Dean Koontz - Trzynastu apostołów
Szczegóły |
Tytuł |
Dean Koontz - Trzynastu apostołów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dean Koontz - Trzynastu apostołów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dean Koontz - Trzynastu apostołów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dean Koontz - Trzynastu apostołów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Dean KOONTZ
Trzynastu apostołów
Z angielskiego przełożyli WITOLD NOWAKOWSKI IZABELA MATUSZEWSKA
Dedykuję tę książką moim przyjaciołom, Jerry‘emu i Mary Ann Crowe. Znamy się
długo, ale ostatnio doszliśmy z Gerdą do wniosku, że mamy do Was świętą cierpliwość.
Dziękuję zatem za rozrywkę, jakiej nam zawsze dostarczacie (czasem świadomie), za dom
zbudowany u wrót piekła i za to, że umiecie wytknąć mi wszystkie błędy. Każdą pomyłkę.
Choćby najmniejszą. Taką maleńką, że nawet Bóg by jej nie zauważył. Dzięki. Dzięki. Dzięki.
Spis treści
Trzynastu apostołów
Czarna dynia
Pani Attyla Hun
W głąb ciemności
Dłonie
Złodziej
W potrzasku
Bruno
My troje
Twardziel
Kocięta
Zamieć
Brzask świtu
Chase
Nota do czytelnika
Źródła opowiadań
Trzynastu apostołów
1
Strona 2
Było jesienne popołudnie. Joey Shannon wjechał pożyczonym wozem do Asherville i
nagle oblał się zimnym potem. Ogarnęło go straszliwe poczucie bezradności.
Miał szczerą ochotę szarpnąć kierownicą, zawrócić na środku ulicy, wcisnąć gaz do
dechy i uciec stąd jak najdalej.
Mieścina była tak samo ponura jak większość sennych osiedli górniczych w
Pensylwanii. Tłuste lata skończyły się już dawno temu, wraz z zamknięciem kopalni. Ale to
nie ten widok zmroził mu krew w żyłach i doprowadził go na skraj rozpaczy. Na dobrą
sprawę sam nie wiedział, co wywołało tę reakcję. Może za długo zwlekał, zanim wrócił?
Część handlowa ciągnęła się zaledwie przez dwie przecznice, korzystał z niej niecały
tysiąc mieszkańców i jakieś dwa tysiące ludzi z okolicznych wsi i miasteczek. Niskie,
najwyżej dwupiętrowe domy - zbudowane jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku i przez
stulecie pociemniałe od pyłu węglowego - wyglądały niemal tak samo, jak zapamiętał je z
dzieciństwa.
Lecz rada miejska albo zrzeszenie kupców poważnie wzięły się do odnowy.
Wszystkie drzwi, okna, okapy i okiennice zostały na nowo pomalowane. Kilka lat temu
wyrąbano w chodnikach dziury i posadzono w nich młode klony. Drzewa wyrosły najwyżej
na dwa metry i wciąż wspierały się na palikach.
Jesienne, bursztynowo-czerwone liście powinny nieco ożywiać miasto, ale pod koniec
dnia Asherville było posępne, skulone i odpychające. Dziwnie zmarniałe słońce, które
balansowało na najwyższych szczytach gór leżących na zachodzie, dawało niewiele światła.
W bladożółtej poświacie cienie drzewek stawały się coraz dłuższe i na kształt chudych rąk
sięgały w stronę zniszczonej asfaltowej jezdni.
Joey włączył ogrzewanie. Poczuł mocniejszy powiew, lecz dopiero po chwili zrobiło
mu się trochę cieplej.
Nad dzwonnicą kościoła Matki Boskiej Bolesnej jakiś ogromny czarny ptak zataczał
wielkie kręgi na tle purpurowego nieba. Wyglądał niczym ciemny anioł szukający schronienia
w świętym przybytku.
Kilku przechodniów snuło się po ulicach. Joey minął parę samochodów. Oczywiście
nie widział żadnych znajomych twarzy. Nie było go tu bardzo długo. Ludzie zmienili się
przez lata. Niektórzy pewnie wyjechali. Inni umarli.
Skręcił w żwirową dróżkę wiodącą do starego domu po wschodniej stronie miasta. Nie
wiadomo dlaczego bał się coraz bardziej. Owszem, drewniane ściany wyraźnie tęskniły za
farbą, a smołowany dach wymagał gruntownej naprawy, ale dom nie wyglądał gorzej niż te,
które stały w śródmieściu. Skromny. Przygnębiający. Zaniedbany. Nic więcej. Pomimo biedy
Strona 3
Joey spędził tu szczęśliwe lata. Jako dziecko nawet nie zdawał sobie sprawy, że rodzice
ledwo wiążą koniec z końcem. Poznał prawdę dopiero wtedy, gdy poszedł do college’u i z
pewnego dystansu spojrzał na życie w Asherville. Teraz jednak przez kilka minut siedział w
samochodzie, ogarnięty niepojętym strachem. Bał się wysiąść i wejść do środka.
Wreszcie wyłączył silnik i zgasił światła. Ogrzewanie działało słabo, ale w chwili gdy
go zabrakło, zrobiło się przeraźliwie zimno. Dom czekał.
Może ten dziwny strach bierze się z poczucia winy, spotęgowanego przygnębieniem?
- pomyślał Joey. Nie był najlepszym synem. Przegapił szansę, żeby choć trochę odpokutować
za dawne winy. Być może bał się, że przez resztę życia będzie dźwigał to brzemię. Nie miał
już komu wyznać swoich grzechów i nie miał od kogo otrzymać rozgrzeszenia.
Nie. To jednak go nie przerażało. Na widok domu poczuł ucisk w piersiach i drapanie
w gardle, ale nie ze smutku, chodziło o coś innego.
O zmierzchu zerwał się lekki wiatr z północnego wschodu. Zakołysał gałęziami
wysokich na sześć metrów sosen rosnących wzdłuż alejki.
Joey nie wiedział, co się z nim dzieje. W pierwszej chwili wydawało mu się, że
zobaczy coś nadzwyczajnego. Uświadomił sobie, że to samo czuł, kiedy był ministrantem i
służył podczas mszy. Zawsze czekał na ów nieuchwytny moment, w którym zwykłe wino
zmieniało się w świętą krew Chrystusa.
Pokręcił głową, śmiejąc się z własnego strachu. To głupota... - pomyślał. Zachowuję
się niczym dzieciak, który boi się straszydła skulonego gdzieś pod łóżkiem.
Wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika, by wyjąć walizkę. Nagle zląkł się, że
ze środka skoczy na niego jakiś potwór. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył bagażnik i
odruchowo cofnął się krok.
Oczywiście wewnątrz nie było nic, poza starą i poobijaną walizką. Joey dla
uspokojenia nerwów wziął głęboki oddech, zabrał bagaż i zatrzasnął klapę.
Potrzebował solidnego drinka. Zawsze sięgał po whisky w obliczu kłopotów. Czasami
to pomagało.
Zewnętrzne schody były rozchwiane. Nieodnawiana od lat podłoga werandy
trzeszczała głośno i uginała się przy każdym kroku. Joey tylko czekał, aż zbutwiałe deski
pękną nagle pod jego ciężarem.
Ostatni raz był tutaj przed dwudziestu laty. Zdziwiło go, że dom uległ takiemu
zniszczeniu. Przez ostatnie dwanaście lat ojciec co miesiąc dostawał pokaźny czek od
drugiego syna. Za te pieniądze mógł bez problemu zrobić solidny remont albo wynająć nowe
lokum. Ciekawe, co się stało z całą tą kasą?
Strona 4
Klucz - tak jak mu mówiono - leżał pod wycieraczką. Owszem, widok Asherville
przyprawiał o ciarki na plecach, ale przynajmniej nikt tu nie bał się włamania. Wiele domów
pozostawało niezamkniętych nawet pod nieobecność właścicieli.
Prosto z werandy wchodziło się do salonu. Joey postawił walizkę przy schodach
prowadzących na pierwsze piętro.
Zapalił światło.
Kanapa i amerykanka były inne niż przed dwudziestu laty, ale wyraźnie podobne do
poprzednich. Poza tym chyba nic się nie zmieniło - z wyjątkiem telewizora, tak wielkiego,
jakby należał do Boga.
Resztę parteru zajmowała kuchnia wraz z jadalnią. Stał tam ten sam zielony stół z
chromowanym brzegiem, Joey jadał przy nim jako dziecko. Krzesła też były stare, chociaż z
nowymi obiciami.
Joey miał dziwne wrażenie, że już od wieków nikt tutaj nie mieszkał. Że dom czekał
zamknięty jak grób przez stulecia, aż ktoś odważy się wejść do środka. Matka zmarła
szesnaście lat temu, ojciec zaledwie przedwczoraj, lecz można pomyśleć, że nie ma ich od
niepamiętnych czasów.
W rogu kuchni były drzwi do piwnicy. Wisiał na nich kalendarz banku First National.
Październikowe zdjęcie przedstawiało stertę pomarańczowych dyń na zwiędłych liściach.
Jedna dynia miała wycięte usta, nos i oczy jak na Halloween.
Joey zbliżył się do drzwi, lecz nie otworzył ich od razu.
Dobrze pamiętał tę piwnicę. Składała się z dwóch pomieszczeń, do których z zewnątrz
prowadziły dwa oddzielne wejścia. W jednej części był piec i bojler, a w drugiej - pokój brata.
Przez chwilę stał z ręką na starej żelaznej klamce, zimnej jak lód i nieczułej na ciepło
jego palców.
Klamka zgrzytnęła cicho, kiedy ją nacisnął.
Przekręcił włącznik. Błysnęły dwie przyćmione kurzem i słabe żarówki, wiszące u
sufitu. Jedna znajdowała się w połowie schodów, a druga już w kotłowni. Żadna z nich w
zasadzie nie rozpraszała mroku.
Joey nie chciał po nocy łazić do piwnicy. Spokojnie mógł to zrobić rano. A tak w
ogóle, to po co miałby się tam szwendać?
W marnym świetle widział popękany fragment betonowej podłogi u podnóża
schodów. Tu też na pozór nic się nie zmieniło. Ciemność zdawała się wyrastać z wąskich
szczelin i pełzać po ścianach.
- Halo? - zawołał.
Strona 5
Zdziwił się na dźwięk własnego głosu. Przecież dobrze wiedział, że w domu nikogo
nie ma.
Mimo to czekał na odpowiedź. Cisza.
- Jest tam ktoś? - spytał. Nic.
W końcu zgasił światło w piwnicy i zamknął drzwi.
Zabrał walizkę i poszedł na piętro. Krótki, wąski korytarz, wyłożony zniszczonym
szarozielonym linoleum, ciągnął się od schodów aż do łazienki.
Na prawo były drzwi do pokoju rodziców. Prawdę mówiąc, to od szesnastu lat, czyli
od dnia śmierci matki, ojciec sypiał tam zupełnie sam. Teraz zabrakło też i jego.
Na lewo, za pojedynczymi drzwiami, był pokój, w którym kiedyś mieszkał Joey.
Kiedyś. Przed dwudziestu laty.
Ciarki przebiegły mu po plecach i odwrócił się gwałtownie w stronę schodów.
Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie. Kto? Śmieszne. Wszyscy stąd odeszli. Odeszli lub
poumierali. Schody były zupełnie puste.
Nie wiedzieć czemu, ale ów skromny, mały, ciasny i bezbarwny dom wydawał mu się
przeogromnym tajemniczym miejscem, pełnym sekretnych komnat, w których rozgrywał się
ukryty dramat i toczyło się nieznane życie. Cisza nie była zwykłą ciszą, lecz wibrowała w
uszach niczym krzyk śmiertelnie przerażonej kobiety.
Joey pchnął drzwi i wszedł do swojego dawnego pokoju.
Nareszcie w domu.
Bał się. Nie wiedział czego. A może wiedział, ale ta wiedza istniała gdzieś pomiędzy
instynktem a wspomnieniem.
2
Tej nocy z północnego zachodu nadciągnęła jesienna burza i Joey Shannon nie mógł
popatrzeć na gwiazdy. Ciemność zakrzepła w gęste chmury i osiadła na zboczach gór, gasząc
ostatni promyk światła i zamieniając niebo w kamienny strop ciasnego lochu.
W dzieciństwie Joey często wyglądał przez okno pokoju i zerkał na skrawek nieba nad
górami. Widok gwiazd i krótka wędrówka księżyca nad przełęczą przypominały mu, że poza
Asherville i Pensylwanią istnieją jeszcze inne światy. Gdzieś tam daleko leżał kraj ogromnej
szansy - kraj, w którym nawet chłopiec z biednej górniczej rodziny mógł pokierować swoim
dalszym życiem i stać się zupełnie nowym człowiekiem. Zwłaszcza gdy był to chłopiec z
głową pełną marzeń i chęcią do działania.
Strona 6
Tej nocy czterdziestoletni Joey znowu zgasił światło i usiadł przy parapecie. Gwiazd
jednak nie zobaczył. Miał za to ze sobą butelkę jacka danielsa.
Ostatni raz był tutaj równo dwadzieścia lat temu, także w październiku, podczas
krótkiej przerwy w zajęciach na college’u. Świat wydawał mu się wtedy dużo lepszy. Joey
studiował na uczelni stanowej w Shippensburgu. Dostawał małe stypendium, a na resztę
wydatków zarabiał, pracując w weekendy i wieczorami w supermarkecie. Mama zrobiła na
kolację jego ulubione danie - klopsy w sosie pomidorowym z ziemniakami i pieczoną
kukurydzą. Potem zagrał z ojcem partyjkę bezika.
Starszy syn, P.J. (od Paul John), też przyjechał na weekend do domu. Było więc sporo
śmiechu, zabawy i czułości. Jak w prawdziwej rodzinie. Spotkania z P.J. zawsze dostarczały
niezapomnianych wrażeń. Brylował we wszystkim, czego popróbował - był najlepszy w
liceum i potem na studiach, rządził na boisku, wygrywał w pokera. Wszystkie ładne
dziewczęta spoglądały na niego rozmarzonym wzrokiem. A przy tym umiał postępować z
ludźmi i za każdym razem swoim zachowaniem stwarzał sympatyczną, miłą atmosferę. W
naturalny sposób zdobywał przyjaciół i objawiał przedziwną wewnętrzną empatię, która
sprawiała, że potrafił już przy pierwszym spotkaniu zdobyć zaufanie swojego rozmówcy.
Cieszył się popularnością w każdym towarzystwie. Co więcej, przychodziło mu to bez
większego trudu. Był inteligentny, ale nie zarozumiały, przystojny, lecz nie zapatrzony w
siebie, dowcipny, ale nie złośliwy - krótko mówiąc, wymarzony kandydat na starszego brata.
Joey wciąż widział w nim wzór postępowania i przez wiele lat próbował mu dorównać.
Najchętniej by się z nim zamienił.
Niestety, nigdy mu się to nie udało. P.J. kroczył od sukcesu do sukcesu, a Joey staczał
się po równi pochyłej.
Teraz pochylił się i wziął parę kostek lodu z wiaderka stojącego obok krzesła.
Machinalnym ruchem wrzucił je do szklanki i zalał podwójną porcją whisky.
W tym jednym był na pewno dobry. W piciu. Na koncie nigdy nie miał więcej niż dwa
tysiące baksów, ale pijał tylko najlepsze mieszanki. Takie jak jack daniels. Nikt nie mógł
powiedzieć, że Joey Shannon należał do tanich pijaków.
Ostatniej nocy w tym pokoju - to była sobota, dwudziestego piątego października
1975 roku - popijał colę. Wtedy nie ciągnęło go do alkoholu. Gwiazdy świeciły jak diamenty
na pociemniałym niebie, a on rozmyślał o nowym życiu, które czekało nań za górami.
Teraz miał whisky. Dar od losu.
Znów był dwudziesty piąty października - i znów sobota, tyle że 1995 roku. Joey
nigdy nie lubił soboty. Z jakichś nieznanych sobie powodów uważał ją za najgorszy dzień
Strona 7
tygodnia. Może dlatego, że wszyscy wtedy szli na kolację, randkę lub do kina? Cieszyli się,
że już po pracy... On sam nie widział w tym powodów do radości. Ot, jeszcze jeden tydzień
spędzony w więzieniu, które nosiło szumną nazwę „życia”.
Burza zaczęła się tuż przed jedenastą. Na skrawku nieba, niczym płynne srebro,
pojaśniały wstęgi błyskawic. W ich migotliwym świetle Joey raz po raz widział w szybie
swoje odbicie. Echo grzmotu strząsnęło z chmur pierwsze krople deszczu. Uderzyły o szybę i
zaraz rozmazały widmową twarz Shannona.
O wpół do pierwszej wstał z krzesła i rzucił się na łóżko. W pokoju było ciemno jak w
kopalni, ale Joey nawet po dwudziestu latach potrafił po omacku poruszać się po domu.
Oczami wyobraźni widział każdą rysę na starym linoleum, okrągły chodnik utkany przez
matkę, wąskie łóżko ze zwykłym żelaznym wezgłowiem i nocną szafkę z wypaczonymi
szufladami. W rogu stało strasznie porysowane biurko, przy którym przez dwanaście lat
odrabiał lekcje. W tym samym miejscu, jako ośmio - lub dziewięciolatek, pisał pierwsze
opowiadania o potworach, czarodziejskich królestwach i lotach na Księżyc.
W dzieciństwie kochał książki i chciał zostać pisarzem. Pod tym względem nie
poniósł najmniejszej porażki - pewnie dlatego, że nigdy nie spróbował. Po pamiętnym
weekendzie w październiku 1975 roku ostatecznie zerwał z pisaniem i porzucił dawne
marzenia.
Na łóżku brakowało kordonkowej kapy. Prawdę mówiąc, nie było tam nawet pościeli,
ale podpity i zmęczony Joey nie kłopotał się takimi drobiazgami.
W koszuli i spodniach położył się na gołym materacu. Nie zdjął nawet butów. W
ciemnym pokoju rozległo się znajome skrzypienie mocno sfatygowanych sprężyn.
Mimo zmęczenia Joey nie zamierzał zasnąć. Pół butelki whisky nie stłumiło strachu
ani nie uspokoiło jego skołatanych nerwów. Ciągle czuł się nieswojo. Gdyby zasnął, stałby
się zupełnie bezbronny. Musiał jednak choć trochę odpocząć. Za dwanaście godzin miał
pochować ojca, powinien więc zachować resztkę sił na pogrzeb. To na pewno nie będzie
łatwe.
Przesunął krzesło pod same drzwi, przechylił je i podparł klamkę. W ten sposób
stworzył prostą, ale skuteczną barykadę.
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Żaden intruz nie mógł bez hałasu wśliznąć
się przez okno. A poza tym było zamknięte.
Teraz Joey mógł spać spokojnie. Wiedział, że nikt go nie zaskoczy. Nikt. Nic.
Strona 8
Wrócił do łóżka i przez chwilę wsłuchiwał się w szum deszczu bijącego w dach.
Gdyby ktoś teraz włamał się do domu, to na pewno by go nie usłyszał. Głuchy pomruk burzy
tłumił wszystkie pozostałe dźwięki.
- Chyba przechodzisz kryzys, Shannon - wybełkotał do siebie Joey. - Głupiejesz na
stare lata.
Deszcz, niczym ponury dobosz na pogrzebie, powiódł go w ciemną otchłań snu.
A we śnie Joey dzielił łoże z nieboszczką owiniętą w dziwny przezroczysty całun z
ciemnymi plamami krwi. Trup nagle poruszył się, jakby ożywiony jakąś demoniczną mocą i
pogładził go białą ręką po twarzy. „Pokochamy się? - spytały zimne usta. - Nikt się o tym nie
dowie. Gdyby ktoś pytał, powiem, że nic nie widziałam. Przecież jestem martwa i ślepa”.
Odwróciła głowę w jego stronę i zobaczył, że nie miała oczu. Puste oczodoły ziały
przejmującym mrokiem. „Jestem twoja, Joey. Tylko twoja”.
Obudził się nie tyle z krzykiem, ile z rozpaczliwym płaczem. Usiadł na brzegu łóżka,
ukrył twarz w dłoniach i szlochał cicho.
Chociaż go mdliło i miał zawroty głowy od przepicia, to jednak dziwił się swojemu
zachowaniu. Serce waliło mu jak młot, lecz w gruncie rzeczy czuł raczej smutek niż strach.
Na pewno nie znał zamordowanej. Była upiorem z jego wyobraźni, zrodzonym ze zmęczenia
podlanego solidną porcją whisky. Wczoraj w nocy zaledwie trochę drzemał, ponieważ przejął
się śmiercią ojca. Bał się podróży do Asherville. Teraz miał zwidy od gorzały i długiej
bezsenności. Obca kobieta była niczym innym jak koszmarną zjawą. A jednak na
wspomnienie jej czarnych oczodołów budziło się w nim poczucie przeraźliwej krzywdy, tak
straszliwej, jakby utracił pół świata.
Spojrzał na podświetlany cyferblat. Wpół do czwartej rano. Spał zatem niecałe trzy
godziny.
Za oknami wciąż było ciemno i dał się słyszeć monotonny szum wciąż padającego
deszczu.
Joey wstał z łóżka i podszedł do biurka, na którym zostawił napoczętą butelkę whisky.
Jeszcze jeden głębszy na pewno nie zaszkodzi. Przecież jakoś musiał przetrwać aż do rana.
Odkręcił korek i nagle poczuł, że coś go kusi, aby natychmiast spojrzeć przez okno.
Ciągnęła go tam jakaś magnetyczna siła. Stawił jej opór. Okropnie bał się, że po drugiej
stronie ociekającej deszczem szyby zobaczy właśnie tę kobietę, lewitującą na poziomie piętra.
Martwą, o mokrych i splątanych włosach, z dziurami w twarzy czarniejszymi od otaczającej
nocy, w przezroczystej koszuli nocnej i z wyciągniętymi dłońmi - w niemej prośbie, żeby
otworzył okno i wraz z nią zapadł się w otchłań burzy.
Strona 9
Był przekonany, że latała tam na kształt i podobieństwo ducha. Nawet nie zerknął w
stronę okna. Odwrócił głowę. Gdyby zobaczył zjawę choćby kątem oka, na pewno przyszłaby
do niego. Wampiry też pukały w szybę i błagały, żeby je wpuścić, ale nie mogły wejść do
domu bez wyraźnego zaproszenia.
Joey usiadł na łóżku z flaszką w dłoni. Uparcie odwracał wzrok od zamkniętego w
ramy skrawka nocy.
Nie był pewny, czy się kompletnie urżnął, czy też pomału tracił rozum.
Zakręcił flaszkę, nie pociągnąwszy z niej ani łyka - i sam zdziwił się, że to zrobił.
3
Rano deszcz wprawdzie przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute ciężkimi
chmurami.
Joey nie miał kaca. Wiedział, jak pić i jednocześnie złagodzić bolesne skutki.
Codziennie brał ogromną dawkę witaminy B-complex, żeby uzupełnić straty poczynione
przez alkohol. Wiadomo przecież, że przyczyną kaca jest niedobór witaminy B. Joey znał
wszystkie odpowiednie sztuczki. Pił metodycznie i w pełni świadomie. Niemal uczynił z tego
własny zawód.
W kuchni znalazł coś w rodzaju śniadania: kawałek suchego ciasta kawowego i pół
szklanki soku pomarańczowego.
Wykąpał się, włożył białą koszulę, ciemnoczerwony krawat i jedyny garnitur, jaki
miał w walizce. Nie nosił go już co najmniej pięć lat, toteż marynarka wisiała na nim jak na
wieszaku. Kołnierzyk koszuli też okazał się o numer za duży. W sumie Joey wyglądał jak
piętnastolatek ubrany w ciuchy ojca.
Może to ciągły strumień alkoholu odmienił jego metabolizm - dość powiedzieć, że
natychmiast spalał wszystko, co pochłonął, i zawsze w grudniu był pół kilo lżejszy niż rok
wcześniej w styczniu. Nasuwał się wniosek, że za sto sześćdziesiąt lat mógł w ogóle
wyparować.
O dziesiątej wybrał się do Domu Pogrzebowego Devokowskiego przy głównej ulicy.
Zakład był wprawdzie zamknięty, ale wpuszczono go, bo właściciel, spodziewał się tej
wizyty.
Louis Devokowski od trzydziestu pięciu lat pracował jako przedsiębiorca pogrzebowy
w Asherville. Nie garbił się, nie miał ziemistej cery i nie zacierał rąk jak inni przedstawiciele
tego fachu, przedstawiani w filmach i komiksach. Wręcz przeciwnie - był krępy i rumiany, z
Strona 10
grzywą ciemnych włosów bez śladu siwizny. Ktoś mógłby pomyśleć, że dla niego ustawiczny
kontakt ze zmarłymi okazał się dobrą receptą na długie i dostatnie życie.
- Joey.
- Panie Devokowski...
- Bardzo mi przykro.
- Mnie także.
- Wczoraj przyszło tu pół miasta, żeby go pożegnać.
Joey nic nie odpowiedział.
- Był powszechnie lubiany. Joey wolał się nie odzywać.
- Chodźmy do niego - zaproponował Devokowski.
Przeszli do wyciszonej sali z przyćmionym oświetleniem, wyłożonej bordowym
dywanem, z bordowymi draperiami na beżowych ścianach. W półmroku majaczyły wielkie
bukiety róż. Słodkawy zapach kwiatów unosił się w powietrzu.
Trumna była przepiękna: brązowa z obramowaniem z polerowanej miedzi i
błyszczącymi uchwytami. Joey przez telefon prosił Devokowskiego, żeby wybrał najlepszy
model. Tego na pewno chciał P.J. - a on płacił.
Joey z wahaniem podszedł do katafalku, jakby spodziewał się, że tak jak w
koszmarnym śnie w trumnie zobaczy siebie.
Ale był tam tylko Dah,5iiannon. W schludnym niebieskim garniturze spoczywał w
pokoju na łożu z kremowej satyny. Mocno postarzał się przez minione lata. Wydawał się
jakby mniejszy, przytłoczony życiem i zadowolony z tego, że wreszcie mógł odejść.
Pan Devokowski taktownie wycofał się z sali, zostawiając klienta sam na sam z
ojcem.
- Przepraszam - szepnął Joey. - Przepraszam, że nie wróciłem. Przepraszam, że już
nigdy więcej nie widziałem ciebie ani mamy.
Ostrożnie dotknął twarzy ojca. Blady policzek był zimny i suchy. Joey cofnął rękę i
szeptał dalej, coraz bardziej roztrzęsionym głosem:
- Poszedłem w złym kierunku. Skręciłem... w dziwną drogę... z której nie było już
odwrotu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, tato. Sam tego nie rozumiem.
Przez chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.
Zapach róż wydawał mu się coraz cięższy.
Dan Shannon mógł z powodzeniem uchodzić za górnika, chociaż w rzeczywistości
nigdy w życiu nie pracował w kopalni. Miał dużą i wyrazistą twarz, szerokie bary, silne
dłonie o grubych palcach, poznaczonych białymi bliznami. Był mechanikiem
Strona 11
samochodowym. Zupełnie dobrym - ale niestety w złym miejscu i czasie, żeby zarobić na
rodzinę.
- Zasługiwałeś na lepszego syna - powiedział Joey. - Dobrze chociaż, że miałeś
dwóch, prawda? - Zamknął oczy. - Przepraszam. Jezu... Przepraszam!
Serce mu krwawiło z bólu. Poczuł na piersi ciężkie żelazne kowadło. Ale rozmowy ze
zmarłymi nie dawały rozgrzeszenia. W tej chwili nawet Bóg nie mógł go pocieszyć.
Joey wyszedł z sali. W przyległym pomieszczeniu czekał na niego Devokowski.
- P.J. już wie? Joey pokręcił głową.
- Jeszcze go nie znalazłem.
- Jak to „nie znalazłeś”? - obruszył się Devokowski. - Przecież jesteście braćmi.
Na moment zapomniał o zawodowej uprzejmości i zrobił zgorszoną minę.
- Ale on ciągle podróżuje - mruknął Joey. - Sam pan słyszał... Zawsze gdzieś w
drodze, w pogoni za przygodą. To chyba... nie moja wina.
Devokowski z niechęcią pokiwał głową.
- Tak. Jakiś czas temu czytałem o nim w „People”.
P.J. Shannon był wziętym kronikarzem życia „na walizkach”; chyba najbardziej
znanym przedstawicielem literackiej cyganerii od czasów Jacka Kerouaca.
- Mógłby czasami zajrzeć do domu - Devokowski westchnął. - Napisać jeszcze jedną
książkę o Asherville. Pierwsza była naprawdę dobra. Chyba najlepsza. Biedny P.J... Kiedy się
dowie o śmierci taty, na pewno wpadnie w okropną rozpacz. Bardzo go kochał.
Ja też, pomyślał Joey, lecz nie powiedział tego na głos. Po tych dwudziestu latach
milczenia i tak nikt by mu nie uwierzył. Ale on kochał Dana Shannona. Boże, naprawdę
kochał... Tak samo matkę, Kathleen - chociaż nie przyjechał na pogrzeb i nie czuwał przy
łożu śmierci.
- P.J. odwiedził nas jeszcze w sierpniu - ciągnął Devokowski. - Został przez tydzień.
Ojciec obwoził go po okolicy. Był dumny z takiego syna.
W drzwiach stanął jego pomocnik, smutny młody człowiek w ciemnym ubraniu.
- Czas przewieźć zwłoki do kościoła, proszę pana - powiedział wypraktykowanym
szeptem.
Devokowski spojrzał na zegarek.
- Pójdziesz na mszę? - spytał swojego gościa.
- Oczywiście - odparł Joey.
Strona 12
Przedsiębiorca zdawkowo skinął głową i odwrócił się, jakby w ten sposób chciał dać
do zrozumienia, że akurat w przypadku tego z braci Shannonów wcale nie było to takie
oczywiste.
Niebo wyglądało, jakby ktoś je spalił - czarne jak węgiel, ale w wielu miejscach niby
przysypane szarą warstwą grubego popiołu. Znów zanosiło się na ulewę.
Joey miał cichą nadzieję, że nie zacznie padać podczas mszy albo na cmentarzu.
Poszedł do samochodu. Nadchodził z tyłu, nieco z lewej, od strony kierownicy. Nagle
zobaczył, że klapa bagażnika sama się otwiera i unosi na kilka centymetrów. Z ciemnego
wnętrza bojaźliwie wysunęła się szczupła ręka, jakby w błagalnym geście. Ręka bez
wątpienia należała do kobiety. Kciuk był złamany i zwisał pod dziwacznym kątem. Krew
kapała z pokiereszowanych palców.
Asherville zamarło, zda się ogarnięte jakąś mroczną klątwą. Wiatr ucichł. Chmury,
które do niedawna w nieustannym pędzie sunęły z północnego zachodu, teraz skamieniały jak
sklepienie piekła. Wszystko stało w miejscu. Panowała cisza. Joey też zatrzymał się w pół
kroku, wręcz otępiały z przerażenia. Poruszała się tylko ręka. Tylko w niej została odrobina
życia. Czegoś chciała - i nic poza tym nie miało najmniejszego znaczenia.
Joey nie mógł patrzeć na zwisający kciuk, zerwane paznokcie i powoli kapiącą krew.
Nie mógł - ale patrzył, zmuszany do tego tajemniczą siłą. Wiedział, że to była kobieta w
przezroczystej koszuli, którą widział we śnie. Teraz prześladowała go na jawie, choć na
zdrowy rozum takie rzeczy zdawały się niemożliwe.
Ręka odrobinę dalej wychynęła z cienia i z wolna obróciła się dłonią do góry.
Pośrodku widniała krwawa plama, jakby w tym miejscu ktoś ją przebił gwoździem.
Joey ze strachu zamknął oczy i w tej samej chwili zobaczył sanktuarium Matki
Boskiej Bolesnej. Widział je tak wyraźnie, jakby stał przy ołtarzu. Srebrzysty brzęk świętych
dzwonków przerwał uroczystą ciszę, lecz nie rozległy się inne dźwięki. Ten głos pochodził z
jego pamięci, z porannych mszy w pomroku dziejów. Moja wina, moja wina, moja bardzo
wielka wina. Zobaczył kielich migoczący w świetle gromnicy. Hostię trzymaną w górze przez
kapłana. Wytężył zmysły, żeby wyczuć moment przemienienia. Moment spełnienia wszelkich
nadziei i nagrody za niezachwianą wiarę. Ulotna chwila najdoskonalszej tajemnicy. Wino w
krew. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla świata i dla podobnych do mnie potępieńców?
Myśli stały się równie niewdzięczne jak widok zakrwawionej dłoni. Joey otworzył
oczy. Ręka zniknęła. Bagażnik był zamknięty. Dmuchał wiatr i po ciemnym niebie
przetaczały się chmury burzowe. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.
Strona 13
Joey nigdy naprawdę nie widział uchylonej pokrywy bagażnika ani widmowej ręki.
Halucynacje.
Powoli przyjrzał się własnym dłoniom. Miał wrażenie, że należą do kogoś innego.
Trzęsły się jak galareta.
Delirium tremens. Drgawki. Majaki. Zjawy wyłaniające się z pustej ściany... albo z
bagażnika. Każdy pijak kiedyś to przeżywał. Zwłaszcza wtedy, gdy chciał zerwać z piciem.
Joey usiadł za kierownicą i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął piersiówkę
whisky. Wpatrywał się w nią przez kilka minut. Po pewnym czasie zdjął nakrętkę, wciągnął w
nozdrza zapach alkoholu i podniósł butelkę do ust.
Chyba jednak za długo nad nią rozmyślał - a może za długo stał przed bagażnikiem -
bo w tej samej chwili zobaczył karawan, który właśnie wyjechał z bramy domu
pogrzebowego i skręcił w prawo, w stronę kościoła. Minęło zatem tyle czasu, że pracownicy
Devokowskiego zdążyli wynieść z zakładu trumnę z ciałem ojca.
Joey chciał być trzeźwy podczas nabożeństwa. Chyba nigdy w życiu niczego bardziej
nie pragnął.
Nawet nie umoczył ust. Zakręcił flaszkę i schował ją do kieszeni.
Włączył silnik i pojechał w ślad za karawanem do kościoła.
Po drodze parę razy miał wrażenie, że coś się rusza w bagażniku. Usłyszał stłumiony
stuk. Pukanie. Słaby, zimny i jękliwy okrzyk.
4
Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej wyglądał tak samo jak przedtem.
Ciemne drewno, czule wypolerowane na jedwabisty połysk, witraże, czekające tylko na
promień słońca, żeby pokolorować alegorie męki i zbawienia, porozwieszane nad ławkami po
drugiej stronie nawy... Wąskie sklepienia, ginące gdzieś w niebieskawym cieniu... i draperia
powietrza utkana z zapachów olejku cytrynowego, kadzidła i rozgrzanego wosku.
Joey usiadł w ostatniej ławce w nadziei, że nikt go nie pozna. Nie miał przyjaciół w
Asherville. Bez pomocy w postaci solidnej porcji whisky bał się wzgardliwych spojrzeń i
uśmieszków, na które w pełni zasłużył.
Na mszę przyszło ponad dwieście osób. Panował smutny nastrój, może nawet
smutniejszy niż na innych pogrzebach. Dan Shannon był powszechnie lubiany i wszyscy
żałowali, że już musiał odejść.
Wiele kobiet ukradkiem ocierało łzy. Za to mężczyźni z Asherville mieli suche oczy.
Nie przywykli do tego, by publicznie płakać - a na osobności też im się to niemal nie
Strona 14
zdarzało. Żaden z nich od ćwierćwiecza nie pracował w kopalni, lecz wszyscy pochodzili ze
starych górniczych rodzin i przywykli do życia w ciągłym cieniu tragedii. W przeszłości
codziennie czekali na wiadomość, że ktoś z bliskich zginął w wybuchu, zawale lub umarł na
pylicę. W tej kulturze stoicyzm był więcej niż wartością - bez niego po prostu nigdy by nie
istniała.
Nie zdradzaj swoich uczuć. Nie obdarzaj krewnych i przyjaciół swoim strachem i
zmartwieniami. Trwaj. Tak brzmiało kredo Asherville, mocniejsze nawet niż moralne nauki
proboszcza, wspierane dwoma tysiącami lat świętej wiary.
Joey ostatni raz był na nabożeństwie przed dwudziestu laty. Prawdopodobnie na
życzenie wiernych ksiądz odprawił tradycyjną mszę po łacinie - śpiewną i pełną pięknych
słów, które zniknęły z niej w połowie dwudziestego wieku, kiedy Kościół postanowił być
bardziej „nowoczesny”.
Ale Joey pozostał niewzruszony. Urok mszy nie budził ciepła w jego sercu. Swoimi
postępkami już dawno postawił się poza nawiasem wiary. Teraz postrzegał ją jak człowiek,
który podziwia piękny obraz przez okno galerii. Niby coś widać, ale jednocześnie w szybie za
wiele się odbija, żeby zobaczyć go w całości.
Msza była piękna, chociaż zimna niczym błysk zimowego słońca na polerowanej stali.
Arktyczny widok.
Prosto z kościoła Joey udał się na cmentarz. Powoli wspinał się na wzgórze. Pod
nogami szeleściły mu zeschłe liście, leżące na wciąż zielonej trawie.
Ojciec miał spocząć obok matki. Na podwójnej kamiennej tablicy ciągle brakowało
jednego nazwiska.
Joey pierwszy raz zobaczył grób matki. Spojrzał na datę śmierci wyrytą w granitowej
płycie, lecz mimo to nie doznał nagłego poczucia straty. Wystarczająco wiele cierpiał przez
minione lata.
Prawdę mówiąc, utracił matkę już wiele wcześniej, w dniu, kiedy na dobre pożegnał
się z domem.
Karawan zatrzymał się w alejce niedaleko grobu. Lou Devokowski razem z
pomocnikiem przejęli dowództwo nad grupą grabarzy.
Otwartą mogiłę czekającą na Dana Shannona otaczał wysoki na metr płot z czarnej
folii, ustawiony nie tyle po to, żeby zapewnić ludziom względne bezpieczeństwo, ile by
przesłonić widok gołej ziemi. Pan Devokowski sądził, że u wrażliwszych osób mogłoby to
budzić ponure refleksje. Szef grabarzy taktownie zakrył płachtą mały pagórek, piętrzący się
tuż obok grobu, oraz przystroił go wieńcami kwiatów i pękami liści paproci.
Strona 15
Joey z poczuciem winy podszedł jak najbliżej i zajrzał za barierę, w głąb dziury
ziejącej w ziemi. Chciał dokładnie zobaczyć miejsce spoczynku ojca.
Na dnie grobu, do połowy zagrzebane w grząskim błocie, leżały zwłoki owinięte tylko
w zakrwawione płótno. Naga kobieta. Joey nie widział jej twarzy, zakrytej mokrymi strąkami
jasnych włosów.
Odskoczył w tył, wpadając na stojących za nim żałobników.
Nie mógł zaczerpnąć tchu. Wydawało mu się, że płuca ma zatkane gliną z grobu ojca.
Grabarze, smętni jak chmura gradowa, ostrożnie postawili trumnę na parcianych
pasach rozpiętych nad mogiłą.
Joey chciał krzyknąć do nich, żeby przerwali pracę i popatrzyli w dół, na leżącą pod
spodem kobietę. Słowa uwięzły mu w gardle.
Przyszedł ksiądz. Wiatr szarpał jego czarną sutanną i białą komżą. Rozpoczęła się
główna część pochówku.
Trumnę opuszczono do głębokiej na dwa metry otchłani i złożono na zwłokach. Za
chwilę przysypiają ziemią i nikt nie pozna tajemnicy grobu. Kobieta zniknie dla tych, którzy
ją kochali i którzy zapewne jej szukali wielce przerażeni.
Joey znów usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa. Dygotał na całym
ciele.
W gruncie rzeczy wiedział, że na dnie mogiły naprawdę nic nie ma. To była tylko
zjawa. Halucynacja. Delirium tremens. Jak robale, które Ray Milland widział łażące po
ścianach w filmie Stracony weekend.
A mimo to miał ochotę wrzasnąć. Za wszelką cenę chciał przerwać tę żelazną obręcz
ciszy, która go otaczała. Chciał ryknąć na nich, żeby natychmiast usunęli trumnę i zerknęli do
grobu - chociaż podejrzewał, że nic tam nie znajdą... i że najzwyczajniej w świecie wezmą go
za głupca.
Z dołu wydobywała się woń wilgotnej darni i gnijących korzeni, przywodząca na myśl
maleńkie ruchliwe stworzenia, żyjące w urodzajnej ziemi - żuki, dżdżownice i rój innych
istot, nieznanych mu z nazwy.
Joey odwrócił się, przepchnął przez tłum stu, a może więcej żałobników, którzy
przyszli z kościoła na cmentarz, i chwiejnym krokiem pobiegł w dół wzgórza, klucząc
pomiędzy nagrobkami. Schował się do samochodu.
Nagle odzyskał głos i oddech. Kilka razy ze świstem zaczerpnął tchu i jęknął:
- Boże, Boże, Boże...
Strona 16
Był przekonany, że oszalał. Dwadzieścia lat regularnego picia wywołało
nieodwracalne zmiany w mózgu. Szare komórki obumarły, ciągle kąpane w alkoholu.
Zabrnął już tak daleko, że tylko w dalszym grzechu mógł znaleźć ukojenie. Wyciągnął
flaszkę z kieszeni.
Wiedział, że przez najbliższy miesiąc w okolicy aż będzie huczało od plotek. Spora
część żałobników z zainteresowaniem patrzyła na jego ucieczkę. Wielu też, nie bacząc na
niezadowolenie księdza, nadal ukradkiem zerkało w tę stronę, żeby broń Boże nie przegapić
następnego aktu.
Joey zupełnie nie dbał o to, co sobie o nim pomyślą. W ogóle miał wszystko gdzieś.
Może z wyjątkiem whisky.
Ale pogrzeb trwał nadal - a Joey przedtem obiecał sobie, że będzie trzeźwy do samego
końca ceremonii. Wprawdzie już kiedyś złamał wiele przysiąg, lecz ta wydawała mu się
najważniejsza.
Nie otworzył butelki.
Na wzgórzu, pod na wpół nagimi gałęziami jesiennych drzew i sinym niebem,
nieczuła ziemia przyjęła ciało Dana Shannona.
Żałobnicy z wolna zaczęli się rozchodzić. Teraz już bez żenady spoglądali w stronę
samochodu, w którym siedział Joey.
Tuż po odejściu księdza na cmentarzu zawirowały liście porwane nagłym podmuchem
wiatru. Ulatywały nad grobami niczym rozgniewane duchy, obudzone z niespokojnego snu.
Po niebie przetoczyło się echo gromu. Znowu zbierało się na burzę, więc ludzie
przyspieszyli kroku.
Grabarz z pomocnikiem zabrali lewary i zdemontowali czarny plastikowy płot wokół
grobu.
Zaczęło padać. Jeden z grabarzy w żółtym przeciwdeszczowym płaszczu zdjął kwiaty
i płachtę z pagórka wykopanej ziemi.
Drugi usiadł za kierownicą małego spychacza, zwanego „rysiem”. Pojazd był tak
samo żółty jak peleryna grabarza.
Zanim deszcz zdążył zalać otwartą mogiłę, „ryś” zepchnął ziemię do dołu i ugniótł
gąsienicami.
- Żegnaj - powiedział Joey.
W tym momencie chyba powinien mieć wrażenie, że coś się definitywnie kończy... Ze
zamknął jakiś ważny etap w swoim życiu. Niestety, czuł jedynie pustkę. Dla niego jeszcze nic
się nie skończyło - choćby nawet liczył na to, że tak będzie.
Strona 17
5
Joey wrócił do domu, poczłapał do kuchni i wąskimi schodami zszedł na dół, do
piwnicy. Minął piec i niewielki bojler.
Drzwi do dawnego pokoju P.J. pociemniały z wilgoci i starości. Joey musiał je
otworzyć siłą. Klamka zgrzytnęła głośno, skrzypnęły zawiasy.
Deszcz tłukł zawzięcie w dwa wąskie poprzeczne okienka, umieszczone wysoko na
ścianie. Skąpe światło błyskawic nie rozświetlało mroku. Joey wymacał wyłącznik przy
drzwiach i zapalił wiszącą pod sufitem żarówkę.
Maleńka izba była pusta. Ojciec pewnie już dawno sprzedał skromne łóżko i resztę
mebli, żeby zarobić parę dolarów. Podczas odwiedzin P.J. sypiał na pierwszym piętrze, w
dawnym pokoju brata. Mógł tam spokojnie mieszkać, gdyż wiedział, że Joey i tak nie
przyjedzie.
Kurz. Pajęczyny. Na ścianie nad podłogą kilka ciemnych smug pleśni - niczym plamy
z testu Rorschacha.
Jedynym śladem dawniejszej bytności P.J. były plakaty do tak kiepskich filmów, że
mimo woli budziły szczere rozbawienie. Przypięte do ściany starymi pineskami, żółte,
spękane i podarte na rogach.
W liceum P.J. marzył, że kiedyś zapomni o nędzy, wyjedzie z Asherville i zostanie
filmowcem.
- Ale to mi potrzebne - opowiadał bratu, wskazując na plakaty - przypomina, że nie
warto za wszelką cenę dążyć do sukcesu. W Hollywood możesz stać się sławny i bogaty,
choćbyś kręcił najgorszą szmirę. A jak nie mam talentu, to rzucę dawne plany i nikt mi nie
powie, że gdzieś dałem dupy.
Może to los tak sprawił, a może gdzieś po drodze P.J. stracił zainteresowanie filmem i
nie dotarł do Hollywood. Jak na ironię losu zyskał sporą sławę jako pisarz - chociaż
początkowo to Joey miał zostać znanym literatem.
P.J. zbierał wyrazy uznania od krytyków. Nieustannie wędrował po Stanach
Zjednoczonych i ze swoich wojaży przywoził powieści napisane starannie wyważoną prozą,
zwodniczo proste, a jednocześnie pełne tajemniczej głębi.
Joey mu zazdrościł, ale bez zawiści. P.J. w pełni zasłużył na wszystkie pochwały i
wysokie tantiemy płynące na konto bankowe. Joey był dumny z brata.
Od dzieciństwa łączyły ich szczególne więzi, nadal żywe, choć podtrzymywane na
wielką odległość, najczęściej przez telefon, kiedy P.J. dzwonił gdzieś z Montany lub Maine,
Strona 18
Key West lub jakiejś zakurzonej mieściny na preriach Teksasu. Widywali się raz na trzy,
cztery lata. P.J. zawsze zjawiał się niespodziewanie - i zostawał na dzień lub dwa. Najczęściej
na dzień.
Joey nikogo bardziej nie kochał niż brata - i wydawało mu się, że już nie pokocha. Ale
tu w grę wchodziła nie tylko miłość.
Jego uczucie było bogatsze, głębsze... Nie umiał tego w pełni wytłumaczyć.
Deszcz bębnił w trawnik ciągnący się tuż za oknami. Grzmoty dudniły tam na górze,
jakby w zupełnie innym świecie.
Joey przyszedł po słoik, lecz w małej piwnicy przecież nie było nic oprócz plakatów.
Na betonowej podłodze koło jego nogi jakby znikąd pojawił się duży czarny pająk.
Przebiegł obok.
Zamiast go zdeptać, Joey patrzył za nim, dopóki pająk nie zniknął w szparze pod
listwą.
Zgasił światło i przeszedł do kotłowni, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
Na schodach, już przed samą kuchnią, powiedział na głos:
- Słoik? Jaki słoik?
Zatrzymał się i ze zdziwioną miną spojrzał za siebie, do piwnicy. Słoik czegoś? Słoik
na coś?
Nie pamiętał, skąd przyszło mu to do głowy. W ogóle nie pamiętał żadnego słoika.
Jeszcze jedna widoma oznaka demencji. Za długo nie pił.
Wciąż dokuczały mu uczucia strachu i dezorientacji, które naszły go już wczoraj, od
kiedy przybył do Asherville. Wszedł po schodach i wyłączył światło w piwnicy.
Spakowana walizka czekała w salonie. Joey wyniósł ją na werandę, zamknął drzwi i
włożył klucz pod wycieraczkę, tam skąd go wyjął niecałą dobę wcześniej.
Za plecami usłyszał coś jakby stłumione szczeknięcie. Odwrócił się i zobaczył na
schodach zmokniętego, wyliniałego psa o czarnej sierści. Pies szczerzył kły i spoglądał na
niego żółtymi oczami, gorejącymi jak dwa kawałki rozpalonej siarki.
- Poszedł stąd - cicho powiedział Joey, bez cienia groźby w głosie.
Pies warknął głucho, pochylił głowę i naprężył mięśnie, jakby szykował się do skoku.
- Obaj tu jesteśmy obcy - mruknął Joey, nie ruszywszy się nawet na centymetr.
Pies popatrzył na niego ze zdziwieniem, zadrżał, oblizał pysk i w końcu uciekł.
Joey wziął walizkę, stanął na szczycie schodów i patrzył, jak skulone zwierzę biegnie
w szarych strugach ulewnego deszczu. Pies z wolna stawał się coraz bledszy, niczym
Strona 19
uchodząca zjawa. Wreszcie skręcił za róg następnego domu i zniknął. Joey był niemal
przekonany, że miał do czynienia z jeszcze jedną złudą.
6
Biuro prawnika mieściło się na pierwszym piętrze ceglanej kamienicy przy głównej
ulicy, tuż nad gospodą Old’Town. W niedzielę po południu bar był zamknięty, ale w witrynie
ciągle migały małe reklamy „Rolling Rock” i „Pabst Blue Ribbon”. Krople deszczu płynące
po szybie mieniły się zielonym i niebieskim światłem.
Henry Kadinska wynajmował dwa pokoje w końcu ciemnego korytarza, tuż obok
dentysty i agenta handlu nieruchomościami. Drzwi do biura były otwarte.
Joey wszedł do środka.
- Halo? - zawołał.
- Chodź tutaj, Joey - odpowiedział mu męski głos zza następnych, też otwartych
drzwi.
Drugi pokój okazał się większy od pierwszego, ale niewiele. Przy dwóch ścianach w
regałach stało pełno prawniczych książek, na trzeciej nieco krzywo wisiały dwa dyplomy.
Okna przesłaniały stare drewniane żaluzje, nieprodukowane chyba od pół wieku. W wąskich
szparach widniały plastry deszczowego dnia.
Po obu stronach pokoju stały identyczne mahoniowe biurka. Współlokatorem
Henry’ego był kiedyś jego ojciec, Lev, dawniej jedyny prawnik w całym mieście. Zmarł,
zanim Joey zdał maturę. Nieużywane, ale schludne i błyszczące biurko odgrywało rolę
pomnika.
Henry odłożył fajkę do kryształowej popielniczki, wstał z fotela, wyciągnął rękę nad
blatem i potrząsnął prawicą gościa.
- Zauważyłem cię na nabożeństwie, ale wolałem nie przeszkadzać.
- Nie widziałem... żadnych znajomych - odparł Joey.
- Trzymasz się jakoś?
- Tak. Trzymam.
Przez chwilę stali, patrząc na siebie - i nie wiedzieli, co powiedzieć. Potem Joey
powoli usiadł w wygodnym fotelu, twarzą do biurka.
Henry wrócił na swoje miejsce i sięgnął po fajkę. Był szczupłym
pięćdziesięciopięciolatkiem o mocno wystającej grdyce. Jego głowa wydawała się
nienaturalnie duża w stosunku do reszty ciała. Tę dysproporcję podkreślały włosy, rosnące
Strona 20
mu dopiero jakieś dziesięć albo dwanaście centymetrów nad brwiami. Piwne oczy łagodnie
spoglądały zza grubych okularów.
- Znalazłeś klucz tam, gdzie ci mówiłem? Joey przytaknął.
- W domu niewiele się zmieniło, prawda? - zagadnął Henry.
- Mniej, niż się spodziewałem.
- Twój tato nigdy nie miał dość pieniędzy, żeby pozwolić sobie na wydatki. A kiedy w
końcu trochę się wzbogacił, to nie wiedział, jak je wydawać. - Wetknął fajkę do ust i
przyłożył do niej płonącą zapałkę. - PJ. zawsze miał mu to za złe.
Joey niespokojnie poruszył się w fotelu.
- Panie Kadinska... Nie mam pojęcia, po co tu przyszedłem. Dlaczego pan mnie
wezwał?
- PJ. nic nie wie o śmierci ojca?
- Nagrałem mu się na automatyczną sekretarkę w mieszkaniu w Nowym Jorku. Ale on
tam bardzo rzadko bywa. Może przez miesiąc w ciągu roku.
Henry pyknął z fajki. W powietrzu uniósł się aromatyczny zapach wiśniowego
tytoniu.
Pomimo książek i dyplomów pokój nie przypominał zwykłej kancelarii prawniczej.
To było miłe miejsce - może troszeczkę zaniedbane, lecz przyjemne. Wtulony w fotel Henry
Kadinska czuł się wygodnie w swojej pracy jak w starej piżamie.
- Zdarzało się, że i przez tydzień nie odsłuchiwał wiadomości - bąknął Joey.
- Dziwny sposób na życie... Ciągle w drodze. Ale jemu z tym dobrze.
- Uwielbia to.
- Potem pisze wspaniałe książki - powiedział Kadinska.
- Tak.
- Bardzo mi się podobają.
- Jak wszystkim.
- Bije z nich takie cudowne poczucie wolności... Umiłowanie ducha...
- Panie Kadinska... Ciągle leje, więc chciałbym jak najszybciej wyruszyć do Scranton.
Z samego rana mam samolot.
- Oczywiście - rzekł Henry z wyraźną nutą rozczarowania. Wyglądał teraz jak
samotny maleńki człowieczek, który liczył na dłuższą przyjacielską rozmowę.
Pochylił się, żeby poszukać czegoś w szufladzie. Joey ospale powiódł wzrokiem po
pokoju i zauważył, że jeden z krzywo wiszących dyplomów nosi nadruk Harvardu. Dziwne
jak na prawnika z małej górniczej mieściny.