Czarodziejka ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE

Szczegóły
Tytuł Czarodziejka ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czarodziejka ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarodziejka ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czarodziejka ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andre Norton Czarodziejka ze Swiata Czarownic Przelozyla Ewa Witecka Tytul oryginalu: Sorceress of the Witch World SCAN-dal Rozdzial I Oddech Lodowego Smoka mrozil Wzgorza. Byl wlasnie srodek zimy i dobiegal konca rok, ktory nie okazal sie laskawy ani dla mnie, ani dla moich bliskich. To za rzadow Lodowego Smoka powaznie zastanowilam sie nad przyszloscia. Wiedzialam, co musze zrobic, choc sprawialo mi to bol, by uchronic drozszych mi nad zycie braci przed Ciemnoscia, ktora mogla ich dosiegnac za moim posrednictwem. Jestem - a raczej bylam - Kaththea z Domu Tregartha. Otrzymalam wyksztalcenie Czarownicy, jakkolwiek nigdy nie zlozylam przysiegi Strazniczki ani nie nosilam Klejnotu, ktory ciezkim brzemieniem spoczywa na piersiach Madrych Kobiet. Nauczylam sie wszystkiego, co i one umieja, lecz stalo sie to wbrew mojej woli.Jest nas troje, troje w razie potrzeby stajacych sie jednoscia: Kyllan - wojownik, Kemoc - czarownik i jasnowidz, oraz ja, Kaththea - Czarownica. Nasza matka nazwala nas tak w chwili, gdy przyszlismy na swiat, i stalismy sie takimi. Byla niegdys Strazniczka, ale siostry wyrzekly sie jej, kiedy poslubila Simona Tregartha, ktory przybyl do Estcarpu przez jedna z Bram miedzy swiatami. Nasz ojciec byl niezwyklym czlowiekiem. Nie tylko dobrze znal wojenne rzemioslo (i bardzo przysluzyl sie Estcarpowi, gdyz ta prastara kraina toczyla boj na smierc i zycie z drapieznymi sasiadami, Karstenem i Alizonem), lecz takze wladal jakas czastka Mocy czarodziejskiej. Tego zas Madre Kobiety nie mogly zniesc u mezczyzny. Kiedy nasza matka, Jaelithe, poslubila Simona i weszla do jego loza, okazalo sie, ze wcale nie utracila czarodziejskich zdolnosci, jak wszyscy tego oczekiwali, ale raczej znalazla inna droge prowadzaca do tego samego celu. Wzbudzilo to gniew Strazniczek, ktore nigdy nie przyznaly, ze Jaelithe podwazyla tradycje. Potrzebowaly jednak jej pomocy, musialy z niej korzystac. Nasi rodzice wyruszyli przeciw niedobitkom Kolderu, demonom z innego swiata, ktore tak dlugo zagrazaly Estcarpowi. Odnalezli zrodlo zla i je zniszczyli. Kolderczycy bowiem, podobnie jak nasz ojciec, nie pochodzili z naszego czasu i przestrzeni. Stworzyli wlasna Brame, zeby saczyc przez nia trucizne do Estcarpu. W obliczu tych wspanialych dokonan Madre Kobiety nie odwazyly sie otwarcie wystapic przeciw Domowi Tregartha, zachowaly jednak uraze do naszej matki. Nie to, ze wyszla za maz, wzbudzilo ich gniew, gdyz czuly tylko pogarde do towarzyszki, ktora pozwolila, by uczucie wyrwalo ja z ich grona. Natomiast nie mogly jej darowac, ze mimo odstepstwa pozostala Czarownica. Jak juz powiedzialam, urodzilismy sie jednoczesnie: ja przyszlam na swiat ostatnia. Pozniej nasza matka powaznie zaniemogla. Wtedy oddano nas pod opieke Anghart, ciezko doswiadczonej przez los kobiecie z ludu Sokolnikow. Ona obdarzyla nas miloscia, ktorej nie mogla nam dac matka. Co do ojca, to byl tak przejety choroba malzonki, ze przez te dlugie miesiace zupelnie go nie obchodzilo nasze istnienie. Wydaje mi sie, ze w glebi duszy nigdy nam nie wybaczyl cierpien, jakich przysporzylismy matce. Kiedy bylismy dziecmi, bardzo rzadko widywalismy rodzicow, poniewaz obowiazki trzymaly ich w Poludniowej Stanicy. Simona mianowano Straznikiem Granic i strzegl bezpieczenstwa Estcarpu, a Jaelithe mu pomagala jako polowa Czarownica i jego prawa reka. My zas mieszkalismy w ustronnym dworze, gdzie pani Loyse, dawna towarzyszka broni naszych rodzicow, stworzyla nam domowe ognisko. Bardzo wczesnie zauwazylismy, ze mamy w sobie cos, czym roznimy sie od innych: w pilnej potrzebie moglismy laczyc nasze umysly tak, ze stawalismy sie jedna istota. I chociaz uzywalismy naszej Mocy jedynie w drobnych sprawach, nieswiadomie rozwijalismy ja i umacnialismy. Instynktownie wiedzielismy tez, ze musimy cala rzecz zachowac w tajemnicy. Nie poddano mnie, jak inne dziewczynki, testom majacym na celu wybranie kandydatek na Czarownice, gdyz matka zerwala wszelkie wiezi z Rada Strazniczek. I zarowno ona, jak i Simon, czy dlatego, ze wiedzieli o naszych zdolnosciach, czy tez z innego powodu, chronili nas, jak mogli, abysmy nie ulegli sposobowi zycia obowiazujacemu w Estcarpie. Pozniej nasz ojciec zaginal. Podczas jednego z niepewnych rozejmow w nie konczacej sie wojnie wsiadl na sulkarski statek. Zamierzal zbadac pewne wyspy, na ktorych zauwazono jakas podejrzana dzialalnosc. I odtad juz nigdy go nie widziano ani o nim nie slyszano. Wkrotce potem Jaelithe przyjechala do naszego schronienia i po raz pierwszy wezwala Kyllana, Kemoca i mnie na prawdziwy test Mocy. Polaczywszy swoja Moc z nasza rozpoczela poszukiwania i zobaczyla Simona. Dysponujac tak watlymi wskazowkami wyruszyla, by go odnalezc; my zas zostalismy w Estfordzie. Kiedy Kyllan i Kemoc wstapili do Strazy Granicznej i pozostawili mnie sama. Madre Kobiety zrobily to, co z dawna planowaly. Wyslaly jedna z Czarownic do naszego dworu i zabraly mnie do Przybytku Madrosci. Przez kilka nastepnych lat bylam calkowicie odcieta od mojego swiata i moich braci. Jednak w zamian pokazano mi inne swiaty, w sercach zas ludzi obdarzonych zdolnosciami podobnymi do moich rodzi sie tak wielka zadza wiedzy, ze z czasem przeslania wszystko inne. Podczas tych dlugich lat walczylam ze soba, zeby nie ulec pokusie i nie zaspokajac tego glodu; pozwolilo mi to zachowac nieco swobody. Powiodlo mi sie tak dobrze, ze zdolalam nawiazac kontakt z Kemocem. Zanim Czarownice zmusily mnie do zlozenia ostatecznej przysiegi, moi bracia przybyli mnie uwolnic. Nie udaloby sie nam zerwac nalozonych przez Rade wiezow, gdyby nie to, ze Czarownice gromadzily wowczas Moc, tak jak zgarnia sie do reki wszystkie nici osnowy. Zamierzaly zadac druzgocacy cios Karstenowi i skonczyc z tym najgrozniejszym przeciwnikiem Estcarpu. Polaczone sily woli skierowaly na gory dzielace oba kraje: zmiazdzyly szczyty, wydzwignely doliny, odwrocily bieg rzek. Nie mogly sie wiec nam przeciwstawic. Pojechalismy na wschod, w nieznane. Kemoc odkryl bowiem niezrozumiala tajemnice: bardzo dawno temu w umyslach ludzi ze Starej Rasy pojawila sie jakas zapora przeciw wschodowi i przestal on dla nich istniec. Stalo sie to w chwili, kiedy porzucili tenze wschod przybywajac do Estcarpu. Przedarlismy sie przez wschodnie gory i znalezlismy sie w Escore. Chcac nas ocalic i zdobyc potrzebne wiadomosci, rzucilam czary i omal nie zgubilam naszej dawnej ojczyzny. Albowiem w odleglej przeszlosci adepci ze Starej Rasy spustoszyli Escore w walce o wladze, uwalniajac ogromne sily i Moce. Pozniejsi tworcy i zalozyciele Estcarpu uciekli na zachod, zamieniajac pozostawione za soba graniczne gory w bariere nie do przebycia. Rzucajac czary (wprawdzie nikle w porownaniu z dokonaniami naszych przodkow), obudzilam jednak uspione sily i w Escore na nowo rozgorzal boj pomiedzy Dobrem i Zlem. Sprzymierzylismy sie z mieszkancami Zielonej Doliny, pradawnym ludem, w ktorego zylach plynela rowniez krew Starej Rasy. Nigdy nie staneli oni po stronie Zla. Zmobilizowalismy nasze sily i rozeslalismy poslancow z mieczami wojny, aby wezwac wszystkie istoty dobrej woli do walki ze slugami Ciemnosci. Przybyl wowczas czlowiek, ktorego Lud Zielonych Przestworzy przyjal jak swego, nalezacy do Starej Rasy wielmoza ze Wzgorz. W tajniki magii wprowadzil go ostatni pozostaly w Escore adept, ktory zachowal neutralnosc. Dinzil byl ambitny i mial nature badacza. Kiedy na wlasna reke rozpoczal badania, jeszcze nie pragnal wladzy. Mieszkancy Zielonej Doliny znali go od dawna i powitali z honorami. Dinzil umial podobac sie kobietom - i nie tylko podobac, jak sama moge zaswiadczyc. Ja, ktora dotychczas znalam tylko braci i przysylanych przez naszego ojca gwardzistow, zaznalam nowego, innego smaku przyjazni poznajac wielmoze ze Wzgorz. I serce zabilo mi mocniej, kiedy po raz pierwszy spojrzalam na lego ogorzala twarz. Dinzil tez zaczal sie do mnie zalecac, a robil to bardzo umiejetnie. Kyllan znalazl juz dla siebie towarzyszke zycia, Dahaun, Pania Zielonych Przestworzy, Kemoc zas jeszcze nie poznal milosci. Kyllan nie oparl dloni na rekojesci miecza, gdy usmiechnelam sie do Dinzila. A niechec Kemoca, oby mi to wybaczyl, wzielam za zazdrosc, gdyz jednosc naszej trojki mogla zostac rozbita. Pozniej Kemoc zaginal w gorach bez wiesci. Jak podszeptu serca posluchalam obietnicy Dinzila, ze pomoze mi odnalezc brata, i wyruszylismy oboje do Ciemnej Wiezy. Obecnie, chocbym nie wiem jak sie starala, nie moge sobie przypomniec, co tam sie wydarzylo. Odnosze wrazenie, jakby ktos mokra gabka starl z mej pamieci dni, kiedy pomagalam Dinzilowi w czarach. I chociaz wciaz usiluje przywolac tamte wspomnienia, tylko coraz wiekszy bol sciska mi serce. Kemoc odnalazl mnie przy pomocy Kroganki imieniem Orsya, o czym opowiada w swojej czesci tej kroniki. Okazal nadludzka sile i wytrzymalosc, zeby wydostac mnie z siedziby slug Ciemnosci. Wowczas jednak bylam tak skazona zlem, iz do konca stalam u boku Dinzila, pragnac , skrzywdzic najblizsze memu sercu osoby. Kemoc wolalby raczej widziec mnie martwa i, choc niewprawnie, porazil mnie za pomoca czarow. Od tej chwili bylam jak nowo narodzone niemowle, gdyz calkowicie utracilam zdobyta w zyciu wiedze. Poczatkowo zachowywalam sie niczym male dziecko i robilam, co mi kazano, nie kierowalam sie wlasna wola czy pragnieniami. Taki stan rzeczy zadowalal mnie jakis czas. Pozniej zaczely dreczyc mnie koszmarne sny. Nie pamietalam ich po przebudzeniu; i to bylo cale szczescie, gdyz umysl normalnego czlowieka by ich nie zniosl. Nawet niejasne wspomnienia sennych majakow budzily we mnie mdlosci i przejmowaly dreszczem tak, ze lezalam na moim poslaniu we dworze Dahaun, bojac sie zasnac. Zapomnialam o wszelkich zabezpieczeniach przeciw zlu, utracilam wszelkie umiejetnosci wyuczone w szkole Czarownic; bylam wobec zla bezbronna. Wydawalo mi sie, ze stoje na sniegu nago, chlostana mroznym wiatrem, ale zmagam sie z czyms znacznie gorszym, ze smrodliwym powiewem Ciemnosci. Dahaun robila, co mogla. Lecz potrafila leczyc tylko umysl i cialo, a ja mialam chora dusze. Kyllan i Kemoc siedzieli obok mnie, starajac sie odegnac Ciemnosc. Wysilano cala wiedze Zielonej Doliny, zeby mnie ocalic. W chwilach przytomnosci rozumialam niebezpieczenstwo i ogrom zagrozenia. Przeciez mieszkancy Doliny potrzebowali wszystkich zabezpieczen, nie tylko materialnej broni, lecz takze tarczy umyslow i ducha. Walka o mnie oslabiala ich fortyfikacje. Z czasem wydoroslalam, przestalam byc beztroskim dzieckiem. Pojelam, ze te koszmarne sny to tylko zapowiedz tego, co moglo grozic zarowno mnie - jak i innym za moim posrednictwem. Zabrano mi bowiem cala wiedze o zyciu i cos obcego probowalo wypelnic powstala luke. Dlatego wlasnie, choc juz nie myslalam w narzucony mi przez Dinzila sposob, pozostalam wrogiem moich braci. Przeciez moglam stac sie Brama, przez ktora dosiegnie ich zlo. Poczekalam na chwile, kiedy Kyllan i Kemoc udali sie na narade wojenna. Wyslalam wiadomosc do Dahaun i Orsyi. Rozmawialam z nimi otwarcie. Powiedzialam im, co nalezy zrobic dla dobra wszystkich, a moze rowniez i dla mnie samej. -Nie zaznam tu spokoju. - Nie zadalam pytania, lecz stwierdzilam bezsporny fakt. Wyczytalam z ich oczu, ze sie ze mna zgadzaja, i dodalam: - Bardzo szybko zamieniam sie w drzwi gotowe wpuscic tu Ciemnosc, ktora tylko czeka na dogodna okazje. Jestem grozniejszym przeciwnikiem niz jakikolwiek potwor krazacy wokol waszych zabezpieczen. Dahaun, jako Pani Zielonych Przestworzy wladasz wielka Moca i musza cie sluchac wszystkie rosliny, zwierzeta i ptaki. Orsyo, ty takze masz wlasna magie i sama moge zaswiadczyc, ze nie mozna jej lekcewazyc. Ale przysiegam wam, ze to, co teraz usiluje we mnie wejsc, jest silniejsze od waszych polaczonych Mocy. Jestem pusta - i moga mna zawladnac sily, o ktorych wolalybysmy nie myslec. Dahaun skinela glowa. Poczulam ostry bol w sercu. Dobrze wiedzialam, ze mowie prawde. Jednak jakas nikla czastka mojej istoty rozpaczliwie czepiala sie nadziei, ze sie myle i ze Dahaun powie mi o tym. Ona zas zgodzila sie z wyrokiem, ktoremu bede musiala sie poddac. -Co chcesz zrobic? - zapytala Orsya. Przyszla do mnie prosto ze strumienia. Jej wlosy schly tworzac srebrzysty oblok i krople wody blyszczaly na perlowej skorze, lecz nie starla ich, gdyz dla Kroganow woda jest samym zyciem. -Musze stad odejsc... Dahaun pokrecila przeczaco glowa. -Poza zasiegiem naszych zabezpieczen bardzo szybko spelni sie to, czego sie obawiasz. Zreszta Kyllan i Kemoc na to nie pozwola. -Tak, to prawda - odparlam. - Ale jest jeszcze cos. Moge powrocic do Estcarpu i znalezc tam pomoc. Slyszalyscie, ze rozprawa z Karstenem obalila wladze Rady Strazniczek. Wiele z nich umarlo, nie mogac dlugo utrzymac w sobie potrzebnej do ataku energii. Rzady Madrych Kobiet w Estcarpie skonczyly sie. Teraz nasz dobry przyjaciel Koris rozstrzyga, czy trzeba zrobic to, czy tamto. Jezeli zyja jeszcze wielkie Czarownice, moga mnie uleczyc, a Koris na pewno kaze im to zrobic jak najszybciej. Pozwolcie mi wrocic do Estcarpu. Jestem przekonana, ze wyzdrowieje i bede w stanie walczyc tutaj u waszego boku. Dahaun nie odpowiedziala od razu. Jej magia sprawia, ze Pani Zielonych Przestworzy nigdy nie wyglada tak samo, lecz zawsze sie zmienia. Czasami zdaje sie nalezec do Starej Rasy i ma ciemne wlosy i jasna cere, innym razem zas jej wlosy o barwie plomienia okalaja ogorzala twarz. Nie wiem, czy dzieje sie tak z jej woli, czy tez bezwiednie. Teraz wygladala jak kobieta z mojej rasy. Z roztargnieniem odgarna z czola pasmo wlosow i zagryzla wargi. Wreszcie skinela twierdzaco glowa. -Moge rzucic czar - oswiadczyla - czar, ktory umozliwi ci bezpieczna podroz az do granicznych gor. Wedrujac szybko, nie musisz obawiac sie inwazji zla. Powinnas jednak wesprzec moj czar cala sila woli. -Wiesz, ze to zrobie - powiedzialam. - Teraz jednak musicie pomoc mi w innej sprawie, poprzec mnie, kiedy powiadomie o swoich zamiarach Kyllana i Kemoca. Moi bracia wiedza, ze nic mi nie bedzie grozilo, gdy tylko dotre do Korisa... Nowi przybysze z Estcarpu mowili nam, ze nas szuka. Lecz Kyllan i Kemoc mimo to moga probowac mnie zatrzymac. Dlatego powinnysmy stanowczo zazadac ich zgody, a nawet obiecac, ze wroce, gdy tylko otrzymam nowa psychiczna tarcze. -Ale czy na pewno tak sie stanie? - zapytala Orsya. Nie wiem, czy choc troche mi wspolczula. Bedac we wladzy Dinzila nie tylko wy siapilam przeciw niej, lecz takze nastawalam na jej zycie. Nie miala wiec powodu, zeby mi dobrze zyczyc. Jesli jednak, jak przypuszczalam, byla zlaczona w jedna istote z Kemocem, mogla wyswiadczyc mi te przysluge przez wzglad na niego. -Nie. Moge zostac oczyszczona, wszelako nie odwaze sie tutaj wrocic - odpowiedzialam otwarcie. -I sadzisz, ze zdolasz odbyc te podroz? -Musze. -Dobrze, opowiem sie po twojej stronie. -I ja tez - obiecala Dahaun. - Lecz oni beda chcieli pojechac z toba. -Uzyjcie waszych wlasnych czarow. Niech odprowadza mnie do granicy, a pozniej zmuscie ich do powrotu. Nic juz nie laczy ich z Estcarpem. Wiecie, ze bez reszty oddali serca temu krajowi. -Mysle, ze mozemy to zrobic - zapewnila mnie Dahaun. - Kiedy chcesz wyruszyc? -Jak najszybciej. Jesli ta walka zbyt mnie wyczerpie, utracicie mnie wczesniej, nim zdolacie sie pozbyc. -Mamy teraz Miesiac Lodowego Smoka. Podroz przez gory bedzie bardzo niebezpieczna. - Dahaun nie naklaniala mnie do poniechania zamiaru, lecz szukala sposobu pokonania trudnosci. Mowila dalej: - Valmund wiele razy przemierzyl te szlaki, a przed niebezpieczenstwami ostrzega cie bystre oczy Vorlonga i jego Vrangow. Czeka cie trudna droga, siostro. Nie badz zbyt pewna siebie. -Nie jestem - zapewnilam ja. - Ale im wczesniej opuszcze Escore, tym wczesniej nasi bliscy beda bezpieczni! I tak to miedzy soba uzgodnilysmy. A skoro uparlysmy sie w tej materii, jakze Kyllan i Kemoc mogli sie nam przeciwstawic? Spierali sie zawziecie, wysuwali najrozniejsze argumenty, ale wykazalysmy im niezbicie logike naszych planow i wreszcie, wbrew sobie, musieli sie zgodzic. Niejeden raz przysiegalam, ze gdy tylko odzyskam zdrowie, wroce z jedna z grup mieszkancow Estcarpu, ktorzy co jakis czas dolaczali do nas. Zawsze bylismy uprzedzani o ich przybyciu przez strzegacych przeleczy wartownikow z Zielonego Ludu. Warte pelnili zwiadowcy z Doliny, dawni Straznicy Graniczni sluzacy teraz pod rozkazami moich braci, Flannany, zielone ptaki Dahaun, ktorych raporty tylko ona mogla zrozumiec, i - dosc rzadko - jakis waleczny Vrang, szerokoskrzydly lowca z wysokich szczytow. To wlasnie jeden z Vrangow obrocil wniwecz nasz pierwotny plan, kiedy zameldowal, ze droga do przeleczy, przez ktora przybylismy z Estcarpu, zostala zamknieta. Jakis wyslannik lub wasal Ciemnosci rzucil na nia czar, ktorego nie nalezalo atakowac, tylko raczej unikac. Mysle, ze slyszac to Kyllan i Kemoc ucieszyli sie, uznali bowiem, iz w tej sytuacji zarzucimy plan podrozy do Estcarpu. Lecz ja coraz czesciej oblewalam sie zimnym potem i krzyczalam przerazliwie pod wplywem koszmarnych snow. Moi bracia zapewne wiedzieli, iz nie zdolam dlugo stawiac oporu sile, ktora chciala mna zawladnac. Smierc wtedy Powinna mi przypasc w udziale i zmusilam ich, by mi to Przyrzekli pod przysiega, ktorej nie mogli zlamac. Do Zielonej Doliny przywolano samego Vorlonga. Usadowil sie na skale niezle juz porysowanej pazurami jego i Jego plemienia. Czerwony jaszczurczy leb kontrastowal z niebieskozielonymi piorami. Vorlong krecil osadzona na dlugiej szyi glowa, przenoszac spojrzenie na kazde z nas po kolei, podczas gdy Dahaun rozmawiala z nim za pomoca mysli. Poczatkowo nie chcial dac nawet cienia nadziei, az wreszcie, po dlugim naleganiu, Dahaun wydobyla z niego stwierdzenie, ze zwracajac sie dalej na polnocny wschod mozna ominac znana nam przelecz i dotrzec do wyzej polozonego i trudniejszego przejscia. Obiecal przyslac skrzydlatego zwiadowce. Procz tego, z Zielonego Ludu zglosil sie na ochotnika ich najlepszy znawca gor, Valmund. Lodowy Smok nie mial dostepu do Zielonej Doliny. Bylo tam nie chlodniej niz pozna jesienia w Estcarpie. Lecz gdy minelismy Symbole Mocy chroniace ten niewielki zakatek Escore, zaatakowala nas zima. Wyruszylismy w piatke na Renthanach, czworonoznych istotach, ktore nie byly zwierzetami, ale naszymi towarzyszami broni. Dorownywaly nam inteligencja, a moze przewyzszaly nas odwaga i zaradnoscia. Kyllan prowadzil, Kemoc jechal na prawo ode mnie, Valmund przez jakis czas trzymal sie z lewej. Z tylu podazal Raknar z Estcarpu, ktory zgodzil sie towarzyszyc mi do konca podrozy, gdyz zamierzal odszukac swoich wasali i przyprowadzic ich do Escore. Byl znacznie od nas starszy i jeden z moich braci darzyl go bezgranicznym zaufaniem. Poza umocnieniami Zielonej Doliny, kiedy Renthany wyrzucaly snieg spod kopyt, zauwazylismy na niebie jakis ciemny ksztalt. Kiedy znizyl lot, rozpoznalismy jednego z Vrangow, przewodnika obiecanego nam przez Vorlonga. Podrozowalismy za dnia, poniewaz sludzy Ciemnosci bardziej przyzwyczajeni sa do nocy. Moze siarczyste mrozy zatrzymaly ich w legowiskach, choc bowiem uslyszelismy raz wycie zgrai polujacych Wilkolakow, nie zobaczylismy ani ich, ani zadnych innych slug zla. Nasza droga wila sie jak waz, gdyz omijalismy miejsca uznane przez Valmunda i zwiadowce Vranga za niebezpieczne. Niektore byly jedynie zagajnikami lub kregami menhirow. Tylko raz zobaczylismy posepny budynek, ktory sprawial wrazenie nie tknietego przez czas. Nie mial okien i wygladal jak wielki klocek, polozony na ziemi przez gigantyczna dlon. Nie otaczal go snieg, chociaz gdzie indziej tworzyl glebokie zaspy polyskujace niczym diamenty w promieniach zimowego slonca. Wydawalo sie, ze teren wokol niego byl cieply i to kamienne gmaszysko tkwilo w srodku kwadratu parujacej ziemi. Na noc schronilismy sie w kregu niebieskich menhirow, jednej z licznych enklaw bezpieczenstwa w Escore. Kiedy sie sciemnilo, wielkie glazy rozjarzyly sie niebieskawa poswiata, ktora promieniowala na zewnatrz, a nie do wnetrza kregu, jak gdyby jej zadaniem bylo oslepianie polujacych w nocy drapieznikow, osloniecie nas przed ich wzrokiem. Staralam sie nie spac i czuwac, zeby koszmarne sny nie sprowadzily na nas nieszczescia. Bylam jednak zbyt zmeczona podroza i zasnelam. Przypuszczam, ze w niebieskich menhirach kryje sie lecznicza moc silniejsza niz medykamenty Dahaun. Nic mi sie nie snilo tej nocy i obudzilam sie wypoczeta, co nie zdarzylo sie od dawna. Zjadlam z apetytem sniadanie i doszlam do wniosku, ze postapilam wlasciwie i ze moze w podrozy nie spotka nas zadna zla przygoda. Nastepnego wieczoru nie zdolalismy znalezc chronionego miejsca na oboz. Gdybym nadal wladala Moca, moglabym otoczyc nas ochronnym czarem. Teraz jednak bylam bezbronna jak dziecko. Wprawdzie Valmund i jego pobratymiec doprowadzili nas do podnoza granicznych gor, ale nadal podazalismy na polnocny wschod, znacznie dalej, niz to bylo konieczne. Odpoczywalismy w miejscu, gdzie koslawe drzewa tworzyly gesty baldachim, choc juz dawno zrzucily tegoroczne liscie. Renthany uklekly, dajac nam oparcie, kiedy spozylismy podrozne suchary, skapo zapijajac je winem z Zielonej Doliny, wymieszanym z woda zrodlana. Vrang pofrunal na wybrana przez siebie skale, a mezczyzni uzgodnili godziny warty. Znow walczylam ze snem, biedzac, ze bez wewnetrznych zabezpieczen nie zdolam sie oprzec Ciemnosci. Nie myslalam o podrozy przez gory i o przybyciu do Estcarpu. Zbyt dobrze widzialam bowiem oczami wyobrazni to, co moglo sie wydarzyc pomiedzy obecna chwila a momentem powrotu do kraju mego dziecinstwa... Zakutany w zielona oponcze Valmund siedzial na lewo ode mnie. W mroku, poniewaz nie odwazylismy sie rozpalic ogniska, zauwazylam, ze zwrocil glowe w strone gor, chociaz zaslaniala mu je zapora z drzew i krzewow. W jego postawie dostrzeglam cos niepokojacego, zapytalam wiec polglosem: -Czy grozi nam cos zlego? Valmund spojrzal na mnie i rzekl: -O tej porze w gorach zawsze czyha jakies niebezpieczenstwo. -Mysliwi? - Jacy? Niziny roily sie od przerazajacych niespodzianek. Jakie potwory mogly nas szukac w gorach? -Nie, to sama ziemia - odparl. Ucieszylam sie, ze nie probowal ukryc przede mna obaw. Niebezpieczenstwa, o ktorych mowil, nie wydawaly mi sie tak grozne, jak dreczace mnie po nocach koszmary. Valmund ciagnal: - O tej porze spada wiele lawin snieznych, a sa one bardzo niebezpieczne. Lawiny sniezne - nie pomyslalam o nich. -Czy ta droga jest bardziej niebezpieczna od tej, ktora przybylismy z Estcarpu? - zapytalam. -Nie wiem - odrzekl. - Nie znam tych stron. Ale musimy bardzo uwazac. Zdrzemnelam sie tej nocy i znow moje obawy okazaly sie plonne. Nic mi sie nie przysnilo, choc spalam w nie chronionym miejscu. Rankiem, kiedy bylo juz na tyle jasno, ze moglismy wyruszyc w dalsza droge, Vrang podszedl do nas. Od switu przeprowadzal zwiad nad szczytami i mial dla nas zle wiesci. Znalazl przelecz prowadzaca na zachod, ale bedziemy musieli dotrzec do niej pieszo, a to wymagalo odpowiedniej zaprawy. Wielkim zakrzywionym szponem nakreslil mape na sniegu, wskazujac wszystkie niebezpieczne miejsca. Pozniej znow poszybowal w gore, zeby zbadac przestrzen wieksza od tej, ktora zdolamy przebyc w ciagu dnia. I tak oto rozpoczelismy przeprawe przez gory. Rozdzial II Poczatkowo nasza droga nie byla gorsza od znanych mi gorskich szlakow, lecz po wschodzie slonca dotarlismy do miejsca, gdzie wedle slow Vranga mielismy sie rozstac z Renthanami i isc dalej pieszo. Stroma i niewygodna sciezka ustapila miejsca czemus w rodzaju nierownych schodow, dostepnych jedynie dla dwoch nog, a nie dla czterech.Mezczyzni spakowali nasze skromne zapasy i wyciagneli z podroznych sakw liny oraz kolki o stalowych ostrzach ktorymi tylko Valmund umial sie dobrze poslugiwac. On to wlasnie objal prowadzenie. Rozpoczelismy wedrowke, ktora miala sie stac prawdziwym testem naszej wytrzymalosci fizycznej. Wydawalo mi sie, ze naprawde szlismy po schodach, nie uksztaltowanych przez wiatr i niepogode, lecz zbudowanych przez jakis rozum. Budowniczy lub budowniczowie nie mogli byc ludzmi takimi jak my. Stopnie okazaly sie za strome i zbyt krotkie. Zazwyczaj moglismy postawic na nich tylko czubek buta, a bardzo rzadko cala stope. Nic innego nie wskazywalo, ze idziemy zniszczona przez czas gorska droga. Od wspinaczki bolaly nas nogi i krzyze. Na szczescie wiatr zwial snieg ze skraju schodow. Szlismy wiec tylko po nagiej skale i nie musielismy sie dodatkowo narazac na poslizgniecie. Schody zdawaly sie nie miec konca. Poczatkowo prowadzily prosto w gore zbocza, wkrotce potem skrecaly w lewo, biegnac wzdluz skalnej sciany. Umacnialo mnie. to w przekonaniu, ze byly dzielem nieznanych istot. Wreszcie wywiodly nas na skraj plaskowyzu. Slonce, ktore oswietlalo nas swymi promieniami przez cala droge, teraz zniknelo za olowianymi chmurami. Valmund stanal twarza do wiatru rozdymajac nozdrza, jakby weszyl cos zlego w jego podmuchach. Zaczal rozwijac line, ktora byl przepasany, i ukladac ja w pierscienie. Widzielismy blysk hakow umieszczonych w regularnych odstepach. -Zwiazemy sie lina - oswiadczyl. - Na wypadek, gdyby zaskoczyla nas burza... - Odwrocil sie i spojrzal przed siebie, szukajac wzrokiem, jak przypuszczalam, schronienia przed nadciagajaca nawalnica. Wstrzasnal mna dreszcz. Mimo cieplej odziezy ograniczajacej swobode ruchow wiatr wpil sie we mnie lodowatymi szponami. Pospiesznie wypelnilismy polecenie Valmunda zaczepiajac haki na przedzie pasow, ktore wszyscy nosilismy. Valmund stanal na czele, za nim Kyllan, pozniej Kemoc, ja, i nakoncu Raknar. Ja bylam najmniej zreczna ze wszystkich. Podczas wojny moi bracia i Raknar pelnili sluzbe w gorach Estcarpu i choc nie mieli zaprawy Valmunda, poznali wspinaczke na tyle, zeby czuc sie i poruszac swobodnie. Valmund wyruszyl pierwszy, z okutym kijem w dloni. Poszlismy za nim w rownych odstepach pilnujac, by laczaca nas lina zwisala dosc luzno. Chmury gromadzily sie na niebie i chociaz jeszcze nie padal snieg, z trudem dostrzegalismy przeciwlegly kraniec plaskowyzu. A Vrang wciaz nie wracal i nie mielismy pojecia, co jest przed nami. Zielony Maz zaczal ostukiwac kijem droge przed soba, jak gdyby obawial sie, ze pod niewinnie wygladajaca powierzchnia moze sie kryc jakas pulapka. Przy potezniejacym mroznym wietrze nie robil tego tak szybko, jak bym pragnela. Podobnie jak wspinaczka po skalnych schodach zdawala sie nie miec konca, tak nasza obecna wedrowka stala sie mozolnym marszem ku celowi odleglemu o wiele godzin lub dni podrozy. Czas stracil wszelkie znaczenie. Jezeli nie padal snieg, to wiatr rwal zaspy, odgradzajac nas od swiata wielkimi bialymi zaslonami. Wydalo mi sie, iz Valmund stal sie niewidomym przewodnikiem slepcow i ze rownie dobrze moglismy spasc w przepasc, jak znalezc bezpieczna droge. Wreszcie dotarlismy do miejsca, gdzie nawis skalny oslonil nas przed wiadrem i sniegiem. Tam moi towarzysze podrozy naradzali sie, czy powinnismy isc dalej, czy tez sprobowac przeczekac burze, ktorej tak obawial sie Valmund. Zimne powietrze tak parzylo mi krtan i pluca, jak gdybym wdychala ogien. Drzalam na calym ciele ze zmeczenia i obawialam sie, ze jesli nasz przewodnik da nam znak do dalszej drogi, nie zdolam zrobic nawet kroku. Tak bardzo zaabsorbowala mnie utrata sil, ze dowiedzialam sie o powrocie Vranga dopiero wtedy, kiedy dobieglo mnie jego glosne krakanie. Skrzydlaty zwiadowca z trudem wszedl pod nawis skalny: z dala od swego zywiolu - duzych wysokosci - stawal sie bardzo niezdarny. Otrzasnal sie energicznie, rozrzucajac na wszystkie strony wilgotny snieg, po czym przykucnal przed Valmundem, jakby w tej pozycji zamierzal spedzic dluzsza chwile. Zrozumialam, ze dzisiaj juz dalej nie pojdziemy i z ulga usiadlam, opierajac sie plecami o skale, obok ktorej przedtem stalam. Nie rozpalilismy ogniska, gdyz nie mielismy drew. Pomyslalam, ze mozemy zamarznac na mroznym wietrze, ktory smagal nas od czasu do czasu. Valmund i na to znalazl rade. Wyjal z sakwy kwadratowy kawalek tkaniny, ktory wydawal sie nie wiekszy od dloni. Tymczasem w miare rozkladania tkanina zaczela rosnac, az zamienila sie w duzy puszysty koc. Okrylismy sie nim i przytulilismy do siebie. Emanowalo z niego cieplo i wreszcie przestalam drzec z zimna, podobnie jak moi towarzysze podrozy. Nawet Vrang wsunal sie pod skraj koca i w tym miejscu powstalo spore wybrzuszenie. Wprawdzie dziwny koc muskajacy mi policzki przypominal w dotyku zbite pierze, lecz byl sprezysty jak mech. Kiedy zapytalam o to Valmunda, wyjasnil mi, ze istotnie koc ten powstal z mchu przetworzonego przez czerwie. Snuly one nici, z ktorych budowaly sobie miekkie domki. Lesni ludzie od dawna udomowili te robaki, zapewniajac im schronienie i pozywienie, i z utkanych przez nie niewielkich skrawkow materii wytwarzali podrozne koce. Do wyrobu jednego koca potrzebowali setek malenkich tkaczy i trwalo to wiele lat. Dlatego takich kocow bylo niewiele i zaliczano je do skarbow Zielonej Doliny. Slyszalam rozmowe, ktora prowadzili moi towarzysze podrozy, lecz niebawem ich glosy zamienily sie w monotonne brzeczenie. Zdrzemnelam sie nawet nie probujac walczyc ze snem. Wszystkie strachy gdzies zniknely. Nie bylam juz Kaththea, ktora w kazdej chwili mogla stac sie zdobycza sil Ciemnosci, tylko cialem tak bardzo potrzebujacym wypoczynku, iz sprawialo mi to dotkliwy bol. Snilam, ale nie dreczyl mnie zaden z koszmarow, z ktorych budzilam sie z krzykiem. Przysnil mi sie dziwny sen, rownie wyrazny jak owe majaki. Wydawalo mi sie, ze lezalam bezpiecznie pod kocem, otoczona zewszad przez obroncow, obserwujac leniwie szalejaca na zewnatrz nawalnice. Ze snieznego klebowiska wysunal sie srebrzysty sznur, ktory zawisl tuz nad nami. We snie wiedzialam, iz jest to wyslannik innego umyslu wladajacego Moca. Nie wydal mi sie zly, lecz jedynie odmienny od znanych mi. Koniec tego srebrzystego promienia lub sznura kolysal sie w przod i w tyl, az wreszcie dotarl do mnie i zawisl nieruchomo na jakis czas. Dopiero wtedy ogarnal mnie niepokoj. Kiedy jednak uruchomilam to swoje watle zabezpieczenie, jakim jeszcze dysponowalam, sznur znikl. Zamrugalam oczami zdajac sobie sprawe, ze wlasnie sie obudzilam, chociaz tak jak w moim snie wszyscy lezelismy pod kocem, a wokol nas szalala sniezna zawierucha. Nie powiedzialam nic braciom, lecz w glebi ducha postanowilam naklonic ich do jeszcze wiekszego wysilku, zebysmy przebyli gory jak najszybciej. Zdecydowalam tez, ze jesli podczas wspinaczki poczuje dotkniecie prawdziwego zla raczej odczepie sie od liny i w ten sposob rozwiaze wszystkie swoje problemy, niz pociagne ich za soba w Ciemnosc. Reszte dnia i noc spedzilismy w zacisznej kryjowce. Nastepnego dnia rano niefco bylo bezchmurne. Vrang uniosl sie w powietrze i po jakims czasie wrocil z wiescia, ze burza ucichla. Posililismy sie wiec i ruszylismy w dalsza droge. Nie napotkalismy juz skalnych schodow. Wspinalismy sie po stromych scianach lub pelzlismy wzdluz krawedzi. Przez caly czas Valmund badal wzrokiem skaly nad nami tak uwaznie, iz jego niepokoj udzielil sie przynajmniej mnie, chociaz nie wiedzialam, czego sie obawial, chyba ze myslal o lawinach. W poludnie zatrzymalismy sie na polce skalnej szerszej od tych, ktorymi dotad szlismy, i przykucnelismy, by sie napic i posilic. Valmund poinformowal nas, ze znajdujemy sie w niewielkiej odleglosci od przeleczy. Oswiadczyl tez, ze za jakies dwie godziny bedziemy mieli za soba najtrudniejszy odcinek podrozy, kiedy zejdziemy w dol zbocza, by jeszcze raz podazyc na wschod. Nieco odprezeni, zjedlismy podrozne suchary i napilismy sie orzezwiajacego wina z Zielonej Doliny. Przebylismy przelecz w wyznaczonym przez Valmunda czasie i schodzilismy juz w dol sciezka znacznie wygodniejsza niz poprzednie, kiedy nasz przewodnik kazal nam sie zatrzymac. Zbadal wezly na laczacej nas linie i dal znak, ze musi je na nowo zawiazac. Czekalismy w spokoju. Valmund zdjal podrozna sakwe i wlasnie wtedy nadeszlo niebezpieczenstwo, ktore przewidzial. Uslyszalam tylko huk. Instynktownie cofnelam sie, chcac uciec - ale nie wiedzialam przed czym. A pozniej zostalam Porwana, pogrzebana i stracilam przytomnosc. Bylo bardzo ciemno, zimno i jakis ciezar spoczywal na mnie. Nie moglam poruszyc ani rekami, ani nogami, kiedy Polprzytomnie probowalam zrzucic z siebie owo brzemie. Tylko glowe, szyje i kawalek ramienia mialam wolne; lezalam na plecach. Wokol mnie panowaly ciemnosci. Co sie stalo? W jednej chwili stalismy na zboczu nieco ponizej przeleczy, a w nastepnej bylam uwieziona w tym miejscu. W oszolomieniu nie moglam skojarzyc obu tych zdarzen. Sprobowalam poruszyc palcami reki, ktora tylko w czesci przygniatalo sniezne brzemie, i okazalo sie, ze moge to zrobic, choc z wielkim trudem. Pozniej chroniona przez rekawiczke dlonia obmacalam przestrzen wokol glowy. Uderzylam bolesnie zdretwiala reka w jakas twarda powierzchnie, ktora uznalam za skale. Nic nie widzialam w gestym mroku, moglam tylko czuc i zmysl dotyku powiedzial mi bardzo niewiele - ze leze zanurzona w sniegu, reke zas, ramie i glowe skrywa szczelina skalna. To mnie uratowalo przed zmiazdzeniem przez ciezar przygniatajacy reszte mojego ciala. Nie moglam sie z tym pogodzic i w przerazeniu zaczelam gwaltownie odgarniac snieg wolna reka, zasypujac nim twarz. Zrozumialam, ze postepujac tak moge sprowadzic na siebie nieszczescie, przed ktorym uchronila mnie szczelina skalna. Zaczelam wiec powoli odgarniac snieg w dol ciala. Spostrzeglam jednak, ze bylam zbyt dokladnie zasypana. Moje wysilki wcale nie zmniejszaly przygniatajacego mnie brzemienia. Az wreszcie wyczerpana, spocona, zaniechalam daremnego trudu. Lezalam dyszac ciezko i po raz pierwszy usilowalam opanowac strach. To lawina porwala nas ze soba w dol zbocza i zasypala nas... mnie. Moze teraz rozkopuja snieg starajac sie mnie odnalezc! A moze wszystkich... Gwaltownie i zdecydowanie odpedzilam te mysl. Nie odwazylam sie przypuszczac, ze przypadkowe zaglebienie w skale ocalilo tylko mnie. Musze myslec, ze inni zyja. Teraz bardziej niz kiedykolwiek zalowalam utraconej lacznosci myslowej z moimi bracmi. Odebrano mi ja wraz z talentem Czarownicy, aby ukarac mnie za to, ze przylaczylam sie do sil Ciemnosci. A moze jednak...? Zamknelam oczy i sprobowalam, jak kiedys, odszukac Kyllana i Kemoca, zlaczyc sie z nimi w jedna istote. Wydalo mi sie wtedy, ze mam przed oczami zwoj manuskryptu, na ktorym widnieja wypisane jasno slowa w nie znanym mi jezyku; wiedzialam, ze ich odczytanie moze byc dla mnie sprawa zycia lub smierci. Zycia lub smierci... Przypuscmy, ze Kyllan, Kemoc i pozostali towarzysze podrozy przezyli; przypuscmy, ze lepiej by bylo dla nich, aby mnie teraz nie znalezli. Lecz w kazdym z nas tli sie uparcie pragnienie zycia, ktore nie pozwala nam poddac sie bez walki. Przedtem myslalam, ze bez leku rzuce sie w objecia smierci, jesli zajdzie taka potrzeba. Teraz jednak zastanowilam sie, czy istotnie moglabym to zrobic. Probowalam skupic uwage na moich braciach, na potrzebie porozumienia z nimi. Kemoc... jesli mialam zawezic telepatyczne pasmo, wybralabym Kemoca, ktory zawsze byl ze mna mocniej zwiazany. Oczami wyobrazni ujrzalam jego twarz i ku niemu skierowalam resztki energii, usilujac do niego dotrzec. Daremnie. Zrobilo mi sie zimno, ale nie od sniegu, ktory wiezil moje cialo. Kemoc... moze staralam sie porozumiec z umarlym?! Wobec tego pozostal mi Kyllan. Przywolalam w pamieci twarz mojego starszego brata, szukalam jego umyslu... Jednak i tym razem nic nie znalazlam. To utrata Mocy, powiedzialam sobie, oni zyja! Udowodnie to, musze to udowodnic! - wiec rownie intensywnie pomyslalam o Valmundzie, albo przynajmniej taka mialam nadzieje, a pozniej o Raknarze. I nic. Vrang! Na pewno sie uratowal! Po raz pierwszy zablysla mi iskierka nadziei. Czemu nie probowalam porozumiec sie z Vrangiem? Lecz ta istota miala inny system mozgowy: czy uda mi sie nawiazac z nim lacznosc, skoro nie powiodlo mi sie z ludzmi? Zaczelam szukac Vranga tak jak wczesniej tamtych. Mialam przed oczami obraz czerwonej glowy kolyszacej sie nad tulowiem porosnietym szaroniebieskimi piorami. Pozniej... dotknelam! Znalazlam telepatyczne pasmo, ktore nie bylo ludzkie; Vrang... To musi byc znajomy Vrang! Zawolalam glosno i ogluszyl mnie dzwiek wlasnego glosu w chroniacej mnie niewielkiej szczelinie. Vrang! Nie zdolalam jednak utrzymac sie w tym pasmie dostatecznie dlugo, zeby nadac jakas konkretna wiadomosc. Wciaz falowalo w dol i w gore, tak ze dotykalam go myslowa sonda tylko od czasu do czasu. Stawalo sie coraz silniejsze. Nie watpilam juz, ze Vrang szukal nas gdzies w poblizu. Podwoilam wysilki, aby przekazac zrozumiale poslanie. Falowanie pasma komunikacyjnego poczatkowo mnie zirytowalo, a pozniej przerazilo. Przeciez kiedy dotre do umyslu tej inteligentnej istoty, ta z pewnoscia postara sie mnie umiejscowic. Lecz jak dotad Vrang tego nie zrobil. Moze tylko ja mam swiadomosc kontaktu? Czy uda mi sie zaprowadzic Vranga do miejsca, gdzie sie znajduje? I jak dlugo jeszcze zdolam utrzymac telepatyczna wiez? Dyszalam ciezko. Po raz pierwszy zdalam sobie sprawe, ze mam trudnosci z oddychaniem. Czy zrzucilam na siebie za duzo sniegu, kiedy probowalam sie uwolnic? A moze ta skalna szczelina zawierala ograniczona ilosc powietrza i jego zapasy zaczely sie juz wyczerpywac? Vrang! Obraz w moim umysle znikl i inny zajal jego miejsce. A widok tego stworu tak mnie zaskoczyl, ze stracilam kontakt z umyslem Vranga. Nie zobaczylam ptakojaszczura, lecz porosniete sierscia stworzenie o dlugim pysku i ostrych uszach, szare lub biale jak snieg wokol mnie, z podluznymi oczami o barwie bursztynu. Wilkolak! Zgotowalam sobie gorszy los niz smierc pod zwalami sniegu. Lepiej udusic sie tutaj, niz zeby uwolnil mnie stwor lub stwory, ktore mnie teraz szukaja! Cala sila woli zmusilam sie do czegos w rodzaju snu, zatarcia aktywnosci umyslu, staralam sie byc niczym, nie myslec, nie wzywac. Nawet za cene smierci nie chcialam dopuscic, by znalazly mnie Wilkolaki. Tak dobrze mi poszlo, a moze powietrze stalo sie tak ciezkie, ze pograzylam sie w upragnionym mroku. Lecz nie dane mi bylo wtedy umrzec. Poczulam na twarzy prad powietrza. Moje cialo, zdradziwszy mnie, zareagowalo. Nie chcialam jednak otworzyc oczu. Jezeli mnie uwolnia, istniala szansa, nikla szansa, ze uwierza, iz odkopali zwloki i zostawia mnie. Bardzo nikla szansa, ale tylko ona mi pozostala po utracie Mocy. Pozniej, blisko, za blisko, rozleglo sie ujadanie. Byl to jakis posredni dzwiek miedzy wyciem a szczekaniem. Uslyszalam weszenie, poczulam ostry zwierzecy odor. Cos chwycilo za kaftan tuz przy szyi i poczelo mnie ciagnac, Staralam sie udawac bezwladna, martwa. Nieznany stwor puscil mnie. Znow poczulam, ze obwachuje mi twarz. Czy wiedzial, ze zyje? Obawialam sie, ze tak. Wydalo mi sie, ze w oddali cos sie poruszalo. Czy moge miec nadzieje - czy zdolam uciec? Z trudem unioslam powieki i blask porazil mi oczy. Za dlugo przebywalam w mroku. Bylo to swiatlo sloneczne i przez pewien czas nie moglam sie do niego przyzwyczaic. A pozniej jakis ksztalt znalazl sie w moim polu widzenia. Nie mialam cienia watpliwosci, ze odkopal mnie Wilkolak. Dopiero po dluzszej chwili zauwazylam, ze wprawdzie przycupnieta obok mnie istota nieco przypominala ksztaltem wilkolaka, lecz byla zwierzeciem. Nie miala szarej siersci, ale kremowobiala, a jej uszy, cztery mocne lapy i dluga prega siersci ciagnaca sie wzdluz kregoslupa az po koniuszek ogona polyskiwaly brazem. Najbardziej zaskoczyl mnie widok obrozy na szyi zwierzecia, szerokiej, rzucajacej barwne refleksy, jak gdyby ozdobiono ja drogimi kamieniami. Kiedy tak sie przygladalam, zwierze siadlo odwrociwszy nieco glowe, zdajac sie na kogos czekac. Rozwarlo lekko pysk i widzialam dlugie kly i czerwony jezyk. Odkopalo mnie zwierze, a nie czlowiek-wilk. Zwierze, ktore sluzylo ludziom, gdyz w przeciwnym razie nie nosiloby obrozy. Uspokoilam sie troche. Jednak w Escore nie wolno uznac czegos za nieszkodliwe tylko z tej racji, ze jest zwyczajne i dobrze znane. Jesli chce sie przezyc, trzeba miec sie na bacznosci. Powoli, bardzo powoli odwrocilam glowe. Zobaczylam gore sniegu, nie tyle pozostalosc lawiny, ile zaspe usypana przez zwierze, ktore mnie odkopalo. Byl dzien, nie wiedzialam jednak, czy ten sam, w ktorym przebylismy przelecz. W jakis sposob odgadlam, ze tak nie bylo. Slonce jasno swiecilo, tak jasno, ze az rozbolaly mnie oczy i odruchowo je zamknelam. Nie dojrzalam sladow, ktore by swiadczyly, ze wykopano ze zwalow sniegu kogos jeszcze procz mnie. A teraz, kiedy zamierzalam zmusic sie do ponownego otwarcia oczu, uslyszalam, ze zwierze jeszcze raz zanioslo sie ujadaniem wzywajac (bylam pewna, ze wzywalo) swego pana lub towarzysza. Tym razem odpowiedzial mu przeciagly gwizd, na ktory pies zareagowal seria ostrych szczekniec. Odwrocil teraz ode mnie glowe. Resztka sil odepchnelam sie od ziemi. Chcialam spotkac sie z nieznajomym stojac. O ile zdolam powstac. Pies jakby nie zauwazal moich wysilkow. Odbiegl ode mnie, rozrzucajac na wszystkie strony wilgotny snieg. Ukleklam tak szybko, jak tylko moglam, a pozniej niepewnie wstalam, bojac sie zrobic nawet krok, zeby znow nie upasc. Pies, nie ogladajac sie, nadal brnal w sniegu. Teraz! Balansujac ostroznie, odwrocilam sie powoli, bardzo powoli, szukajac jakiegos sladu, ktory by swiadczyl, ze nie tylko ja ocalalam. A pozniej chwiejnym krokiem podeszlam do bialego kopca, osunelam sie na kolana i zaczelam odgarniac i rozkopywac snieg, aby odnalezc sakwe, ktora Valmund zdjal na kilka chwil przed katastrofa. Mysle, ze sie wtedy rozplakalam, lzy przeslonily mi oczy. Pozostalam tak na kolanach, nie majac sil wstac. Oparlam rece o sakwe, jak gdyby byla kotwica, jedynym bezpiecznym miejscem w swiecie, ktory oszalal. I w takiej pozie znalezli mnie pies i jego pan. Zwierze warknelo, lecz nie mialabym dosc sil, zeby podniesc bron, nawet gdyby znajdowala sie w sakwie. Popatrzylam zalzawionymi oczami na mezczyzne brnacego przez siegajacy mu do kolan snieg. Mial ludzkie cialo. Przynajmniej nie odnalazl mnie jeden z potworow gniezdzacych sie w ciemnych zakatkach Escore. Jego rysy nie wskazywaly na przynaleznosc do Starej Rasy. Ubrany byl w futrzany stroj, jakiego jeszcze nigdy nie widzialam. Szeroki, wysadzany drogimi kamieniami pas przytrzymywal obszerna tunike. Kaptur ozdobiony na brzegu waskim paskiem futra o dlugim zielonkawym wlosie zsunal mu sie z glowy, odslaniajac jego wlasne rude wlosy. Brwi i rzesy mial czarne, a skore ciemnobrazowa. Barwa wlosow tak nie pasowala do jego wygladu, ze moglabym uwierzyc, iz nosi peruke. Nieznajomy mial twarz szeroka, nie podluzna i szczupla jak ludzie ze Starej Rasy, plaski nos o bardzo szerokich nozdrzach i grube wargi. Teraz przemowil wypowiadajac kilka niezrozumialych slow, z ktorych tylko nieliczne przypominaly mowe mieszkancow Zielonej Doliny, nieco inna od tej, ktora poslugiwalismy sie w Estcarpie. -Oni... - Pochylilam sie do przodu, przenoszac ciezar ciala na rece wpijajace sie w sakwe Valmunda. - Pomocy... znajdz... tamtych. - Uzylam prostych slow, rozdzielajac je. Mialam nadzieje, ze mnie zrozumie. Lecz nieznajomy stal z wyciagnieta w strone psa reka, jakby chcial go powstrzymac. Kiedy tak stali obok siebie, moglam nalezycie ocenic, jak wielkie bylo zwierze. -Tamci! - powtorzylam. Musial mnie zrozumiec. Jesli ja przezylam, oni takze mogli ocalec. Wtedy przypomnialam sobie o laczacej nas linie i po omacku probowalam ja odnalezc. Na pewno zaprowadzi do Kemoca, ktory szedl przede mna. Nie znalazlam jednak nic poza dziura w kaftanie w miejscu, gdzie ogromna sila wyrwala hak. -Tamci! - wrzasnelam. Poczolgalam sie do zwalow sniegu, miedzy ktorymi wystawaly skaly teraz odsloniete przez lawine. Zaczelam kopac majac nadzieje, ze nieznajomy, ktory najwyrazniej nie rozumial, co do niego mowilam, pojdzie za moim przykladem. Ostre szarpniecie omal nie przewrocilo mnie znow na plecy. Pies wbil zeby w moj kaftan na ramieniu i zaczal mnie ciagnac do swego pana. W owej chwili nie mialam dosc sil, zeby stawic opor. Mezczyzna ani nie zblizyl sie do mnie, ani nie pomogl zwierzeciu. Nie odezwal sie tez, tylko stal bez ruchu przygladajac sie, jakby jego ingerencja nie byla potrzebna. Pies warknal. Nie obronilabym sie przed nim, nawet gdybym miala bron. Ostatnie szarpniecie i przewrocilam sie na bok z dala od miejsca, gdzie probowalam kopac wsrod pozostalosci lawiny. Znow zabrzmial przeciagly gwizd. Odpowiedzialo nam dalekie ujadanie. Stojacy obok i warczacy glucho pies nie zareagowal. Pozniej nieznajomy mezczyzna podszedl do mnie. Nie dotknal jednak, tylko stal i na cos czekal. Wreszcie zblizyly sie kosciane sanie ciagniete przez dwa psy w obrozach, do ktorych przymocowano grube rzemienie. Pies, ktory mnie odnalazl, przestal warczec i skierowal sie ku saniom. Zatrzymal sie przed para psow, jakby czekal, az i jego sie zaprzegnie. Nastepnie jego pan chwycil mnie mocno za ramie, ciagnac z ogromna sila, i postawil na nogi. Probowalam sie uwolnic. -Nie! Tamci - powiedzialam mu prosto w twarz. - Znajdz - innych. Zobaczylam, ze podniosl reke, lecz zdumienie mnie nie opuszczalo, nawet gdy reka zblizyla sie do mojej szczeki. Poczulam straszny bol i stracilam przytomnosc. Rozdzial III Bolalo mnie cale cialo. Co jakis czas odczuwalam wstrzasy i wtedy gluchy bol zamienial sie w prawdziwe meczarnie. Lezalam na jakiejs kolyszacej sie, przechylajacej powierzchni, ktora nigdy nie stala spokojnie, lecz swoim ciaglym ruchem powiekszala moj bol. Otworzylam oczy. Przede mna, po sniegu iskrzacym sie w promieniach slonca i powodujacym lzawienie, biegly trzy psy. Lezalam na ciagnietych przez nie saniach. Chcialam usiasc, ale przekonalam sie, ze mialam zwiazane rece i nogi, a cale cialo procz tego krepowal skorzany kaftan przywiazany do san.Byc moze ten kaftan mial ogrzewac mnie i strzec przed wypadnieciem z san, ale wowczas widzialam w nim tylko przeszkode dzielaca mnie od wolnosci. Estcarpianskie sanie byly znacznie ciezsze i ciagnely je konie. Do tych zaprzezono psy i mknely z fantastyczna szybkoscia. I jeszcze jedno: podrozowalismy w ciszy. Nie pobrzekiwala uprzaz, nie dzwonily dzwoneczki, ktore u nas zawieszano na uprzezy i na saniach. Bylo cos przerazajacego w tym bezdzwiecznym locie. Z wolna powracala mi jasnosc mysli. Bol skoncentrowal sie w mojej glowie i to, w polaczeniu z szokiem wywolanym lawina, bardzo utrudnialo mi jakiekolwiek planowanie. Walczylam z wiezami raczej instynktownie niz z rozmyslem. Wreszcie przestalam sie szamotac. Przymruzywszy oczy, gdyz razil mnie blask slonca, znoszac cierpliwie bol i niewygodna pozycje, zaczelam sie zastanawiac nad tym. co sie stalo. Pamietalam wszystko do chwili, kiedy uderzyl mnie nieznajomy mezczyzna. Zrozumialam, ze nie potraktowal mnie, jak uratowana z katastrofy kobiete z innego plemienia. lecz jako branke, i ze jechalismy do jego domu lub obozu. Cala moja wiedza o Escore, a zdawalam sobie sprawe, ze wiem niewiele, wywodzila sie z niejasnych poglosek i legend (albowiem nawet mieszkancy Zielonej Doliny nie oddalali sie zbytnio od swej siedziby). Nigdy jednak nie slyszalam ani o takich ludziach, ani o takich psach. Nie widzialam teraz mezczyzny, ktory mnie pojmal, ale doszlam do wniosku, ze musial siedziec w tyle san. A moze dla pewnosci wyslal mnie pod opieka czworonoznych slug, sam zas wrocil, by szukac innych rozbitkow. Innych rozbitkow! Wciagnelam gleboko powietrze do pluc, i to takze sprawilo mi bol. Kyllan... Kemoc... Jak tonacy brzytwy uchwycilam sie tej ostatniej nadziei: nasza trojke laczyla tak silna wiez, ze zadne z nas nie moglo odejsc z tego swiata bez wiedzy pozostalych. Chociaz utracilam dar wladania Moca, tak bardzo pragnelam odnalezc braci, ze nie wierzylam w ich smierc. A jesli zyli... Znowu zaczelam szamotac sie w wiezach. Nadaremnie. W pewnej chwili tak mocno uderzylam glowa o obudowe san, ze o malo nie zemdlalam z bolu. Teraz... teraz musze pokonac strach, musze odzyskac zimna krew i przytomnosc umyslu. Wsrod Madrych Kobiet podlegalam tak surowej dyscyplinie, jakiej nie wymaga sie nawet od zolnierzy. Siegnelam teraz po resztki tej dyscypliny, by stala sie dla mnie tarcza, Nie zdolam przyjsc braciom z pomoca, ktorej moze potrzebuja, jezeli nie odzyskam wolnosci. Jako krnabrna branka, wymagajaca przez caly czas nadzoru, zniwecze wszelkie szanse na sukces. Bardzo malo wiedzialam o mezczyznie, ktory mnie pojmal, i o roli, jaka powinnam odegrac, zeby go przechytrzyc. Musze udawac zastraszona kobiete, ktora sila zmusil do posluszenstwa. Bedzie to niezmiernie trudne dla kobiety ze Starej Rasy, a zwlaszcza dla mieszkanki Estcarpu, gdzie Czarownice od dawna uwazaly sie za cos lepszego od mezczyzn. Musze wydawac sie slabsza i bardziej ulegla, niz jestem naprawde. Lezalam wiec bez ruchu w saniach, obserwujac psy i starajac sie skupic mysli. Gdybym tak jak niegdys mogla odwolac sie do Mocy, odzyskalabym wolnosc tuz po przebudzeniu, nie watpilam bowiem, ze zdolalabym podporzadkowac sobie zarowno psy, jak i ich pana. Czulam sie jak zdrowy czlowiek, ktory nagle spostrzegl, iz jest kaleka, a czeka go dluga i niebezpieczna droga. Psy zatrzymywaly sie dwukrotnie i siadaly na sniegu, dyszac ciezko. Kiedy zrobily to po raz drugi, ich pan zblizyl sie, zeby mi sie przyjrzec. Ostrzegl mnie skrzyp sniegu pod jego stopami. Zamknelam wiec oczy udajac, najlepiej jak potrafilam, zupelna utrate przytomnosci. Osmielilam sie rozejrzec dopiero wtedy, gdy psy ruszyly w dalsza droge. Dostrzeglam wtedy na sniegu slady innych san. Zblizalismy sie do celu. Teraz bardziej niz kiedykolwiek musialam sie skupic na roli, jaka zamierzalam odegrac - roli przerazonej branki. Im dluzej zdolam udawac nieprzytomna, tym wiecej dowiem sie o tych ludziach. Z licznych sladow wywnioskowalam, iz mezczyzna, ktory mnie pojmal, nie byl sam, lecz mial wielu towarz