Czylok Mariusz - Raport
Szczegóły |
Tytuł |
Czylok Mariusz - Raport |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czylok Mariusz - Raport PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Raport PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czylok Mariusz - Raport - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Mariusz Czylok
Tytul: Raport
Z "NF" 1/97
Zjechałem na harleyu ze wzgórza nad piękne jezioro,
gdzie pewien ogromnych rozmiarów mężczyzna wyciągał z wody
młodego, prawie martwego mężczyznę. Trzymał go mocno za
kołnierz i za pasek u spodni.
Podjechałem do nich i wyłączyłem silnik.
- Pomóc? - spytałem.
Bysiowaty mężczyzna spojrzał spod grzywy rudych włosów
zasłaniających połowę twarzy i tylko warknął.
- Przepraszam - powiedziałem zsiadając z motoru. - Nie
słyszałem pana odpowiedzi. Chciałbym pomóc w ratowaniu tego
człowieka, ale nie wiem, czy pan mojej pomocy potrzebuje.
Dryblas tylko coś szczeknął.
- Nie rozumiem? Gdyby spróbował pan mówić wyraźniej...
- Co ma wisieć, nie utonie. - Tym razem usłyszałem, ale
nie rozumiałem, czego rzecz dotyczy.
- Wybaczy mi pan... Co właściwie ma wisieć?
Bysio wskazał głową na topielca.
- On! Początkowo myślałem, że go utopię, ale woda to
jednak mała przyjemność.
I zaczął wlec delikwenta w stronę drzewa, gdzie przez
jeden z konarów przewieszony był już gruby sznur zakończony
pętlą.
Pod drzewem bysio oparł pozbawionego świadomości
mężczyznę o pień. Następnie założył pętlę na szyję skazańca.
Przestało mi się to podobać, więc wykorzystując nadludzkie
zdolności, podpaliłem kurtkę rudzielca.
Rudy bysio łapał właśnie za sznur i zaczynał go ciągnąć.
Nagle zdał sobie sprawę, że coś nie gra. Poczuł zapach
spalenizny. Rozejrzał się, ale nie zobaczył ognia. Zobaczył
tylko mnie, idącego w swoją stronę.
- Czujesz spaleniznę? - spytał.
Wciągnąłem powietrze.
- Jasne.
- Wiesz, skąd ona dochodzi?
- Wiem.
- No to mówże człowieku.
- Po co? Sam się zorientujesz.
I nagle wrzasnął, gdyż ogień strawiwszy kurtkę dotarł
do ciała. Bysio rzucił się plecami na ziemię i zaczął się
tarzać. Częściowo zgasił ogień, ale kiedy tylko wstał,
ponownie go rozpaliłem. Znowu wrzasnął i pobiegł w stronę
jeziora. Skoczył do wody i zniknął pod powierzchnią.
Zapaliłem więc jezioro, które miało się palić przez
najbliższe dziesięć minut. Nie obchodziło mnie, co się
stanie z rudzielcem.
Pod drzewem niedoszłego wisielca już nie było. Musiał
uciec, korzystając z zamieszania. Usiadłem pod drzewem i
odczekałem dziesięć minut, aż jezioro przestanie płonąć.
Rudzielca nigdzie nie zobaczyłem.
Ściągniętą z konaru linę wrzuciłem do wody i odwróciłem
się w stronę harleya. Trzy minuty później byłem znowu w
drodze.
Dwa kilometry dalej zatrzymał mnie machaniem ręką stary
wieśniak idący poboczem z koniem na długiej uździe. Wokół
roztaczały się pola pełne dojrzewającego zboża, zbliżał się
okres żniw.
- Co jest? - spytałem grzecznie.
- Sobota, panie - odparł wieśniak, co wcale mnie nie
zdziwiło. Nie spodziewałem się przecież odpowiedzi od konia.
- Nie o to chodzi, dziadek.
- To o co?
- Właśnie pytam: co się stało, że mnie zatrzymujesz?
- Chciałbym ci dać panie ... tego konia.
- A po co mi koń?
- Nie wiem.
- Dlaczego chcesz mi go dać?
- Bo ja go już nie chcę, a tobie, panie, może się
okazać potrzebny, taki rasowy rumak.
Koń wcale nie wyglądał na rasowego rumaka - była to po
prostu zwykła szkapa. Zajrzałem mu do pyska.
- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby -
stwierdził wieśniak.
- Przecież ja go nie biorę.
Wieśniak wzruszył ramionami, odwrócił się i ciągnąc za
sobą konia, ruszył dalej przed siebie.
Wynająłem domek letniskowy nad jeziorem. Stało tutaj
kilkanaście takich, zaledwie połowa była zajęta, więc nie
miałem problemów.
Domek składał się z małego przedpokoju, kuchni,
łazienki i pokoju. W tym ostatnim pomieszczeniu ustawiłem
maszynę do pisania, którą pożyczył mi właściciel domku. Obok
maszyny położyłem ryzę białego papieru formatu A4. Byłem
przygotowany do pisania raportu z kontroli ludzkości.
Dopiero wieczorem usiadłem przy maszynie i wkręciłem
kartkę. Po pierwszych zdaniach zupełnie zapomniałem
o otoczeniu. Dopiero mocne walenie do drzwi oderwało mnie
od pracy.
Na zewnątrz stało moje Sumienie. Wyglądało dokładnie
jak ja. Wierna kopia. I było wściekłe. Na mnie?
- Mogę wejść? - spytało. I nie czekając na zaproszenie,
weszło do środka. Pozostało mi tylko zamknąć drzwi.
Sumienie stało przy maszynie i czytało rozpoczęty
raport. Później usiadło na krześle.
- I co? - spytało. - Jesteś pewnie z siebie zadowolony?
Nic nie odpowiedziałem. Z rękami wsuniętymi głęboko w
kieszenie spodni patrzyłem smętnie na moje Sumienie. Skąd
się tu wzięło?
- Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłem -
powiedziało Sumienie. - Dziwne, znam cię przecież. Choć nie
aż tak dobrze, jak mi się wydawało. Co to za bzdury
wypisujesz? Chcesz jatki na ziemi? Chcesz szaleć i zabijać?
Ty kapusiu, ty skarżypyto, donosicielu, lizusie. Chcesz
śmierci ludzi. O to ci chodzi? Jeżeli tak, to nie jesteś
wcale lepszy od zgrai wałęsających się tu diabłów,
przeszkadzających im żyć w ciszy i spokoju, w przyjaźni i
miłości. Piszesz, że ludzie marnują czas na głupstwa. A ty
co robisz? Zastanów się.
Wyciągnęło z kieszeni swoich spodni paczkę cameli i
zapaliło papierosa siłą woli. Moje Sumienie ma takie
zdolności jak ja, OK, ale zdziwiłem się, że pali papierosy.
Ja nie palę.
- Tak, ty nie palisz - odezwało się Sumienie. - Ale ja
jestem inny, co nie znaczy, że gorszy. Wręcz przeciwnie.
Teraz odchodzę, abyś miał czas wszystko przemyśleć i
zastanowić się, czy warto skarżyć na ludzi do Pana. Jeżeli
chcesz ich śmierci, pisz dalej swój raport, ale mnie w to
nie mieszaj. Jeżeli chcesz ich ocalić, spal tę kartkę.
Sumienie wyszło i zostałem sam.
Znowu ktoś pukał. Wstałem zły, że Sumienie znowu nie
daje mi spokoju. Pewnie obserwuje mnie i gryzie się, że
pomimo kazania dalej piszę raport. Teraz znowu przyszło mnie
ostrzegać.
Słyszałem, że niektórych gryzie własne sumienie. W
sumie dobrze, że moje mnie nie gryzie, tylko nachodzi.
Przed drzwiami nikogo nie było. Spodziewałem się
własnego Sumienia, a tu nic... Zaraz.
A ten nóż? A ta kartka?
W drzwiach tkwił nóż, przybijając złożoną na pół kartkę
białego papieru.
Wyszarpnąłem nóż z drzwi. Nie widziałem nikogo. Pusto.
To znaczy, tak mi się wydawało.
W pokoju odłożyłem nóż na stół, był to zwykły - lecz
ostry - nóż kuchenny. Ważna w tym wszystkim była kartka, na
której napisano na maszynie:
WIEM, KIM JESTEŚ, PRZESTAŃ. WYNOŚ SIĘ STĄD.
I tyle. Nic więcej.
Nie doszedłem do żadnych wniosków. Co z tego, że ktoś
wie, kim jestem? Nic. I co mam przestać? Pisać raport?
Przecież o raporcie wie tylko moje Sumienie, ale ono się nie
wygada. To sprawa wyłącznie wewnętrzna. Mój problem.
W tym momencie znowu zapukano do drzwi.
Zerwałem się z krzesła i gwałtownie otworzyłem drzwi
wejściowe, prawie zabijając mężczyznę, od którego wynająłem
ten domek. Popatrzył na mnie groźnie i jakby z obawą.
- Dostał pan kartkę? - spytał.
Trochę spraw się wyjaśniło. Wiedziałem, że to ten facet
chce, żebym się wynosił. Ale nie wiedziałem, o co chodzi.
Dlaczego mam odejść? Zagrałem na czas.
- Jaką kartkę?
- Niech pan nie robi z siebie idioty.
- Zupełnie nie rozu...
- Widziałem, jak pan ją zdejmował. Była przybita nożem.
- A... o to chodzi. Ta kartka od pana?
- Ode mnie, od mojego kolegi i od paru innych, którzy
pana rozpoznali. Czyli praktycznie od wszystkich.
- Rozpoznali?
- Tak, panie Nowak, rozpoznali.
Nowak? A więc to nie sprawa raportu. Całe szczęście.
Przecież to tajna praca.
- Coś tutaj nie pasuje, nie nazywam się Nowak. Myli
mnie pan z kim innym.
- To niemożliwe. Parę osób widziało pana przyjazd i
rozpoznało w panu słynnego homoseksualistę Nowaka. Jest pan
pedałem, panie Nowak, o czym pan dobrze wie. Dla takich nie
ma tu miejsca.
- Powtórzę raz jeszcze, że nie nazywam się Nowak i na
pewno nie jestem homoseksualistą.
- Nie interesuje mnie, co pan sądzi. Ważne jest to, co
my sądzimy o panu. Brzydzimy się pana obecnością. Jest pan
zakałą w tym miejscu i w każdym innym. Proponuję, żeby
podciął pan sobie żyły, byle nie tutaj. Dosyć już ucierpiała
reputacja tego miejsca. Dajemy panu godzinę czasu na
opuszczenie domku.
Nie zależało mi, aby tu zostawać. Najważniejsze, że
zacząłem pisać raport.
- A co potem?
- Jeżeli pan zostanie, będziemy zmuszeni pozbyć się pana
siłą. Proszę pamiętać, ma pan godzinę.
- Zastanowię się.
- My nie lubimy gejów. Na przyszłość proszę, aby
zapomniał pan o tym miejscu i nigdy tutaj nie przyjeżdżał.
- I coś jeszcze?
- To wszystko. Od tej chwili ma pan godzinę.
Odjechałem stamtąd bez żalu, zanim minął czas, jaki mi
podarowano.
Trochę posunąłem pracę do przodu. Miałem już szkic
raportu z kontroli ludzkości, ale nie byłem zadowolony.
Brakowało paru szczegółów, aby mieć pewność, że raport
będzie dobry.
Na problem, jaki postawiło mi Sumienie - to znaczy, czy
chcę śmierci ludzi, czy nie - nie potrafiłem znaleźć
jednoznacznej odpowiedzi. Apokalipsa musi nadejść. A kiedy
to nastąpi?
Siedząc pod starym kasztanem czytałem raport raz
jeszcze. Rozbudowałem go i nanosiłem poprawki. Skreślałem
co drugie zdanie, nie chcąc zbytnio rozbudowywać tekstu i
pisać głupot. Pozostawiałem tylko suche fakty.
Wreszcie raport był skończony.
Wykręciłem numer St. Piotra.
- Jeden.
- Siedem.
- Sto jeden.
- Trzysta siedem, słucham Ogień? - St. Piotr czuwał.
- Mam raport - powiedziałem i zaraz dodałem: - Tylko
nie mogę go przesłać, gdyż mój faks szlag trafił.
- Co to znaczy, Ogień, że twój faks szlag trafił?
- To znaczy, że mój faks nie działa. Jestem w kropce,
nie wiem, co robić. Poczta odpada.
- Gdzie jesteś? W kropce? Gdzie to jest?
Opisałem mu miejsce, w którym się znajdowałem i czekałem,
co wymyśli. St. Piotr zastanawiał się chwilę, wreszcie
powiedział:
- Osiem kilometrów na północ stoi stary młyn. W tej
chwili nieczynny. Jedź tam i czekaj w środku. Zjawię się
wkrótce.
- Co to za miejsce?
- Pewne.
- Znasz je dobrze?
- To Koniec Świata, miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc.
- OK, St. Piotr. Załatwione.
- Co za słownictwo. Co to znaczy: okej?
Ruszyłem harleyem i usłyszałem krzyk przejechanego
diabła.
Co nagle, to po diable.
Zanim pojechałem do młyna, spędziłem dwie minuty
rozmawiając z diabłem. Był to ten sam czart, po którym
przejechałem już raz, kiedyś - wieki temu - dostał wtedy ode
mnie ogarek. Miał go jeszcze, więc nie podarowałem mu tym
razem nic nowego.
Młyn był rzeczywiście stary.
Przed młynem stał mały stolik, przy którym siedział
diabeł i jadł tłustą zupę. Obok miski z zupą stał garnek
wypełniony po brzegi gorącą kaszą. Diabeł zauważył mnie,
przerwał wiosłowanie łyżką i przemówił:
- Dobranoc - a potem kontynuował jedzenie. Wiedziałem
już, że trafiłem we właściwe miejsce.
Schyliłem się i zacząłem dmuchać w kaszę, ale diabeł
zaczął wrzeszczeć i przeklinać, więc przestałem. Diabelstwo
nie było z tego gatunku, co pozwala sobie dmuchać w kaszę.
Pomyślałem, patrząc na jego oźlamdany pysk, że jak chwycę tę
miskę, jak walnę w ten robaczywy ryj...
Podszedłem do stolika i złapałem za miskę. Diabeł coś
tam ślamdał, przeklinał i prosił, ale ja zrealizowałem swoje
zamiary. Z całych sił walnąłem diabła. Wykonał salto, co
było niezłym wyczynem, gdyż nie każdy potrafi zrobić salto
siedząc jednocześnie na krześle.
- I to by było na tyle - powiedziałem. - Na twoim
miejscu nie wstawałbym z ziemi. Pilnuj harleya i nie radzę
cokolwiek przy nim majstrować.
Harleya zostawiłem przed młynem i wszedłem do środka.
Powoli zwiedzałem zabytek. Przeszedłem wszystkie zaułki,
szukając sam nie wiem czego. Młyn jak młyn, nic dziwnego dla
kogoś obeznanego z...
- Hej, ty!!!
Obejrzałem się.
Dwa metry za mną stał mężczyzna, podpierając gruby
drewniany filar. Był pijany. To znaczy - mężczyzna był
pijany, nie filar. Przypuszczałem, że w chwili gdy mężczyzna
odsunie się od filara, młyn runie nam na głowę.
Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed chwilą nikogo oprócz
mnie w młynie nie było.
- No, lepiej późno niż wcale. Masz paczkę? - pijaczyna
trzymał w ręku butelkę wina, do połowy pustą. Odczepił się
od filara i wymachując butelką, ruszył w moim kierunku. Nic
się nie stało, młyn stał nadal pewnie i twardo, filar
wytrzymał.
- Jaką paczkę? - Coś tu nie pasowało. Czyżby zbieg
okoliczności? Ten pijak oczekiwał na kogoś, kto miał mu
dostarczyć jakąś paczkę. A ja czekałem na St. Piotra, który
miał odebrać ode mnie raport.
A może to zasadzka? Tylko kto by urządzał zasadzki, aby
dostać w swoje ręce raport o stanie ludzkości? Wchodziłby w
grę tylko St. Piotr, a to było przecież bez sensu. Jaki
miałby cel?
Obronę ludzi?
Przecież polecenie kontroli ludzi dostałem od
St. Piotra, a nie bezpośrednio od Pana. Było to jak zawsze
zwykłe przekazywanie poleceń. Ale może w tym wypadku było
inaczej. Może Pan o niczym nie wiedział? Teoretycznie
mogłoby to mieć miejsce.
St. Piotr był kiedyś człowiekiem, zanim nie został tym,
kim jest obecnie. Może ze względu na sentyment do dawnych
czasów?
- Daj mi tę paczkę wreszcie - pijaczek upadł. Butelka
wypadła mu z dłoni. Zawartość butelki wylała się przy tym
częściowo. Podniosłem butelkę i powąchałem płyn.
Nic nie czułem. Nie było żadnego zapachu. A powinien być.
Jednak coś czułem, ale nie było to wino.
Woda.
To była woda, a nie wino, jak ktoś chciał, abym myślał.
Mistyfikacja.
Rozsypana mozaika zaczęła się układać. Ktoś chciał
wyłudzić ode mnie raport. Ten facet nie był pijany. Grał
pijanego, którym w rzeczywistości nie był. Nie znałem go, w
średnim wieku, rude włosy i wybrudzone ubranie. Właśnie
zasypiał albo udawał, że zasypia.
- Wstawaj - powiedziałem mocnym głosem i rzuciłem
butelką o filar. Szkło rozsypało się wokół.
Pijak wstał - wyglądał teraz zupełnie inaczej. Był to
St. Piotr. Schludnie ubrany w białe szaty, które skrywały
całkowicie jego sylwetkę. Dwie pulchne dłonie splecione na
brzuchu, owalna twarz z czarnymi oczkami przypominającymi
dwa węgielki i siwe włosy. Szata była idealnie czysta, jak
zawsze, gdy go spotykałem.
Na ustach St. Piotra gościł wesoły uśmieszek. Wyciągnął
przed siebie rękę.
- Raport - powiedział tylko.
Sięgnąłem do kieszeni po kopertę.
- I nie próbuj żadnych sztuczek, Ogień - dodał. - Gra
skończona.
- Jaka gra, St. Piotr? Czyja gra, twoja czy Pana?
- Pan nie ma z nią nic wspólnego. O niczym nie wie, to
była moja akcja, ja zaplanowałem kontrolę.
- To twoja gra?
- Tak, moja, muszę ocalić ludzi. Twój raport stwierdzi,
że ludzi trzeba zniszczyć, że konieczne jest rozpętanie
Apokalipsy.
- Napisałem dobry raport.
- Na pewno.
- Mówię poważnie. Dobry raport, ludzie mogą sobie żyć.
Nie są najgorsi.
- Kłamiesz.
- Nie. A poza tym wyjaśnij mi, dlaczego tak ci na nich
zależy.
- Taki kaprys.
Podałem mu kopertę.
Zaczął czytać raport. Co jakiś czas kiwał głową. Kiedy
skończył, schował raport do koperty i rzucił ją na ziemię.
- Podpal to - rozkazał. Patrzyliśmy przez kilka minut,
jak płonie efekt mojej pracy. Jeżeli będzie tego wymagała
sytuacja, odtworzę raport z pamięci. Tamtego raportu nie
można tak łatwo zniszczyć, chyba że umrę, ale na to nie
będzie miał wpływu St. Piotr. Jeżeli będę musiał, to stanę
przed Panem i odtworzę raport słowo po słowie. Tylko, jeżeli
to, co powiedział St. Piotr, jest prawdą, a raczej tak jest,
to Pan o niczym nie wie. Więc nie będzie potrzeby zdania
relacji z mojej misji wśród ludzi.
Wreszcie ogień zgasł i pozostały szczątki. St. Piotr
zadeptał je i rozrzucił popiół. Spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
- No to by było na tyle - powiedział.
Ruszyliśmy w stronę wyjścia i w tej samej chwili dwie
rzeczy stały się równocześnie - w powietrzu rozszedł się
dziwny, wibrujący dźwięk, i ... młyn zwalił się nam na
głowy.
Nie wiedziałem, co się dzieje. Myślałem, że to kolejna
sztuczka St. Piotra - uczyłem się, aby nikomu nie ufać - ale
po chwili zrozumiałem, że młyn naprawdę był stary. Tylko
dlaczego rozpadał się właśnie teraz? Czemu nie troszeczkę
później? I czy na pewno rozpadł się ze starości? A poza tym
co to był za dźwięk, który usłyszałem chwilę przed? Filary,
podpory i ściany runęły jak budowla z kart pod wpływem
mocniejszego podmuchu.
O tym, co było bezpośrednią przyczyną zawalenia się
młyna, dowiedziałem się troszeczkę później.
Nie straciłem przytomności, co spotkałoby człowieka,
lecz trochę mnie to wszystko zdenerwowało. Wyszedłem spod
ruin po kilku minutach. Musiałem wygrzebywać się spod desek,
betonu i gliny.
Nigdzie nie widziałem St. Piotra, ale nie martwiłem się.
Oczywiste było, że przeżył - nie mógł zginąć, bo jak?
Harley stał nietknięty tam, gdzie go zostawiłem. Diabeł
przepadł.
Spojrzałem w lewo i ujrzałem kilkunastu mężczyzn
ubranych w białe szaty - dokładnie tak samo jak St. Piotr.
Zrozumiałem, no... prawie wszystko. Znałem tych facetów
- byli to Aniołowie.
Podnieśli równocześnie do ust długie przedmioty i wtedy
rozległ się głos trąb.
Rozpoznałem te trąby, były to te same śmiercionośne
machiny, które zniszczyły wieki temu mury Jerycha. Teraz
zniszczyły młyn i... znowu grały. Dlaczego? Może to tylko
requiem dla młyna? Albo dla St. Piotra?
Podszedłem do grających.
- Co jest, panowie? - spytałem. - Jesteście na koncercie?
Przestali dmuchać w trąby. Spojrzeli na mnie dziwnie.
Zwłaszcza jeden Anioł patrzył tak, jak patrzy dziecko na
muszkę, której zaraz będzie wyrywać skrzydełka.
- Koncert czy też nie, ale mimo wszystko wasza gra
warta była świeczki, oto nagroda - i podałem im małą
świeczkę, którą zawsze noszę w kieszeni.
- Dziękujemy - odparł Anioł - ale nie możemy przyjąć
nagrody. Jesteśmy tutaj nie po to, aby koncertować, lecz aby
dać nauczkę.
- Komu? - spytałem, chociaż znałem odpowiedź. Chodziło
o St. Piotra, Pan musiał się dowiedzieć.
- Śledziliśmy St. Piotra - odparł jeden, potwierdzając
moje przypuszczenia. Pozostali przestali już grać, a odgłos
trąb unosił się nadal w powietrzu. A może to tylko w moich
uszach grało?
- Dlaczego?
- Na polecenie Pana.
- Rozumiem, że jesteście Jego wysłannikami.
- Zgadza się. Jesteśmy komandosami Nieba, potocznie
zwanymi Aniołami. Pan wysłał nas z misją na ziemię, aby
sprawdzić, co robi St. Piotr. Śledziliśmy go, aż dotarł na
spotkanie z tobą. Podsłuchaliśmy waszą rozmowę, następnie
porozumieliśmy się z Panem i zrelacjonowaliśmy całą sprawę.
- I co?
- Kazał dać St. Piotrowi znak, że wie o jego uczynkach.
Użyliśmy trąb, aby zburzyć młyn. Taki znak będzie dla niego
jasny i zrozumiały. Będzie musiał się wytłumaczyć przed
Panem z misji, jaką wam zlecił. To zbieranie danych o
ludziach i nieodpowiedzialne dywagowanie na temat
zniszczenia ludzi przez Apokalipsę było bez sensu. Ale nie
nam jest sądzone ocenianie postępków St. Piotra. Trochę nam
przykro, że stałeś się mimowolnym świadkiem i uczestnikiem
tej akcji. Przepraszamy. Hasta la vista, amigo.
Komandosi Niebios vel Aniołowie z trąbami wrócili do
siebie, a ja zostałem sam wśród ruin.
- Czy ty jesteś adwokatem? - usłyszałem za plecami.
Obejrzałem się. Kawałek dalej stał diabeł. Coś zbyt
dużo diabłów pojawia mi się ostatnio. Trzeba będzie to
zmienić.
- Nie jestem adwokatem diabła - odparłem i diabeł
gdzieś przepadł. Nawet przez chwilę zastanawiałem się, czy
to nie było przewidzenie.
Obok mnie stanęło Licho.
Spojrzałem na nie. Małe paskudztwo o ropiejących
wargach i zaczerwienionym nosie. Rozbiegane, fanatyczne
oczka skakały raz na mnie, raz na okolicę, obserwując
wszystko wokół.
- Co, nie śpisz? - spytałem.
- Licho nie śpi, Licho czuwa - odparło Licho i zapadło
się pod ziemię.
Ruszyłem w stronę harleya i nawet udało mi się tam
dojść. Usiadłem na motocyklu i pomyślałem, że gdzieś na
ziemi ktoś właśnie wylewa dziecko z kąpielą, a inny znowu
budzi się z ręką w nocniku. Nie zazdrościłem im, mieli
kłopot.
Moim problemem było znalezienie budki z czynnym telefonem.
- Siedem.
- Osiem.
- Trzynaście.
- Trzysta.
- Cześć St. Piotr, słyszę, że wróciłeś i nic ci się nie
stało.
- Ty też jesteś cały i zdrowy, wiesz o wszystkim?
- O aniołach? O trąbach? O Panu?
- Tak. Słyszę, że wiesz. Więc nie muszę nic ci tłumaczyć.
- Byłeś już u Pana?
- Jeszcze nie, właśnie miałem iść na rozmowę.
- Dlaczego nie poczekałeś na mnie przed młynem?
- Młyn się zawalił.
- I co? Uważasz, że tego nie zauważyłem?
- Tobie nic nie może się stać.
- A co z raportem?
- To sprawa zamknięta, wytłumaczę się Panu z mojej
akcji i to wszystko.
- To co mam robić?
- Nic. Co chcesz, ale zostań na ziemi. Nie wracaj, nie
ma potrzeby, abyś przebywał tutaj. Twoje miejsce jest tam.
Przynajmniej na razie.
Rozłączyłem się cichutko. Długo walczyłem ze sobą, aby
nie rzucić słuchawką o widełki.
Mariusz Czylok
MARIUSZ CZYLOK
Urodzony 9 stycznia 1969 r. w Bielsku-Białej. Technik
ekonomista, pracuje w Przedsiębiorstwie Zagranicznym.
Czytelnik "F" i "NF" od samego początku, zwolennik
fantastyki rozrywkowej (Harrison, Zelazny, Dębski); zerka
jednakowoż od czasu do czasu w stronę Dicka, Herberta,
Carda. Opowiadanie "Raport" jest jego debiutem.
(mp)