DEAN R. KOONTZ MASKA przełożyła Hanna Milewska 1981 KsiążkętędedykujęWilli i Dave’owi Robertsom oraz Carol i Donowi McQuinnom, którzy nie mają żadnych wad oprócz tej jednej: mieszkajązbyt daleko od nas. Pieśńna jej dwakroćsmutną śmierć, bo zgasła nazbyt wcześnie. EDGAR ALLAN POE „Leonora” (przeł. Roman Klewin) Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu, I Groza — sztuki treść. EDGAR ALLAN POE „Robak Zdobywca” (przeł. Barbara Beaupré) Wielki strach cofa nas do zachowańz dzieciństwa. CHAZAL 3 PROLOG Laura robiła wiosenne porządki w piwnicy. Nienawidziła każdej chwili tu spędzonej. Nie, żeby nie lubiła pracować; z natury była pracowita, i najlepiej sięczuła, gdy miała cośdo zrobie-nia. Ale bała siępiwnicy. Przede wszystkim panowałtu mrok. Cztery wąskie okna, osadzone wysoko w murze, były niewiele większe niżotwory strzelnicze, a pokryte kurzem szyby przepuszczały słaby, kredowy blask. Nawet po zapaleniu kilku lamp duże pomieszczenie pozostawało pogrążone w półmroku, jakby w obawie przed całkowitym odarciem go z szat. Migotliwe bursztynowe światło odsła-niało wilgotne kamienne ściany i potężny piec węglowy, wygaszony w to piękne, ciepłe majo-we popołudnie. Na długich półkach, jednej nad drugą, stały słoiki z domowymi przetworami z owoców i warzyw. W rogach czaiła sięciemność, a z niskiego belkowanego stropu cienie zwieszały sięjak długie sztandary z żałobnej krepy. Unosiłsiętu zawsze nieprzyjemny stęchły zapach, trącący wapiennąjaskinią. Wiosnąi la-tem, przy wysokiej wilgotności, w rogach pojawiała sięszarozielona pleśń, odrażająca jak świerzb, obramowana setkami maleńkich białych zarodników. Jej obecnośćbyła specyficznym i niezbyt przyjemnym elementem piwnicznej atmosfery. Jednak nie mrok, przykry zapach czy grzyb budziłw Laurze największy lęk; jego przyczyną były pająki. Tu miały swoje królestwo. Niektóre były małe, brązowe i szybkie, inne szare, w odcieniu węgla drzewnego — nieco większe, ale poruszające siętak samo zwinnie, oraz te największe — niebieskoczarne olbrzymy, prawie tak duże jak kciuk Laury. Kiedy wycierała kurz i pajęczyny ze słoików, stale czujna i wystraszona, narastała w niej złośćna matkę. Mama lub ciocia Rachael same mogły zrobićporządki na dole, a jej zlecić sprzątanie pokoi. Ale mama wiedziała, że Laura boi siępiwnicy, i w ten sposób chciała jąuka-rać. Była przecieżw jednym z tych swoich strasznych nastrojów, mrocznych jak chmury burzo-we. Laura wiedziała jużcośna ten temat. Zdarzało sięto coraz częściej. A kiedy mamęogarniał ten nastrój, była zupełnie innąosobąniżzwykle. Laura jąkochała, ale nie wtedy, gdy stawała sięzapalczywą, nikczemną, pełnąnienawiści kobietą, która posyłała jądo piwnicy, gdzie były pająki. 4 Odkurzała słoiki brzoskwiń, gruszek, pomidorów, buraków i fasoli, drżąc przed nieoczeki-wanym pojawieniem siępająka, marząc, by jak najszybciej dorosnąć, wyjśćza mążi usamo-dzielnićsię, gdy dobiegłjąnagły ostry dźwięk, który przeszyłwilgotne powietrze piwnicy. Brzmiałjak odległy rozpaczliwy lament jakiegośegzotycznego ptaka. Przerwała pracę, podnio-sła wzrok na ciemny sufit i nasłuchiwała dziwnego pohukiwania dochodzącego z góry. Po chwili uświadomiła sobie, że to pełen trwogi głos cioci Rachael. Tam, na piętrze, cośspadło i sięrozbiło. Jeśli to waza z pawiem, mama będzie w wyjątkowo wstrętnym nastroju przez kilka dni. Laura ruszyła w stronępiwnicznych schodów, gdy nagle zatrzymałjąkrzyk mamy, w którym można było wyczućgrozę. Usłyszała odgłos kroków w salonie, ktośbiegłdo frontowych drzwi, które otwarły się, wy-dając znajomy odgłos, a potem zatrzasnęły. Rachael była teraz na zewnątrz i krzyczała, i choć nie można było zrozumiećsłów, wyraźnie słyszało sięstrach. Laura poczuła dym. Zaczęła wspinaćsięna schody i u ich szczytu ujrzała blade języki ognia. Dym nie byłjeszcze gęsty, ale miałostry kwaśny odór. Fala żaru zmusiła jądo zmrużenia oczu, ale zdołała dotrzećdo kuchni. Ściana ognia nie była jednolita — istniała wąska droga ucieczki, korytarz chłodnego bezpieczeństwa, a na jego odle-głym końcu — boczne drzwi na ganek. Podniosła długąspódnicęi owinęła jąciasno wokółbioder i ud, zbierając materiałobiema rękami, aby uchronićjąprzed płomieniami. Ostrożnie skierowała sięw stronędrzwi, ale zanim zdołała je otworzyć, kuchnięogarnął żółtoniebieski ogień. Nie było jużktórędy uciekać. Pod wpływem gorąca zaczęły pękaćszyby w oknach, a wpadające przez nie powietrze gwał-townie zmieniło kierunek ognia, który zaatakowałLaurę. Przerażona, zrobiła krok do tyłu, po-tknęła sięi bezskutecznie szukając dłoniąporęczy, runęła w dółi uderzyła głowąo kamienną posadzkępiwnicy. Powoli powracała jej świadomość, jak tonącemu przywracanemu do życia. Kiedy miała pew-ność, że czuje siędostatecznie silna, wstała. Ból promieniowałod czubka głowy. Podniosła rękę do brwi. Wyczuła strużkękrwi i niewielkie otarcie. Była oszołomiona i przestraszona. Kiedy leżała nieprzytomna, ogieńrozprzestrzeniłsięna podest u szczytu schodów i spełzał na pierwszy stopień. Straciła ostrośćwidzenia. Schody i ogieńtworzyły rozmazanąplamępomarańczowej mgły, wśród której nadciągały dymne duchy. Wyciągały długie ramiona, jak gdyby chciały objąćLau-rę. — Na pomoc! — zawołała, przykładając dłonie do ust. Nikt nie odpowiedział. — Niech mi ktośpomoże! Jestem w piwnicy! Cisza. 5 — Ciociu Rachael! Mamo! Na litośćboską, niech mi ktośpomoże! Jedynąodpowiedziąbyłnarastający ryk ognia. Laura jeszcze nigdy nie czuła siętak bezbronna. Wokółniej szalały płomienie, a ona we-wnątrz była zimna. Dygotała. Czuła coraz silniejszy pulsujący ból głowy, zadrapanie nad prawym okiem wciążkrwawiło, ale przynajmniej widziała jużwyraźniej. Sparaliżowana ze strachu patrzyła na płomienie sunące jak jaszczurki w dół, stopieńpo stop-niu, okręcające sięwokółprętów balustradki i poręczy. Charakterystyczny dla palącego się drewna trzask przypominałzłowieszczy chichot. Poczuła duszący dym. Kaszlała, co potęgowało ból głowy. Powracało oszołomienie. Oparła sięjednąrękąo ścianę, aby nie upaść. Wszystko działo siętak szybko. Dom płonąłjak stos dobrze wysuszonego drewna. Ja tu zginę. Ta myśl jąotrzeźwiła. Nie czas jeszcze na śmierć. Była za młoda. Tyle życia przed nią, tyle cudownych rzeczy do zrobienia, tyle marzeńdo zrealizowania. To nie może siętak skończyć. Nie zgadzała sięna śmierć. Zasłoniła usta i nos przed dymem. Odwróciła sięod płonących schodów i dostrzegła ogień w przeciwległym końcu piwnicy. Przez chwilęsądziła, że jest otoczona. Krzyknęła z rozpaczy, ale nagle uświadomiła sobie, że te świecące punkty to lampy oliwne. Ich płomienie nie stanowi-ły zagrożenia; bezpiecznie kryły sięw wysokich szklanych kloszach. Znów kaszlnęła gwałtownie. Ból w głowie umiejscowiłsięza oczami. Miała trudności z koncentracją. Jej myśli rozbiegały sięjak żywe srebro, zachodziły jedne na drugie tak, że nie chwytała sensu niektórych z nich. Modliła sięcicho i żarliwie. Nad jej głowąstrop zatrzeszczałi jakby sięprzesunął. Na kilka sekund wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i stała z zaciśniętymi pięściami, czekając, ażzostanie żywcem pogrzebana. Ale sufit nie zamierzałsięzapaść— jeszcze nie teraz. Drżąc i cicho popłakując, skierowała siędo najbliższego z czterech wysoko osadzonych okien. Było prostokątne i o wiele za małe, by umożliwićjej ucieczkę. Z każdąchwiląmiała coraz większe trudności z oddychaniem. Usta wypełniłmdły, gorzki smak dymu. Ból w tyle głowy nasilałsię, uniemożliwiając zebranie myśli. Miała uczucie, że przeoczyła jakąśdrogęucieczki; właściwie była tego pewna. Musiała zna-leźćjakieśwyjście, bo w przeciwnym razie czekała ją śmierćw płomieniach. Ujrzała przerażającąwizję. Zobaczyła, jak płonie, a jej ciemne włosy, rozjaśnione płomie-niami, stercząwokółgłowy niczym knot świecy. Jej twarz topi sięjak wosk, kipi i paruje, a rysy rozpływająsię, przypominając wykrzywione oblicze demona łypiącego pustymi oczodołami. Nie! Potrząsnęła głową, aby uwolnićsięod tego widoku. 6 Była oszołomiona. Potrzebowała odrobiny świeżego powietrza, aby oczyścićpłuca, lecz z każdym oddechem wciągała coraz więcej dymu. Czuła ból w piersiach. Gdzieśobok rozległo sięrytmiczne walenie; ten odgłos byłgłośniejszy niżbicie serca, któ-re w jej uszach brzmiało jak grzmoty. Zrobiła pełny obrót, zasłaniając usta dłoniąi kaszląc, chciała znaleźć źródło tego hałasu. Starała sięodzyskaćpanowanie nad sobą, zmusićsiędo myślenia. Walenie ustało. — Lauro… Poprzez ryk ognia usłyszała czyjśgłos wołający jąpo imieniu. — Lauro… Jestem tutaj… w piwnicy! — chciała krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła wydobyłsięjedynie bełkotliwy charkot. Z trudem utrzymywała sięna nogach. Osunęła sięna kamiennąposadzkęi przywarła pleca-mi do ściany. — Lauro… Znów ktośuderzałpięściami w drzwi. Odkryła, że powietrze tużnad podłogąbyło czystsze. Wdychała je zachłannie, wdzięczna za odroczenie wyroku śmierci. Na kilka sekund pulsujący ból głowy osłabłi mogła zebraćmyśli. Przypomniała sobie o zapasowych drzwiach znajdujących sięna północnej ścianie. W panice zapomniała o nich. Ale teraz, jeśli zapanuje nad sobą, może sięuratuje. — Lauro! — To głos cioci Rachael. Zaczęła pełznąćw kierunku, skąd dochodził. Trzymała głowęnisko przy ziemi, gdzie dym byłnieco rzadszy. Krawędzie spojonych zaprawąkamieni podarły jej suknięi zdarły skórę z kolan. Posuwając sięcentymetr po centymetrze, wśród płomieni, trzasku ognia, dymu, który dusiłi wyciskał łzy z oczu, Laura zbliżała siędo miejsca ucieczki, a głos cioci Rachael byłjej drogowskazem. — Lauro! — Głos byłjużblisko. Dokładnie nad nią. Macała ścianę, ażznalazła jakiśpunkt oparcia. Wgłębienie w murze pomogło jej podciągnąć sięna pierwszy stopień. Podniosła głowę, ale nie widziała nic oprócz nieprzeniknionej ciemno-ści. — Lauro, odpowiedz. Kochanie jesteśtam? Rachael wpadła w histerię, krzyczała tak głośno i waliła w drzwi z takim zapamiętaniem, że nie usłyszałaby odpowiedzi, nawet gdyby Laura była w stanie jej udzielić. Gdzie mama? Dlaczego jej nie słyszę? Czy nic jej nie obchodzę? Kuląc sięw tej ograniczonej, gorącej, ciemnej przestrzeni, Laura wyciągnęła rękęw kierun-ku drzwi znajdujących sięnad głową. Ciężka sztaba drgnęła i opadła pod uderzeniem małych pięści Rachael. Laura szukała po omacku klamki. Zacisnęła dłońwokółmetalowego kształtu i drgnęła konwulsyjnie, dotykając czegośmałego, lecz żywego. Cofnęła rękę. Ale to cośprze-niosło sięz klamki na jej rękę. Przebiegło między palcami przez kciuk, dłoń, nadgarstek, rękaw sukienki, zanim zdążyła strzepnąć. 7 Pająk. Nie widziała go, ale czuła. Pająk. Jeden z tych dużych jak jej kciuk; spasione czarne ohydz-two, błyszczące jak tłusta kropla oliwy. Na chwilęzamarła. Pająk sunąłpo jej ramieniu, a jego zuchwałe poczynania pobudziły jądo działania. Klepnęła go przez rękaw sukni, ale chybiła. Ukąsiłjąpod zgięciem łokcia, ażskrzywiła sięz bólu. Poczu-ła go pod pachą. Tu teżjąukąsił. Tocząc rozpaczliwąwalkęz największym wrogiem, zapo-mniała o płonącym domu i rozpadającym sięstropie. Wzdrygnęła się, straciła równowagę i stoczyła ze schodów, raniąc biodro na kamiennej posadzce. Pająk łaskotał, idąc teraz we-wnątrz jej stanika, ażznalazłsięmiędzy piersiami. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przyłożyła rękędo piersi i mocno nacisnęła, ażprzez materiałpoczuła, że stwo-rzenie wije siępod ciężarem dłoni. Nie zmniejszyła nacisku, dopóki go nie zgniotła. Poczuła mdłości i zasłoniła rękąusta. Przez chwilęleżała na podłodze w pozycji embriona, gwałtownie dygocąc, To, co pozostało ze zgniecionego pająka, spłynęło wolno po jej piersi. Chciała pozbyćsiętego, lecz zawahała sięw irracjonalnej obawie, że mógłby ożyći ukąsićjąw palce. Przygryzła wargę. Poczuła smak krwi. Mama… To sprawka mamy. Ona jątu posłała, chociażwiedziała, że boi siępająków. Dlaczego mama zawsze była taka skora do wymierzania kary, taka szybka w przypisywaniu winy? Belka nad jej głowąpękła, a kuchenne drzwi otworzyły sięz trzaskiem. Miała wrażenie, że zajrzała do piekieł. Leciałna niądeszcz iskier. Jej suknia zaczęła siętlić. Poparzyła sobie ręce, gasząc ogień. To wszystko przez mamę. Jej dłonie i palce pokryły siępęcherzami, zaczynały jej odpadaćod ciała płaty skóry, co uniemożliwiało pełzanie. Podniosła się, chociażta pozycja wymagała wielkiej siły i zdecydo-wania. Chwiała się, oszołomiona i słaba. Mama mnie tu posłała. Laura widziała jużtylko pulsującą, wszechogarniającą światłość, w której szybowały i wiro-wały bezkształtne dymne duchy. Starała sięodnaleźćdrzwi prowadzące na zewnątrz, ale straci-ła orientację. Obijała sięo sprzęty, raniła, kaszląc i trąc załzawione oczy. Mama mi to zrobiła. Zacisnęła poranione, krwawiące dłonie w pięści. W napadzie wściekłości zaczęła walićw piec, na który wpadła, a każdy cios przeznaczony byłdla jej matki. Górne partie płonącego domu zachwiały sięi runęły. Gdzieśw oddali, poza ścianądymu, głos cioci Rachael odbijałsięechem: — Lauro… Lauro… Dlaczego tam nie ma mamy, dlaczego nie pomaga cioci Rachael wyważyćdrzwi piwnicy? Gdzieżjest, na Boga? Czyżby dorzucała węgla i dolewała oliwy do ognia? Charcząc i dysząc, Laura starała siępodążaćza głosem Rachael, za głosem ratunku. Spadająca belka uderzyła jąw plecy. Upadając, chwyciła siępółki z domowymi przetwora-mi. Leżała wśród odłamków szkła. Czuła zapach ogórków i brzoskwiń. Nie miała czasu, aby stwierdzić, jakie odniosła obrażenia, bo następna lecąca belka zmiażdżyła jej nogi. Ból byłtak silny, że umysłnie dopuściłgo do świadomości. Nie miała nawet szesnastu lat, a zniosła tak wiele. Zepchnęła ból do najciemniejszego zakamarka psychiki i walczyła; skręcała się, wściekała na los i przeklinała matkę. Wiedziała, że ta nienawiśćnie miała racjonalnego podłoża, ale odczuwała jątak silnie, że w świadomości zajęła miejsce bólu. Przepełniała ją, dodawała tyle demonicznej energii, że by-łaby w stanie odrzucićciężkąbelkęz nóg. Przeklinam cię, mamo. Piętro domu zawaliło sięna parter, czemu towarzyszyłodgłos podobny do wystrzału z działa. Przeklinam cię, mamo! Przeklinam cię! Dwie kondygnacje płonącego rumowiska wdarły sięprzez osłabiony strop do piwnicy. Mamo… CZĘŚĆPIERWSZA JAKIŚPOTWÓR TU NADCHODZI… Palec mnie świerzbi, to dowodzi, Że jakiśpotwór tu nadchodzi; Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór! SZEKSPIR „Makbet” (przeł. Józef Paszkowski) 10 ROZDZIAŁ1 Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wyłoniły sięz mroku w oczekiwaniu na następny burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał drzewa. Krople deszczu z furiąwaliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąćpo szkle. O’Brian siedziałplecami do okna i czytałpodanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tra-cych. Jaki to schludny człowieczek — pomyślała Carol, obserwując O’Briana. — Kiedy siedzi tak nieruchomo, można pomyśleć, że to manekin. Byłwyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnościąefekt pracy dobrego fry-zjera. Fachowo przystrzyżone wąsy układały sięidealnie symetryczne po obu stronach policz-ków. Szary garnitur miałspodnie o kantach tak ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie wyglądały wręcz sterylnie. Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzieńtemu, oceniła go jako prze-sadnego wręcz pedanta i zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbiłjąswoim uśmie-chem, nienagannymi manierami i szczerąchęciąprzyjścia z pomocąjej i Paulowi. Zerknęła na Paula. Siedziałsztywno w fotelu obok. ObserwowałO’Briana z uwagą, lecz kiedy poczułna sobie wzrok Carol, odwróciłsięi uśmiechnął. Jak zwykle jego spojrzenie pod-niosło Carol na duchu. Nie byłani przystojny, ani brzydki, ot, przeciętny człowiek, jednak kochała go za łagodnośći czułość, które emanowały z jego twarzy. Orzechowe oczy miały zdolnośćkomunikowania zdumiewająco subtelnych emocji. Sześćlat wcześniej, na uniwersy-teckim sympozjum na temat „Psychologia anormalności a współczesna proza amerykańska”, gdzie Carol poznała Paula, właśnie te ciepłe, wyraziste oczy zwróciły jej uwagę, a i potem nie przestawały jej intrygować… Teraz mrugnąłi tym mrugnięciem zdawałsięmówić: Nie martw się. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjęte. Wszystko dobrze sięułoży. Ko-cham cię. Odmrugnęła i udawała pewnąsiebie, chociażwiedziała, że Paula nie sposób oszukać. Tak bardzo chciała zyskaćaprobatępana O’Briana. Samąsiebie przekonywała, że nie ma powodów, dla których O’Brian miałby ich odrzucić. Byli młodzi i zdrowi. Paul miałtrzydzieści pięć, ona 11 trzydzieści jeden lat — wspaniały wiek, by zacząćnowe życie, o którym marzyli. Oboje odno-sili sukcesy w pracy. Nie mieli kłopotów finansowych, nawet dobrze im siępowodziło. Miej-scowa społecznośćich szanowała. Byli szczęśliwym i zgodnym małżeństwem, a ich związek z roku na rok wydawałsięsilniejszy. Słowem, mieli wszelkie dane, aby staraćsięo adopcję dziecka, więc dlaczego siędenerwowała? Kochała dzieci i sądziła, że potrafi wychowaćjedno lub dwoje. W ciągu minionych czterna-stu lat, kiedy zdobyła trzy stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycjęw zawodzie, odkładała na później wiele przyjemności, a z wielu po prostu zrezygnowała. Zdobywanie wy-kształcenia i robienie kariery zawsze stały na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to sprawa, której nie chciała odkładaćna później. Odczuwała silnąpotrzebę, niemal fizyczną, by zostaćmatką, wychowywaći kształcićdzie-ci, dawaćim miłośći okazywaćwyrozumiałość. Była wystarczająco inteligentna i świadoma swojej osobowości, by zdawaćsobie sprawę, że ta głęboko zakorzeniona potrzeba powstała, przynajmniej po części, z niemożności poczęcia dziecka z własnej krwi i ciała. Ponosiła winęza swojąbezpłodność, która wynikła z niewybaczalnej głupoty, popełnionej przed wielu laty. Poczucie winy sprawiało, że znosiła swój los o wiele gorzej, niżgdyby to natura uczyniła jąjałową. Była bardzo trudnym dzieckiem, wychowywanym przez rodziców alkoholików i brutali, często bitym, które doświadczyło pokaźnej dawki tortur psychicznych. Zanim skończyła piętnaście lat, była wystarczająco zbuntowana przeciwko rodzicom i całemu światu, by nienawidzićwszystkich, a zwłaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego pogmatwanego, pełnego męki dojrzewania zaszła w ciążę. Przerażona, straciła głowę; nie miała do kogo zwrócićsięo pomoc. Próbowała ukryćswój stan, nosząc szerokie pasy, bandażując się elastycznymi opaskami oraz ograniczając jedzenie do minimum, by nie przybieraćna wadze. To spowodowało komplikacje, czego omal nie przypłaciła życiem. Dziecko urodziło sięprzed-wcześnie, ale zdrowe. Oddała je do adopcji i przez paręlat nie myślała o tym zbytnio. Świado-mość, że stała siębezpłodna, nie była dla niej dramatem; pragnienie posiadania dziecka miało pojawićsiępóźniej. Dzięki Grace Mitowski, psychologowi dziecięcemu, pracującej społecznie przy sądzie dla nieletnich, Carol całkowicie zmieniła swoje życie. Nauczyła sięlubićsiebie i wiele lat później zaczęła żałować, że przyczyniła siędo swojej bezpłodności. Uznała adopcjęza najodpowiedniejszy sposób rozwiązania problemu. Mogła przybranemu dziecku daćtyle miłości co własnemu. Wiedziała, że będzie dobrąi troskliwąmatką, i pragnęła tego dowieść— nie tyle światu, ile sobie. O’Brian podniósłwzrok znad podania i uśmiechnąłsię. — To naprawdę świetnie wygląda — powiedział, wskazując formularz. — Naprawdę, jest wspaniałe. Nie każdy, kto składa u nas podanie, ma takie kwalifikacje. — Miło mi, że pan to mówi — podziękowałPaul. O’Brian potrząsnąłgłową. — Stwierdzam tylko fakty. Jestem pod wrażeniem. 12 — Dziękujępanu — odezwała sięCarol. O’Brian odchyliłsiędo tyłu, splótłręce na brzuchu i powiedział: — Mam jednak parępytań. Jestem pewien, że zada mi je komisja rekomendacyjna, więc jeśli teraz uzyskam odpowiedzi, zaoszczędzępaństwu późniejszych konsultacji. Carol zesztywniała. O’Brian najwidoczniej zauważyłjej reakcję, bo szybko dodał: — O, to nic istotnego. Naprawdę. Proszęmi wierzyć, nie zadam państwu nawet połowy pytań, jakązwykle stawiam zgłaszającym siędo nas parom. Pomimo zapewnieńCarol pozostała spięta. Za oknami niebo stawało sięcoraz ciemniejsze; chmury zmieniały kolor z szarego na niebie-skoczarny i opuszczały sięnisko nad ziemię. O’Brian obróciłsięw fotelu do Paula. — Doktorze Tracy, czy powiedziałby pan o sobie, że jest pan człowiekiem sukcesu? Paul wydawałsięzaskoczony pytaniem. Zamrugałi odparł: — Nie wiem, co ma pan na myśli. — Jest pan kierownikiem katedry języka angielskiego w college’u, prawda? — Tak, ale na ten semestr wziąłem urlop naukowy. Zastępca przejąłwiększośćmoich obo-wiązków. Innymi słowy, byłem odpowiedzialny za katedręprzez ostatnie półtora roku. — Czy nie jest pan za młody na to stanowisko? — W pewnym sensie tak — przyznałPaul. — Widzi pan, to raczej niewdzięczne stanowi-sko: dużo pracy, mało satysfakcji. Moi starsi koledzy z wydziału chytrze wmanewrowali mnie w tęfunkcję, by uniknąćmało satysfakcjonującego zajęcia. — Jest pan skromny. — Nie, mówięprawdę. Nie przywiązywałem do tego większej wagi. Carol wiedziała, że jest skromny. Przewodniczący rady wydziału to zaszczytne stanowisko. Rozumiała jednak, że Paul pomniejsza jego znaczenie; zostałzbity z tropu przez O’Briana okre-śleniem — człowiek sukcesu. Ona teżpoczuła sięnieswojo. Nie przypuszczała, iżdługa lista osiągnięćmoże świadczyćprzeciwko nim. Za oknami błyskawica przecięła zygzakiem niego. Wciążzwracając siędo Paula, O’Brian kontynuował: — Jest pan także pisarzem. — Tak. — Jest pan autorem cieszącego siępowodzeniem podręcznika z literatury angielskiej. Napi-sałpan tuzin monografii na różne tematy i opisałhistorięnaszego okręgu, a także dwie książki dla dzieci, jednąpowieść… — Powieśćodniosła taki sukces, jak końpróbujący chodzićpo linie — rzekłPaul. — Kry-tyk z „New York Timesa” napisał, że stanowi „wspaniały przykład akademickiego zadęcia, przeładowania tematami i symbolami, fatalnego braku treści i jakiejkolwiek linii narracyjnej, odznaczającego sięnaiwnościąkogoś, kto mieszka w wieży z kości słoniowej”. 13 O’Brian uśmiechnąłsię. — Czy każdy pisarz potrafi zacytowaćzłe recenzje? — Przypuszczam, że nie. Ale to wryło mi sięw pamięć, bo zawiera nieprzyjemnądawkę prawdy. — Pisze pan następnąpowieść? Czy dlatego wziąłpan urlop naukowy? Paul nie byłzaskoczony pytaniem. ZrozumiałtaktykęO’Briana. — Tak, rzeczywiście, piszęnowąpowieść. Ta wreszcie będzie miała jasny wątek. — Za-śmiałsię, pomniejszając wartośćswojego pisarstwa. — Jest pan równieżzaangażowany w pracęspołeczną. — Nie za bardzo. — Mówiępoważnie — nie zgodziłsięz nim O’Brian. — Fundacja szpitala dziecięcego, samorząd lokalny, rozdziałstypendiów w college’u; oczywiście oprócz stałych zajęći pisania. I nadal pan uważa, że nie jest człowiekiem sukcesu? — Nie sądzę. Działalnośćspołeczna to tylko paręspotkańw miesiącu. Nic wielkiego. Ro-bięi tak niewiele, biorąc pod uwagęmoje udane życie. — Paul przesunąłsięna skraj fotela. — Może obawia siępan, że nie będęmiałczasu dla dziecka? Jeśli to pana niepokoi, proszęsię dłużej nie martwić. Znajdęczas. Ta adopcja znaczy dla nas bardzo dużo, panie O’Brian. Oboje bardzo pragniemy dziecka i jeśli zostanie nam przyznane, z pewnościąnie będziemy go zanie-dbywać. — O, jestem tego pewien — szybko powiedziałO’Brian, unosząc dłonie w pojednawczym geście. — Nie o to mi chodziło, z pewnościąnie. Jestem po państwa stronie. — Odwróciłtwarz w stronęCarol. — Pani doktor Tracy, a pani? Czy uważa siępani za kobietęsukcesu? Błyskawica znów przecięła pancerz chmur, tym razem bliżej. Miało sięwrażenie, że uderzy-ła nie dalej niżdwie przecznice od nich. Huk pioruna zatrząsłszybami w oknach. TęprzerwęCarol wykorzystała na przemyślenie odpowiedzi i doszła do wniosku, że O’Brian oceni otwartośćwyżej niżskromność. — Tak. Mogępowiedzieć, że jestem kobietąsukcesu. Zaangażowałam sięw paręspołecz-nych akcji zapoczątkowanych przez Paula. Biorąc pod uwagęmój wiek, odnoszęsukcesy za-wodowe, prowadząc praktykępsychiatryczną. Gościnnie wykładam w college’u, gdzie mam regularne zajęcia. Prowadzęteż, pod kątem habilitacji, badania nad dziećmi autystycznymi. Latem pielęgnujęmały ogród warzywny, a w zimowe miesiące zajmujęsięrobótkami dziewiar-skimi, i nawet myjęzęby trzy razy dziennie, każdego dnia, bez wyjątku. O’Brian roześmiałsię. — Trzy razy dziennie, tak? Och, pani jest zdecydowanie kobietąsukcesu. Ciepłe brzmienie jego śmiechu przywróciło Carol pewnośćsiebie. — Jestem przekonana, że rozumiem pana wątpliwości. Obawia siępan, byśmy nie oczeki-wali zbyt wiele od naszego dziecka. 14 — Właśnie — powiedziałO’Brian. Zauważyłjakąśnitkęna rękawie i strzepnąłją. — Rodzi-ce — ludzie sukcesu — mająskłonnośćdo zbyt surowego wychowywania dzieci, do zbyt po-śpiesznych reakcji. — Ten problem powstaje tylko wtedy, gdy rodzice nie są świadomi niebezpieczeństwa — odezwałsięPaul. — Nawet jeśli Carol i ja należymy do ludzi sukcesu, z czym osobiście sięnie zgadzam, nie będziemy zmuszaćnaszych dzieci, aby robiły więcej, niżsąw stanie. Każdy powinien znaleźćwłasnądrogęw życiu. Carol i ja zdajemy sobie sprawę, że dzieckiem trzeba kierować, a nie na siłędopasowywaćdo schematu. — Oczywiście — potwierdziła Carol. O’Brian wyglądałna zadowolonego. — Byłem przekonany, że usłyszęto od pana. — W mojej praktyce psychiatrycznej mam do czynienia z pacjentami mającymi różne pro-blemy — powiedziała Carol. — Jednak specjalizujęsięw zaburzeniach psychicznych i emocjo-nalnych u dzieci i dorastającej młodzieży. Sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt procent moich pa-cjentów nie ma więcej niżsiedemnaście lat. Leczyłam kilkoro dzieci, które cierpiały na poważ-ne schorzenia psychiczne spowodowane przez wymagających rodziców, którzy zbyt serio pod-chodzili do ich osiągnięćszkolnych. To miało wpływ na wszelkie aspekty rozwoju intelektual-nego i osobowego. Widziałam dzieci zranione, panie O’Brian, i opiekowałam sięnimi najlepiej, jak umiałam. Prawdopodobnie, ze względu na te doświadczenia, nie mogłabym postępowaćze swoimi dziećmi tak, jak tamci rodzice. To nie oznacza, że nie popełniębłędów. Jestem pewna, że będęje robiła. I to mnóstwo. Ale nie te, o których pan wspominał. — Przekonujące jest to, co państwo powiedzieli — rzekłO’Brian, kiwając głową. — Prze-konujące i bardzo dobrze wyłożone. Jestem pewien, że kiedy powtórzępaństwa słowa przed komisjąrekomendacyjną, będącałkowicie usatysfakcjonowani. — Strząsnąłnastępny pyłek z rękawa. — Spodziewam sięjeszcze jednego pytania: Przypuśćmy, że dziecko, które państwo adoptują, okaże się… no cóż… po prostu mniej inteligentne niżpaństwo. Czy to nie stanie się dla was powodem frustracji? — Cóż, nawet gdybyśmy mogli miećwłasne dziecko — odezwałsięPaul — nie byłoby żadnej gwarancji, że urodzi sięgeniusz. Gdyby jednak było… opóźnione w rozwoju… także byśmy je kochali. Oczywiście, że tak. To samo dotyczy dziecka, które chcemy adoptować. Carol zwróciła siędo O’Briana: — Myślę, że ma pan o nas zbyt wysokie mniemanie. Żadne z nas nie jest geniuszem, na litośćboską! Zaszliśmy wysoko przede wszystkim dzięki pracy i wytrwałości, a nie ze względu na nasząwyjątkowąbłyskotliwość. Chciałabym, żeby tak było, ale prawda jest inna. — Poza tym — dodałPaul — nie kocha siębliskiej osoby tylko za jej inteligencję. Liczy się cała osobowość, zestaw cech. — Dobrze — powiedziałO’Brian. — Cieszęsię, że tak to pan odczuwa. Komisja również pozytywnie to odbierze. 15 Zamilkli, bo do ich uszu dobiegło z oddali wycie syren. Wozy strażackie. Teraz jużnie tak odległe, coraz głośniejsze. — Myślę, że te dwie ostatnie błyskawice spowodowały poważne szkody — odezwałsię Paul. O’Brian obróciłsięz fotelem do okna, znajdującego siędokładnie za jego biurkiem. — Rzeczywiście, piorun musiałuderzyćw pobliżu. Carol podeszła do okna, ale nie dostrzegła dymu na żadnym z pobliskich dachów. Syreny coraz bardziej sięzbliżały. — Więcej niżjeden wóz — stwierdziłO’Brian. Kilka strażackich wozów przejechało obok budynku, w którym sięznajdowali, kierując się w stronęnastępnej przecznicy. Po chwili usłyszeli kolejne jednostki. O’Brian podniósłsięz fotela i podszedłdo okna. — To musi byćcośpoważnego — powiedziałPaul, zbliżając siędo O’Briana. — Wygląda na to, że wezwano co najmniej dwie ekipy strażackie. — Widzędym — odezwałsięO’Brian. Tu dzieje sięcośzłego. Ta myśl zaatakowała Carol, przeraziła, jak brutalny policzek. Przeszyłjąstrach. Chwyciła poręcz fotela tak mocno, że złamała paznokieć. Coś… złego… bardzo złego… Nagle powietrze stało sięprzygniatająco ciężkie, gorące, lepkie, jak gorzki, trujący gaz. Pró-bowała odetchnąći nie mogła. Na piersiach czuła niewidzialny, miażdżący ciężar. Odejdźcie od okien! Chciała ich ostrzec, lecz strach odebrałjej głos. Paul i O’Brian stali plecami do niej, nieświa-domi, co sięz niądziało. Czego sięboję? — pytała siebie. — Czegóż, na Boga, tak sięprzeraziłam? Walczyła z tąirracjonalną, paraliżującązgrozą. Zaczęła podnosićsięz fotela, i wtedy to się stało. Morderczy ogień, wzniecony przez błyskawicę, wystrzeliłjak salwa z moździerza. Siedem albo osiem ogłuszających piorunów, jeden po drugim, tak że nie potrafiła ich policzyć, uderzało coraz bliżej budynku, coraz bliżej okien: błyszczące, rozjaśnione, brzęczące; to czarne, to mleczne, to lśniące, to matowe, to srebrzyste, to znów w odcieniu miedzi… Nagła eksplozja fioletowobiałego światła wywołała seriędrgających stroboskopowych ob-razów, na zawsze wypalonych w pamięci Carol: stojący Paul i O’Brian. Ich sylwetki, małe i bezbronne, na tle naturalnych fajerwerków. Na zewnątrz deszcz, smagane wiatrem drzewa, miotające sięz coraz większąwściekłością. Błyskawica uderza w jedno z nich — duży klon — a potem złowieszczy ciemny kształt pojawia sięw centrum eksplozji, cośjak torpeda, i zmierza prosto w stronę środkowego okna. O’Brian unosi rękę, zasłaniając twarz. Paul odwraca siędo niego z rozpostartymi ramionami; obaj wyglądająjak postacie z filmu, kiedy taśma zacina się 16 w projektorze. O’Brian przechyla sięna bok; Paul chwyta go za rękaw i szarpie w tył(zaledwie ułamek sekundy po tym, jak błyskawica rozpłatała klon). Olbrzymi konar wpada przez środko-we okno w momencie, gdy Paul odciąga O’Briana z jego drogi. Jedna z liściastych gałęzi prze-suwa siępo głowie O’Briana i zrywa mu okulary, ciskając je w powietrze. Jego twarz — pomy-ślała Carol — jego oczy! A potem Paul i O’Brian, padając na podłogę, znikająjej z widoku. Olbrzymi konar roztrzaskanego klonu pada na biurko O’Briana w fontannie wody, szkła, wyła-manych futryn okiennych i dymiących płatów kory. Nogi biurka trzeszcząi załamująsiępod brutalnym naciskiem drzewa. Carol znalazła sięna podłodze obok przewróconego fotela. Nie pamiętała momentu upadku. Leżała na brzuchu, z policzkiem przyciśniętym do podłogi, gapiąc siębezmyślnie na odłam-ki szkła i liście klonu zaścielające dywan. Błyskawice nadal rozświetlały zachmurzone niebo, wiatr wciskałsięprzez wybite szyby i porywałliście do szaleńczego tańca. Kalendarz spadłze ściany i fruwałniczym latawiec na skrzydłach zrobionych z kartek stycznia i grudnia. Dwa obrazy grzechotały na drucianych haczykach, próbując sięz nich uwolnić. Papiery, materiały biurowe, formularze, małe arkusiki z bloczków do notowania, biuletyny, gazety szeleściły, uno-siły się, nurkowały, sunęły po podłodze z sykiem węża. Carol miała osobliwe uczucie, że cały ten zamęt nie byłrezultatem wiatru, lecz spowodowa-ny zostałprzez… obecnośćczegośprzerażającego. Zły poltergeist. Demoniczne duchy wyda-wały sięporuszaćniewidzialnymi ramionami, zrywaćprzedmioty ze ścian, znajdowaćschro-nienie w liściach i zmiętych arkuszach papieru. To szalony pomysłi była zaniepokojona, że cośtakiego przyszło jej do głowy. Błyskawica znów rozjaśniła mrok, a towarzyszący jej grzmot przeszyłpowietrze. Krzywiąc twarz, zakryła z przerażenia głowęrękoma. Serce jej waliło, a w ustach zaschło. Pomyślała o Paulu i poczuła gwałtowny skurcz w piersiach. Leżałpod oknem, po przeciwnej stronie biurka, niewidoczny pod gałęziami klonu. Była pewna, że żył. O’Brian mógłzginąć, jeśli ta mała gałąźuderzyła go w głowę. Jednak Paul z pewnością żył. Z pewnością. Niemniej mógłbyćciężko ranny, krwawić… Podciągając sięna rękach, Carol zaczęła dźwigaćsięna kolana, by pośpieszyćmu z pomocą, której z pewnościąpotrzebował. Ale następna błyskawica oślepiła ją, a grzmot ogłuszyłi po-wracający strach spowodował, że opuściły jąsiły. Była na siebie wściekła. To przytrafiło sięjej po raz pierwszy. Zawsze szczyciła sięswojąsiłą, zdecydowaniem i stanowczością. Przeklinając sięw duchu, osunęła sięz powrotem na podłogę. Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka. Ta absurdalna myśl była jak ostrzeżenie, które odebrała na moment przed powaleniem drze-wa. Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka. Nie. To śmieszne. Burza, błyskawice to tylko zjawiska atmosferyczne. Czysty przypadek, że ofiarąpadłO’Brian, ale przecieżnie dlatego, że zamierzałim pomóc w adoptowaniu dziecka. Absurd. 17 Czyżby? — pomyślała, gdy ogłuszający piorun i przeszywający blask wypełniły pokój. — Zjawiska atmosferyczne, tak? Gdzie widziano takąbłyskawicę? Przywarta do podłogi, dygocąca, drżąca z zimna, przestraszona bardziej niżwtedy, gdy była małądziewczynką. Próbowała wmówićsobie, że to tylko strach przed burzą, uzasadniony, ra-cjonalny strach, ale wiedziała, że sięoszukuje. Było cośjeszcze, co nie miało kształtu i nazwy, a czego obecnośćnacisnęła w niej guzik strachu. Ten strach tkwiłw niej samej. Derwisz uformowany z gnanych wiatrem liści i papierów zawirowałna podłodze, sunąłpro-sto na nią. Wielka kolumna sięgająca dwóch metrów zatrzymała sięblisko niej, wiła się, sycza-ła, zmieniała kształt, błyszczała ciemnosrebrzyście w migającym świetle burzy. Gdy Carol tak gapiła sięprzerażona, miała idiotyczne wrażenie, że ona gapi sięna nią. Po chwili kolumna przesunęła sięnieco w lewo, potem powróciła, znów zatrzymała sięprzed nią, zawahała i popę-dziła w przeciwnym kierunku, aby za chwilęraz jeszcze wyłonićsięprzed nią, zaatakować i rozerwaćjąna strzępy. To tylko wirująca kupa śmieci, nie żadna żywa istota! — wmawiała sobie ze złością. Widmo uformowane przez wiatr oddaliło się. Tylko kupa śmieci. Co sięze mnądzieje? Czy odchodzęod zmysłów? — pytała siebie pogar-dliwie. Przypomniała sobie coś, co zawsze pomagało w takich chwilach: Jeśli myślisz, że odcho-dzisz od zmysłów, musisz byćcałkowicie normalna, gdyższaleniec nie ma takich wątpliwo-ści. Z doświadczenia wiedziała, że ta mądrośćbyła uproszczeniem złożonych zasad psycholo-gii, ale w jej istocie tkwiło ziarno prawdy. A zatem musiała byćnormalna. A jednak przerażająca, irracjonalna myśl znów powróciła, nieproszona i niechciana: Coś próbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziecka. Czym byłwir, w którego centrum sięznajdowała, jeśli nie zjawiskiem przyrody? Komu zależało, aby uwierzyła, że błyskawicęzesłano w świadomym zamiarze przeobrażenia pana O’Briana w dymiące, zwęglone zwłoki? Oto pytania, na które nie znała odpowiedzi. A może to dzieło Boga? Bóg nie siedzi w niebie po to, aby za pomocąpioruna wymierzonego w pana O’Briana zatrzymaćpostępowanie adopcyjne, o które zabiegali. Diabeł? Zionący na biednego O’Briana z czeluści piekła? To dopiero zbzikowany pomysł. Jezu! Nie była nawet pewna, czy wierzy w Boga, ale zdecydowanie nie uznawała diabła. Następna szyba okienna rozbiła się, zasypując jąodłamkami szkła. Potem zapadła cisza. Rozeszła sięwońozonu. Wiatr wciążwdzierałsięprzez otwarte okna, ale z wyraźnie mniejsząsiłąniżprzedtem. Wirujące słupy liści i papierów opadały na podłogę, trzepocząc i drżąc, jak gdyby z wyczerpa-nia. Coś… Coś… Cośpróbuje nas powstrzymaćprzed… Tamowała tęmyśl jak tryskającąz tętnicy krew. Była przecieżkobietąwykształconą, do cholery! Byłądumna ze swojej pozycji i rozsądku. Nie mogła sobie pozwolićna uleganie tym nieznośnym, idiotycznym, całkiem bezpodstawnym lękom. Zwariowana pogoda — oto wystarczające wyjaśnienie. Zwariowana pogoda. W gazetach wciążczyta sięo takich anomaliach. Półmetra śniegu w Beverly Hills. Dwadzieścia sześć stopni ciepła w dzieńw środku zazwyczaj mroźnej zimy w Minnesocie. Krótkotrwały deszcz z bezchmurnego błękitnego nieba. I burza, o podobnej sile jak ta, prawdopodobnie nieraz wy-stępowała, chociażrzadko. Oczywiście, że tak. Oczywiście. Wystarczy wziąćdo ręki jedną z tych popularnych książek, których autorzy opisująwszelkiego rodzaju rekordy, i otworzyćna rozdziale poświęconym pogodzie, a znajdzie sięimponującąlistęszkód spowodowanych przez błyskawice, przy których ta wypadłaby blado. Zwariowana pogoda. Otóżto. I tylko to. Nic nadzwyczajnego. Wreszcie, na jakiśczas, Carol zdołała odsunąćod siebie wszystkie myśli o demonach i du-chach, poltergeistach z koszmarów i innych tego rodzaju stereotypach. We względnej ciszy, jaka zapanowała, poczuła, jak wracająjej siły. Podniosła sięna kola-na. Z brzękiem, jak lekko poruszane dzwonki, odłamki szkła spadły z jej szarej spódnicy i zielonej bluzki. Nie miała żadnych skaleczeńani nawet zadrapań, choćbyła lekko oszołomiona i przez chwilęczuła, jakby podłoga siękołysała. Za ścianąjakaśkobieta zaczęła histerycznie krzyczeć. Ktośzacząłwołaćpana O’Briana. Jednak nikt sięjeszcze nie pojawił, żeby zobaczyć, co sięstało, a to mogło oznaczać, że minęła zaledwie sekunda czy dwie od ostatniej błyskawicy, chociażCarol czas wyraźnie siędłużył. Pod oknem ktościcho jęknął. — Paul? — zapytała. Jeśli padła jakaśodpowiedź, zagłuszyłjąnagły poryw wiatru, który na krótko porwałpapie-ry i liście. Przypomniała sobie moment, gdy gałąźuderzyła w głowęO’Briana, i zadrżała. Ale Paul pozostałnietknięty, drzewo ominęło go. Czyżby? — Paul! Przestraszona, wstała i szybko obeszła biurko, przechodząc przez roztrzaskane gałęzie klo-nu i przewrócony kosz na śmieci. 19 ROZDZIAŁ2 W tamto środowe popołudnie, po lunchu złożonym z jarzynowej zupy Campbella oraz ka-napki z zapiekanym serem, Grace Mitowski poszła do swego gabinetu i zwinęła sięna sofie, aby przespaćsięz godzinę. Nigdy nie drzemała w sypialni, nie chcąc nadawaćtemu zbyt for-malnego charakteru. Co prawda ostatnio zdarzało sięto coraz częściej, lecz wciążjeszcze nie pogodziła sięz faktem, że potrzebuje odpoczynku w środku dnia. To dobre dla dzieci i ludzi starszych, słabych i schorowanych. Dzieciństwo miała jużza sobą, Bogu dzięki, a chociażbyła stara, z pewnościąnie zaliczała siędo osób słabych i schorowanych. Leżenie w łóżku w biały dzieńkojarzyła z lenistwem, a lenistwa nie znosiła u nikogo, zwłaszcza u siebie. Dlatego drze-mała w gabinecie, na sofie, plecami do zaciągniętych w oknach żaluzji, kołysana monotonnym tykaniem zegara w kominku. W wieku siedemdziesięciu lat Grace była wciążsprawna umysłowo i pełna energii. Jej szare komórki nie pracowały gorzej; to tylko zdradliwe ciało przysparzało jej smutku i frustracji. Dokuczałjej artretyzm rąk i przy dużej wilgotności powietrza — jak dzisiaj — odczuwała także przyćmiony, lecz bezlitosny ból ramion. Robiła wszystkie ćwiczenia zalecane przez lekarza, odbywała codziennie dwukilometrowy poranny spacer, a jednak miała coraz większe trudno-ści z utrzymaniem formy. Odkąd pamięta, zawsze kochała książki i mogła czytaćprzez cały ranek, całe popołudnie i większączęśćwieczoru, nie czując znużenia. Ostatnio jednakże, zwy-kle jużpo paru godzinach, czuła w oczach piasek i pieczenie. Buntowała sięprzeciwko wszyst-kim swoim dolegliwościom, walczyła z nimi, chociażwiedziała, że w tej walce skazana jest na klęskę. W tamto środowe popołudnie postanowiła, że czas na zawieszenie broni — należy znaleźć chwilęna krótki relaks i odpoczynek. Zasnęła w dwie minuty po ułożeniu sięna sofie. Grace nieczęsto miewała sny, a jeszcze rzadziej nawiedzały jązłe sny. Ale w środępo połu-dniu jej drzemkęzakłócały koszmary. Paręrazy budziła sięna wpółprzytomna i słyszała wła-sny przerażony oddech. Raz wynurzyła sięz jakiejśohydnej, groźnej wizji na dźwięk swego głosu wydobywającego sięze ściśniętego gardła. Zdała sobie sprawę, że rzuca sięna kanapie, wije, od czego bolały jąramiona. Próbowała sięobudzić, ale nie mogła; cośmrocznego i groź-nego wyciągało lodowate, wilgotne ręce i wciągało jąznów do snu, w dół, w dół, cały czas w dół, w jakieśpozbawione światła miejsce, gdzie bezimienne stworzenia bełkotały, mamrota-ły i chichotały skrzekliwym głosem. 20 Godzinępóźniej, kiedy wreszcie sięobudziła i zdołała otrząsnąćz natrętnych majaków, stała pośrodku zacienionego pokoju, o kilka kroków od sofy, ale nie pamiętała, jak tam sięznalazła. Trzęsła się, zlana potem. MuszępowiedziećCarol Tracy. Powiedziećjej co? Ostrzec ją. Ostrzec jąprzed czym? To nadchodzi. O Boże… Co nadchodzi? Tak jak we śnie. Ale co było we śnie? I jej wspomnienie o sennym koszmarze zaczęło sięroztapiać; pozostały tylko fragmenty składające sięz poszczególnych, odrębnych obrazów, które parowały niczym kawałek suchego lodu. Pamiętała jedynie, że Carol była częściątego snu i że zagrażało jej straszliwe niebezpie-czeństwo. I wiedziała skądś, że nie jest to zwyczajny sen. Gdy koszmar ustąpił, Grace doznała nieprzyjemnego uczucia, stojąc w mrocznym, zaciem-nionym gabinecie. Przed drzemkązgasiła lampy. Zasunięte żaluzje przepuszczały tylko cienkie pasemka światła między drewnianymi deszczułkami. Irracjonalnie, lecz z przekonaniem czuła, że cośrazem z niąwyszło ze snu, cośwystępnego i złego, co przeszło magicznąmetamorfozę i stało sięistotąmaterialną. To cośprzycupnęło teraz w kącie, obserwowało i czekało. Przestań! Ale we śnie… To tylko sen. Na krawędziach żaluzji napięte nici nagle pojaśniały, potem pociemniały, potem znów poja-śniały, wraz z blaskiem błyskawic na zewnątrz. Zaraz potem huk pioruna zatrząsłdachem i rozbłysły następne błyskawice; znów niewiarygodnie liczne, niebieskobiałe eksplozje, jedna po drugiej, tak że co najmniej przez półminuty okna przypominały tryskające iskrami przewo-dy elektryczne. Wciążoszołomiona snem i lekko zdezorientowana, Grace stała pośrodku nieoświetlonego pokoju, kołysząc sięz boku na bok, nadsłuchując piorunów i wiatru, patrząc na pulsujące bły-skawice. Siła tej burzy wydawała sięnierealna, więc doszła do wniosku, że wciąż śni, błędnie interpretując to, co widzi. Na zewnątrz nie mogło byćchyba tak dziko. — Grace… Ktośwołałjąznad najwyższej półki z książkami, tużza jej plecami. Sądząc po niewyraźnej, nieprawidłowej wymowie, usta tego kogośbyły poważnie zdeformowane. Za mnąnie ma nikogo! Nikogo. A jednak sięnie odwróciła. Kiedy za oknami zapadła cisza, a błyskawice nie rozświetlały nieba, powietrze stało się gęstsze niżprzed minutą. Oddychała z trudem. W pokoju było jeszcze ciemniej. 21 — Grace… Ogarnęła jąklaustrofobia. Mroczne ściany wydawały sięfalowaći zbliżać, zamykając jąwe wnętrzu niby w trumnie. — Grace… Potykając się, podeszła do najbliższego okna, uderzając biodrem o biurko i niemal przewra-cając sięo przewód lampy. Sztywnymi i nieporadnymi palcami niezdarnie manipulowała pod-nośnikiem żaluzji. Wreszcie odchyliła deszczułki, i szare, lecz przyjazne światło wlało siędo gabinetu. Cieszyła sięnim, choćraziło jej oczy. Przez szczeliny między drewienkami wyjrzała na zachmurzone niebo, opierając sięniezdrowemu pragnieniu, by obejrzećsięprzez ramię i przekonać, czy rzeczywiście jakiśpotwór czai sięz grymasem na twarzy. Wzięła dwa głębokie oddechy, jakby światło, a nie powietrze trzymało jąprzy życiu. Dom Grace stałna niewielkim pagórku przy końcu cichej ulicy, ukryty między kilkoma wielkimi sosnami i olbrzymiąwierzbąpłaczącą. Z okna gabinetu mogła dostrzec nabrzmiałąod deszczu Susquehannępłynącąkilka kilometrów dalej. Posępny, poważny Harrisburg, stolica stanu, stłoczony byłwzdłużjej brzegów. Chmury wisiały nisko nad miastem, ciągnąc za sobą przemoczone, utkane z mgły brody i zasłaniając górne piętra najwyższych budynków. Gdy strząsnęła z powiek ostatnie pozostałości snu, a nerwy sięuspokoiły, odwróciła się i zlustrowała pokój. Doznała ulgi i trochęsięodprężyła. Była sama. Burza ucichła, więc znów mogła słuchaćzegara na kominku. Jedynego odgłosu. Do diabła, jesteśsama — mówiła do siebie pogardliwie. — A czego oczekiwałaś? Zielonego chochlika o ustach pełnych ostrych zębów? Lepiej uważaj, Grace Mitowski, bo skończysz w domu starców, siedząc przez cały dzieńw bujanym fotelu i radośnie gawędząc z duchami, a uśmiechnięte pielęgniarki będąocieraćci ślinęz podbródka. Przez cale życie była aktywna umysłowo i myśl o skradającej sięstarości martwiła jąbar-dziej niżcokolwiek. Wiedziała, że wciążjest błyskotliwa. Ale co będzie jutro, pojutrze? Do-świadczenie lekarskie oraz dogłębna znajomośćfachowej literatury psychiatrycznej sprawiały, iżorientowała sięw aktualnych badaniach na temat starości. Wiedziała, że tylko piętnaście procent ogółu starszych ludzi dotkniętych jest tąchorobą, z czego ponad połowa przypadków mogła byćwyleczona dzięki odpowiedniej diecie i ćwiczeniom. Miała świadomość, że jej wła-sne szanse utracenia sprawności umysłowej były niewielkie, zaledwie jak jeden do osiemnastu. Zdawała sobie sprawę, że jest przeczulona na tym punkcie, niemniej wciążjąto gnębiło. Zrozu-miałe więc, że zaniepokoiła jąniecodzienna świadomośćczyjejśobecności w gabinecie, jakiej doświadczyła chwilęwcześniej; czegośwrogiego i… nadnaturalnego. Jako zatwardziała scep-tyczka miała mało — jeśli w ogóle — zrozumienia dla astrologów, mediów i tym podobnych, nie mogła usprawiedliwiaćnawet przelotnej wiary w wyznawane przez nich przesądy. Według niej tego rodzaju przekonania świadczyły o… cóż… ograniczeniu umysłowym. Ale dobry, słodki Boże, cóżto byłza koszmar! 22 Nigdy przedtem nie miała snu nawet w jednej dziesiątej tak paskudnego jak ten. Chociażprzerażające szczegóły uległy zatarciu, wciążpamiętała jego nastrój: grozę, skręca-jący wnętrzności strach. Zadrżała. Miała uczucie, że pot, którym zlała sięprzez sen, zacząłna skórze przybieraćpostaćkrope-lek lodu. Poza tym z całego koszmaru pamiętała tylko Carol, która krzyczała, wołała o pomoc. Ażdo dziśw żadnym ze snów Grace nie pojawiała sięCarol. Czyżby ten wyjątek należało poczytaćza przestrogę, omen? Oczywiście nie było w tym nic nadzwyczajnego, że wizja Carol znajdującej sięw niebezpieczeństwie tak poruszyła Grace. Każdy psychiatra to stwierdzi, a Grace była psychiatrą, i to dobrym, chociażjużod trzech lat na emeryturze. Bardzo troszczyła się o Carol. Gdyby miała własne dziecko, nie mogłaby kochaćgo bardziej niżjej. Spotkały sięszesnaście lat temu, kiedy Carol była gniewną, zawziętądziewczyną, która po-padła w konflikt z prawem, a na dodatek niedawno urodziła dziecko i omal nie przypłaciła tego życiem. W następstwie tego dramatycznego epizodu została osadzona w areszcie dla młodocia-nych za posiadanie marihuany oraz za mnóstwo innych wykroczeń. W tamtym czasie, poza prywatnąpraktykąpsychiatryczną, Grace osiem godzin tygodniowo pracowała społecznie w domu poprawczym, w którym trzymano Carol. Dziewczyna na pierwszy rzut oka była niepo-prawna, zdecydowana daćw zęby każdemu tylko za to, że siędo niej uśmiechnął. Zdradzała jednak inteligencjęi wrodzonądobroć, którąmógłdostrzec każdy, kto patrzyłwystarczająco przenikliwie, by przebićsięprzez zewnętrznąwarstwę. Grace zdobyła sięna bardzo wnikliwe spojrzenie i została zaintrygowana, zauroczona. Obsesyjnie wulgarny język tej dziewczyny, żywiołowy temperament oraz amoralna poza nie były niczym więcej niżmechanizmem obron-nym, tarczą, za którąchroniła sięprzed psychicznymi nadużyciami dokonanymi przez rodzi-ców. Kiedy Grace stopniowo odkrywała przerażającąhistorięwynaturzonego życia rodzinnego Carol, nabierała przekonania, że dom poprawczy nie jest dla niej odpowiednim miejscem. Uży-ła swoich wpływów w sądzie, aby całkowicie pozbawićrodziców Carol praw rodzicielskich. Potem wystarała sięo powierzenie jej opieki nad nią. Obserwowała, jak dziewczyna reaguje na okazywanie uczucia i zainteresowanie, jak wyrasta z zamkniętej w sobie, egocentrycznej nasto-latki na pełnąciepła i godnąpodziwu młodąkobietę, mającąambicje i marzenia, charakter i wrażliwość. Branie udziału w tym ekscytującym przeobrażeniu dało Grace chyba największą życiowąsatysfakcję. W swoim związku z Carol żałowała jedynie roli, jakąodegrała, oddając jej dziecko do adopcji. Ale nie było innego wyjścia. Carol nie była finansowo, emocjonalnie ani psychicznie zdolna do zajęcia sięniemowlęciem. Obarczona takąodpowiedzialnościąnigdy nie mogłaby wydoroślećani sięzmienić. Przez całe życie byłaby nieszczęśliwa i unieszczęśliwiła-by swoje dziecko. Niestety, nawet teraz, po szesnastu latach, Carol winiła sięza tędecyzję. Uczucie to potęgowało sięszczególnie w każdąrocznicęurodzin dziecka. W te dni pogrążała sięw głębokiej depresji i stawała się— co dla niej nietypowe — niekomunikatywna. Nieutulo- 23 ny ból, jaki odczuwała, byłdowodem na głęboko zakorzenione, trwałe poczucie winy, które w sobie nosiła, mniej widoczne przez cały rok. Grace żałowała, że kiedyśnie przewidziała tej reakcji. Wolałaby żyćze świadomością, że nie przyczyniła siędo stresów Carol. Jestem psychiatrą— myślała — i powinnam była to przewidzieć. Może kiedy państwo Tracy adoptujądziecko, Carol odzyska spokój ducha. Grace miała takąnadzieję. Kochała Carol jak córkęi chciała jej dobra. Oczywiście, nie zniosłaby teżmyśli o utracie Carol i dlatego pojawienie sięjej w sennym koszmarze było co najmniej tajemnicze. Lepka od cuchnącego potu, Grace spojrzała w okno, szukając na szybach ciepła i światła, ale dzieńbyłszary, chłodny, posępny i wietrzny. Znad centrum miasta wzbiła sięw niebo smuga skłębionego dymu. Nie zauważyła jej minutę temu, ale musiała tam być— tyle dymu nie mogło sięnagromadzićw ciągu paru sekund. Na-wet z tej odległości dostrzegła łunęognia przebijającąsięprzez czarne kłęby. Zastanawiała się, czy szalejący żywiołbyłwynikiem gwałtownej burzy. Spojrzała na zegarek. Za niecałe dziesięćminut jej ulubiona rozgłośnia radiowa nada codzienny serwis informa-cyjny. Może podadząlokalne wiadomości. Poprawiła poduszki na sofie, wyszła z gabinetu i natknęła sięna Arystofanesa siedzącego na końcu korytarza z ogonem podwiniętym pod przednie łapy. Uniesione wysoko głowa zdawała sięmówić: Nie ma jak koty syjamskie, a ja jestem wyjątkowo przystojnym okazem tego gatun-ku i nie ważsięo tym zapominać. Grace wyciągnęła do niego rękę. — Kici, kici! — zawołała. Arystofanes sięnie poruszył. — Kici, kici. Chodźtu, Ari. Chodź, kochany. Podniósłsięi wolno przeszedłdo mrocznego salonu. — Uparty, przeklęty kocie — rozczuliła się. Weszła do łazienki na piętrze, umyła twarz i uczesała włosy. Wykonując przyziemne czyn-ności stopniowo zaczynała sięodprężać. Spojrzała w lustro. Oczy nabiegłe krwiąopłukała pa-roma kroplami muriny. Kiedy wyszła, Arystofanes znów siedziałw korytarzu i patrzyłna nią. — Kici, kici — przymilała się. Gapiłsięna niąbez zmrużenia oka. — Kici, kici. Wstał, zadarłgłowęi obserwowałjąz zaciekawieniem błyszczącymi oczami. Kiedy zrobiła krok w jego kierunku, odwróciłsięi szybko czmychnąłdo salonu. — W porządku — rzuciła Grace. — W porządku, łobuzie. Idźswojądrogą. Możesz na mnie fukać. Zobaczymy, czy wieczorem znajdziesz swoje ulubione żarcie w miseczce. W kuchni włączyła światło, potem radio. Słuchała informacji o kryzysach ekonomicznych i zapierających dech doniesieńo uprowa-dzonych samolotach oraz pogłosek o nadciągającej wojnie. Włożyła czysty filtr do ekspresu, napełniła pojemniczek „Kolumbijką” i dodała pół łyżki cykorii. Wiadomośćo pożarze podano na końcu dziennika, i to bardzo skrótowo. Spiker poinformował, że piorun uderzyłw kilka budynków w sercu miasta, z których jeden sięzapalił. Obiecywałpodaćwięcej szczegółów za półgodziny. Przysunęła krzesło do jednego z okien i usiadła z filiżankąkawy. Krzaki róż— czerwonych, pomarańczowych, białych, herbacianych — rosnących pod do-mem niemal fosforyzowały na tle popielatego deszczu. Z porannąpocztąprzyniesiono dwa pisma psychologiczne. Grace z przyjemnościąotworzy-ła jedno z nich. Popijając kawę, słuchając muzyki i pobieżnie zapoznając sięz treściąartykułu na temat psychologii kryminalnej, usłyszała, a raczej wyczuła nieznaczne poruszenie. Odwróciła sięna krześle i zobaczyła Arystofanesa. — Co, jużsięnie gniewasz? — spytała. I wtedy zdała sobie sprawę, że wyraźnie skradałsięw jej kierunku, ale zatrzymała go bezpo-średnia konfrontacja. Każdy mięsieńjego ciałka prężyłsiędo skoku, a sierśćjeżyła na grzbie-cie. — Ari? Co ci jest, głupi kocie? Zakręciłsięi wybiegłz kuchni. 25 ROZDZIAŁ3 Carol siedziała w chromowanym fotelu wyłożonym czarnymi poduszkami ze skaju i wolno sączyła whisky z papierowego kubka. Paul padłna sąsiedni fotel. On wręcz pochłaniałtrunek, wspaniałego jacka danielsa black label, troskliwie dostarczonego mu przez adwokata Marvina Kwickera, mającego biuro na tym samym piętrze co Alfred O’Brian. Marvin szybko sięzorientował, że Paulowi pilnie potrzeba czegośna wzmocnienie. — Kwicker jak likier — powiedział, nalewając bourbona Carol, co prawdopodobnie powta-rzałdziesiątki razy, ubawiony swoim dowcipem. — Kwicker jak likier — powtórzył, podając podwójnąporcjęPaulowi. ChociażPaul nie należałdo tęgich pijaków, każda kropla była dla niego zbawieniem. Ręce jeszcze mu drżały. Hol recepcji, obsługującej biuro O’Briana, nie byłzbyt obszerny, ale większośćludzi pracu-jących na tym piętrze zebrała się, aby porozmawiaćo niedawnych przeżyciach, przyjrzećsię miejscu, którego nie dosięgnąłogień, wyrazićpodziw, że elektrycznośćszybko naprawiono i obejrzećbałagan i zniszczenie we wnętrzu gabinetu O’Briana. Gwar towarzyszący rozmowom nie wpływałuspokajająco na nerwy Paula. Mniej więcej co trzydzieści sekund płowa blondynka o piskliwym głosie powtarzała te same słowa: „Nie mogęuwierzyć, że nikt nie zginął! Nie mogęuwierzyć, że nikt nie zginął”. Za każdym razem, gdy to mówiła, bez względu na to, w którym miejscu stała, jej głos przebijałsię przez zgiełk, a Paul skręcałsięz bólu. „Nie mogęuwierzyć, że nikt nie zginął!”. Wyglądała na lekko rozczarowaną. Alfred O’Brian siedziałprzy biurku recepcyjnym. Jego sekretarka, surowo wyglądająca ko-bieta z włosami zaczesanymi gładko do tyłu, usiłowała zdezynfekowaćpółtuzina zadrapańna twarzy szefa, ale O’Brian chyba bardziej troszczyłsięo stan swojego garnituru. Strzepywał brud, liście i kawałki kory, które przyczepiły siędo marynarki. Paul skończyłwhisky i spojrzałna Carol. Wciążsiętrzęsła. Jej twarz otoczona lśniącymi ciemnymi włosami była bardzo blada. Dostrzegła troskęw jego oczach, więc wzięła go za rękę, ścisnęła i uśmiechnęła sięuspoka-jająco. Nie było to łatwe, ponieważjej usta wciążdrżały. 26 Pochyliłsiędo niej blisko, aby mogła go usłyszećmimo panującego zgiełku. — Dasz radęstąd wyjść? Kiwnęła głową. Jakiśmłody typek, stojący przy oknie, podniósłgłos. — Hej! Hej, słuchajcie wszyscy! Telewizja do nas przyjechała! — Jeśli zobacząnas reporterzy — odezwała sięCarol — zostaniemy tu jeszcze przez godzi-nęalbo dłużej. Wyszli bez pożegnania z O’Brianem, ubierając siępo drodze. Jużna zewnątrz Paul otworzył parasol i przygarnąłCarol. Szybko przemierzali śliski teraz i niebezpieczny parking wyłożony tłuczonym kamieniem. Ostrożnie obchodzili kałuże. Jak na wrzesień, wiałchłodny wiatr, który wciążzmieniałkierunek, ażdostałsiępod parasol i wywróciłgo na drugąstronę. Zimny, zaci-nający deszcz padałz takąsiłą, że kłułw twarz. Zanim dotarli do samochodu, włosy przylepiły sięim do głów, a za kołnierzami mieli pełno wody. Ku ich zadowoleniu, burza nie uszkodziła pontiaca, który zapaliłbez protestu. Wyjeżdżając z parkingu, Paul chciałskręcićw lewo, ale nacisnąłpedałhamulca, gdy zoba-czył, że najbliższąprzecznicęzablokowały samochody policyjne i wozy strażackie. Pomimo ulewnego deszczu i na przekór strumieniom wody, kierowanym nańprzez strażaków, kościół wciążpłonął. Czarny dym biłw szare niebo, a z wypalonych okien buchały płomienie. Paul skręciłwięc w prawo i pojechałdo domu przez zalane ulice, gdzie woda wylewała się z rynsztoków, a każde zagłębienie w nawierzchni zmieniło sięw zdradzieckie jezioro, które trzeba było pokonywaćz najwyższąuwagą, aby uniknąćzalania silnika. Carol zgarbiła sięi przywarła do drzwi od strony pasażera. Chociażdziałało ogrzewanie, wciążbyło jej zimno. Paul zauważył, że szczęka zębami. Jazda do domu trwała dziesięćminut i przez ten czas żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Szum sunących po mokrej jezdni opon oraz miarowe uderzenia pracujących wycieraczek za-kłócały panującąciszę, w której kryła sięjakaśdziwna intensywność, jakaśaura straszliwej hamowanej energii. Mieszkali w utrzymanym w stylu Tudorów domu, który starannie odrestaurowali. Tak jak zawsze widok kamiennych ścian, wielkich dębowych drzwi, oświetlonych latarniami okien z ołowiowego szkła i spadzistego dachu ucieszyłPaula i ogarnęło go ciepłe uczucie przynależ-ności do tego miejsca. Drzwi do garażu podniosły sięautomatycznie i wprowadziłpontiaca, stawiając go obok czerwonego volkswagena rabbita Carol. Weszli do domu, milcząc, Paul miałmokre włosy, nogawki spodni przywarły mu do ciała, a koszula lepiła siędo ple-ców. Jeśli natychmiast nie przebierze sięw suche ubranie, z pewnościąsięprzeziębi. Carol widaćmyślała o tym samym, bo poszli prosto na górędo sypialni. Drżąc, ściągali mokre ubra-nia. Gdy byli jużprawie nadzy, spojrzeli na siebie. Zamknęli oczy. Milczeli. Nie potrzebowali słów. 27 Wziąłjąw ramiona i pocałował, z początku lekko, czule. Miała ciepłe i delikatne usta, leciut-ko smakujące whisky. Przywarła do niego, objęła go mocniej, wbiła końce palców w jego plecy. Przycisnęła usta do jego ust, dotknęła zębami jego warg, wsunęła głęboko język i nagle ich pocałunki stały się gorące, namiętne. Cośjakby w nim pękło i w niej także, bo ich pożądanie stało sięniemal zwierzęce. Reagowa-li na siebie jak głodne, oszalałe istoty; pośpiesznie zrzucali resztęubrania, dotykali się, obejmo-wali, szarpali. Kąsała jego ramię. On chwyciłjąza pośladki i gniótłje z nietypowądla siebie gwałtownością, ale Carol nie krzywiła sięz bólu, nie próbowała sięwyswobodzić, przeciwnie, przywarta do niego jeszcze mocniej, pocierała piersiami o jego pierś, a biodra dotykały jego bioder. Ciche pojękiwania nie były odgłosami bólu — wyrażały jej pragnienie i potrzeby. W łóżku Paul poczułniesamowitąenergięi zdumiałsięwłasnąsiłą. Byłnienasycony, tak jak i ona. Wchodziłw nią, falowali, gięli sięi prężyli w idealnej harmonii, jak gdyby tworząc jeden orga-nizm, poruszany tymi samymi bodźcami. Pozbyli sięwszelkich hamulców. Wydawali z siebie zwierzęce dźwięki: sapali, jęczeli, chrząkali z rozkoszy, krzyczeli z podniecenia. Wyginając w łuk swoje szczupłe, piękne ciało i energicznie kręcąc głowąna poduszce, Carol szeptała: „Tak, tak!”. To nie orgazmowi mówiła „tak”, bo kilka miała jużza sobą, obwieszczała je płytkim oddechem i cichym kwileniem. Mówiła tak życiu, że nie jest zwęglonąbryłąmięsa, że oboje przeżyli burzęi uniknęli przywalenia przez przeklęte rozłupane gałęzie powalonego klonu. Ich niehamowane, dzikie, namiętne połączenie to policzek wymierzony śmierci, nie cał-kiem racjonalne, lecz dające zadowolenie zaprzeczenie istnieniu ponurego upiora. Paul powtó-rzyłza nią, jakby intonowałzaklęcie: „Tak, tak, tak”, gdy po raz drugi wytrysnąłw jej wnętrzu i wydawało się, że to strach przed śmierciąwypłynąłz niego wraz z nasieniem. Po wszystkim leżeli na plecach, obok siebie, na skotłowanym łóżku. Długąchwilęsłuchali deszczu bębniącego o dach i grzmiących jeszcze piorunów. Carol wyciągnęła się, zamknęła oczy, całkiem rozluźniona. Paul wodziłpo niej wzrokiem i, jak to siędziało nieskończenie wiele razy podczas ostatnich czterech lat, zastanawiałsię, dla-czego zgodziła sięwyjśćza niego. Była piękna. On nie. Ktośukładający słownik nie mógłby zrobićnic lepszego, niżzamieścićjego fotografiępod definicjąsłowa „przeciętny”, „niewyróż-niający się”. Wygłosiłraz żartem podobnąopinięo swoim wyglądzie, a Carol sięzirytowała. Ale on tylko stwierdziłfakt, a tak naprawdęnie przejmowałsiętym, że nie jest Burtem Rey-noldsem, dopóki Carol nie robiło to różnicy. Według niej to właśnie ona była przeciętna, no może najwyżej ładna, z odrobinązabawnego wdzięku. Miała ciemne włosy — teraz splątane i zmierzwione przez deszcz i pot — gęste, lśniące, prześliczne. Skórębez skazy. Kości policz-kowe wyrzeźbione tak misternie, że trudno uwierzyć, iżdokonała tego niezgrabna ręka natury. Carol była typem kobiety, jakie widuje sięu boku wysokiego, opalonego na brąz adonisa, a nie mężczyzny w rodzaju Paula Tracy. Ale była z nim i czułsięz tego powodu szczęśliwy. Nigdy nie przestawałsiędziwić, że wykazywali zgodnośćpod każdym względem: umysłowym, emo-cjonalnym i fizycznym. 28 Teraz, kiedy deszcz z nowąsiłązacząłwalićw dach, Carol wyczuła, że Paul gapi sięna nią, i otworzyła oczy. Oczy tak brązowe, że z odległości nie większej niżkilkanaście centymetrów wyglądały jak czarne. Uśmiechnęła się. — Kocham cię. — Kocham cię— odparł. — Myślałam, że nie żyjesz. — Przeżyłem. — Gdy ucichły pioruny, wołałam cię, ale nie odpowiadałeś. — Byłem zajęty rozmowąz Chicago. — Wyszczerzyłzęby. — A poważnie? — Zgoda. Z San Francisco. — Byłam przerażona. — Zupełnie niepotrzebnie — uspokajałją. — Tak na wypadek gdybyśzapomniała, O’Brian upadłna mnie. Nie wygląda na dużego, ale jest mocny jak skała. Myślę, że rozwija sobie mię-śnie przez strzepywanie nitek z garniturów oraz czyszczenie butów przez dziewięćgodzin dzien-nie. — Naprawdędzielnie sięspisałeś. — Kochając sięz tobą? Nic w tym dziwnego. Żartobliwie poklepała go po twarzy. — Wiesz, co mam na myśli. Ocaliłeś życie O’Brianowi. — Nieee. — Tak, ocaliłeś. On teżtak uważa. — Na litośćboską, przecieżnie zasłoniłem go przed drzewem własnym ciałem! Po prostu odciągnąłem na bok. Każdy zrobiłby to samo. Potrząsnęła głową. — Nie masz racji. Nie każdy myśli tak szybko jak ty. — Szybkomyśliciel, co? Tak. Do tego sięprzyznaję. Lecz żaden ze mnie bohater. Nie po-zwolęci przypinaćmi takiej etykietki, bo nie chcąc cięzawieść, będęmusiałzawsze graćtaką rolę. Wyobrażasz sobie, jakim piekłem stałoby się życie Supermana, gdyby poślubiłLois Lane? Miała takie wygórowane oczekiwania! — W każdym razie — podsumowała Carol — nawet jeśli siędo tego nie przyznajesz, O’Brian wie, że ocaliłeśmu życie, a to ważna sprawa. — Naprawdę? — No cóżbyłam prawie pewna, że agencja adopcyjna zaaprobuje nas. Teraz nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. — Zawsze istnieje jakieśprawdopodobieństwo, że… — Nie — przerwała mu. — O’Brian nie zawiedzie ciępo tym, jak ocaliłeśmu życie. Nie-możliwe. Owinie sobie komisjęrekomendacyjnąwokółmałego palca. 29 Paul zmrużyłoczy, potem zacząłsięuśmiechać. — Niech mnie diabli, nie pomyślałem o tym. — A zatem jesteśbohaterem, tato. — Hm, może i jestem, mamo. — Chyba wolęmamusiu. — A ja wolętatusiu. — A co sądzisz o papciu? — Papcio brzmi jak dźwięk wydawany przez korek od szampana. — Sugerujesz, że trzeba to uczcić? — spytała. — Myślę, że powinniśmy włożyćszlafroki, wymknąćsiędo kuchni i upitrasićwczesnąko-lacyjkę. Oczywiście, jeśli jesteśgłodna. — Umieram z głodu. — Możesz zrobićsałatkęz grzybów — powiedział. — A ja szybko przyrządzęmoje ulubio-ne danie, fettuccine Alfredo. Mamy butelkęczy dwie mumm’s extra dry, które zostawiliśmy na specjalne okazje. Rozlejemy, nałożymy sobie na talerze kopiaste porcje fettuccine Alfredo, grzy-bów i zjemy w łóżku. — Oglądając równocześnie wiadomości telewizyjne. — Potem będziemy czytaćthrillery i sączyćszampana, ażoczy same nam sięzamkną. — Brzmi to cudownie, takie błogie lenistwo. Zwykle wieczorami Paul przez dwie godziny poprawiałswojąpowieść, cyzelując każde sło-wo. Do wyjątkowych należały teżnoce, kiedy Carol nie miała jakiejśpapierkowej roboty. — Musimy sięnauczyćodpoczywać— rzekłPaul. — Będziemy musieli spędzaćdużo cza-su z dzieckiem. To dla niego niezbędne. — Albo dla niej. — Albo dla nich. Oczy jej zaświeciły. — Sądzisz, że pozwoląnam adoptowaćwięcej niżjedno? — Oczywiście, że tak, jeśli udowodnimy, że dajemy sobie radęz pierwszym. A tak właści-wie — naigrawałsięz siebie — czyżnie jestem bohaterem, który ocalił życie poczciwemu staremu Alowi O’Brianowi? W drodze do kuchni, w połowie schodów, Carol zatrzymała się, odwróciła i objęła go. — Naprawdębędziemy miećrodzinę. — Na to wygląda. — Och, Paul, nie pamiętam już, kiedy byłam taka szczęśliwa. Powiedz, że to uczucie będzie trwało wiecznie. Przytuliłją; bardzo lubiłtrzymaćjąw ramionach. Gdy sięjużw cośtakiego zabrnie, uczucie może byćnawet lepsze niżseks — bycie potrzebnym i kochanym to lepsze niżuprawianie miłości. 30 — Powiedz, że wszystko pójdzie dobrze — prosiła. — Wszystko pójdzie dobrze, a twój nastrój będzie trwałwiecznie, i cieszęsię, że jesteśtaka szczęśliwa. Pocałowała go w podbródek i kąciki ust, a on ucałowałjej nos. — Czy możemy przejśćwreszcie do fettuccine, zanim zacznę żućwłasny język? — I to mówi romantyk. — Nawet romantycy odczuwajągłód. Kiedy zeszli ze schodów, przestraszyłich niespodziewany hałas. Jakieśpowtarzające się, lecz nierytmiczne walenie: Łup, łup, łup-łup-łup, łup-łup… — A cóżto, do diabła? — spytała Carol. — Dochodzi z zewnątrz… jakby sponad nas. Stali na ostatnim schodku, patrząc w górę, za siebie, na drugie piętro. Łup, łup-łup, łup, łup… — Cholera — powiedziałPaul. — Założęsię, że wiatr obluzowałjednąz okiennic. — Nasłu-chiwali przez chwilę, potem westchnął. — Muszęwyjśći jąnaprawić. — Teraz? W deszczu? — Jeśli tego nie zrobię, wiatr może jącałkiem urwać. Co gorsza, może tak wisieći trzaskać przez całąnoc. Nie zmrużymy oka, my i połowa ludzi w sąsiedztwie. Zmarszczyła brwi. — Ale pioruny… Paul, po tym wszystkim, co sięwydarzyło, nie powinieneśryzykować wspinaczki po drabinie w środku burzy. Jemu teżnie podobałsięten pomysł. — Nie chcę, żebyśwychodził, jeśli… Walenie ustało. Czekali. Wiatr. Bębnienie deszczu. Gałęzie drzew uderzające o ściany domu. — Za późno. Jeśli to okiennica, jużsięurwała — powiedziałPaul. — Nie słyszałam, żeby upadła. — Nie musiała zrobićwiele hałasu, jeśli upadła na trawęlub krzaki. — A więc nie musisz wychodzićna deszcz — stwierdziła, idąc przez hol do przedpokoju prowadzącego do kuchni. Ruszyłza nią. — Tak, czeka mnie poważna naprawa. Weszli do kuchni, a ich kroki rozbrzmiewały pustym echem na podłodze z kamiennych pły-tek. — Nie musisz siętym martwićażdo jutra lub pojutrza. Teraz masz sięmartwićtylko o sos do fettuccine. Nie pozwól mu zakrzepnąć— odezwała się. Zdejmując miedziany rondel z wieszaka, udawał, że jest wielce urażony jej uwagą… 31 — Czy kiedykolwiek mi sięto przytrafiło? — Wydaje mi się, że ostatnim razem… — Nigdy! — Owszem — drażniła go. — Owszem, czegośtakiego jeszcze nie jadłam. — Wyjęła grzy-by z plastikowej torby. — Jest mi ogromnie przykro, że ci to mówię, ale ostatnim razem, kiedy robiłeśfettuccine Alfredo, sos byłtak skawalony jak materace w najparszywszym motelu. — Cóżza podłe oskarżenie! A odkąd to jesteśtakim znawcąparszywych moteli? Prowa-dzisz podwójne życie, o którym nie wiem? Przygotowywali kolację, gawędząc o tym i owym, przekomarzając się, starając sięwzajem-nie rozbawići co jakiśczas wybuchając śmiechem. Paul miałuczucie, jakby świat sięskurczyłi byłzamieszkany tylko przez dwoje ludzi. Wszechświat to ta ciepła, przyjazna kuchnia. Błysnęła błyskawica i miły nastrój prysnął. Nie była tak oślepiająca jak te kilka godzin wcze-śniej, niemniej Paul przerwałw półzdania. Podążyłspojrzeniem za rozświetlonym zygzakiem i utkwiłje w tym, co było za oknem. Miałwrażenie, że drzewa wijąsię, błyszcząi falują w migającym świetle burzy, a ich obraz, zamazany przez deszcz, byłjak odbicie na powierzchni jeziora. Nagle jakiśinny ruch przyciągnąłjego wzrok, chociażnie byłpewien jego źródła. Popołu-dnie, szare i mroczne, stopniowo przechodziło we wczesnąnoc. Unosiła sięlekka mgła. Wszę-dzie kładły sięcienie. Słabe światło dnia było złudne, mętne. Raczej zniekształcało, niżoświe-tlało przedmioty. W tym pogrążonym w półmroku pejzażu cośwyskoczyło zza grubego pnia dębu, przecięło obszar nagiej trawy i szybko zniknęło za krzakiem bzu. — Paul? Cośnie tak? — spytała Carol. — Ktośjest na trawniku. — W taki deszcz? Kto? — Nie wiem. Stanęła obok niego przy oknie. — Nikogo nie widzę. — Ktośprzebiegłod dębu do krzaka bzu. Byłskulony i poruszałsiędośćszybko. — Jak wyglądał? — Nie potrafiępowiedzieć. Nie jestem nawet pewien, czy to mężczyzna. Równie dobrze mogła to byćkobieta. — Może pies. — Za duży. — Może to Jasper. Jasper byłdogiem należącym do Hanrahanów, mieszkających trzy domy dalej. Duże, przyja-zne zwierzęo przenikliwych oczach i zadziwiającej tolerancji dla małych dzieci lubiących cia-steczka. — Nie wypuściliby Jaspera na takąpogodę— rzekłPaul. 32 Znowu błyskawica, nagły poryw wiatru poruszyłgałęziami, a deszcz zacząłpadaćz większą mocą— i w tej scenerii cośwybiegło zza krzaka bzu. — Tam. — Paul pokazał. Intruz, pochylony nisko, zasłonięty przez deszcz i mgłę, wyglądałjak cieńpośród cieni. Pobiegłsusami w stronęceglanego muru wytyczającego granicęposiadłości, przez chwilęskrył sięw gęstej mgle, aby pojawićsięna nowo jako bezkształtna czarna postać. Potem zmienił kierunek i posuwając sięrównolegle z murem, skierowałsiędo bramy w północno-zachodnim rogu trawnika. Kiedy ciemniejące niebo cisnęło następnąbłyskawicę, intruz umknąłprzez otwartą bramęna ulicęi zniknął. — To tylko pies — odezwała sięCarol. Paul zmarszczyłbrwi. — Myślałem, że widzę… — Co? — Twarz. Kobiety oglądającej sięza siebie… Przez sekundę, kiedy mijała bramę. — Nie — odparła Carol. — To byłJasper. — Widziałaśgo? — Tak. — Wyraźnie? — Cóż, niewyraźnie, ale wystarczająco, by stwierdzić, że to pies o rozmiarach małego kucy-ka, a Jasper jest jedynym psiskiem w okolicy pasującym do tego opisu. — A więc Jasper jest sprytniejszy, niżmyśleliśmy. Carol zmrużyła oczy. — Co masz na myśli? — Hm, musiałnacisnąćklamkębramy, żeby dostaćsięna podwórko. Nigdy nie udawała mu sięta sztuczka. — Och, oczywiście, że nie. Pewnie zostawiliśmy jąotwartą. Paul potrząsnąłgłową. — Jestem pewny, że była zamknięta, kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy. — Może tylko przymknięta. Wiatr jąotworzyłi wystarczyło, że Jasper pchnął. Paul gapiłsięna deszcz zacinający w szyby. — Chyba masz rację— powiedział, chociażnie byłdo końca przekonany. — Lepiej pójdę zamknąćbramę. — Nie, nie — szybko odrzekła Carol. — Nie podczas burzy. — Zastanów się, ślicznotko. Nie zamierzam wskakiwaćdo łóżka i naciągaćkoca na głowę za każdym razem, gdy usłyszęchoćby najmniejszy piorun, tylko dlatego że dziśpo południu przytrafiło nam sięcośgroźnego. — Wcale tego nie oczekuję— odparła. — Zanim jednak zaczniesz tańczyćw deszczu jak Gene Kelly, musisz daćmi trochęczasu na ochłonięcie po dzisiejszych przeżyciach. To wszyst-ko jest jeszcze zbyt świeże, żebym obojętnie patrzyła, jak zasuwasz po trawniku w świetle błyskawic. 33 — Wystarczy dosłownie chwila i… — Słuchaj, czy chcesz sięwymigaćod robienia fettuccine? — spytała, podnosząc głowę i spoglądając na niego podejrzliwie. — Z pewnościąnie. Skończęje przyrządzać, gdy zamknębramę. — Wiem, na co liczysz, mój panie — powiedziała, udając złośliwość. — Masz nadzieję, że trafi ciępiorun, bo nie zniósłbyśupokorzenia z powodu skawalonego sosu. — To potwarz — odrzekł, podejmując znów grę. — Robięnajbardziej aksamitne fettuccine Alfredo w tej części Rzymu. Nie umywająsiędo niego uda Sophii Loren. — Wiem jedno. Kiedy ostatni raz je robiłeś, wyszło cośtak skawalonego jak miska owsian-ki. — Powiedziałaśprzecież, że jak materac w parszywym motelu. Dumnie podniosła głowę. — Jak dobrze wiesz, nie lubięsiępowtarzać. — Ano wiem. — Więc robisz to fettuccine czy tchórzysz i dajesz sięzabićprzez błyskawicę? — Odszczekasz to jeszcze — zagroził. Szczerząc zęby, odparła: — Wolęto, niżjeśćskawalone fettuccine. Zaśmiałsię. — W porządku, w porządku. Wygrałaś. Mogęzamknąćbramęrano. Wróciłdo gotowania, a ona do krojenia pietruszki i cebulki na przybranie sałatki. Przyznał, że prawdopodobnie miała rację. To musiałbyćJasper goniący kota. Lekko skrzy-wiona, blada jak księżyc twarz kobiety, z oczami odbijającymi błyskawicęi ustami skręcony-mi w grymasie nienawiści czy wściekłości, którązobaczyłPaul, musiała byćwytworem jego wyobraźni. A jednak czułsięnieswojo. Nie mógłpowrócićdo tego ciepłego, miłego uczucia, które go przepełniało, zanim wyjrzałprzez okno. Grace Mitowski napełniła żółtąplastikowąmiseczkępokarmem dla kotów i postawiła w kącie przy drzwiach do kuchni. — Kici, kici. Arystofanes nie zareagował. Kuchnia nie należała do ulubionych miejsc Arystofanesa, bo jedynie tam nie pozwalano mu włazić, gdzie chciał. Nie byłjednak specjalnym amatorem wspinaczki. Brakowało mu ducha poszukiwacza przygód. W przeciwieństwie do innych kotów zwykle przebywałna podłodze, ale tak jak one opierałsiędyscyplinie i gardziłwszelkimi przepisami. Jednak nigdy nie zawiódł, gdy przychodziła pora posiłku. Często czekałniecierpliwie przy swojej miseczce, zanim Grace jąnapełniła. Podniosła głos. — Kici, kici. 34 Arystofanes nie przybiegłz lekko podniesionym ogonem jak zazwyczaj. — Ari, Ari, Ari! Podano do stołu, ty głupi kocie. Odstawiła pudełko z kocią żywnościąi umyła ręce nad zlewem. Łup, łup-łup! Odgłos walenia — jeden potężny stuk, a po nim dwa równie silne w niewielkim odstępie czasu — tak nagłe i głośne, że zaskoczona podskoczyła, omal nie upuszczając ręcznika. Odgłos dochodziłgdzieśod frontu domu. Przez chwilęczekała, ale słyszała jedynie wiatr i padający deszcz, a potem… Łup! Łup! Powiesiła ręcznik na wieszaku i wyszła na korytarz. Łup-łup-łup! Z wahaniem podeszła do drzwi frontowych i włączyła światło na ganku. Spojrzała przez wizjer, a powiększające soczewki zapewniały szerokie pole widzenia. Nie dostrzegła nikogo; ganek byłpusty. ŁUP! Huk byłtak wielki, że Grace pomyślała, iżdrzwi zostały wyrwane z zawiasów. Ale tkwiły mocno na swoim miejscu, chociażwibrowały we framudze, a zasuwa zgrzytnęła. ŁUP! ŁUP! ŁUP! — Przestańcie! — wrzasnęła. — Kim jesteście? Kto tam? Walenie ustało i wydawało sięjej, że słyszy śmiech jakiegośwyrostka. Jeszcze przez chwilębyła o krok od wezwania policji albo pójścia po pistolet, który trzyma-ła w nocnej szafce, ale kiedy usłyszała ten śmiech, zmieniła zdanie. Z pewnościąsama sobie poradzi z kilkoma dzieciakami. Nie była ażtak stara, słaba czy krucha. Ostrożnie odsłoniła firankęz oszklonej części drzwi. Napięta, gotowa szybko odskoczyć, gdyby ktośuczyniłjakiśgroźny gest za szybą. Wyjrzała. Na ganku nie było nikogo. Znów usłyszała śmiech. Wysoki, perlisty, dziewczęcy. Spuściła firankę, otworzyła zamek i wyszła na próg. Nocny wiatr byłostry i mokry. Deszcz zacinałw dachówki ganku. Teren bezpośrednio przylegający do domu dawałco najmniej setkęmożliwości ukrycia się. Zjeżone krzaki rosnące wokółbalustrady szumiały na wietrze, a żółtawa poświata płynąca od żarówki zawieszonej pod stropem oświetlała niewiele więcej niż środek ganku. Wśród wielu nocnych cieni psotnicy pozostawali niewidzialni. Grace czekała, nasłuchiwała. Gdzieśw oddali uderzyłpiorun, ale nie powtórzyłsię śmiech ani chichot. Może to nie dzieciaki? A więc kto? Pokazująich co jakiśczas w telewizyjnych wiadomościach. Szaleńcy, którzy dla zabawy strzelajądo ludzi, dusząich albo dźgająnożem. Ma sięwrażenie, że sąjużwszędzie — nieprzy-stosowani do życia psychopaci. 35 To nie był śmiech osoby dorosłej. To sprawka dzieciaków. Lepiej jednak wejdędo środka i zamknędrzwi na zamek. Cholera, przestańrozumowaćjak przerażona starsza pani! Jednak to dziwne. Ze wszystkimi dziećmi z sąsiedztwa miała świetne układy. Co prawda mogły to byćdzieci z dalszych ulic, a tych jużnie znała. Odwróciła sięi oglądała zewnętrznąstronędrzwi frontowych. Nie znalazła żadnego śladu po uderzeniach, które słyszała przed chwilą. Była zdenerwowana, ponieważwyraźnie słyszała rozłupywanie drewna. Czegóżzatem uży-ły te dzieciaki, co robiło wiele hałasu, a nie zostawiało śladów? Jeszcze raz badawczo rozejrzała siępo podwórku. Nic sięnie poruszało oprócz trącanego wiatrem listowia. Pragnęła udowodnićtym młodym żartownisiom, że nie jest przerażonąstarsząpanią, którą łatwo zbićz tropu. Powietrze było jednak wilgotne i chłodne, więc z obawy przed przeziębie-niem weszła do środka i zamknęła drzwi. Z rękąna klamce oczekiwała ponownego ataku, aby złapaćsprawców na gorącym uczynku, zanim zdążąuciec i ukryćsię. Minęły dwie minuty. Trzy. Pięć. Panowała cisza. To dziwne. Wiedziała, że tego rodzaju psoty miały na celu nie straszenie, lecz dręczenie. Widocznie prowokująca poza, jakąprzybrała, stojąc w drzwiach, odebrała im odwagę. Bar-dzo możliwe, że znaleźli jużinnąofiarę, która dostarczyła im większych wrażeń. Przekręciła zamek. Cóżto za rodzice, którzy pozwalajądzieciom na przebywanie na dworze podczas burzy z piorunami? Potrząsnęła głowąnad takim brakiem odpowiedzialności. Szła przez korytarz, ciągle czuj-na i przygotowana na ponownąprowokację. Ale nic sięjużnie działo. Planowała lekką, pożywnąkolacjęzłożonąz warzyw gotowanych na parze, posypanych cheddarem, do tego kromka lub dwie chleba kukurydzianego domowego wypieku. Przedtem postanowiła jednak obejrzećdziennik ABC, jakkolwiek zdawała sobie sprawę, że wiadomości będątak przygnębiające, że może stracićapetyt. Weszła do gabinetu i stanęła jak wryta. Na siedzeniu wielkiego fotela zastała stos piór, strzę-py pokrycia, kolorowe splątane nici, które kiedyśtworzyły wyhaftowany wzór, a teraz leżały jak jasna, abstrakcyjna plątanina. Paręlat temu Carol Tracy podarowała jej komplet trzech nie-wielkich, wyjątkowo pięknych, ręcznie wyszywanych poduszek. I oto jedna z nich została pa-zurami rozerwana na strzępy i pozostawiona na fotelu. Arystofanes. Nie przytrafiło mu sięnic podobnego od czasu, kiedy byłmały. Taki akt zniszczenia zupełnie nie pasowałdo jego charakteru, lecz tylko on mógłbyćsprawcą. Doprawdy, nie mogła braćpod uwagęinnego podejrzanego. 36 — Ari! Dlaczego sięchowasz? Syjamski ścichapęk! Poszła do kuchni. Arystofanes stałprzy żółtej miseczce, jedząc swój miau-mix. Podniósłwzrok, kiedy weszła. — Ty chodzący futrzany łobuzie! Co ci dziśnadepnęło na ogon? Arytsofanes zmrużyłoczy, potarł łapąpyszczek i wróciłdo kolacji z wyniosłąkociąobojęt-nością, ku irytacji i zakłopotaniu Grace. Tej nocy, leżąc w ciemnej sypialni, Carol Tracy wpatrywała sięw sufit i słuchała cichego, spokojnego oddechu męża. Zasnąłprzed paroma minutami. Było cicho i spokojnie. Deszcz przestałpadać, a pioruny nie rozświetlały jużnieba. Od czasu do czasu wiatr poruszałobluzowanymi dachówkami i wzdychałza oknami. Carol kołysała sięprzyjemnie na krawędzi snu. Kręciło jej siętrochęw głowie od szampana, który sączyła wolno przez cały wieczór, i miała uczucie, jakby pływała w ciepłej wodzie. Zaczęła marzyćo dziecku, które zaadoptują. Próbowała stworzyćjego obraz. Galeria słod-kich, małych twarzyczek wypełniła jej wyobraźnię. Gdyby to było niemowlę, sami nadaliby mu imię: Jason — chłopcu, Julia — dziewczynce. Carol balansowała na cienkiej linie między świa-domościąa snem, powtarzając w myślach te dwa imiona: Jason, Julia, Jason, Julia, Jason… Spadając z krawędzi w studnięsnu, miała nieprzyjemne, niechciane uczucie, któremu tak usilnie opierała sięprzez cały dzień: Ktośpróbuje nas powstrzymaćprzed adoptowaniem dziec-ka. Potem znalazła sięw dziwnym miejscu, gdzie nie docierało zbyt wiele światła, cośsyczało i ponuro mruczało, a purpurowobursztynowe cienie oblekały sięw ciało i napierały na nią z groźnymi zamiarami. W tym nieznajomym miejscu koszmar narastałz szaleńczym, szarpią-cym nerwy rytmem pianoli. Z całkowitej ciemności wbiegła do wielkiego domu, przechodziła przez kolejne pokoje, prze-ciskała sięmiędzy meblami, przewróciła stojącąlampę, uderzyła biodrem o ostry róg kredensu, potknęła sięo brzeg orientalnego dywanu i omal nie upadła. Pod łukowym sklepieniem zanur-kowała do długiego korytarza, odwróciła sięi spojrzała na pokój, z którego przyszła, ale jużgo tam nie było. Za niąpanowała całkowita, bezkształtna ciemność. Ciemność… i jakieśmigota-nie. Jakiśbłysk. Iskierka. Srebrzysty, poruszający sięprzedmiot. Jakaśrzecz huśtająca sięod jednego punktu do drugiego, znikająca w ciemności i pojawiająca sekundępóźniej, niczym wahadło, niewidziane na tyle długo, by je rozpoznać. Chociażnie widziała dokładnie, czym jest srebrzysta rzecz, jednak miała uczucie, że musi przed niąuciekać, bo inaczej zginie. Przebiegła korytarz, dopadła schodów, wspięła sięszybko na drugie piętro. Spojrzała za siebie, w dół, ale schodów jużnie było. Tylko atramentowa jama. I krótkie błyski czegośhuśtającego siętam i z powrotem… znów… znów… jak tykający metronom. Wpadła do sypialni, zatrzasnęła drzwi, chwyciła krzesło, by zablokowaćnim klamkę— i stwierdziła, że w czasie gdy była odwrócona, drzwi zniknęły, tak jak ściana, w której je zamocowano. Zostałtylko mrok. I srebrzysty błysk. Teraz będący bardzo blisko. Coraz bliżej. Krzyknęła, ale z jej gardła nie wydobyłsię żaden dźwięk, a tajemniczo migający przedmiot zatoczył łuk nad jej głowąi… 37 (Łup!). To coświęcej niżtylko sen — pomyślała zrozpaczona. — O wiele więcej. To wspomnienie, proroctwo, ostrzeżenie. To… (Łup!). Biegła przez inny dom, zupełnie niepodobny do tego pierwszego. Mniejszy, skromniej ume-blowany, nie wiedziała, gdzie sięznajduje, a zarazem miała uczucie, że jużkiedyśtu była. Pośpieszyła do kuchni. Dwie zakrwawione odcięte głowy leżały na stole. Jedna należała do mężczyzny, druga — do kobiety. Poznała ich, wiedziała, że dobrze ich zna, ale nie mogła przy-pomniećsobie imion. Czworo martwych oczu, szeroko otwartych, lecz niewidzących; dwoje rozdziawionych ust; spuchnięte języki wystające spomiędzy fioletowych warg. Kiedy Carol stała sparaliżowana tym przerażającym widokiem, martwe oczy poruszyły sięw oczodołach i popatrzyły na nią. Zimne wargi wykrzywiły sięw lodowatym uśmiechu. Carol odwróciła się, by uciec, lecz za sobązastała pustkęi błysk poruszającego się światła i wtedy… (Łup!). Biegła wśród mgły w czerwonawym świetle późnego popołudnia. Wokółrosła trawa wysoka do kolan, a przed niąwyłoniły siędrzewa. Gdy spojrzała przez ramię, mgły jużnie było. Tylko ciemność, jak przedtem. I rytmicznie huśtająca się, błyskająca, wciążprzybliżająca sięrzecz, której nie potrafiła nazwać. Sapiąc, z walącym sercem, biegła szybciej, ażdotarła do drzew i znów sięobejrzała; zobaczyła, że nie biegła wystarczająco szybko, by uciec, wrzasnęła i… (Łup!) Przez długi czas koszmar przenosiłsięz jednej sennej scenerii do drugiej, z pierwszego domu do mgły, z drugiego domu do mgły, znów do pierwszego domu, ażwreszcie obudziła sięz uwięzionym w gardle krzykiem. Usiadła wyprostowana, drżała. Czuła zimno i spływała potem. Przerażający dźwięk z koszmarnego snu odbijałsięechem w jej psychice: łup, łup, łup-łup, łup. Zdała sobie sprawę że jej podświadomośćzapożyczyła ten dźwięk z rzeczywistości — obluzo-wanej przez wiatr okiennicy, która ich wcześniej przestraszyła. Stopniowo odgłos łomotania zanikał, zlewając sięz biciem jej serca. Odrzuciła kołdręi zwiesiła z łóżka bose stopy. Skuliwszy się, siedziała na skraju materaca. Nadszedł świt. Szare światło wdzierało sięprzez zasłony; było zbyt ciemno, by rozróżniać szczegóły mebli, lecz na tyle jasno, by widziećzarysy wszystkich rzeczy, tak że pokój wydawał sięjakimśobcym miejscem. Gdy spała, powróciła burza i deszcz uderzało dach, bulgotałw rynnach i rynsztokach. Cichy piorun zadudniłjak odległa kanonada. Paul wciążspał, lekko pochrapując. Carol wiedziała, że jużnie uśnie. Czy to sięjej podobało czy nie, czy była wypoczęta czy nie, postanowiła wstać. Nie włączając światła, weszła do łazienki. W bladej poświacie świtu ściągnęła mokry od potu podkoszulek i majteczki. Gdy namydlała siępod prysznicem, pomyślała o koszmarnym, zdecydowanie najbardziej sugestywnym śnie, jaki kiedykolwiek miała. Dziwny, denerwujący dźwięk — łup, łup — uznała za przerażające wspomnienie, którego nie mogła siępozbyć. To nie byłzwykły odgłos walenia; pobrzmiewało w nim jakieśdziwaczne echo, twardość, ostrość, której nie potrafiła określić. Straszliwy dźwięk z jej snu wywołany zostałprzez cośbardziej niepokojącego niżniezamocowana okiennica. Co więcej, miała pew-ność, że przy jakiejśinnej okazji słyszała dokładnie ten sam dźwięk. Nie w śnie, lecz w życiu. W innym miejscu… dawno temu… Gdy puściła strumieńgorącej wody i spłukiwała mydło, próbowała sobie przypomnieć, kie-dy to było. Nagle stało sięto dla niej bardzo ważne. Nie wiedziała dlaczego, lecz czuła, że dopóki nie zlokalizuje źródła tego dźwięku, cośbędzie jej zagrażać. Pamięćnie chciała jej jednak podpowiedzieć, jak tytułu piosenki, której melodia błąka siępo głowie. 39 ROZDZIAŁ4 O ósmej czterdzieści pięć, po śniadaniu, Carol wyszła do pracy, a Paul poszedłna górędo swojego gabinetu. Stworzyłtu iście spartańskąatmosferę, w której mógłpisaći nic nie rozpra-szało jego uwagi. Dalekich od białości nagich ścian nie zdobił żaden obraz. Taniutkie biurko z elektrycznąmaszynądo pisania, wygodne krzesło, pojemniczek najeżony piórami i ołówkami, głęboka taca na listy, na której teraz leżało prawie dwieście stron maszynopisu zaczętej powie-ści, telefon, regało trzech półkach z podręcznąbiblioteczkąoraz stolik z ekspresem do kawy, oto całe wyposażenie pokoju. Jak każdego ranka zacząłod przygotowania kawy. Wlałwodędo ekspresu i wcisnąłguzik. Zadzwoniłtelefon. Przysiadłna krawędzi biurka i podniósłsłuchawkę. — Halo? — Paul? Tu Grace Mitowski. — Dzieńdobry, kochanie. Jak sięmasz? — Cóż, stare kości nie lubiądeszczowej pogody, ale jakośsiętrzymam. Paul uśmiechnąłsię. — Nie żartuj, żebym nie wiem jak sięstarał, to i tak ci nie dorównam. — Nonsens. Jesteśobowiązkowym pracownikiem, z kompleksem winy na tle czasu wolne-go. Nawet reaktor jądrowy nie ma twojej energii. Zaśmiałsię. — Nie baw sięw psychoanalityka, Grace. Mam to na co dzieńdzięki żonie-psychiatrze. — Skoro o niej mowa… — Przykro mi, ale jej nie zastałaś. Będziesz mogła złapaćjąw gabinecie za półgodziny. Grace zawahała się. Gorąca kawa zaczynała kapaćdo dzbanka, napełniając pokój aromatem. Wyczuwając napięcie w jej wahaniu, Paul spytał: — Cośnie tak? — Hm… — odchrząknęła nerwowo. — Paul, jak ona sięczuje? Nie jest chora? — Carol? O, nie. Oczywiście, że nie. — Jesteśpewny? Mam nadzieję, że mnie dobrze rozumiesz, wiesz przecież, ile ona dla mnie znaczy. Jeśli cośjest nie tak, chciałabym wiedzieć. 40 — Carol czuje się świetnie, naprawdę. Tak sięskłada, że w zeszłym tygodniu przeszła bada-nia lekarskie. Wymagała tego agencja adopcyjna. Oboje przeszliśmy je celująco. Grace znów zamilkła. Marszcząc brwi, Paul powiedział: — Co ciętak nagle zaniepokoiło? — Cóż… pomyślisz pewnie, że starej Gracie cośsiępoprzestawiało, ale miałam dwa nie-przyjemne sny, w których występowała Carol. Rzadko miewam sny, więc kiedy obudziłam się z uczuciem, że muszęostrzec Carol… — Przed czym jąostrzec? — Nie wiem. Pamiętam tylko tyle, że widziałam Carol. I ta dręcząca myśl: To nadchodzi. Muszęostrzec Carol, że to nadchodzi. Wiem, że to brzmi głupio. I nie pytaj mnie o szczegóły. Nie pamiętam. Czujęjednak, że Carol jest w niebezpieczeństwie. Bóg jeden wie, że nie wie-rzęw żadne prorocze sny i tym podobne bzdury, a jednak dzwoniędo ciebie w tej sprawie. Kawa gotowa. Paul przechyliłsię, wyłączyłekspres. — Dziwna sprawa,. Carol i ja omal nie zostaliśmy ranni podczas wczorajszej burzy. Opowiedziałjej o spustoszeniu w biurze O’Briana. — Dobrzy Boże — odezwała się. — Zobaczyłam błyskawicę, kiedy ocknęłam sięz drzemki, ale nie przyszło mi do głowy, że ty i Carol… że błyskawica, którą… którąw moim śnie… do diabła! Bojęsiępytać, aby nie zabrzmiało to jak jakiśgłupi przesąd, a jednak: Czy było coś proroczego w moim śnie? Czy przewidziałam uderzenie pioruna? — Jeśli nawet nie — odparłzaniepokojony Paul — stanowi to godny uwagi zbieg okoliczno-ści. Milczeli przez chwilę, a potem ona powiedziała: — Słuchaj, Paul, nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali, ale czy ty wierzysz w prorocze sny, jasnowidzenie, rzeczy nadprzyrodzone? — Ani tak, ani nie. Sam nie wiem. — Ja zdecydowanie nie. Zawsze uważałam to za stek bzdur, po prostu nonsens. Ale po tym… — Zmieniłaśzdanie. — Powiedzmy, że nabrałam pewnych wątpliwości. A teraz bardziej niepokojęsięo Carol niż przed nasząrozmową. — Dlaczego? Powiedziałem ci przecież, że nie została nawet draśnięta. — Raz jej sięudało — zawyrokowała Grace — ale miałam dwa sny, a ten następny w kilka godzin po uderzeniu błyskawicy. Boże, czy to nie szaleństwo? Jeśli zacznie sięwierzyćchoć-by w najmniejszym stopniu w te nonsensy, człowiek szybko sięwciąga. Ale nic na to nie pora-dzę. Wciążsięo niąmartwię. — Nawet gdyby twój pierwszy sen byłproroczy, drugi prawdopodobnie stanowiłtylko jego powtórzenie. — Tak sądzisz? 41 — Oczywiście. Jestem w stanie uwierzyćw jedno proroctwo, ale bez przesady… — Taaak, chyba masz rację— odezwała sięjakby z ulgą. — Zapewniam cię, że nie zamie-rzam prowadzićcotygodniowej rubryki z przepowiedniami w „National Enquirer”. Paul zaśmiałsię. — Mimo wszystko — powiedziała — szkoda, że nie pamiętam, co działo sięw obu tych koszmarach. Rozmawiali jeszcze przez chwilęi kiedy Paul odłożyłsłuchawkę, siedziałjakiśczas ze zmarsz-czonymi brwiami. Mimo wszystko byłpod wrażeniem snu Grace, i to w większym stopniu, niż nakazywałzdrowy rozsądek. To nadchodzi. Od momentu gdy Grace wymówiła te słowa, Paul czułchłód w kościach i wnętrznościach. To nadchodzi. Zbieg okoliczności — mówiłsobie. — Zwykły zbieg okoliczności, ot co. Zapomnij o tym. Stopniowo zacząłdochodzićdo niego wspaniały aromat gorącej kawy. Podniósłsięz krawę-dzi biurka i napełniłkubek. Przez minutęczy dwie stałprzy oknie, sącząc kawęi gapiąc sięna szare chmury pędzone przez wiatr i nieustający deszcz. Wreszcie opuściłwzrok i spojrzałna podwórze, przypomina-jąc sobie intruza, którego zobaczyłpoprzedniego wieczora. Blada, wykrzywiona, oświetlona błyskawicątwarz kobiety o błyszczących oczach i ustach zaciśniętych w grymasie wściekłości czy nienawiści. A może to Jasper i gra świateł. ŁUP! Dźwięk byłtak głośny i nieoczekiwany, że zaskoczony Paul ażpodskoczył. Gdyby w kubku zostało więcej kawy, rozlałby jąna dywan. ŁUP! ŁUP! To nie mogła byćta sama okiennica, którąsłyszeli minionego wieczoru, bo hałasowałaby przez całąnoc. Z tego wniosek, że trzeba będzie reperowaćdwie. Jezu — pomyślał— cały dom wali mi sięna głowę. ŁUP! Źródło tego dźwięku znajdowało sięw pobliżu, jakby w tym samym pokoju. Paul przycisnąłczoło do chłodnej szyby, spojrzałw lewo, potem w prawo, usiłując dostrzec, czy para okiennic wisi na miejscu. Jeśli sięnie mylił, obie tkwiły prawidłowo przymocowane. Łup, łup-łup, łup, łup… Hałas cichł, ale nie ustawał, przybrawszy formępowtarzających sięrytmicznie uderzeń, któ-re irytowały bardziej niżgłośne walenie przed chwilą. I teraz odgłosy dochodziły jak gdyby z innej części domu. Chociażzupełnie nie miałochoty wychodzićna deszcz i zajmowaćsięreperacjąokiennicy, to jednak wiedział, że nie będzie w stanie pracowaćprzy stałym, rozpraszającym uwagęstuko-taniu. Zrezygnowany odstawiłkubek na biurko i skierowałsięw stronędrzwi, gdy zadzwoniłtele-fon. 42 Dzieńzapowiada sięniezwykle atrakcyjnie — pomyślał. Idąc w stronęaparatu, zauważył, że okiennica przestała walić. Może uda siępoczekać z reperacjąna poprawępogody. DzwoniłAlfred O’Brian. Na początku rozmowa miała krępujący przebieg. Paul czułsię zakłopotany. — Pan ocaliłmi życie, naprawdę! — upierałsięO’Brian. Wielokrotnie przepraszał, że nie okazałwdzięczności wczoraj, bezpośrednio po wypadku. — Ale byłem taki wstrząśnięty i oszołomiony, że zupełnie straciłem głowę. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Za każdym razem, gdy Paul protestował, słysząc określenia „heroiczny” i „dzielny”, O’Brian stawałsiębardziej ofensywny, ażw końcu skapitulowałi pozwoliłtemu człowiekowi oczyścić swoje sumienie, ale gdy rozmowa zeszła na inne tory, odczułulgę. O’Brian miałjeszcze jeden powód, żeby zadzwonić. — Kiedy drzewo upadło na biurko, przygniotło wiele dokumentów. Straszny bałagan. Nie-które siępogniotły i pobrudziły, inne zamoczyły. Margie, moja sekretarka, zdołała je uporząd-kować. Niestety, nigdzie nie możemy znaleźćpodania, które państwo przynieśli. Przypuszczam, że wyfrunęło przez jedno z wybitych okien. Zanim przedstawimy państwa prośbękomisji reko-mendacyjnej, musimy miećwypełniony i podpisany formularz. Bardzo mi przykro, panie Tra-cy, że sprawiam panu kłopot. — To nie pana wina — odparłPaul. — Po prostu wpadnęi wezmęnowy formularz. Wypeł-nimy go i podpiszemy. — Świetnie — rzekłO’Brian. — Cieszęsię, że nie ma pan żalu. Podanie musi do mnie wrócićnajpóźniej jutro rano, jeśli mamy zdążyćna najbliższe posiedzenie komisji. Margie po-trzebuje trzech pełnych dni, aby zweryfikowaćinformacje zawarte w państwa podaniu, i tyle mniej więcej czasu pozostaje nam do najbliższego zebrania komisji. Jeśli nie zdążymy, następ-ne odbędzie siędopiero za dwa tygodnie. — Przyjadępo formularz przed południem — zapewniłPaul. — I oddam go w piątek rano. Pożegnali sięi Paul odłożyłsłuchawkę. ŁUP! Całkiem sięzałamał. Jednak będzie musiałnaprawićokiennicę. Potem pojechaćdo centrum po nowy formularz. Potem wrócićdo domu. I tak minie półdnia, a on nie napisze ani słowa. ŁUP! ŁUP! — Cholera — powiedział. Łup, łup-łup, łup-łup… Z pewnościąten dzieńbędzie należałdo pechowych. Zszedłschodami do holu, wyjąłz szafy płaszcz nieprzemakalny i kalosze. Wycieraczki wędrowały po przedniej szybie tam i z powrotem, tam i z powrotem, wydając krótki, przenikliwy pisk, który przyprawiałCarol o zgrzytanie zębami. Pochyliła siętrochędo przodu nad kierownicą, aby lepiej widzieć. 43 Nawierzchnia ulicy z tłucznia była gładka i wyglądała jak natłuszczona. Brudna woda spły-wała rynsztokami i tworzyła rozlewiska wokółzatkanych studzienek. Dziesięćminut po dziewiątej poranny szczyt dobiegałkońca. Chociażwciążpanowałdość duży ruch, wszystko przebiegało sprawnie i szybko. Według Carol trochęzbyt szybko, więc trzymała sięnieco z tyłu, ostrożnośćnie zawadzi. Dwie ulice od jej biura ta ostrożnośćokazała sięuzasadniona, ale i tak nie uniknęła katastro-fy. Jakaśmłoda blondynka wyszła spomiędzy dwóch furgonetek prosto pod koła volkswagena. — Chryste! — zawołała Carol, wciskając pedałhamulca z takąsiłą, że uniosła sięz siedze-nia. Blondynka podniosła wzrok i zamarła z szeroko otwartymi oczami. Chociażvolkswagen jechałz prędkościązaledwie czterdziestu kilometrów na godzinę, nie było nadziei, że zdąży sięzatrzymać. Pisk hamulców. Opony zaparły się— ale teżnieco pośli-znęły — na mokrej nawierzchni. Boże, nie! Samochód uderzyłblondynkę, którąwyrzuciło w górę, następnie kobieta spadła na maskę, a potem tyłvolkswagena zacząłzjeżdżaćna lewo, pod koła zbliżającego sięcadillaca. Ten skręciłz piskiem hamulców, a jego kierowca nacisnąłklakson, jak gdyby sądził, że odpowied-nio głośny dźwięk może usunąćCarol z jego drogi. Samochody prześliznęły sięobok siebie bez zadrapania, a wszystko trwało dwie, może trzy sekundy. W tej samej chwili blondynka stoczyła sięz maski na prawąstronędo krawężnika, volkswagen zaścałkiem zahamował, stając uko-śnie; huśtałsięna resorach jak konik na biegunach. Nie brakowało żadnej z okiennic. Ani jednej. Nie obluzowały sięi nie trzepotały na wietrze, jak sądziłPaul. W kaloszach i płaszczu nieprzemakalnym obszedłdom, badając każde okno na pierwszym i drugim piętrze, ale nie zauważył żadnych zniszczeń. Zdumiony, okrążyłdom jeszcze raz. Każdy krok rozbrzmiewałklapnięciem na nasiąkniętym wodątrawniku. Szukałzłamanych gałęzi, które mogły zahaczaćo ściany podczas silniejszego wiatru. Drzewa były nietknięte. Trzęsąc sięw chłodnym powietrzu późnej jesieni, stałtak minutęczy dwie na trawniku, nasłuchując, czy nie powtórzy sięhałas, który wypełniałdom jeszcze przed chwilą. Teraz nie słyszałniczego. Tylko szumiący wiatr, szeleszczące drzewa i deszcz spadający na trawę. Wreszcie, zmarznięty, postanowiłprzerwaćposzukiwania, dopóki walenie sięnie powtórzy i nie naprowadzi go na jakiś ślad. Tymczasem mógłby pojechaćdo miasta i wziąćformularz podania z agencji adopcyjnej. Przejechałdłoniąpo twarzy i poczułkłujący zarost. Przypomniał sobie schludnośćAlfreda O’Briana i zdecydował, że powinien ogolićsięprzed wyjściem. Wszedłz powrotem do domu, zostawiłociekający płaszcz na fotelu i zrzuciłkalosze przed wejściem do kuchni. Zamknąłza sobądrzwi i przez chwilęgrzałsięw ciepłym powietrzu. 44 ŁUP! ŁUP! ŁUP! Dom zatrząsłsię, jak gdyby otrzymałtrzy niezwykle silne, gwałtowne ciosy pięściąod jakie-gośolbrzyma. Miedziane naczynia wiszące na hakach rozhuśtały sięi zabrzęczały, uderzając o siebie. ŁUP! Zegar ścienny spadłby ze ściany na podłogę, gdyby byłchoćtrochęsłabiej przymocowany. Paul przesunąłsięna środek kuchni, próbując ustalić, z której strony dobiega hałas. ŁUP! ŁUP! Drzwi piecyka otworzyły sięi opadły. Dwa tuziny słoiczków z przyprawami, stojących na półce, zaczęły podskakiwać, pobrzęku-jąc. Co siętu, do diabła, dzieje? — zastanawiałsięzaniepokojony. ŁUP! Obracałsięwolno, nasłuchując, szukając. Naczynia znów sięrozdzwoniły, a wielka warząchew zsunęła sięz wieszadełka i spadła z brzękiem na deskędo krojenia mięsa. Paul podniósłwzrok na sufit, podążając tropem odgłosów. ŁUP! Spodziewałsię, że zobaczy odpadający plaster tynku, ale nie dostrzegłnawet rysy. Niemniej źródło tego dźwięku znajdowało sięzdecydowanie nad jego głową. Łup-łup-łup, łup… Walenie nieco przycichło. Przynajmniej dom przestałsiętrząść, a naczynia kuchenne nie stukały o siebie. Paul ruszyłw stronęschodów, zdecydowany znaleźćprzyczynęhałasów. Blondynka leżała w rynsztoku, na wznak; jedna ręka wyciągnięta wzdłużboku, wyprosto-wana, dłońuniesiona; druga przerzucona przez brzuch. Złote włosy zabłocone. Strumieńwody płynąłwokółniej, unosząc liście, piasek i strzępy papieru do najbliższej studzienki kanalizacyj-nej, a jej długie włosy powiewały i falowały w tym brudnym nurcie. Carol uklękła obok kobiety i zaszokowana stwierdziła, że ofiara była dziewczynkąco najwy-żej czternasto-, piętnastoletnią, wyjątkowo ładną, o delikatnych rysach, a teraz przerażająco bladą. Była także nieodpowiednio ubrana jak na takąsłotę. Miała białe tenisówki, dżinsy i bluzkę w niebiesko-białąkratkę. Ani płaszcza, ani parasolki. Drżącymi rękami podniosła prawąrękędziewczynki i wzięła za nadgarstek, szukając pulsu. Od razu wyczuła tętno, silne i miarowe. — Bogu dzięki — powiedziała, trzęsąc się. — Bogu dzięki, Bogu dzięki. Zaczęła szukaćotwartych ran. Nie znalazła żadnych poważnych obrażeń, tylko kilka płyt-kich zadrapań. Jeśli, oczywiście, nie wystąpiłkrwotok wewnętrzny. 45 Kierowca cadillaca, wysoki mężczyzna z koziąbródką, obszedłod tyłu volkswagen i spoj-rzałna leżącą. — Nie żyje? — Żyje — odrzekła Carol. Delikatnie uniosła kciukiem jednąz powiek dziewczynki, potem drugą. — Tylko nieprzytomna. Prawdopodobnie lekki wstrząs. Czy ktośwezwałkaretkę? — Nie wiem — powiedział. — Więc niech pan wezwie. Szybko. Pośpieszył, brnąc przez kałuże, a woda wlewała mu siędo butów. Carol nacisnęła podbródek dziewczynki; szczęka była rozluźniona i usta otwarły sięz łatwo-ścią. Nie zauważyła żadnego zatoru, krwi ani niczego, co mogło spowodowaćzachłyśnięcie, a język znajdowałsięw bezpiecznym położeniu. Siwowłosa kobieta w przezroczystym płaszczu nieprzemakalnym, trzymająca czerwono-pomarańczowąparasolkę, wyłoniła sięgdzieśz deszczu. — To nie pani wina — powiedziała do Carol. — Widziałam, jak to sięstało. Widziałam wszystko. Dziecko rzuciło siępod pani samochód, w ogóle nie patrząc. Nie mogła pani nic zrobić, aby temu zapobiec. — Ja teżwidziałem — wtrąciłsiętęgi mężczyzna, który nie mieściłsiępod swoim czarnym parasolem — że dziecko szło ulicąjak w transie. Bez płaszcza czy parasola. Miała błędny wzrok. Zeszła z krawężnika między te dwie furgonetki i stała tak przez kilka sekund, jakby czekała, aby rzucićsiępod koła. I, na Boga, tak właśnie sięstało. — Ona żyje. — Carol nie mogła powstrzymaćdrżenia głosu. — Na tylnym siedzeniu w moim samochodzie jest apteczka, może mi jąpan przynieść? — Oczywiście. — Tęgi mężczyzna pośpieszyłdo volkswagena. Chociażnic nie wskazywało, że u nieprzytomnej mogąwystąpićkonwulsje, Carol chciała miećpod rękąpaczuszkęze szpatułkami do przytrzymywania języka. Zacząłzbieraćsiętłum. O paręprzecznic dalej rozległa sięsyrena. Nadjeżdżała policja. — Takie ładne dziecko — powiedziała siwowłosa kobieta, wpatrując sięw poszkodowaną. Inni gapie półgłosem zgodzili sięz jej opinią. Carol wstała i ściągnęła płaszcz, zwinęła go i ostrożnie wsunęła prowizorycznąpoduszkę pod głowęofiary, unosząc jąnieco ponad poziom spływającej wody. Dziewczynka nie otworzyła oczu ani sięnie poruszyła. Splątany kosmyk złotych włosów opadłjej na twarz i Carol ostrożnie go odsunęła. Ciało małej było gorące, rozpalone, pomimo kąpieli w zimnym deszczu. Nagle, kiedy palcami dotykała policzka dziewczyny, poczuła zawrót głowy. Nie mogła zła-paćoddechu. Przez chwilęmyślała, że straci świadomośći upadnie na nieprzytomną. Pociem-niało jej przed oczami, a w tej ciemności zobaczyła krótki błysk srebra, blask światła jakiegoś ruchomego przedmiotu, tajemniczej rzeczy z jej koszmaru. 46 Zacisnęła zęby, potrząsnęła głową, nie dając sięporwaćtej mrocznej fali. Cofnęła rękę i przyłożyła do swojej twarzy. Zawrót głowy minąłrównie nagle, jak siępojawił. Dopóki nie przybędzie karetka, ponosi odpowiedzialnośćza rannąi powinna trzymaćsiędzielnie. Samochód policyjny wyłoniłsięzza rogu i stanąłza volkswagenem. Obracający siękogut rzucałczerwony blask na mokrąjezdnię, upodabniając kałuże deszczu do rozlewisk krwi. Z oddali słychaćbyło głos innej syreny. Karetka. Dla Carol to ptasie, cienkie zawodzenie wydało sięnajsłodszym dźwiękiem na świecie. Pomyślała, że byćmoże horror sięzakończył. Spojrzała na białąjak kreda twarz dziewczynki i ogarnęły jąwątpliwości. A może dopiero sięzaczął. Paul chodziłz pokoju do pokoju, nadsłuchując skąd wydobywa siędźwięk. Łup… łup… Źródło hałasu wyraźnie umiejscowione było nad jego głową. Na strychu albo na dachu. Wszedłpo wąskich, niepomalowanych, trzeszczących schodach. Rozejrzałsiępo obszernym, jeszcze niewykończonym pomieszczeniu, w którym po nie-otynkowanych ścianach biegły różowe przewody elektryczne przypominające układ krwiono-śny, a regularnie rozmieszczone belki wspierające — żebra. Oświetlenie składało sięjedynie z dwóch słabych żarówek, więc wszędzie panowałpółmrok. Przez bębnienie deszczu przebijałznany mu dźwięk: Łup… łup-łup… Paul powoli mijałsterty kartonowych pudełi innych przechowywanych tu rzeczy: wielkie walizy podróżne, stary wieszak na płaszcze, zaśniedziałą, mosiężnąlampęstojącą, dwa zdeze-lowane krzesła o trzcinowych siedzeniach, które kiedyśzamierzałodnowić. Cienka warstwa białawego kurzu pokrywała wszystko jak całun. Łup… łup… Przeszedłstrych wzdłuż, wolno wróciłna środek i zatrzymałsię. Źródło dźwięku znajdowa-ło sięna wprost jego twarzy w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów. Ale nie było tam nic, co mogłoby wywoływaćjakieśzakłócenia. Nic sięnie poruszało. Łup… łup… łup… łup… Walenie nieco ucichło, ale nadal odbijało sięechem w całym domu. Stukanie było regular-ne, a rytm ten przypominałbicie serca. Paul stałna strychu, w kurzu, czując stęchłąwońtypowądla tego rodzaju miejsc, i starałsię skupićuwagęna dźwięku i próbowałzrozumieć, w jaki sposób może dobiegaćpo prostu z powietrza. Stopniowo zacząłinaczej patrzyćna tęcałąhistorię. Początkowo sądził, że hałasy sąwynikiem szkód, jakie wyrządziła burza. Teraz jednak, gdy krążyłpo strychu i zaglądał w każdy ciemny zakamarek, nasłuchując niemilknącego głuchego odgłosu, nagle odkryłw tym dźwięku cośzłowieszczego. Łup… łup… łup… 47 Nie umiałsobie wytłumaczyć, dlaczego ten hałas stałsięgroźny, wrogi. Doznałuczucia, że w pomieszczeniu, bądźco bądźzamkniętym, jest mu zimniej niżna zewnątrz, w deszczu i wietrze. Carol chciała pojechaćz rannądziewczynkądo szpitala, ale wiedziała, że i tak w niczym jej nie pomoże. Poza tym oficer policji Tom Weatherby, młody człowiek o kręconych włosach, musiałspisaćjej zeznanie. Usiedli na przednich siedzeniach patrolowego wozu. Deszcz strugami spływałpo szybach. Radio policyjne trzeszczało. Weatherby zmarszczyłbrwi. — Przemokła pani do suchej nitki. Mam koc w bagażniku. Przyniosęgo. — Nie, nie — odparła. — Nic mi nie będzie. — Jej zielona sukienka z dzianiny całkiem przesiąkła. Mokre włosy przywarły do głowy i zwisały do ramion. Nie zważała jednak na swój wygląd i gęsiąskórkę, która pokryła jej ciało. — Uporajmy sięz tym wreszcie. — Hm… jeśli to pani nie zaszkodzi. — Jestem pewna. Weatherby włączyłogrzewanie. — Czy zna pani dziecko, które wpadło pod koła? — Czy znam? Nie. Oczywiście, że nie. — Nie miała przy sobie żadnego dowodu tożsamości. Czy niosła jakąśtorebkę, kiedy weszła na jezdnię? — Nie jestem pewna. — Proszęsięzastanowići przypomniećsobie. — Nie sądzę, żeby cośniosła. — Prawdopodobnie nie — powiedział. — Logicznie rozumując, jeśli w czasie takiej burzy była bez płaszcza czy parasolki, dlaczegóżby miała miećtorebkę. W każdym razie poszukamy na ulicy. Może jągdzieśupuściła. — A co sięstanie, jeśli nie ustalicie jej tożsamości? W jaki sposób skontaktujecie się z rodzicami? Chodzi mi o to, że nie powinna byćteraz sama. — Powie nam swoje nazwisko, kiedy odzyska świadomość— wyjaśniłWeatherby. — Jeśli. — No, na pewno. Nie ma potrzeby sięmartwić. Nie wyglądała na poważnie ranną. Jednak Carol była niespokojna. Przez następne dziesięćminut Weatherby zadawałpytania, a ona odpowiadała. Kiedy skoń-czyłspisywaćzeznanie, przeczytała je i podpisała na dole. — Pani nie ponosi żadnej winy — odezwałsięWeatherby. — Jechała pani z prędkością mniejsząniżdopuszczalna, a trzech świadków widziało, że dziewczynka wyszła z tak zwanego ślepego miejsca wprost pod pani samochód. 48 — Mogłam bardziej uważać. — Nie sądzę, by w takiej sytuacji ktokolwiek zachowałsięinaczej. — Z pewnościąmogłam cośzrobić— upierała sięz nieszczęśliwąminą. Potrząsnąłgłową. — Nie. Proszęposłuchać, pani Tracy. Widziałem jużtakie sytuacje. To po prostu wypadek. Ktośjest ranny i nikogo naprawdęnie można winić, a jednak jeden z uczestników zajścia ma źle pojęte poczucie winy i upiera się, że jest sprawcąnieszczęścia. W tym konkretnym przypadku, jeśli w ogóle można kogoświnić, to dziecko, nie panią. Według świadków dziewczyna zacho-wywała siędziwnie, zanim pani skręciła zza rogu, niemal jakby chciała zostaćprzejechana. — Ale dlaczego takie ładne dziecko zdecydowałoby sięna desperacki krok? Weatherby wzruszyłramionami — Powiedziała pani, że jest psychiatrą. Specjalizuje sięw problemach dzieci i młodzieży, prawda? — Tak. — Musi więc pani znaćwszystkie odpowiedzi lepiej niżja. Dlaczego chciała sięzabić? Mogła miećkłopoty w domu — ojca, który pije i dokucza córce; matkę, która udaje, że tego nie widzi. A może porzuciłjąchłopak, i myśli, że świat sięzawalił. Albo odkryła, że jest w ciąży, i boi siępowiedziećrodzicom. Istniejąsetki przyczyn, i jestem pewien, że słyszała pani o więk-szości. To, co mówił, było prawdą, ale Carol nie poczuła sięprzez to lepiej. Gdybym jechała wolniej — myślała. — Gdybym szybciej reagowała, może ta biedna dziew-czynka nie znalazłaby sięw szpitalu. — Mogła teżbyćpod wpływem narkotyków — kontynuowałWeatherby. — Cholernie dużo dzieciaków styka siędzisiaj z narkotykami. Dajęsłowo, jedni połknęliby każdąpigułkę, a inni cośwąchająalbo wstrzykująsobie w żyłę. Dziewczyna mogła byćna takim haju, że nie wie-działa, kim jest, kiedy weszła pod koła pani wozu. Jeśli mam rację, czy nadal będzie pani prze-konana o swojej winie? Carol oparła sięo siedzenie, zamknęła oczy i trzęsąc się, głośno oddychała. — Boże, nie wiem co powiedzieć. Wiem tylko… że czujęsiępodle. — To całkiem naturalne, po tym, co pani przeszła. Ale to nie powinno miećnic wspólnego z poczuciem winy. Proszęprzestaćo tym myśleći powrócićdo swoich spraw. Otworzyła oczy, spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Wie pan, komisarzu Weatherby, myślę, że byłby pan niezłym psychoterapeutą. Wyszczerzyłzęby. — Albo świetnym barmanem. Carol wybuchła śmiechem. — Lepiej siępani czuje? — zapytał. — Troszeczkę. 49 — Proszęmi obiecać, że nie będzie z tego powodu bezsennych nocy. — Spróbuję— powiedziała. — Wciążjednak niepokojęsięo tęmałą. Czy wie pan, do którego szpitala jązabrano? — Mogęto ustalić. — Zrobi pan to dla mnie? Chciałabym porozmawiaćz lekarzem, który sięniąopiekuje. Jeśli usłyszęod niego, że nic jej nie będzie, o wiele łatwiej przyjdzie mi zastosowaćsiędo pańskiej rady. Weatherby podniósłmikrofon i połączyłsięz dyspozytorem. Antena telewizyjna! Stojąc na strychu i gapiąc sięw sufit, Paul zaśmiałsięgłośno, gdy uświadomiłsobie, co jest przyczynąhałasu. Ten dźwięk nie brałsięz pustego powietrza na wprost jego twarzy, jak sądził. Dobiegałz dachu, gdzie zamocowano antenętelewizyjną. Podłączyli im kablówkęrok temu, ale nie usunęli jeszcze starej anteny. Byłto duży, zdalnie sterowany talerz, przytwierdzony śrubami bezpośrednio do belki dachu. Widocznie nakrętka albo jakieśwzmocnienie sięobluzo-wało i wiatr szarpałanteną, uderzając niąco jakiśczas o dach. Rozwiązanie wielkiej zagadki okazało się śmiesznie proste. Naprawdę? Łup… łup… łup… Dźwięk byłteraz ledwie słyszalny wśród szumu deszczu, tak że szybko uwierzyłw tęwersję wydarzeń. Stopniowo jednak zaczynałwątpić, czy ma rację. Przypomniałsobie, jak głośne i gwałtowne było walenie kilka minut wcześniej, kiedy znajdowałsięw kuchni: cały dom drżał, opadły drzwiczki piecyka, słoiki z przyprawami grzechotały na półeczce. Czy obluzowana an-tena mogła spowodowaćtyle hałasu i wibracji? Łup… łup… Gapiłsięw sufit i starałsięuwierzyćw swojąteorię. Musiała uderzaćo belkędachu w ściśle określony sposób, pod szczególnym kątem, wprowadzając w rezonans cały budynek. Podobnie, wywołując odpowiednie wibracje w wiszącym moście stalowym, można w ciągu minuty znisz-czyćgo doszczętnie, bez względu na liczbę śrub, spawów i lin. A chociażPaul nie wierzył, że obluzowana antena może spowodowaćpodobnie apokaliptycznądestrukcjędrewnianej kon-strukcji domu, to jednak umiarkowana siła w połączeniu z odpowiednimi parametrami i maksy-malnądokładnościądaje efekt całkiem nieproporcjonalny do użytej energii. A poza tym antena telewizyjna musiała stanowić źródło hałasów, bo tylko takie wyjaśnienie mu pozostało. Odgłos stukania stawałsięcichszy, a potem zupełnie zamilkł. Poczekałminutęczy dwie, ale słyszałtylko deszcz uderzający o gonty nad głową. Wiatr musiałzmienićkierunek. Gdy tylko wróci do poprzedniego, znów zacznie sięwalenie. Kiedy burza sięskończy, wyniesie z garażu rozsuwanądrabinę, wejdzie na dach i zdemontu-je antenę. Niepotrzebnie z tym zwlekał, straciłcenny czas przeznaczony na pisanie, i to będąc w jednym z najtrudniejszych, decydujących momentów powieści. Byłsfrustrowany i zdener-wowany. 50 Jeśli teraz postąpi zgodnie z planem, może nie będzie to zupełnie stracony dzień. A więc ogoli się, pojedzie do miasta po nowy komplet formularzy z agencji adopcyjnej; jeśli przestanie padać, zdejmie antenę; zje lunch, a potem przez całe popołudnie będzie pracowałnad książką, jużbez przeszkód. Kiedy wyszedłze strychu i wyłączył światło, dom zadrżałod nowego stuknięcia. ŁUP! Tym razem tylko jedno. A potem znów spokój. Poczekalnia w szpitalu przypominała garderobęklowna; kanarkowożółte ściany, jasnoczer-wone krzesła, pomarańczowy dywan, ciemnofioletowe wieszaki i stoły, dwa duże obrazy, w których dominowały odcienie niebieskiego i zielonego. To dzieło projektanta, który naczytałsięróżnych psychologicznych teorii zależności nastro-ju od kolorów, miało spełniaćpozytywne funkcje, afirmujące życie, podnoszące na duchu cho-rych i ich gości. Jednakże ten zdecydowanie wesoły nastrój wywołału Carol reakcjęwręcz przeciwną. To byłpokój szaleńca; uspokajałnerwy równie skutecznie, jak papier ścierny gła-dziłby kostkęmasła. Siedziała na jednym z czerwonych krzeseł, czekając na lekarza, który zająłsięrannądziew-czynką. Kiedy siępojawił, jego wykrochmalony biały fartuch tak ostro kontrastowałz jaskra-wym wystrojem wnętrza, że zdawałsięotoczony aureolą. Carol ruszyła mu naprzeciw, a on sięprzedstawił: — Sam Hannaport. Byłwysoki, krzepki, o kwadratowej twarzy, rumiany, po pięćdziesiątce. Sprawiałwrażenie hałaśliwego gbura, lecz w rzeczywistości był łagodny. Wydawałsięszczerze zatroskany prze-biegiem wydarzeń, które tak wstrząsnęły Carol. Zajęło jej paręminut, nim go przekonała, że czuje siędobrze, i wtedy usiedli naprzeciwko siebie na czerwonych krzesłach. Hannaport uniósłkrzaczaste brwi i powiedział: — Wygląda na to, że przydałaby siępani gorąca kąpiel i duża szklanka brandy. — Przemokłam do suchej nitki — powiedziała — ale nic mi nie będzie. Co z dziewczynką? — Skaleczenia, siniaki, otarcia. — Krwotok wewnętrzny? — Badania niczego nie wykazały. — Złamania? — Ani jednej złamanej kości. Wyszła z tego w zdumiewająco dobrym stanie. Pani chyba nie jechała zbyt szybko, kiedy jąpotrąciła. — Rzeczywiście. Biorąc jednak pod uwagęsposób, w jaki upadła na maskę, a potem stoczy-ła sięna jezdnię, myślałam, że… — Carol zadrżała, bojąc sięskończyć. — Cóż, dziecko jest w dobrym stanie. W karetce odzyskała przytomnośći powtórnie jej nie straciła. 51 — Bogu dzięki. — Nie ma żadnych oznak, że przeszła choćby lekki wstrząs. Nie przewidujęjakichkolwiek ujemnych skutków wypadku. Carol z ulgąoparła sięo krzesło. — Chciałabym sięz niązobaczyć, porozmawiać. — Teraz odpoczywa — odparłdoktor Hannaport. — Wolałbym, żeby jej nie przeszkadzano. Ale jeśli pani wróci wieczorem, w czasie odwiedzin, będzie mogła sięz paniązobaczyć, — Tak zrobię. Na pewno. — Zamrugała oczami. — O Boże, nawet nie spytałam pana, jak ona sięnazywa. Krzaczaste brwi znów sięuniosły. — Hm, mamy z tym pewien problem. — Problem? — Napięcie Carol wróciło. — Co ma pan na myśli? Nie pamięta swojego na-zwiska? — Jeszcze sobie nie przypomniała, ale… — O Boże… — …przypomni sobie. — Powiedziałpan, że żadnych wstrząsów… — Przysięgam pani, to nic poważnego — uspokajałjąHannaport. Wziąłjej dłońw swoje silne, duże dłonie i trzymałtak, jak gdyby Carol w każdej chwili mogła pęknąći rozpaśćsię. — Proszęsięnie denerwować. Dziewczynka wyzdrowieje. Chwilowa utrata pamięci w jej przypadku nie jest objawem jakiegośpoważnego wstrząsu czy uszkodzenia mózgu. Nie jest oszołomiona ani zdezorientowana. Ma normalne pole widzenia i świetne postrzeganie głębi. Testowaliśmy jej procesy myślowe za pomocąparu działańmatematycznych, jak dodawanie, odejmowanie, mnożenie, i wypadły bezbłędnie. Umie przeliterowaćkażde słowo, jest w tym cholernie dobra. Po prostu cierpi na lekkąamnezję. To amnezja selektywna, rozumie pani, utra-ta tylko wspomnieńosobistych, a nie utrata zdolności i umiejętności oraz całego bloku pojęć. Nie zapomniała, jak sięczyta i pisze, jedynie kim jest, skąd pochodzi i jak siętu dostała. Brzmi to poważniej, niżwygląda w rzeczywistości. Jest oczywiście zażenowana i zalękniona. Amne-zja selektywna jest jednak najłatwiejsządo wyleczenia postaciątej choroby. — Wiem — powiedziała Carol. — A mimo wszystko wcale nie czujęsięprzez to lepiej. Hannaport ścisnąłjej rękęstanowczo, choćostrożnie. — Ta postaćamnezji bardzo rzadko pozostaje czy choćby utrzymuje siędłużej. Najprawdo-podobniej przypomni sobie, kim jest, jeszcze przed kolacją. — A jeśli nie? — Wtedy policja ustali jej dane, a w momencie kiedy usłyszy swoje nazwisko, wszystko stanie sięjasne. — Nie miała przy sobie dowodu tożsamości. 52 — Wiem, rozmawiałem z policjantami. — Co więc sięstanie, jeśli nie zdołająustalić, kim jest? — Zdołają. — Poklepałjąpo ręce, zbierając siędo odejścia. — Na czym opiera pan swoje przeświadczenie? — Jej rodzice zgłoszązaginięcie. Policja otrzyma od nich zdjęcie i skojarzy sprawę. To chyba brzmi logicznie. Zmarszczyła brwi. — A jeśli rodzice nie zgłoszązaginięcia? — Dlaczego mieliby tego nie zrobić? — Cóżmogła na przykład uciec poza granice swojego stanu, a tutejsza policja nie musi o tym wiedzieć. — Z tego, co wiem, dzieciaki najczęściej wybierająjako cel ucieczek Nowy Jork, Kalifor-nięi Florydę. Każde inne miejsce z wyjątkiem Harrisburga w stanie Pensylwania. — Od każdej reguły sąwyjątki. Hannaport zaśmiałsięcicho i potrząsnąłgłową. — Gdyby pesymizm byłkonkurencjąsportową, wygrałaby pani puchar świata. Spojrzała zdumiona, a potem uśmiechnęła się. — Przykro mi. Chyba jestem wyjątkowo ponura. Zerknąłna zegarek i podniósłsięz krzesła. — Tak, chyba tak. Zważywszy zwłaszcza na fakt, w jak dobrym stanie jest dziewczynka. Mogło byćo wiele gorzej. Carol teżsiępodniosła. Pośpiesznie, połykając słowa, powiedziała: — Proszęmnie zrozumieć, ale na co dzieńmam do czynienia z trudnymi dziećmi, i moja praca polega na pomaganiu im. Zawsze chciałam to robić— pracowaćz chorymi dziećmi, uzdrawiać— a teraz jestem odpowiedzialna za ból, którego doświadcza ta biedna dziewczynka. — Nie wolno pani tak mówić. Pani nie miała zamiaru jej krzywdzić. Carol kiwnęła głową. — Wiem, że nie zachowujęsięcałkiem racjonalnie, ale nic na to nie mogęporadzić. — Czekająna mnie pacjenci — rzekłHannaport, zerkając na zegarek. — Jeśli pani pozwoli, powiem coś, co powinno ostatecznie uwolnićpaniąod poczucia winy. — Bardzo proszę. — Dziewczynka odniosła jedynie niewielkie obrażenia fizyczne. Jeśli więc o to chodzi, nie powinna siępani obwiniać. A jeśli chodzi o jej amnezję… cóż, może ten wypadek nie ma z tym nic wspólnego. — Nic wspólnego? Kiedy uderzyła głowąw samochód albo o jezdnię… — Jestem pewny, że uderzenie głowąnie jest jedynąprzyczynąamnezji. W takich sytu-acjach nie jest to nawet decydujący czynnik. Stres, szok emocjonalny mogąw rezultacie spo-wodowaćutratępamięci. Nie poznaliśmy ludzkiego umysłu na tyle, by stwierdzićz całąpew-nością, co na ogółpowoduje amnezję. Jeśli chodzi o tędziewczynkę, wszystko wskazuje na to, 53 że znajdowała sięw tym stanie, zanim wpadła pod koła pani samochodu. — Każdy argument przemawiający za jego teoriąHannaport podkreślał, wyliczając na palcach. — Po pierwsze — nie miała żadnego dowodu tożsamości. Po drugie — wędrowała w ulewnym deszczu bez płasz-cza czy parasolki, jak w zamroczeniu. Po trzecie — z tego, co mówią świadkowie, zrozumia-łem, że zachowywała siębardzo dziwnie. — Wymachiwałtrzema podniesionymi palcami. — Trzy poważne powody, dla których nie powinna pani tak pochopnie sięobwiniać. — Może ma pan rację, ale ja wciąż… — Mam rację— stwierdziłzdecydowanie. — Nie ma tu żadnego „może”. Proszęodpocząć, doktor Tracy. Jakaśkobieta o ostrym, nosowym głosie poszukiwała doktora Hannaporta przez radiowęzeł szpitalny. — Dziękuję, że poświęciłmi pan czas. Byłpan nad wyraz uprzejmy. — Proszęwrócićtu wieczorem i porozmawiaćz dziewczynką, jeśli pani chce. Jestem pew-ny, że ona nie ma do pani żalu. Odwróciłsięi szybkim krokiem wyszedłz barwnej poczekalni. Powiewały za nim poły bia-łego fartucha. Carol podeszła do automatu telefonicznego i zadzwoniła do swojego gabinetu. Wyjaśniła sytuacjęsekretarce, Thelmie, i poprosiła o umówienie dzisiejszych pacjentów na inny termin. Potem zadzwoniła do domu, a Paul odebrałpo trzecim sygnale. — Właśnie wychodziłem — powiedział. — Muszępojechaćdo biura O’Briana i wziąćnowy zestaw formularzy. Nasze dokumenty zginęły wczoraj w tym bałaganie. Jak na razie, zapowiada siętaki dzień, że lepiej było nie wstawać. — U mnie to samo. — Co sięstało? Opowiedziała o wypadku i streściła rozmowęz doktorem Hannaportem. — Mogło byćgorzej — podsumowałPaul. — Trzeba przynajmniej sięcieszyć, że nikt nie zostałzabity lub okaleczony. — Wszyscy mi to powtarzają: „Mogło byćgorzej, Carol”, ale i tak czujęsięokropnie. — Nic ci sięnie stało? — Nie. Jużci mówiłam. — Nie mam na myśli urazu fizycznego. Czy pozbierałaśsięemocjonalnie? Słyszę, że jesteś roztrzęsiona. — Bo tak jest. Ale tylko troszeczkę. — Przyjadędo szpitala — zdecydował. — Nie, nie. To niekonieczne. — Jesteśpewna, że możesz prowadzić? — Bez problemu przyjechałam tu po wypadku, a teraz czujęsięlepiej niżwtedy. Nic mi nie będzie. Zamierzam teraz podjechaćdo Grace. Mam stąd bliżej niżdo domu. Muszęwyczyścić, wysuszyći wyprasowaćubranie. Muszęteżwziąćprysznic. Chyba zjem z niąwczesnąkola-cję, a potem wrócędo szpitala w czasie odwiedzin. 54 — Kiedy będziesz w domu? — Prawdopodobnie nie przed wpółdo dziewiątej. — Będęza tobątęsknił. — Ja za tobąteż. — Pozdrów ode mnie Grace — poprosił. — I powiedz jej, że uważam jąza nowego Nostra-damusa. — Co to ma znaczyć? — Grace dzwoniła do mnie. Powiedziała, że miała ostatnio dwa koszmarne sny i ty występo-wałaśw obu. Obawiała się, że cości sięmoże przydarzyć. — Poważnie? — Tak. Była tym zaniepokojona. Bała się, że uznam to za objaw starzenia sięalbo czegoś podobnego. — Opowiedziałeśjej o wczorajszej burzy? — Tak. Miała przeczucie, że jeszcze cośmoże sięwydarzyć, cośzłego. — I stało się. — Skóra cierpnie, co? — Zdecydowanie — zgodziła sięCarol. Przypomniała sobie własny koszmar senny: czarna próżnia, połyskujący, zbliżający sięsrebrzysty przedmiot. — Jestem pewny, że Grace ci o tym opowie. A my zobaczymy sięwieczorem. — Kocham cię— powiedziała Carol. — Ja teżciękocham. Odłożyła słuchawkęi wyszła na parking. Szaroczarne chmury kłębiły sięna niebie, ale tylko mżyło. Wiatr wciążbyłzimny i ostry; wygrywałna przewodach wysokiego napięcia coś, co brzmiało jak rój rozwścieczonych os. W separatce stały dwa łóżka, ale drugie było wolne. Dziewczynka leżała pod szeleszczącym prześcieradłem i kremowym kocem, wpatrując się w dźwiękochłonny sufit. Bolała jągłowa i czuła tępe pulsowanie, pieczenie każdego skalecze-nia i otarcia; wiedziała jednak, że nie jest poważnie ranna. Strach, a nie ból, byłjej najgorszym wrogiem. Przerażało jąto, że nie może sobie przypo-mnieć, kim jest. Z drugiej strony opanowało jąniewytłumaczalne uczucie, że pamiętanie o przeszłości byłoby czymśgłupim i niebezpiecznym. Nie wiedząc czemu, podejrzewała, iż całkowita pamięćoznacza dla niej śmierć; to osobliwe przeświadczenie przerażało jąbardziej niżcokolwiek. Zdawała sobie sprawę, że amnezja nie była wynikiem wypadku. Pamiętała jak przez mgłę, że szła po ulicy w deszczu minutęlub dwie przed rzuceniem siępod koła volkswagena. Wtedy teżbyła zdezorientowana, przestraszona, niezdolna przypomniećsobie własnego nazwiska, cał-kiem obca w tym mieście i nieświadoma, jak siętu dostała. Nićjej pamięci zdecydowanie urywała sięprzed wypadkiem. Zastanawiała się, czy to możliwe, aby jej amnezja pełniła funkcjętarczy chroniącej przed jakimśstrasznym faktem z przeszłości. Czy zapomnienie jest w pewnym stopniu równoznacz-ne z bezpieczeństwem? Dlaczego? Co mi może grozić? Od czego ja uciekam? — pytała siebie. Czuła, że odzyskanie tożsamości jest niemożliwe. Właściwie było w zasięgu ręki. Miała wrażenie, że przeszłośćleży na dnie mrocznej dziury, tuż-tuż— musi tylko zebraćsiły i ośmie-lićsięwsadzićdłońw to ciemne miejsce, i po omacku szukaćprawdy. Gdy jednak czyniła wysiłki, by cośsobie przypomnieć, gdy zagłębiała sięw tędziurę, strach narastał, ażprzestawałbyćzwyczajnym strachem, a stawałsiękoszmarem nie do wytrzymania. Żołądek zmieniałsięw supeł, gardło puchło, ciało oblepiałtłusty pot, a zawrót głowy prowadził niemal do zasłabnięcia. Na krawędzi nieświadomości ujrzała i usłyszała cośniepokojącego, ostrzegającego — nie-wyraźny fragment snu, wizji, której nie mogła do końca rozpoznać. Byłto jeden dźwięk i jeden tajemniczy obraz. Obraz hipnotyczny, lecz prosty: szybki błysk światła, srebrzysty blask nie całkiem widzianego przedmiotu huśtającego siętam i z powrotem w głębokim cieniu; może świecące wahadło. Dźwięk natomiast byłwyrazisty i groźny, ale nierozpoznawalny; odgłos głośnego walenia, a zarazem coświęcej. Łup! Łup! Łup! Szarpnęła się, zadrżała jak uderzona. Łup! Chciała krzyczeć, lecz nie mogła. Zdała sobie sprawę, ze zaciska pięści, a w nich przesiąknięte potem prześcieradło. Łup! Przestała przypominaćsobie, kim jest. Może lepiej, że nie wiem — pomyślała. Serce stopniowo wracało do normalnego rytmu; mogła teżoddychać, nie sapiąc. Żołądek się rozluźnił. Stukający dźwięk zniknął. Po chwili spojrzała w okno. Stado dużych czarnych ptaków kołowało po burzliwym niebie. Co mi sięprzydarzy? — zastanawiała się. I nawet kiedy przyszła pielęgniarka, a chwilępóźniej dołączyłdo niej lekarz, dziewczynka czuła sięprzerażająco samotna. 56 ROZDZIAŁ5 Kuchnia Grace pachniała kawąi ciepłym ciastem z bakaliami. Deszcz zmyłszyby, odsłania-jąc widok na ogród różany, położony na tyłach domu. — Nigdy nie wierzyłam w jasnowidzenie czy przeczucia. — Ja teżnie — odparła Grace. — Ale teraz zaczynam miećwątpliwości. Miałam dwa kosz-marne sny dotyczące ciebie, a teraz słyszę, że odebrałaśdwa „sygnały”, tak jakbyśdziałała według jakiegośscenariusza. Siedziały przy stoliku obok okna. Carol miała na sobie jeden ze szlafroków Grace i parę kapci, a jej własne ubranie kończyło sięsuszyć. — Tylko jeden „sygnał’ — odparła Carol. — Piorun. To było naprawdęwstrząsające przeży-cie, zgoda. Ale dzisiaj nie zagrażało mi żadne niebezpieczeństwo. To ta biedna dziewczynka miała koszmarny dzień. Grace potrząsnęła głową. — Nie. To teżbyłsygnałdla ciebie. Mówiłaśmi przecież, że chcąc wyminąćdziecko, zje-chałaśna sąsiedni pas prosto pod cadillaca, który o mały włos nie zderzyłsięz twoim małym volkswagenem. Z pewnościąnie wyszłabyśz tego bez szwanku. Marszcząc brwi, Carol powiedziała: — Tak, nie pomyślałam o tym. — Byłaśtak przejęta wypadkiem, że nie pomyślałaśo sobie. Carol ugryzła kawałek ciasta z bakaliami i popiła kawą. — Nie tylko ty miewasz koszmary. Streściła własny sen: odcięte głowy, pustka i ciemnośćza jej plecami, migający srebrzysty przedmiot. Grace ujęła kubek z kawąw dłonie i skuliła sięnad stołem. W jej niebieskich oczach odbijała siętroska. — Co za paskudny sen. Jak go interpretujesz? — O, nie sadzę, żeby byłproroczy. — A dlaczegóżby nie? Moje takie były. — Tak, ale to nie znaczy, że obie musimy byćwróżkami. Poza tym mój sen nie miałsensu. Byłpo prostu zbyt okrutny, aby traktowaćgo poważnie. Takie rzeczy nie zdarzająsięw rzeczy-wistości. 57 — Może byćproroczy, jeśli nie będziemy interpretowaćgo dosłownie. To symboliczne ostrze-żenie. — Przed czym? — Nie wiem, ale uważam, że musisz byćnadzwyczaj ostrożna. Boże, zaczynam mówićjak cygańska wróżka. Jednak jestem zdania, że nie powinnaśtego ostrzeżenia lekceważyć. Zwłasz-cza po tym, co sięwydarzyło. Później, po lunchu, kiedy nalała trochępieniącego płynu do zlewu pełnego brudnych na-czyń, Grace powiedziała: — A jak sięmająsprawy w agencji adopcyjnej? Czy sąszanse, że szybko dadząwam dziec-ko? Carol zawahała się. Grace spojrzała na nią. — Cośnie tak? Biorąc z wieszaka ścierkę, Carol odparła: — Nie. Z pewnościąnie. O’Brian mówi, że zostaniemy zaakceptowani. Mówi, że to pewne. — Ale ty sięwciążmartwisz. — Trochę— przyznała Carol. — Czemu? — Nie jestem pewna. Po prostu… mam takie przeczucie… — Jakie przeczucie? — Że to sięnie uda. — Dlaczego nie? — Nie mogępozbyćsięmyśli, że ktośpróbuje nas powstrzymaćprzed adopcją. — Kto? Carol wzruszyła ramionami. — O’Brian? — spytała Grace. — Nie, nie. On jest po naszej stronie. — Ktośz komisji rekomendacyjnej? — Nie wiem. Właściwie nie mam żadnych dowodów na to, że ktośma złe zamiary wzglę-dem Paula i mnie. — Tak długo nosiłaśsięz chęciąadopcji, że odczuwasz niepokój, kiedy wreszcie zdecydo-wałaśsięna nią. Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma. — Może. — Te dwa wypadki wpływająna twoje samopoczucie. — Może. — To zrozumiałe. Ja teżjestem pod wrażeniem. Ale adopcjąnie musisz sięmartwić. — Mam nadzieję— odrzekła Carol. Przypomniała sobie jednak zagubione formularze, i to dało jej do myślenia. 58 Zanim Paul wróciłz agencji adopcyjnej, deszcz przestałpadać, chociażwiatr byłnadal zim-ny i wilgotny. Wziąłz garażu drabinęi wspiąłsięna najmniej pochylonączęśćdachu. Mokre gonty skrzy-piały pod stopami, ale ostrożnie poruszałsiępo stromiźnie, kierując sięw stronęanteny telewi-zyjnej zamocowanej obok ceglanego komina. Nogi miałjak z waty. Cierpiałna rodzaj lęku wysokości — lęku, który go do końca nie obezwładnił, bo zmuszałsię, by go zwalczyći przezwyciężyć, tak jak teraz. Kiedy dotarłdo komina, oparłsięo niego rękąi spojrzałna dachy sąsiednich domów. Ciem-ne, burzowe wrześniowe chmury opuszczały sięcoraz niżej, i Paul miałuczucie, że wystarczy podnieśćramię, szturchnąćpięściąw te nadęte brzuszyska, a wydadzągłośny, metaliczny od-głos. Przywarłplecami do komina i obejrzałantenętelewizyjną. Płyta mocująca trzymała sięna czterech śrubach przechodzących przez gonty. Żadnej nie brakowało i żadna sięnie obluzowa-ła. Antena była mocno przytwierdzona do płyty i najprawdopodobniej to nie ona powodowała hałas, który wstrząsałdomem. Po zmyciu naczyńGrace i Carol weszły do gabinetu. Pokój cuchnąłkocim moczem i kałem. Arystofanes zrobiłsobie wychodek na siedzeniu wielkiego fotela. Grace była oszołomiona. — Nie mogęw to uwierzyć. Ari zawsze korzysta z kuwety. Nigdy czegośtakiego nie robił. — Zawsze byłnieznośnym kotem, prawda? Grymaśnym. — Owszem, ale nie do tego stopnia. Fotel trzeba pokryćna nowo. Znajdętęgłupiąbestię, wsadzęmu nos w te brudy i dam porządnąburę. Nie chcę, żeby mu to weszło w krew, na litość boską. Szukały wszędzie, ale bez rezultatu. Widaćkocur wymknąłsięz domu przez kuchnię. Wracając z Grace do gabinetu, Carol zagadnęła: — Wspomniałaśwcześniej, że Ari podarłci paręrzeczy. Grace skrzywiła się. — Tak. Przykro mi o tym mówić, ale podarłna strzępy dwie z tych cudownych haftowanych poduszeczek, które dla mnie zrobiłaś. Byłam zrozpaczona. Tyle włożyłaśw nie pracy, a on po prostu… — Nie martw się— powiedziała Carol. — Zrobięci nowe. Uwielbiam to. Haftowanie mnie odpręża. Pytałam tylko dlatego, że jego zachowanie może świadczyćo chorobie. Grace zmarszczyła brwi. — Wygląda zdrowo. Sierśćma lśniącąi jest równie żywotny jak zawsze. — Pod wieloma względami zwierzęta sąjak ludzie. Kiedy ktośnagle zaczyna siędziwnie zachowywać, może to świadczyćo jakiejśdolegliwości fizycznej — od guza mózgu począw-szy, na chorobach układu pokarmowego skończywszy. — Chyba muszęz nim pójśćdo weterynarza. 59 — Skorzystajmy z tego, że chwilowo nie pada i poszukajmy go na dworze — zaproponowa-ła Carol. — Szkoda zachodu. Kiedy kot nie chce, by go znaleźć, to sięgo nie znajdzie. A poza tym wróci przed kolacją. Rano pójdęz nim do weterynarza. — Grace spojrzała na bałagan, skrzywi-ła sięi potrząsnęła głową. — To do niego niepodobne — rzekła zmartwiona. Na otwartych drzwiach widniałnumer 316. Carol weszła niepewnie do biało-niebieskiego pokoju szpitalnego i zatrzymała siętużza progiem. Dziewczynka siedziała na łóżku stojącym najbliżej okna. Odwróciła głowę, gdy zdała sobie sprawę, że nie jest jużsama, a kiedy spojrzała na Carol, niebieskoszare oczy nie zdradzały, że ją rozpoznaje. — Czy mogęwejść? — spytała Carol. — Oczywiście. Podeszła do łóżka. — Jak sięczujesz? — W porządku. — Mając te wszystkie otarcia, skaleczenia i siniaki trudno jest czućsiędobrze. — O, ażtak strasznie nie oberwałam. Jestem tylko trochępodrapana. Od tego sięnie umie-ra. I wszyscy sądla mnie tacy mili. — A jak twoja głowa? — Bolała mnie, kiedy tu przyszłam, ale jużprzestała. — A widzenie podwójne? — Nic takiego nie mam — odparła dziewczynka. Kosmyk złotych włosów wysunąłsięzza jej ucha i opadłna policzek; zatknęła go na miejsce. — Pani jest lekarzem? — Tak. Nazywam sięCarol Tracy. — Może pani do mnie mówićJane. Tak jest napisane na mojej karcie. Jane Doe. Dobre jak każde inne. Może byćnawet o wiele ładniejsze niżmoje prawdziwe imię. Może naprawdę nazywam sięZelda albo Myrtle, albo jeszcze śmieszniej. — Pięknie sięuśmiechnęła. — Pani jest kolejnym lekarzem, który przyszedłmnie zobaczyć. Tak naprawdę, ilu ich mam? — Ja nie jestem twoim lekarzem — odparła Carol. — Znalazłam siętu ponieważ… cóż… to pod mój samochód wpadłaś. — Och. Hej, hej. Strasznie mi przykro. Mam nadzieję, że uszkodzenia nie sąpoważne. Zaskoczona reakcjądziewczynki i szczerym wyrazem troski na jej twarzy, Carol roześmiała się. — Na litośćboską, kochanie, nie martw sięo mój samochód. Twoje zdrowie jest ważne, nie volkswagen. I to ja powinnam cięprzepraszać. Czujęsięokropnie. — Nie powinna pani — odrzekła dziewczynka. — Mam jeszcze wszystkie żebra i żadna z kości nie jest złamana, a doktor Hannaport mówi, że chłopcy nadal będąsięmnąinteresować. — Uśmiechnęła sięz zażenowaniem. 60 — Z pewnościąma racjęco do chłopców — powiedziała Carol. — Jesteśbardzo ładna. Grymas zakłopotania przeszedłw nieśmiały uśmiech i dziewczynka spuściła wzrok na koł-drę, rumieniąc się. — Miałam nadzieję, że zastanętu twoich bliskich. Mała starała sięzachowaćwesoły wyraz twarzy, ale kiedy podniosła wzrok, w jej oczach widaćbyło strach i zwątpienie. — Myślę, że jeszcze nie zgłosili mojego zaginięcia. Ale to tylko kwestia czasu. — Czy w ogóle pamiętasz cośze swojej przeszłości? — Jeszcze nie. Ale przypomnęsobie. — Wyprostowała kołnierzyk koszuli nocnej i wygła-dziła kołdrę. — Doktor Hannaport twierdzi, że wszystko prawdopodobnie wróci do normy, jeśli nie będęprzypominała sobie na siłę. Mówi, że na szczęście nie mam całkowitej amnezji. Takiej, kiedy człowiek nawet zapomina, jak sięczyta i pisze. Ze mnąwcale nie jest tak źle! Do diabła, nie. Na szczęście nie muszęsięod nowa uczyćczytać, pisać, dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić. Ale nudy! — Skończyła wygładzanie kołdry i znów podniosła wzrok. — W każdym razie najprawdopodobniej odzyskam pamięćza dzieńczy dwa. — Jestem pewna, że tak — powiedziała Carol, chociażwcale nie była o tym przekonana. — Może czegości potrzeba? — Nie. Mam wszystko. Nawet małe tubki pasty do zębów. — A jakieśksiążki, czasopisma? Dziewczynka westchnęła. — Wynudziłam siędzisiaj jak mops. Sądzi pani, że majątu jakieśczasopisma? — Chyba tak. Co lubisz czytać? — Wszystko. Z tego, co pamiętam, uwielbiam czytać. Ale nie mogęsobie przypomnieć żadnych tytułów książek czy czasopism. Śmieszna ta amnezja, prawda? — Zabawna — przytaknęła Carol. — Poczekaj chwilę. Zaraz wracam. W dyżurce pielęgniarek na końcu korytarza wyjaśniła, kim jest, i załatwiła wypożyczenie małego telewizora dla Jane Doe. Oddziałowa — krępa, siwowłosa kobieta, która nosiła okulary zawieszone na łańcuszku — odezwała się: — Taka słodka dziewczynka. Wszystkich oczarowała. Nie skarży sięna nic, nie powie złego słowa. Niewielu nastolatków okazuje takie opanowanie. Carol zjechała windąna parter i w kiosku z gazetami kupiła „Hershey Bar”, „Almond Joy” i sześćczasopism odpowiednich dla młodej dziewczyny. Zanim wróciła do pokoju 316, siostra dyżurna skończyła instalowanie telewizora. — Nie powinna pani tego wszystkiego robić— powiedziała Jane. — Kiedy przyjadąmoi rodzice, dopilnuję, żeby zwrócili pani pieniądze. — Nie przyjmęani grosza — odparła Carol. — Ale… 61 — Żadnych ale. — Nie trzeba mnie rozpieszczać. Czujęsiędobrze. Naprawdę. Jeśli pani… — Ja cięnie rozpieszczam, kochanie. Uważam czasopisma i telewizjęza formęterapii. Wła-ściwie dzięki nim możesz przełamaćamnezję. — Co pani ma na myśli? — Cóż, jeśli oglądając telewizję, zobaczysz jakiśprogram, który widziałaśjużwcześniej, i przypomnisz go sobie, może to wywołaćreakcję łańcuchowąw twoich wspomnieniach. — Tak pani uważa? — To lepsze niżsiedzieći gapićsięna ściany czy przez okno. Tutaj nic nie uruchomi twojej pamięci, bo nie wiąże sięz przeszłością. Ale jest szansa, że telewizja dokona tej sztuki. Dziewczyna włączyła telewizor pilotem. Nadawano popularnąkomedię. — Znasz to? — spytała Carol. Potrząsnęła głową. — Nie. Łzy błysnęły w kącikach jej oczu. — Hej, nie załamuj się— prosiła Carol. — Byłoby zdumiewające, gdyby uzdrowienie nastą-piło natychmiast. To musi trochępotrwać. Mała kiwnęła głowąi przygryzła wargę, starając sięnie płakać. Carol przysunęła się, wzięła jąza rękę; była chłodna. — Wróci pani jutro? — spytała Jane drżącym głosem. — Oczywiście, że tak. — Chodzi mi o to, czy nie pokrzyżujępani planów. — Na pewno nie. — Czasem… — Co? Dziewczynka zadrżała. — Czasem tak sięboję. — Nie bój się, kochanie. Proszę. Wszystko sięułoży. Zobaczysz. Świadomośćwróci ci szyb-ciej, niżsięspodziewasz. Carol pragnęła powiedziećcoświęcej niżte kilka frazesów, ale stwierdziła, że nie potrafi, gdyżi jądręczyły wątpliwości. Dziewczynka wyciągnęła z pojemnika papierowe chusteczki, w jednąwydmuchała nos, a drugąotarta oczy. Podniosła podbródek, wyprostowała szczupłe ramiona i poprawiła kołdrę. Kiedy spojrzała na Carol, znów sięuśmiechała. — Przepraszam — odezwała się. — Nie wiem, co mi sięstało. Mazanie sięniczego nie rozwiązuje. W każdym razie ma pani rację. Moi bliscy pojawiąsiępewnie jutro, i wszystko dobrze sięułoży. Pani Tracy, jeśli tylko przyjdzie mnie pani odwiedzić… — Przyjdę. 62 — Jeśli tak, proszęobiecać, że nie przyniesie mi pani cukierków ani czasopism, ani niczego. Dobrze? Nie ma powodu, żeby wydawała pani pieniądze na takie rzeczy. Zrobiła pani dla mnie i tak bardzo dużo. Byłoby mi bardzo miło, gdyby pani po prostu przyszła. Przyjemnie mieć świa-domość, że ktośspoza szpitala sięo mnie troszczy. Przyjemnie mieć świadomość, że nie siedzę tutaj zapomniana czy porzucona. Och, oczywiście pielęgniarki i lekarze sąwspaniali. Napraw-dę. I jestem im bardzo wdzięczna. Troszcząsięo mnie, ale to właściwie należy do ich obowiąz-ków. Rozumie pani? Więc to nie to samo, prawda? — Roześmiała sięnerwowo. — Czy ja mówięod rzeczy? — Wiem dokładnie, co czujesz — zapewniła jąCarol. W bolesny sposób była świadoma głębokiej samotności dziewczynki, bo kiedy miała tyle samo lat, także czuła sięsamotna i prze-rażona. Grace Mitowski zaopiekowała sięniąi zapewniła miłośći troskliwość. Została z Jane ażdo końca czasu odwiedzin. Zanim wyszła, złożyła na czole dziewczynki matczyny pocałunek, i uznała to za rzecz zupełnie naturalną. Między nimi powstała więź, i to w zadziwiająco krótkim czasie. Na zewnątrz, na szpitalnym parkingu, lampy sodowe wywabiły kolory z samochodów i za-barwiły wszystkie na żółto. Noc była chłodna. Po południu i wieczorem nie padałdeszcz, ale w powietrzu czuło się wilgoć. Gdzieśw oddali zagrzmiałpiorun, zwiastujący nowąburzę. Siedziała przez chwilęza kierownicąvolkswagena, gapiąc sięw okno pokoju dziewczynki na trzecim piętrze. — Cóżza niesamowite dziecko — powiedziała na głos. Czuła, że ktośszczególny wkroczyłnieoczekiwanie w jej życie. Przed północązacząłwiaćz zachodu zimny wiatr i wprawiłdrzewa w taniec. Bezgwiezdna, bezksiężycowa, całkiem pozbawiona światełnoc wcisnęła sięmiędzy domy i Grace wydawało się, że to żywa istota sapiąca pod drzwiami i oknami. Zacząłpadaćdeszcz. Położyła siędo łóżka, kiedy zegar wybiłdwunastą, a dwadzieścia minut później zaczęła dryfowaćna krawędzi snu, jak liśćunoszony przez zimny prąd w stronęwielkiego wodospadu. Na brzegu, gdzie tylko ciemnośćkłębiła siępod jej stopami, usłyszała jakiśruch i natychmiast sięobudziła. Szereg cichutkich dźwięków. Delikatne drapanie. Postukiwanie, które skończyło siętak na-gle, jak sięzaczęło. Jedwabisty szelest. Usiadła z bijącym sercem i otworzyła szufladęw szafce nocnej. Jednąrękąna oślep sięgnęła po pistolet kalibru 22, a drugąmacała w poszukiwaniu wyłącznika lampy. W tym samym mo-mencie dotknęła obydwu przedmiotów. Przy zapalonym świetle zobaczyła źródło hałasu. Ari przycupnąłna wysokiej komodzie, jak gdyby szykując siędo skoku na łóżko, i gapiłsięna nią. 63 — Co tu robisz? Wiesz, że ci nie wolno! Zmrużyłoczy, ale sięnie poruszył. Mięśnie miałtwarde, napięte, futro jeżyło mu sięna grzbiecie. Z przyczyn czysto higienicznych zabraniała mu wspinania sięna blaty kuchenne i łóżko; starannie zamykała drzwi sypialni, aby go nie kusiło. Kochała Ariego, uważała go za świetnego kompana i dawała mu niemal całkowitąswobodę, jednak nie tolerowała kociej sierści w jedze-niu czy na pościeli. Wstała z łóżka, wsunęła kapcie. Ari jąobserwował. — Złaźstamtąd natychmiast — zażądała, patrząc na niego srogo. Jego błyszczące oczy miały kolor gazowego płomienia. Grace podeszła do drzwi sypialni, otworzyła je, stanęła z boku i powiedziała: — A psik! Mięśnie kota sięrozluźniły. Rozpłaszczyłsięjak puszysta plama na blacie komody. Ziew-nąłi zacząłlizaćjednąz czarnych łap. — Hej! Arystofanes podniósłleniwie głowęi spojrzałna niąz góry. — Won! — odezwała sięgburowato. — Natychmiast! Kiedy wciążsięnie ruszał, zaczęła iśćw stronękomody. Wtedy raczyłzrozumieć, czego od niego żąda. Zeskoczyłi przebiegłobok niej tak szybko, że nie zdążyła go skarcić. Ukryłsię w holu, a ona zamknęła drzwi. Jużw łóżku, przy zapalonym świetle, rozpamiętywała sposób, w jaki na niąpatrzył: wyzy-wałją, zamierzałsięna nią— ściągnięte barki, opuszczona głowa, napięty zad, nastroszone futro, jasne i lekko obłąkane oczy. Zamierzałskoczyćna łóżko i wyprućz niej wnętrzności, nie miała co do tego wątpliwości. Co mu się, do diabła, stało? Klamka zapadła — powiedziała sobie. — Idziemy do weterynarza, to pierwsza czynność, jakąrano zrobimy. Dobry Boże, mogęmiećdo czynienia z kotem schizofrenikiem! Była zmęczona, i pozwoliła, by noc znów wzięła jąw swoje objęcia. Dała sięunosićprzez szumiący jak rzeka wiatr. W ciągu paru minut jeszcze raz dotarła na brzeg wodospadu. Drżała, przeszywałjądreszcz niepokoju, chłód, który niemal wyrwałjąz tego transu. Śniła, że ucieka przez rozległy podwodny krajobraz: korale o jasnym odcieniu i falujące wodorosty. Wśród zarośli czaiłsiękot; duży, większy niżtygrys. Skradałsięw jej stronę. Wi-działa wielkie jak spodki oczy, które patrzyły na niąprzez mroczne morze zza poruszających się łodyg morskich glonów. Słyszała jego mruczenie, jak prąd przenoszone przez wodę. Co jakiś czas przystawała, by napełnićjednąz żółtych misek pokarmem dla kotów, z nadzieją, że zatrzy-ma goniące jązwierzę, wiedziała jednak, że kot nasyci siędopiero wtedy, gdy zatopi pazury w jej ciele. Nagle obudziło jąuporczywe drapanie w zamknięte drzwi sypialni. Oszołomiona i półprzy-tomna nie mogła wyrwaćsięcałkiem ze snu i po paru sekundach jeszcze raz sięw nim pogrążyła. 64 O pierwszej w nocy na trzecim piętrze szpitala było tak cicho, że Harriet Gilbey, siostra przełożona na nocnej zmianie, miała uczucie, jak gdyby znajdowała sięw bunkrze wojskowym usytuowanym z dala od ludzkich zabudowań. Jedyne dźwięki wokółniej to szmery, jakie wydo-bywały sięz przewodów centralnego ogrzewania, i sporadyczne skrzypnięcia pielęgniarskich butów na wypolerowanej do połysku podłodze. Harriet — niska, ładna, schludnie ubrana Murzynka — siedziała w dyżurce pielęgniarek i wpisywała dane do kart pacjentów, kiedy przeraźliwy krzyk zakłóciłspokój trzeciego piętra. Podniosła sięzza biurka i pośpieszyła w ślad za przenikliwym głosem, który dobiegałz pokoju 316. Pchnięciem otworzyła drzwi, wpadła do środka i zapaliła górne światło. Krzyk ucichłrów-nie nagle, jak sięzaczął. Dziewczynka nazwana Jane Doe leżała w łóżku na wznak, jednąrękąosłaniała twarz, jak gdyby broniła sięprzed uderzeniem, drugązacisnęła na oparciu łóżka. Skopane prześcieradło i koc, bezładnie splątane, leżały w nogach posłania; szpitalna koszula nocna owinęła sięwokół jej bioder. Rzucała gwałtownie głowąz boku na bok, sapiąc, broniąc sięprzed wyimaginowa-nym napastnikiem: — Nie… nie… nie… Nie! Proszę, nie zabijaj mnie! Nie! Łagodnym, opanowanym głosem i delikatnymi gestami Harriet próbowała uspokoićdziew-czynkę. Z początku Jane opierała sięwszelkim działaniom, stopniowo jednakże otrząsnęła się z koszmaru i uciszyła. Inna pielęgniarka, Kay Hamilton, pojawiła sięu jej boku. — Co sięstało? Obudziła chyba półpiętra. — To tylko zły sen — odrzekła Harriet. Zaspana Jane zamrugała oczami. — Próbowała mnie zabić. — Jużcicho — powiedziała Harriet. — To tylko sen. Nikt ciętu nie skrzywdzi. — Sen? — zamruczała Jane. — Och. Tak. Tylko sen. Co za sen. Nocna koszula dziewczynki i skotłowane prześcieradło były wilgotne od potu. Harriet i Kay zmieniły pościel. Jane znów poddała siędziałaniu środka uspokajającego, odwróciła na bok i zasnęła; nawet sięuśmiechała. — Sprawia wrażenie, jakby przełączyła sięna lepszy kanał— zauważyła Harriet. — Biedne dziecko. Po tym, co przeszła, należy jej sięprzynajmniej porządny odpoczynek. Patrzyły na niąprzez chwilę, po czym wyszły z pokoju, wyłączając światło i zamykając drzwi. Jużsama, pogrążona głęboko w innym śnie, Jane wzdychała, uśmiechała się, chichotała ci-cho. — Siekiera — szeptała. — Siekiera. O, siekiera. Tak… tak. Jej palce lekko sięzgięły, jakby ściskały jakiśpokaźny, lecz niewidzialny przedmiot. — Siekiera — szeptała, a słowo odbijało sięcichutkim echem w ciemnym pokoju. Łup! Carol biegła przez olbrzymi salon po wschodnim dywanie, potrącając stojące na drodze me-ble. Łup! Łup! Minęła sklepione przejście do długiego korytarza i skierowała siędo schodów prowadzą-cych na drugie piętro. Gdy spojrzała za siebie, nie było nic, tylko czarna jak smoła pustka, w której jakiśsrebrzysty przedmiot migotałto tu, to tam, to tu, to tam… Łup! Nagle przyszło olśnienie; uświadomiła sobie, czym jest połyskujący przedmiot — to siekie-ra. Ostrze siekiery. Połyskujące, kiedy huśtało siętam i z powrotem. Łup… łup-łup… Jęcząc, wspięła siępo schodach na drugie piętro. Łup… łup… Co jakiśczas dolatywałdo niej dźwięk, jaki wydaje metal uderzający w drewno — suchy, rozłupujący — a także odgłos ostrza zagłębiającego sięw substancjęo wiele delikatniejszą, w cośmokrego i miękkiego. Ciało? Łup! Carol westchnęła przez sen, obróciła sięniespokojnie, zrzuciła z siebie kołdrę. Potem biegła przez gęstąmgłę. Na wprost niej drzewa. Z tyłu — pustka. I siekiera. Siekiera. 66 ROZDZIAŁ6 W piątek rano deszcz przestałpadać, ale dzieńbyłmglisty. Przez szpitalne okna docierało zimowe, ponure światło. Jane niewiele pamiętała z przeżyćminionej nocy, zarówno tych na jawie, jak i we śnie. Obudziłjąprzerażający sen, pielęgniarki uspokajały ją, zmieniały pościel i przepoconąkoszulę; przypomniała sobie tylko tyle, żadnych szczegółów. Nadal nie wiedziała, jak sięnaprawdęnazywa i skąd pochodzi. Sięgała pamięciąnie dalej niżdo wczorajszego wypadku, najwyżej kilka minut przed nim, tam jednak gdzie powinna znajdowaćsięjej przeszłość, ziała pustka. Przy śniadaniu przeczytała artykułw jednym z czasopism, które kupiła dla niej Carol. Jane z niecierpliwościąoczekiwała następnego spotkania z tąkobietą. Doktor Hannaport i pielęgniarki — cóż, sympatyczni, lecz nikt tak dobrze na niąnie wpływałjak Carol Tracy. Z niewiadomych jej przyczyn czuła siębezpieczniej, odprężona i mniej wystraszona swojąamnezją, kiedy prze-bywała z niądoktor Tracy. Może ludzie właśnie to mająna myśli, kiedy twierdzą, że lekarz ma dobre podejście do chorego. Zaraz po dziewiątej, kiedy Paul jechałautostradąw kierunku centrum, żeby dostarczyćnowy komplet wypełnionych formularzy do biura Alfreda O’Briana, silnik pontiaca zgasł. Nie par-skał, nie krztusiłsię, po prostu tłoki przestały pracować. Kiedy samochód wytracałszybkość, zablokowałsięukład kierowniczy. Z obu stron samochody jechały z prędkościąwiększąniż dozwolona, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Paul manewrowałprzez dwa pasy, w kierunku prawego skraju jezdni. W każdej sekundzie oczekiwałpisku hamulców i czułjuż, jak zderza sięz innym wozem, ale, co zdumiewające, zdołałuniknąćkolizji. Zmagając sięz kierownicą, doprowadziłpontiaca do zatoczki. Odchyliłsięw tyłna siedzeniu i zamknąłoczy, czekając, ażodzyska panowanie nad sobą. Kiedy ochłonął, przekręciłkluczyk w stacyjce, ale zapłon nie zareagował; akumulator nie miał energii. Spróbowałjeszcze paręrazy, potem dałza wygraną. Zjazd z autostrady znajdowałsiępowyżej, a stacja obsługi — niecałąprzecznicęstąd. Paul doszedłtam w dziesięćminut. 67 Warsztat pełen byłklientów i właściciel nie mógłwysłaćswojego pomocnika — chłopaka imieniem Corky, wysokiego, rudowłosego i o szczerym spojrzeniu — dopóki strumieńoczeku-jących nie zmalałdo małej strużki, tużprzed dziesiątą. Potem Paul i Corky podjechali ciężarów-ką-holownikiem do unieruchomionego pontiaca. Próbowali zapalićsilnik z rozpędu, ale akumulator nie mógłutrzymaćnapięcia, więc odho-lowali samochód na stację. Corky obiecałuruchomićwóz w ciągu półgodziny, sądząc, że wystarczy zmienićakumula-tor, jednak awaria była poważniejsza — uszkodzenie układu elektrycznego — i czas naprawy znacznie sięwydłużył. I tak Paul zostałuziemiony na trzy godziny. Wreszcie, o pierwszej trzydzieści, zaparkował przywróconego do życia pontiaca przed biurem agencji adopcyjnej. Alfred O’Brian wyszedłz holu recepcji, żeby przywitaćPaula. Miałna sobie świetnie skro-jony brązowy garnitur, starannie wyprasowanąkremowąkoszulę, beżowąchusteczkęw kie-szonce na piersiach marynarki i dokładnie wypolerowane brązowe buty. Wziąłpodanie z za-strzeżeniem, że nie może obiecać, iżuda mu siędopełnićwszystkich formalności przed najbliż-szym posiedzeniem komisji. — Postaramy sięzrobić, co w naszej mocy — zapewniałPaula. — Przecieżtyle panu za-wdzięczam! Jednak na niektóre sprawy nie mamy większego wpływu. Uzależnieni jesteśmy od ludzi spoza naszego biura, którzy przeprowadzająweryfikacje, a więc musimy zastosowaćsię do ich rozkładu zajęć. Prawdopodobnie podanie państwa trafi dopiero na drugie wrześniowe posiedzenie. Strasznie mi przykro z tego powodu, panie Tracy, bardziej niżmogęwyrazić. Na-prawdę. Gdyby nie zaginęły państwa dokumenty we wczorajszym bałaganie… — Proszęsiętym nie martwić— poprosiłPaul. — To nie pana wina. Carol i ja czekamy już tak długo na adopcjędziecka, że dwa tygodnie nie mająwiększego znaczenia. — Kiedy dokumenty państwa trafiądo komisji, sprawy potocząsięszybko i przybiorąpozy-tywny obrót — oświadczyłO’Brian. — W swojej praktyce nigdy nie zetknąłem sięz małżeń-stwem, które bardziej nadawałoby siędo roli rodziców niżpaństwo. I to zamierzam powiedzieć komisji. — Doceniam to — odrzekłPaul. — Jeśli nie zdążymy na środowe posiedzenie, a zapewniam, że zrobimy, co w naszej mocy, nastąpi tylko nieznaczne opóźnienie. Nie ma powodu do niepokoju. Po prostu pech. Doktor Brad Templeton był świetnym weterynarzem. Jednak według Grace, biorąc pod uwa-gęjego wygląd, bardziej pasowałdo wiejskiej praktyki, gdzie leczyłby konie i zwierzęta gospo-darskie niżkoty czy psy. Byłpotężnym mężczyznąmającym ponad metr dziewięćdziesiąt i ważącym powyżej stu kilogramów, o rumianej, przyjemnej twarzy. Gdy wyciągnąłArystofa-nesa z podróżnego koszyka, kot przypominałmaskotkęw jego olbrzymich dłoniach. — Nie wygląda na schorowanego — powiedziałBrad, sadzając Ariego na stole. 68 — Dzieje sięz nim cośdziwnego: niszczy meble, psoci, wspina się, gdzie popadnie, czego nigdy przedtem nie robił— wyjaśniała Grace. Brad zbadałAriego, szukając powiększonych gruczołów i opuchniętych stawów. Kot bez protestów poddawałsięwszelkim zabiegom, włącznie z mierzeniem temperatury. — Nie ma powodu do niepokoju. — Ale cośjest nie tak — upierała sięGrace. Arystofanes zamruczał, przekręciłsięna grzbiet, dopraszając siępieszczot. Brad pogłaskałgo i zostałnagrodzony głośniejszym mruknięciem. — Przestałjeść? — Nie — odparła Grace. — Cały czas ma apetyt. — Wymioty? — Nie. — Biegunka? — Nie. Nic z tych rzeczy. Po prostu jest… inny. Nie taki jak przedtem. Niepokoi mnie jego stan psychiczny, nie fizyczny. Niszczy sprzęty i załatwia sięna fotel. Wdrapuje sięna najwyż-sze meble. A ostatnio wciążsiępodkrada, chowa przede mnąi obserwuje mnie, kiedy myśli, że go nie widzę. — Wszystkie koty siępodkradają. — Brad zmarszczyłbrwi. — Taka jużnatura tych bestii. — Ari nie miałtakiego zwyczaju — odrzekła Grace. — W każdym razie w ciągu ostatnich paru dni bardzo sięzmienił. Nie jest jużtaki przymilny jak do tej pory. Nie chce, żeby go pieścić ani przytulać. Wciążmarszcząc brwi, Brad spojrzałna Grace. — Moja droga, spójrz tylko na niego. Ari dalej leżałna grzbiecie. Wyraźnie byłzadowolony z uwagi, jakąmu poświęcano, i z głaskania po brzuchu. Uderzałogonem o stalowy stół. Podniósłjedną łapęi dla żartu uderzał niąw dużą, twardądłońdoktora. — Wiem, co pan myśli. Jestem starąkobietą. Stare kobiety miewają śmieszne pomysły — powiedziała Grace, wzdychając. — Nie. Nic takiego nie pomyślałem. — Stare kobiety sąobsesyjnie przywiązane do swoich zwierzaków, bo czasem to jedyni ich towarzysze, jedyni prawdziwi przyjaciele. — Jestem przekonany, że to nie dotyczy pani, Grace. Ma pani przecieżtylu przyjaciółw tym mieście. Ja tylko… Uśmiechnęła sięi poklepała go po policzku. — Proszętak energicznie nie zaprzeczać, Brad. Wiem, co panu przemknęło przez myśl. Niektóre stare kobiety tak bojąsięutracićswojego zwierzaka, że oznaki choroby widzątam, gdzie ich nie ma. Pana reakcja jest zrozumiała. Nie obrażam się. Ale martwięsię, bo wiem, że Ariemu cośdolega. Brad znów spojrzałna kota, ciągle drapiąc go po brzuchu, i spytał: 69 — Czy karmi go pani w ten sam sposób? — Tak. Dostaje tęsamąkociąkarmę, o tych samych porach dnia i w tej samej ilości jak zawsze. — Czy producent zmieniałostatnio skład karmy? — To znaczy? — Czy na przykład na opakowaniu pojawiłsięnapis „nowość” albo „bogatszy smak”? Pomyślała nad tym przez chwilę, potem potrząsnęła głową. — Chyba nie. — Czasem, kiedy zmieniająrecepturę, dodająnowy konserwant albo barwnik lub polep-szacz smaku, niektóre koty reagująna to alergią. — Ale to przecieżreakcja fizyczna, prawda? A jak mówiłam, u Ariego zaobserwowałam zmianęosobowości. Brad pokiwałgłową. — Z pewnościąpani wie, że niektóre składniki żywności mogąpowodowaćzmiany w za-chowaniu hiperaktywnych dzieci. Leczenie polega na wyeliminowaniu z pożywienia niepożą-danego składnika. Zwierzęta mogąreagowaćpodobnie. Z tego, co wiem od pani, Arystofanes bywa sporadycznie hiperaktywny i może reagowaćna nieznacznązmianęw składzie pokarmu dla kotów. Proszęprzestawićgo na inny rodzaj, poczekaćtydzień, ażjego organizm sięoczy-ści, a prawdopodobnie znów będzie starym Arim. — A jeśli nie? — Wtedy proszęgo przynieśći zostawiću mnie na parędni, a je go gruntownie przebadam. Radzęjednak przede wszystkim zmianędiety, zanim zaczniemy naprawdęsięmartwići wyda-waćpieniądze. Stara siębyćwyjątkowo sympatyczny — pomyślała Grace. — Po prostu rozpieszcza starą damę. — Dobrze. Spróbujękarmićgo czymśinnym. Ale jeśli w ciągu tygodnia nic sięnie zmieni, poproszęo zrobienie kompletu badań. — Oczywiście. — Muszęwiedzieć, co sięz nim stało. Na stole ze stali nierdzewnej Arystofanes mruczał, radośnie machałdługim ogonem i wyglą-dałdenerwująco normalnie. Później, w domu, tużza drzwiami wejściowymi, kiedy Grace odpięła wieko wyściełanego koszyka podróżnego i podniosła je, Arystofanes wyskoczyłz zamknięcia z sykiem i prycha-niem, ze zjeżonym futrem, położonymi uszami i dzikim wzrokiem. Zadrapałjej dłońpazurami i miauknął, kiedy strząsnęła go z siebie. Pomknąłkorytarzem, zniknąłw kuchni, gdzie przez specjalnie dla niego zrobione wyjście czmychnąłna podwórze. Zaszokowana Grace gapiła sięna dłoń. Pazury Ariego zrobiły trzy krótkie bruzdy, które po chwili zaczęły krwawić. 70 W piątek o pierwszej po południu Carol przyjęła ostatniąpacjentkę— Kathy Lombino, pięt-nastoletniądziewczynkęstopniowo wychodzącąz anoreksji. Pięćmiesięcy temu, kiedy po raz pierwszy przyprowadzono jądo Carol, Kathy ważyła zaledwie trzydzieści siedem kilogramów, co najmniej piętnaście poniżej normy. Balansowała na krawędzi śmierci głodowej. Czuła wstręt na sam widok pokarmów, a nawet myśl o jedzeniu. Stawiano jąprzed lustrem, sądząc, że żało-sny widok wychudzonego ciała wpłynie na zmianęjej postawy. Niestety, nie dawała sięprzeko-nać, twierdziła, że jest gruba. Teraz ważyła czterdzieści pięćkilo, wciążzbyt mało, ale przynaj-mniej nie istniało jużniebezpieczeństwo zgonu. Utrata szacunku oraz zaufania do samego sie-bie niemal zawsze sąprzyczynąanoreksji, a Kathy znów zaczynała sięlubić— pewny znak, że weszła na drogęprowadzącąznad przepaści. Nie odzyskała jeszcze normalnego apetytu, ale rozumiała, że powinna jeść, nawet jeśli nie ma na to chęci. Do zupełnego wyzdrowienia było jeszcze daleko, lecz najgorsze miała za sobą; z czasem znów jedzenie zacznie sprawiaćjej przyjemność. Wyniki leczenia Kathy dostarczały Carol niemałej satysfakcji, a dzisiejsza sesja potwierdzała, że zachodzi pewien postęp. Kilka minut później, o drugiej, Carol pojechała do szpitala. W kiosku z upominkami kupiła taliękart i miniaturowąszachownicęz figurkami wielkości pięciocentówek. Na górze, w 316, grałtelewizor, a Jane czytała czasopismo. Podniosła wzrok, kiedy weszła Carol i powiedziała: — Pani naprawdęprzyszła. — Obiecałam ci, prawda? — Cośpani przyniosła. — Karty, szachy. Sądzę, że pomogąci zabićnudę. — Przecieżprosiłam, żeby mi pani nic nie kupowała. — Hej, a czy ja twierdzę, że ci je daję? W żadnym razie. Ja ci je pożyczam, dziecinko. I oczekujęzwrotu. I niech będąw równie dobrym stanie jak teraz, bo pozwęciędo Sądu Naj-wyższego i zażądam zadośćuczynienia za szkody. Jane wyszczerzyła zęby. — Ależz pani twardziel. — Jem gwoździe na śniadanie. — Nie wchodząpani w zęby? — Wyciągam je szczypcami. — Czy je pani teżdrut kolczasty? — Nigdy na śniadanie. Od czasu do czasu na lunch. Obie sięroześmiały, a Carol spytała: — A zatem, czy grasz w szachy? — Nie wiem. Nie pamiętam. — A w karty? Dziewczynka wzruszyła ramionami. — Nic ci sięjeszcze nie przypomniało? 71 — Nic a nic. — Nie martw się. Przypomni się. — Moi bliscy teżsięnie pokazali. — Cóż, upłynąłdopiero jeden dzień. Daj im trochęczasu. Za wcześnie jeszcze, aby siętym martwić. Rozegrały trzy partie szachów. Jane pamiętała wszystkie reguły, ale nie mogła sobie przypo-mnieć, gdzie albo z kim grała wcześniej. Popołudnie szybko minęło, a Carol cieszyła siękażdąjego minutą. Jane była czarująca, by-stra, obdarzona świetnym poczuciem humoru. Grała tak, żeby wygrać, ale nie robiła kwaśnej miny w razie przegranej. Była dobrym kompanem. Dziewczynka była tak urocza i sympatyczna, że Carol nie mogła zrozumieć, iżnikt jeszcze jej nie szuka. Musi miećprzecieżjakąśrodzinę, która jąkocha — myślała. — Teraz pewnie szaleją z rozpaczy. Prędzej czy później dowiedząsię, że ich dziecko znaleziono żywe, i odczująulgę. Ale dlaczego to trwa tak długo? Gdzie oni są? Dzwonek u drzwi odezwałsiędokładnie o trzeciej trzydzieści. Paul otworzyłi zobaczył bladego, siwowłosego mężczyznęokoło pięćdziesiątki. Miałszare spodnie, jasnoszarąkoszu-lęi ciemnoszary sweter. — Pan Tracy? — Tak. Jest pan z firmy „Bezpieczne domy”? — Zgadza, się— odparł„szary” człowiek. — Nazywam sięBill Alsgood. „Bezpieczne domy” to ja. Założyłem tęfirmędwa lata temu. Wymienili uścisk dłoni i Alsgood wszedłdo przedpokoju, z zainteresowaniem rozglądając siępo wnętrzu. — Przyjemny domek. Miałpan szczęście, że mogłem przyjśćjużdzisiaj. Zwykle klienci czekająco najmniej trzy doby. Szczęśliwy zbieg okoliczności — ktośodwołałwizytę. — Jest pan inspektorem budowlanym? — spytałPaul, zamykając drzwi. — Inżynierem budowlanym, jeśli mam być ścisły. Do zadańnaszej firmy należy wycenia-nie i ekspertyza domów przed ich sprzedaniem; zwykle na polecenie kupującego. Staramy się uchronićgo przed zrobieniem złego interesu. Oglądamy domy pod kątem przeciekających da-chów, zalanych piwnic, rozpadających sięfundamentów, wadliwej instalacji, złej kanalizacji i tak dalej. Pan sprzedaje czy kupuje? — Ani to, ani to. Jesteśmy z żonąwłaścicielami tego domu i nie chcemy go sprzedawać. Jednak mamy z nim kłopot, a ja nie mogęsprecyzować, na czym on polega. Pomyślałem, że pan mógłby mi pomóc. Alsgood podniósłjednąz siwych brwi. — Jeśli wolno mi cośporadzić, to potrzebuje pan dobrego fachowca, który zlokalizuje uster-kęi dokona naprawy. My nie zajmujemy sięremontami, tylko robimy oględziny. 72 — Mam tego świadomość. Sam jestem dośćdobrym fachowcem, ale to przekracza moje możliwości. Potrzebujęporady eksperta, jakiej żaden rzemieślnik mi nie udzieli. — Pamięta pan, że bierzemy dwieście pięćdziesiąt dolarów za poradę? — Oczywiście — przytaknąłPaul. — Sprawa jest niezwykle denerwująca i obawiam się, że mogąwystąpićpoważne uszkodzenia konstrukcyjne. — A więc słucham pana. Paul opowiedziało hałasach, które od czasu do czasu wstrząsały domem. — Dziwne — powiedziałAlsgood. — Nigdy nie słyszałem o podobnych kłopotach. Przez moment zastanawiałsię, potem powiedział: — Gdzie znajduje siępiec? — W piwnicy. — Może mamy do czynienia z uszkodzeniem przewodów grzewczych. Mało prawdopodob-ne, ale od czegośtrzeba zacząći stopniowo przechodzićażdo dachu, aby znaleźćprzyczynę. Przez następne dwie godziny Alsgood zaglądałw każdąszczelinędomu, grzebał, sondował, opukiwałi badałwzrokiem całe wnętrze, ażdo dachu, a Paul chodziłza nim jak cień, pomaga-jąc w miaręmożliwości. Kiedy byli na dachu, zaczęło mżyći obaj przemokli do suchej nitki, zanim skończyli pracę. Schodząc z drabiny, Alsgood tak nieszczęśliwie stąpnąłna zalany wodą trawnik, że boleśnie skręciłkostkę. Całe to ryzyko i uciążliwości na nic sięnie zdały, ponieważ nie znaleźli tego, czego szukali. Siedząc w kuchni i rozgrzewając siękawą, Alsgood pisałekspertyzę. Mokry, zziębnięty wyglądałjeszcze biedniej niżwtedy, gdy Paul otworzyłmu drzwi. Jego szare ubranie deszcz przeistoczyłw cośprzypominającego uniform roboczy. — To zdecydowanie solidny dom, panie Tracy. Naprawdęw świetnym stanie. — Więc skąd, do diabła, bierze sięten dźwięk? I dlaczego cały dom trząsłsięod niego? — Chciałbym to usłyszeć. — Miałem nadzieję, że będzie siępan sam mógłprzekonać. Alsgood sączyłkawę, ale ciepły napar nie dodałkoloru jego policzkom. — Konstrukcji pańskiego domu nic nie można zarzucić. I to napisałem w sprawozdaniu, dając gwarancję. — Ja jednak wracam do punktu wyjścia — upierałsięPaul. — Przykro mi, że będzie pan musiałwydaćtyle pieniędzy, nie uzyskując odpowiedzi na pytanie — odezwałsięAlsgood. — Naprawdęjest mi głupio z tego powodu. — To nie pana wina. Jestem przekonany, że wykonałpan pracęsumiennie. A jeśli kiedyś będękupowałinny dom, na pewno zgłoszęsiędo pana po ekspertyzę. Teraz przynajmniej wiem, że problem nie leży w konstrukcji, co eliminuje wiele przypuszczeńi ogranicza pole poszuki-wań. — Może pan jużnic nie usłyszy. Może to skończy siętak szybko, jak sięzaczęło. — Mam niejasne podejrzenia, że siępan myli. 73 Później, żegnając się, Alsgood nagle powiedział: — Przyszła mi do głowy pewna myśl, ale waham się, czy w ogóle o niej wspominać. — Dlaczego? — Nie wiem, co by pan o mnie pomyślał. — Panie Alsgood, jestem u kresu wytrzymałości. Pragnęwyjaśnienia, nieważne, jak dzi-wacznie będzie brzmieć. Alsgood spojrzałna sufit, potem na podłogę, potem na korytarz za Paulem i na własne stopy. — Duch — szepnął. Paul spojrzałna niego zdumiony. Alsgood nerwowo odchrząknął, przeniósłwzrok na podłogę, potem podniósłoczy i napotkał wzrok Paula. — Pan może nie wierzy w duchy. — A pan? — spytałPaul. — Wierzę. Jużod bardzo dawna interesuje mnie to zagadnienie. Mamy pokaźny zbiór publi-kacji dotyczących spirytyzmu. Widziałem także domy nawiedzane przez duchy. — Widziałpan ducha? — Myślę, że tak. Cztery razy. Widma ektoplazmatyczne. Niematerialne, zbliżone kształtami do ludzkich, unoszące sięw powietrzu. Dwa razy byłem też świadkiem działalności polterge-istów. A jeśli chodzi o ten dom… — Głos mu sięzałamałi Alsgood nerwowo oblizałwargi. — Jeśli pan uważa to za nudne albo niedorzeczne, nie chciałbym zajmowaćczasu. — Mówiąc całkiem szczerze, nie sądzę, aby byłtu potrzebny egzorcysta. Ciężko mi zaak-ceptować, że w gręwchodząduchy, lecz chciałbym pana posłuchać. — Dośćrozsądnie — oceniłAlsgood. Po raz pierwszy na jego bladej twarzy pojawiły się rumieńce, a w wodnistych oczach iskierka entuzjazmu. — W porządku. Trzeba zwrócićuwagę na paręrzeczy. Z tego, co pan mi powiedział, wnioskuję, że możemy miećdo czynienia z polter-geistem. Co prawda nie byłpan świadkiem przemieszczania sięczy niszczenia rzeczy, ale wstrzą-sy i uderzanie o siebie naczyńto wystarczające dowody na obecnośćpoltergeista. Zaczyna wypróbowywaćswojąmoc. Jeśli to z nim mamy do czynienia, może pan oczekiwaćnajgorsze-go: poruszających sięmebli, spadających ze ścian obrazów, urywających sięi rozbijających lamp, fruwających półmisków. — Jego blade oblicze płonęło z podniecenia, kiedy wyliczał kolejne zniszczenia. — A do tego lewitacja ciężkich przedmiotów, takich jak kanapy, łóżka i lodówki. Myślę, że mamy tu do czynienia z działaniem łagodnych poltergeistów, które co prawda niewiele niszczą, ale nękajączęstąobecnością. Jeśli oczywiście one sąpowodem pań-skich zmartwień. — Coraz bardziej zapalałsiędo tematu. — Nawet najłagodniejszy poltergeist może całkiem zdezorganizowaćgospodarstwo domowe, zakłócaćsen i trzymaćw ciągłym na-pięciu. Przerażony tym, co usłyszałod Alsgooda, i osobliwym blaskiem w jego oczach, Paul powie-dział: 74 — Cóż… hm… w rzeczywistości nie jest tak źle. Wcale nie tak źle. Tylko odgłos stukania i… — Jeszcze nie tak źle — rzekłAlsgood posępnie. — Jeśli jednak mamy do czynienia z poltergeistem, sytuacja może sięraptownie pogorszyć. Nie widziałpan żadnego poltergeista w akcji, panie Tracy, więc nie jest pan w stanie uświadomićsobie powagi sytuacji. Paul byłzaniepokojony zmianą, jaka dokonała sięw tym człowieku. Miałuczucie, jakby otworzyłdrzwi do prawdziwej osobowości pozornie zdrowo wyglądającego osobnika, która okazała sięwylęgarnią świrowatych pomysłów. — A jeśli okaże się, że to poltergeist — ciągnąłAlsgood — i sprawy przyjmąpoważny obrót, proszęnatychmiast mnie wezwać. Miałem jużto szczęście być świadkiem obecności dwóch poltergeistów, jak panu wspomniałem. Niczego bardziej nie pragnę, niżzobaczyćtrze-ciego. Nieczęsto zdarza siętaka okazja. — I ja tak sądzę— odparłPaul. — Więc wezwie mnie pan? — Wątpię, czy mamy tu do czynienia z poltergeistem, panie Alsgood. Jeśli wszystko spraw-dzęwolno i starannie, znajdęlogiczne wyjaśnienie tego, co siędzieje. Gdyby jednak okazało się, że to rzeczywiście jakiśzłośliwy duch, obiecujęzadzwonićpo pana w chwili, gdy pierwszy sprzęt zacznie lewitować. Alsgood, udając, że nie słyszy kpiny w głosie Paula, powiedział: — Właściwie nie powinienem oczekiwać, że potraktuje pan poważnie moje słowa. — O, proszęnie myśleć, że nie jestem wdzięczny za… — Nie, nie. — Alsgood uciszyłgo ruchem ręki. — Rozumiem. Bez obrazy. — Podniecenie zniknęło z jego wodnistych oczu. — Wychowywano pana w przekonaniu, że trzeba ściśle wie-rzyćnauce; w rzeczy, które można zobaczyći zmierzyć, których można dotknąć. Taki nowocze-sny styl. — Przygarbiłsię. Rumieniec znikłz twarzy, a skóra ponownie stała sięblada, szarawa i matowa. — Prosićpana, by okazałpan otwartośćumysłu na sprawy nadprzyrodzone, jest rów-nie bezcelowe, jak opowiadaćrybie mieszkającej w morskiej głębi o istnieniu ptaków. Smutne to, ale prawdziwe, jednak nie mam panu tego za złe. — Otworzyłdrzwi wejściowe, odgłos padającego deszczu nasiliłsię. — W każdym razie, przez wzgląd na pana, mam nadzieję, że to nie poltergeist. Życzępanu, aby znalazłpan owo logiczne wyjaśnienie, którego pan szuka. Na-prawdęszczerze tego panu życzę, panie Tracy. Zanim Paul zdołałodpowiedzieć, Alsgood odwróciłsięi wyszedł. Nie wyglądałjużna zapa-leńca ogarniętego pasją. Byłpo prostu szczupłym, szarym człowiekiem, powłóczącym noga-mi w szarej mgle, z lekko pochylonągłową, na którąpadałdeszcz; sam wydawałsięniemal duchem. Paul zamknąłdrzwi, oparłsięo nie plecami i rozejrzałpo holu. Poltergeist? Chyba niezbyt paskudny. WolałinnąwersjęAlsgooda: stukanie może skończyćsięrównie nagle i niewytłumaczalnie, jak sięzaczęło, a przyczyna pozostanie na zawsze nieznana. 75 Spojrzałna zegarek. Szósta zero sześćpo południu. Carol mówiła, że zostanie w szpitalu do ósmej i wróci do domu na późnąkolację. Miałponad godzinę, aby popracowaćnad powieścią. Poszedłna górędo gabinetu i usiadłprzy maszynie do pisania. Podniósłostatniąnapisaną kartkę, by przeczytaćjąkilka razy i wczućsięw historię, którąopisywał. ŁUP! ŁUP! Dom zatrząsłsię. Szyby zabrzęczały. Zerwałsięz krzesła. ŁUP! Dzbanek pełen piór i ołówków przewróciłsię, pękłna kilka kawałków, a zawartośćrozsypa-ła siępo podłodze. Cisza. Czekał. Minutę. Dwie. Nic. Słychaćbyło jedynie uderzanie deszczu o szyby i bębnienie o dach. Tym razem tylko trzy stuknięcia. Mocniejsze niżkiedykolwiek przedtem. Ale tylko trzy. Miałuczucie, jak gdyby ktośbawiłsięz nim, drażniłgo. Krótko przed północądziewczynka z pokoju 316 cicho zaśmiała sięprzez sen. Za oknem szalała burza, a ciemnośćnocy co jakiśczas rozświetlały błyskawice. Dziewczynka przekręciła sięna brzuch, nie budząc sięi mamrocząc cośdo poduszki. — Siekiera — powiedziała z tęsknym westchnieniem. — Siekiera… Wraz z wybiciem północy, zaledwie czterdzieści minut po zaśnięciu, Carol zerwała sięna równe nogi, drżąc gwałtownie. „To nadchodzi! To nadchodzi!” — usłyszała czyjśgłos. Wpatry-wała sięniewidzącym wzrokiem w ciemny pokój, ażzdała sobie sprawę, że ten ściśnięty paniką głos należy do niej samej. Nie mogąc znieśćciemności ani sekundy dłużej, rozpaczliwie zaczęła szukaćwłącznika lampki nocnej. Poczuła ulgę, gdy nacisnęła przycisk. Światło nie przeszkadzało Paulowi. Zamruczałcośprzez sen, ale sięnie obudził. Carol oparła sięo podgłówek i słuchała walenia własnego serca, które stopniowo zwalniało do normalnego tempa. Miała lodowate ręce. Włożyła je pod kołdręi zwinęła pięści, by zatrzymaćciepło. Te koszmary musząsięskończyć— powiedziała do siebie. — Nie mogęco noc przez to przechodzić. Potrzebujęsnu. Może brak urlopu, zbyt intensywna praca, silny stres, w jakim ostatnio sięznajdowała (nie-rozstrzygnięta kwestia adopcji, niemal tragiczne wydarzenia w biurze O’Briana, wypadek z Jane, amnezja dziewczynki, za którączuła sięodpowiedzialna…), nerwowe życie sąprzyczynąnoc-nych koszmarów. Tydzieńw górach, z dala od codziennych problemów, wydawałsięidealnym lekarstwem. 76 W dodatku, jakby wszystkiego było za mało, zbliżałsiędzieńurodzin jej dziecka, które oddała do adopcji. To za tydzieńminie szesnaście lat, odkąd zrzekła siędo niego praw. Jużteraz czuła ciężar winy, a gdy nadejdzie ten dzień, popadnie w depresję, jak zwykle. Tydzieńw gó-rach, z dala od codziennych problemów, może byćidealnym lekarstwem także na tędolegli-wość. W zeszłym roku ona i Paul kupili na raty domek letniskowy z akrem spękanej ziemi w gó-rach. Przytulne miejsce — dwie sypialnie, łazienka, salon z dużym kominkiem i w pełni wypo-sażona kuchnia — samotnia, która łączyła wszelkie wygody cywilizacji z czystym powietrzem, cudownymi widokami i spokojem, jakiego nie ma w mieście. Planowali, że spędzątam przynajmniej co drugi weekend podczas lata, ale tylko w połowie zrealizowali zamierzenie. Paul ostro pracowałnad powieścią, a ona przejęła opiekęnad więk-sząliczbąpacjentów. Praca zaczęła przysłaniaćim wszystko. Może i byli ludźmi sukcesu, jak sugerowałAlfred O’Brian. Będzie inaczej, kiedy dostaniemy dziecko — mówiła sobie. — Dużo czasu poświęcimy na wypoczynek i na wspólne spacery, bo dobro dziecka postawimy na pierwszym miejscu. Teraz, siedząc w łóżku, wspominając przerażający koszmar, postanowiła zmienićswoje ży-cie od razu, od tej chwili. Wezmąkilka wolnych dni, może cały tydzień, i pojadąw góry jeszcze przed posiedzeniem komisji rekomendacyjnej, aby wypocząći pozbieraćsiędo czasu, gdy po-znająprzyznane im dziecko. Musi ułożyćnowy harmonogram wizyt dla pacjentów, poczekać, ażpojawiąsięrodzice Jane Doe, co powinno nastąpićlada dzień, i najpóźniej w przyszłym tygodniu wyrwaćsięna parędni w góry. Rano od razu powie o tym Paulowi. Podjąwszy decyzję, poczuła sięlepiej. Perspektywa wakacji, nawet krótkich, w dużym stop-niu poprawiła jej samopoczucie. Spojrzała na Paula i powiedziała: — Kocham cię. Dalej pochrapywałcicho. Uśmiechając się, wyłączyła światło i wśliznęła pod kołdrę. Przez paręminut słuchała desz-czu i rytmicznego oddechu męża; potem zapadła w mocny, pokrzepiający sen. Deszcz padałprzez całąsobotę, kończąc ten monotonnie wodnisty, pozbawiony słońca ty-dzień. Dzieńtakże byłchłodny, a wiatr pokazał, co potrafi. W sobotnie popołudnie Carol odwiedziła Jane w szpitalu. Grały w karty i rozmawiały na temat przeczytanych artykułów. Przez cały czas Carol bacznie jąobserwowała, choćw sposób niezauważalny dla małej, mając nadzieję, że amnezja sięcofa. Daremne nadzieje; przeszłość Jane pozostawała poza jej zasięgiem. Pod koniec popołudniowych odwiedzin, kiedy Carol zmierzała do windy, spotkała w koryta-rzu doktora Sama Hannaporta. — Czy policja jest na jakimśtropie? — spytała. 77 Wzruszyłpotężnymi ramionami. — Jeszcze nie. — To jużponad dwa dni od wypadku. — To wcale niedługo. — Dla tego biednego dziecka to wieczność— rzekła Carol, pokazując gestem na drzwi 316. — Wiem — odparłHannaport. — I podobnie jak pani czujęsięnieswojo. Wciążjednak za wcześnie, by tracićnadzieję. — Jeśli byłaby to moja córka i jeśli zaginęłaby choćby na jeden dzień, postawiłabym na nogi policjęi postarałabym się, do diabła, żeby cała ta historia znalazła sięwe wszystkich gazetach; dobijałabym siędo wszystkich drzwi, narobiłabym hałasu na całe miasto. Hannaport kiwnąłgłową. — Wiem, że tak by pani postąpiła. Widziałem paniąw akcji i podziwiam zaangażowanie. Proszęposłuchać, sądzę, że pani wizyty u dziewczynki mogąbardzo podnieśćjąna duchu. Dobrze, że przebywa z niąpani tyle czasu. — Nie uważam, abym robiła więcej, niżpowinnam — odparła Carol. — Mam na myśli fakt, że jestem w pewien sposób odpowiedzialna za to, co sięwydarzyło. Obok przeszła pielęgniarka, prowadząc pacjenta. Carol i Hannaport zeszli jej z drogi. — Jak sądzę, Jane przynajmniej jest w dobrej formie fizycznej — powiedziała Carol. — Tak jak mówiłem pani w środę— nie odniosła poważnych obrażeń. I dlatego że jest w takim dobrym stanie, mamy problem. Prawdęmówiąc, nie nadaje siędo szpitala. Mam tylko nadzieję, że jej rodzice zjawiąsię, zanim będęmusiałjąwypisać. — Wypisaćją? Ależnie może pan tego zrobić, jeśli ona nie ma dokąd pójść. Nie można jej tak zostawić. Na litośćboską, ona nawet nie wie, kim jest! — Naturalnie zatrzymam jątu tak długo, jak będęmógł, ale zwykle brakuje u nas wolnych łóżek. Jeśli przywioząfaceta z pękniętąw wypadku czaszkąlub kobietędźgniętąprzez zazdro-snego przyjaciela, musi znaleźćsiędla nich miejsce w szpitalu. Nie może go zajmowaćzdrowa dziewczynka. — Ale jej amnezja… — Tego jeszcze nie potrafimy leczyć. — Ale ona nie ma dokąd pójść— powiedziała Carol. — Co sięz niąstanie? Spokojnym, cichym, budzącym zaufanie głosem Hannaport odparł: — Nic jej nie będzie. Naprawdę. Nie wyrzucimy jej przecieżna ulicę. Wystąpimy o wyzna-czenie nadzoru sądowego, dopóki nie zgłosząsięjej rodzice. Do tego czasu równie dobrze może przebywaćw jakimśzakładzie opiekuńczym. — O którym zakładzie pan mówi? — Trzy przecznice stąd znajduje sięochronka dla dziewcząt, które uciekły z domu lub są w ciąży. Czystsza i lepiej prowadzona niżprzeciętna placówka państwowa. — Polmar Home. Znam go. — A zatem przyzna pani, że to bardzo przyzwoita placówka. 78 — Jednak jestem przeciwna przenoszeniu stąd Jane — upierała sięCarol. — Poczuje się odtrącona i niechciana. I tak stąpa po niepewnym gruncie, a to może pogorszyćjej stan. Marszcząc brwi, Hannaport odrzekł: — I mnie niezbyt sięto podoba, lecz nie mam innego wyjścia. Nie może zabraknąćmiej-sca w szpitalu dla tych najbardziej potrzebujących. — Rozumiem, i nie winiępana. Do diabła, kiedy wreszcie ktośprzyjdzie i upomni sięo małą! — W każdej chwili możemy siętego spodziewać. Carol potrząsnęła głową.. — Nie. Mam złe przeczucia. Powiedziałpan jużo tym Jane? — Nie. Nie wystąpimy do sądu wcześniej niżw poniedziałek rano, więc mogęjeszcze zacze-kać. Może do tego czasu sytuacja sięwyjaśni i rozmowa nie będzie konieczna. Carol dobrze pamiętała swój pobyt w podobnej placówce wychowawczej, dopóki nie zjawi-ła sięGrace i nie zaopiekowała sięnią. Była twardzielem, dzieckiem o sprycie ulicznika, życie jej nie przerażało. Jane była inteligentna, dzielna, silna i miła, ale nie była twardzielem. Co sięz niąstanie, jeśli będzie musiała pozostaćtam dłużej? Czy da sobie radę, przebywając między dziećmi z marginesu społecznego, mającymi stycznośćz narkotykami, sprawiającymi kłopoty wychowawcze? Jane stanie sięofiarą, może nawet spotka sięz okrucieństwem. A ona potrzebo-wała prawdziwego domu, miłości, opieki… — Oczywiście! — odezwała sięi uśmiechnęła szeroko. — Czemużnie miałaby pójśćze mną? Hannaport spojrzałna niązdziwiony. — Co? — Proszęposłuchać, doktorze Hannaport. Jeśli Paul, mój mąż, sięzgodzi, mogłabym wystą-pićdo sądu o powierzenie mi nadzoru nad Jane, ażzjawi sięktośz jej bliskich. — Radzędobrze to przemyśleć— powiedziałHannaport. — Biorąc ją, dezorganizuje pani sobie życie… — To nie będzie dezorganizacja — oświadczyła Carol. — Tylko przyjemność. Ona jest wspa-niałym dzieckiem. Hannaport patrzyłna niąprzez chwilębadawczo. — A w ogóle — przekonywała Carol, używając wszystkich środków perswazji — tylko psychiatra potrafi wyleczyćJane z amnezji. Jak pan wie, ja jestem psychiatrą. Nie tylko będę w stanie stworzyćjej dom, ale także intensywnie jąleczyć. Hannaport uśmiechnąłsięwreszcie. — Myślę, że to wielkoduszna propozycja, doktor Tracy. — Zarekomenduje pan nas w sądzie? — Tak. Oczywiście, choćnigdy nie można miećpewności, jaki będzie werdykt. Myślęjed-nak, że istnieje duża szansa, biorąc pod uwagęinteres dziecka. 79 Paręminut później, w szpitalnym holu na dole, Carol zadzwoniła z automatu do Paula. Opo-wiedziała szczegółowo rozmowę, którąprzeprowadziła z doktorem Hannaportem, ale zanim przeszła do konkretów, Paul przerwał: — Chcesz zaopiekowaćsięJane — powiedział. Zdumiona Carol spytała: — Skąd wiesz? Zaśmiałsię. — Znam cię, ślicznotko. Jeśli chodzi o dzieci, masz serce z budyniu waniliowego. — Ona nie będzie wchodziła ci w drogę— szybko dodała Carol. — Nie przeszkodzi ci w pisaniu. A poza tym, skoro O’Brian nie może przedłożyćnaszego podania o adopcjęprzed końcem miesiąca, nie znajdziemy sięw sytuacji, że będziemy musieli opiekowaćsiędwojgiem dzieci. A może ta nieprzewidziana zwłoka w agencji była nam pisana, abyśmy zaopiekowali się Jane, dopóki jej bliscy sięnie zgłoszą. To tymczasowe, Paul. Naprawdę. A my… — Dobra, dobra — odparł. — Nie musisz mnie przekonywać. Pochwalam ten plan. — Mógłbyśnajpierw przyjechaćtutaj i poznaćJane, żeby… — Nie, nie. Jestem pewny, że odpowiada dokładnie twojemu opisowi. Nie zapominaj jed-nak, że planowałaśza tydzieńwybraćsięw góry. — Do tego czasu możemy jużnie miećJane. W przeciwnym razie prawdopodobnie będzie-my mogli zabraćjąz sobą. — Kiedy musimy stawićsięw sądzie? — Nie wiem. Chyba w poniedziałek lub wtorek. — Będęrobiłdobre wrażenie. — Wyszorujesz sięza uszami? — Dobra. I włożębuty. Szczerząc zęby, Carol poradziła mu: — Nie dłub w nosie w obecności sędziego. — Jeśli on nie zacznie dłubaćpierwszy. — Kocham cię, doktorze Tracy. — Kocham cię, doktor Tracy. Kiedy odłożyła słuchawkę, czuła sięcudownie. Nawet jaskrawy wystrój poczekalni nie dzia-łałjej na nerwy. Tej nocy w domu Tracych nie słychaćbyło walenia; nie grasowałpoltergeist, przed którym przestrzegałPaula pan Alsgood. Następnego dnia równieżpanowałspokój. Dziwne hałasy i wibracje skończyły sięrównie nagle, jak sięzaczęły. Zniknęły teżkoszmarne sny Carol. Spała mocno, spokojnie, nie budząc siędo rana. Szybko zapomniała o srebrzystym ostrzu siekiery, huśtającym siętam i z powrotem w dziwnej próżni. Pogoda także siępoprawiła. Rozchmurzyło sięw niedzielę, a w poniedziałek niebo było błękitne jak w lecie. We wtorek po południu, kiedy Paul i Carol załatwiali w sądzie przyznanie tymczasowej opieki nad Jane Doe, Grace Mitowski sprzątała kuchnię. Skończyła właśnie odkurzanie, kiedy zadzwoniłtelefon. — Halo. Cisza. — Halo — odezwała sięznowu. Słaby, przytłumiony męski głos powiedział: — Grace… — Tak? Nie mogępana zrozumieć. Może pan mówićgłośniej? Próbował, ale słowa zanikały. Wydawały siędobiegaćz olbrzymiej odległości, z niewyobra-żalnie bezdennej otchłani. — Strasznie złe połączenie. Musi pan mówićgłośniej — prosiła. — Grace — starałsię, by go słyszała. — Gracie… może jużza późno. Musisz… szybko działać. Musisz to zatrzymać… żeby znów… sięnie stało. — Głos sięzałamał, zachrypiał. — Jużchyba… za późno… za późno… Rozpoznała ten głos i zamarła. Zacisnęła rękęna słuchawce. Zaparło jej dech. — Gracie… to nie może trwaćwiecznie. Musisz… położyćtemu kres. Chrońją, Gracie. Chrońją… Głos zanikał. I nastała cisza. Idealna cisza, bez syczenia, buczenia typowego dla łącz telefonicznych. Bez-denna cisza. Nieskończona. Odłożyła słuchawkę. Zaczęła siętrząść. Podeszła do kredensu i wyjęła butelkęszkockiej, którątrzymała dla gości. Nalała dużąpor-cjęi usiadła przy stole kuchennym. Alkohol nie rozgrzałjej, wciążwstrząsały niądreszcze. Głos w telefonie należałdo Leonarda. Jej męża. Ale on nie żyłod osiemnastu lat. CZĘŚĆDRUGA ZŁO CHODZI WŚRÓD NAS… Zło nie jest nieznajomym bez twarzy, mieszkającym w odległym sąsiedztwie. Zło ma zdrową, znajomątwarz, wesołe oczy i otwarty uśmiech. Zło chodzi wśród nas; nosi maskę, która wygląda jak twarze nas wszystkich. „Księga policzonych smutków” 82 ROZDZIAŁ7 We wtorek, po przyznaniu im przez sąd tymczasowej opieki nad Jane Doe, Paul pojechałdo domu, żeby pracowaćnad powieścią, a Carol zabrała dziewczynkęna zakupy. Jane nie miała żadnych ubrańpoza tym, które nosiła owego pamiętnego dnia. Była zakłopotana faktem, że Carol wydaje na niąpieniądze, i z początku wzbraniała sięprzed kupieniem czegokolwiek. Wreszcie Carol powiedziała: — Kochanie, ubrania sąci potrzebne, więc proszę, odprężsięi wybieraj. Dobra? Pieniądze, które wydamy, najprawdopodobniej zwrócąmi twoi rodzice albo departament rodzin zastęp-czych. Ten argument zadziałał. Szybko kupiły kilka par dżinsów, parębluzek, bieliznę, paręsolid-nych tenisówek, skarpetki, sweter i wiatrówkę. Kiedy dotarły do domu, Jane była pod wrażeniem budynku w stylu Tudorów, zachwyciły ją ołowiowe okna, spadzisty dach i kamienne ściany. Zakochała sięw pokoju gościnnym, w któ-rym jąulokowano. Miałlekko zaokrąglony sufit, długie siedzisko ustawione w wykuszu okien-nym i oszklonąlustrami szafęna całą ścianę. Utrzymany w tonacji błękitu i bladego beżu, z meblami z epoki królowej Anny, wykonanymi z drewna wiśniowego na wysoki połysk. — Czy to tylko pokój gościnny? — spytała Jane z niedowierzaniem. — Nie korzystacie z niego na co dzień? Och, gdyby to byłmój dom, przychodziłabym tu ciągle! Siadałabym i czy-tała, czytała i siedziała, tam w oknie, i chłonęła atmosferę. Carol zawsze lubiła ten pokój, ale teraz, dzięki Jane, zaczęła doceniaćgo na nowo. Kiedy obserwowała dziewczynkęuchylającądrzwi szafy, sprawdzającąwidok z każdego kąta, twar-dośćmateraca na królewskich rozmiarów łożu, zdała sobie sprawę, że jednąz zalet posiadania dzieci jest niewinnośći świeżośćich reakcji. To sprawia, że rodzice pozostająmłodzi i otwarci na świat. Tego wieczora Carol, Paul i Jane przygotowywali kolację. Choćz natury nieco nieśmiała, dziewczynka natychmiast dostosowała siędo tutejszych zwyczajów. W kuchni i przy stole ja-dalnym było dużo śmiechu. Po kolacji Jane zaczęła zmywaćnaczynia, podczas gdy Carol i Paul sprzątali ze stołu. Kiedy przez moment zostali sami, Paul cicho powiedział: — Ona jest wspaniałym dzieciakiem. 83 — A nie mówiłam? — Śmieszna sprawa. — Co? — Od momentu gdy jązobaczyłem dziśpo południu przed saląsądową, nie opuszcza mnie uczucie, że jużjągdzieświdziałem. — Gdzie? Potrząsnąłgłową. — Żebyśmnie zabiła, nie wiem. Ale w jej twarzy jest cośznajomego. Przez całe wtorkowe popołudnie Grace czekała na telefon. Drętwiała na myśl, że będzie musiała odebrać. Poprzez działanie próbowała daćupust energii, która brała sięze zdenerwowania; sprzątała dom. Wyszorowała podłogęw kuchni, odkurzyła meble we wszystkich pokojach i wyczyściła dywany. Nie mogła jednak przestaćmyślećo tamtej rozmowie: głos suchy jak papier i zniekształcony echem, ale z pewnościąnależący do Leonarda; osobliwe rzeczy, które powiedział; niesamowita cisza, kiedy skończyłmówić; niepokojące uczucie niezmierzonej odległości, niewyobrażalnej otchłani czasu i przestrzeni… To musiałbyćkawał. Ale kto za tym stoi? Dlaczego naśladuje głos Leonarda osiemnaście lat po jego śmierci? Jaki jest cel takich zabaw teraz, gdy minęło tyle czasu? Aby nie myśleć, zabrała siędo pieczenia jabłek w cieście. Duże soczyste jabłka — podawa-ne z cynamonem, mlekiem i tylko odrobinącukru — były jej ulubionym daniem na kolację. Urodziła sięi wychowała w Lancaster, w Pensylwanii, gdzie podawano je jako oddzielny posi-łek. We wtorkowy wieczór nie miała jednak apetytu, nawet na jabłka w cieście. Przełknęła parę kęsów, dziobiąc je bezmyślnie widelcem, kiedy zadzwoniłtelefon. Podskoczyła. Gapiła sięna aparat wiszący na ścianie. Zadzwoniłznów. I znów. Drżąc, wstała, podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. — Gracie… Głos byłsłaby, lecz wyraźny. — Gracie… jużchyba za późno… To byłon. Leonard. Albo ktoś, kto mówiłdokładnie jak on. Nie mogła odpowiedzieć. Miała ściśnięte gardło. — Gracie… Nogi miała jak z waty. Wysunęła krzesło spod blatu i szybko usiadła. — Gracie… powstrzymaj to, żeby znów sięnie zdarzyło. To nie może… trwaćwiecznie… raz za razem… krew… morderstwo… Zamknęła oczy i zmusiła siędo mówienia. Głos miała słaby, trzęsący, obcy nawet dla niej samej — znużonej, słabej, starej kobiety. 84 — O kim mówisz? Szepczący, urywany głos w telefonie powiedział: — Chrońją, Gracie. — Czego pan ode mnie chce? — Chrońją. — Dlaczego pan to robi? — Chrońją. — Kogo chronić? — dopytywała się. — Willę. ChrońWillę. Wciążprzerażona i zmieszana, nagle poczuła gniew. — Nie znam nikogo o tym imieniu, do cholery! Kto mówi? — Leonard. — Nie! Myśli pan, że jestem trzęsącąsię, głupiąstaruszką? Leonard nie żyje. Od osiemnastu lat! Pan nie jest Leonardem. Co tu jest grane? Chciała zakończyćrozmowę, sądząc, że to jedyna metoda na tego rodzaju wybryki, ale nie mogła sięzdobyćna odłożenie słuchawki. On miałgłos tak podobny do Leonarda, że była jak zahipnotyzowana. Odezwałsięznów, o wiele ciszej niżprzedtem. — ChrońWillę. — Mówiępanu, nie znam jej. Jeśli dalej będzie pan mnie niepokoił, powiadomiępolicję… — Carol… Carol… — mówiłmężczyzna, a jego głos zanikał. — Willa… ale nazywaj ją Carol. — Co siętu, do diabła, dzieje? — Strzeżsię… kota. — Co? Głos byłteraz tak odległy, że musiała wytężaćsłuch, aby cośzrozumieć. — Kota… — Arystofanesa? Co z nim? Zrobiłmu pan coś? Otrułgo pan? Czy dlatego ostatnio cośmu dolega? Cisza. — Jest tam pan? Nic. — Co z kotem? — dopytywała się. Brak odpowiedzi. Słuchała idealnej ciszy i zaczęła siętrząśćtak gwałtownie, że z trudnościąutrzymała słu-chawkę. — Kim pan jest? Dlaczego pan mnie tak dręczy? Dlaczego chce pan zrobićkrzywdęArysto-fanesowi? 85 Gdzieśz oddali boleśnie znajomy głos jej dawno zmarłego męża wypowiedziałkilka ledwie słyszalnych słów. — Chciałbym… tu być… na… jabłkach w cieście. Zapomniały kupićpiżamę. Jane położyła siędo łóżka w podkolanówkach, majteczkach i jednej z koszulek Carol, trochędla niej za obszernej. — Co będziemy robiły jutro? — spytała, jużleżąc, z głowąuniesionąna poduszce. Carol usiadła na brzegu łóżka. — Myślę, że mogłybyśmy rozpocząćleczenie nastawione na wyważenie drzwi do twojej pamięci. — Na czym ono polega? — Czy wiesz, co to terapia metodąregresji hipnotycznej? Jane przeraziła się. Od czasu wypadku kilka razy czyniła świadome wysiłki, by przypomnieć sobie, kim jest, ale za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że jest na tropie jakiejśniepoko-jącej rewelacji, czuła sięzdezorientowana, oszołomiona i wystraszona. Kiedy zmuszała umysł do cofnięcia sięw głąb, dalej, ażdo prawdy, psychologiczny mechanizm obronny ucinałjej ciekawośćtak nagle, jak pętla dusiciela odcina ofierze dopływ powietrza. A za każdym razem, na krawędzi nieświadomości, widziała dziwny, srebrzysty przedmiot huśtający siętam i z po-wrotem w ciemności; wizja nie do rozszyfrowania, a zarazem mrożąca krew w żyłach. Czuła, że w jej przeszłości jest cośohydnego, cośtak strasznego, że lepiej, aby nie pamiętała. Już prawie podjęła decyzję, by nie szukaćtego, co zagubione, by zaakceptowaćnowe życie bezi-miennej sieroty. A tu, dzięki regresji hipnotycznej, może zostaćzmuszona do konfrontacji z upiornąprzeszłością, bez względu na to, czy będzie tego chciała, czy nie. Ta myśl jąprzerażała. — Dobrze sięczujesz? — spytała Carol. Dziewczynka zamrugała oczami, oblizała wargi. — Tak. Myślałam tylko o tym, co pani powiedziała. Regresja hipnotyczna. To znaczy, że pani zamierza wprowadzićmnie w trans i sprawić, że wszystko sobie przypomnę? — Cóż, to nie takie łatwe, kochanie. Nie ma gwarancji, że zadziała. Zahipnotyzujęcię i poproszę, żebyśwróciła myślądo czwartkowego wypadku; potem poprowadzęciędalej i dalej w przeszłość. Jeśli jesteśdobrym medium, możesz przypomniećsobie, kim jesteśi skąd pocho-dzisz. Regresja hipnotyczna może czasami pomóc pacjentowi na nowo przeżyćgłęboko ukryte, wywołane urazem doświadczenie. Osobiście nigdy nie stosowałam tej techniki w przypadku amnezji, ale wiem, że podejmowane sątakie próby. Oczywiście, nie zawsze dająefekty, i wy-magająkilku seansów. To może byćnudny, frustrujący proces. Na jutro nic specjalnego nie zaplanowałam, a twoi rodzice pojawiąsiępewnie, zanim będęmogła ci pomóc w odzyskaniu pamięci, nie szkodzi jednak zacząć. Jeśli, oczywiście, dobrze sięczujesz. Nie chciała, żeby Carol wiedziała, jak boi sięprzeszłości, więc powiedziała: — Pewnie! To brzmi fascynująco. 86 — Świetnie. Jutro mam czterech pacjentów, więc tobąbędęmogła zająćsięo jedenastej. Spędzisz dużo czasu w poczekalni, przed seansem i po nim, dlatego zabierz ze sobąjakąśksiąż-kę. Lubisz czytaćkryminały? — Chyba tak. — Agaty Christie? — Nazwisko brzmi znajomo, ale nie wiem, czy kiedyśczytałam którąśz jej książek. — Przekonamy się. Jeśli byłaśmiłośniczkątajemniczych opowiadań, może Agata Christie otworzy ci pamięć. Każdy bodziec, każde połączenie z przeszłościąmoże zadziałaćjak drzwi. — Pochyliła sięi pocałowała Jane w czoło. — Ale nie martw siętym teraz. Po prostu wyśpij się dobrze, dziecinko. Kiedy Carol wyszła z pokoju, zamykając za sobądrzwi, Jane nie od razu zgasiła światło. Błądziła powoli wzrokiem po pokoju tam i z powrotem, skupiając uwagęna każdym pięknym przedmiocie. Boże, proszę— myślała — pozwól mi tu zostać. Jakimśsposobem pozwól mi zostaćw tym domu na zawsze. Nie każmi wracaćtam, skąd pochodzę, gdziekolwiek by to było. Chcęmiesz-kaćwłaśnie tutaj. Chcęumrzećwłaśnie tutaj, gdzie jest tak ładnie. Wreszcie wyciągnęła rękęi wyłączyła nocnąlampkę. Ciemnośćrozpostarła sięjak skrzydła nietoperza. Za pomocąkawałka ceraty i czterech gwoździ Grace Mitowski przytwierdziła prowizorycz-ną„plombę” zasłaniającąwyjście dla kota. Arystofanes stałpośrodku kuchni, z ogonem wyprężonym i przekrzywionym w jednąstro-nęi obserwowałjąz wyrazem zainteresowania w błyszczących oczach. Co kilka sekund prze-ciągle miauczał. Kiedy przybiła ostatni gwóźdź, powiedziała: — Dobra, kocie. Przez pewien czas nie będziesz miałwychodnego. Może ktośkarmi cię małymi dawkami narkotyków czy jakiejśtrucizny, i to jest przyczynątwojego złego zachowa-nia. Musimy po prostu poczekaći zobaczyć, czy twój stan siępoprawia. Miałeśwysokie loty na haju, ty głupi kocie? Arystofanes miauknąłpytająco. — Tak — rzekła Grace. — Wiem, że to brzmi dziwnie. A poza tym, gdyby okazało się, że to nie sprawka jakiegośpomyleńca, telefon musiałbyćod Leonarda. A to jeszcze dziwaczniejsze, nie sądzisz? Kot przekrzywiał łepek z boku na bok, jakby rzeczywiście starałsięuchwycićsens tego, co mówiła. Grace wyciągnęła rękęi potarła palcem wskazującym o kciuk. — Tutaj, kiciu. Tutaj, kici, kici, kici. Arystofanes syknął, parsknął, odwróciłsięi uciekł. 87 Tym razem kochali sięprzy zapalonym świetle. Czułgorący oddech Carol przy swojej szyi. Mocno sięprzytuliła; kołysała, wyprężała, skręcała i zginała w idealnej harmonii z nim; jej łagodne ruchy były płynne jak prądy w ciepłej rzece. Wyginała kark, unosiła sięi opadała w tempie dostosowanym do jego rytmicznych poruszeń. Była giętka i jedwabista, i tak wszechogarniają-ca jak ciemność. A potem trzymali sięza ręce i gadali o błahostkach; stawali sięcoraz bardziej senni. Carol usnęła, a Paul jeszcze mówił. Kiedy nie odpowiedziała na jedno z jego pytań, delikatnie rozplótł ich dłonie. Byłzmęczony, ale nie mógłusnąćtak szybko, jak by pragnął. Wciążmyślało dziewczynce. Byłpewny, że gdzieśjużjąwidział. Podczas kolacji jej twarz coraz bardziej kogośmu przypo-minała. To nie dawało mu spokoju. Ale żeby nie wiadomo jak sięstarał, nie mógłsobie przypo-mnieć, skąd jązna. Kiedy tak leżałw ciemnej sypialni, wytężając pamięć, poczułniepokój. Miałwrażenie — całkiem bez powodu — że jego poprzednie spotkanie z Jane było dziwne, może nawet nieprzy-jemne. Potem zastanawiałsię, czy dziewczynka stanowi jakieśzagrożenie dla niego i Carol. Ależto absurd — pomyślał. — To nie ma sensu. Muszębyćbardziej przemęczony, niżsądzi-łem. Nie potrafięjużlogicznie rozumować. Co złego może nas spotkaćze strony Jane? Jest takim miłym dzieckiem. Wyjątkowo miłym. Westchnął, przekręciłsięna drugi bok i zacząłprzypominaćsobie akcjęswojej pierwszej powieści (tej, która poniosła klęskę), a to go szybko uśpiło. O pierwszej w nocy Grace Mitowski siedziała w łóżku i oglądała film w przenośnym telewi-zorze. Miała świadomość, że Humphrey Bogart i Lauren Bacall prowadząjakąśdowcipną, ostrą wymianęzdań, ale tak naprawdęstraciła wątek jużw paręminut po rozpoczęciu filmu. Myślała o Leonardzie, mężu, którego osiemnaście lat temu zwyciężyłrak. Byłdobrym czło-wiekiem, pracowitym, wielkodusznym, kochającym; byłduszątowarzystwa. Bardzo go kochała. Ale nie każdy kochałLeonarda. Miałwady, bez wątpienia. Jednąz najgorszych była niecier-pliwośći cięty język — skutek braku cierpliwości. Nie tolerowałludzi leniwych, apatycznych, ignorantów lub głupców. A oni stanowiądwie trzecie ludzkości, mawiałczęsto, gdy popadał z szczególnie zrzędliwy nastrój. Byłczłowiekiem szczerym, za nic mającym reguły towarzy-skie, toteżmówiłludziom dokładnie to, co o nich sądził. W związku z tym prowadził życie wolne od kłamstw, lecz takie postępowanie przysparzało mu wrogów. Zastanawiała się, czy to jeden z nich dzwoniłdo niej, udając Leonarda, czerpiąc przyjem-nośćz dręczenia wdowy. Trucie kota, nękanie jej dziwnymi telefonami, straszenie mogło spra-wiaćmu rozkosz. Ale dopiero po osiemnastu latach? A poza tym któżjeszcze pamiętałgłos Leonarda, by naśladowaćgo tak idealnie? Z pewnościątylko ona potrafiła go rozpoznać. I po cóżmieszać w to Carol? Leonard zmarłtrzy lata przed tym, jak Carol wkroczyła w życie Grace; nigdy jej nie znał. Dlaczego rozmówca określiłCarol imieniem Willa? A co najdziwniejsze, skąd wiedział, że właśnie zrobiła jabłka w cieście? 88 Istniało tylko jedno wytłumaczenie, aczkolwiek przyjmowała je z niechęcią. Telefon byłod samego Leonarda. Od nieboszczyka. Nie. Niemożliwe. Wielu ludzi wierzy w duchy. Nie ja. Pomyślała o dziwnych snach, które miała w zeszłym tygodniu. Wtedy w nie nie wierzyła, teraz zmieniła zdanie. Więc czemu nie duchy? Nie. Była przecieżkobietązrównoważoną, prowadzącąustabilizowane, racjonalne życie; pewną, że na wszystkie wątpliwości i pytania można znaleźćlogicznąodpowiedź. Teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, jeśli zgodzi sięna istnienie duchów w ramach swojej racjonalnej filozo-fii, w co będzie musiała uwierzyćw następnej kolejności? W wampiry? Zacznie nosićze sobą ostry drewniany kołek i krucyfiks? A wilkołaki? W takim razie gdzie pudełko ze srebrnymi nabojami? Złe elfy mieszkające w środku ziemi i powodujące trzęsienia i wybuchy wulkanów? Pewnie! Czemu nie? Grace zaśmiała sięgorzko. Nie mogła nagle pozwolićsobie na wiaręw duchy, bo zaakceptowanie jednego przesądu mogło pociągnąćza sobąprzyjęcie innych. Była za stara, wygodna i zbyt przywiązana do wy-pracowanych przez siebie poglądów, by przestawićcały system filozofii życiowej. A z pewno-ściąnie zamierzała dokonywaćażtak gruntownego przewartościowania tylko dlatego, że ode-brała dwa dziwaczne telefony. Musiała jednak podjąćdecyzję: Czy powiedziećCarol, że ktośjąnęka? Próbowała wyobra-zićsobie, jak zostanie to przyjęte. Tajemnicze telefony i kot narkoman zupełnie nie pasowały do Grace Mitowski. Wyszłaby na rozhisteryzowanąstarąkobietę, szukającąnieistniejących kon-spiratorów za każdymi drzwiami i pod każdym łóżkiem. Mogliby nawet pomyśleć, że sięstarzeje. A może sięstarzeję? — zastanawiała się. — Czy te telefony to tylko wytwór mojej wyobraź-ni? Nie. Z pewnościąnie. Nie wmówiła teżsobie zmian w osobowości Arystofanesa. Spojrzała na ślady pazurów na dłoni; goiły się, chociażwciążbyły czerwone i spuchnięte. Dowód. Te ślady stanowiły dowód, że cośnie gra. Nie jestem stara — mówiła sobie. — Ani trochę. Ale wolałabym nie udowadniaćCarol, że nie brak mi piątej klepki. Lepiej zachowaćspokój. Poczekać. Zobaczyć, co sięjeszcze wyda-rzy. W każdym razie mogęsobie sama z tym poradzić. Dam radę. Kiedy Jane obudziła sięw środku nocy, zauważyła że chodzi we śnie. Znajdowała sięw kuchni, ale nie pamiętała, żeby wstawała z łóżka i schodziła po schodach. Panowała cisza. Jedyny dźwięk dobiegałod mruczącej z cicha lodówki. Przez duże okna wdzierało sięblade światło księżyca w pełni. Jane otworzyła jednąz szuflad i wyjęła nóżrzeźnicki. Gapiła sięna niego przerażona. W srebrnej poświacie zalśniło zimne ostrze. Włożyła go z powrotem do szuflady. Zasunęła ją. Ściskała nóżtak mocno, że czuła jeszcze ból w ręce. Dlaczego wzięła nóż? Chłód przebiegłjej po plecach jak stonoga. Nagie ramiona i nogi pokryły sięgęsiąskórkąi uświadomiła sobie, że jest prawie nieubrana. Silnik lodówki wyłączyłsięz suchym grzechotem, ażpodskoczyła i odwróciła się. W domu panowała teraz nienaturalna cisza. Mogła nawet uwierzyć, że ogłuchła. Co ja robiłam z nożem? Splotta ramiona na piersi, aby opanowaćdreszcze, które niąwstrząsały. Może poczuła głód i przyszła tutaj we śnie, żeby zrobićkanapkę. Tak. Prawdopodobnie tak było. Właściwie chętnie by cośzjadła. Sięgnęła do szuflady po nóż, aby ukroićplaster pieczeni. Widziała jąw lodówce, kiedy pomagała Carol i Paulowi robićkolację. Jednak rozmyśliła się. Nie potrafiłaby nic przełknąć. Bose nogi zziębły i czuła sięnieskrom-nie obnażona. Chciała natychmiast wrócićdo łóżka, pod kołdrę. W ciemności, wspinając siępo schodach, trzymała sięblisko ściany, bo tam deski mniej trzeszczały. Wróciła do swojego pokoju, nie budząc nikogo. Na zewnątrz, gdzieśw oddali, zawyłpies. Jane schowała sięgłęboko pod kocami. Przez chwilęmiała kłopot z zaśnięciem, czuła sięwinna, że grasuje po domu, kiedy państwo Tracy śpią. Nie chciała, aby fakt, iżbyła w szpitalu, tłumaczyłjej niewłaściwe zachowanie. Oczywiście, to głupie. Nie węszyła w jakimśokreślonym celu. Chodziła we śnie, a osoba w takim stanie nie panuje nad sobą. Po prostu chodziła we śnie. 90 ROZDZIAŁ8 W gabinecie Carol Tracy niepodzielnie panowała Myszka Miki. Większośćprzedmiotów, które wypełniały pokój, ozdabiały wizerunki sławnej gwiazdy filmów rysunkowych w najróż-niejszych pozach i sytuacjach. Dziesiątki figurek ulubionego przez wszystkie dzieci gryzonia uśmiechały sięszeroko z każdego kąta i półki do małych pacjentów Carol. Ten imponujący zbiór łamałpierwsze lody w kontaktach z dziećmi. Jane zareagowała podobnie, jak większośćpacjentów. Mówiła „oooch” i „aach” i śmiała się radośnie. Zanim skończyła podziwiaćkolekcjęi usiadła w jednym z wielkich skórzanych foteli, była jużgotowa do seansu hipnotycznego — jej napięcie i obawa zniknęły. Magia Miki jak zwykle nie zawiodła. W gabinecie Carol zamiast typowej kanapy stały naprzeciw siebie dwa duże fotele z oparcia-mi, dla niej i pacjenta. Nieco przysłonięte okna i dyskretne światło sączące sięz narożnych lamp stwarzały przytulny nastrój. Przez paręminut gawędziły o kolekcji, a potem Carol powiedziała: — Dobra, kochanie. Myślę, że powinnyśmy zacząć. Niepokój pojawiłsięna twarzy dziewczynki. — Sądzi pani, że hipnoza to dobry pomysł? — Tak. To najlepsza metoda, jakąznamy, by przywrócićci pamięć. Nie bój się. To proste. Tylko odprężsięi popłyń. Dobrze? — Hm… dobrze. Carol wstała i ruszyła w kierunku Jane, która także zaczęła siępodnosić. — Nie, ty zostańna swoim miejscu. — Carol stanęła za dziewczynkąi przyłożyła koniuszki palców do jej skroni. — Odprężsię, kochanie. Odchyl do tyłu. Ręce na udach. Dłonie wewnętrznąstronądo góry, palce luźno. Świetnie. Teraz zamknij oczy. Sązamknięte? — Tak. — Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz chcę, żebyśpomyślała o latawcu. Dużym latawcu w kształ-cie rombu. Wyobraźgo sobie. Jest olbrzymi, niebieski i żegluje wysoko po błękitnym niebie. Widzisz go? 91 Po krótkim wahaniu dziewczynka odparła: — Tak. — Obserwuj latawiec, kochanie. Patrz, jak łagodnie wznosi sięi opada wraz z prądami po-wietrznymi. Wznosi sięi opada, w góręi w dół, w góręi w dół, z boku na bok, żegluje z wdziękiem, daleko ponad ziemią, w półdrogi między ziemiąi chmurami, daleko ponad twojągłową. — Carol mówiła aksamitnym, kojącym głosem i patrzyła na bujne blond włosy dziewczynki. — Kiedy tak obserwujesz latawiec, stopniowo stajesz siętak lekka i wolna jak on. Uczysz się wznosićcoraz wyżej w błękitne niebo. — Koniuszkami palców Carol zataczała delikatne koła na skroniach Jane. — Opuszcza cięnapięcie. Wszystkie troski i niepokoje odpływajądaleko, i myślisz tylko o latawcu żeglującym po błękitnym niebie. Wielki ciężar zostaje zdjęty z twojej głowy, czoła i skroni. Czujesz sięo wiele lżej. — Zsunęła ręce na kark dziewczynki. — Mięśnie na karku rozluźniająsię. Napięcie znika. Wielki ciężar zostaje zdjęty. Jesteśteraz tak lekka, że możesz wznieśćsięjak latawiec… prawie… prawie… — Opuściła ręce na ramiona malej. — Odprężsię. Niech napięcie odejdzie. Jesteślżejsza, coraz lżejsza. Ciężar spada także z twoich piersi. A teraz unosisz się. Tylko kilka centymetrów nad ziemią, ale unosisz się. — Tak… unoszę… — powiedziała niskim głosem. — Latawiec szybuje daleko w górze, a ty powoli, powoli poruszasz się, aby do niego dołą-czyć… Mówiła jeszcze chwilę, a potem wróciła na swój fotel. Jane osunęła sięna oparcie, głowęprzekrzywiła na bok, zamknęła oczy, twarz miała spokoj-nąi rozluźnioną; oddychała cicho. — Jesteśteraz pogrążona w bardzo głębokim śnie — powiedziała Carol. — To odprężający, bardzo głęboki sen. Rozumiesz? — Tak — wymamrotała dziewczynka. — Odpowiesz mi na kilka pytań. — Dobrze. — Pozostaniesz w tym głębokim śnie i będziesz odpowiadała na moje pytania, dopóki ci nie powiem, że jużczas sięobudzić. Rozumiesz? — Tak. — Dobrze. Bardzo dobrze. A teraz powiedz mi, jak sięnazywasz. Dziewczynka milczała. — Jak sięnazywasz, kochanie? — Jane. — Czy to twoje prawdziwe imię? — Nie. — Jak brzmi twoje prawdziwe imię? Jane zmarszczyła brwi. — Ja… nie pamiętam. 92 — Skąd pochodzisz? — Ze szpitala. — A przedtem? — Znikąd. Kropelka śliny błysnęła w kąciku jej ust. Zlizała jąospale, zanim zdążyła spłynąćpo policz-ku. — Kochanie, przypominasz sobie zegar z MyszkąMiki, który oglądałaśkilka minut temu? — spytała Carol. — Tak. — Bioręzatem ten zegar z półki — powiedziała Carol, nie poruszając sięz miejsca. — A teraz kręcęjego wskazówkami do tyłu, dookoła cyferblatu, cały czas do tyłu. Czy widzisz wskazówki poruszające siędo tyłu na zegarze z MyszkąMiki? — Tak. — A teraz dzieje sięcośzdumiewającego. Kiedy kręcęwskazówkami do tylu, czas zaczyna płynąćw odwrotnym kierunku. Nie ma jużkwadransa po jedenastej. Teraz jest jedenasta. To magiczny zegar. Rządzi upływem czasu. A teraz jest dziesiąta rano… dziewiąta… ósma… Ro-zejrzyj się. Gdzie sięteraz znajdujesz? Dziewczynka otworzyła oczy. Utkwiła je w jakimśodległym punkcie. Powiedziała: — Hmmm… w kuchni. Tak. Stolik śniadaniowy. O rany, boczek jest smaczny i chrupiący. Stopniowo Carol przenosiła jąw czasie, cofając siędo pobytu w szpitalu, wreszcie do wy-padku w ubiegły czwartek rano. Dziewczynka skrzywiła sięz bólu i krzyknęła, na nowo przeży-wając moment zderzenia, a potem cofnęły sięjeszcze o paręminut. — Stoisz na chodniku — mówiła Carol. — Jesteśubrana tylko w bluzkęi dżinsy. Pada deszcz. Jest chłodno. Dziewczynka znów zamknęła oczy. Drżała. — Jak sięnazywasz? — spytała Carol. Cisza. — Jak sięnazywasz, kochanie? — Nie wiem. — Skąd przyszłaś? — Znikąd. — Chcesz powiedzieć, że masz amnezję? — Tak. — Jużprzed wypadkiem? — Tak. Chociażwciążskoncentrowana na dziewczynce, Carol poczuła ulgę, słysząc, że nie ponosi odpowiedzialności za stan Jane. Przez chwilęczuła sięjak niebieski latawiec, mogący szybo-waćwysoko w górze. Kontynuowała: 93 — Dobrze. Masz właśnie wkroczyćna jezdnię. Czy chcesz tylko przejśćprzez nią, czy też zamierzasz rzucićsiępod samochód? — Ja… nie… wiem. — A jak sięczujesz? Wesoła? Przygnębiona? Zobojętniała? — Przestraszona — dziewczynka odezwała sięsłabym, roztrzęsionym głosem. — Co cięwystraszyło? Cisza. — Czym jesteśprzestraszona? — To nadchodzi. — Co nadchodzi? — Za mną! — Co jest za tobą? Dziewczynka znów otworzyła oczy. Wciążgapiła sięna jakiśodległy punkt. — Co jest za tobą? — spytała ponownie Carol. — O Boże — jęknęła Jane. — Co to jest? — Nie, nie. — Potrząsnęła głową. Carol pochyliła siędo przodu. — Odprężsię, kochanie. Odprężysz sięi uspokoisz. Zamknij oczy. Spokojna… jak lata-wiec… daleko ponad wszystkim… unosisz się… ciepło. Napięcie zniknęło z twarzy Jane. — W porządku — rzekła Carol. — Jesteśspokojna, odprężona i spokojna. Powiesz mi, czego sięboisz? Dziewczynka nie odpowiedziała. — Kochanie, co cięwystraszyło? Co jest za tobą? — Coś… — Co? — Coś… — Wyrażaj się ściśle. — Nie wiem… co to… ale nadchodzi… i mnie przeraża. — Dobrze. Cofnijmy sięjeszcze trochę. Odwołując siędo obracających sięwstecz wskazówek zegarka z MyszkąMiki, przesunęła wydarzenia o cały dzieńdo tyłu — Teraz sięrozejrzyj. Gdzie sięznajdujesz? — Nigdzie. — Co widzisz? — Nic. — Musisz coświdzieć, kochanie. 94 — Ciemność. — Jesteśw ciemnym pokoju? — Nie. — Jesteśw nocy na dworze? — Nie. Cofnęła dziewczynkęo jeszcze jeden dzień. — A co teraz widzisz? — Tylko ciemność. — Musi tam byćcośjeszcze. — Nie. — Otwórz oczy, kochanie. Dziewczynka posłuchała. Jej niebieskie oczy były puste, szkliste. — Nic. Carol zmarszczyła brwi. — Siedzisz czy stoisz w tym ciemnym miejscu? — Nie wiem. — A co czujesz pod sobą? Krzesło? Podłogę? Łóżko? — Nic. — Sięgnij. Dotknij podłogi. — Tu nie ma żadnej podłogi. Zaniepokojona obrotem sprawy, Carol uniosła sięna krześle i wpatrywała przez chwilęw Jane, zastanawiając się, czego teraz spróbować. Wreszcie sięodezwała. — W porządku. Znów obracam wskazówki w przeciwnym kierunku. Czas płynie wstecz, godzina za godziną, dzieńza dniem, szybciej i szybciej. Chcę, żebyśmnie zatrzymała, ale do-piero wtedy, gdy wyjdziesz z ciemności i będziesz potrafiła powiedzieć, gdzie sięznajdujesz. Obracam teraz wskazówki. Do tyłu… do tyłu… Mijały sekundy. Dwadzieścia, trzydzieści. Po minucie Carol spytała: — Gdzie sięznajdujesz? — Jeszcze nigdzie. — Idziemy dalej. Do tyłu… do tyłu w czasie… Po następnej minucie Carol zaczęła sięniepokoić, że straciła kontrolęnad sytuacjąi sprawa może przybraćnieoczekiwany obrót. Jużmiała zaprzestaćeksperymentowania, gdy Jane wreszcie przemówiła: — Niech mi ktośpomoże! Mamo! Ciociu Rachael! Na litośćboską, pomóżcie mi! — Zerwa-ła sięz krzesła, wymachując ramionami. To nie byłgłos Jane. Wydobywałsięz jej ust, przez jej wargi i język, ale brzmiałinaczej. Miałinny tembr, akcent i brzmienie. 95 — Ja tu umrę! Na pomoc! Wydostańcie mnie stąd! Carol zerwała sięna nogi. — Kochanie, przestań. Uspokój się. — Ja siępalę! Ja siępalę! — krzyczała, wykonując ruchy, jakby chciała strząsnąćogień z ubrania. — Nie! — ostro powiedziała Carol. Schwyciła Jane za ramię, jednocześnie dokonując go-rączkowej analizy wydarzeń. Jane biła na oślep i próbowała sięuwolnić. Carol, nie puszczając jej ręki, zaczęła mówićcichym, monotonnym, spokojnym głosem. Jane przestała walczyć, ale jej oddech stałsięurywany i charczący. — Dym — mówiła, przykładając dłońdo ust. — Tyle dymu. Uspokajana i pocieszana Jane opadła wreszcie na krzesło. Była wyczerpana, a jej czoło po-kryło siękroplami potu. Niebieskie oczy, wpatrzone w jakiśodległy punkt, były nieprzytomne. Carol uklękła obok krzesła i wzięła małąza rękę. — Kochanie, słyszysz mnie? — Tak. — Nic ci nie jest? — Bojęsię… — Nie ma ognia. — Ale był. Wszędzie. — Jużgo nie ma. — Jeśli pani tak twierdzi. — Tak. Teraz powiedz, jak sięnazywasz. — Laura. — A pamiętasz nazwisko? — Laura Havenswood. Carol triumfowała. — Bardzo dobrze. Po prostu świetnie. Gdzie jest twój dom, Lauro? — W Shippensburgu. Shippensburg to małe miasteczko o niecałągodzinędrogi od Harrisburga. Spokojne, miłe miejsce, istniejące po to, by stanowićsiedzibęcollege’u stanowego oraz byćzapleczem oko-licznych farm. — Czy pamiętasz ulicę, na której mieszkasz w Shippensburgu? — spytała Carol. — Ulica nie ma nazwy, to po prostu farma. Tużza miastem, obok Walnut Bottom Road. — Mogłabyśmnie tam zaprowadzić? — O, tak. To ładne miejsce. Dwa kamienne słupy na skraju głównej drogi wytyczająwejście na nasząziemię. Długi podjazd wysadzany jest klonami, a wokółdomu rosnąwielkie dęby. Latem w cieniu drzew jest chłodno i przewiewnie. 96 — Jak ma na imiętwój ojciec? — Nicholas. — A jego numer telefonu? Dziewczynka zmarszczyła brwi. — Słucham? — Jaki jest numer waszego telefonu? Dziewczynka potrząsnęła głową. — Nie wiem, co pani ma na myśli. — Nie macie telefonu? — Co to jest telefon? Carol była zdumiona. Niemożliwe, aby osoba zahipnotyzowana wykręcała sięod odpowie-dzi lub żartowała. Przyjrzała siędziewczynce. Laura poruszyła sięniespokojnie, zmarszczyła czoło, szeroko otworzyła oczy i zaczęła oddychaćz trudem. — Lauro, posłuchaj mnie. Musisz sięuspokoić. Odprężyći… Dziewczynka nie reagowała. Zaczęła wićsięna krześle, jęczeć, dyszeć, a potem zsunęła się na podłogę, dygocąc i rzucając sięjak w ataku epilepsji. Cośz siebie strzepywała, zasłaniała się przed ogniem, wzywała kobietęo imieniu Rachael i krztusiła sięod nieistniejącego dymu. Upłynęła minuta, zanim Carol zdołała jąuspokoić. Zwykle wystarczało na to zaledwie parę sekund. Widocznie Laura przeżyła jakiśszczególnie dramatyczny pożar albo straciła kogoś bliskiego w płomieniach. Najchętniej Carol podążyłaby tym tropem, aby dowiedziećsię, co było powodem takiego zachowania, ale nie mogła przemęczaćpacjentki. Zdawała sobie spra-wę, że trzeba szybko zakończyćseans. Pomogła dziewczynce usiąśćna fotelu, a sama, kucnąwszy obok, nakazała jej zapamiętać wszystko, co zostało do tej pory powiedziane, i wyprowadziła jąz transu. Jane potrząsnęła głową, odchrząknęła, spojrzała na Carol i powiedziała: — Chyba sięnie udało, co? — Znów mówiła swoim głosem. Dlaczego zmieniłsięjej głos, kiedy mówiła jako Laura? — zastanawiała sięCarol. — Czy nic nie pamiętasz? — spytała. — Niewiele jest do pamiętania. Próbowała mnie pani uśpić, mówiąc o niebieskim latawcu, a skoro zdawałam sobie z tego sprawę, nic nie wyszło. — Ależudało się— zapewniła jąCarol. — I zaraz sięo tym przekonasz. Dziewczynka miała sceptyczny wyraz twarzy. — Co? Co pani odkryła? — Laura. Dziewczynka nawet nie drgnęła, wyglądała jednak na zdumioną. — Nazywasz sięLaura. — Kto pani o tym powiedział? — Ty. 97 — Laura? Nie. Chyba nie. — Laura Havenswood — powiedziała Carol. Dziewczynka zmarszczyła brwi. — To mi nic nie mówi. — Powiedziałaśmi, że mieszkasz w Shippensburgu. — Gdzie to jest? — Jakąśgodzinęstąd. — Nigdy nie słyszałam tej nazwy. — Mieszkasz tam na farmie. Kamienne słupy stojąu wejścia do posiadłości twojego ojca i jest tam długi podjazd wysadzany klonami. Tak mi powiedziałaś, i jestem pewna, że mówiłaś prawdę. Człowiek zahipnotyzowany nigdy nie kłamie. A poza tym nie masz żadnego powodu, żeby mnie oszukiwać. Nie masz nic do stracenia, a wszystko do zyskania, jeśli przełamiemy blokadępamięci. — Byćmoże jestem LaurąHavenswood, ale nie mogęsobie tego przypomnieć. Tak mi przy-kro. Miałam nadzieję, że gdy poznam swoje imię, wszystko jakośzaskoczy na swoje miejsce. A tu wciążpustka. Laura, Shippensburg, farma — nic nie kojarzę. Carol podniosła sięz kolan i rozprostowała zesztywniałe nogi. — Jeszcze nigdy nie spotkałam sięz czymśpodobnym. Z tego, co wiem, żadne z fachowych czasopism nie opisuje podobnej reakcji. Jeśli pacjent poddałsięhipnozie, zawsze następuje oczekiwany efekt badań. Natomiast twoja reakcja jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiem na ten temat. Bardzo dziwne. Jeśli byłaśw stanie przypomniećsobie fakty pod hipnoza., powinnaś umiećje powtórzyć. Brzmienie twojego prawdziwego imienia powinno otworzyćdrzwi do pa-mięci. — Ale nie otworzyło. — Dziwne… Dziewczynka podniosła wzrok. — Co teraz? Carol pomyślała przez chwilę. — Sądzę, że powinniśmy poprosićpolicjęo sprawdzenie tożsamości Havenswoodów. Podeszła do biurka, podniosła słuchawkęi wykręciła numer komendy policji w Harrisburgu. Telefonistka połączyła ja z detektywem Lincolnem Werthem, który zajmowałsięosobami zaginionymi. WysłuchałCarol z zainteresowaniem, obiecałwszystko sprawdzići natychmiast poinformowaćo wynikach akcji. Cztery godziny później, o trzeciej pięćdziesiąt pięćpo południu, po wizycie ostatniego pa-cjenta, Carol i Jane wybierały siędo domu, kiedy Lincoln Werth zadzwoniłzgodnie z obietnicą. Carol odebrała telefon przy swoim biurku, a dziewczynka przycupnęła na krawędzi, wyraźnie podenerwowana. 98 — Pani doktor Tracy — odezwałsięWerth — całe popołudnie poświęciłem na zbieranie interesujących paniąinformacji. Telefonowałem do policji w Shippensburgu i do biura miejsco-wego szeryfa. Obawiam się, że została pani wprowadzona w błąd. — Nie rozumiem. — Zarówno w Shippensburgu, jak i w całym okręgu nie możemy znaleźćnikogo o nazwisku Havenswood. Nie istnieje telefon zarejestrowany na kogośo tym nazwisku, a… — Może oni po prostu nie majątelefonu. — Oczywiście, braliśmy pod uwagęi takąmożliwość— rzekłWerth. — Proszęmi wierzyć, niczego nie przegapiliśmy. Szukając dalej, przyjęliśmy, że ludzie, których poszukujemy, mogą byćamiszami mieszkającymi w tych lasach. Udaliśmy sięwięc do miejscowego urzędu podat-kowego. Dowiedzieliśmy się, że nikt o nazwisku Havenswood nie posiada domu ani farmy na tym terenie. — Mogąbyćdzierżawcami — powiedziała Carol. — Mogą, ale według mnie oni w ogóle nie istnieją. Dziewczynka musiała kłamać. — Po cóżby miała to robić? — Nie wiem. Może i cała ta amnezja to kawał. Prawdopodobnie uciekła z domu. — Nie. Zdecydowanie nie. — Carol spojrzała na Laurę; nie, ciągle jeszcze Jane; w jej jasne, błękitne oczy. — A poza tym w stanie hipnozy nie można kłamaćtak przekonująco. Jane, przysłuchując sięrozmowie, domyśliła się, że poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Jej twarz spochmurniała. Wstała i podeszła do okna. — W tej całej sprawie jest coścholernie dziwacznego — odezwałsięWerth. — Dziwacznego? — powtórzyła Carol. — Cóż, na podstawie opisu farmy, podanego nam przez panią, dotarliśmy do tego miejsca. Ono istnieje. — Cóż, zatem… — Ale nie mieszka tam nikt o nazwisku Havenswood — odparłWerth. — Teren jest własno-ściąrodziny Ohlmeyerów, powszechnie znanej w tych stronach i mającej dobrąpozycję. Oren Ohlemeyer, jego żona i dwaj synowie. Nigdy nie mieli córki. Oren odziedziczyłfarmępo ojcu, który kupiłjąsiedemdziesiąt lat temu. Nikt z rodziny Ohlmeyerów nie słyszało Laurze Haven-swood lub kimśo podobnym nazwisku. Nie znali także nikogo pasującego do rysopisu Jane Doe. — A jednak farma tam jest, dokładnie taka, jak nam opisała. — Tak — odrzekłWerth. — Zabawne, prawda? W drodze do domu, kiedy jechały jesiennym ulicami zalanymi słońcem, dziewczynka po-wiedziała: — Myśli pani, że udawałam trans? — Na Boga, nie! Byłaśw bardzo głębokim śnie. Nawet przy najlepszych zdolnościach ak-torskich nie potrafiłabyśtak odegraćsceny z pożarem. 99 — Pożarem? — Tego teżnie pamiętasz? — Carol zacytowała wypowiadane przez Jane kwestie. — Twoje przerażenie było szczere i jestem pewna, że byłaś świadkiem tych tragicznych wydarzeń. — Niczego nie pamiętam. Sądzi pani, że kiedyśnaprawdęsiępaliłam? — Możliwe. — Światła zmieniły sięna czerwone. Carol zatrzymała samochód i spojrzała na Jane. — Nie masz żadnych blizn, więc jeśli nawet przeżyłaśpożar, wyszłaśz niego bez obrażeń. Oczywiście może byći tak, że nie ty sama, lecz ktośz twoich bliskich zginąłw płomieniach, i w stanie hipnozy wczułaśsięw jego położenie. Jasno sięwyrażam? — Chyba rozumiem, o co pani chodzi. Może szok wywołany pożarem stałsięprzyczyną amnezji, a czekanie na rodziców jest bezcelowe, ponieważ… nie żyją, spłonęli. Carol wzięła dziewczynkęza rękę. — Nie martw siętym teraz, kochanie. Nie wiemy jeszcze, jak było naprawdę, ale i na taką ewentualnośćmusisz byćprzygotowana. Dziewczynka przygryzła wargę, kiwnęła głową. — Z pewnościąjest to tragiczne, ale nie odczuwam smutku. Nie pamiętam swoich bliskich, więc nie przeżywam ich utraty. Kierowca zielonego datsuna stojącego za nimi nacisnąłklakson. Światła sięzmieniły. Carol puściła rękędziewczynki i nacisnęła pedałgazu. — Podczas jutrzejszego seansu skoncentrujemy sięna pożarze. — Sądzi pani, że jestem LaurąHavenswood? — Cóż, na razie będziemy nazywaćcięJane, ale nie widzęprzeszkód, aby mówićdo ciebie Lauro, jeśli to twoje imię. — Nie potwierdzono tożsamości — przypomniała jej dziewczynka. Carol potrząsnęła głową. — Niezupełnie tak. Na razie stwierdzono, że nie mieszkałaśw Shippensburgu, ale musiałaś tam byćprzynajmniej raz, choćby przejazdem. Twoje wspomnienia sąpogmatwane i należy zrobićwszystko, aby je uporządkować. Muszęsięzastanowić, w jaki sposób zadawaćci pyta-nia i o co pytać. Trzeba po prostu poczekaći zobaczyć. Jechały przez chwilęw milczeniu. — Mam nadzieję, że nie rozwiążemy zagadki zbyt szybko — powiedziała Jane. — Od mo-mentu kiedy wiem o domku w górach, nie mogędoczekaćsię, aby go zobaczyć. — Doczekasz się, nie martw się. Wyjedziemy w piątek bez względu na przebieg seansu. Ostrzegałam cię, że leczenie może byćpowolnym, skomplikowanym i frustrującym procesem. Prawdępowiedziawszy, nie spodziewałam się, że osiągniemy dzisiaj tak wiele, i będęzadowo-lona, gdy jutro posuniemy sięchociażo krok dalej. — Chyba ma mnie pani jużdość. Carol westchnęła i udała zmęczenie. — Na to wygląda. Och, jesteśdla mnie strasznym ciężarem. Nie wiem, jak długo to jeszcze zniosę. — Zdjęła jednąrękęz kierownicy i przyłożyła do serca melodramatycznym gestem, czym wywołała chichot Jane. — Och, och! 100 — Wie pani co? — spytała dziewczynka. — Co? — Ja teżpaniąlubię. Spojrzały na siebie i pokazały zęby w uśmiechu. — Mam przeczucie dotyczące gór — powiedziała Jane. — Tak?… Że… — Że będzie tam świetna zabawa. Naprawdęwspaniała. Cośwyjątkowego. Prawdziwa przy-goda. — Jej niebieskie oczy były jeszcze jaśniejsze niżzwykle. Po obiedzie Paul zaproponował, żeby zagrali w scrabble. Rozłożyłplanszęna stoliku, a Ca-rol wyjaśniła Jane reguły, jako że dziewczynka nie mogła sobie przypomnieć, czy jużw to kiedyśgrała. Jane, zgodnie z wylosowanąkolejnością, rozpoczęła zabawęod słowa za dwadzieścia dwa punkty (pole o podwójnej punktacji oraz automatycznie podwojona liczba punktów za pierwsze słowo w grze). OSTRZE — Niezły start — oceniłPaul. Chciał, aby mała wygrała, gdyżzdawałsobie sprawę, że w jej sytuacji nawet najmniejsze zwycięstwo, sukces czy komplement mająogromne znaczenie, ale nie zamierzałstosowaćtaryfy ulgowej tylko dlatego, by sprawićjej przyjemność. Powinna, na Boga, zapracowaćna to. Zwróciłsiędo Jane: — Podejrzewam, że należysz do tego rodzaju dzieciaków, które mówią, że nigdy nie grały w pokera, po czym zgrabnie zagarniającałąpulępo każdym rozdaniu. — Możemy sięzałożyć, że tak nie będzie? — spytała Jane. — Nie namówisz nas do tego — odparłPaul. — Boicie się? — Strasznie. Puścisz nas z torbami. — Pozwolęwam dalej tu mieszkać. — Jesteśwspaniałomyślna. — Ustalęniski czynsz. — Ach, to dziecko ma doprawdy złote serce! Kiedy tak przekomarzałsięz Jane, Carol analizowała swój zestaw liter. — Hej — powiedziała. — Mam litery, które pasujądo słowa Jane. — Dodała K, E, W do R, tworząc słowo KREW. — Z tego, co widzę— odrzekłPaul — jest to zabawa w poderżnięcie gardła. Carol i Jane skrytykowały kiepski dowcip i uzupełniły swoje zestawy liter, dobierając ze stosiku leżącego na pokrywce pudełka. Paul ze zdumieniem stwierdził, że ze swojego siedmioliterowego zestawu może ułożyćjedy-nie słowo ŚMIERĆ, kontynuując ten makabryczny temat. — Niesamowite — rzekła Carol. 101 — A tu jeszcze cośbardziej niesamowitego — odezwała sięJane, uzupełniając w drugiej kolejce słowo OSTRZE słowem POGRZEB. Ś M PKI OS TRZE GER RWĆ Z E B Paul wpatrywałsięw planszę. Nagle poczułniepokój. Jaka jest szansa, aby pierwsze cztery słowa w grze wykazywały tak ścisłe powiązanie tematyczne? Jedna na dziesięćtysięcy? Nie. Jeszcze mniej. Jedna na sto tysięcy? Jedna na milion? Carol podniosła wzrok znad swojego zestawu niezwykłych liter. — W to jużna pewno nie uwierzycie. Ś M PKI OS TRZE GER ZAMORDOWAĆ Z E B 102 — Zamordować? — powiedziałPaul. — Och, daj spokój. Wystarczy jużtego. Zabieraj to słowo i ułóżjakieśinne. — Nie mogę— powiedziała Carol. — Mam tylko takie. Z pozostałych liter nie da sięnic ułożyć. — Ale możesz wstawićMA i AĆpo obu stronach Z w słowie POGRZEB. Powstanie wtedy MAZAĆzamiast ZAMORDOWAĆ. — Z pewnością, ale zarobięmniej punktów. Widzisz? Nie ma tu pola z podwójnąpunktacją. Kiedy Paul słuchałwyjaśnienia Carol, poczułsiędziwnie. Lodowaty chłód w środku ciała. Pustka. Balansowanie na linie i świadomość, że spadnie, spadnie, spadnie… Ogarnęło go déjŕvu; niesamowite uczucie, że jużkiedyśprzeżywałtęscenę. A przecieżnic takiego nigdy nie miało miejsca. Skąd więc ta pewność, że był świadkiem podobnych wyda-rzeń? W momencie postawienia pytania znalazłna nie odpowiedź. Uczucie déjŕvuniewiele miało wspólnego z makabrycznym zestawem słów w niewinnej grze. Raczej ponownie przeży-wałcoś, jak w ubiegłym tygodniu na strychu, gdy tajemniczy stukający dźwięk wydawałsię wychodzićz rozrzedzonego powietrza na wprost jego twarzy, gdy każde łup!brzmiało jak młot kowalski walący w kowadło gdzieśw innym wymiarze czasu i przestrzeni. Tak właśnie czułsię teraz, nad planszągry w obliczu czegośniezwyczajnego, nienaturalnego, może nadnaturalnego. — Posłuchaj, po prostu zabierz te ostatnie litery z planszy, włóżz powrotem do pudełka, wybierz nowe i ułóżjakieśinne słowo zamiast ZAMODROWAĆ— zwróciłsiędo Carol. Dostrzegł, że była przerażona jego propozycją. — Dlaczego mam to zrobić? — spytała. Paul zmarszczyłbrwi. — Ostrze, krew, śmierć, pogrzeb, zamordować— cóżto za zestaw słów w miłej, spokojnej, przyjacielskiej grze? Wpatrywała sięw niego przez chwilę, a jej przenikliwe spojrzenie sprawiło, że poczułsię trochęnieswojo. — To tylko zbieg okoliczności — tłumaczyła zakłopotana jego napięciem. — Wiem, że to tylko zbieg okoliczności — odrzekł, chociażnie mógłpozbyćsięosobliwego przeświadczenia, że słowa na planszy to dzieło jakiejśsiły o wiele potężniejszej niżzwykły przypadek. — A jednak dostałem gęsiej skórki — powiedziałnieprzekonująco. Odwróciłsiędo Jane, szukając sprzymierzeńca. — Czy ty nie dostajesz gęsiej skórki? — Tak. Trochę— zgodziła się. — Ale jest to także fascynujące. Zastanawiam się, jak długo możemy jeszcze układaćsłowa, które pasujątematycznie. — Ja teżjestem ciekawa. — Carol żartobliwie klepnęła Paula po ramieniu. — Wiesz, na czym polega twój kłopot, kochanie? Nie masz w sobie za grosz ciekawości naukowca. No, dalej. Twoja kolej. Po ułożeniu na planszy słowa ŚMIERĆnie uzupełniłzapasu liter. Wyciągnąłcztery tekturo-we kwadraciki i położyłje przed sobą. 103 Zamarł. O Boże. Znów znajdowałsięna linie, krocząc ponad wielkąotchłanią. — I co? — spytała Carol. Zbieg okoliczności. To musiałbyćzbieg okoliczności. — I co? Podniósłna niąwzrok. — Co tam masz? — spytała. Oniemiały, przeniósłspojrzenie na dziewczynkę. Pochylona nad stołem jak Carol, niecierpliwie oczekiwała odpowiedzi, czy makabryczny ciąg ma kontynuację. Paul opuściłoczy na rząd liter w drewnianej przegródce. To słowo wciążtu było. Niemożli-we. A jednak. — Paul? Zareagowałtak szybko i gwałtownie, że Carol i Jane ażpodskoczyły. Zgarnąłlitery z prze-gródki i niemal cisnąłje z powrotem do pudełka. Zmiótłpięćwstrętnych wyrazów z planszy, zanim ktokolwiek zdołałzaprotestować, i zmieszałtabliczki z pozostałymi. — Paul, na litośćboską! — Zaczniemy od nowa — oznajmił. — Może te słowa was nie drażniły, ale mnie tak. Jeśli chcęsłuchaćo krwi, śmierci i mordowaniu, włączam dziennik. — Jakie słowo miałeś? — dopytywała sięCarol. — Nie wiem — skłamał. — Nie dopasowałem do pozostałych liter. Daj spokój, zacznijmy od nowa. — Jednak cośułożyłeś— stwierdziła. — Nie. — Mnie teżsięwydaje, że pan cośułożył— odezwała sięJane. — Przyznaj się— prosiła Carol. — W porządku, miałem słowo. Obsceniczne. Dżentelmen, taki jak ja, nie użyłby go w wyra-finowanej grze, i to w obecności dam. W oczach Jane zamigotały ogniki przekory. — Naprawdę? Niech pan powie. Niech pan nie będzie nudny. — Nudny? Cóżto za maniery, młoda damo? — E tam, maniery! — Nie masz ani krzty skromności? — Ani trochę. — Pochodzisz z motłochu? — A z motłochu. — Kiwnęła głowąstanowczo. — Z motłochu z dziada pradziada. Więc niech nam pan powie, co to za słowo. 104 — Wstyd, wstyd, wstyd! — odparł. Udało mu sięjednak zmienićtemat i zaczęli nowągrę. Tym razem wszystkie słowa były zwyczajne i nie tworzyły żadnego niepokojącego ciągu. Później, w łóżku, kochałsięz Carol. Nie byłspecjalnie podniecony. Chciałpo prostu znaleźć sięjak najbliżej niej. Potem, kiedy wyszeptali jużwszystkie słowa miłości, spytała: — Jakie było twoje słowo? — Ehm? — udawał, że nie wie, o co jej chodzi. — Twoje obsceniczne słowo w grze. Nie udawaj, że zapomniałeś. — Nic ważnego. Zaśmiała się. — Po tym wszystkim, co robiliśmy w łóżku, nie powinieneśtak bardzo martwićsięo moją niewinność. — Nie miałem żadnego obscenicznego słowa. — To prawda. — Właściwie nie miałem żad-nego słowa. — Tu skłamał. — Tylko… myślałem, że pierwsze pięćsłów na planszy mogło źle wpłynąćna Jane. — Na Jane? — Tak. To znaczy, powiedziałaśmi, że byćmoże straciła jedno z rodziców albo oboje pod-czas pożaru. Mogła znajdowaćsięna krawędzi przypomnienia sobie strasznej tragedii z nie-dawnej przeszłości. A dzisiejszy wieczór miałbyćrelaksowy i radosny. Cóżto za gra, w której słowa na planszy układały sięw tak makabryczny ciąg. Carol obróciła sięna bok, trochęuniosła i pochyliła nad nim, a nagie piersi musnęły jego tors. Spojrzała mu w oczy. — Czy tylko dlatego tak sięzdenerwowałeś? — Nie sądzisz, że miałem rację? Chyba nie przesadziłem? — Może tak. Może nie. — Pocałowała go w nos. — Wiesz, dlaczego tak bardzo ciękocham? — Bo jestem wspaniałym kochankiem? — Jesteś, ale nie dlatego ciękocham. — Bo jestem ci bezgranicznie wierny? — Nie dlatego. — Bo utrzymujęswoje paznokcie w czystości? — Nie dlatego. — Poddajęsię. — Jesteśtaki cholernie wrażliwy, tak siętroszczysz o innych ludzi. Jakie to typowe dla mojego Paula — martwićsię, żeby Jane dobrze siębawiła, grając w scrabble’a! Oto dlaczego ciękocham. — Sądziłem, że to ze względu na moje orzechowe oczy. — Nieee. 105 — A mój klasyczny profil? — Żartujesz. — A sposób, w jaki środkowy palec mojej lewej stopy podkłada siępod sąsiedni palec? — Och, zapomnijmy o tym. Hmmm. Masz rację. Dlatego ciękocham. Wpadam w szałnie ze względu na twojąwrażliwość, lecz dla twoich palców u nóg. Przekomarzanie doprowadziło do przytulania, a przytulanie do pocałunków, a pocałunki — znów do namiętności. Osiągnęła szczyt zaledwie kilka sekund przed nim. Kiedy wreszcie odsu-nęli sięod siebie, Paul czułsięzmęczony, ale szczęśliwy. Carol usnęła pierwsza. A on gapiłsięw ciemny sufit sypialni i myślało grze. OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ… Pomyślało słowie, które ukryłprzed Carol i Jane, przez które przerwałgrę. Po ułożeniu wyrazu ŚMIERĆzostały mu trzy litery w przegródce: X, U, C. Kiedy wyciągnąłnastępne czte-ry litery, pasowały one niepokojąco dobrze do C. Najpierw odkryłA, potem R. I wiedziałjuż, co będzie dalej. Bałsiępatrzeć, ale byłzbyt ciekawy, żeby przerwać, kiedy powinien to zrobić. Wyciągnąłtrzeciątabliczkę, O, a potem L. C… A… R…O…L… OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ, CAROL. Oczywiście, nawet gdyby słowo pasowało do planszy, nie mógłumieścićtam wyrazu CA-ROL, bo to imięwłasne, a reguły gry na to nie zezwalały. Nie o to jednak chodziło. Najważniej-sze, że jej imięleżało tak ładnie, tak wyraźnie w przegródce. Niesamowite. Wyciągnąłlitery we właściwej kolejności, na litośćboską! Czy można mówićo przypadku? To jakiśomen. Ostrzeżenie, że cośma sięstaćCarol. Tak jak dwa koszmarne sny Grace Mitowski okazały sięprorocze. Pomyślało innych dziwnych wydarzeniach, które ostatnio sięzdarzyły: nadnaturalnie silny piorun dewastujący gabinet Alfreda O’Briana, odgłos stukania, który wstrząsnąłdomem, intruz na trawniku podczas burzy. Czuł, że to wszystko jakośsięze sobąwiązało. Ale, Chryste, jak? OSTRZE, KREW. ŚMIERĆ, POGRZEB. ZAMORDOWAĆ, CAROL. Jeśli kolejnośćsłów w scrabble’u była proroczym ostrzeżeniem, co Paul miałzrobić? Omen, jeśli to omen, zbyt byłdosłowny, by przerażać. Czego konkretnie sięstrzec? Nie mógłchronić Carol, dopóki nie znałkierunku, z którego nadciągało niebezpieczeństwo. Wypadek samocho-dowy? Katastrofa lotnicza? Aligator? Rak? Cokolwiek. Nic by nie zyskał, mówiąc Carol, że z liter ułożyłjej imię, jedynie wytrąciłby jąz równowagi. A on nie chciałjej denerwować. I tak denerwowałsię, gdy leżałw ciemności i czułpod kołdrąlodowaty chłód. O drugiej nad ranem Grace czytała jeszcze w swoim gabinecie. Nie było sensu kłaśćsięteraz na godzinęczy dwie. Wydarzenia ostatniego tygodnia przyprawiły jąw bezsenność. Tego dnia nie wydarzyło sięnic szczególnego. Arystofanes wciążzachowywałsiędziwacz-nie — ukrywałsięprzed nią, podkradał, obserwowałją, kiedy myślał, że go nie widzi — ale nie darłjużwięcej poduszek ani nie niszczyłmebli. Używałteżswojej kuwety, tak jak przedtem. Wszystko to napawało optymizmem. Nie dzwoniłteżczłowiek, który podawałsięza Leonarda. Tak, to byłdośćzwyczajny dzień. A jednak… Wciążodczuwała napięcie i nie mogła spać; miała wrażenie, że znajduje sięw oku cyklonu. Czuła, że cisza i spokój w jej domu to jakieśoszukaństwo, że wokółniej bijąpioruny i migają błyskawice, ale ona niczego nie widzi ani nie słyszy. Czekała, że w każdej chwili zostanie wciągnięta w tęburzę, i to oczekiwanie wywoływało stałe napięcie. Usłyszała jakiśszmer i podniosła wzrok znad powieści. W otwartych drzwiach gabinetu pojawiłsięArystofanes, bacznie sięrozglądał. Ich spojrzenia sięspotkały. Przez chwilęmiała uczucie, że w jego oczach kryje sięinteligencja, mądrość, doświadcze-nie. Intelekt z całąpewnościąniezwierzęcy. Arystofanes syknął. Miałzimne oczy. Bliźniacze kuleczki kryształowo czystego, niebieskozielonego lodu. — Czego chcesz, kocie? Przerwałte zmagania wzrokowe. Odwróciłsięz wyniosłąobojętnością, otarło drzwi i wol-no poszedłprzez korytarz, udając, że wcale jej nie szpieguje, chociażoboje wiedzieli, że było inaczej. Szpieguje, pomyślała. Czy ja zwariowałam? Dlaczego miałby szpiegowaćmnie kot? Ale ten pozornie absurdalny pomysłnie wywołałuśmiechu na jej ustach. Zamiast tego siedziała z książkąna kolanach, zastanawiając się, czy jeszcze jest normalna. 107 ROZDZIAŁ9 Czwartek po południu. Zasłony w gabinecie były szczelnie zasunięte, jak zwykle. Dwie stojące lampy dawały złote, rozproszone światło. Myszka Miki wciążuśmiechała sięszeroko we wszystkich swoich wciele-niach. Carol i Jane siedziały w fotelach. Dziewczynka weszła w trans z niewielkątylko pomocąCarol. Większośćpacjentów za dru-gim razem jest podatniejsza na hipnozę, i Jane nie stanowiła wyjątku. I znów, używając wyimaginowanego zegarka, Carol kręciła wskazówkami wstecz i cofnęła Jane do przeszłości. Tym razem dziewczynka nie potrzebowała ażdwóch minut, żeby znaleźć siępoza granicąamnezji. Po dwudziestu lub trzydziestu sekundach osiągnęła punkt, w którym zaczynały sięjej wspomnienia. Nagle szarpnęła sięi wyprostowała. Otworzyła oczy jak lalka; patrzyła na wylot przez Carol. Twarz wykrzywiła w grymasie zgrozy. — Laura? — odezwała sięCarol. Dziewczyna uniosła obie ręce do gardła. Chwytała siękurczowo za szyję, sapała, zakrywała dłoniąusta, krzywiła twarz z bólu. Wydawało się, że przeżywa na nowo to samo traumatyczne doświadczenie, które wywołało jej panikępodczas wczorajszego seansu; dzisiaj jednak nie krzy-czała. — Nie możesz czućognia — powiedziała jej Carol. — Nic cięnie boli, kochanie. Odpręż się. Uspokój. Nie czućteżdymu. Nic cięnie niepokoi. Oddychaj swobodnie, normalnie. Uspo-kój sięi odpręż. Nie posłuchała. Trzęsła sięi pociła. Krztusiła sięco jakiśczas, gwałtownie, sucho, a zarazem cicho. Obawiając się, że znów straciła kontrolęnad sytuacją, Carol zdwoiła wysiłki, by uspokoić pacjentkę; bez sukcesu. Jane zaczęła dziko gestykulować; jej ręce cięły, kłuły, szarpały i uderzały powietrze. Próbowała mówić, ale z jakiejśprzyczyny straciła głos. Łzy spłynęły jej po twarzy. Porusza-ła ustami bez skutku, rozpaczliwie starając sięcośpowiedzieć. Oprócz zgrozy w jej oczach pojawiła sięfrustracja. 108 Carol chwyciła notes i flamaster z biurka. Notes położyła na kolanach Jane, a pisak wcisnęła jej do ręki. — Zapisz mi to, kochanie. Dziewczynka ścisnęła pisak tak mocno, że kostki dłoni zbielały i zaostrzyły sięjak u kościo-trupa. Opuściła wzrok na notes. Przestała siękrztusić, ale nadal drżała. Carol kucnęła obok niej. — Co chcesz powiedzieć? Ręka Jane dygotała jak dłońniedołężnej staruszki. Pośpiesznie nabazgrała dwa ledwie czy-telne słowa: Pomóżmi. — Dlaczego potrzebujesz pomocy? Znów: Pomóżmi. — Dlaczego nie możesz mówić? Głowa. — Wyrażaj sięjaśniej. Moja głowa. — Co z twojągłową? Ręka Jane nakreśliła jednąliterę, lecz potem opadła linijkęniżej, próbując od nowa — bez rezultatu, znów zaczęła — z tym samym skutkiem, jak gdyby nie udawało sięjej wyrazićtego, co chciała. Wreszcie, w szale, zaczęła uderzaćflamastrem w papier, gryzmoląc bezładnąpląta-ninęczarnych linii. — Przestań! — rozkazała Carol. — Cholera, odprężsię. Uspokój. Jane znieruchomiała. W milczeniu gapiła sięw notes na kolanach. Carl wydarła pomazanąstronęi rzuciła na podłogę. — Dobrze. Teraz odpowiesz na pytania spokojnie i w miaręwyczerpująco. Jak sięnazy-wasz? Millie. — Millie? Jesteśpewna, że tak sięnazywasz? Millicent Parker. — Gdzie jest Laura? Kto to jest Laura? Carol wpatrywała sięw pociągłątwarz dziewczynki. Kropelki potu na jej gładkiej jak porce-lana skórze zaczynały wysychać. Niebieskie oczy były puste, rozbiegane. Usta siętrochęroz-chyliły. Nagle uderzyła Jane w twarz, ale ta ani drgnęła. Nie udawała transu. — Gdzie mieszkasz, Millicent? W Harrisburgu. — Czyli w tym mieście. Twój adres? Front Street. 109 — Nad rzeką? Znasz numer domu? Dziewczynka napisała. — Jak nazywa siętwój ojciec? Randolph Parker. — Jak nazywa sięmatka? Pisak nakreśliłnic nieznaczący zygzak. — Jak nazywa sięmatka? — powtórzyła Carol. Dziewczynka zaczęła siętrząść, krztusiła siębezgłośnie i raz jeszcze uniosła ręce do gardła. Flamaster zrobiłczarny ślad pod jej podbródkiem. Najprawdopodobniej jużsamo wspomnienie matki jąprzerażało. Oto teren do poszukiwań, aczkolwiek jeszcze nie teraz. Carol przemawiała do niej, uspokajała jąi zadała nowe pytanie. — Ile masz lat, Millie? Jutro sąmoje urodziny. — Naprawdę? Ile lat skończysz? Nie skończę. — Ilu lat nie skończysz? Szesnastu. — Teraz masz piętnaście? Tak. — I sądzisz, że nie dożyjesz szesnastu? Tak? Nie dożyję. — Dlaczego? Nowe kropelki potu pojawiły sięna linii włosów. — Dlaczego nie dożyjesz swoich urodzin? — powtórzyła Carol. Tak jak przedtem, dziewczynka ze złościązaatakowała notes flamastrem. — Przestań— rozkazała Carol. — Odprężsię, uspokój i odpowiedz na moje pytanie. — Wydarła zniszczonąstronicęi odrzuciła ją. — Dlaczego nie dożyjesz swoich szesnastych uro-dzin, Millie? Głowa. A więc wróciliśmy do tego — pomyślała Carol. — Co z twojągłową? Co jest nie tak? Obciąć. Carol przez chwilęwpatrywała sięw napisane słowo, a potem podniosła wzrok na twarz dziewczynki. Millie-Jane usiłowała zachowaćspokój, zgodnie z życzeniem Carol, ale w rozbieganych oczach kryła sięzgroza. Wargi całkiem straciły kolor i dygotały. Pod strużkami potu płynący-mi z czoła skóra świeciła jak wosk i była biała jak mąka. 110 Dalej bazgrała cośszaleńczo; wciążto samo: obciąć, obciąć, obciąć, obciąć, obciąć…Przy-ciskała flamaster z takąsiłą, że końcówka pisaka zmieniła sięw bezkształtnąmiazgę. Mój Boże — pomyślała Carol — to jak reportażna żywo z otchłani piekła. Laura Havenswood. Millicent Parker. Jedna dziewczynka krzyczała z bólu, gdy trawiły ją płomienie; druga była ofiarądekapitacji. Cóżkażda z tych dziewczynek miała wspólnego z Jane Doe? Nie mogła przecieżbyćobiema z nich. Może nie była żadną. Może tylko je znała? Albo stanowiły wytwory jej wyobraźni? Chryste, co tu siędzieje? — zastanawiała sięCarol. Położyła rękęna piszącej dłoni i zatrzymała zgrzytający flamaster. Spokojnym monotonnym głosem powiedziała Millie-Jane, że wszystko w porządku, że jest całkowicie bezpieczna i musi sięodprężyć. Oczy dziewczynki przestały nerwowo krążyć. Opadła na krzesło, rozluźniona. — W porządku. Sądzę, że na dziśwystarczy, kochanie. I znów, używając zegara wyobraźni, przeniosła jądo teraźniejszości. Przez kilka sekund wszystko szło zgodnie z planem, ale nagle, bez ostrzeżenia, Jane zerwała sięz krzesła, zrzucając notes z kolan i ciskając pisak. Jej blada twarz nabiegła krwią, a łagodny wyraz twarzy ustąpiłmiejsca wściekłości. Carol podniosła sięz klęczek i stanęła przed Jane. — Kochanie, co sięstało? Dziewczyna, patrząc ze wściekłością, zaczęła wrzeszczeć, opryskując Carol śliną. — Cholera! Ta suka to zrobiła! Pieprzona, cholerna suka! To nie byłgłos Jane. Ani głos Laury. To byłnowy głos, trzeci, o specyficznym brzmieniu, a Carol przeczuwała, że nie należałdo niemej Millicent Parker. Pojawiła sięnowa osoba. Dziewczynka stała sztywna, wyprostowana, z rękami opuszczonymi, zaciśniętymi w pięści, gapiąc sięgdzieśprzed siebie. Na twarzy malowałsięgniew. — Ta kurewska suka to zrobiła! Znów mi to zrobiła! Krzyczała na cały głos, wyzywając, przeklinając, klnąc, jęcząc. Carol próbowała jąuciszyć, ale nie było to łatwe. Dopiero po wielokrotnych próbach pacjentka zaczęła siękontrolować, przestała wrzeszczeć, ale na twarzy pozostałgniew. Trzymając jąza ramiona, stojąc twarząw twarz, Carol spytała: — Jak sięnazywasz? — Linda. — A na nazwisko? — Bektermann. A więc jeszcze inna osoba — pomyślała Carol. Kazała jej przeliterowaćnazwisko. — Gdzie mieszkasz, Linda? — Second Street. 111 — W Harrisburgu? — Tak. Było to zaledwie o kilka przecznic od Front Street, a więc adresu podanego przez Millicent Parker. — Jak sięnazywa twój ojciec, Lindo? — Herbert Bektermann. — A twoja matka? To pytanie wywołało u Lindy podobnąreakcjęjak u Millie. Nagle stała sięnerwowa i zaczęła krzyczeć. — Suka! O Boże, co ona mi zrobiła! Podła, kurewska suka! Nienawidzęjej. Nienawidzęjej! Carol uspokoiła jąi szybko zmieniła temat. — Ile masz lat, Lindo? — Jutro sąmoje urodziny. Carol zmarszczyła brwi. — Czy znów rozmawiam z Millicent? — Kto to jest Millicent? — Czy rozmawiam wciążz Lindą? — Tak. — Ile lat skończysz? — Nie skończę. Carol zamrugała oczami. — Masz na myśli, że nie dożyjesz swoich urodzin? — Zgadza się. — Czy to szesnaste urodziny? — Tak. — Teraz masz piętnaście lat? — Tak. — Dlaczego myślisz, że umrzesz? — Bo wiem, że umrę. — Skąd wiesz? — Bo jużumarłam. — Jużumierasz? — Umarłam. — Jużumarłaś? — Umrę. — Wyrażaj się ściśle, proszę. Mówisz, że jużumarłaś? Czy teżtwierdzisz, że masz wkrótce umrzeć? — Tak. — To znaczy co? 112 — I tak, i tak. Carol czuła sięjak w domu wariatów. — Dlaczego uważasz, że umrzesz, Lindo? — Ona mnie zabije. — Kto? — Ta suka. — Twoja matka? Dziewczynka zgięła sięwpółi złapała za bok, jak uderzona. Krzyknęła, obróciła się, zrobiła dwa chwiejne kroki i upadła. Leżąc, wciążtrzymała sięza bok, kopała, wiła. Odczuwała niew-ypowiedziany ból, choćnierealny, ale dla niej nie do odróżnienia od rzeczywistego. Przerażona Carol uklękła obok, wzięła jąza rękę, uspokajała i jak najszybciej wyprowadziła z transu. Jane zamrugała oczami, utkwiła wzrok w Carol i jednąrękądotknęła podłogi, sprawdzając, czy dobrze widzi. — O rany, co ja tu robię? Carol pomogła sięjej podnieść. — Na pewno nie pamiętasz? — Nie. Czy powiedziałam coświęcej o sobie? — Nie. Chyba nie. Powiedziałaś, że jesteśMillicent Parker, a potem LindąBektermann, ale oczywiście nie możesz byćobiema, a do tego Laurą. Podejrzewam zatem, że nie jesteś żadną z nich. — Ja teżtak sądzę— odparła Jane. — Te dwa nowe nazwiska nie mówiąmi więcej niżLaura Havenswood. Ale kim one są? Skąd znałam ich imiona i dlaczego powiedziałam pani, że jestem którąśz nich? — Nie mam pojęcia. Jednak prędzej czy później wyjaśnimy to. Dojdziemy do sedna sprawy, dziecinko. Obiecujęci. Ale cóż, na Boga, tam znajdziemy, na dnie, w ciemności? — zastanawiała sięCarol. — Może będzie to coś, czego wolelibyśmy nigdy nie oglądać? W czwartek po południu Grace Mitowski pracowała w swoim ogrodzie różanym za domem. Dzieńbyłciepły i jasny, a ona chciała siętrochęrozruszać. A poza tym tu nie docierałdźwięk telefonu, więc i nie będzie miała pokus, aby go odebrać. Nie czuła siępsychicznie przygotowa-na na takie telefony ani nie wiedziała, jak postępowaćz tego rodzaju dowcipnisiami. Padające ostatnio ulewne deszcze sprawiły, że róże miały jużza sobąszczyt świetności i potraciły częśćpłatków, chociażogród wciążbyłpełen barw i życia. Pozwoliła Arystofanesowi wyjść, aby rozprostowałkości, jednak pilnowała, by nie opuścił terenu. Postanowiła trzymaćgo z dala od każdego, kto mógłby go podtruwaćlub narkotyzować. Arystofanes najwyraźniej nie miałochoty na wędrówki i trzymałsięw pobliżu, czaiłsięwśród różna pełzające i fruwające owady. 113 Grace, klęcząc przed różnobarwnągrządkąkwiatową, przekopywała rydlem ziemię, kiedy usłyszała nad sobągłos: — Ma pani wspaniały ogród. Przestraszona podniosła wzrok i ujrzała chudego mężczyznęo pożółkłej cerze, w pognie-cionym, niemodnym niebieskim garniturze. Jego koszula i krawat wyglądały żałośnie i staroświec-ko. Miała wrażenie, że zszedłdo niej wprost z jakiejśfotografii zrobionej w latach czterdzi-estych. Przerzedzone włosy miały kolor letniego kurzu, oczy zaśniezwykły odcieńdelikatnego brązu, niemal beżu. Twarz składała sięwyłącznie z wąskich bruzd i ostrych kątów, co upodabniało go do jastrzębia lub lichwiarza z powieści Karola Dickensa. Na oko przekroczyłpięćdziesiątkę. Grace spojrzała w stronęwychodzącej na ulicęfurtki z białych desek. Była otwarta na oścież. Widocznie mężczyzna przechodziłobok, przez przerwęw topolowym żywopłocie, zobaczył róże i postanowiłz bliska przyjrzećsięogrodowi. Miałsympatyczny uśmiech, dobre oczy i nie sprawiałwrażenia intruza, chociażnim był. — Z pewnościąma pani ze dwa tuziny różnych odmian róż. — Trzy tuziny — poprawiła. — Naprawdęwspaniałe — powiedział, kiwając głowąz aprobatą. Głos miałgłęboki, aksamitny, zupełnie niepasujący do jego mizernej postaci. — Sama opiekuje siępani ogrodem? Grace przysiadła na piętach, wciążtrzymając rydel w dłoni. — Oczywiście. Lubięto. I chyba… to jużby nie byłmój ogród, gdybym wynajęła kogośdo pomocy. — Właśnie! — odezwałsięnieznajomy. — Rozumiem, co pani ma na myśli. — Pan mieszka w sąsiedztwie? — spytała Grace. — Nie, nie. Mieszkałem o przecznicęstąd, ale to było dawno, dawno temu. — Wziąłgłęboki oddech i znów sięuśmiechnął. — Ach, cudowny aromat róż! Nie znam równie pięknego zapa-chu. Tak, ma pani nadzwyczajny ogród. Naprawdęnadzwyczajny. — Dziękuję. Strzeliłpalcami, jak gdyby cośmu przyszło do głowy. — Powinienem o tym napisać. To byłby świetny artykuł, trafiający w gusty czytelników. Oto i kraina fantazji ukryta za żywopłotem otaczającym zwykły dom. Tak, myślę, że to byłoby niezłe. Cośinnego, niżzazwyczaj robię. — Pan jest pisarzem? — Reporterem. — Cały czas głęboko wdychałaromat kwiatów. — Z gazety lokalnej? — Z „Morning News”. Nazywam sięPalmer Wainwright. — A ja Grace Mitowski. — Miałem nadzieję, że moje nazwisko jest ogólnie znane — zażartowałWainwright. — Przykro mi, nie czytuję„Morning News”. Gazeciarz przynosi mi „Patriot-News”. 114 — No cóż. — Wzruszyłramionami. — To teżdobra gazeta. Ale skoro nie czytuje pani „Morning News”, nie mogła pani zapoznaćsięz moim reportażem o sprawie Bektermannów. Grace, widząc, że przybysz nie ma zamiaru skończyćrozmowy, podniosła sięz klęczek i rozprostowała zdrętwiałe nogi. — Sprawa Bektermannów? Cośmi sięobiło o uszy. — Wszystkie gazety o tym donosiły. Sam napisałem pięćartykułów na ten temat. Dobra robota, nie chwaląc się. Dostałem za nie nominacjędo Pulitzera. — Naprawdę? No, to jużjest coś— powiedziała Grace, niepewna, czy może przyjąćlekki ton. — To naprawdęsukces. Pomyślećtylko — nominacja do Pulitzera! Miała uczucie, że ich rozmowa przybrała nagle odmienny obrót. Nie była jużzdawkowa. Róże stały siępretekstem do poinformowania jej o nominacji. — Nie przyznano mi nagrody. Ale, jak sądzę, sama nominacja jest jużdużym sukcesem. Z tysięcy artykułów publikowanych co roku tylko garstka uzyskuje nominacje do nagrody. — Proszęmi łaskawie przypomnieć— poprosiła Grace — czego dotyczyła sprawa Bekter-mannów? Roześmiałsiędobrodusznie i potrząsnąłgłową. — Nie tego, czego sięspodziewałem. To jasne. Opisałem wszystko jako skomplikowaną, „freudowską” układankę. Wie pani: apodyktyczny ojciec, prawdopodobnie czujący chorobliwy pociąg do córki, matka alkoholiczka i biedna dziewczynka tkwiąca w tym wszystkim. Wykońc-zona psychicznie młoda dziewczyna, nie mogąca znieśćsytuacji, w której sięznalazła, po pros-tu pękła. Tak to widziałem. Tak to opisałem. Myślałem, że jestem błyskotliwym detektywem, dokopującym siędo źródełtragedii Bektermannów. Jednak prawdziwa historia była o wiele dziwniejsza, niżmogłem sobie wyobrazić. Do diabła, zbyt dziwna dla liczącego sięreportera, żeby nie bałsięryzyka i śmieszności. Żadna gazeta ciesząca siędobrąreputacjąnie wydrukowałaby tego. Gdybym, znając prawdę, chciałjąopublikować, zniszczyłbym swojąkari-erę. Co tu się, do diaska, dzieje? — zastanawiała sięGrace. — On chyba musi to komuśze szczegółami opowiedzieć, bez względu na to, czy go zna. Czy zaciera sięgranica między życiem a literaturą? Czy poemat Coleridge’a rozgrywa sięw moim różanym ogrodzie? Czy ja jestem Weselnikiem, a Wainwright — Starym Żeglarzem? Kiedy spojrzała w beżowe oczy Wainwrighta, nagle zdała sobie sprawę, jakże jest samotna. Jej posiadłośćbyła otoczona drzewami, ukryta, odosobniona. — Czy ta sprawa dotyczyła morderstwa? — Dotyczyła i dotyczy — odparłWainwright. — Nie skończyła sięz Bektermannami. Wciąż trwa. Przeklęty krąg. Wciążtrwa i teraz trzeba go przerwać. Dlatego tu jestem. Przyszedłem powiedziećpani, że Carol znalazła sięw centrum wydarzeń. Jak w potrzasku. Pani musi jej pomóc. Nie może miećnic wspólnego z tądziewczynką. Grace wpatrywała sięw niego, nie wiedząc, czy dobrze słyszy. — Istniejąpewne siły, mroczne i potężne — szepnąłWainwright — które chcązobaczyć… 115 Miaucząc wściekle, Arystofanes skoczyłna Wainwrighta, wylądowałna jego klatce piersio-wej i wspiąłsiędo twarzy. Mężczyzna zatoczyłsię, chwyciłkota obiema rękami i próbował, bez powodzenia, oderwać od siebie. — Ari! — krzyknęła Grace. — Przestań! Arystofanes wczepiłsiępazurami ramiona nieznajomego i gryzłgo w szyję. Wainwright nie krzyczał, co byłoby naturalne. W milczeniu zmagałsięz kotem, który wyraźnie chciałrozdrapaćmu twarz. Nagle przeraźliwie zamiauczał, wtopiłzęby w szyjęofiary i odgryzł kawałek ciała. O Jezu, nie! Grace podbiegła, chwyciła rydel, ale w ostatniej chwili sięzawahała. Bała się, że zamiast kota uderzy mężczyznę. W tym samym momencie Wainwright odwróciłsięi potykając, podążyłprzez krzaki róż w kierunku wysokiego żywopłotu, za którym zniknął. Kot wciążwisiałuczepiony jego szyi. Grace z walącym sercem pośpieszyła za nimi, obeszła żywopłot, ale Wainwrighta nie było; tylko kot śmignąłobok niej, przeleciałjak strzała przez ogród, po schodkach ganku i przez na wpółotwarte drzwi do domu. Gdzie Wainwright? Czy pokuśtykałgdzieś, w szoku, ranny? Czy poszedłw jakiśkąt ogrodu i wykrwawia sięna śmierć? Przeszukała wszystkie zarośla, lecz bez skutku. Spojrzała w stronęfurtki prowadzącej na ulicę. Nie. Nie mógłodejśćtak daleko niezauważony. Przestraszona, zdezorientowana zmrużyła oczy i spojrzała na zalany słońcem ogród, próbując cośzrozumieć. W książce telefonicznej Harrisburga nie było ani Randolpha Parkera, ani Herberta Bekter-manna. Carol była zakłopotana, lecz nie zaskoczona. Kiedy pożegnała ostatniego tego dnia pacjenta, pojechała z Jane na Front Street, gdzie miała mieszkaćMillicent Parker. Było do duże, robiące wrażenie domostwo w stylu wiktoriańskim, ale od dłuższego czasu nie służyło jako budynek mieszkalny. Trawnik od frontu zamieniono na parking. Przy bramie wjazdowej umieszczono małą, gustownątabliczkęz napisem: MAUGHAM & CRICHTON, INC. PRZYCHODNIA LEKARSKA Wiele lat temu ten odcinek Front Street należałdo najelegantszych miejsc w stolicy stanu Pensylwania. Jednak w ciągu ostatnich dziesięcioleci wiele starych domów przy bulwarach nadrzecznych wyburzono, aby zrobićmiejsce dla nowoczesnych, sterylnych biurowców. Uchowało siękilka pojedynczych (może ze snobizmu), ich fasady pięknie odrestaurowano, a wnętrza przystosowano na potrzeby handlu. Dalej, na północ, wciążistniałfragment ulicy, gdzie stały reprezentacyjne rezydencje, ale nie tutaj, gdzie Millicent Parker przysłała Carol i Jane. 116 Maugham i Crichton firmowali przychodnię, w której pracowało siedmiu lekarzy: dwóch ogólnych i pięciu specjalistów. Carol ucięła sobie pogawędkęz rejestratorką, kobietąimieniem Polly, o włosach ufarbowanych henną. Poinformowała ją, że żaden z lekarzy nie nazywa się Parker, jak równieżnie ma osoby o tym nazwisku wśród pielęgniarek i pracowników adminis-tracyjnych. Co więcej, Maugham i Crichton działali pod tym adresem prawie od siedemnastu lat. Carol przyszło do głowy, że Jane mogła byćkiedyśpacjentkąktóregośz zatrudnionych tu specjalistów i jej podświadomośćzarejestrowała adres przychodni, łącząc go z Millicent Park-er. Jednak Polly, pracująca u Maughama i Crichtona od samego początku, była pewna, że nigdy nie widziała tej dziewczynki. Zaintrygowana jednakże przypadkiem amnezji Jane zgodziła się przejrzećkartotekę, aby sprawdzić, czy leczono tu kiedyśjakąśLauręHavenswood, Millicent Parker lub LindęBektermann. Bezowocny trud; żadna z tych osób nie figurowała w spisie pacjentów. Grace wyszła na ulicęi rozejrzała sięwokoło. Nie było śladu Palmera Wainwrighta. Wróciła na podwórko, zamknęła furtkęna klamkęi ruszyła w stronędomu. Wainwright siedziałna stopniach ganku, czekając na nią. Podeszła na odległośćpółmetra, oszołomiona, zdumiona. Podniósłsięze schodków. — Pana twarz — rzekła zdziwiona. Nie było na niej śladu zadrapań. Uśmiechnąłsię, jak gdyby nic sięnie stało, i zrobiłdwa kroki w jej kierunku. — Grace… — Kot — odezwała się. — Widziałam pana policzek… pana szyję… jego pazury… — Proszęposłuchać— powiedział, robiąc jeszcze jeden krok — sąpewne siły, mroczne i potężne, które chcą, żeby wydarzenia potoczyły sięzgodnie z ich planami. Dążądo tragedii. Chcąznów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi. Nie wolno dopuścić, żeby to się wydarzyło, Grace. Musisz trzymaćCarol z dala od dziewczynki, dla dobra ich obydwu. Grace patrzyła na niego, zdumiona. — Kim, do diabła, pan jest? — A kim pani jest? — spytałWainwright, kpiarsko unosząc brew. — Oto ważne pytanie w tej sprawie. Nie jest pani tylko tąosobą, którąjest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski. Oszalał— pomyślała. — Albo to ja oszalałam. Albo oboje. Czyste, wściekłe szaleństwo. — To pan dzwonił. To pan podszywa siępod Leonarda i udaje jego głos. — Nie — odrzekł. — Ja jestem… — Nic dziwnego, że Ari pana zaatakował. To pan daje mu narkotyki albo truciznę. To pan, a kot pana poznał. A rany na twarzy i rozorana szyja? — pytała samąsiebie. — Jak, na Boga, mogły siętak szybko zagoić? 117 Jak? Odepchnęła te myśli od siebie, nie chcąc sięnad nimi zastanawiać. Musiała siępomylić. To tylko w jej wyobraźni Ari zraniłtego człowieka. — Tak — odezwała się. — To pan stoi za wszystkimi niesamowitościami, które dziejąsię w moim domu. Wynośsię, ty sukinsynu! — Grace, te moce rosnąw siłę… — Zarówno teraz, jak i kilkanaście minut przedtem, kiedy zacząłz niąrozmawiać, nie wyglądałna szaleńca, a jednak paplało mrocznych siłach. — …do-bre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteśpo właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz sięstrzec kota. — Zejdźmi z drogi — powiedziała. Zrobiłkrok w jej stronę. Zamierzyła sięna niego rydlem ogrodniczym i chybiła zaledwie o centymetr czy dwa. Zamierzyła sięznów i jeszcze raz, i jeszcze raz, tnąc tylko powietrze. Właściwie nie chciała trafić, ale nie miała wyboru. Musiała go jakośzatrzymać, żeby prześliznąćsiędo domu, a on stałjej na drodze. I minęła go; odwróciła sięi pobiegła w stronędrzwi kuchennych, ażdo bólu świadoma, że ma stare, artretyczne nogi. Po paru krokach uświadomiła sobie, że nie powinna obracaćsięplecami do szaleńca. Obejrzała sięzasapana, pewna, że jągoni, może z nożem w ręce i… Odszedł. Zniknął. Znów. Przez tękrótkąchwilę, kiedy biegła odwrócona do niego plecami, nie zdołałby skryćsięza żadnym z krzewów w ogrodzie. Nawet gdyby byłmłodszy, w świetnej kondycji i trenowałby biegi — nawet wtedy nie przebiegłby więcej niżpołowęodległości do furtki. Gdzie więc był? Gdzie był? Z przychodni Maughama i Crichtona przy Front Street Carol i Jane pojechały kilka przecznic dalej, pod adres przy Second Street, gdzie miałstaćdom Lindy Bektermann. Przyjemne mie-jsce; ładny dom we francuskim stylu rustykalnym, liczący co najmniej pięćdziesiąt lat, lecz w dobrym stanie. Nikogo nie zastały, ale wizytówka przytwierdzona do skrzynki na listy była na nazwisko Nicholson. Zadzwoniły do drzwi sąsiedniej posesji i porozmawiały z niejakąJean Gunther. — Mieszkamy tu z mężem od sześciu lat — powiedziała pani Gunther — a Nicholsonowie rezydowali tu przed nami, jak nam mówili, od 1965 roku. Nazwisko Bektermann nic nie mówiło Jean Gunther. W samochodzie, w drodze do domu, Jane sięodezwała: — Przysparzam pani naprawdęwiele kłopotów. 118 — Nonsens. Świetnie siębawięw roli detektywa. A poza tym, jeśli pomogęprzełamać blokadęw twojej pamięci, jeśli odkryjęprawdęleżącąza wszystkimi sztuczkami kuglarskimi, które wyczynia twoja podświadomość, będęmogła opisaćtwój przypadek i opublikowaćw jakimś psychologicznym czasopiśmie. Wzmocni to mojąpozycjęzawodową. Może pomyślęo książce. Widzisz, dzięki tobie, dziecinko, pewnego dnia zostanębogata i sławna. — A kiedy jużbędzie pani bogata i sławna, nadal będziemy sięspotykać? — przekomarzała siędziewczynka. — Pewnie. Tyle że będziesz musiała zabiegaćo termin spotkania na tydzieńnaprzód. Roześmiały się. Z telefonu w kuchni Grace zadzwoniła do redakcji „Morning News”. Telefonistka z centralki w swoim wykazie nie miała nikogo o nazwisku Palmer Wainwright. — Z tego, co widzę, nikt taki tu nie pracuje — odparła. — Z pewnościąnie jest reporterem. Może jednym z nowych redaktorów prowadzących. — Czy mogłaby mnie pani połączyćz gabinetem redaktora naczelnego? — poprosiła Grace. — Czyli z panem Quincym — powiedziała telefonistka i nacisnęła odpowiedni numer wewnętrzny. Quincy’ego nie było w gabinecie, a sekretarka nie wiedziała, czy gazeta zatrudnia Palmera Wainwrighta. — Jestem tu nowa — usprawiedliwiała się. — Jako sekretarka pana Quincy’ego pracujęod poniedziałku, więc nie znam jeszcze wszystkich. Jeśli zostawi pani swoje nazwisko i numer, pan Quincy zadzwoni do pani. Grace dała jej swój numer i dodała: — Proszęmu powiedzieć, że chce z nim mówićdoktor Grace Mitowski i że zajmęmu tylko kilka minut. — Rzadko używała tytułu naukowego przed nazwiskiem, z wyjątkiem sytuacji takich jak ta. Telefony od doktora nie pozostawały bez odpowiedzi. — Czy to jakaśpilna sprawa, pani doktor? Nie sadzę, aby pan Quincy wróciłwcześniej niż jutro rano. — To wystarczy. Proszę, żeby od razu do mnie zadzwonił, bez względu na porędnia. Kiedy odłożyła słuchawkę, popatrzyła przez okno na ogród różany. Jak Wainwright mógłtak zniknąć? Jużtrzeci raz Paul, Carol i Jane przygotowywali razem kolację. Dziewczynka z każdym dniem czuła sięswobodniej. Jeśli zostanie jeszcze z tydzień— pomyślałPaul — będzie nam sięwydawało, że mieszka tu zawsze. Kiedy jedli deser, Paul odezwałsię: — Czy nie miałybyście nic przeciwko temu, aby przełożyćwypad w góry o dwa dni? 119 — Dlaczego? — spytała Carol. — Opóźniłem sięz pisaniem w stosunku do tego, co zaplanowałem. Jestem w trakcie kluc-zowej dla utworu sceny i chciałbym jąskończyć. Nie bawiłbym siędobrze, mając to na głowie. Jeśli wyjedziemy w niedzielęzamiast jutro, będęmiałczas na zakończenie rozdziału. A i tak spędzimy osiem dni w górach. — Nie krępujcie sięmną— powiedziała Jane. — Jestem tylko nadbagażem. Pojadętam, dokąd mnie zabierzecie, kiedy będzie wam to na rękę. Carol potrząsnęła głową. — Nie dalej niżw ubiegłym tygodniu, po rozmowie z panem O’Brianem, postanowiliśmy sięzmienić, prawda? Musimy nauczyćsięodpoczywaći nie pozwalać, by praca przysłaniała nam wszystko. — Masz rację— potwierdziłPaul. — Ale jeszcze ten raz… — przerwałw półzdania, widząc zdecydowanie w oczach Carol. Rzadko sięprzy czymśupierała, ale jeśli jużpostanowiła nie ustępować, pozostawała niewzruszona jak skała. Westchnął. — Dobra. Wygrałaś. Wyjeżdżamy jutro rano. Wezmęze sobąmaszynędo pisania i brudno-pis. Mogęskończyćtęscenęw domku i… — Nic z tego. — Carol podkreślała każde słowo stukaniem łyżeczkąw pucharek z lodami. — Jeśli jużzamierzasz pisać, nie skończy siętylko na tej scenie. To dla ciebie zbyt duża pokusa. Wiesz, że mam rację. Zepsujesz urlop sobie i nam. — Ale ja po prostu nie mogęodłożyćtej sceny na dziesięćdni — błagałPaul. — Zanim do niej powrócę, cały nastrój i spontanicznośćminą. — Masz rację— powiedziała Carol. — Oto, co zrobimy. Jane i ja wyjeżdżamy w góry jutro z samego rana, tak jak planowaliśmy. Ty zostaniesz tutaj, skończysz swojąscenęi dojedziesz do nas. Zmarszczyłbrwi. — Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. — Czemu nie? — Nie chcę, abyście jechały same. Sezon letni jużsięskończył. Wczasowiczów jest coraz mniej. Większośćdomków stoi pusta. — Na litośćboską— zaprotestowała Carol — w tych górach nie czai się żaden ohydny człowiek śniegu. Jesteśmy w Pensylwanii, nie w Tybecie. — Uśmiechnęła się. — To miło, że siętak o nas troszczysz, kochanie, ale nic nam nie grozi. Później, kiedy Jane jużsiępołożyła, Paul zrobiłostatni wysiłek, by przekonaćCarol, wiedział jednak, że to daremny trud. Patrzył, jak Carol wybiera ubrania do zapakowania. — Posłuchaj, bądźze mnąszczera, dobrze? — A kiedy nie jestem? Co masz na myśli? 120 — Chodzi o dziewczynkę. Czy ona może byćniebezpieczna? Carol odwróciła sięi spojrzała na niego, wyraźnie zaskoczona pytaniem. — Jane? Niebezpieczna? Cóż, dziewczynka tak ładna jak ona za paręlat z pewnościązłamie niejedno męskie serce. A jeśli bystrośćmogłaby zabijać, zostawiałaby za sobąulice usłane zwłokami. Nie zareagowałna żart. — Nie chcę, żebyśtraktowała to tak lekko. Myślę, że to poważna sprawa. Proszę, przemyśl to dokładnie. — Nie ma sięnad czym zastanawiać, Paul. Straciła pamięć, to wszystko. Jest jednak zrównoważonym, zdrowym psychicznie dzieckiem. Właściwie trzeba miećzdumiewająco dojrzałąosobowość, by traktowaćamnezjętak jak ona. Nie wiem, czy trzymałabym sięchociażw połowie tak dobrze, gdybym była na jej miejscu. Przypominałabym raczej kłębek nerwów albo wpadłabym w depresję. A ona jest elastyczna, potrafi przystosowaćsiędo sytuacji. Tacy elasty-czni ludzie nie sąniebezpieczni. — Nigdy? — Prawie nigdy. To twardzi ludzie pękają. — Po tym jednak, czego dowiedziałaśsiępodczas seansów terapeutycznych, nie sądzisz, że powinnaśzastanowićsię, do czego jest zdolna? — spytał. — To umęczona dziewczynka. Ma za sobątak okropne przeżycia, że nawet w stanie hipnozy broni sięprzed przechodzeniem przez to jeszcze raz. Jest zbita z tropu, błądzi i blokuje istotne informacje, ale to nie znaczy, że stanowi jakiekolwiek zagrożenie. Po prostu jest przestraszona. Wydaje mi się, że padła ofiarąfizycznej lub psychicznej przemocy. Była ofiarą, Paul, nie sprawcą. Włożyła kilka par dżinsów do walizek, stojących przy łóżku. Paul podążyłza nią. — Zamierzasz kontynuowaćterapię, kiedy będziecie w górach? — Tak. Myślę, że nie można ustawaćw burzeniu muru, który zagradza drogędo jej pamięci. — To nieuczciwe. — Hm? — Bo to praca — stwierdził. — Mnie nie pozwoliłaśzabraćpracy na urlop. Stosujesz dwa różne kryteria, pani doktor Tracy. — Dwa kryteria, pocałuj mnie w dupę, panie doktorze Tracy. Potrzebujętylko półgodziny dziennie na terapięJane. To cośzupełnie innego niżtaszczenie maszyny do pisania i walenie w klawisze dziesięćgodzin dziennie. Nie zdajesz sobie sprawy, że wszystkie wiewiórki, jele-nie i króliki będąsięuskarżaćna hałas? Jużpóźniej, kiedy leżeli w łóżku przy zgaszonych światłach, Paul ciągnął: — Do diabła, jestem niewolnikiem książek. Najwyższy czas, abym sięzbuntowałi zostawił tęrobotęna dziesięćdni. Byłoby to nawet z pożytkiem dla powieści, gdybym miałtrochęczasu na przemyślenie. Pojadęz tobąi Jane jutro i nie zabioręmaszyny do pisania. Dobra? Nie za-bioręnawet ołówka. 121 — Nie — odparła Carol. — Nie? — Jeśli znajdziesz sięw górach, chcę, żebyścałkiem zapomniało książce. Chcę, żebyśmy chodzili na długie spacery po lesie, pływali łódkąpo jeziorze i wędkowali, i przeczytali parę książek, i zachowywali sięjak włóczykije, którzy nie znająsłowa „praca”. Jeśli nie skończysz tej sceny przed wyjazdem, przez cały pobyt będziesz o niej myślał. Ani przez chwilęnie będz-iesz zrelaksowany, a ja przy tobie też. I nie mów mi, że nie mam racji. Znam cięlepiej niżsamą siebie, ty draniu. Zostańtutaj, napisz zakończenie sceny, a potem odjedziesz do nas w niedzielę. Pocałowała go na dobranoc, poprawiła poduszkęi ułożyła siędo snu. Leżałw ciemności, myśląc o słowach ułożonych we wczorajszej grze. Ś M PKI OS TRZE GER ZAMORDOWAĆ Z E B I to jedno, którego ujawnienia odmówił: CAROL… Dalej uważał, że dobrze zrobił, zachowując je dla siebie. Niepotrzebnie by sięmartwiła. Bo cóżmogła zrobić? Nic. Ani ona, ani on nic na to nie mogli poradzić. Pozostawało tylko czekaći patrzeć. Zagrożenie — jeśli rzeczywiście istniało — mogło pochodzićz dziesiątków albo setek tysięcy źródeł. Mogło nadejśćo każdej porze, gdziekolwiek. W domu czy w górach. Wszystkie miejsca były równie bezpieczne — albo niebezpieczne. Jakkolwiek by na to patrzeć, może pojawienie siętych sześciu słów stanowiło tylko zbieg okoliczności. Niewiarygodny, lecz pozbawiony znaczenia zbieg okoliczności. Gapiłsięw ciemność, usiłując przekonaćsam siebie, że nie istniejątakie rzeczy, jak przesłania ze świata duchów, omeny i jasnowidzenie. A jeszcze tydzieńtemu w ogóle nie myślało takich problemach. 122 Krew. Pozbyćsięjej, zetrzeć, każdąparszywąkroplę, zmyćjąszybko, szybko spłukać, każdy obciążający ślad, zmyć, zanim ktokolwiek odkryje, zanim ktośzobaczy i zrozumie, co zostało popełnione, zmyćją, zmyć… Jane ocknęła sięw łazience. Znów chodziła we śnie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest naga. Podkolanówki, majteczki i koszulka leżały rozr-zucone na podłodze. Stała przed umywalką, wycierając sięmokrym ręcznikiem. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i zamarła. Miała twarz umazanąkrwią. Jej słodko zaokrąglone nagie piersi błyszczały od kropel krwi. Nagle zrozumiała, że to nie jej krew. To nie ona była ofiarą. To ona biła, rąbała. O Boże. Wpatrywała sięw swoje makabryczne odbicie, chorobliwie zafascynowana widokiem wilgot-nych od krwi warg. — Co ja zrobiłam? Powoli opuściła wzrok na purpurowąszyjęi niżej, na odbicie prawej brodawki sutkowej, z której zwisała obfita, karminowa kropla krwi. Błyszcząca perła krwi drgała przez chwilęna koniuszku nabrzmiałego sutka, a potem poddała sięsile ciążenia i spadła. Oderwała wzrok od lustra i podążyła za tąkarminową łzą, szukając jej śladu na podłodze. Nie było. Spojrzała na swoje ciało. Było czyste, leciutko zaróżowione. Dotknęła nagich piersi. Były wilgotne, zroszone wodą. Dotknęła ramion. Nigdzie śladu krwi. Podniosła ręcznik, dotknęła ciała. Puszysty materiałwchłonąłkropelki wody z jej ramion. Zdumiona, raz jeszcze spojrzała w lustro i ponownie ujrzała krew. To wyobraźnia — pomyślała. — Niesamowite złudzenie. To wszystko. Nikogo nie zraniłam. Nie przelałam niczyjej krwi. Kiedy starała sięzrozumieć, co zaszło, jej odbicie w lustrze zaczęło znikać, a szklana tafla poczerniała. Przeistoczyła sięw okno wychodzące na inny wymiar, nieodbijające żadnego z przedmiotów znajdujących sięw łazience. To jakiśsen — pomyślała. — Gdy tymczasem leżęw łóżku i tylko mi się śni, że jestem w łazience. I mogępołożyćtemu kres, budząc się. Z drugiej strony, jeśli to sen, to czemu tak realnie czuje zimnąterakotępod nagimi stopami? Jeśli to naprawdętylko sen, czy czułaby zimnąwodęna nagich piersiach? Zadrżała. W mrocznej próżni po drugiej stronie lustra, w oddali cośmigotało. Obudźsię! Cośsrebrzystego. Błysnęło jeszcze raz i jeszcze raz, tam i z powrotem. Przedmiot stawałsię coraz większy. 123 Na litośćboską, obudźsię! Chciała biec. Nie mogła. Chciała krzyczeć. I nic. W paręsekund migocący przedmiot wypełniłlustro, odepchnąłciemność, z której się wyłonił, i w jakiśsposób wyrwałsięz lustra bez rozbijania szkła. Wyskoczyłz próżni do łazienki jednym, ostatnim, śmiertelnym zamachem. Dostrzegła, że to siekiera opuszczająca sięna jej twarz. Stalowe ostrze błyszczało jak wypolerowane srebro we fluoryzującym świetle. Gdy ostra krawędźsiekiery nieubłaganie opadała na głowęJane, nogi ugięły siępod niąi dziewczynka zasłabła. Tużprzed świtem Jane znów sięobudziła. Leżała w łóżku. Była naga. Odrzuciła kołdrę, i zobaczyła swojąkoszulkęmajteczki i podkolanówki na podłodze przy łóżku. Ubrała sięszybko. W domu panowała cisza. Państwo Tracy jeszcze nie wstali. Jane pobiegła przez hol do łazienki, zawahała sięna progu, potem weszła i zapaliła światło. Nie było krwi, a lustro nad umywalkąodbijało tylko jej zaniepokojonątwarz. Dobra — pomyślała — może chodziłam we śnie. I może rzeczywiście tu byłam bez ubrania, usiłując zetrzećnieistniejącąkrew z ciała. Ale reszta to po prostu częśćkoszmarnego snu. To się nie wydarzyło. Nie mogło. Niemożliwe. Lustro nie może miećtakich właściwości. Popatrzyła w swoje niebieskie oczy. Nie była pewna, co w nich widzi. — Kim jestem? — spytała cicho. Przez cały tydzieńGrace nic sięnie śniło, jeśli tylko zdołała na chwilęzasnąć. Tej nocy jednak przez kilka godzin kręciła sięw pościeli, próbując uwolnićsięod koszmaru, który wydawał siętrwaćwieczność. W tym śnie płonąłdom. Wielki, pięknie wykończony, w stylu wiktoriańskim. Stała na zewnątrz płonącego budynku, waląc w ukośne drzwi do piwnicy i wykrzykując wciążjedno imię: „Laura! Laura!”. Wiedziała, że Laura znalazła sięw potrzasku, a te drzwi stanowiły jedyne wyjście. Ale drzwi były zamknięte od wewnątrz na zasuwę. Uderzała w nie dłońmi, bolały jąjużręce i ramiona, ażdo karku. Rozpaczliwie pragnęła trzymaćw tych dłoniach siekierę, łom albo jakieśinne narzędzie, którym mogłaby sięprzebićprzez drzwi piwnicy. Nie miała jednak nic oprócz własnych pięści, więc waliła i waliła, ażciało zsiniało i popękało, zaczęło krwawić, a ona nie zważała na to i przez cały czas wołała Laurę. Wypadły okna z drugiego piętra i szkło posypało sięna nią, lecz nie odeszła od drzwi, nie uciekła. Dalej uderzała krwawiącymi pięściami w drewno, modląc się, żeby dziewczynka chociażsięodezwała. Nie zwracała uwagi na płomienie wydobywające sięprzez wszystkie szczeliny domu. Łzy jej ciekły i kaszlała, gdy wiatr kierowałgryzący dym w jej kierunku, i przeklinała te drzwi, że z taką łatwościąodpierająjej dziki, lecz daremny atak. Koszmarny sen nie miałswojej kulminacji, punktu najwyższej grozy. Ciągnąłsiępo prostu jednostajnym wciążzapierającym dech rytmem, ażw paręminut po świtaniu Grace wyrwała sięz jego gorących, mocnych objęći obudziła ze zduszonym krzykiem. Usiadła na skraju łóżka i objęła rękami pulsującągłowę. W ustach miała smak popiołu i żółci. Sen byłtak sugestywny, że czułąna sobie bawełnianąsuknięw biało-niebieskie paski, z długimi rękawami, zapinanąpod samąszyją, która obciskała jej ramiona i biust, kiedy uderzała w drzwi piwnicy. Teraz, całkowicie przytomna, dalej jączuła, chociażmiała na sobie luźnąkoszu-lęnocnąi w dodatku nigdy w życiu nie nosiła takiego stroju jak we śnie. Co gorsza, czuła wońpłonącego domu. Wońdymu utrzymywała siętak długo po przebudzeniu, że nabrała przekonania, iżjej własny dom stanąłw płomieniach. Szybko narzuciła na siebie szlafrok, wsunęła kapcie i przeszła od pokoju do pokoju, szukając ognia. Nigdzie go nie znalazła. A jednak prawie przez godzinęswąd płonącego drewna i smoły nie opuszczałjej. 125 ROZDZIAŁ10 W piątek o dziewiątej rano Paul usiadłprzy biurku, podniósłsłuchawkęi zadzwoniłdo Lin-colna Wertha, detektywa prowadzącego sprawęJane Doe. OznajmiłWerthowi, że Carol na kil-ka dni wywozi dziewczynkęz miasta, żeby odpoczęła i rozerwała siętrochę. — To siędobrze składa — powiedziałWerth. — Nie mamy żadnych sygnałów, i myślę, że nie należy oczekiwaćrychłego przełomu w tej sprawie. Oczywiście rozszerzyliśmy pole pos-zukiwań. Najpierw przesłaliśmy fotografięi rysopis dziewczynki do przedstawicieli władz w sąsiednich okręgach. Gdy to nic nie dało, wysłaliśmy telegramy do wszystkich jednostek policji w całym stanie. Wczoraj rano posunęliśmy sięjeszcze dalej i przetelegrafowaliśmy te same dane do siedmiu sąsiednich stanów. Ale tak między nami. Jeśli nawet rozszerzymy pole poszukiwańażdo Hongkongu, czuję, że nie znajdziemy nikogo, kto zna dziewczynkę. Takie odnoszęwrażenie. Po rozmowie z Werthem Paul zszedłdo garażu, gdzie Carol i Jane pakowały rzeczy do bagażnika volkswagena. Nie chcąc jej martwić, Paul nie powtórzyłmałej pesymistycznej oceny sytuacji. — Powiedział, że dobrze robicie, wyjeżdżając z miasta na parędni. Podałem mu adres waszego pobytu, gdyby ktośzgłosiłsiępo nasządziewczynkę. Carol pocałowała go na pożegnanie. Jane poszła za jej przykładem; byłto nieśmiały, wstyd-liwy pocałunek leciutko złożony na jego policzku, który wywołałrumieniec na jej twarzy. Paul stałprzed domem i czekał, ażczerwony volkswagen rabbit zniknie mu z oczu. Po prawie tygodniowym rozpogodzeniu znów nadciągnęły chmury. Rozłożyste, ciemnosza-re. Podziałały na Paula przygnębiająco. Kiedy zadzwoniłtelefon, Grace nastawiła sięna głos Leonarda. Usiadła na krześle przy wbudowanym w niszęblaciku, wyciągnęła rękęi położyła jąna słuchawce aparatu. Pozwoliła, żeby zadzwoniłjeszcze raz, a potem odebrała. Ku jej uldze, byłto Ross Quincy, redaktor nac-zelny „Morning News”, odpowiadający na jej wczorajszy telefon. — Pytała pani o jednego z naszych reporterów, pani doktor? — Tak. O Palmera Wainwrighta. 126 Quincy milczał. — Pracuje u was, prawda? — spytała Grace. — Hm… Palmer Wainwright byłpracownikiem „Morning News”, tak. — I chyba byłbliski zdobycia nagrody Pulitzera. — Tak. Oczywiście… jakiśczas temu. — O? — Cóż, jeśli wie pani o jego nominacji do Pulitzera, musi pani wiedzieć, że za cykl artykułów o morderstwie Bektermannów. — Tak. — Do którego doszło w 1943 roku. — Tak dawno temu? — Hm… Pani doktor, co właściwie chciałaby pani wiedziećo Palmerze Wainwrighcie? — Chciałabym z nim porozmawiać. Spotkaliśmy sięi nie skończyliśmy omawiaćpewnej sprawy, która mnie dośćniepokoi. To sprawa… osobista. Quincy zawahałsię. — Czy pani jest może odnalezionąpo latach krewną? — Pana Wainwrighta? Och, nie. — A może dawnąprzyjaciółką? — Nie, także nie. — Cóż, chyba nie muszębyćw tej kwestii delikatny. Pani doktor, obawiam się, że Palmer Wainwright nie żyje. — Nie żyje! — krzyknęła zdumiona. — Cóż, z pewnościąbrała pani pod uwagętakąmożliwość. Nigdy nie należałdo ludzi zd-rowych, wręcz przeciwnie. A pani widocznie nie miała z nim kontaktu przez bardzo długi okres. — Nie tak długi. — W każdym razie przynajmniej trzydzieści pięćlat — odrzekłQuincy. — Zmarłw 1946 roku. Grace poczuła na karku powiew zimnego powietrza, jak gdyby nieboszczyk zionąłna nią lodowatym oddechem. — Trzydzieści pięćlat — powtórzyła odrętwiała. — Pan musi sięmylić. — Nie ma mowy. Byłem wtedy żółtodziobem, ot takim pomagierem w redakcji. Palmer Wainwright należałdo moich idoli. Ciężko przeżyłem jego odejście. — Czy my mówimy o tym samym człowieku? — spytała Grace. — Chudy, ostre rysy, bladobrązowe oczy i żółtawa cera. Głos o kilka tonów niższy, niżwskazywałby jego wygląd. — Taki byłPalmer, zgadza się. — Około pięćdziesięciu pięciu lat? — Miałtrzydzieści sześć, kiedy umarł, ale w rzeczywistości wyglądało dwadzieścia lat starzej. Pasmo chorób, jedna po drugiej, a na końcu rak. To go zniszczyło. Należałdo ludzi walczących z chorobą, ale w pewnym momencie musiałsiępoddać. 127 Trzydzieści pięćlat w grobie — pomyślała. — Ależja go widziałam wczoraj. Prowadziliśmy dziwnąrozmowęw ogrodzie różanym. Co pan na to powie, panie Quincy? — Pani doktor Mitowski? Jest tam jeszcze pani? — Tak. Przepraszam. Proszęposłuchać, panie Quincy, nie chciałabym zabieraćpanu cen-nego czasu, ale to naprawdęważne. Sądzę, że historia Bektermannów ma wiele wspólnego z pewnąsprawąosobistą, którąchciałam omówićz panem Wainwrightem. Właściwie nic nie wiem o tych morderstwach. Czy zechciałby pan opowiedziećmi, o co tam chodziło? — To tragedia rodzinna — zacząłQuincy. — Córka Bektermannów wpadła w szałw przed-dzieńswoich szesnastych urodzin. Po prostu zwariowała. Wbiła sobie do głowy, że matka zam-ierza jązabić, zanim ukończy szesnaście lat, co oczywiście nie było prawdą, i rzuciła sięna niąz siekierą. Ojca i kuzyna, którzy próbowali jej w tym przeszkodzić, zabiła. Kiedy matce udało sięwyrwaćsiekieręz rąk dziewczyny, ta chwyciła pogrzebacz, zdecydowana zaatakować nim rzekomąwinowajczynię. Pani Bektermann nie miała wyboru, w obronie własnej uderzyła córkęsiekierąw głowę, w wyniku czego mała zmarła w szpitalu następnego dnia. Zabójczyni nie postawiono żadnych zarzutów, ale poczucie winy i silny stres tak jązałamały, że wylądowała w szpitalu dla obłąkanych. — I to za opisanie tej historii pan Wainwright dostałnominacjędo nagrody Pulitzera? — Tak. Większośćreporterów z tej tragedii wyłowiłaby tylko sensacyjne fakty z mnóstwem drastycznych, makabrycznych szczegółów. Ale nie Palmer. Napisałgłębokie, dobrze udoku-mentowane studium rodziny przeżywającej poważne problemy we wzajemnych relacjach. Ojciec, postaćdominująca, stawiałcórce niezwykle wysokie wymagania i prawdopodobnie darzyłją nie tylko ojcowskim uczuciem. Matka współzawodniczyła z nim o serce, umysłi lojalność dziewczynki, a kiedy spostrzegła, że przegrywa tęwalkę, zaczęła pić. W tej atmosferze dorastała mała Bektermannówna, a dzięki pióru Palmera czytelnik mógłzrozumieći wczućsięw jej położenie. Grace podziękowała Rossowi Quincy’emu, że poświęciłjej tyle czasu i uwagi. Odłożyła słuchawkę. Przez chwilępo prostu siedziała, gapiąc sięna buczącącicho lodówkęi usiłując uchwycić sens tego, co usłyszała. Skoro Wainwright zmarłw 1946 roku, z kim rozmawiała wczoraj w ogrodzie? I co mogła jąobchodzićtragedia Bektermannów? Co miała wspólnego z Carol? Przypomniała sobie słowa Wainwrighta: „Przeklęty krąg. Wciążtrwa i teraz trzeba go przer-wać… Przyszedłem powiedziećpani, że Carol znalazła sięw centrum wydarzeń… Pani musi jej pomóc. Nie może miećnic wspólnego z tądziewczynką”. Czuła, że chyba jużwie, co miałna myśli. I przeraziła się. Chociażw ciągu ostatnich dwudz-iestu czterech godzin zdarzyło sięwiele nieprawdopodobnych rzeczy, nie kwestionowała już teraz ani swojej normalności, ani zdolności postrzegania. Była całkowicie zdrowa psychicznie, w pełni władz umysłowych. Jej wiek teżnie miałnic wspólnego z tym, czego była świadkiem. Czuła, że wyjaśnienie wszystkich wydarzeńjest bardziej przerażające niżstarzenie się, którego tak sięobawiała. 128 „Nie jest pani tylko tąosobą, którąjest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski”. — Znów słyszała jego słowa. Wiedziała, że rozwiązanie zagadki leży w zasięgu ręki. Czuła w sobie obecnośćmrocznej wiedzy, skrywanych długo wspomnień, oczekujących na ujawnienie. Bała sięje wyciągnąćna światło dzienne, ale musiała to zrobić, dla dobra Carol, a byćmoże i swojego. Nagle poczuła dym, duszący zapach płonącego drewna i smoły. Ciągle stała w swojej jasnej, czystej kuchni, a widziała płomienie i słyszała trzask ognia, chociażnie było żadnego pożaru, tutaj, teraz, w tym miejscu i czasie. Serce waliło jej jak szalone, usta stały sięsuche. Zamknęła oczy i zobaczyła gorejący dom tak wyraźnie jak w swoich koszmarnych snach. Widziała drzwi do piwnicy i słyszała, jak woła Laurę. Wiedziała, że to nie tylko sen. To było wspomnienie, uśpione przez lata i teraz wydobywające sięna światło dzienne, uświadamiające jej, że nie jest tylko Grace Mitowski. Otworzyła oczy. Gorące powietrze zapierało dech. Czuła, że władająniąsiły, których nie mogła pojąć. Czy tego chcę? — pomyślała. — Czy rzeczywiście chcępopłynąćz nimi, odkryćprawdęi zburzyćswój mały świat? Czy to zniosę? Czułągęstniejący dym, który nie istniał. Słyszała huk płomieni, których nie było. Nie mam jużchyba odwrotu — pomyślała. Podniosła ręce do twarzy i patrzyła na nie zdumiona — posiniaczone, skrwawione dłonie, zdarty naskórek, drzazgi wbite w ciało. Drzazgi z drzwi piwnicy, w które waliła tak dawno, dawno temu. O dziesiątej, kiedy zadzwoniłtelefon, Paul siedziałjużprawie godzinęprzy biurku. Czuł natchnienie i praca szła mu gładko. Podniósłsłuchawkęi powiedział, trochęzniecierpliwiony: — Tak? Jakiśnieznajomy kobiecy głos spytał: — Czy mogłabym rozmawiaćz doktor Tracy? — Przy telefonie. — Och, nie… z paniądoktor Tracy, z kobietą. — To moja żona — odparł. — Wyjechała z miasta na kilka dni. Może cośprzekazać? — Tak, bardzo proszępowiedzieć, że dzwoniła Polly z przychodni Maugham i Crichton. Zapisałpośpiesznie nazwisko w notesie. — A o co dokładnie chodzi? — Pani doktor była u nas wczoraj po południu z dziewczynkącierpiącąna amnezję… — Tak. — Paul nagle bardzo sięzainteresował. — Znam tęsprawę. — Doktor Tracy pytała, czy słyszeliśmy kiedykolwiek o Millicent Parker. 129 — Zgadza się. Opowiadała mi o tym. Wywnioskowałem, że to jeszcze jeden ślepy zaułek. — Wczoraj na to wyglądało — powiedziała Polly — teraz jednak okazało się, że jeden z lekarzy zna to nazwisko. I to sam doktor Maugham. — Niech pani posłucha. Może zamiast czekać, aż żona do pani zadzwoni, opowie mi pani, do czego doszliście. A ja jej przekażęinformację. — Oczywiście, czemu nie? Widzi pan, doktor Maugham jest założycielem tej przychodni. Kupiłtęposiadłośćosiemnaście lat temu i osobiście nadzorowałrenowację ścian zewnętrznych i wnętrza. Ma naturęszperacza, wiec zrozumiałe, że chciałznaćdzieje budynku. Dowiedziałsię, że dom zbudowałw 1902 roku Randolph Parker. Parker miałcórkęimieniem Millicent. — W 1902 roku? — Zgadza się. — Ciekawe. — Nie wie pan jeszcze najważniejszego — mówiła Polly typowym dla plotkarki tonem. — W 1905 roku, w wieczór poprzedzający przyjęcie z okazji szesnastych urodzin Millie, pani Parker była w kuchni i ozdabiała wielki tort dla córki. Millie zaczaiła sięza jej plecami i czter-okrotnie dźgnęła jąw plecy. Paul bezmyślnie złamałołówek, którym notowałdane relacjonowane przez Polly. — Dźgnęła własnąmatkę? — spytał, mając nadzieję, że nie dosłyszał. — Okropne, prawda? — Zabiła ją? — spytałodrętwiały. — Nie. Doktor Maugham mówi, że według doniesieńprasowych dziewczynka użyła noża o krótkim ostrzu. Nie wszedłtak głęboko, by spowodowaćpoważne obrażenia. Żaden ważny narząd ani naczynie krwionośne nie zostały uszkodzone. Louise Parker, czyli matka, zdołała chwycićz wieszaka topór do mięsa, próbując nastraszyćdziewczynkę, ale Millie widaćcałkiem postradała zmysły, bo znów rzuciła sięna paniąParker i pani Parker zmuszona była użyćtego topora. — Jezu. — Taak. — Polly wyraźnie była usatysfakcjonowana wrażeniem, jakie wywołały jej słowa. — Doktor Maugham twierdzi, że uderzyła toporem w szyjędziewczynki. Niemal odrąbała jej głowę. Czyżto nie straszne? Ale cóżmogła zrobić? Pozwolić, żeby dziecko dalej dźgało ją nożem? Oszołomiony Paul pomyślało wczorajszym seansie terapii hipnotycznej, który Carol szczegółowo mu zrelacjonowała. Podobno Jane utrzymywała, że jest Millicent Parker, pisem-nie odpowiadała na pytania, twierdząc, że nie może mówić, bo ma odciętągłowę. — Jest pan tam? — dopytywała sięPolly. — O, hm… przepraszam. Czy to wszystko? — Wszystko? Jeszcze panu mało? — Nie — odparł. — Ma pani całkowitąrację. Dosyć. A nawet więcej niżdosyć. 130 — Nie wiem, czy te informacje w jakikolwiek sposób pomogąpani doktor Tracy. — Jestem pewien, że tak. — Chociażwątpię, czy ta historia może miećcośwspólnego z dziewczynką, którą przyprowadziła wczoraj ze sobą… — Teżtak uważam — odrzekłPaul. — …jako że Millicent Parker zmarła przed siedemdziesięciu sześciu laty. Grace stała przy biurku w swoim gabinecie, szukając w słowniku interesującego jej hasła. REINKARNACJA rzecz.l. doktryna głosząca, że dusza po śmierci ciała powraca na zi-emięw innym ciele lub postaci. 2. powtórne narodziny duszy w nowym ciele. 3. nowe wcielenie jakiejśosoby. Bzdura? Nonsens? Przesąd? Głupota? Kiedyś, nie tak dawno, właśnie tych słów by użyła, aby podaćwłasną, suchądefinicjęreinkar-nacji. Ale nie teraz. Jużnie. Zamknęła oczy i bez najmniejszego wysiłku przywołała obraz płonącego domu. Po prostu go widziała; świadoma, obecna, waliła pięściami w drzwi piwnicy. Nie była jużGrace Mitows-ki, była Rachael Adams, ciotką. Laury. Nie tylko tędramatycznąscenęz życia Rachael mogła przywołaćz tak ostrąwyrazistością. Znała najintymniejsze myśli tej kobiety, jej nadzieje i marzenia, niechęci i obawy; dzieliła jej najgłębiej skrywane sekrety, bo te myśli, nadzieje, marzenia, obawy i sekrety były jej własnością. Otworzyła oczy i potrzebowała zaledwie chwili, by przestawićsięna świat współczesny. REINKARNACJA Zamknęła słownik. Boże, dopomóż— pomyślała. — Czy ja w to wierzę? Czy naprawdę żyłam jużprzedtem? I Carol już żyła? I dziewczynka, którąnazwano Jane Doe? Jeśli to prawda, jeśli dano jej szansę— przypominając poprzednie wcielenie, Rachael Ad-ams — ocalenia życia Carol w obecnym wcieleniu, to marnuje cenny czas. Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonićdo Tracych, zastanawiając się, jak na Boga, sprawić, aby jej uwierzyli. Brak sygnału. Przycisnęła kilka razy widełki. Nic. Odłożyła słuchawkęi podążyła wzrokiem za przewodem ażdo gniazdka w ścianie. Został przegryziony. Na pół. Arystofanes. 131 Przypomniała sobie inne rzeczy, które powiedziałjej w ogrodzie Palmer Wainwright: „Są pewne siły, mroczne i potężne, które chcą, aby wydarzenia potoczyły sięzgodnie z ich planami. Dążądo tragedii. Chcąznów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi… Rosnąw siłę… dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteśpo właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz sięstrzec kota”. Uświadomiła sobie, że ciąg paranormalnych zdarzeńbyłnierozerwalnie związany z kotem od samego początku. Środa w zeszłym tygodniu. Kiedy tego dnia obudziła sięnagle z popołudniowej drzemki — wyrwana z koszmarnego snu o Carol — za oknem szalałniewiary-godnie potężny ogieńzaporowy błyskawic. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokój i oparła sięo parapet, a kiedy stała tam na słabych, artretycznych nogach, na wpółrozbudzona i na wpół śpiąca, miała osobliwe uczucie, że cośpotwornego wyszło za niąz koszmaru sennego, coś demonicznego, z uśmieszkiem nienasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uc-zucie to było tak silne, że bała sięodwrócići spojrzećza siebie. Jednak odsunęła od siebie tę dziwnąmyśl jako pozostałośćsnu. Teraz oczywiście wiedziała, że tylko pozornie udało jej się o niej zapomnieć. Cośdziwnego rzeczywiście było z niąw pokoju — duch, czyjaśobecność; nazwijcie to, jak chcecie. Było tam. A teraz jest w kocie. Wyszła z gabinetu i przeszła korytarz. W kuchni znalazła przegryziony przewód drugiego telefonu. Ani śladu Arystofanesa. Grace czuła jednak, że czai sięgdzieśw pobliżu, może nawet tak blisko, by jąobserwować. Zdawała sobie sprawęz jego obecności albo tego czegośw nim. Nasłuchiwała. W domu panowała nienaturalna cisza. Chciała pokonaćparęmetrów dzielących jąod drzwi wejściowych, przekroczyćje i znaleźćsięna dworze, ale obawa przed nagłym, gwałtownym atakiem była silniejsza niżta pokusa. Pomyślała o pazurach i zębach kota. To nie byłtylko zwykły domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz byłtakże bezlitosnąmałąmaszyną do zabijania; pod cienkąwarstewkąudomowienia kryły siędzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiórki czuły przed nim respekt i lęk. Czy jednak mógłzabićdorosłego człowieka? Tak — doszła do wniosku zaniepokojona. — Tak, Arystofanes mógłby mnie zabić, jeśli zaatakowałby z zaskoczenia i dobrałsiędo mojego gardła lub oczu. Powinna zostaćw domu i nie drażnićkota do czasu, ażsama sięuzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygraćwalkę. Pozostałjeszcze telefon w sypialni na drugim piętrze. Poszła ostrożnie na górę, chociaż wiedziała, że i to połączenie będzie przerwane. I miała rację. Jednak wyprawa nie była bezowocna. Pistolet. Wysunęła szufladęszafki nocnej i wyjęła naładowanąbroń. Przeczuwała, że będzie jej potrzebna. Syk. Szelest. 132 Za jej plecami. Zanim zdążyła sięodwrócići stanąćtwarząw twarz z przeciwnikiem, jużbyłna niej. Skoczyłz podłogi na łóżko, skąd z impetem wylądowałna jej plecach, niemal zwalając jąz nóg. Na szczęście nie straciła równowagi. Okręciła sięi otrząsnęła, usiłując desperacko zrzucićgo z siebie, zanim zrobi jej krzywdę. Przebiłpazurami ubranie i wbiłsięw skóręna plecach, raniąc jąi zadając ból. Trzymałsię mocno. Zgarbiła sięi schowała głowęw ramiona, osłaniając szyjęprzed ostrymi jak żyletki szponami. Próbowała go uderzyć, wykręcając rękędo tyłu, ale zręcznie unikałjej niezgrabnych ciosów. Nagle miauknąłdziko i zaatakowałjej szyję. Skuliła bardziej ramiona, pozostawiając na jego pastwęwęzełgęstych włosów związanych na karku. Użycie broni nie było możliwe bez równoczesnego zranienia siebie. Przezwyciężając ostry artretyczny ból zamierzyła sięjeszcze raz i trafiła napastnika. Przynajmniej na chwilęponiechałbezlitosnych, aczkolwiek nieskutecznych ataków. Przejechał pazurami po dosięgającej go pięści i przeciąłskóręna kostkach. Palce natychmiast zalały siękrwią, a oczy z bólu zaszły łzami. Widok i wońkrwi jeszcze bardziej pobudziły kota. Przez moment Grace przeleciało przez myśl, że przegra tęwalkę. Nie! Za wszelkącenęchciała przezwyciężyćstrach, który jąobezwładniał. Zmusiła umysłdo logicznego myślenia i nagle znalazła sposób na ocalenie życia. Kot wczepiony pazurami w jej plecy przyciskałpysk do podstawy czaszki Grace, prychając i burcząc. Czekałna moment, kiedy będzie mógłdobraćsiędo skrywanej szyi i rozerwaćtętnicę. Grace, słaniając się, dotarła do najbliższej ściany, zwróciła do niej plecami i całym ciężarem przylgnęła do niej, przyciskając kota do tynku; trzymała go tak między swoim ciałem a ścianą w nadziei, że zgniecie mu grzbiet. Wysiłek wywołałrwący ból w ramionach, a pazury zwierzę-cia weszły głębiej w mięśnie jej pleców. Kot wrzasnąłprzeraźliwie, ale nie rozluźniłchwytu. Grace oderwała sięod ściany, a potem uderzyła o niąjeszcze raz. Zawyłjak poprzednio, lecz trzymałsięmocno. Zamierzała zrobićtrzecie podejście, ale zanim opadła na ścianę, oderwałsię od niej. Spadłna podłogę, przekoziołkował, skoczyłna nogi i kulejąc na prawąprzednią łapę, zacząłuciekać. Boże. Zraniła go. Wyczerpana, oparła sięo ścianę, podniosła pistolet i pociągnęła za spust. I nic. Zapomniała odbezpieczyćbroń. Tymczasem zwierzęwyszło przez otwarte drzwi i po schodach wspięło sięna górę. Grace podeszła do drzwi, zamknęła je i oparła sięo nie, dysząc ze zmęczenia. Rozdrapana lewa ręka krwawiła, a na plecach miała szramy po kocich pazurach, lecz wygrała pierwsząrundę. Napastnik utykał, byłranny, może równie paskudnie jak ona, i to on sięwycofał. 133 Za wcześnie na fetowanie zwycięstwa. Jeszcze nie teraz. Dopóki nie wydostanie się żywa z tego domu. I dopóki sięnie dowie, że Carol jest bezpiec-zna. Po rozmowie, którąodbyłz rejestratorkąprzychodni Maughama i Crichtona, Paul nie wiedział, co ma robić. Nie mógłpisać. To pewne. Nie mógłprzestaćmyślećo Carol. Chciałzadzwonićna policjędo Lincolna Wertha z prośbą, żeby zastępca szeryfa czekałna Carol i Jane w domku letniskowym, a potem przywiózłje do domu. Jednak zrezygnowałz tego, wyobrażając sobie, jaki miałaby przebieg ewentualna rozmowa: — Chce pan, żeby szeryf czekałna nie w domku? — Zgadza się. — Dlaczego? — Sądzę, że moja żona jest w niebezpieczeństwie. — Co jej zagrażał — Myślę, że ta dziewczynka, Jane Doe, może byćniebezpieczna. Może nawet posunąćsiędo zabójstwa. — Dlaczego pan tak uważa? — Bo w stanie hipnozy twierdziła, że jest Millie Parker. — A kto to taki? — Millie Parker usiłowała kiedyśzabićswojąmatkę. — Naprawdę? Kiedy to było? — W1905 roku. — To dzisiaj byłaby staruszką, na Boga. To dziecko ma tylko czternaście czy piętnaście lat. — Pan nie rozumie. Millie Parker nie żyje od siedemdziesięciu sześciu lat i… — Chwileczkę, chwileczkę! Co pan, do diabła, wygaduje? Że pana żona może zostaćzamor-dowana przez dziecko, które prawie od stu lat nie żyje? — Nie. Oczywiście, że nie. — Więc o co panu chodzi? — Ja… nie wiem. Werth miałby prawo podejrzewać, że Paul przebalowałcałąnoc albo zacząłdzieńod kilku machów dobrej trawki. A poza tym to nieuczciwe wobec Jane — oskarżaćjąpublicznie o zabójstwo. Może Carol ma rację, że dziecko było tylko ofiarą. Pomijając to, co mówiła w stanie hipnozy, z pewnościąnie sprawiała wrażenia osoby zdolnej do przemocy. Z drugiej jednak strony, dlaczego powiedziała, że jest Millicent Parker, a więc morderczynią? Gdzie wcześniej usłyszała to nazwisko? Czy posłużyła sięnim, aby okazaćukrytąwrogość? Paul odsunąłsięz krzesłem od biurka i popatrzyłprzez okno na szare niebo. Wiatr nasilał sięz każdąminutą. Chmury ciągnęły na zachód niczym olbrzymie, szybkie, ciemne statki z falującymi żaglami. OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ, CAROL. Muszępojechaćpo Carol — pomyślałz nagłąstanowczościąi wstał. Może przesadziłz tą całąhistoriąo Millicent Parker, ale nie mógłsiedzieći tylko sięzastanawiać. Poszedłdo sypialni i wrzuciłparęrzeczy do walizki. Po krótkim wahaniu zdecydowałzabrać rewolwer kalibru.38. — Kiedy dojedziemy na miejsce? — spytała dziewczynka. — Za dwadzieścia minut — odparła Carol. — Zwykle zajmuje nam to około dwóch godzin i piętnastu minut, a więc jedziemy z dobrąszybkością. W górach było chłodno i pachniało jesienią. Większośćdrzew, oprócz tych wiecznie zielo-nych, zaczynała zmieniaćkolor liści, przybierając różne odcienie zieleni i brązu. — Pięknie tu — stwierdziła Jane, kiedy brały zakręt na dwupasmowej drodze lokalnej. Po prawej stronie strome pobocze porastały zielone skupiska krzewów rododendronu. — Uwielbiam góry Pensylwanii — powiedziała Carol. Po raz pierwszy od wielu tygodni czuła sięnaprawdęrozluźniona. — Tak tu spokojnie. Wystarczy, że pobędziesz w naszej chatce dzieńczy dwa, a zapomnisz o reszcie świata. Wyjechały z zakrętu na prostądrogę, nad którąsplecione gałęzie drzew tworzyły barwne tunele. Spomiędzy liści wyzierało niebo, po którym toczyły sięszaroczarne chmury, zastygłe w falujących, brzydkich, groźnych kształtach. — Mam oczywiście nadzieję, że nie będzie padało i nic nam nie zepsuje pierwszego dnia. — Nawet deszcz nie jest w stanie nic zepsuć— zapewniła jąCarol. — Jeśli będziemy zmus-zone siedziećw domu, wrzucimy całe naręcze kłód do wielkiego kominka i upieczemy kiełbaski. Mamy szafępełnągier towarzyskich: monopoly, scrabble, labirynt, risk, bitwęmorskąi co najmniej tuzin innych. Sądzę, że nie ma szans, abyśmy umarły z nudów. — Będzie świetnie! — radośnie wykrzyknęła Jane. 135 ROZDZIAŁ11 Grace usiadła na brzegu łóżka z dwudziestkądwójkąw dłoni, rozważając, jakie ma możliwości działania. Nie było ich wiele. Właściwie im dłużej sięzastanawiała, tym większe szanse dawała kotu na wygranie tego pojedynku. Gdyby była o dwadzieścia lat młodsza, spróbowałaby opuścićdom przez okno sypialni. Biorąc pod uwagęwiek, chore stawy i kruche kości, skok z okna drugiego piętra na betonowe patio mógłby skończyćsię śmiertelnymi obrażeniami. Tak czy inaczej musiała sięstąd wydostaćw stanie wystarczająco dobrym, by dotrzećdo Carol i Paula. Mogła otworzyćokno i zacząćwołaćo pomoc, ale bała się, że Arystofanes — lub to coś, co opanowało ciało Arystofanesa — zaatakuje każdego, kto siępojawi w progu domu. Nie chciała miećna sumieniu któregośz sąsiadów. To była jej bitwa. Tylko jej. Musiała walczyćsama. Rozważała różne sposoby wyjścia z domu, gdyby udało jej siędotrzećna parter, ale żaden nie byłbezpieczniejszy od pozostałych. Kot mógłczyhaćwszędzie. Dosłownie wszędzie. Syp-ialnia była jedynym azylem. Jeśli zaryzykuje i wyjdzie stąd, zostanie zaatakowana, bez względu na to, którądrogęwybierze. Może przycupnąłw jakimściemnym zakamarku. Może usadowił sięna szczycie regału z książkami, na kredensie lub na komodzie, spięty i gotowy do ataku. Miała pistolet. Jego broniąbyła umiejętnośćskradania sięi działania przez zaskoczenie. Jeśli zareaguje o ułamek sekundy wolniej niżon, skoczy jej na twarz, rozdrapie gardło czy wydłubie oczy ostrymi niczym sztylety pazurami. Dziwne, chociażzaakceptowała reinkarnację, chociażbez cienia wątpliwości przyjmowała istnienie jakiejśformy życia po śmierci, nadal jej siębała. Życie wieczne, w które wierzyła, w żadnej mierze nie pomniejszało wartości życia doczesnego. A właściwie teraz, gdy dane jej było dostrzec boskąobecnośćpod widzialnąpowierzchnią życia, nabrało ono większego znac-zenia niżkiedykolwiek przedtem. Nie chciała jeszcze umierać. Ale musiała działać, bez względu na to, jakie miała szanse przeżycia. Brak wody, żywności, a przede wszystkim natychmiastowa pomoc dla Carol były wystarczającym powodem, aby na-jdalej w ciągu kilku minut opuścićsypialnię. 136 Jeśli Carol zginie tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi, by zmierzyćsięz tym przeklętym kotem, myślała Grace, to lepiej dla mnie, żebym umarła. Odbezpieczyła broń. Wstała i podeszła do drzwi. Przez chwilęstała z uchem przyciśniętym do futryny, nasłuchując odgłosów świadczących o obecności Arystofanesa. Panowała cisza. Trzymając pistolet w prawej dłoni, drugąnacisnęła klamkę. Otwierała drzwi z najwyższą ostrożnością, stopniowo, centymetr po centymetrze, spodziewając sięw każdej chwili błyskawicznego ataku. Nie nastąpił. Z wahaniem wysunęła głowęna korytarz, rozejrzała sięw obie strony. Kota nie było. Przeszła przez drzwi i stanęła, bojąc sięzbyt daleko odejśćod sypialni. Idź! — powiedziała sobie ze złością. — Rusz dupę, Gracie! Zrobiła krok w stronęszczytu schodów. Potem następny. Starała sięstąpaćjak najciszej. Odległość, którąmiała do pokonania, zdawała sięnie miećkońca. Spojrzała za siebie. Ani śladu Arystofanesa. Jeszcze jeden krok. To najdłuższy marsz, jaki kiedykolwiek odbyła. Paul zatrzasnąłwalizkę, podniósłjąi ruszyłw stronędrzwi, gdy wtem przeraźliwy huk zatrząsł domem. ŁUP! Spojrzałna sufit. ŁUP! ŁUP! ŁUP! Chociażprzez pięćminionych dni panowałspokój, Paul od czasu do czasu wracałmyślami do tajemniczych hałasów, jednak mając inne zmartwienia, nie zastanawiałsięnad tym dłużej. Ale teraz… ŁUP! ŁUP! ŁUP! Szarpiący nerwy odgłos odbiłsięechem od szyb i ścian. Wydawałsięwibrować, rozsadzając jego głowęi wnętrzności. ŁUP! Po wielokrotnym analizowaniu brzmienia dźwięku, Paul nagle zrozumiał: to siekiera. To nie było walenie młotkiem, jak sądził. Nie. Dźwięk byłza ostry, a każde uderzenie kończyło sięjak gdyby kruchym trzaskiem. To byłodgłos rąbania. ŁUP! Byłjużpewien, co wywoływało hałas, natomiast nadal nie potrafiłgo umiejscowić. Bez względu na to, co waliło, na litośćboską, dźwięk nie mógłbraćsięz powietrza. 137 Nagle, nie wiadomo czemu, pomyślało toporze, którym Louise Parker uderzyła w szyję córki maniaczki w 1905 roku. Pomyślało piorunie w biurze Alfreda O’Briana; o zagadkowym intruzie na trawniku za domem podczas burzy; o scrabble’u (OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEG, ZAMORDOWAĆ, CAROL); o dwóch proroczych snach Grace. Nie miałjuż wątpliwości, choćnie wiedział, skąd wzięła sięta pewność— dźwięk siekiery byłostatnim ogniwem łańcucha, który łączyłte osobliwe wydarzenia. Intuicyjnie przeczuwał, że siekiera zagraża życiu Carol. W jaki sposób? Dlaczego? Nie znałodpowiedzi. Ale byłpewien. ŁUP! ŁUP! Obraz wiszący na ścianie zerwałsięz haka i stuknąło podłogę. Miałuczucie, jakby krew przestała mu krążyćw żyłach. Musi jak najszybciej dotrzećdo Carol. Ruszyłdo drzwi sypialni, a te zatrzasnęły sięprzed nim. Nikt ich nie dotknął. Nie było przeciągu. Szeroko otwarte drzwi nagle sięzamykają, jakby popchnięte czyjąśniewidzialną ręką. Kątem oka zobaczył, że cośsięrusza. Z walącym sercem i ściśniętym gardłem odwrócił sięw tęstronęi instynktownie zasłoniłwalizką. Jedne z dwojga ciężkich, lustrzanych drzwi szafy powoli sięotworzyły. Wpatrywałsię w ciemne wnętrze, ale nie dostrzegłnic poza ubraniami i wieszakami. Potem drzwi sięzamknęły, a otworzyły drugie. Następnie równocześnie oba skrzydła to otwierały się, to zamykały, tam i z powrotem, bezgłośnie kołysząc sięna plastikowych zawiasach. ŁUP! ŁUP! Na jednej z szafek nocnych przewróciła sięlampa. Kolejny obraz spadłze ściany. ŁUP! Dwie porcelanowe figurki stojące na toaletce — baletnica i jej partner — zaczęły krążyć wokółsiebie, jak gdyby ożyły i dawały występ przed Paulem. Z początku poruszały siępowoli, potem szybciej, ażzsunęły sięi spadły na podłogę. Letni domek, zbudowany z drewnianych bali, kuliłsięw chłodnym cieniu pod drzewami. Miałdługą, krytą, przeszklonąwerandęod frontu i rozciągałsięz niego wspaniały widok na jezioro. Byłto jeden z dziewięćdziesięciu domków letniskowych schowanych w tej malowniczej dolinie wśród gór; każdy z nich na działce o powierzchni akra lub pół. Wszystkie ustawiono na południowym brzegu jeziora i prowadziła do nich wewnętrzna droga żwirowa zakończona bramą. Carol zaparkowała samochód blisko drzwi frontowych. Wysiadły i stały przez chwilęw mil-czeniu, słuchając ciszy i oddychając cudownie świeżym powietrzem. — Przepięknie — odezwała sięwreszcie Jane. — Prawda? 138 — Tak spokojnie. — Nie zawsze tak jest. W sezonie panuje tu duży ruch. Ale teraz prawdopodobnie nie ma nikogo oprócz Peg i Vince’a Gervisów. — Kim oni są? — spytała Jane. — To dozorcy. Zarząd właścicieli domków płaci im pensję. Mieszkająprzez cały rok w ostatniej chatce, za jeziorem. Po sezonie kilka razy dziennie obchodząteren, strzegąc go przed pożarem, wandalami i dzikimi lokatorami. Mili ludzie. Na północy mignęła błyskawica. Rozległsięhuk pioruna i odbiłechem. — Pośpieszmy sięlepiej z wypakowaniem bagażu, zanim spadnie deszcz — powiedziała Carol. Grace bała sięzejśćpo schodach, licząc sięz możliwościąataku. Lęk przed utratąrównow-agi ograniczał środki samoobrony. Upadek z tej wysokości z pewnościązakończyłby się złamaniem nogi lub biodra i ułatwiłkotu zadanie. Schodziła więc ze schodów bokiem, z ple-cami przyciśniętymi do ściany, rozglądając sięna wszystkie strony. Ale Arystofanesa nigdzie nie było. Grace bez problemu dotarła na parter. Aby dojśćdo frontowych drzwi, musiała przejśćkoło gabinetu i przez korytarzyk prowadzący do salonu. Z każdego z tych pomieszczeńmógłwyskoczyćkot, rzucićsięna nią, zanim zdołałaby wycelowaći pociągnąćza spust. Aby dojśćdo drzwi z tyłu domu, należało minąćsalon i kuchnię, co było ryzykowne i nie-bezpieczne ze znanych jużpowodów. Którąwybraćdrogę? Podjęcie decyzji ułatwiłjej fakt, że kluczyki od samochodu znajdowały sięw kuchni. Stąpała ostrożnie, posuwając sięwzdłużkorytarza w stronękuchni. Po drodze natknęła się na ozdobny stolik, na którym stały dwie wysokie wazy. Podniosła jednąz nich i bokiem skradała sięw stronęotwartych drzwi jadalni. Stanęła i nasłuchiwała. Cisza. Pochyliła siędo przodu i zajrzała do środka. Panowałpółmrok. Zaciągnięte do połowy zasłony i pochmurny dzieńsprzyjały napastnikowi, który z powodzeniem mógłsięukryćw licznych zakamarkach. Aby odwrócićod siebie uwagę, Grace cisnęła wazę, która z głośnym hukiem rozbiła sięna środku jadalni. Błyskawicznie chwyciła za klamkę, zatrzasnęła drzwi i szybko cofnęła siędo holu. Kot, jeśli tam był, zostałw środku. Chwilęstała, nasłuchując, ale z jadalni nie dobiegał żaden odgłos. Najprawdopodobniej zniszczyła wazęi nic nie osiągnęła. Rozglądając sięna wszystkie strony, doczłapała siędo kuchni, zawahała sięi wkroczyła z pistoletem wyciągniętym przed siebie. Powoli, dokładnie zlustrowała wnętrze, zanim weszła dalej. Stolik i krzesła. Bucząca lodówka. Zwisający, przegryziony przewód telefonu. Błyszczące chromowane przybory kuchenne pod szafkami. Dwukomorowy zlew. Białe blaty. Gąsior na wino. Słój na bułeczki i pojemnik na pieczywo. 139 Nic sięnie poruszyło. Dobra — pomyślała. — Zaciśnij zęby i rusz się, Gracie. Stąpała cichutko, rozglądając siębacznie. Ani śladu kota. Może zraniłam go poważniej, niżsądziłam — wmawiała sobie z nadzieją. — Może nie tylko okulawiłam tego bękarta. Może dowlókłsięw jakiśkąt i zdechł. Dotarła do zapasowych drzwi. Oddychała bezgłośnie, aby nie zagłuszyć żadnego dźwięku. Pęk kluczy, łącznie z kluczykami od samochodu, wisiałna małym kołku. Zdjęła go z wiesza-ka. Sięgnęła do klamki. Kot prychnął. Grace krzyknęła i obróciła głowęw kierunku, skąd dolatywałdźwięk. Stała przy końcu długiego rzędu szafek. Jeszcze raz, tylko pod innym kątem, przyjrzała się przedmiotom stojącym na blacie. Słój z bułeczkami i pojemnik na pieczywo, zwykle dosunięte do ściany, zostały przesunięte o kilkanaście centymetrów. Między nimi przycupnąłkot, wpatr-zony w drzwi i gotowy do skoku. Konfrontacja zakończyła sięw ciągu paru sekund, które dla Grace wlokły sięw nieskońc-zoność; czuła sięjak postaćz filmu puszczonego w zwolnionym tempie. Cofnęła się, opierając plecami o ścianę, podniosła pistolet i strzeliła dwa razy, raz za razem. Słój z bułeczkami rozprysł się, a z drzwiczek jednej z szafek posypały siędrzazgi. Jednak chybiła. Kot wysunąłsięz kryjów-ki i ruszyłpowolnymi, dużymi krokami, z rozdziawionym pyskiem i obnażonymi zębami. Znów wystrzeliła, ale zadrżała jej ręka i kula odbiła sięod blatu szafki, rykoszetując i wydając świdrujący, przeciągły świst. Tymczasem kot dotarłdo końca blatu i skoczył, a Grace wystrzeliła jeszcze raz. Tym razem celnie. Usłyszała przeraźliwe miauknięcie. Kula trafiła zwierzęna ułamek sekundy przed tym, zanim wylądowało jej na twarzy. Siła pocisku odrzuciła bestiędo tyłu z taką mocą, że kocur odbiłsięod drzwi kuchni i jak kamieńspadłna podłogę. Leżałcicho, bez ruchu. Paul zastanawiałsię, czym kierowałsiępoltergeist, demonstrując swojąsiłę. Czy próbował go zatrzymać, aby nie mógłpomóc Carol? A może w ten sposób dawałmu do zrozumienia, aby jak najszybciej wyruszałw drogę? Trzymając w jednej ręce walizkę, zbliżyłsiędo drzwi zamkniętych czyjąśniewidzialnąręką. Gdy sięgałdo klamki, zaczęły drgać— z początku delikatnie, potem gwałtownie. Łup… łup… łup… łup! Błyskawicznie cofnąłrękę, niepewny, co robić. ŁUP! Odgłos uderzeńsiekiery dobiegałwłaśnie z tej strony. Masywne jodłowe drzwi, obite dodat-kowo drewnianymi płytami, zatrzęsły sięi pękły przez środek. Paul odskoczyłw tył. 140 Pojawiło sięnastępne pęknięcie, równoległe do pierwszego, a do pokoju posypały siędrzaz-gi. Huśtające siędrzwi szafy oraz latające porcelanowe figurki mogły byćdziełem poltergeis-ta, z pewnościąjednak żaden duch nie zdołałby rozłupaćmasywnych drzwi. Po przeciwnej stronie musiałstaćktośwymachujący prawdziwąsiekierą. Paul poczułsiębezbronny. Rozejrzałsiępo pokoju, szukając jakiejśbroni, ale bez powodze-nia. Trzydziestkaósemka znajdowała sięw walizce. Nie było czasu, aby po niąsięgnąć, chociaż ile by dał, aby móc teraz trzymaćw dłoni rewolwer. ŁUP-ŁUP-ŁUP-ŁUP! Drzwi sypialni eksplodowały do wewnątrz, rozpadając sięna niezliczone kawałki i drzazgi. Podniósłszybko ramię, żeby zasłonićoczy. Kiedy mógłjużspojrzeć, stwierdził, że za drzwiami nikt nie stoi, żaden człowiek z siekierą. Rębaczem okazała sięczyjaśniewidzialna obecność. ŁUP! Minąłposzarpanąframugęi wyszedłna korytarz. Korki znajdowały sięw spiżarni kuchennej. Carol włączyła wszystkie bezpieczniki i rozbłysło światło. Z wyjątkiem telefonu znajdowały siętu wszystkie współczesne udogodnienia. — Nie uważasz, że tu jest chłodno? — spytała Carol. — Trochę. — Mamy piec na gaz z butli, ale przyjemniej będzie nam przy kominku. Przynieśmy trochę polan. — Czy mamy ścinaćdrzewa? Carol zaśmiała się. — To nie będzie konieczne. Chodź, zobaczysz. Zaprowadziła dziewczynkęna tyły domku, gdzie po schodkach schodziło sięna niewielkie podwórko graniczące z łąkąporośniętąbujnątrawą. Carol zatrzymała sięzaskoczona. Ten znajomy krajobraz skojarzyła z koszmarnym snem, jaki nękałjąprzez kilka nocy w zeszłym tygodniu. Biegła przez jakiśdom, potem przez górską łąkę, a cośsrebrzystego migało w ciemności za jej plecami. Wtedy nie zdawała sobie sprawy, że łąka ze snu tak bardzo przypominała tę łąkę. — Cośsięstało? — spytała Jane. — Co? Och. Nic. Weźmy to drewno. Zaprowadziła dziewczynkędo szopy przylegającej do południowo-zachodniej ściany domku. W oddali uderzyłpiorun. Deszcz jeszcze nie zacząłpadać. Carol otworzyła ciężkąkłódkę, zdjęła jąze skobla i wsunęła do kieszeni kurtki. Nie będzie potrzeby zakładaćjej na nowo ażdo chwili powrotu do Harrisburga, za dziewięćczy dziesięć dni. 141 Drzwi szopy otworzyły się, skrzypiąc nienasmarowanymi zawiasami. W środku Carol pociągnęła za łańcuszek włącznika, i goła stuwatowa żarówka oświetliła stosy zakurzonych polan schowanych tu przed deszczem i wilgocią. Z haka w suficie zwisało wiadro do noszenia drewna. Carol zdjęła je i wręczyła dziewc-zynce. — Jeśli napełnisz je cztery, pięćrazy, wystarczy opału ażdo jutra rana. Zanim Jane obróciła z wiadrem po raz pierwszy, Carol zdążyła jużporąbaćsiekierąkrótką kłodęna cztery kawałki. — Co pani robi? — spytała dziewczynka, nie podchodząc zbyt blisko i wpatrując się z rezerwąw siekierę. — Kiedy rozpalam ogień— objaśniała Carol — kładęna spód drewno na rozpałkę, na to warstwętych rozłupanych klocków, a potem całe kłody drewna. Ten sposób nigdy nie zawiódł. Widzisz? Jestem zupełnie jak Daniel Boone. Dziewczynka zrobiła naburmuszonąminę. — Ta siekiera jest strasznie ostra. — Musi być. — Jest pani pewna, że to bezpieczne? — Robiłam to przedtem wiele razy, tu i w domu — odparła Carol. — Jestem ekspertem. Nie martw się, kochanie. Nie zamierzam przez przypadek amputowaćsobie palców u nóg. Podniosła następnąkłodęi zaczęła rozdzielaćjąna czworo. Jane weszła do szopy, szerokim łukiem omijając pieniek do rąbania drzewa. Kiedy wróciła, niosąc drugąporcjędo domu, znów spojrzała przez ramię, marszcząc brwi. ŁUP! Z walizkąw ręku Paul szedłkorytarzem drugiego piętra do schodów, a poltergeist szedł z nim. Po obu stronach otwierały sięi zamykały z trzaskiem drzwi, raz po raz, wszystkie sam-oistnie i z tak wielkąsiłą, że miałwrażenie, jakby przemykałpod morderczym ostrzałem armat-nim. Gdy schodziłze schodów, żyrandol wiszący na łańcuchu u szczytu klatki schodowej zaczął zataczaćszerokie kręgi, poruszony czyjąśniewidzialnąręką. Mijając pierwsze piętro, zauważyłleżące na podłodze obrazy, które pospadały ze ścian, i poprzewracane krzesła. Kanapa w salonie kołysała sięgwałtownie na swoich czterech zgrab-nych nóżkach. W kuchni trząsłsięwieszak z wiszącymi na nim naczyniami; garnki, patelnie i chochle uderzały o siebie. Zanim dotarłdo garażu, wiedziałjuż, że nie będzie mu potrzebna walizka z całązawartością. Początkowo, łudząc sięjeszcze, że nie ma powodu do niepokoju, spakowałoprócz rewolweru niezbędne rzeczy osobiste. Teraz, po rozmowie z Polly z przychodni Maughama i Crichtona i po zdumiewającym pokazie możliwości poltergeista, wiedział, że sprawy przybrały zły obrót; 142 istniało małe prawdopodobieństwo, że Carol nic nie grozi. Znalazłsięw jakimśkoszmarze. Co do tego nie miałwątpliwości. Otworzyłwalizkęi wyjąłnaładowany rewolwer, a resztęzawar-tości zostawił. Kiedy tyłem wyjeżdżałz podjazdu, zobaczyłniebieskiego forda Grace Mitowski wyłaniającego sięzza rogu. Ścinając kąt, podjechałdo krawężnika przed domem, tak silnie sięo niego ocierając, że wokółpodniósłsięniebieskobiały kurz. Grace wysiadła z samochodu i ruszyła w stronępontiaca szybciej niżzwykle. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi od strony pasażera i pochyliła się. Włosy miała w kompletnym nieładzie, twarz białąjak kreda i splamionąkrwią. — Dobry Boże, Grace, co ci sięstało? — Gdzie Carol? — Pojechała w góry. — Już? — Dziśrano. — Cholera. Kiedy dokładnie? — Trzy godziny temu. Oczy Grace były półprzytomne. — Dziewczynka pojechała z nią? — Tak. Zamknęła oczy, a Paul dostrzegł, że z wysiłkiem stara sięprzemóc i uspokoić. — Właśnie tam jadę. Spostrzegłjej zdumienie, gdy zauważyła rewolwer na przednim siedzeniu, wylotem lufy skierowany w stronędeski rozdzielczej. Przeniosła wzrok z broni na twarz Paula. — Ty wiesz, co siędzieje? — spytała zaskoczona. — Niezupełnie — odrzekł, chowając rewolwer do skrytki na rękawiczki. — Wiem na pewno tyle, że Carol ma kłopoty. Cholernie poważne kłopoty. — Nie tylko o Carol musimy sięmartwić. O nie obie — powiedziała Grace. — Obie? Masz na myśli dziewczynkę? Ale myślę, że to właśnie ona zamierza… — Tak. Zamierza zabićCarol. Ale to ona może zginąć. Tak jak przedtem. Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. — Jak przedtem? — spytałPaul. — Ja nie… — Spostrzegłzakrzepłąkrew na jej ręce. — To powinien obejrzećlekarz. — Nie ma czasu. — Co tu się, do diabła, dzieje? — dopytywałsię. Lęk o Carol powodowałrozdrażnienie. — Wiem, że cośdziwnego, ale na Boga, co? — Ja wiem — powiedziała. — Właściwie wiem o wiele więcej, niżbym chciała. — Jeśli wiesz cokolwiek, co ma sens, cokolwiek konkretnego, powinniśmy wezwaćglin-iarzy. Oni zadzwoniądo tamtejszego biura szeryfa i spowodują, że szybko zostanie wysłana pomoc, szybciej, niżmy tam dotrzemy. — To, co wiem, dla mnie jest konkretne i logicznie powiązane — odparła Grace — ale nie sądzę, by policja podzielała mój pogląd. Pomyślą, że jestem głupią, sklerotycznąstaruszką, którąnajlepiej zamknąćw pewnym miłym, bezpiecznym miejscu. Albo po prostu mnie wyśmieją. Pomyślało poltergeiście, o waleniu siekierą, rozłupanych drzwiach, poruszających sięfig-urkach, przewróconych krzesłach. — Taak. Wiem dokładnie, co masz na myśli. — Musimy sami sięz tym uporać. Zbierajmy się. Wszystko opowiem ci po drodze. Gdy pomyślę, co może wydarzyćsięw górach, każda zmarnowana minuta nie daje mi spokoju. Paul wyjechałtyłem na ulicęi skierowałsiędo najbliższego zjazdu na autostradę. Potem nacisnąłgaz i samochód pomknąłprzed siebie jak rakieta. — Ile czasu trwa zwykle podróżdo chatki? — spytała Grace. — Około dwóch godzin i piętnastu minut. — Za długo. — Będziemy szybciej. Wskazówka szybkościomierza dochodziła do stu dwudziestu kilometrów. 144 ROZDZIAŁ12 Przywiozły wiele żywności w kartonowych pudłach i skrzyniach. Przeniosły wszystkie pa-kunki do szafek i lodówki, zgadzając się, że nie zjedząlunchu, natomiast pozwoląsobie na godnąobżartuchów kolację. — W porządku — rzekła Carol, wyjmując jakąśkartkęz jednej z szuflad kuchennych, oto co musimy zrobić, aby to miejsce nadawało siędo zamieszkania. — Czytała po kolei. — Zdjąć plastikowe pokrowce z mebli; odkurzyć; wyszorowaćzlew w kuchni; posprzątać łazienkę; położyćpościel i koce na łóżkach. — I pani nazywa to urlopem? — spytała Jane. — Czy cośnie tak? Czy według ciebie nie jest to wystarczająco atrakcyjny porządek dnia? — Przyprawia mnie o dreszcze. — Cóż, domek nie jest duży. Obie uporamy sięz tym w ciągu godziny. Pracęprzerwało im stukanie do drzwi. Byłto dozorca, Vince Gervis. Wielki, brzuchaty mężczyzna o potężnych ramionach, olbrzymich bicepsach, dużych dłoniach i sympatycznym uśmiechu. — Właśnie robięobchód — powiedział. — Zobaczyłem pani samochód. Chciałem sięprzy-witać. Carol przedstawiła mu Jane jako swojąsiostrzenicę(poręczne kłamstewko). Ucięli sobie grzecznościowąpogawędkę, a potem Gervis zapytał: — Pani doktor Tracy, gdzie jest drugi doktor Tracy? Chciałbym i jemu złożyćwyrazy sza-cunku. — Och, jeszcze go nie ma. Przyjedzie w niedzielę, kiedy skończy ważnąpracę, której nie mógłodłożyć. Gervis zmarszczyłbrwi. — Cośnie tak? — spytała Carol. — Cóż… planowaliśmy z żonąpojechaćdo miasta po zakupy, może pójśćdo kina, zjeść cośw restauracji. Robimy tak w każdy piątek, rozumie pani. Ale teraz… Poza paniąi Jane nie ma tu żywej duszy. Może ktośprzyjedzie jutro, jak w każdąsobotę, jeśli pogoda będzie znośna. — Nie martw sięo nas — odparta Carol. — Wszystko będzie dobrze. Ty i Peg możecie jechaćdo miasta, tak jak planowaliście. 145 — Cóż… nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, aby dwie panie zostały całkiem same na tym odludziu. O nie, wcale mi sięto nie podoba. — Nikt nas tu nie będzie nachodził, Vince. Brama wjazdowa jest zamknięta i bez karty magnetycznej nikt przez niąnie wejdzie. — Każdy może wejśćbez większego wysiłku. Carol potrzebowała kilku minut i wielu słów, żeby go przekonać, ażw końcu zdecydowałsię nie zmieniaćplanów na piątkowy wieczór. Niedługo po wyjeździe Vince’a zacząłpadaćdeszcz. Delikatne stukanie milionów kropli uderzających o miliony szeleszczących liści działało na Carol kojąco. Jane czuła sięjednak nieswojo. — Nie wiem dlaczego — rzekła — ale ten odgłos każe mi myślećo ogniu… płomieniach pożerających wszystko na swojej drodze i skwierczeniu, skwierczeniu… Deszcz zmusiłPaula dojechania sześćdziesiątką, co i tak było ryzykowne, biorąc pod uwagę warunki panujące na drodze. Wycieraczki na szybie uderzały jak metronom, a opony obracały sięcicho po mokrej tłuczniowej nawierzchni. Dzieńbyłpochmurny, a stawałsięjeszcze bardziej ponury. Miało sięwrażenie, że to zm-rok, a nie środek dnia. Wiatr zacinałdeszczem, tworząc zasłony na zdradliwie mokrej jezdni, a przejeżdżające samochody wzbijały szarobrunatnąbłotnistązawiesinę. Mieli uczucie, jakby pontiac byłstateczkiem żeglującym wśród odmętów ogromnego, zim-nego morza, jedynąciepłą, jasnąplamkąna bezkresnym obszarze. Grace powiedziała: — Nie uwierzysz w to, co mam ci do powiedzenia, ale mogęcięzrozumieć. — Po tym, co mi siędziśprzydarzyło — odparłPaul — gotów jestem uwierzyćwe wszyst-ko. A może właśnie poltergeistowi o to chodziło? — pomyślał. — Może chciałmnie przygo-towaćna opowieśćGrace? Właściwie, gdyby mnie nie zatrzymał, wyszedłbym z domu, zanim sięzjawiła. — Postaram sięmówićjak najbardziej zrozumiale — powiedziała Grace. — Ale to wcale nie jest prosta i jasna sprawa. — Tuliła swojąrozoranąlewądłońw prawej; krwawienie ustało, a rany zasklepiły się, zakrzepły. — Zaczyna sięto wszystko w 1865 roku, w Shippensburgu, w rodzinie Havenswoodów. Paul rzuciłjej przestraszone spojrzenie. Patrzyła prosto przed siebie na rozmokłąod deszczu okolicę. — Matka nazywała sięWilla Havenswood, a córka miała na imięLaura. Nie lubiły sięspec-jalnie. Właściwie wcale sięnie lubiły. Wina leżała po obu stronach, a powody ich skłócenia nie sąważne. W przeciwieństwie do tego, że pewnego wiosennego dnia Willa posłała Laurędo piwnicy, żeby zrobiła wiosenne porządki, aczkolwiek świetnie wiedziała, że dziewczynka śmi- 146 ertelnie boi siętam wchodzić. Rozumiesz, taka kara. I kiedy Laura była w piwnicy na dole, na piętrze wybuchłpożar. Znalazła sięw potrzasku i spaliła. Umierając, musiała obwiniaćmatkę za to, że wpędziła jąw pułapkę. Może nawet podejrzewała Willęo zaprószenie ognia, co nie było zgodne z prawdą. Pożar spowodowała przypadkowo Rachael Adams, ciotka Laury. Zarówno dziecko, jak i matka miały zaburzenia emocjonalne, co sprzyjało tego typu melodramatycznym wyobrażeniom. W każdym razie Laura poniosła śmierćw płomieniach i możemy niemal mieć pewność, że jej ostatniąmyśląbyło żarliwe pragnienie zemsty. Nie mogła przecieżwiedzieć, że jej matka także spłonęła! A zatem dlatego nie potwierdzono tożsamości Laury Havenswood, kiedy Carol zgłosiła to policji — pomyślałPaul. — Nie przyszło im do głowy, aby cofnąćsiędo dziewiętnastego wieku w poszukiwaniu rodziny Havenswoodów. Akta lokalnych urzędów z tego okresu prawdopodob-nie jużnawet nie istniały. Naprzeciwko nich z mgły wynurzyła sięwolno jadąca ciężarówka i Paul minąłją. Przez chwilębrudna zawiesina rozpryskiwana przez wielkie opony dudniła o tyłmaski pontiaca, a hałas byłtak wielki, że Grace nie mogła go przekrzyczeć. Po chwili jednak ciągnęła: — Od 1865 roku Laura szukała zemsty co najmniej w dwóch różnych wcieleniach. Reinkar-nacja, Paul. Uwierzyłbyś? Uwierzyłbyś, że w 1943 roku Laura Havenswood, jako piętnastolet-nia dziewczynka, Linda Bektermann, w wieczór poprzedzający jej szesnaste urodziny próbowała zabićswojąmatkę? Linda Bektermann wpadła w szałi rzuciła sięna niąz siekierą, ale matka w obronie własnej zabiła dziewczynkę. Laura sięnie zemściła. I czy uwierzysz, że Willa znów ożyła i jest nasząCarol? I że Laura także żyje? — Jane? — Tak. Carol i Jane w ciągu godziny zrobiły porządki. Carol była zachwycona, widząc, z jaką przyjemnością, entuzjazmem i sumiennościądziewczynka wykonuje jej polecenia. Kiedy skończyły, w nagrodęnalały sobie po szklance pepsi i usiadły w dwóch potężnych fotelach naprzeciwko kominka. — Za wcześnie, by zająćsiękolacją— rzekła Jane. — I za mokro, żeby wyjśćna spacer, więc w jakągręchciałaby pani zagrać? — Zgadzam sięna wszystko, co wybierzesz. Przejrzyj gry i zadecyduj. Sądzęjednak, że przedtem powinnyśmy przeprowadzićseans terapeutyczny. — Czy musimy to robićnawet podczas urlopu? — spytała dziewczynka wyraźnie zaniepoko-jona. — Oczywiście, nie możemy przerywaćleczenia — oznajmiła Carol. — Teraz, kiedy mamy jużjakieśosiągnięcia, musimy próbowaćnadal. — Cóż… w porządku. 147 — Dobrze. Obróćmy fotele. Płomienie w kominku tworzyły tańczące cienie na ścianach paleniska. Na dworze deszcz nieustannie stukało dach i konary drzew, a Carol musiała przyznać, że te odgłosy rzeczywiście przypominajątrzask palących sięszczap. Zaledwie paręsekund wprowadzała Jane w trans, ale minęły prawie dwie minuty, zanim cofnęła siędo momentu, od którego zaczynały sięjej wspomnienia. Tym razem Carol cierpliwie czekała, ażdziewczynka przemówi. — Mamo? To ty? To ty, mamo? — powiedziała głosem Laury. — Laura? — To ty? To ty, mamo? Tak? — Odprężsię— poleciła Carol. Nie reagując na polecenie, Jane zgarbiła ramiona, zacisnęła pięści na kolanach. Pojawiły się zmarszczki na czole i w kącikach ust. Pochyliła sięw stronęCarol. — Chcę, żebyśodpowiedziała na parępytań. Musisz sięnajpierw uspokoići odprężyć. A teraz zrób dokładnie tak, jak mówię. Rozewrzyj pięści… — Nie! Dziewczynka otworzyła oczy, zerwała sięz fotela i stanęła przed Carol, dygocząc. — Usiądź, kochanie. — Nie będęrobićtego, co mi każesz! Mam jużdosyćtwoich kar. — Siadaj. — Carol mówiła cicho, lecz stanowczo. Mała spojrzała na nią. — Ty mi to zrobiłaś— powiedziała. — Ty mnie wsadziłaśw to okropne miejsce. Carol zawahała się, a potem zdecydowała podążaćtym tropem. — O jakim miejscu mówisz? — Sama wiesz. — W głosie dziewczynki brzmiało oskarżenie. — Nienawidzęcię. — Gdzie jest to okropne miejsce, o którym mówisz? — nalegała Carol. — W piwnicy. — A cóżw niej jest takiego okropnego? Jane patrzyła z nienawiścią, rozciągając wargi w dzikim grymasie. — Lauro? Odpowiadaj. Co jest okropnego w piwnicy? Dziewczynka uderzyła jąw twarz. Tego sięnie spodziewała. Ostre, bolesne uderzenie. Przez chwilępo prostu nie mogła uwi-erzyć, że właśnie dostała w twarz. Wtedy Jane uderzyła jeszcze raz. Otwartądłonią. I znowu. Jeszcze mocniej. Carol chwyciła jąza wiotkie nadgarstki, ale mała sięwywinęła. Kopnęła Carol w goleń, a kiedy ta krzyknęła i przez chwilęrozcierała bolące miejsce, przyskoczyła i chwyciła jąza gardło. Carol broniła sięz trudem, usiłując wstaćz fotela. Jane pchnęła jąz powrotem i opadła na niącałym ciężarem. Carol poczuła, że dziewczynka gryzie jąw ramięi nagle jej szok i zdumienie zmieniły sięw strach. Fotel przewróciłsięi obie, walcząc, potoczyły siępo podłodze. 148 Równina, przez którąjechali, zaczynała sięwznosići układaćw łagodne, zaokrąglone wzgórza. Jeśli w ciągu ostatniej półgodziny pogoda sięzmieniła, to na gorsze. Padałulewny deszcz; ciężkie, napęczniałe krople wody rozbijały sięo jezdnięjak szklane kule i rozpryskiwały wyso-ko. Paul utrzymałwskazówkęszybkościomierza na stałej prędkości. — Reinkarnacja — odezwałsięzamyślony. — Jeszcze paręminut temu powiedziałem ci, że dziśuwierzyłbym we wszystko, ale tego jużza wiele. Reinkarnacja? Jak, do diabła, natrafiłaśna tęteorię? Grace opowiedziała mu o telefonach od Leonarda, o wizycie dawno zmarłego reportera, o proroczych snach i bitwie z Arystofanesem. — Jestem Rachael Adams, Paul. Uświadomiono mi to, abym przerwała ten morderczy krąg. Willa nie zaprószyła ognia. Ja to zrobiłam przez przypadek. Nie ma powodu, żeby dziewczynka sięmściła. To tragiczne nieporozumienie. Muszęz niąporozmawiać, kiedy wcieli sięw postać Laury, i wyjaśnić, jak było naprawdę. Wiem, że mogłabym. Mogęjąpowstrzymaćraz na zaw-sze. Myślisz, że świruję? Że to skleroza? Ja w to wierzę. I podejrzewam, że ty też, po tym, czego sam doświadczyłeś. — Zgoda, trafiłaśw dziesiątkę. Jednak reinkarnacja, odrodzenie w nowym ciele, to rzecz oszałamiająca, zbyt wstrząsająca, by jąprzyjąć, o wiele trudniejsza do zaakceptowania niżistnienie poltergeistów. — Wiesz o Millicent Parker? — spytał. — Nigdy nie słyszałam tego nazwiska — odparła Grace. — W 1905 roku Millie Parker usiłowała zabićmatkęw przeddzieńswoich szesnastych urodzin. Tak jak w przypadku Lindy Bektermann, skończyło się śmierciąMillie. Klasyczna samoobro-na. I oto z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy: zahipnotyzowana Jane twierdziła, że jest Laurą, Millie, a potem LindąBektermann. Ale te nazwiska nic dla nas nie znaczyły. — A więc i w przypadku Millicent Parker — podjęła Grace — niezaspokojona chęćzemsty spowodowała frustrację. Tak. Wiedziałam, że musi byćjeszcze jakieś życie pomiędzy Laurą i Lindą. — Ale dlaczego zawsze dzieje sięto w wieczór przed urodzinami? — Laura wyczekiwała swoich szesnastych urodzin z wielkąniecierpliwością— powiedziała Grace-Rachael. — Mówiła, że to będzie najwspanialszy dzieńw jej życiu. Wiązała z nim wiele planów. Sądzę, że miała nadziejęna zmianęw sposobie traktowania jej przez matkę. Zginęła jednak w pożarze przed urodzinami. — Jane, jak i jej poprzedniczki, w których ciała wcielała sięLaura, w ten dzieńsilniej odczuwała lęk i nienawiśćdo matki. Grace kiwnęła głową. Jechali przez chwilęw milczeniu. Ręce Paula lepiły sięod potu na kierownicy. W myślach rozważałhistorię, którąopowiedziała mu Grace, i ogarniało go dawno minione uczucie, że balansuje na linie rozpiętej wysoko nad otchłanią. 149 — Ale Carol nie jest matkąJane — powiedziała w końcu. — Zapomniałeśo czymś. — O czym? — Carol miała panieńskie dziecko, kiedy była nastolatką. Wiem, że ci o tym opowiadała. Nie wyjawiam żadnej tajemnicy. Paul poczuł ścisk w żołądku. Przeszyłgo chłód ażdo szpiku kości. — Mój Boże. Chcesz powiedzieć… Jane jest dzieckiem, które Carol oddała do adopcji. — Nie mam na to dowodów — odrzekła Grace. — Założęsięjednak, że kiedy policja rozsz-erzy zasięg poszukiwańna inne stany i wreszcie znajdąsięrodzice dziewczynki, dowiemy się, że jest dzieckiem adoptowanym. I że Carol jest jej naturalnąmatką. Walczyły jużchyba całąwieczność, tarzając siępo podłodze, sapiąc, postękując, wijąc; dz-iewczyna waliła pięściami, Carol usiłowała stawićopór, nie robiąc jej krzywdy. Wreszcie, gdy stało sięjasne, że Carol jest zdecydowanie silniejsza i przejmie kontrolęnad sytuacją, Jane odepchnęła ją, wstała z wysiłkiem, kopnęła jąw udo i wybiegła z pokoju do kuchni. Carol była zaszokowana i oszołomiona zarówno nieoczekiwanągwałtownością, jak i siłą uderzeńJane. Piekła jątwarz, pogryzione ramiękrwawiło; duża, wilgotna czerwona plama po-woli powiększała sięna bluzce. Wstała chwiejnie, a potem poszła za dziewczyną. — Kochanie, zaczekaj! W oddali, spoza domu, doleciałdo niej krzyk Laury: — Nienawiiiiiidzęcię! Pośpieszyła w stronęotwartych drzwi i wyjrzała na skąpanąw deszczu okolicę. Dziewczyn-ka zniknęła. — Jane! Laura! Millicent? Linda? Jak mam, na Boga, jąnazywać? Poszła przez ganek, po schodkach na podwórko, na bębniący, zimny deszcz. Rozejrzała się niezdecydowana, skąd zacząćposzukiwania. Wtedy zjawiła sięJane. Wyszła z szopy, trzymając w ręku siekierę. „…Carol jest jej naturalnąmatką”. Słowa Grace odbiły sięechem w głowie Paula. Przez chwilęnie mógłwydobyćgłosu. Patrzyłprzed siebie, zaszokowany i roztrzęsiony, że omal nie najechałna tyłsunącego ospale buicka. Nacisnąłgwałtownie hamulce. Polecieli z Grace do przodu, ale przytrzymały ich pasy bezpieczeństwa. Zwolnił, odzyskując panowanie nad sobą. Słowa zaczęły wylatywaćz niego jak pociski z karabinu maszynowego. 150 — Ale jak, do diabła, to dziecko odkryło, kto jest jego prawdziwąmatką? Nie podaje się takich informacji dzieciom w jej wieku. Jak trafiła do nas z miejsca, w którym mieszka? Jak nas namierzyła? Jak to wszystko wyreżyserowała? Chryste, ona naprawdęcelowo rzuciła siępod koła samochodu Carol. To było zaplanowane. Cała ta cholerna sprawa była zaplanowana! — Nie wiem, jak trafiła do Carol — powiedziała Grace. — Może jej przybrani rodzice wiedz-ieli, kto jest naturalnąmatkądziecka, i zachowali gdzieśto nazwisko w rodzinnych dokumen-tach. Może przywiodły jątu te same siły, które chciały mnie unicestwićza pomocąArystofane-sa. To by tłumaczyło, dlaczego znajdowała sięw stanie oszołomienia, gdy rzuciła siępod samo-chód. Ale tego nie dowiemy sięchyba nigdy. — O cholera. — Paulowi łamałsięgłos. — O nie, nie. Do diabła! — Co? — Wiesz, co dzieje sięz Carol w te dni — powiedziałroztrzęsiony — kiedy obchodzi roc-znicęurodzin dziecka, które oddała. Jest wtedy zupełnie inna, wpada w depresję, zamyka się w sobie. Jej zachowanie tak różni sięod typowego, że dokładnie wiem, kiedy nadchodzi ten dzień. — Ja też— odparła Grace. — To wypada jutro. Jeśli Jane jest dzieckiem Carol, jutro skończy szesnaście lat. — Tak. — A dziśbędzie usiłowała zabićmatkę. Deszczowe zasłony marszczyły sięi trzepotały jak poruszane wiatrem płócienne namioty. Carol stała na rozmokłym gruncie, niezdolna do ruchu, zdrętwiała ze strachu, przemarznięta od zimnego deszczu. Kilka metrów od niej znajdowała siędziewczynka trzymająca oburącz siekierę. Jej mokre włosy zwisały kosmykami do ramion, ubranie przylgnęło do ciała. Oczy przybrały sowi kształt, jakby Jane zażyła amfetaminę. Twarz wykrzywiała jej wściekłość. — Lauro? — odezwała sięwreszcie Carol. — Posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Rzuć siekierę. — Ty śmierdząca, zgniła suko — powiedziała Laura przez zaciśnięte zęby. Na niebie pojawiła siębłyskawica, a padający deszcz zamigotałprzez chwilęw jej blasku. Potem uderzyłpiorun. — Lauro, chcę, żebyś… — Nienawidzęcię! — dziewczynka zrobiła krok w stronęCarol. — Natychmiast przestań! — Carol nie cofnęła się. — Uspokój się, odpręż. Dziewczynka postąpiła jeszcze o krok. — Rzućsiekierę— rozkazała Carol. — Kochanie, posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Jesteśtylko w transie. Jesteś… — Tym razem ciędopadnę, mamo. Tym razem nie zamierzam przegrać. 151 — Nie jestem twojąmatką— odrzekła Carol. — Lauro, jesteś… — Tym razem zamierzam odciąćci tęprzeklętągłowę, ty suko! Zaczęła mówićinnym głosem. To nie była Laura. Głos należałdo Lindy Bektermann. — Zamierzam obciąćci tęprzeklętągłowęi postawićna stole w kuchni obok głowy tatusia. Wzdrygnąwszy się, Carol przypomniała sobie koszmarny sen sprzed kilku dni. Widziała w nim dwie odcięte głowy — mężczyzny i kobiety. Ale skąd Jane mogła wiedzieć, co było w tym śnie? Carol cofnęła siękilka kroków, a potem jeszcze trochę. Pomimo zimnego deszczu zaczęła siępocić. — Mówięci po raz ostatni, Lindo, odłóżtęsiekieręi… — Zamierzam obciąćci głowęi porąbaćcięna tysiąc kawałeczków. Ten głos należałdo Jane. Sama wydostała sięz transu. Wiedziała, kim jest Carol. A jednak chciała jązabić. Carol pobiegła w stronęschodków prowadzących na ganek. Dziewczynka szybko jąwyminęła i zablokowała dojście do drzwi. Potem ruszyła w kierunku Carol, szczerząc zęby w uśmiechu. Carol odwróciła sięi pobiegła do lasu. Mimo ulewnego deszczu, który bombardowałprzedniąszybę, pomimo brudnawej mgły unoszącej sięnad drogąi zdradliwie śliskiej nawierzchni Paul powoli przycisnąłpedałgazu do oporu i zjechałpontiakiem na sąsiedni, szybszy pas ruchu. — To maska — orzekł. — Co masz na myśli? — spytała Grace. — OsobowośćJane Doe, Lindy Bektermann i Millie Parker — każda z nich była tylko maską. Bardzo realną, przekonującą, ale tylko maską. Za niąkryła sięzawsze ta sama twarz, ta sama dziewczynka — Laura. — Musimy położyćkres tej maskaradzie raz na zawsze. Gdybym tylko mogła do niej przemówićjako ciocia Rachael, zatrzymałabym całe to szaleństwo. Jestem pewna. Posłuchałaby mnie… Rachael. Rachael była jej najbliższa. Bliższa nawet niżmatka. Mogęsprawić, aby uwierzyła, że jej matka, Willa, nie miała nic wspólnego z podpaleniem domu. Niech wreszcie to zrozumie: nie ma żadnego powodu do zemsty. Koło sięzamknie. — Jeśli nie będzie za późno — rzekłPaul. — Jeśli. Carol biegła w zacinającym deszczu przez sięgającądo kolan trawęwznoszącej sięstromo łąki, wysoko unosząc nogi i ciężko dysząc. Każdy krok przeszywałjąbólem. 152 Przed niąrozciągałsięlas, który wydawałsięjedynym wybawieniem. Tysiące miejsc do ukrycia, niezliczone ścieżki, którymi mogła kluczyć. W połowie drogi przez łąkęzaryzykowała i spojrzała za siebie. Jane biegła za niąw odległości zaledwie kilkunastu metrów. Błyskawica rozdarła skłębione chmury, a ostrze siekiery mignęło raz i drugi w jej blasku. Carol raz jeszcze spojrzała przed siebie, zdwoiła wysiłki, by dotrzećdo drzew, i dała nura między zarośla, w bujne podszycie. Pomyślała, że istnieje szansa — może bardzo niewielka — że ujdzie z życiem. Skulony nad kierownicą, wytężając wzrok, by niczego nie przeoczyćna zalanej deszczem autostradzie, Paul odezwałsię: — Chcę, żebyśmy sobie jedno jasno powiedzieli. — Co mianowicie? — Zależy mi przede wszystkim na Carol. — Oczywiście. — Jeśli wkroczymy w sam środek groźnej sytuacji, zrobięwszystko, aby jąochronić. Grace rzuciła spojrzenie na skrytkęz rękawiczkami. — Masz na myśli… rewolwer. — Tak. Jeśli będęmusiał, użyjęgo, Grace. Zastrzelędziewczynkę, jeśli nie będęmiałwybo-ru. — Mało prawdopodobne, abyśmy wkroczyli w momencie konfrontacji — odparła Grace. — Albo mamy to jeszcze przed sobą, albo jużjest po wszystkim. — Nie pozwolęskrzywdzićCarol — powiedziałponuro. — I nie chcę, żebyśpróbowała mnie powstrzymać. — Musisz wziąćpod uwagępewne sprawy. — Jakie? — Po pierwsze, jeśli Carol zabije dziewczynkę, będzie to równie tragiczne. A przede wszyst-kim — nic sięnie zmieni. Zarówno Millie, jak i Linda zaatakowały swoje matki, ale to one zostały zabite. Co sięstanie, jeśli Carol w obronie własnej zabije Jane? Wiesz, że nigdy nie przestała sięobwiniaćz powodu oddania dziecka do adopcji. Dźwiga to brzemięjuższesnaście lat. Cóżpocznie, gdy odkryje, że zabiła własnącórkę? — To jązniszczy — odparłbez wahania. — Z pewnością. A jak to wpłynie na wasz związek, jeśli ty zabijesz jej córkę, nawet ocalając życie Carol? Zastanawiałsięprzez chwilę. — To może byćkoniec naszego małżeństwa. I zadrżał. 153 Chociaż ścieżka prowadząca przez las była bardzo kręta, Carol nie mogła zgubićdziewczyn-ki. Kluczyła od wykrotu do wykrotu, przeszła przez strumyk, cofnęła siętąsamądrogą, którą przyszła. Cały czas poruszała sięprzygarbiona, kryjąc sięw gąszczu, w strumieniach ulewnego deszczu, który tłumiłodgłos jej kroków. Stąpała głównie po starych liściach lub posuwała sięod kamienia do kamienia, od kłody do kłody, nie zostawiając odcisków stóp na grząskiej ziemi. A jednak Jane szła w ślad za niąz niesamowitąpewnością, bez wahania, jak gdyby miała w sobie cośz psa gończego. Wreszcie, gdy nabrała pewności, że zgubiła dziewczynkę, przykucnęła pod wielkąsosną, oparła sięo wilgotny pieńi oddychała głęboko, gwałtownie, chrapliwie, czekając, ażserce przestanie jej walić. Minęła minuta. Dwie. Pięć. I tylko deszcz skapywałz liści i gęstych igiełsosnowych. Poczuła przejmująco wilgotnąwońroślinności — mchu, grzybów, leśnej trawy… Nic sięnie poruszało. Była bezpieczna, przynajmniej na razie. Nie mogła jednak siedziećot tak sobie pod wysokąsosnąi czekać, ażnadejdzie pomoc. Jane w końcu przestanie jej szukaći będzie próbowała odnaleźćdrogędo domu. Jeśli nie zabłądzi, jeśli uda jej sięwrócići będzie znajdowała sięw stanie psychotycznej furii, może zamordować pierwsząnapotkanąosobę. Carol wstała i okrężnądrogąruszyła w stronędomku. Klucze do volkswagena znajdowały sięw jej torebce, a torebka — w jednej z sypialni. Musiała zdobyćkluczyki, pojechaćdo mias-ta i poprosićmiejscowego szeryfa o pomoc. Gdzie popełniłam błąd? — zastanawiała się. — Dziewczynka nie powinna zareagowaćtak gwałtownie. Nic nie wskazywało na to, że jest do tego zdolna. A jednak Paul słusznie sięniepokoił. Ale dlaczego? Poruszając sięz najwyższąostrożnością, spodziewając sięataku zza każdego drzewa, w ciągu piętnastu minut dotarła do skraju lasu. Na łące nie było nikogo. Domek kuliłsięw ulewnym deszczu. Mała zabłądziła — pomyślała Carol. — Cale to kluczenie, zbaczanie i cofanie sięna obcym terytorium mogło jązupełnie zmylić. Sama nigdy nie odnajdzie drogi do domu. Ludzie szeryfa nie będązadowoleni. Poszukiwania w deszczu rozwścieczonej dziewczynki uzbrojonej w siekierę. O nie, to im sięwcale nie spodoba. Carol biegiem przemierzyła łąkę. Kuchenne drzwi stały otworem, tak jak je zostawiła. Wpadła do środka, zatrzasnęła je i zamknęła na zasuwę. Poczuła ulgę. Paręrazy przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech i przez kuchnięposzła w stronęsalonu. Właśnie miała przekroczyćpróg, kiedy nagle doznała niesamowitego uczucia, że nie jest sama. Cofnęła sięgwałtownie, tknięta intuicjąi w tym momencie powietrze obok niej ze świstem przecięła siekiera. 154 — Suka. — Jane wyskoczyła z salonu. Carol cofnęła siędo zaryglowanych przez siebie drzwi, macając za plecami w poszukiwaniu zasuwy. Nie mogła jej znaleźć. Dziewczynka zbliżyła się. Carol odwróciła sięz krzykiem, chwyciła zasuwę, próbując jąodciągnąć, ale wiedziona jakimś instynktem uskoczyła w bok w momencie, w którym ostrze siekiery wbiło sięw drzwi właśnie tam, gdzie przed chwiląznajdowała sięjej głowa. Nadludzkim wysiłkiem Jane wyrwała siekieręz drewna. Carol ominęła dziewczynęi wbiegła do salonu, szukając czegoś, czym mogłaby siębronić. Na stojaku z przyborami kominkowymi wisiałpogrzebacz. Chwyciła go. — Nienawidzęcię! — Usłyszała za swoimi plecami. Odwróciła siębłyskawicznie. Dziewczynka zamachnęła sięsiekierą. Carol, nie zastanawiając się, podniosła pogrzebacz. Zwarłsięz błyszczącym ostrzem, udaremniając cios. Siła uderzenia metalu o metal była tak wielka, że przeszyłjąból powodujący drętwienie ręki i zmuszający do rozluźnienia uścisku. Pogrzebacz wypadłz jej sztywniejących dłoni. Cofnęła sięw stronęszerokiego paleniska kominka przed nacierającąJane, która wciąż trzymała swojąbroń. Nie miała dokąd uciec. — Teraz — odezwała sięJane. — Teraz. Wreszcie. Podniosła siekieręwysoko, a Carol krzyknęła, zasłaniając głowęrękami. Nagle z trzaskiem otwarły sięfrontowe drzwi i w progu stanąłPaul. I Grace. Siekiera uderzyła w kamiennąobudowękominka nad głowąCarol. Poleciały iskry. Paul rzuciłsięna ratunek, ale Jane odwróciła siędo niego, zamachnęła siekierąi sprawiła, że sięcofnął. Potem znów natarła na Carol. — Złapałam cię, ty szczurze — wyszczerzyła zęby i uniosła siekierę. Tym razem nie chybi — przemknęło przez myśl Carol. — Pająki! Dziewczynka zamarła, z rękami uniesionymi nad głową. — Pająki! — To była Grace. — Masz pająki na plecach, Lauro. O Boże, na całych plecach! Pająki! Lauro, uważaj na pająki! Carol patrzyła oszołomiona. Twarz Jane wyrażała zgrozę. — Pająki! — krzyknęła Grace. — Wielkie, czarne, włochate pająki. Strząśnij je! Strząśnij z pleców. Szybko! Dziewczynka wrzasnęła i upuściła siekierę. Wymachując ramionami, próbowała strzepnąć niewidzialnych napastników. Posapywała i piszczała jak małe dziecko. — Pomóżcie mi! — Pająki — powtórzyła Grace, a Paul podniósłsiekieręi schowałją. Jane szarpała na sobie bluzkę, próbując jązedrzeć, upadła na kolana, przekręciła sięna bok, bełkocąc i jęcząc. — Zawsze bała siępająków — powiedziała Grace. — Dlatego nienawidziła piwnicy. — Piwnicy? — powtórzyła Carol. — Tam umarła — wyjaśniła Grace. Carol nie zrozumiała. Jednak w tej chwili nie miało to znaczenia. Patrzyła na dziewczynkę wijącąsięna podłodze i nagle poczuła, że ogarnia jąlitość. Uklękła przy Jane, podniosła ją, przytuliła. — Nic ci nie jest? — spytałjąPaul. Pokręciła głową. — Pająki — odezwała siędziewczynka drżącym głosem. — Nie, kochanie — powiedziała Carol. — Nie ma pająków. Nie ma na tobie żadnych pająków. Nie ma i nie będzie. — I pytająco spojrzała na Grace.