Czylok Mariusz - Korky

Szczegóły
Tytuł Czylok Mariusz - Korky
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czylok Mariusz - Korky PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Korky PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czylok Mariusz - Korky - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mariusz Czylok Korky Rozdział pierwszy Lawina nieszczęść jaka spadła na moją głowę, ruszyła ze szczytu góry dokładnie w tym samym dniu, w którym przeprowadziłem wśród swoich wyznawców śledztwo w sprawie zaginięcia mojej ulubionej książki. Od rana tego feralnego dnia zbierałem ludzi ze swojej sekty i przepuszczałem przez filtr, czyli innymi słowy: oskarżałem ich i czekałem na rezultat przesłuchania. W sumie z tym mogli żyć gdyby tylko nie bolała mnie głowa; ale niestety... Poprzedniego dnia odwiedziłem w piwnicy swojego więźnia, który zaprosił mnie na małe tete-a-tete zakrapiane obficie alkoholem. Gorycz - tak nazywał się mój więzień, w co wątpię aby było jego prawdziwym imieniem - miał mocną głowę, czy co tam innego. Przetrzymał mnie i z tego co wiem czuł się dzisiaj świetnie, o czym powiedział mi Aldo po porannym patrolu w piwnicy. Gorycz chciał urwać mu nogę, a to świadczyło, że czuł się rzeczywiście bardzo dobrze. Co prawda - nadal był moim więźniem, ale miał satysfakcję, że wciągnął mnie w pijaństwo. Zabrałem z jego celi kielich, jako pamiątkę po naszej kolejnej rozmowie i zawarciu po raz kolejny zawieszenia broni. Trzymałem teraz ów kielich - aktualnie wypełniony wodą gaszącą straszne pragnienie - w prawej dłoni, stojąc na progu w otwartych drzwiach swojego domu. Patrzyłem na twarze kobiet i mężczyzn z mojej sekty, którzy powoli wchodzili do domu. Każda osoba zanim weszła do środka przystawała przede mną, padała do mych stóp i całowała w duży palec prawej stopy. Specjalnie z togo powodu nigdy nie ubieram skarpet. Następnie wierny udawał się na kolanach do mieszkania. Gdy ostatni członek sekty znalazł się w środku zamknąłem drzwi i odstawiłem kielich Goryczy na szafkę w przedpokoju. Była to dzisiaj piąta grupa wyznawców, którym kazałem zjawić się na audiencji ze swoim panem. Każda z grup liczyła dwadzieścia osób. Postanowiłem sobie, że ta grupa będzie ostatnią w dniu dzisiejszym. Miałem jeszcze wieczorem małą robótkę w piwnicy. Musiałem zakopać członka swojej sekty, który zszedł jakieś trzy godziny temu, najpierw do piwnicy, a potem z tego świata - to drugie zejście nastąpiło przy mojej znacznej pomocy. Wszedłem do pokoju i dwadzieścia osób uderzyło czołem o podłogę. - Witaj o panie! - ryknęli równocześnie. - Spokój mi tu! - wrzasnąłem. Wszyscy pozostali w pozycji, która wskazywała na ich najwyższy szacunek dla swego pana i przywódcy, czyli dla mnie. Czoła przylegały do parkietu. Zupełna cisza zaległa w pokoju. - Rozkazałem wam przyjść tutaj - zacząłem swoją przemowę w identyczny sposób jak do pozostałych grup z którymi miałem dzisiaj wątpliwą przyjemność spotkać się. - I zjawiliście się nie mając innego wyjścia. Kochać i szanować swego pana, tak was nauczyłem i tak ma zawsze być. Tak jest dobrze i niech zawsze tak będzie. Nie toleruję odstępstw od tych norm, które nakazałem wam stosować. Kara za brak posłuszeństwa jest w naszej sekcie tylko jedna: śmierć. Czy to jasne? - O tak panie, jasne! - ryknęli jednym głosem. - Spokój mi tu! Zebrałem was w celu wyjaśnienia bardzo ważnej sprawy. Ważnej dla mnie oczywiście, a nie dla was. Ktoś z was wkroczył na bardzo niebezpieczną drogę. Drogę kradzieży. Ktoś okazał się na tyle bezczelny i głupi, że popełnił czyn za który ponieść musi karę. - Zawiesiłem głos chcąc dodać aktualnej sytuacji trochę dramatyzmu. Nawet nieźle to wyszło. - Kto z was ludzie - ciągnąłem po chwili milczenia - pozwolił aby opętał go szatan. Kto z was ukradł z mego domu cenną dla mnie rzecz? Ten kto to uczynił wie dobrze o czym mówię, ci którzy są niewinni mogą się tylko domyślać. Dla uniknięcia niejasności powiem wam, że chodzi o ulubioną książkę waszego pana, wielką epopeję budowlaną pod tytułem "Przeminęło z wiadrem". Ktoś ją ukradł. Nalegam aby złodziej oddał mi to co zabrał. Teraz. Obiecuję, że kara nie będzie straszna. - Oczywiście kłamałem. Jak zwykle. Usłyszałem za sobą szelest cichych kroków. Ktoś schodził z piętra. Wyszedłem z pokoju popatrzeć kogo to diabli noszą po mieszkaniu. - Nie śpisz? - spytałem Drongi, która znosiła z piętra duży karton wypełniony po brzegi gazetami oraz kolorowymi ulotkami propagującymi działalność sekty "Deszczowy świt". Dronga, jak na wiedźmę przystało, wyglądała potwornie. Mieszkała ze mną od zawsze, a od miesiąca sprawowała funkcję Naczelnej Baby Jagi na ziemi. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Co ma znaczyć to pytanie? Przecież jest już późne popołudnie i nie śpię od rana. - No tak, zapomniałem. Jestem zmęczony, cały dzień pracuję. - To twoje? - wskazała na karton. - Oczywiście, że tak - na samej górze leżała książka - "Przeminęło z wiadrem". - A to co? - Znalazłam to wciśnięte głęboko pod twoje łóżko. Nie po raz pierwszy zdarza się, że nie rozumiem twojego postępowania. Zabieraj to - wcisnęła mi karton do rąk, zrobiła w tył zwrot i ruszyła w stronę schodów. Na trzecim stopniu zatrzymała się i spojrzała na mnie. - Mam jeszcze jedną małą uwagę - powiedziała. - Tak? - Wczoraj zaniosłeś wszystkie kwiaty, które otrzymałeś od tych wariatów, których nazywasz swoimi wyznawcami, do swojej sypialni. - Zgadza się. Czy źle zrobiłem? - Wiem, że się zgadza. Przecież mówię o tym. To w końcu twoje kwiaty, więc rób sobie z nimi co chcesz. Więc te kwiaty... wszystkie, które wczoraj były jeszcze przepięknie kwitnącymi okazami flory naszego świata... - Streszczaj się! - warknąłem. - Nie mam czasu stać tutaj i czekać aż skończysz. - ...zwiędły. Tyle razy już mówiłam ci abyś nie spał z otwartymi ustami. Dobrze wiesz, że nikt i nic nie może przez dłuższy okres czasu oddychać tym samym powietrzem co ty! No tak... "Przeminęło z wiadrem" znalazło się samo. To znaczy - nie tak zupełnie samo, zostało odnalezione przez Drongę. Ale w takim razie to całe śledztwo, które przeprowadzam wśród swoich wiernych, pozbawione jest sensu. Nikt nie był na tyle bezczelny aby ukradł książkę z mojego domu. Cały dzień pracy poszedł na marne. Przychodzą czasami takie dni, kiedy wszystko co dotykam rozpada się jak zamek z piasku zniszczony przez morskie fale W takim dniu najlepiej odłożyć na bok wszystkie plany. Lepiej odejść na bok i przeczekać te chwile, ale i tak istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że stojąc gdzieś tam na uboczu oberwiemy kamieniem w głowę. Wróciłem do pokoju zostawiając książkę na szafce w przedpokoju. Po drodze połknąłem małą kolorową tabletkę. Przeczuwałem nadchodzący atak. Zgromadzeni wierni nadal znajdowali się w pozycji przyjętej na początku spotkania ze swoim panem. Patrzyłem przez chwilę na ich okrągłe plecy, a potem przemówiłem: - Już wiem... - znaczyło to dużo, a równocześnie nic nie znaczyło. Cisza, jaka panowała w pokoju stała się jeszcze głębsza. Przeszedłem wolno pomiędzy wiernymi i zatrzymałem się nad zasuszonym starym człowiekiem. Kopnąłem go w żebra. Jęknął cichutko. Zbyt cicho... Chciałem aby zrobił to głośniej. - Boli? - zapytałem kozła ofiarnego. - Tak - odparł, co zaowocowało dwoma kolejnymi celnymi kopnięciami w brzuch. - Mnie też boli dziadku - powiedziałem klękając obok niego i złapałem go za włosy. Szarpnąłem jego głowę w górę i spojrzałem w twarz mężczyzny. Ujrzałem strach w jego szarych oczach. - Dlaczego ukradłeś coś co należy do mnie? Do twego pana. - Nic nie ukradłem - jęczał. Mówił prawdę. Przecież wiem o tym. - Nie kłam - uderzył jego głową o parkiet i wyprostowałem się gwałtownie. - Wynosić się stąd!!! Poderwali się na kolana i ruszyli do wyjścia. Ze strachu? - Ty zostajesz - postawiłem bosą stopę na karku starego człowieka, widząc iż ma zamiar skorzystać z okazji i uciec stąd. - Musimy porozmawiać. W cztery oczy. Pokój opustoszał. Zostałem sam na sam ze starym człowiekiem. Zdjąłem stopę z jego karku i pomogłem mu powstać z podłogi. Usiadł na fotelu do którego go doprowadziłem i spojrzał na mnie zdziwiony tym nagłym okazaniem miłosierdzia, które emanowało dziś ode mnie. Nie wiedziałem co jest grane. Nie miałem zamiaru wyjaśniać aktualnej sytuacji. Zauważyłem już wcześniej brak zębów u staruszka, dlatego przyniosłem z kuchni paczkę sucharków. Nadszedł czas na troszeczkę sadyzmu. Podałem dziadkowi paczkę sucharków i uśmiechnąłem się. Do dziadka oczywiście, nie do sucharków. - Nie odmówisz chyba? - spytałem, a on patrzył na mnie nie wiedząc co powinien zrobić. - Jedz - zachęciłem go. Staruszek odłożył sucharek na stół i padł do mych stóp prosząc o litość. W tym samym momencie w drzwiach pokoju ukazała się Dronga. - Zakończ te głupoty i zobacz co się dzieje z Najlepszym Przyjacielem - powiedziała. - Nie pobiera wody. Nie wiem... - Dobrze, już idę. - kopnąłem raz jeszcze staruszka i wyszedłem z pokoju. - Zawołaj Aldo i powiedz mu, żeby wyprowadził faceta do ogrodu - wydałem polecenie Drondze. - Do ogrodu? - spytała. - Powtórz mu to dokładnie tak jak powiedziałem. - Aldo zrozumie. To dobry chłopiec. Zrozumie co chcę aby zrobić. Zaprowadzi dziadka do ogrodu, da mu w łeb i zakopie pod krzaczkiem. Poszedłem do łazienki i włączyłem wtyczkę od Najlepszego Przyjaciela do kontaktu. Rutynowa robota. Zawsze to samo. Teraz Najlepszy Przyjaciel musi działać. Wracając na parter minąłem się na schodach z Drongą. Pilnowałem swoich rąk aby nie złapały jej za szyję. Uważałem też na nogi aby jej nie kopnęły. - I co? - spytała. - To zależy o co pytasz. - Działa? - Gdzie i dlaczego teraz? - Najlepszy Przyjaciel pobiera wodę. Mówiłem że musi działać? Wróciłem do pokoju. Staruszka nie było. Musiałem odpocząć. Miałem ciężki dzień. Rozdział drugi W domu panowała cisza. Dronga pogrążona była we śnie. Nic w tym dziwnego; dochodziła pierwsza w nocy. Pan domu, najmądrzejszy człowiek w okolicy, Wielki Guru sekty Deszczowy Świt - idol małego miasteczka zagubionego na mapie świata jeszcze nie spał. Właśnie przypomniałem sobie, że mam jedną ważną rzecz do zrobienia zanim rzucę swoją twarz na poduszkę i pobiegnę po drogach krainy Morfeusza, czy też innego boga snów. W piwnicy znajdował się trup, którego musiałem jeszcze dzisiejszej nocy zakopać. Jak mogłem o tym zapomnieć? I dlaczego Aldo nie przypomniał mi o tym? Zapakowałem do kieszeni kilka granatów i wyszedłem z domu zachowując ciszę. Nie chciałem budzić Drongi. Reflektory umieszczone na dachu budynku oświetlały teren posesji. Ogrodzenie było pod napięciem o czym informowała mnie czerwona dioda pulsująca na ścianie budynku obok dzwonka do drzwi. Za bramą tłum ludzi należących do mojej sekty oczekiwał aż pojawię się przed nimi. Wiedzieli, że o tej porze muszą zachowywać się cicho aby nie zbudzić drzemiącego we mnie zła. Aldo pojawił się obok mnie natychmiast. Cichutko, tak jakby był duchem, a nie człowiekiem. Nie zdziwiło mnie to wcale. Pochodził z Sycylii i zatrudniałem go dlatego, że był najlepszym ochroniarzem jakiego znałem. Potrzebowałem dobrego strażnika, a on był najlepszy. Niski, przystojny Włoch był znakomity. Potrafił posługiwać się każdą zabawką przeznaczoną do robienia krzywdy bliźniemu. - Zapomniałem panu przypomnieć o... no wie pan... - Tak, wiem Aldo. Idę właśnie do piwnicy ale najpierw chciałem zobaczyć czy nie miałeś problemów z tym starym człowiekiem. - Żadnych. Jak zwykle. jeżeli idzie pan do piwnicy niech pan uważa na Mięcho, szefie. Ostatnim razem gdy byłem w piwnicy urwał mi kawałek nogawki. Strasznie agresywne paskudztwo. A... i jeszcze jedno... - Aldo zawiesił głos. - Tak? - Musimy mieć nowy cmentarz. pana ogród jest już przepełniony. Jeszcze czterech, pięciu truposzy i finito. Nie będzie gdzie ich chować. Poza tym był tu znowu ten glina z którym pan ostatnio rozmawiał. Wypytywał o pana wśród fanów ale nie podszedł do mnie. Stałem tutaj i czekałem na jego ruch. - Dasz sobie z nim radę? - spytałem patrząc na oświetlone przez potężne reflektory otoczenie domu. Myślałem zupełnie o czymś innym. Zryty ogród nie przedstawiał miłego widoku. Trudno. Gdzieś trzeba chować umarłych. - Bez problemu szefie. Może pan o nim zapomnieć. Chciałbym w to wierzyć . - Jeszcze jedno Aldo. - Tak? - Kury... - Kury? Obawiam się, że nie rozumiem... - Musisz kopać głębsze doły. Groby muszą być głębsze... Dzisiaj rano jedna z kur wygrzebała z ziemi stare kości. - Znowu? Wie pan co ja bym zrobił z tymi kurami? Dobra kura to taka kura, która jest już martwa i leży na talerzu. Oczywiście upieczona. Najlepiej na soli... Pokiwałem głową i poszedłem do piwnicy. Aldo to dobry chłopak, ale strasznie nudny... Rozdział trzeci Piwnica zawsze była wilgotna. Zszedłem do niej po cichu. Jak duch. Chciałem zaskoczyć Mięcho, ale bezskutecznie... Gorycz vel Mięcho, mój osobisty więzień, nie poniósł po wczorajszej libacji jakichkolwiek strat. nadal był czujny i bardzo agresywny. Wroga istota rzuciła się na kraty, które odgradzały stwora od wolności, a mnie od bezpośredniego kontaktu z tym kosmicznym odpadem. Od czterech tygodni ten niezidentyfikowany przybysz z gwiazd był moim więźniem. Od trzech dni wiedziałem jak się nazywa - Gorycz. Wyglądał jak średniej wielkości kawałek gnijącego mięsa i tak też cuchnął. Należał do jednego z najbardziej agresywnych gatunków istot, które poznałem w ciągu swojego żywota. Początkowo sądziłem, że jest to prymitywna forma życia. Jednakże kiedy Mięcho odezwał się pewnego dnia budując logiczne zdania, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Mięcho - jak samo twierdzi - przybyło z Gwiazd, co mogło oznaczać wszystko. Czasami, kiedy schodziłem do piwnicy Mięcho wciągało mnie w dyskusje na temat egzystencji człowieka. Prowadziliśmy długie rozmowy, aż do dnia kiedy powstała pomiędzy nami ogromna przepaść, spowodowana różnicą zdań. Stwór nie akceptował istnienia człowieka, jako istoty rozumnej. Jako gatunku. Mięcho nie przyjmowało moich argumentów i od razu stało się bardzo agresywne. koniec dyskusji, pozostała tylko walka. Chce tak, niech będzie. Czasami tylko, tak jak wczoraj, dochodziło do zawieszenia broni. Przeszedłem obok celi Mięcha. Krótki korytarz doprowadził mnie do drewnianych drzwi. Otworzyłem je. Cichutko skrzypnęły. Wszedłem do dużego pomieszczenia. Trzy słabe żarówki oświetlały wnętrze piwnicy. Ubita łopatą ziemia przykrywała kilkadziesiąt ofiar o których wiedziało tylko dwoje ludzi: ja i Aldo. Denat - moja ostatnia ofiara - leżał na środku pomieszczenia. Podszedłem do trupa zabierając po drodze opartą o ścianę łopatę. Mężczyzna był już stary gdy umarł. Miał ponad osiemdziesiąt lat i najwyższy był już czas aby podążył drogą śmierci. Był to, do dnia swojej śmierci oczywiście, najstarszy członek sekty, którego zatłukłem deską za głośne zamykanie drzwi. Trzaskania drzwiami nie dało się staruszkowi wyperswadować. Tłumaczyłem, prosiłem i nalegałem. Potem groziłem... Nic nie pomogło. Musiał trzaskać zamykając drzwi. Po prostu inaczej nie potrafił. Musiał i tyle. Nie rozumiał do czego służy klamka. Po kolejnym trzaśnięciu drzwiami nie wytrzymałem. Straciłem cierpliwość i... teraz trzeba było go pochować. Tak jak już wielu innych wcześniej. Wbiłem łopatę w ziemię i zacząłem kopać. - Czy mogę liczyć na to, że taki dobry człowiek jak pan, da mi troszeczkę pieniędzy na chleb? To że nie krzyknąłem można zawdzięczać tylko mojej zimnej krwi i opanowaniu. Obejrzałem się w stronę z której dobiegał głos. Uczyniłem to powoli, bardzo powoli. Mały staruszek stał w kącie piwnicy i patrzył na mnie. Miał na sobie flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę i sztruksowe czarne spodnie. Nie mógł przejść obok mnie. Nie miał prawa stać teraz tam gdzie stał. Musiał już tutaj być w chwili kiedy wszedłem do pomieszczenia. nie zauważyłem go. Zamrugałem. Coś wpadło mi do oka. Zamknąłem oczy i otworzyłem je po chwili. Spojrzałem raz jeszcze na staruszka. Nie było go. Przed chwilą stał w rogu pomieszczenia, a teraz nikogo tam nie było. Śnię na jawie. Jestem przemęczony. Zbyt dużo poświęcam czasu na działalność w sekcie i brak snu daje znać o sobie. Ale nie może być inaczej, gdy jestem Wielkim Guru i muszę nad wszystkim panować. Wyrzucałem ziemię na bok pogłębiając dziurę w ziemi. Zajęło mi to jakieś dziesięć minut, aż wreszcie otwór w ziemi był tak duży aby zmieścił się tam cały nieboszczyk. Odłożyłem łopatę na bok i zrzuciłem ciało do wykopanego grobu. Upadł na twarz. Ręka opadła na klatkę piersiową. Ciężkie miał życie biedaczek i szkoda, że nie potrafił ciszej zamykać drzwi. Splunąłem do grobu, na wszelki wypadek przyłożyłem dodatkowo dziadkowi łopatą w potylicę i zakopałem dziurę ukrywając po raz kolejny swoją zbrodnię. Ubiłem ziemię na świeżym grobie i odstawiłem łopatę ponownie pod ścianę. Obrzuciłem piwnicę długim i uważnym spojrzeniem. nic. Pusto. Nie ma staruszka i chyba nigdy go tutaj nie było. Podszedłem do miejsca gdzie stał stary człowiek i przyjrzałem się ziemi. Brak śladów. Musiał zostawić odcisk buta na miękkiej ziemi, a jednak nie zrobił tego. Wszystko wskazuje na to, iż staruszek to tylko przewidzenie. Jednakże zanim zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie na piwnicę. - I co? - usłyszałem wracając. Spojrzałem na Mięcho. Stało w kącie bez żadnych oznak życia, ale wiedziałem, że chce porozmawiać. Zawsze tak się zachowywał. - Jesteś zadowolony? Wzruszyłem ramionami mimo woli. Skąd mam wiedzieć? Chyba tak. - Kolejny trup, kolejna ofiara. Czy ty kochasz ludzi? - Nie zastanawiałem się nad tym. - Nigdy? Musiałeś. Przecież nie robisz tego co robisz tylko dlatego, że musisz. - Może tak właśnie jest? - Moim zdaniem nie. Musi być jakiś inny powód twojego zbrodniczego procederu. Nie powiesz mi, że zabijasz ludzi bo to lubisz. - Ale ja to... może nie tak, nie przeszkadza mi to. Nic nie czuję kiedy pozbawiam kogoś życia. jeżeli kogoś zabijam to widocznie na to zasłużył. - Kim ty jesteś, że przyjmujesz rolę Boga i decydujesz o życiu i śmierci innych ludzi. Też jesteś człowiekiem. - Jak to możliwe, aby ktoś taki jak ty, nie wiadomo kto, wypowiadał się na temat ludzi. Owszem, jestem człowiekiem, ale pochodzę z innego wymiaru. Znalazłem się tutaj, w tym czasie jakieś trzydzieści lat temu i jestem. Żyję. Walczę ze złem. - Jeżeli na świecie istnieje zło i dobro to ty na pewno nie stoisz po stronie dobra. może masz rację mówiąc, że walczysz ze złem sam będąc czymś złym. Toczysz walkę ze sobą. To dobrze. Walcz. Ty jesteś chory, Korky. Bardzo chory, tak jak i ten twój ochroniarz. Szkoda tylko Drongi. To dobra czarownica. Brzydka i ohydna, ale jest dobra w tym co robi. Nikt tak dobrze nie udaje czajnika jak ona. W końcu ją też zabijesz. - To się nigdy nie stanie. - Może nie. Ale nie dałbym głowy za to. - Głowy? jakiej głowy? Jesteś kupą gnijącego mięsa. Stwór rzucił się na kraty chcąc dorwać się do mojego gardła. Odsunąłem się troszeczkę na bok. - Ty kochasz tylko samego siebie, Korky. Inni ludzie nic dla ciebie nie znaczą. Rozdział czwarty Czy na pewno jestem człowiekiem? Czy fakt, że zabiję drugiego człowieka robi ze mnie potwora w ludzkiej skórze? Może rzeczywiści coś ze mną jest nie tak. Ludzie przecież mnie uwielbiają, jestem ich bogiem. Codziennie tłum ludzi rzuca w mój dom kwiatami. Pragną abym chodził po płatkach kwiatów, specjalnie odrywają kolce róż aby ich idol nie skaleczył się biorąc kwiat do ręki. To iż co jakiś czas pojawi się niewierny w tym tłumie jest jak najbardziej normalne i muszę na to w jakiś sposób reagował. Może robię to zbyt brutalnie eliminując niewiernego ze społeczeństwa. - Co się panu stało? Miał pan problemy z Mięchem? - zapytał Aldo gdy znalazłem się ponownie przed domem po wyjściu z piwnicy. Zastanawiałem się przez chwilę czy powiedzieć Aldo o starym człowieku z piwnicy. Nie. Może to tylko majak? Tak, na pewno. To musi być właśnie przewidzenie. Jestem po prostu zmęczony. - Bóg nas widzi Aldo, wie co robimy - spojrzałem na tłum ludzi. - A wy tam! - wrzasnąłem w stronę tłumu. - Wracać do domów, dosyć tego uwielbiania! - Proszę pana! - krzyknął ktoś zza ogrodzenia. - Pozwól nam wylizać sobie stopy. - Zastrzelić go? - spytał Aldo z nadzieją w głosie. - Zostaw go. Chce dobrze. - Stałem i patrzyłem na tłum, który oczekiwał na dalsze moje słowa. Najbliżej płotu stała młoda kobieta. Emanowało z jej twarzy uczucie bezgranicznego oddania dla Wielkiego Guru, czyli dla mnie. Ruszyłem swoim umysłem w jej kierunku. Myśl pomknęła błyskawicznie pokonując odległość jaka dzieliła nas od siebie. Przeniknęła przez skórę i kości czaszki kobiety. Trafiła w pustkę i zatrzymała się. Szukała jakiegokolwiek śladu, który mógłby świadczyć o inteligencji. Zero. Brak myślenia. Wycofałem szybko z tej pustki swój umysł i powróciłem do siebie. Uśmiechnąłem się do kobiety. Było to moim zdaniem najlepsze rozwiązanie. - Aldo? - Tak szefie? - Zanieś tej kobiecie trochę amfetaminy - podałem mu małe zawiniątko z prochami, a potem patrzyłem na ochroniarza gdy podążał w stronę ogrodzenia. Przerzucił przez siatkę amfetaminkę i zawrócił na pięcie. Kobieta złapała w locie zawiniątko i momentalnie rozpakowała je. - Wynoście się - szepnąłem. - Mam was dosyć. Stałem tam jeszcze przez moment i obserwowałem tłum. Wreszcie znudzony okręciłem się na pięcie i wróciłem do domu. Rozdział piąty Zamknąłem za sobą drzwi i skierowałem swoje kroki w stronę sypialni, gdy nagle stwierdziłem, że coś tutaj nie pasuje. Coś tutaj się nie zgadza. Tylko co? Meble? Dywan? Obcy stwór stojący na środku pokoju? Telewizor? Fotele? Obcy stwór? Co robi tutaj obcy stwór? - A ty tutaj czego? - spytałem grzecznie ciężko zdziwiony obecnością obcej istoty w pokoju. Czarny, mały stworek poruszający się na kaczych łapach pokręcił głową. Czułki na głowie zafalowały i stworek przemówił: - Stojem i patrzem na ciebie. Nazywasz się Korky, co nie? - To nie jest istotne jak ja się nazywam. Istotniejsze jest to kim ty jesteś i jak się tutaj dostałeś. - Powiem ci nawet po co tutaj przybyłem, ale najpierw przedstawiem się, co nie? Nazywam się - i tutaj nastąpiła seria dźwięków, które przypominały odgłosy jakie wydaje żołądek, mający kłopoty z trawieniem - i przybywam z planety o dźwięcznej nazwie - w tym miejscu powtórzyła się seria niezrozumiałych dźwięków. - No to ładne kwiatki. - Słucham? - Nic. Nic takiego. Mów dalej. - Przybyłem tutaj wykorzystując zasadę załamania czasu i przestrzeni. Na naszej planecie każdy to potrafi. - Ale dlaczego ja? Dlaczego przybyłeś tutaj? - Bendem mówił dalej, co nie? Nazywasz się Kory, co nie? - Owszem. - No więc wszystko się zgadza. Twoje nazwisko zostało wpisane w Księdze Przeznaczenia obok Głodu, Śmierci, Zarazy i Wojny. - Pozwolisz, że usiądę? - Chciałem ci to już wcześniej zaproponować. Usiedliśmy na fotelach i przez chwilę bez słowa patrzyłem na przybysza. - Chcesz mi powiedzieć, że coś ci dolega? - Korky, twoje imię figuruje obok imion Wielkiej Czwórki w Księdze Przeznaczenia. Twoja przyszłość jest tam zapisana pogrubionym drukiem. To co tam jest napisane teoretycznie musi się wydarzyć. Ale nie wszystkim podoba się taka kolej rzeczy i chcemy to zmienić . Kluczem do tego wszystkiego jesteś ty. Przybyłem tutaj po to, aby coś ci zaproponować. Aby o coś cię prosić. Jeżeli wyrazisz swoją aprobatę na mój plan, to zmienisz przyszłość. Nie tylko swojom, ale również mojom i mojej planety, co nie? - Chwileczkę, nie tak szybko. Czegoś tutaj nie rozumiem. Chyba nie pójdę dzisiaj spać. Chcesz coś do picia? - Alkoholu raczej nie, ale filiżanki kawy nie odmówiem, jeżeli mogem prosić, oczywiście... Rozdział szósty Filiżanka kawy nie wystarczyła. Obcy wypił trzy dzbanki kawy zanim doszedł do końca swojej opowieści. - Wielka Czwórka - mówił przybysz - to nikt inny jak Jeźdźcy Apokalipsy. Nastąpił u nich w ostatnich dniach pewien drobny konflikt interesów. Nadszedł czas aby w niektórych światach przeprowadzić totalny remanent i poukładać wszystko od nowa. Ich Szef tak czyni od czasu do czasu. Do tego celu wykorzystuje właśnie Jeźdźców. Tydzień temu w rozkładzie zajęć Jeźdźców było przeprowadzenie zagłady na planecie Aarco. Zaraz potem miała zostać zniszczona moja planeta. Nic nie wyszło z tych planów, gdyż Głód został sam na sam z problemem przeprowadzenia Apokalipsy. Pozostała trójka stwierdziła, że czas na odpoczynek i pojechały kobiety na urlop porzucając swoje obowiązki. - Kobiety?! - Śmierć, Zaraza i Wojna, Korky. O nich mówią. Grają teraz w brydża na twojej planecie. Konkretniej rzecz ujmując znajdują się teraz na Gran Kanalia. - Chciałeś powiedzieć: Gran Canaria - wtrąciłem. - Jeżeli mówię Gran Kanalia, to tak właśnie jest, a nie inaczej, co nie? Wiem co mówię i nie mylem się. Dokooptowały sobie czwartego do brydża i nikt nie może zmusić ich do tego aby wróciły do pracy. Brydż wciągnął je tak bardzo, że zapomniały zupełnie o światach. Głód nalega aby powróciły do pracy bo to już czas na to. Zaległości są coraz większe, a czas jak już wspomniałem, ucieka. Wiesz jak to jest z kobietami... Nigdy nie wiesz co im uderzy do głowy. Pokiwałem głową. Tak, ja wiem jak to jest, ale skąd ON może o tym wiedzieć? - To chyba dobrze, że Apokalipsa została odroczona? Nie rozumiem czym się martwisz. - Poczekaj chwilę. Skończem i zrozumiesz, co nie? Głód musiał w jakiś sposób ratować sytuację i zastąpił swoje koleżanki kimś innym. Zaangażował do pomocy człowieka. Mieszkańca trzeciej planety od Słońca w US, dodam aby sytuacja była dla ciebie jasna. Ten człowiek musi zastąpić urlopowiczów. I robi to za dwadzieścia dolarów tygodniowo. - Tylko jeden człowiek? W jaki sposób jeden człowiek może przeprowadzić Apokalipsę. Jeden człowiek? - Na razie... Głód jeszcze coś planuje, ale jeszcze nie wiem co. W każdym razie pewne jest, że tym jedynym zwerbowanym przez Głód człowiekiem jesteś ty, Korky... Co nie? - Odnoszę przykre wrażenie, że czegoś tutaj nie rozumiem. Nie po raz pierwszy, dodam na marginesie. Musiałeś cos tutaj poprzestawiać. Używasz złych czasów. Mówisz w czasie przeszłym, tak jakby to już się stało, a przecież to wszystko co mówisz ma się dopiero wydarzyć. A może ja śpię? - Jeżeli chcesz się przekonać o tym czy śpisz to mogem cię uszczypnąć. - Trzymaj swój ryj z daleka ode mnie, dobrze? Za chwilę się obudzę zaparzę dobrej kawy i rozpocznie się kolejny piękny dzień... - Jednak cię uszczypnem. A co do tego kolejnego pięknego dnia, to życzem ci aby tak się stało. Mogem prosić o jeszcze jednom filiżankę tego czarnego świństwa? Rozdział siódmy Kiedy zadzwonił telefon pomyślałem, że nie jest to odpowiednia pora aby do kogoś dzwonić. Zresztą nie jest to też odpowiednia pora aby przychodzić do kogoś z wizytą, a jednak miałem gościa. Pora dnia lub nocy jak widać nie miała tutaj jakiegokolwiek znaczenia. - Tak słucham - rzuciłem do słuchawki te dwa miłe słowa. Patrzyłem ze zdziwieniem, coraz wyraźniej malującym się w moich pięknych oczach, na pusty pokój. Mój nocny gość poszedł sobie. Obcy stwór wyparował z mieszkania. - Pan Korky? - usłyszałem znany mi głos. Nie potrafiłem go tylko przypisać odpowiedniej twarzy. Skinąłem głową. Próbowałem poskładać to wszystko co się wokół mnie działo w całość. Dopiero po chwili, gdy cisza w słuchawce trwała już wieczność zorientowałem się, że mój rozmówca nie mógł widzieć skinięcia. - Tak. Korky, słucham. - Czy będzie pan tak dobry i poświęci dla mnie troszeczkę pieniędzy. Potrzebuję na chleb i... Staruszek z piwnicy. Kolejny majak. Muszę być bardzo zmęczony. - Słuchaj pan... - przerywany sygnał świadczył o tym, że rozmówca odłożył słuchawkę. Odwiesiłem słuchawkę i zaraz potem telefon zadzwonił ponownie. - Niech mnie pan posłucha, nie wiem kim... - To ja mówiem do ciebie - tym razem nie był to staruszek, lecz obca istota, która jeszcze przed chwilą była w moim pokoju. - Przepraszam, ale musiałem tak szybko wyjść i to bez pożegnania. Nie było ani chwili do stracenia. Czujem, że Głód jest już w drodze do ciebie, Korky. - Czujesz? Co to znaczy? - I tak nie zrozumiesz, więc nie bendem tłumaczył. W każdym razie posłuchaj mnie teraz uważnie Korky. Kiedy Głód zaproponuje ci układ w sprawie Apokalipsy, wyraź zgodę na wszystko. Idź z nim. Dostań się do jego twierdzy. Pobaw się trochę w Jamesa Bonda. Ukradnij plany Apokalipsy, zobacz co się da zrobić aby zmienić to co ma się stać. To co według wielu jest nie do zmienienia. Uratuj nas wszystkich, Korky. Jesteśmy z tobom - odłożył słuchawkę. No tak... są ze mną... No jasne... Po prostu rewelacja. Rozdział ósmy Potrzebowałem pilnie snu. Odpoczynku. Zmęczenie dawało znać o sobie. Byłem wyczerpany. Nic więc dziwnego, że nie dotarłem do sypialni lecz runąłem nagle na fotel i zanim zamknąłem oczy już spałem. Miałem dziwny sen. Wszystko rozgrywało się w pokoju gdzie moje kształtne ciało leżało na fotelu pogrążone we śnie. Na środku pokoju pojawił się nagle człowiek, na oko pięćdziesięcioletni. Miał na sobie stary, prawie całkiem zniszczony, czarny garnitur. W rękach trzymał pogrzebacz. Na twarzy mężczyzny gościł cyniczny uśmieszek, który nie wróżył nic dobrego. Mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę uzbrojoną w pogrzebacz i poczułem bolesne uderzenie w łokieć. Moje ciało leżące na fotelu nie obudziło się, więc mężczyzna uderzył raz jeszcze. Tym razem efekt był wyraźny, obudziłem się. Stałem na środku pokoju. Sam. Nikogo poza mną tutaj nie było. Rozcierałem stłuczony łokieć. Musiałem uderzyć się podczas snu. Nie wierzyłem w to co zaczynało się dziać. Coś niejasnego rozgrywało się wokół mnie ze mną w roli głównej, co wcale mnie nie cieszyło. - Co jest? - rzuciłem do pustego pomieszczenia, które milczało. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie. Pięć minut... spałem tylko pięć minut. Co za dziwny sen. Bez sensu. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Powoli ruszyłem w tamtym kierunku nadal rozcierając łokieć. Otworzyłem drzwi. Na progu stał staruszek, którego widziałem już tej nocy w piwnicy, a troszeczkę później rozmawiałem z nim przez telefon. - Czy dostanę od pana... - urwał w połowie zdania, gdyż wyciągnąłem w jego stronę prawą rękę zamierzając złapać go za koszulę. Ręka przeszyła powietrze, a staruszka nie złapałem. Nie było go. Ani na zewnątrz, ani w mieszkaniu. Przepadł bez śladu. Biała kura, która najwidoczniej nie trafiła na noc do kurnika, spała obok drzwi. Całe to zamieszanie ze staruszkiem w roli głównej wybiło ją ze snu. Popatrzyła na mnie spojrzeniem, które powoduje zwykle wylew krwi do mózgu i zaczęła coś tam pod dziobem narzekać. Miałem ochotę skręcić jej kark, tak byłem wściekły, ale jednak... wspaniałomyślnie darowałem jej życie. Chociaż... Przez moment zastanawiałem się czy kopnąć ją, czy też nie. Dałem jej jednak spokój. Niech sobie biedaczka dalej śpi. Zamknąłem drzwi zdziwiony tym, że Aldo nie zareagował na obecność obcego na posesji. Mam oczywiście na myśli staruszka, nie kurę. Zawróciłem do pokoju i stanąłem w miejscu. Nie byłem w stanie zrobić kroku z wrażenia. Na wprost mnie stał mężczyzna, którego widziałem we śnie. Cyniczny uśmieszek nie zniknął z twarzy obcego. Pogrzebacz aż po rękojeść zatopiony był w ciele mojego ochroniarza. Aldo zginął próbując mnie ochronić przed obcym. Wyjaśniła się zagadka dlaczego Aldo nie zjawił się przed chwilą przy drzwiach. Nie mógł. Nie był w stanie obronić mnie gdy w plecach tkwił pogrzebacz. Aldo był martwy. Mężczyzna rzucił Aldo na podłogę. Sycylijczyk upadł uderzając czołem w dywan. Nie mogło to mu już bardziej zaszkodzić. Napastnik nadepnął na plecy Aldo prawą stopą i szarpnął pogrzebaczem w górę. Zakrwawione narzędzie mordu znowu gotowe było do zabijania. Morderca czekał. Nie wątpiłem, że mężczyzna zna się na rzeczy. Ktoś kto pozbawił Aldo życia nie mógł grać w drugiej lidze. Ten ktoś należał do światowej czołówki. - Wejdź do pokoju, siadaj i czekaj - powiedział grobowym głosem. - Żadnych pytań, dodam jeszcze. Przeszedłem powoli do pokoju i usiadłem na fotelu. Zaczynałem coraz mniej spraw rozumieć. Było tego zbyt dużo, a nie miałem sił aby się dziwić. Coś się działo wokół mnie... Coś dziwnego. Faktycznie - nie codziennie spotyka się obce istoty z kosmosu. Nie codziennie zabijają mi ochroniarza. - Na co mam czekać? - zapytałem agresywnie gdy mężczyzna z pogrzebaczem znalazł się w pokoju. - Zamknij się. Bez pytań, powtarzam. - Może napijemy się kawy? Mężczyzna znalazł się błyskawicznie obok mnie i spojrzałem z bliska na ociekający krwią pogrzebacz. Jeden ruch nadgarstkiem wykonany przez obcego i pozbędę się oka. Co prawda mam dwoje oczu, ale wolałbym zachować jedno i drugie... Milczałem. Pomysł z kawą nie był dobry. Lepiej milczeć. - Kawa może zaczekać - szepnąłem. Obcy nie wybił mi oka. Zrozumiałem... czekaliśmy na kogoś. Rozdział dziewiąty Gość na którego czekaliśmy zjawił się dwie minuty później i od razu wiedziałem, że to jest właśnie on. Głód. Facio zapowiedziany przez przybysza z kosmosu. Faktycznie wyglądał jak zdechlak. Głód miał na sobie szarą szmatę, która była na niego troszeczkę zbyt duża. Mała wychudzona główka Głodu ukryta była pod kapturem, który rzucał cień na twarz Jednego z Wielkiej Czwórki. Oblicze Głodu stanowiło połączenie nienawiści i smutku. Ubarwione było dwoma perełkami w postaci czarnych i groźnych zarazem oczu. Te dwie czarne dziury na wskroś przeszywały moją postać. Bez słowa usiadł na drugim fotelu. Nie popatrzył nawet na swojego sługę lecz poruszył zasuszonymi palcami i morderca Aldo rozwiał się jak dym. Zostaliśmy sami. Nie odzywałem się czekając na reakcję z jego strony. Obserwował mnie. Penetrował wzrokiem moje ciało, prześwietlał mózg i szukał czegoś więcej. Słabych punktów? Coś chyba znalazł, gdyż jego pierwsze słowa trochę mnie zaskoczyły jak również utwierdziły że jest to przeciwnik z którym muszę się liczyć. - Deszczowy Świt? - głos brzmiał przyjemnie dla ucha. Cichy i słaby. Można było go porównać do wietrzyku dmuchającego w ciepły letni poranek. - To moja sekta - odparłem zupełnie niepotrzebnie. Wiedział o tym. On był ponad tym wszystkim. Pan i władca na swoim obszarze. Był kimś, z kim nawet ja, Wielki Guru, nie miałem żadnych szans. A może być inaczej? Może miałem jednak jakąś szansę? - Wiem o tym - parsknął słabo Głód. - Wiesz kim jestem? Skinąłem głową. - Widzisz mały pyłku na wietrze, istoto ziemska, zwykły śmiertelniku, przybywam tu do ciebie aby dać ci dwa wyjścia z tej ciężkiej sytuacji w jakiej się nagle znalazłeś. Daję ci prawo wyboru gdyż muszę zareagować na to co czynisz żyjąc tutaj na ziemi. - A co ja takiego robię? - Nie bądź dzieckiem, Korky. Rozmawiajmy poważnie. Jesteś inteligentny, więc nie widzę powodu aby tłumaczyć ci wszystkie niejasności. To co powiedziałem i co powiem jest ci znane, a moja propozycja rozwiązania twojego problemu będzie dla ciebie korzystna. Nie widzę tutaj żadnego powodu dla którego miałbyś mi przerywać. Myśl tylko człowieku. Przerwał na moment zostawiając mi trochę czasu na przetrawienie informacji. - Z reguły nie działam w pojedynkę - ciągnął Głód swoje przemówienie. - O czym dobrze wiesz, jeżeli wiesz kim jestem. W ostatnim czasie jednakże, zaszły pewne drobne nieporozumienia pomiędzy mną, a pozostałymi członkami spółki. Powiem tylko krótko: w obecnej chwili moje wspólniczki odpoczywają i nie zamierzają powrócić do pełnienia swoich obowiązków. Pozostałem sam na placu boju, jeżeli mogę tak to określić i muszę ciągnąć tę robotę sam. Zdajesz sobie sprawę ile to pracy i wysiłku wymaga? - No... wiem ile pracy i wysiłku wkładam w prowadzenie sekty. Ty też masz na pewno ciężko. - No właśnie. I dlatego tutaj jestem. Potrzebuję twojej pomocy. Mój Szef spisał cię już na straty ze względu na prowadzony przez ciebie proceder i decyzję o dalszym życiu niejakiego Korky`ego pozostawił mnie. Nie będę ukrywał, że bardzo się z tego faktu cieszę. Może tego nie widać... ale tak jest. Rozmawiałem ze swoim Szefem przed chwilą i potwierdził mi, że nadajesz się do naszych celów. Rozmawiał już z tobą i po tej rozmowie stwierdził, że mogę sam decydować o twoim życiu... i śmierci oczywiście też... Nie przypominałem sobie jakiegokolwiek Szefa z którym miałbym w ostatnim czasie rozmawiać. Może coś umknęło mi w życiu? Czyżbym coś istotnego przeoczył? - Wiem, wiem. Zaraz powiesz mi pewnie, że jest wiele innych ludzi, którzy są gorsi od ciebie. Może masz rację, ale nie o to tutaj w tej chwili chodzi. Nie mogę dłużej czekać, potrzebuję kogoś już teraz, dzisiaj, natychmiast. Dlatego wybrałem ciebie, ale jest tak jak już powiedziałem: masz wyjście, a konkretnie dwa. O... coś nowego, pomyślałem. Zamilkł. Bawiła go ta chwila napięcia. - Chcesz usłyszeć jakie to wyjścia? - zapytał. Wzruszyłem ramionami co nie miało nic wspólnego z tym, że dokładnie w tej samej chwili zadzwonił telefon. Rozdział dziesiąty Nie tak wyobrażałem sobie Jeźdźca. Na pewno nie jako kogoś kto jest słaby i chuderlawy. Szukający pomocy wśród ludzi Głód? Jeździec poruszył palcami i pojawił się obok niego mężczyzna z pogrzebaczem. - Odbierz telefon - polecił Głód. Mężczyzna wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił wskazał pogrzebaczem w moim kierunku. - To do niego - stwierdził. - Kto? - spytał Głód. - Nie zrozumiałem - ewidentnie kłamał, co wprowadziło mnie w zdumienie. Do tej pory myślałem, że sługa Głodu jest oddany swemu panu. Destrukcja wśród Jeźdźców musiała jednak zajść nieco dalej. Skąd wiedziałem, że kłamie? Byłem Guru... wiedziałem. Intuicja kobieca... to chyba to... Sługa kłamał w tak prymitywny sposób, że nie można było zrobić tego gorzej. Kiwał głową do Głodu i pogrzebaczem kreślił w powietrzu tajemne znaki. Chciał przekazać swojemu panu w dyskretny sposób jakąś informację. Jaką? O co chodzi? - Idź - wydał mi polecenie. Wyszedłem do przedpokoju gdzie od zawsze wisi na ścianie telefon. Sługa i pogrzebacz poszli za mną. Facet oparł się o ścianę i patrzył na mnie bawiąc się pogrzebaczem. Podniosłem słuchawkę. - Tak? - Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale chciałem pana uprzejmie zapytać, czy... - Panie!!! - wrzasnąłem do słuchawki. - Kim pan jest? Dam panu te pieniądze na chleb, ale niech mi pan... Stary człowiek nie czekał aż dokończę zdanie i odłożył słuchawkę. Nie rozumiałem o co mu chodzi. Zaczyna rozmowę i nagle kończy. Dziwne. Kto to jest? - Już skończyłeś? - spytał Głód gdy wróciłem do pokoju. Mężczyzna z pogrzebaczem gdzieś przepadł. - Chcę iść spać - powiedziałem siadając ponownie na fotelu. - Mam serdecznie dosyć tych bzdur. Jak nie staruszek, to jakiś idiotyczny stwór. Jak nie stwór, to znowu ten idiota z pogrzebaczem, jak nie on to znowu ty. Mam już dosyć. Chcę spać. Jestem zmęczony. - Skończyłeś? Jeżeli tak to mnie posłuchaj. Masz dwa wyjścia z obecnej sytuacji... - Powtarzasz się. - Pierwsze wyjście jest takie, że idziesz ze mną. Tak byłoby najlepiej... - Dokąd? - Nie pytaj. Po prostu idziesz. Drugie... - Nigdzie nie idę. Mam dość pracy tutaj. - Drugie wyjście, które oczywiście możesz wybrać, różni się diametralnie od pierwszego. Nie idziesz ze mną i zostajesz tutaj. - To jest dobry pomysł. - Dodam tylko, że martwy. Zostajesz tutaj martwy. Powtarzam: jedno wyjście - idziesz ze mną - żywy. Drugie wyjście: zostajesz tutaj, we własnym mieszkaniu - martwy. Wybieraj. No tak, wybór mam nie do pozazdroszczenia. Żyj lub umieraj. Ale nawet w wypadku kiedy wybiorę pierwszą ewentualność to i tak umrę dla wszystkich. Dla świata. Przestanę istnieć. Po prostu zniknę. Wszystko to co usłyszałem od przybysza z kosmosu zaczynało się sprawdzać. - Mam pytanie - powiedziałem cicho. Tak poważnie to miałem ich kilka. - Pytaj. - Co się ze mną stanie gdy pójdę z tobą? - Zostaniesz zakwaterowany w siedzibie Wielkiej Czwórki, następnie przeszkolony przez moich służących, i wreszcie wraz ze mną weźmiesz udział w Apokalipsie. Nie chciałem odchodzić z tego świata. Apokalipsa to ważna sprawa, ale - przynajmniej dla mnie - nie aż tak ważna aby rezygnować z tego wszystkiego co już miałem. O nie... Wielkim Guru jest się tylko raz w życiu. Ale z drugiej strony jeżeli nie pójdę z Głodem to nic nie zyskam. Stracę. Jeżeli pójdę to mam szansę na... no właśnie, na co? Co mogę zyskać? - Napijesz się kawy zanim pójdziemy? - spytałem. Rozdział jedenasty - Nie pijesz? - spytałem Głodu nalewając sobie drugą filiżankę mocnej kawy. Głód pokręcił głową. - Mam kłopoty z żołądkiem - powiedział. - A może chcesz ciasteczko? Pokręcił głową. - Nic dziwnego, że tak marnie wyglądasz. Musisz coś jeść bo umrzesz z głodu. - Bardzo śmieszne... - Rób jak chcesz, w każdym razie ja chętnie poczęstuję się biszkoptami. Włożyłem do ust kawałek ciastka i zapytałem: - A asz hakiesz lany ahokaisy? - Kiedy połkniesz ciastko to powtórz raz jeszcze to pytanie, dobrze? I z łaski swojej nie pluj na mnie. Po chwili powtórzyłem: - Masz jakieś plany Apokalipsy? Czy też wszystko co robisz to jest to tak sobie na zasadzie improwizacji? - Pij tą kawę i znikamy stąd. I przestań się ślinić. - Rozumiem. Żadnych pytań. W porządku. Jeszcze tylko pożegnam się z Drongą. - Tylko szybko - Głód znowu przywołał swojego sługusa z pogrzebaczem (nawiasem mówiąc to ciekawe z jakiego wymiaru od tutaj przybywa) i posłał go ze mną na piętro do sypialni. - Czy wy tam u siebie, gdziekolwiek to jest, nie macie innej broni niż pogrzebacz? - spytałem mężczyznę idącego za mną po schodach. - Idziesz się pożegnać czy też będziesz zadawać pytania? - obejrzałem się na niego i równocześnie wyprowadziłem potężne i celne uderzenie piętą w nos. W jego nos... Musiałem to zrobić. Należało się to facetowi. Byłem to winny mojemu drogiemu Aldo. Jeżeli nie mogłem go już uratować, niech będzie to chociaż takie małe requiem dla niego. Cios był skuteczny. Głowa mężczyzny poleciała do tyłu jako pierwsza, potem całe jego ciało, a na końcu pogrzebacz. Sługa upadł ciężko na plecy uderzając mocno głową o podłogę. Był twardy. Dostał w nos, uderzył głową, a jeszcze wstawał i chciał walczyć. Dopadłem go zanim wyprostował się zupełnie. Kolejny cios, tym razem pięścią, dotarł do jego skroni i sługus znalazł się na ścianie. Dołożyłem mu jeszcze w nerki i w żebra. Stałem przez chwilę nad nim ciężko oddychając. Mężczyzna nie próbował się podnieść. Z pogrzebaczem w dłoni pobiegłem do pokoju. Głód stał na wprost wejścia do pokoju na środku pomieszczenia. Dzieliło nas około trzech metrów. Fotel stał pomiędzy nami. Przez ten mebel nie mogłem od razu rzucić się na niego i rozbić tą kruchą czaszkę. Patrzył na mnie tym swoim spojrzeniem przesyconym nienawiścią i smutkiem. Oczywiście Głód patrzył, a nie fotel. - Mówiłem ci żebyś nie pił kawy. Musiała ci zaszkodzić. Ruszyłem na Jeźdźca Apokalipsy z przygotowanym do zadania śmiertelnego ciosu pogrzebaczem. Kiedy poczułem potężne uderzenie w kark zrozumiałem, że popełniłem właśnie kolejny błąd w swoim życiu. Być może ostatni. Powinienem był zabić togo gościa od pogrzebacza. To rzeczywiście zawodnik ze światowej czołówki. A tak przy okazji: człowiek uczy się na błędach, które popełnia. Czasami ta nauka trwa przez całe życie. Rozdział dwunasty - Nie uderzyłem go zbyt mocno? - usłyszałem głos w ciemności. - Leciutko, proszę pana - padła odpowiedź. Podniosłem powieki. Siedziałem w fotelu. Pękała mi czaszka, a Głód zagląda mi w oczy. Obok niego stał jego sługa z pogrzebaczem w ręce. Uderzył mnie leciutko, tak? To dlaczego głowa chce mi odpaść? - Mogę prosić o kawę? - spytałem próbując się ruszyć. Nie wychodziło mi to najlepiej. - Nie musi być to od razu pełny dzbanek, wystarczy filiżanka. Głód skinął na sługę, który wyszedł momentalnie do kuchni. - Nigdy więcej nie próbuj tego typu zagrań - powiedział. - Nic nie wskórasz. Mnie nie zabijesz, a z moim sługą nie wygrasz. - Ten twój sługa, on ma jakieś imię? - Zapytaj go o to. - Jest małomówny. Głód wzruszył ramionami. - Jeżeli przejdziesz pomyślnie szkolenie, staniesz się również bardzo groźnym przeciwnikiem dla innych. - Udziel mi proszę jeszcze jednej informacji. Zabierasz mnie do siebie nie mówiąc równocześnie ani słowa co będzie dalej, co potem. - Jak to, co potem? Najpierw musi być teraz. - Bzdury. Powiedz mi Głód, jak już skończymy niszczyć i zabijać, palić i rozrywać wszystko co żywe, to co potem? - Nic. Nie będzie świata, który znasz. Wszystko co będzie potem, będzie zupełnie inne, obce tobie, ale nie martw się. Zabierając się stąd, czas dla ciebie stanie w miejscu. Kiedy wrócisz ponownie do domu, po miesiącu czy też po latach, wszystko będzie po staremu. Tak jak teraz gdy stąd odchodzisz. Wierz mi, Korky. Sługa z filiżanką kawy powrócił z kuchni. - Nie naplułeś? - spytałem odbierając od niego filiżankę. - Pij i czas na nas - powiedział Głód. Patrzyli na mnie jak piję kawę. Przeciągałem to tak długo, jak się tylko dało. Tylko po co to wszystko? I tak musiałem iść z nimi. Odłożyłem pustą filiżankę i spojrzałem na nich. - I co teraz? - Na dach. Nie zadałem idiotycznego pytania o co chodzi. Jeżeli mówi na dach, to na dach. Wyszliśmy na piętro, a potem na strych. Odrzuciłem właz i znalazłem się na dachu. Kiedy stanąłem pod gołym niebem, spojrzałem w dół na wychodzących za mną wrogów. Miałem ochotę zamknąć właz nad głowami idących za mną i uciec. Nic by to jednak nie dało. Byli zbyt potężni dla Wielkiego Guru. Przynajmniej w tej chwili... Na razie... - Wsiadaj - powiedział Głód. - Gdzie mam siadać? - Powiedziałem wsiadaj, a nie siadaj. Nie zadawaj głupich pytań. Odwróć się i milcz. Zrobiłem w tył zwrot i ujrzałem UFO. Widziałem ten pojazd nie jeden raz. Oczywiście nie taj jak teraz go widzę. Nie z bliska. Zawsze tylko na zdjęciach. Pojazd zajmował połowę dachu. Wyglądał imponująco z tymi wszystkimi błyszczącymi światełkami. Spojrzałem w prawo i w dół, tam gdzie tłum ludzi z mojej sekty oczekiwał nowego dnia. Cisza i spokój. Jak to możliwe aby nikt nie zauważył obcego pojazdu parkującego na dachu? A poza tym czy nikt z nich nie zauważył przybycia obcych? Wydaje się to niemożliwe, a jednak musiało tak być. - To jest chewi. Wy nazywacie ten pojazd UFO, prawda? - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Głód jako Jeździec Apokalipsy musiał przecież o tym fakcie wiedzieć. - Owszem. To ty nim... (powozisz???) ty go używasz? - brakowało mi słów. - Nie tylko ja, wszyscy go używamy. Wszyscy, którzy jesteśmy zaangażowani w temat Apokalipsy. Dość gadania, wsiadaj. Czas wracać do domu. - Ja już jestem w domu. - Już nie Korky. Już nie... - urwał nagle i patrząc ponad moim ramieniem zadał dziwne pytanie: - Co On tutaj robi? Spojrzałem tam gdzie patrzył Głód. Obok kom