokie
oddechy, jakby światło, a nie powietrze trzymało jąprzy życiu.
Dom Grace stałna niewielkim pagórku przy końcu cichej ulicy, ukryty między kilkoma
wielkimi sosnami i olbrzymiąwierzbąpłaczącą. Z okna gabinetu mogła dostrzec nabrzmiałąod
deszczu Susquehannępłynącąkilka kilometrów dalej. Posępny, poważny Harrisburg, stolica
stanu, stłoczony byłwzdłużjej brzegów. Chmury wisiały nisko nad miastem, ciągnąc za sobą
przemoczone, utkane z mgły brody i zasłaniając górne piętra najwyższych budynków.
Gdy strząsnęła z powiek ostatnie pozostałości snu, a nerwy sięuspokoiły, odwróciła się
i zlustrowała pokój. Doznała ulgi i trochęsięodprężyła.
Była sama.
Burza ucichła, więc znów mogła słuchaćzegara na kominku. Jedynego odgłosu.
Do diabła, jesteśsama — mówiła do siebie pogardliwie. — A czego oczekiwałaś? Zielonego
chochlika o ustach pełnych ostrych zębów? Lepiej uważaj, Grace Mitowski, bo skończysz w domu
starców, siedząc przez cały dzieńw bujanym fotelu i radośnie gawędząc z duchami, a uśmiechnięte
pielęgniarki będąocieraćci ślinęz podbródka.
Przez cale życie była aktywna umysłowo i myśl o skradającej sięstarości martwiła jąbar-dziej niżcokolwiek. Wiedziała, że wciążjest błyskotliwa. Ale co będzie jutro, pojutrze? Do-świadczenie lekarskie oraz dogłębna znajomośćfachowej literatury psychiatrycznej sprawiały,
iżorientowała sięw aktualnych badaniach na temat starości. Wiedziała, że tylko piętnaście
procent ogółu starszych ludzi dotkniętych jest tąchorobą, z czego ponad połowa przypadków
mogła byćwyleczona dzięki odpowiedniej diecie i ćwiczeniom. Miała świadomość, że jej wła-sne szanse utracenia sprawności umysłowej były niewielkie, zaledwie jak jeden do osiemnastu.
Zdawała sobie sprawę, że jest przeczulona na tym punkcie, niemniej wciążjąto gnębiło. Zrozu-miałe więc, że zaniepokoiła jąniecodzienna świadomośćczyjejśobecności w gabinecie, jakiej
doświadczyła chwilęwcześniej; czegośwrogiego i… nadnaturalnego. Jako zatwardziała scep-tyczka miała mało — jeśli w ogóle — zrozumienia dla astrologów, mediów i tym podobnych,
nie mogła usprawiedliwiaćnawet przelotnej wiary w wyznawane przez nich przesądy. Według
niej tego rodzaju przekonania świadczyły o… cóż… ograniczeniu umysłowym.
Ale dobry, słodki Boże, cóżto byłza koszmar!
22
Nigdy przedtem nie miała snu nawet w jednej dziesiątej tak paskudnego jak ten.
Chociażprzerażające szczegóły uległy zatarciu, wciążpamiętała jego nastrój: grozę, skręca-jący wnętrzności strach.
Zadrżała.
Miała uczucie, że pot, którym zlała sięprzez sen, zacząłna skórze przybieraćpostaćkrope-lek lodu.
Poza tym z całego koszmaru p