Czylok Mariusz - Raport

Szczegóły
Tytuł Czylok Mariusz - Raport
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czylok Mariusz - Raport PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Raport PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czylok Mariusz - Raport - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Mariusz Czylok Tytul: Raport Z "NF" 1/97 Zjechałem na harleyu ze wzgórza nad piękne jezioro, gdzie pewien ogromnych rozmiarów mężczyzna wyciągał z wody młodego, prawie martwego mężczyznę. Trzymał go mocno za kołnierz i za pasek u spodni. Podjechałem do nich i wyłączyłem silnik. - Pomóc? - spytałem. Bysiowaty mężczyzna spojrzał spod grzywy rudych włosów zasłaniających połowę twarzy i tylko warknął. - Przepraszam - powiedziałem zsiadając z motoru. - Nie słyszałem pana odpowiedzi. Chciałbym pomóc w ratowaniu tego człowieka, ale nie wiem, czy pan mojej pomocy potrzebuje. Dryblas tylko coś szczeknął. - Nie rozumiem? Gdyby spróbował pan mówić wyraźniej... - Co ma wisieć, nie utonie. - Tym razem usłyszałem, ale nie rozumiałem, czego rzecz dotyczy. - Wybaczy mi pan... Co właściwie ma wisieć? Bysio wskazał głową na topielca. - On! Początkowo myślałem, że go utopię, ale woda to jednak mała przyjemność. I zaczął wlec delikwenta w stronę drzewa, gdzie przez jeden z konarów przewieszony był już gruby sznur zakończony pętlą. Pod drzewem bysio oparł pozbawionego świadomości mężczyznę o pień. Następnie założył pętlę na szyję skazańca. Przestało mi się to podobać, więc wykorzystując nadludzkie zdolności, podpaliłem kurtkę rudzielca. Rudy bysio łapał właśnie za sznur i zaczynał go ciągnąć. Nagle zdał sobie sprawę, że coś nie gra. Poczuł zapach spalenizny. Rozejrzał się, ale nie zobaczył ognia. Zobaczył tylko mnie, idącego w swoją stronę. - Czujesz spaleniznę? - spytał. Wciągnąłem powietrze. - Jasne. - Wiesz, skąd ona dochodzi? - Wiem. - No to mówże człowieku. - Po co? Sam się zorientujesz. I nagle wrzasnął, gdyż ogień strawiwszy kurtkę dotarł do ciała. Bysio rzucił się plecami na ziemię i zaczął się tarzać. Częściowo zgasił ogień, ale kiedy tylko wstał, ponownie go rozpaliłem. Znowu wrzasnął i pobiegł w stronę jeziora. Skoczył do wody i zniknął pod powierzchnią. Zapaliłem więc jezioro, które miało się palić przez najbliższe dziesięć minut. Nie obchodziło mnie, co się stanie z rudzielcem. Pod drzewem niedoszłego wisielca już nie było. Musiał uciec, korzystając z zamieszania. Usiadłem pod drzewem i odczekałem dziesięć minut, aż jezioro przestanie płonąć. Rudzielca nigdzie nie zobaczyłem. Ściągniętą z konaru linę wrzuciłem do wody i odwróciłem się w stronę harleya. Trzy minuty później byłem znowu w drodze. Dwa kilometry dalej zatrzymał mnie machaniem ręką stary wieśniak idący poboczem z koniem na długiej uździe. Wokół roztaczały się pola pełne dojrzewającego zboża, zbliżał się okres żniw. - Co jest? - spytałem grzecznie. - Sobota, panie - odparł wieśniak, co wcale mnie nie zdziwiło. Nie spodziewałem się przecież odpowiedzi od konia. - Nie o to chodzi, dziadek. - To o co? - Właśnie pytam: co się stało, że mnie zatrzymujesz? - Chciałbym ci dać panie ... tego konia. - A po co mi koń? - Nie wiem. - Dlaczego chcesz mi go dać? - Bo ja go już nie chcę, a tobie, panie, może się okazać potrzebny, taki rasowy rumak. Koń wcale nie wyglądał na rasowego rumaka - była to po prostu zwykła szkapa. Zajrzałem mu do pyska. - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - stwierdził wieśniak. - Przecież ja go nie biorę. Wieśniak wzruszył ramionami, odwrócił się i ciągnąc za sobą konia, ruszył dalej przed siebie. Wynająłem domek letniskowy nad jeziorem. Stało tutaj kilkanaście takich, zaledwie połowa była zajęta, więc nie miałem problemów. Domek składał się z małego przedpokoju, kuchni, łazienki i pokoju. W tym ostatnim pomieszczeniu ustawiłem maszynę do pisania, którą pożyczył mi właściciel domku. Obok maszyny położyłem ryzę białego papieru formatu A4. Byłem przygotowany do pisania raportu z kontroli ludzkości. Dopiero wieczorem usiadłem przy maszynie i wkręciłem kartkę. Po pierwszych zdaniach zupełnie zapomniałem o otoczeniu. Dopiero mocne walenie do drzwi oderwało mnie od pracy. Na zewnątrz stało moje Sumienie. Wyglądało dokładnie jak ja. Wierna kopia. I było wściekłe. Na mnie? - Mogę wejść? - spytało. I nie czekając na zaproszenie, weszło do środka. Pozostało mi tylko zamknąć drzwi. Sumienie stało przy maszynie i czytało rozpoczęty raport. Później usiadło na krześle. - I co? - spytało. - Jesteś pewnie z siebie zadowolony? Nic nie odpowiedziałem. Z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie spodni patrzyłem smętnie na moje Sumienie. Skąd się tu wzięło? - Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłem - powiedziało Sumienie. - Dziwne, znam cię przecież. Choć nie aż tak dobrze, jak mi się wydawało. Co to za bzdury wypisujesz? Chcesz jatki na ziemi? Chcesz szaleć i zabijać? Ty kapusiu, ty skarżypyto, donosicielu, lizusie. Chcesz śmierci ludzi. O to ci chodzi? Jeżeli tak, to nie jesteś wcale lepszy od zgrai wałęsających się tu diabłów, przeszkadzających im żyć w ciszy i spokoju, w przyjaźni i miłości. Piszesz, że ludzie marnują czas na głupstwa. A ty co robisz? Zastanów się. Wyciągnęło z kieszeni swoich spodni paczkę cameli i zapaliło papierosa siłą woli. Moje Sumienie ma takie zdolności jak ja, OK, ale zdziwiłem się, że pali papierosy. Ja nie palę. - Tak, ty nie palisz - odezwało się Sumienie. - Ale ja jestem inny, co nie znaczy, że gorszy. Wręcz przeciwnie. Teraz odchodzę, abyś miał czas wszystko przemyśleć i zastanowić się, czy warto skarżyć na ludzi do Pana. Jeżeli chcesz ich śmierci, pisz dalej swój raport, ale mnie w to nie mieszaj. Jeżeli chcesz ich ocalić, spal tę kartkę. Sumienie wyszło i zostałem sam. Znowu ktoś pukał. Wstałem zły, że Sumienie znowu nie daje mi spokoju. Pewnie obserwuje mnie i gryzie się, że pomimo kazania dalej piszę raport. Teraz znowu przyszło mnie ostrzegać. Słyszałem, że niektórych gryzie własne sumienie. W sumie dobrze, że moje mnie nie gryzie, tylko nachodzi. Przed drzwiami nikogo nie było. Spodziewałem się własnego Sumienia, a tu nic... Zaraz. A ten nóż? A ta kartka? W drzwiach tkwił nóż, przybijając złożoną na pół kartkę białego papieru. Wyszarpnąłem nóż z drzwi. Nie widziałem nikogo. Pusto. To znaczy, tak mi się wydawało. W pokoju odłożyłem nóż na stół, był to zwykły - lecz ostry - nóż kuchenny. Ważna w tym wszystkim była kartka, na której napisano na maszynie: WIEM, KIM JESTEŚ, PRZESTAŃ. WYNOŚ SIĘ STĄD. I tyle. Nic więcej. Nie doszedłem do żadnych wniosków. Co z tego, że ktoś wie, kim jestem? Nic. I co mam przestać? Pisać raport? Przecież o raporcie wie tylko moje Sumienie, ale ono się nie wygada. To sprawa wyłącznie wewnętrzna. Mój problem. W tym momencie znowu zapukano do drzwi. Zerwałem się z krzesła i gwałtownie otworzyłem drzwi wejściowe, prawie zabijając mężczyznę, od którego wynająłem ten domek. Popatrzył na mnie groźnie i jakby z obawą. - Dostał pan kartkę? - spytał. Trochę spraw się wyjaśniło. Wiedziałem, że to ten facet chce, żebym się wynosił. Ale nie wiedziałem, o co chodzi. Dlaczego mam odejść? Zagrałem na czas. - Jaką kartkę? - Niech pan nie robi z siebie idioty. - Zupełnie nie rozu... - Widziałem, jak pan ją zdejmował. Była przybita nożem. - A... o to chodzi. Ta kartka od pana? - Ode mnie, od mojego kolegi i od paru innych, którzy pana rozpoznali. Czyli praktycznie od wszystkich. - Rozpoznali? - Tak, panie Nowak, rozpoznali. Nowak? A więc to nie sprawa raportu. Całe szczęście. Przecież to tajna praca. - Coś tutaj nie pasuje, nie nazywam się Nowak. Myli mnie pan z kim innym. - To niemożliwe. Parę osób widziało pana przyjazd i rozpoznało w panu słynnego homoseksualistę Nowaka. Jest pan pedałem, panie Nowak, o czym pan dobrze wie. Dla takich nie ma tu miejsca. - Powtórzę raz jeszcze, że nie nazywam się Nowak i na pewno nie jestem homoseksualistą. - Nie interesuje mnie, co pan sądzi. Ważne jest to, co my sądzimy o panu. Brzydzimy się pana obecnością. Jest pan zakałą w tym miejscu i w każdym innym. Proponuję, żeby podciął pan sobie żyły, byle nie tutaj. Dosyć już ucierpiała reputacja tego miejsca. Dajemy panu godzinę czasu na opuszczenie domku. Nie zależało mi, aby tu zostawać. Najważniejsze, że zacząłem pisać raport. - A co potem? - Jeżeli pan zostanie, będziemy zmuszeni pozbyć się pana siłą. Proszę pamiętać, ma pan godzinę. - Zastanowię się. - My nie lubimy gejów. Na przyszłość proszę, aby zapomniał pan o tym miejscu i nigdy tutaj nie przyjeżdżał. - I coś jeszcze? - To wszystko. Od tej chwili ma pan godzinę. Odjechałem stamtąd bez żalu, zanim minął czas, jaki mi podarowano. Trochę posunąłem pracę do przodu. Miałem już szkic raportu z kontroli ludzkości, ale nie byłem zadowolony. Brakowało paru szczegółów, aby mieć pewność, że raport będzie dobry. Na problem, jaki postawiło mi Sumienie - to znaczy, czy chcę śmierci ludzi, czy nie - nie potrafiłem znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Apokalipsa musi nadejść. A kiedy to nastąpi? Siedząc pod starym kasztanem czytałem raport raz jeszcze. Rozbudowałem go i nanosiłem poprawki. Skreślałem co drugie zdanie, nie chcąc zbytnio rozbudowywać tekstu i pisać głupot. Pozostawiałem tylko suche fakty. Wreszcie raport był skończony. Wykręciłem numer St. Piotra. - Jeden. - Siedem. - Sto jeden. - Trzysta siedem, słucham Ogień? - St. Piotr czuwał. - Mam raport - powiedziałem i zaraz dodałem: - Tylko nie mogę go przesłać, gdyż mój faks szlag trafił. - Co to znaczy, Ogień, że twój faks szlag trafił? - To znaczy, że mój faks nie działa. Jestem w kropce, nie wiem, co robić. Poczta odpada. - Gdzie jesteś? W kropce? Gdzie to jest? Opisałem mu miejsce, w którym się znajdowałem i czekałem, co wymyśli. St. Piotr zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział: - Osiem kilometrów na północ stoi stary młyn. W tej chwili nieczynny. Jedź tam i czekaj w środku. Zjawię się wkrótce. - Co to za miejsce? - Pewne. - Znasz je dobrze? - To Koniec Świata, miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. - OK, St. Piotr. Załatwione. - Co za słownictwo. Co to znaczy: okej? Ruszyłem harleyem i usłyszałem krzyk przejechanego diabła. Co nagle, to po diable. Zanim pojechałem do młyna, spędziłem dwie minuty rozmawiając z diabłem. Był to ten sam czart, po którym przejechałem już raz, kiedyś - wieki temu - dostał wtedy ode mnie ogarek. Miał go jeszcze, więc nie podarowałem mu tym razem nic nowego. Młyn był rzeczywiście stary. Przed młynem stał mały stolik, przy którym siedział diabeł i jadł tłustą zupę. Obok miski z zupą stał garnek wypełniony po brzegi gorącą kaszą. Diabeł zauważył mnie, przerwał wiosłowanie łyżką i przemówił: - Dobranoc - a potem kontynuował jedzenie. Wiedziałem już, że trafiłem we właściwe miejsce. Schyliłem się i zacząłem dmuchać w kaszę, ale diabeł zaczął wrzeszczeć i przeklinać, więc przestałem. Diabelstwo nie było z tego gatunku, co pozwala sobie dmuchać w kaszę. Pomyślałem, patrząc na jego oźlamdany pysk, że jak chwycę tę miskę, jak walnę w ten robaczywy ryj... Podszedłem do stolika i złapałem za miskę. Diabeł coś tam ślamdał, przeklinał i prosił, ale ja zrealizowałem swoje zamiary. Z całych sił walnąłem diabła. Wykonał salto, co było niezłym wyczynem, gdyż nie każdy potrafi zrobić salto siedząc jednocześnie na krześle. - I to by było na tyle - powiedziałem. - Na twoim miejscu nie wstawałbym z ziemi. Pilnuj harleya i nie radzę cokolwiek przy nim majstrować. Harleya zostawiłem przed młynem i wszedłem do środka. Powoli zwiedzałem zabytek. Przeszedłem wszystkie zaułki, szukając sam nie wiem czego. Młyn jak młyn, nic dziwnego dla kogoś obeznanego z... - Hej, ty!!! Obejrzałem się. Dwa metry za mną stał mężczyzna, podpierając gruby drewniany filar. Był pijany. To znaczy - mężczyzna był pijany, nie filar. Przypuszczałem, że w chwili gdy mężczyzna odsunie się od filara, młyn runie nam na głowę. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed chwilą nikogo oprócz mnie w młynie nie było. - No, lepiej późno niż wcale. Masz paczkę? - pijaczyna trzymał w ręku butelkę wina, do połowy pustą. Odczepił się od filara i wymachując butelką, ruszył w moim kierunku. Nic się nie stało, młyn stał nadal pewnie i twardo, filar wytrzymał. - Jaką paczkę? - Coś tu nie pasowało. Czyżby zbieg okoliczności? Ten pijak oczekiwał na kogoś, kto miał mu dostarczyć jakąś paczkę. A ja czekałem na St. Piotra, który miał odebrać ode mnie raport. A może to zasadzka? Tylko kto by urządzał zasadzki, aby dostać w swoje ręce raport o stanie ludzkości? Wchodziłby w grę tylko St. Piotr, a to było przecież bez sensu. Jaki miałby cel? Obronę ludzi? Przecież polecenie kontroli ludzi dostałem od St. Piotra, a nie bezpośrednio od Pana. Było to jak zawsze zwykłe przekazywanie poleceń. Ale może w tym wypadku było inaczej. Może Pan o niczym nie wiedział? Teoretycznie mogłoby to mieć miejsce. St. Piotr był kiedyś człowiekiem, zanim nie został tym, kim jest obecnie. Może ze względu na sentyment do dawnych czasów? - Daj mi tę paczkę wreszcie - pijaczek upadł. Butelka wypadła mu z dłoni. Zawartość butelki wylała się przy tym częściowo. Podniosłem butelkę i powąchałem płyn. Nic nie czułem. Nie było żadnego zapachu. A powinien być. Jednak coś czułem, ale nie było to wino. Woda. To była woda, a nie wino, jak ktoś chciał, abym myślał. Mistyfikacja. Rozsypana mozaika zaczęła się układać. Ktoś chciał wyłudzić ode mnie raport. Ten facet nie był pijany. Grał pijanego, którym w rzeczywistości nie był. Nie znałem go, w średnim wieku, rude włosy i wybrudzone ubranie. Właśnie zasypiał albo udawał, że zasypia. - Wstawaj - powiedziałem mocnym głosem i rzuciłem butelką o filar. Szkło rozsypało się wokół. Pijak wstał - wyglądał teraz zupełnie inaczej. Był to St. Piotr. Schludnie ubrany w białe szaty, które skrywały całkowicie jego sylwetkę. Dwie pulchne dłonie splecione na brzuchu, owalna twarz z czarnymi oczkami przypominającymi dwa węgielki i siwe włosy. Szata była idealnie czysta, jak zawsze, gdy go spotykałem. Na ustach St. Piotra gościł wesoły uśmieszek. Wyciągnął przed siebie rękę. - Raport - powiedział tylko. Sięgnąłem do kieszeni po kopertę. - I nie próbuj żadnych sztuczek, Ogień - dodał. - Gra skończona. - Jaka gra, St. Piotr? Czyja gra, twoja czy Pana? - Pan nie ma z nią nic wspólnego. O niczym nie wie, to była moja akcja, ja zaplanowałem kontrolę. - To twoja gra? - Tak, moja, muszę ocalić ludzi. Twój raport stwierdzi, że ludzi trzeba zniszczyć, że konieczne jest rozpętanie Apokalipsy. - Napisałem dobry raport. - Na pewno. - Mówię poważnie. Dobry raport, ludzie mogą sobie żyć. Nie są najgorsi. - Kłamiesz. - Nie. A poza tym wyjaśnij mi, dlaczego tak ci na nich zależy. - Taki kaprys. Podałem mu kopertę. Zaczął czytać raport. Co jakiś czas kiwał głową. Kiedy skończył, schował raport do koperty i rzucił ją na ziemię. - Podpal to - rozkazał. Patrzyliśmy przez kilka minut, jak płonie efekt mojej pracy. Jeżeli będzie tego wymagała sytuacja, odtworzę raport z pamięci. Tamtego raportu nie można tak łatwo zniszczyć, chyba że umrę, ale na to nie będzie miał wpływu St. Piotr. Jeżeli będę musiał, to stanę przed Panem i odtworzę raport słowo po słowie. Tylko, jeżeli to, co powiedział St. Piotr, jest prawdą, a raczej tak jest, to Pan o niczym nie wie. Więc nie będzie potrzeby zdania relacji z mojej misji wśród ludzi. Wreszcie ogień zgasł i pozostały szczątki. St. Piotr zadeptał je i rozrzucił popiół. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - No to by było na tyle - powiedział. Ruszyliśmy w stronę wyjścia i w tej samej chwili dwie rzeczy stały się równocześnie - w powietrzu rozszedł się dziwny, wibrujący dźwięk, i ... młyn zwalił się nam na głowy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Myślałem, że to kolejna sztuczka St. Piotra - uczyłem się, aby nikomu nie ufać - ale po chwili zrozumiałem, że młyn naprawdę był stary. Tylko dlaczego rozpadał się właśnie teraz? Czemu nie troszeczkę później? I czy na pewno rozpadł się ze starości? A poza tym co to był za dźwięk, który usłyszałem chwilę przed? Filary, podpory i ściany runęły jak budowla z kart pod wpływem mocniejszego podmuchu. O tym, co było bezpośrednią przyczyną zawalenia się młyna, dowiedziałem się troszeczkę później. Nie straciłem przytomności, co spotkałoby człowieka, lecz trochę mnie to wszystko zdenerwowało. Wyszedłem spod ruin po kilku minutach. Musiałem wygrzebywać się spod desek, betonu i gliny. Nigdzie nie widziałem St. Piotra, ale nie martwiłem się. Oczywiste było, że przeżył - nie mógł zginąć, bo jak? Harley stał nietknięty tam, gdzie go zostawiłem. Diabeł przepadł. Spojrzałem w lewo i ujrzałem kilkunastu mężczyzn ubranych w białe szaty - dokładnie tak samo jak St. Piotr. Zrozumiałem, no... prawie wszystko. Znałem tych facetów - byli to Aniołowie. Podnieśli równocześnie do ust długie przedmioty i wtedy rozległ się głos trąb. Rozpoznałem te trąby, były to te same śmiercionośne machiny, które zniszczyły wieki temu mury Jerycha. Teraz zniszczyły młyn i... znowu grały. Dlaczego? Może to tylko requiem dla młyna? Albo dla St. Piotra? Podszedłem do grających. - Co jest, panowie? - spytałem. - Jesteście na koncercie? Przestali dmuchać w trąby. Spojrzeli na mnie dziwnie. Zwłaszcza jeden Anioł patrzył tak, jak patrzy dziecko na muszkę, której zaraz będzie wyrywać skrzydełka. - Koncert czy też nie, ale mimo wszystko wasza gra warta była świeczki, oto nagroda - i podałem im małą świeczkę, którą zawsze noszę w kieszeni. - Dziękujemy - odparł Anioł - ale nie możemy przyjąć nagrody. Jesteśmy tutaj nie po to, aby koncertować, lecz aby dać nauczkę. - Komu? - spytałem, chociaż znałem odpowiedź. Chodziło o St. Piotra, Pan musiał się dowiedzieć. - Śledziliśmy St. Piotra - odparł jeden, potwierdzając moje przypuszczenia. Pozostali przestali już grać, a odgłos trąb unosił się nadal w powietrzu. A może to tylko w moich uszach grało? - Dlaczego? - Na polecenie Pana. - Rozumiem, że jesteście Jego wysłannikami. - Zgadza się. Jesteśmy komandosami Nieba, potocznie zwanymi Aniołami. Pan wysłał nas z misją na ziemię, aby sprawdzić, co robi St. Piotr. Śledziliśmy go, aż dotarł na spotkanie z tobą. Podsłuchaliśmy waszą rozmowę, następnie porozumieliśmy się z Panem i zrelacjonowaliśmy całą sprawę. - I co? - Kazał dać St. Piotrowi znak, że wie o jego uczynkach. Użyliśmy trąb, aby zburzyć młyn. Taki znak będzie dla niego jasny i zrozumiały. Będzie musiał się wytłumaczyć przed Panem z misji, jaką wam zlecił. To zbieranie danych o ludziach i nieodpowiedzialne dywagowanie na temat zniszczenia ludzi przez Apokalipsę było bez sensu. Ale nie nam jest sądzone ocenianie postępków St. Piotra. Trochę nam przykro, że stałeś się mimowolnym świadkiem i uczestnikiem tej akcji. Przepraszamy. Hasta la vista, amigo. Komandosi Niebios vel Aniołowie z trąbami wrócili do siebie, a ja zostałem sam wśród ruin. - Czy ty jesteś adwokatem? - usłyszałem za plecami. Obejrzałem się. Kawałek dalej stał diabeł. Coś zbyt dużo diabłów pojawia mi się ostatnio. Trzeba będzie to zmienić. - Nie jestem adwokatem diabła - odparłem i diabeł gdzieś przepadł. Nawet przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie było przewidzenie. Obok mnie stanęło Licho. Spojrzałem na nie. Małe paskudztwo o ropiejących wargach i zaczerwienionym nosie. Rozbiegane, fanatyczne oczka skakały raz na mnie, raz na okolicę, obserwując wszystko wokół. - Co, nie śpisz? - spytałem. - Licho nie śpi, Licho czuwa - odparło Licho i zapadło się pod ziemię. Ruszyłem w stronę harleya i nawet udało mi się tam dojść. Usiadłem na motocyklu i pomyślałem, że gdzieś na ziemi ktoś właśnie wylewa dziecko z kąpielą, a inny znowu budzi się z ręką w nocniku. Nie zazdrościłem im, mieli kłopot. Moim problemem było znalezienie budki z czynnym telefonem. - Siedem. - Osiem. - Trzynaście. - Trzysta. - Cześć St. Piotr, słyszę, że wróciłeś i nic ci się nie stało. - Ty też jesteś cały i zdrowy, wiesz o wszystkim? - O aniołach? O trąbach? O Panu? - Tak. Słyszę, że wiesz. Więc nie muszę nic ci tłumaczyć. - Byłeś już u Pana? - Jeszcze nie, właśnie miałem iść na rozmowę. - Dlaczego nie poczekałeś na mnie przed młynem? - Młyn się zawalił. - I co? Uważasz, że tego nie zauważyłem? - Tobie nic nie może się stać. - A co z raportem? - To sprawa zamknięta, wytłumaczę się Panu z mojej akcji i to wszystko. - To co mam robić? - Nic. Co chcesz, ale zostań na ziemi. Nie wracaj, nie ma potrzeby, abyś przebywał tutaj. Twoje miejsce jest tam. Przynajmniej na razie. Rozłączyłem się cichutko. Długo walczyłem ze sobą, aby nie rzucić słuchawką o widełki. Mariusz Czylok MARIUSZ CZYLOK Urodzony 9 stycznia 1969 r. w Bielsku-Białej. Technik ekonomista, pracuje w Przedsiębiorstwie Zagranicznym. Czytelnik "F" i "NF" od samego początku, zwolennik fantastyki rozrywkowej (Harrison, Zelazny, Dębski); zerka jednakowoż od czasu do czasu w stronę Dicka, Herberta, Carda. Opowiadanie "Raport" jest jego debiutem. (mp)