Andre Norton Czarodziejka ze Swiata Czarownic Przelozyla Ewa Witecka Tytul oryginalu: Sorceress of the Witch World SCAN-dal Rozdzial I Oddech Lodowego Smoka mrozil Wzgorza. Byl wlasnie srodek zimy i dobiegal konca rok, ktory nie okazal sie laskawy ani dla mnie, ani dla moich bliskich. To za rzadow Lodowego Smoka powaznie zastanowilam sie nad przyszloscia. Wiedzialam, co musze zrobic, choc sprawialo mi to bol, by uchronic drozszych mi nad zycie braci przed Ciemnoscia, ktora mogla ich dosiegnac za moim posrednictwem. Jestem - a raczej bylam - Kaththea z Domu Tregartha. Otrzymalam wyksztalcenie Czarownicy, jakkolwiek nigdy nie zlozylam przysiegi Strazniczki ani nie nosilam Klejnotu, ktory ciezkim brzemieniem spoczywa na piersiach Madrych Kobiet. Nauczylam sie wszystkiego, co i one umieja, lecz stalo sie to wbrew mojej woli.Jest nas troje, troje w razie potrzeby stajacych sie jednoscia: Kyllan - wojownik, Kemoc - czarownik i jasnowidz, oraz ja, Kaththea - Czarownica. Nasza matka nazwala nas tak w chwili, gdy przyszlismy na swiat, i stalismy sie takimi. Byla niegdys Strazniczka, ale siostry wyrzekly sie jej, kiedy poslubila Simona Tregartha, ktory przybyl do Estcarpu przez jedna z Bram miedzy swiatami. Nasz ojciec byl niezwyklym czlowiekiem. Nie tylko dobrze znal wojenne rzemioslo (i bardzo przysluzyl sie Estcarpowi, gdyz ta prastara kraina toczyla boj na smierc i zycie z drapieznymi sasiadami, Karstenem i Alizonem), lecz takze wladal jakas czastka Mocy czarodziejskiej. Tego zas Madre Kobiety nie mogly zniesc u mezczyzny. Kiedy nasza matka, Jaelithe, poslubila Simona i weszla do jego loza, okazalo sie, ze wcale nie utracila czarodziejskich zdolnosci, jak wszyscy tego oczekiwali, ale raczej znalazla inna droge prowadzaca do tego samego celu. Wzbudzilo to gniew Strazniczek, ktore nigdy nie przyznaly, ze Jaelithe podwazyla tradycje. Potrzebowaly jednak jej pomocy, musialy z niej korzystac. Nasi rodzice wyruszyli przeciw niedobitkom Kolderu, demonom z innego swiata, ktore tak dlugo zagrazaly Estcarpowi. Odnalezli zrodlo zla i je zniszczyli. Kolderczycy bowiem, podobnie jak nasz ojciec, nie pochodzili z naszego czasu i przestrzeni. Stworzyli wlasna Brame, zeby saczyc przez nia trucizne do Estcarpu. W obliczu tych wspanialych dokonan Madre Kobiety nie odwazyly sie otwarcie wystapic przeciw Domowi Tregartha, zachowaly jednak uraze do naszej matki. Nie to, ze wyszla za maz, wzbudzilo ich gniew, gdyz czuly tylko pogarde do towarzyszki, ktora pozwolila, by uczucie wyrwalo ja z ich grona. Natomiast nie mogly jej darowac, ze mimo odstepstwa pozostala Czarownica. Jak juz powiedzialam, urodzilismy sie jednoczesnie: ja przyszlam na swiat ostatnia. Pozniej nasza matka powaznie zaniemogla. Wtedy oddano nas pod opieke Anghart, ciezko doswiadczonej przez los kobiecie z ludu Sokolnikow. Ona obdarzyla nas miloscia, ktorej nie mogla nam dac matka. Co do ojca, to byl tak przejety choroba malzonki, ze przez te dlugie miesiace zupelnie go nie obchodzilo nasze istnienie. Wydaje mi sie, ze w glebi duszy nigdy nam nie wybaczyl cierpien, jakich przysporzylismy matce. Kiedy bylismy dziecmi, bardzo rzadko widywalismy rodzicow, poniewaz obowiazki trzymaly ich w Poludniowej Stanicy. Simona mianowano Straznikiem Granic i strzegl bezpieczenstwa Estcarpu, a Jaelithe mu pomagala jako polowa Czarownica i jego prawa reka. My zas mieszkalismy w ustronnym dworze, gdzie pani Loyse, dawna towarzyszka broni naszych rodzicow, stworzyla nam domowe ognisko. Bardzo wczesnie zauwazylismy, ze mamy w sobie cos, czym roznimy sie od innych: w pilnej potrzebie moglismy laczyc nasze umysly tak, ze stawalismy sie jedna istota. I chociaz uzywalismy naszej Mocy jedynie w drobnych sprawach, nieswiadomie rozwijalismy ja i umacnialismy. Instynktownie wiedzielismy tez, ze musimy cala rzecz zachowac w tajemnicy. Nie poddano mnie, jak inne dziewczynki, testom majacym na celu wybranie kandydatek na Czarownice, gdyz matka zerwala wszelkie wiezi z Rada Strazniczek. I zarowno ona, jak i Simon, czy dlatego, ze wiedzieli o naszych zdolnosciach, czy tez z innego powodu, chronili nas, jak mogli, abysmy nie ulegli sposobowi zycia obowiazujacemu w Estcarpie. Pozniej nasz ojciec zaginal. Podczas jednego z niepewnych rozejmow w nie konczacej sie wojnie wsiadl na sulkarski statek. Zamierzal zbadac pewne wyspy, na ktorych zauwazono jakas podejrzana dzialalnosc. I odtad juz nigdy go nie widziano ani o nim nie slyszano. Wkrotce potem Jaelithe przyjechala do naszego schronienia i po raz pierwszy wezwala Kyllana, Kemoca i mnie na prawdziwy test Mocy. Polaczywszy swoja Moc z nasza rozpoczela poszukiwania i zobaczyla Simona. Dysponujac tak watlymi wskazowkami wyruszyla, by go odnalezc; my zas zostalismy w Estfordzie. Kiedy Kyllan i Kemoc wstapili do Strazy Granicznej i pozostawili mnie sama. Madre Kobiety zrobily to, co z dawna planowaly. Wyslaly jedna z Czarownic do naszego dworu i zabraly mnie do Przybytku Madrosci. Przez kilka nastepnych lat bylam calkowicie odcieta od mojego swiata i moich braci. Jednak w zamian pokazano mi inne swiaty, w sercach zas ludzi obdarzonych zdolnosciami podobnymi do moich rodzi sie tak wielka zadza wiedzy, ze z czasem przeslania wszystko inne. Podczas tych dlugich lat walczylam ze soba, zeby nie ulec pokusie i nie zaspokajac tego glodu; pozwolilo mi to zachowac nieco swobody. Powiodlo mi sie tak dobrze, ze zdolalam nawiazac kontakt z Kemocem. Zanim Czarownice zmusily mnie do zlozenia ostatecznej przysiegi, moi bracia przybyli mnie uwolnic. Nie udaloby sie nam zerwac nalozonych przez Rade wiezow, gdyby nie to, ze Czarownice gromadzily wowczas Moc, tak jak zgarnia sie do reki wszystkie nici osnowy. Zamierzaly zadac druzgocacy cios Karstenowi i skonczyc z tym najgrozniejszym przeciwnikiem Estcarpu. Polaczone sily woli skierowaly na gory dzielace oba kraje: zmiazdzyly szczyty, wydzwignely doliny, odwrocily bieg rzek. Nie mogly sie wiec nam przeciwstawic. Pojechalismy na wschod, w nieznane. Kemoc odkryl bowiem niezrozumiala tajemnice: bardzo dawno temu w umyslach ludzi ze Starej Rasy pojawila sie jakas zapora przeciw wschodowi i przestal on dla nich istniec. Stalo sie to w chwili, kiedy porzucili tenze wschod przybywajac do Estcarpu. Przedarlismy sie przez wschodnie gory i znalezlismy sie w Escore. Chcac nas ocalic i zdobyc potrzebne wiadomosci, rzucilam czary i omal nie zgubilam naszej dawnej ojczyzny. Albowiem w odleglej przeszlosci adepci ze Starej Rasy spustoszyli Escore w walce o wladze, uwalniajac ogromne sily i Moce. Pozniejsi tworcy i zalozyciele Estcarpu uciekli na zachod, zamieniajac pozostawione za soba graniczne gory w bariere nie do przebycia. Rzucajac czary (wprawdzie nikle w porownaniu z dokonaniami naszych przodkow), obudzilam jednak uspione sily i w Escore na nowo rozgorzal boj pomiedzy Dobrem i Zlem. Sprzymierzylismy sie z mieszkancami Zielonej Doliny, pradawnym ludem, w ktorego zylach plynela rowniez krew Starej Rasy. Nigdy nie staneli oni po stronie Zla. Zmobilizowalismy nasze sily i rozeslalismy poslancow z mieczami wojny, aby wezwac wszystkie istoty dobrej woli do walki ze slugami Ciemnosci. Przybyl wowczas czlowiek, ktorego Lud Zielonych Przestworzy przyjal jak swego, nalezacy do Starej Rasy wielmoza ze Wzgorz. W tajniki magii wprowadzil go ostatni pozostaly w Escore adept, ktory zachowal neutralnosc. Dinzil byl ambitny i mial nature badacza. Kiedy na wlasna reke rozpoczal badania, jeszcze nie pragnal wladzy. Mieszkancy Zielonej Doliny znali go od dawna i powitali z honorami. Dinzil umial podobac sie kobietom - i nie tylko podobac, jak sama moge zaswiadczyc. Ja, ktora dotychczas znalam tylko braci i przysylanych przez naszego ojca gwardzistow, zaznalam nowego, innego smaku przyjazni poznajac wielmoze ze Wzgorz. I serce zabilo mi mocniej, kiedy po raz pierwszy spojrzalam na lego ogorzala twarz. Dinzil tez zaczal sie do mnie zalecac, a robil to bardzo umiejetnie. Kyllan znalazl juz dla siebie towarzyszke zycia, Dahaun, Pania Zielonych Przestworzy, Kemoc zas jeszcze nie poznal milosci. Kyllan nie oparl dloni na rekojesci miecza, gdy usmiechnelam sie do Dinzila. A niechec Kemoca, oby mi to wybaczyl, wzielam za zazdrosc, gdyz jednosc naszej trojki mogla zostac rozbita. Pozniej Kemoc zaginal w gorach bez wiesci. Jak podszeptu serca posluchalam obietnicy Dinzila, ze pomoze mi odnalezc brata, i wyruszylismy oboje do Ciemnej Wiezy. Obecnie, chocbym nie wiem jak sie starala, nie moge sobie przypomniec, co tam sie wydarzylo. Odnosze wrazenie, jakby ktos mokra gabka starl z mej pamieci dni, kiedy pomagalam Dinzilowi w czarach. I chociaz wciaz usiluje przywolac tamte wspomnienia, tylko coraz wiekszy bol sciska mi serce. Kemoc odnalazl mnie przy pomocy Kroganki imieniem Orsya, o czym opowiada w swojej czesci tej kroniki. Okazal nadludzka sile i wytrzymalosc, zeby wydostac mnie z siedziby slug Ciemnosci. Wowczas jednak bylam tak skazona zlem, iz do konca stalam u boku Dinzila, pragnac , skrzywdzic najblizsze memu sercu osoby. Kemoc wolalby raczej widziec mnie martwa i, choc niewprawnie, porazil mnie za pomoca czarow. Od tej chwili bylam jak nowo narodzone niemowle, gdyz calkowicie utracilam zdobyta w zyciu wiedze. Poczatkowo zachowywalam sie niczym male dziecko i robilam, co mi kazano, nie kierowalam sie wlasna wola czy pragnieniami. Taki stan rzeczy zadowalal mnie jakis czas. Pozniej zaczely dreczyc mnie koszmarne sny. Nie pamietalam ich po przebudzeniu; i to bylo cale szczescie, gdyz umysl normalnego czlowieka by ich nie zniosl. Nawet niejasne wspomnienia sennych majakow budzily we mnie mdlosci i przejmowaly dreszczem tak, ze lezalam na moim poslaniu we dworze Dahaun, bojac sie zasnac. Zapomnialam o wszelkich zabezpieczeniach przeciw zlu, utracilam wszelkie umiejetnosci wyuczone w szkole Czarownic; bylam wobec zla bezbronna. Wydawalo mi sie, ze stoje na sniegu nago, chlostana mroznym wiatrem, ale zmagam sie z czyms znacznie gorszym, ze smrodliwym powiewem Ciemnosci. Dahaun robila, co mogla. Lecz potrafila leczyc tylko umysl i cialo, a ja mialam chora dusze. Kyllan i Kemoc siedzieli obok mnie, starajac sie odegnac Ciemnosc. Wysilano cala wiedze Zielonej Doliny, zeby mnie ocalic. W chwilach przytomnosci rozumialam niebezpieczenstwo i ogrom zagrozenia. Przeciez mieszkancy Doliny potrzebowali wszystkich zabezpieczen, nie tylko materialnej broni, lecz takze tarczy umyslow i ducha. Walka o mnie oslabiala ich fortyfikacje. Z czasem wydoroslalam, przestalam byc beztroskim dzieckiem. Pojelam, ze te koszmarne sny to tylko zapowiedz tego, co moglo grozic zarowno mnie - jak i innym za moim posrednictwem. Zabrano mi bowiem cala wiedze o zyciu i cos obcego probowalo wypelnic powstala luke. Dlatego wlasnie, choc juz nie myslalam w narzucony mi przez Dinzila sposob, pozostalam wrogiem moich braci. Przeciez moglam stac sie Brama, przez ktora dosiegnie ich zlo. Poczekalam na chwile, kiedy Kyllan i Kemoc udali sie na narade wojenna. Wyslalam wiadomosc do Dahaun i Orsyi. Rozmawialam z nimi otwarcie. Powiedzialam im, co nalezy zrobic dla dobra wszystkich, a moze rowniez i dla mnie samej. -Nie zaznam tu spokoju. - Nie zadalam pytania, lecz stwierdzilam bezsporny fakt. Wyczytalam z ich oczu, ze sie ze mna zgadzaja, i dodalam: - Bardzo szybko zamieniam sie w drzwi gotowe wpuscic tu Ciemnosc, ktora tylko czeka na dogodna okazje. Jestem grozniejszym przeciwnikiem niz jakikolwiek potwor krazacy wokol waszych zabezpieczen. Dahaun, jako Pani Zielonych Przestworzy wladasz wielka Moca i musza cie sluchac wszystkie rosliny, zwierzeta i ptaki. Orsyo, ty takze masz wlasna magie i sama moge zaswiadczyc, ze nie mozna jej lekcewazyc. Ale przysiegam wam, ze to, co teraz usiluje we mnie wejsc, jest silniejsze od waszych polaczonych Mocy. Jestem pusta - i moga mna zawladnac sily, o ktorych wolalybysmy nie myslec. Dahaun skinela glowa. Poczulam ostry bol w sercu. Dobrze wiedzialam, ze mowie prawde. Jednak jakas nikla czastka mojej istoty rozpaczliwie czepiala sie nadziei, ze sie myle i ze Dahaun powie mi o tym. Ona zas zgodzila sie z wyrokiem, ktoremu bede musiala sie poddac. -Co chcesz zrobic? - zapytala Orsya. Przyszla do mnie prosto ze strumienia. Jej wlosy schly tworzac srebrzysty oblok i krople wody blyszczaly na perlowej skorze, lecz nie starla ich, gdyz dla Kroganow woda jest samym zyciem. -Musze stad odejsc... Dahaun pokrecila przeczaco glowa. -Poza zasiegiem naszych zabezpieczen bardzo szybko spelni sie to, czego sie obawiasz. Zreszta Kyllan i Kemoc na to nie pozwola. -Tak, to prawda - odparlam. - Ale jest jeszcze cos. Moge powrocic do Estcarpu i znalezc tam pomoc. Slyszalyscie, ze rozprawa z Karstenem obalila wladze Rady Strazniczek. Wiele z nich umarlo, nie mogac dlugo utrzymac w sobie potrzebnej do ataku energii. Rzady Madrych Kobiet w Estcarpie skonczyly sie. Teraz nasz dobry przyjaciel Koris rozstrzyga, czy trzeba zrobic to, czy tamto. Jezeli zyja jeszcze wielkie Czarownice, moga mnie uleczyc, a Koris na pewno kaze im to zrobic jak najszybciej. Pozwolcie mi wrocic do Estcarpu. Jestem przekonana, ze wyzdrowieje i bede w stanie walczyc tutaj u waszego boku. Dahaun nie odpowiedziala od razu. Jej magia sprawia, ze Pani Zielonych Przestworzy nigdy nie wyglada tak samo, lecz zawsze sie zmienia. Czasami zdaje sie nalezec do Starej Rasy i ma ciemne wlosy i jasna cere, innym razem zas jej wlosy o barwie plomienia okalaja ogorzala twarz. Nie wiem, czy dzieje sie tak z jej woli, czy tez bezwiednie. Teraz wygladala jak kobieta z mojej rasy. Z roztargnieniem odgarna z czola pasmo wlosow i zagryzla wargi. Wreszcie skinela twierdzaco glowa. -Moge rzucic czar - oswiadczyla - czar, ktory umozliwi ci bezpieczna podroz az do granicznych gor. Wedrujac szybko, nie musisz obawiac sie inwazji zla. Powinnas jednak wesprzec moj czar cala sila woli. -Wiesz, ze to zrobie - powiedzialam. - Teraz jednak musicie pomoc mi w innej sprawie, poprzec mnie, kiedy powiadomie o swoich zamiarach Kyllana i Kemoca. Moi bracia wiedza, ze nic mi nie bedzie grozilo, gdy tylko dotre do Korisa... Nowi przybysze z Estcarpu mowili nam, ze nas szuka. Lecz Kyllan i Kemoc mimo to moga probowac mnie zatrzymac. Dlatego powinnysmy stanowczo zazadac ich zgody, a nawet obiecac, ze wroce, gdy tylko otrzymam nowa psychiczna tarcze. -Ale czy na pewno tak sie stanie? - zapytala Orsya. Nie wiem, czy choc troche mi wspolczula. Bedac we wladzy Dinzila nie tylko wy siapilam przeciw niej, lecz takze nastawalam na jej zycie. Nie miala wiec powodu, zeby mi dobrze zyczyc. Jesli jednak, jak przypuszczalam, byla zlaczona w jedna istote z Kemocem, mogla wyswiadczyc mi te przysluge przez wzglad na niego. -Nie. Moge zostac oczyszczona, wszelako nie odwaze sie tutaj wrocic - odpowiedzialam otwarcie. -I sadzisz, ze zdolasz odbyc te podroz? -Musze. -Dobrze, opowiem sie po twojej stronie. -I ja tez - obiecala Dahaun. - Lecz oni beda chcieli pojechac z toba. -Uzyjcie waszych wlasnych czarow. Niech odprowadza mnie do granicy, a pozniej zmuscie ich do powrotu. Nic juz nie laczy ich z Estcarpem. Wiecie, ze bez reszty oddali serca temu krajowi. -Mysle, ze mozemy to zrobic - zapewnila mnie Dahaun. - Kiedy chcesz wyruszyc? -Jak najszybciej. Jesli ta walka zbyt mnie wyczerpie, utracicie mnie wczesniej, nim zdolacie sie pozbyc. -Mamy teraz Miesiac Lodowego Smoka. Podroz przez gory bedzie bardzo niebezpieczna. - Dahaun nie naklaniala mnie do poniechania zamiaru, lecz szukala sposobu pokonania trudnosci. Mowila dalej: - Valmund wiele razy przemierzyl te szlaki, a przed niebezpieczenstwami ostrzega cie bystre oczy Vorlonga i jego Vrangow. Czeka cie trudna droga, siostro. Nie badz zbyt pewna siebie. -Nie jestem - zapewnilam ja. - Ale im wczesniej opuszcze Escore, tym wczesniej nasi bliscy beda bezpieczni! I tak to miedzy soba uzgodnilysmy. A skoro uparlysmy sie w tej materii, jakze Kyllan i Kemoc mogli sie nam przeciwstawic? Spierali sie zawziecie, wysuwali najrozniejsze argumenty, ale wykazalysmy im niezbicie logike naszych planow i wreszcie, wbrew sobie, musieli sie zgodzic. Niejeden raz przysiegalam, ze gdy tylko odzyskam zdrowie, wroce z jedna z grup mieszkancow Estcarpu, ktorzy co jakis czas dolaczali do nas. Zawsze bylismy uprzedzani o ich przybyciu przez strzegacych przeleczy wartownikow z Zielonego Ludu. Warte pelnili zwiadowcy z Doliny, dawni Straznicy Graniczni sluzacy teraz pod rozkazami moich braci, Flannany, zielone ptaki Dahaun, ktorych raporty tylko ona mogla zrozumiec, i - dosc rzadko - jakis waleczny Vrang, szerokoskrzydly lowca z wysokich szczytow. To wlasnie jeden z Vrangow obrocil wniwecz nasz pierwotny plan, kiedy zameldowal, ze droga do przeleczy, przez ktora przybylismy z Estcarpu, zostala zamknieta. Jakis wyslannik lub wasal Ciemnosci rzucil na nia czar, ktorego nie nalezalo atakowac, tylko raczej unikac. Mysle, ze slyszac to Kyllan i Kemoc ucieszyli sie, uznali bowiem, iz w tej sytuacji zarzucimy plan podrozy do Estcarpu. Lecz ja coraz czesciej oblewalam sie zimnym potem i krzyczalam przerazliwie pod wplywem koszmarnych snow. Moi bracia zapewne wiedzieli, iz nie zdolam dlugo stawiac oporu sile, ktora chciala mna zawladnac. Smierc wtedy Powinna mi przypasc w udziale i zmusilam ich, by mi to Przyrzekli pod przysiega, ktorej nie mogli zlamac. Do Zielonej Doliny przywolano samego Vorlonga. Usadowil sie na skale niezle juz porysowanej pazurami jego i Jego plemienia. Czerwony jaszczurczy leb kontrastowal z niebieskozielonymi piorami. Vorlong krecil osadzona na dlugiej szyi glowa, przenoszac spojrzenie na kazde z nas po kolei, podczas gdy Dahaun rozmawiala z nim za pomoca mysli. Poczatkowo nie chcial dac nawet cienia nadziei, az wreszcie, po dlugim naleganiu, Dahaun wydobyla z niego stwierdzenie, ze zwracajac sie dalej na polnocny wschod mozna ominac znana nam przelecz i dotrzec do wyzej polozonego i trudniejszego przejscia. Obiecal przyslac skrzydlatego zwiadowce. Procz tego, z Zielonego Ludu zglosil sie na ochotnika ich najlepszy znawca gor, Valmund. Lodowy Smok nie mial dostepu do Zielonej Doliny. Bylo tam nie chlodniej niz pozna jesienia w Estcarpie. Lecz gdy minelismy Symbole Mocy chroniace ten niewielki zakatek Escore, zaatakowala nas zima. Wyruszylismy w piatke na Renthanach, czworonoznych istotach, ktore nie byly zwierzetami, ale naszymi towarzyszami broni. Dorownywaly nam inteligencja, a moze przewyzszaly nas odwaga i zaradnoscia. Kyllan prowadzil, Kemoc jechal na prawo ode mnie, Valmund przez jakis czas trzymal sie z lewej. Z tylu podazal Raknar z Estcarpu, ktory zgodzil sie towarzyszyc mi do konca podrozy, gdyz zamierzal odszukac swoich wasali i przyprowadzic ich do Escore. Byl znacznie od nas starszy i jeden z moich braci darzyl go bezgranicznym zaufaniem. Poza umocnieniami Zielonej Doliny, kiedy Renthany wyrzucaly snieg spod kopyt, zauwazylismy na niebie jakis ciemny ksztalt. Kiedy znizyl lot, rozpoznalismy jednego z Vrangow, przewodnika obiecanego nam przez Vorlonga. Podrozowalismy za dnia, poniewaz sludzy Ciemnosci bardziej przyzwyczajeni sa do nocy. Moze siarczyste mrozy zatrzymaly ich w legowiskach, choc bowiem uslyszelismy raz wycie zgrai polujacych Wilkolakow, nie zobaczylismy ani ich, ani zadnych innych slug zla. Nasza droga wila sie jak waz, gdyz omijalismy miejsca uznane przez Valmunda i zwiadowce Vranga za niebezpieczne. Niektore byly jedynie zagajnikami lub kregami menhirow. Tylko raz zobaczylismy posepny budynek, ktory sprawial wrazenie nie tknietego przez czas. Nie mial okien i wygladal jak wielki klocek, polozony na ziemi przez gigantyczna dlon. Nie otaczal go snieg, chociaz gdzie indziej tworzyl glebokie zaspy polyskujace niczym diamenty w promieniach zimowego slonca. Wydawalo sie, ze teren wokol niego byl cieply i to kamienne gmaszysko tkwilo w srodku kwadratu parujacej ziemi. Na noc schronilismy sie w kregu niebieskich menhirow, jednej z licznych enklaw bezpieczenstwa w Escore. Kiedy sie sciemnilo, wielkie glazy rozjarzyly sie niebieskawa poswiata, ktora promieniowala na zewnatrz, a nie do wnetrza kregu, jak gdyby jej zadaniem bylo oslepianie polujacych w nocy drapieznikow, osloniecie nas przed ich wzrokiem. Staralam sie nie spac i czuwac, zeby koszmarne sny nie sprowadzily na nas nieszczescia. Bylam jednak zbyt zmeczona podroza i zasnelam. Przypuszczam, ze w niebieskich menhirach kryje sie lecznicza moc silniejsza niz medykamenty Dahaun. Nic mi sie nie snilo tej nocy i obudzilam sie wypoczeta, co nie zdarzylo sie od dawna. Zjadlam z apetytem sniadanie i doszlam do wniosku, ze postapilam wlasciwie i ze moze w podrozy nie spotka nas zadna zla przygoda. Nastepnego wieczoru nie zdolalismy znalezc chronionego miejsca na oboz. Gdybym nadal wladala Moca, moglabym otoczyc nas ochronnym czarem. Teraz jednak bylam bezbronna jak dziecko. Wprawdzie Valmund i jego pobratymiec doprowadzili nas do podnoza granicznych gor, ale nadal podazalismy na polnocny wschod, znacznie dalej, niz to bylo konieczne. Odpoczywalismy w miejscu, gdzie koslawe drzewa tworzyly gesty baldachim, choc juz dawno zrzucily tegoroczne liscie. Renthany uklekly, dajac nam oparcie, kiedy spozylismy podrozne suchary, skapo zapijajac je winem z Zielonej Doliny, wymieszanym z woda zrodlana. Vrang pofrunal na wybrana przez siebie skale, a mezczyzni uzgodnili godziny warty. Znow walczylam ze snem, biedzac, ze bez wewnetrznych zabezpieczen nie zdolam sie oprzec Ciemnosci. Nie myslalam o podrozy przez gory i o przybyciu do Estcarpu. Zbyt dobrze widzialam bowiem oczami wyobrazni to, co moglo sie wydarzyc pomiedzy obecna chwila a momentem powrotu do kraju mego dziecinstwa... Zakutany w zielona oponcze Valmund siedzial na lewo ode mnie. W mroku, poniewaz nie odwazylismy sie rozpalic ogniska, zauwazylam, ze zwrocil glowe w strone gor, chociaz zaslaniala mu je zapora z drzew i krzewow. W jego postawie dostrzeglam cos niepokojacego, zapytalam wiec polglosem: -Czy grozi nam cos zlego? Valmund spojrzal na mnie i rzekl: -O tej porze w gorach zawsze czyha jakies niebezpieczenstwo. -Mysliwi? - Jacy? Niziny roily sie od przerazajacych niespodzianek. Jakie potwory mogly nas szukac w gorach? -Nie, to sama ziemia - odparl. Ucieszylam sie, ze nie probowal ukryc przede mna obaw. Niebezpieczenstwa, o ktorych mowil, nie wydawaly mi sie tak grozne, jak dreczace mnie po nocach koszmary. Valmund ciagnal: - O tej porze spada wiele lawin snieznych, a sa one bardzo niebezpieczne. Lawiny sniezne - nie pomyslalam o nich. -Czy ta droga jest bardziej niebezpieczna od tej, ktora przybylismy z Estcarpu? - zapytalam. -Nie wiem - odrzekl. - Nie znam tych stron. Ale musimy bardzo uwazac. Zdrzemnelam sie tej nocy i znow moje obawy okazaly sie plonne. Nic mi sie nie przysnilo, choc spalam w nie chronionym miejscu. Rankiem, kiedy bylo juz na tyle jasno, ze moglismy wyruszyc w dalsza droge, Vrang podszedl do nas. Od switu przeprowadzal zwiad nad szczytami i mial dla nas zle wiesci. Znalazl przelecz prowadzaca na zachod, ale bedziemy musieli dotrzec do niej pieszo, a to wymagalo odpowiedniej zaprawy. Wielkim zakrzywionym szponem nakreslil mape na sniegu, wskazujac wszystkie niebezpieczne miejsca. Pozniej znow poszybowal w gore, zeby zbadac przestrzen wieksza od tej, ktora zdolamy przebyc w ciagu dnia. I tak oto rozpoczelismy przeprawe przez gory. Rozdzial II Poczatkowo nasza droga nie byla gorsza od znanych mi gorskich szlakow, lecz po wschodzie slonca dotarlismy do miejsca, gdzie wedle slow Vranga mielismy sie rozstac z Renthanami i isc dalej pieszo. Stroma i niewygodna sciezka ustapila miejsca czemus w rodzaju nierownych schodow, dostepnych jedynie dla dwoch nog, a nie dla czterech.Mezczyzni spakowali nasze skromne zapasy i wyciagneli z podroznych sakw liny oraz kolki o stalowych ostrzach ktorymi tylko Valmund umial sie dobrze poslugiwac. On to wlasnie objal prowadzenie. Rozpoczelismy wedrowke, ktora miala sie stac prawdziwym testem naszej wytrzymalosci fizycznej. Wydawalo mi sie, ze naprawde szlismy po schodach, nie uksztaltowanych przez wiatr i niepogode, lecz zbudowanych przez jakis rozum. Budowniczy lub budowniczowie nie mogli byc ludzmi takimi jak my. Stopnie okazaly sie za strome i zbyt krotkie. Zazwyczaj moglismy postawic na nich tylko czubek buta, a bardzo rzadko cala stope. Nic innego nie wskazywalo, ze idziemy zniszczona przez czas gorska droga. Od wspinaczki bolaly nas nogi i krzyze. Na szczescie wiatr zwial snieg ze skraju schodow. Szlismy wiec tylko po nagiej skale i nie musielismy sie dodatkowo narazac na poslizgniecie. Schody zdawaly sie nie miec konca. Poczatkowo prowadzily prosto w gore zbocza, wkrotce potem skrecaly w lewo, biegnac wzdluz skalnej sciany. Umacnialo mnie. to w przekonaniu, ze byly dzielem nieznanych istot. Wreszcie wywiodly nas na skraj plaskowyzu. Slonce, ktore oswietlalo nas swymi promieniami przez cala droge, teraz zniknelo za olowianymi chmurami. Valmund stanal twarza do wiatru rozdymajac nozdrza, jakby weszyl cos zlego w jego podmuchach. Zaczal rozwijac line, ktora byl przepasany, i ukladac ja w pierscienie. Widzielismy blysk hakow umieszczonych w regularnych odstepach. -Zwiazemy sie lina - oswiadczyl. - Na wypadek, gdyby zaskoczyla nas burza... - Odwrocil sie i spojrzal przed siebie, szukajac wzrokiem, jak przypuszczalam, schronienia przed nadciagajaca nawalnica. Wstrzasnal mna dreszcz. Mimo cieplej odziezy ograniczajacej swobode ruchow wiatr wpil sie we mnie lodowatymi szponami. Pospiesznie wypelnilismy polecenie Valmunda zaczepiajac haki na przedzie pasow, ktore wszyscy nosilismy. Valmund stanal na czele, za nim Kyllan, pozniej Kemoc, ja, i nakoncu Raknar. Ja bylam najmniej zreczna ze wszystkich. Podczas wojny moi bracia i Raknar pelnili sluzbe w gorach Estcarpu i choc nie mieli zaprawy Valmunda, poznali wspinaczke na tyle, zeby czuc sie i poruszac swobodnie. Valmund wyruszyl pierwszy, z okutym kijem w dloni. Poszlismy za nim w rownych odstepach pilnujac, by laczaca nas lina zwisala dosc luzno. Chmury gromadzily sie na niebie i chociaz jeszcze nie padal snieg, z trudem dostrzegalismy przeciwlegly kraniec plaskowyzu. A Vrang wciaz nie wracal i nie mielismy pojecia, co jest przed nami. Zielony Maz zaczal ostukiwac kijem droge przed soba, jak gdyby obawial sie, ze pod niewinnie wygladajaca powierzchnia moze sie kryc jakas pulapka. Przy potezniejacym mroznym wietrze nie robil tego tak szybko, jak bym pragnela. Podobnie jak wspinaczka po skalnych schodach zdawala sie nie miec konca, tak nasza obecna wedrowka stala sie mozolnym marszem ku celowi odleglemu o wiele godzin lub dni podrozy. Czas stracil wszelkie znaczenie. Jezeli nie padal snieg, to wiatr rwal zaspy, odgradzajac nas od swiata wielkimi bialymi zaslonami. Wydalo mi sie, iz Valmund stal sie niewidomym przewodnikiem slepcow i ze rownie dobrze moglismy spasc w przepasc, jak znalezc bezpieczna droge. Wreszcie dotarlismy do miejsca, gdzie nawis skalny oslonil nas przed wiadrem i sniegiem. Tam moi towarzysze podrozy naradzali sie, czy powinnismy isc dalej, czy tez sprobowac przeczekac burze, ktorej tak obawial sie Valmund. Zimne powietrze tak parzylo mi krtan i pluca, jak gdybym wdychala ogien. Drzalam na calym ciele ze zmeczenia i obawialam sie, ze jesli nasz przewodnik da nam znak do dalszej drogi, nie zdolam zrobic nawet kroku. Tak bardzo zaabsorbowala mnie utrata sil, ze dowiedzialam sie o powrocie Vranga dopiero wtedy, kiedy dobieglo mnie jego glosne krakanie. Skrzydlaty zwiadowca z trudem wszedl pod nawis skalny: z dala od swego zywiolu - duzych wysokosci - stawal sie bardzo niezdarny. Otrzasnal sie energicznie, rozrzucajac na wszystkie strony wilgotny snieg, po czym przykucnal przed Valmundem, jakby w tej pozycji zamierzal spedzic dluzsza chwile. Zrozumialam, ze dzisiaj juz dalej nie pojdziemy i z ulga usiadlam, opierajac sie plecami o skale, obok ktorej przedtem stalam. Nie rozpalilismy ogniska, gdyz nie mielismy drew. Pomyslalam, ze mozemy zamarznac na mroznym wietrze, ktory smagal nas od czasu do czasu. Valmund i na to znalazl rade. Wyjal z sakwy kwadratowy kawalek tkaniny, ktory wydawal sie nie wiekszy od dloni. Tymczasem w miare rozkladania tkanina zaczela rosnac, az zamienila sie w duzy puszysty koc. Okrylismy sie nim i przytulilismy do siebie. Emanowalo z niego cieplo i wreszcie przestalam drzec z zimna, podobnie jak moi towarzysze podrozy. Nawet Vrang wsunal sie pod skraj koca i w tym miejscu powstalo spore wybrzuszenie. Wprawdzie dziwny koc muskajacy mi policzki przypominal w dotyku zbite pierze, lecz byl sprezysty jak mech. Kiedy zapytalam o to Valmunda, wyjasnil mi, ze istotnie koc ten powstal z mchu przetworzonego przez czerwie. Snuly one nici, z ktorych budowaly sobie miekkie domki. Lesni ludzie od dawna udomowili te robaki, zapewniajac im schronienie i pozywienie, i z utkanych przez nie niewielkich skrawkow materii wytwarzali podrozne koce. Do wyrobu jednego koca potrzebowali setek malenkich tkaczy i trwalo to wiele lat. Dlatego takich kocow bylo niewiele i zaliczano je do skarbow Zielonej Doliny. Slyszalam rozmowe, ktora prowadzili moi towarzysze podrozy, lecz niebawem ich glosy zamienily sie w monotonne brzeczenie. Zdrzemnelam sie nawet nie probujac walczyc ze snem. Wszystkie strachy gdzies zniknely. Nie bylam juz Kaththea, ktora w kazdej chwili mogla stac sie zdobycza sil Ciemnosci, tylko cialem tak bardzo potrzebujacym wypoczynku, iz sprawialo mi to dotkliwy bol. Snilam, ale nie dreczyl mnie zaden z koszmarow, z ktorych budzilam sie z krzykiem. Przysnil mi sie dziwny sen, rownie wyrazny jak owe majaki. Wydawalo mi sie, ze lezalam bezpiecznie pod kocem, otoczona zewszad przez obroncow, obserwujac leniwie szalejaca na zewnatrz nawalnice. Ze snieznego klebowiska wysunal sie srebrzysty sznur, ktory zawisl tuz nad nami. We snie wiedzialam, iz jest to wyslannik innego umyslu wladajacego Moca. Nie wydal mi sie zly, lecz jedynie odmienny od znanych mi. Koniec tego srebrzystego promienia lub sznura kolysal sie w przod i w tyl, az wreszcie dotarl do mnie i zawisl nieruchomo na jakis czas. Dopiero wtedy ogarnal mnie niepokoj. Kiedy jednak uruchomilam to swoje watle zabezpieczenie, jakim jeszcze dysponowalam, sznur znikl. Zamrugalam oczami zdajac sobie sprawe, ze wlasnie sie obudzilam, chociaz tak jak w moim snie wszyscy lezelismy pod kocem, a wokol nas szalala sniezna zawierucha. Nie powiedzialam nic braciom, lecz w glebi ducha postanowilam naklonic ich do jeszcze wiekszego wysilku, zebysmy przebyli gory jak najszybciej. Zdecydowalam tez, ze jesli podczas wspinaczki poczuje dotkniecie prawdziwego zla raczej odczepie sie od liny i w ten sposob rozwiaze wszystkie swoje problemy, niz pociagne ich za soba w Ciemnosc. Reszte dnia i noc spedzilismy w zacisznej kryjowce. Nastepnego dnia rano niefco bylo bezchmurne. Vrang uniosl sie w powietrze i po jakims czasie wrocil z wiescia, ze burza ucichla. Posililismy sie wiec i ruszylismy w dalsza droge. Nie napotkalismy juz skalnych schodow. Wspinalismy sie po stromych scianach lub pelzlismy wzdluz krawedzi. Przez caly czas Valmund badal wzrokiem skaly nad nami tak uwaznie, iz jego niepokoj udzielil sie przynajmniej mnie, chociaz nie wiedzialam, czego sie obawial, chyba ze myslal o lawinach. W poludnie zatrzymalismy sie na polce skalnej szerszej od tych, ktorymi dotad szlismy, i przykucnelismy, by sie napic i posilic. Valmund poinformowal nas, ze znajdujemy sie w niewielkiej odleglosci od przeleczy. Oswiadczyl tez, ze za jakies dwie godziny bedziemy mieli za soba najtrudniejszy odcinek podrozy, kiedy zejdziemy w dol zbocza, by jeszcze raz podazyc na wschod. Nieco odprezeni, zjedlismy podrozne suchary i napilismy sie orzezwiajacego wina z Zielonej Doliny. Przebylismy przelecz w wyznaczonym przez Valmunda czasie i schodzilismy juz w dol sciezka znacznie wygodniejsza niz poprzednie, kiedy nasz przewodnik kazal nam sie zatrzymac. Zbadal wezly na laczacej nas linie i dal znak, ze musi je na nowo zawiazac. Czekalismy w spokoju. Valmund zdjal podrozna sakwe i wlasnie wtedy nadeszlo niebezpieczenstwo, ktore przewidzial. Uslyszalam tylko huk. Instynktownie cofnelam sie, chcac uciec - ale nie wiedzialam przed czym. A pozniej zostalam Porwana, pogrzebana i stracilam przytomnosc. Bylo bardzo ciemno, zimno i jakis ciezar spoczywal na mnie. Nie moglam poruszyc ani rekami, ani nogami, kiedy Polprzytomnie probowalam zrzucic z siebie owo brzemie. Tylko glowe, szyje i kawalek ramienia mialam wolne; lezalam na plecach. Wokol mnie panowaly ciemnosci. Co sie stalo? W jednej chwili stalismy na zboczu nieco ponizej przeleczy, a w nastepnej bylam uwieziona w tym miejscu. W oszolomieniu nie moglam skojarzyc obu tych zdarzen. Sprobowalam poruszyc palcami reki, ktora tylko w czesci przygniatalo sniezne brzemie, i okazalo sie, ze moge to zrobic, choc z wielkim trudem. Pozniej chroniona przez rekawiczke dlonia obmacalam przestrzen wokol glowy. Uderzylam bolesnie zdretwiala reka w jakas twarda powierzchnie, ktora uznalam za skale. Nic nie widzialam w gestym mroku, moglam tylko czuc i zmysl dotyku powiedzial mi bardzo niewiele - ze leze zanurzona w sniegu, reke zas, ramie i glowe skrywa szczelina skalna. To mnie uratowalo przed zmiazdzeniem przez ciezar przygniatajacy reszte mojego ciala. Nie moglam sie z tym pogodzic i w przerazeniu zaczelam gwaltownie odgarniac snieg wolna reka, zasypujac nim twarz. Zrozumialam, ze postepujac tak moge sprowadzic na siebie nieszczescie, przed ktorym uchronila mnie szczelina skalna. Zaczelam wiec powoli odgarniac snieg w dol ciala. Spostrzeglam jednak, ze bylam zbyt dokladnie zasypana. Moje wysilki wcale nie zmniejszaly przygniatajacego mnie brzemienia. Az wreszcie wyczerpana, spocona, zaniechalam daremnego trudu. Lezalam dyszac ciezko i po raz pierwszy usilowalam opanowac strach. To lawina porwala nas ze soba w dol zbocza i zasypala nas... mnie. Moze teraz rozkopuja snieg starajac sie mnie odnalezc! A moze wszystkich... Gwaltownie i zdecydowanie odpedzilam te mysl. Nie odwazylam sie przypuszczac, ze przypadkowe zaglebienie w skale ocalilo tylko mnie. Musze myslec, ze inni zyja. Teraz bardziej niz kiedykolwiek zalowalam utraconej lacznosci myslowej z moimi bracmi. Odebrano mi ja wraz z talentem Czarownicy, aby ukarac mnie za to, ze przylaczylam sie do sil Ciemnosci. A moze jednak...? Zamknelam oczy i sprobowalam, jak kiedys, odszukac Kyllana i Kemoca, zlaczyc sie z nimi w jedna istote. Wydalo mi sie wtedy, ze mam przed oczami zwoj manuskryptu, na ktorym widnieja wypisane jasno slowa w nie znanym mi jezyku; wiedzialam, ze ich odczytanie moze byc dla mnie sprawa zycia lub smierci. Zycia lub smierci... Przypuscmy, ze Kyllan, Kemoc i pozostali towarzysze podrozy przezyli; przypuscmy, ze lepiej by bylo dla nich, aby mnie teraz nie znalezli. Lecz w kazdym z nas tli sie uparcie pragnienie zycia, ktore nie pozwala nam poddac sie bez walki. Przedtem myslalam, ze bez leku rzuce sie w objecia smierci, jesli zajdzie taka potrzeba. Teraz jednak zastanowilam sie, czy istotnie moglabym to zrobic. Probowalam skupic uwage na moich braciach, na potrzebie porozumienia z nimi. Kemoc... jesli mialam zawezic telepatyczne pasmo, wybralabym Kemoca, ktory zawsze byl ze mna mocniej zwiazany. Oczami wyobrazni ujrzalam jego twarz i ku niemu skierowalam resztki energii, usilujac do niego dotrzec. Daremnie. Zrobilo mi sie zimno, ale nie od sniegu, ktory wiezil moje cialo. Kemoc... moze staralam sie porozumiec z umarlym?! Wobec tego pozostal mi Kyllan. Przywolalam w pamieci twarz mojego starszego brata, szukalam jego umyslu... Jednak i tym razem nic nie znalazlam. To utrata Mocy, powiedzialam sobie, oni zyja! Udowodnie to, musze to udowodnic! - wiec rownie intensywnie pomyslalam o Valmundzie, albo przynajmniej taka mialam nadzieje, a pozniej o Raknarze. I nic. Vrang! Na pewno sie uratowal! Po raz pierwszy zablysla mi iskierka nadziei. Czemu nie probowalam porozumiec sie z Vrangiem? Lecz ta istota miala inny system mozgowy: czy uda mi sie nawiazac z nim lacznosc, skoro nie powiodlo mi sie z ludzmi? Zaczelam szukac Vranga tak jak wczesniej tamtych. Mialam przed oczami obraz czerwonej glowy kolyszacej sie nad tulowiem porosnietym szaroniebieskimi piorami. Pozniej... dotknelam! Znalazlam telepatyczne pasmo, ktore nie bylo ludzkie; Vrang... To musi byc znajomy Vrang! Zawolalam glosno i ogluszyl mnie dzwiek wlasnego glosu w chroniacej mnie niewielkiej szczelinie. Vrang! Nie zdolalam jednak utrzymac sie w tym pasmie dostatecznie dlugo, zeby nadac jakas konkretna wiadomosc. Wciaz falowalo w dol i w gore, tak ze dotykalam go myslowa sonda tylko od czasu do czasu. Stawalo sie coraz silniejsze. Nie watpilam juz, ze Vrang szukal nas gdzies w poblizu. Podwoilam wysilki, aby przekazac zrozumiale poslanie. Falowanie pasma komunikacyjnego poczatkowo mnie zirytowalo, a pozniej przerazilo. Przeciez kiedy dotre do umyslu tej inteligentnej istoty, ta z pewnoscia postara sie mnie umiejscowic. Lecz jak dotad Vrang tego nie zrobil. Moze tylko ja mam swiadomosc kontaktu? Czy uda mi sie zaprowadzic Vranga do miejsca, gdzie sie znajduje? I jak dlugo jeszcze zdolam utrzymac telepatyczna wiez? Dyszalam ciezko. Po raz pierwszy zdalam sobie sprawe, ze mam trudnosci z oddychaniem. Czy zrzucilam na siebie za duzo sniegu, kiedy probowalam sie uwolnic? A moze ta skalna szczelina zawierala ograniczona ilosc powietrza i jego zapasy zaczely sie juz wyczerpywac? Vrang! Obraz w moim umysle znikl i inny zajal jego miejsce. A widok tego stworu tak mnie zaskoczyl, ze stracilam kontakt z umyslem Vranga. Nie zobaczylam ptakojaszczura, lecz porosniete sierscia stworzenie o dlugim pysku i ostrych uszach, szare lub biale jak snieg wokol mnie, z podluznymi oczami o barwie bursztynu. Wilkolak! Zgotowalam sobie gorszy los niz smierc pod zwalami sniegu. Lepiej udusic sie tutaj, niz zeby uwolnil mnie stwor lub stwory, ktore mnie teraz szukaja! Cala sila woli zmusilam sie do czegos w rodzaju snu, zatarcia aktywnosci umyslu, staralam sie byc niczym, nie myslec, nie wzywac. Nawet za cene smierci nie chcialam dopuscic, by znalazly mnie Wilkolaki. Tak dobrze mi poszlo, a moze powietrze stalo sie tak ciezkie, ze pograzylam sie w upragnionym mroku. Lecz nie dane mi bylo wtedy umrzec. Poczulam na twarzy prad powietrza. Moje cialo, zdradziwszy mnie, zareagowalo. Nie chcialam jednak otworzyc oczu. Jezeli mnie uwolnia, istniala szansa, nikla szansa, ze uwierza, iz odkopali zwloki i zostawia mnie. Bardzo nikla szansa, ale tylko ona mi pozostala po utracie Mocy. Pozniej, blisko, za blisko, rozleglo sie ujadanie. Byl to jakis posredni dzwiek miedzy wyciem a szczekaniem. Uslyszalam weszenie, poczulam ostry zwierzecy odor. Cos chwycilo za kaftan tuz przy szyi i poczelo mnie ciagnac, Staralam sie udawac bezwladna, martwa. Nieznany stwor puscil mnie. Znow poczulam, ze obwachuje mi twarz. Czy wiedzial, ze zyje? Obawialam sie, ze tak. Wydalo mi sie, ze w oddali cos sie poruszalo. Czy moge miec nadzieje - czy zdolam uciec? Z trudem unioslam powieki i blask porazil mi oczy. Za dlugo przebywalam w mroku. Bylo to swiatlo sloneczne i przez pewien czas nie moglam sie do niego przyzwyczaic. A pozniej jakis ksztalt znalazl sie w moim polu widzenia. Nie mialam cienia watpliwosci, ze odkopal mnie Wilkolak. Dopiero po dluzszej chwili zauwazylam, ze wprawdzie przycupnieta obok mnie istota nieco przypominala ksztaltem wilkolaka, lecz byla zwierzeciem. Nie miala szarej siersci, ale kremowobiala, a jej uszy, cztery mocne lapy i dluga prega siersci ciagnaca sie wzdluz kregoslupa az po koniuszek ogona polyskiwaly brazem. Najbardziej zaskoczyl mnie widok obrozy na szyi zwierzecia, szerokiej, rzucajacej barwne refleksy, jak gdyby ozdobiono ja drogimi kamieniami. Kiedy tak sie przygladalam, zwierze siadlo odwrociwszy nieco glowe, zdajac sie na kogos czekac. Rozwarlo lekko pysk i widzialam dlugie kly i czerwony jezyk. Odkopalo mnie zwierze, a nie czlowiek-wilk. Zwierze, ktore sluzylo ludziom, gdyz w przeciwnym razie nie nosiloby obrozy. Uspokoilam sie troche. Jednak w Escore nie wolno uznac czegos za nieszkodliwe tylko z tej racji, ze jest zwyczajne i dobrze znane. Jesli chce sie przezyc, trzeba miec sie na bacznosci. Powoli, bardzo powoli odwrocilam glowe. Zobaczylam gore sniegu, nie tyle pozostalosc lawiny, ile zaspe usypana przez zwierze, ktore mnie odkopalo. Byl dzien, nie wiedzialam jednak, czy ten sam, w ktorym przebylismy przelecz. W jakis sposob odgadlam, ze tak nie bylo. Slonce jasno swiecilo, tak jasno, ze az rozbolaly mnie oczy i odruchowo je zamknelam. Nie dojrzalam sladow, ktore by swiadczyly, ze wykopano ze zwalow sniegu kogos jeszcze procz mnie. A teraz, kiedy zamierzalam zmusic sie do ponownego otwarcia oczu, uslyszalam, ze zwierze jeszcze raz zanioslo sie ujadaniem wzywajac (bylam pewna, ze wzywalo) swego pana lub towarzysza. Tym razem odpowiedzial mu przeciagly gwizd, na ktory pies zareagowal seria ostrych szczekniec. Odwrocil teraz ode mnie glowe. Resztka sil odepchnelam sie od ziemi. Chcialam spotkac sie z nieznajomym stojac. O ile zdolam powstac. Pies jakby nie zauwazal moich wysilkow. Odbiegl ode mnie, rozrzucajac na wszystkie strony wilgotny snieg. Ukleklam tak szybko, jak tylko moglam, a pozniej niepewnie wstalam, bojac sie zrobic nawet krok, zeby znow nie upasc. Pies, nie ogladajac sie, nadal brnal w sniegu. Teraz! Balansujac ostroznie, odwrocilam sie powoli, bardzo powoli, szukajac jakiegos sladu, ktory by swiadczyl, ze nie tylko ja ocalalam. A pozniej chwiejnym krokiem podeszlam do bialego kopca, osunelam sie na kolana i zaczelam odgarniac i rozkopywac snieg, aby odnalezc sakwe, ktora Valmund zdjal na kilka chwil przed katastrofa. Mysle, ze sie wtedy rozplakalam, lzy przeslonily mi oczy. Pozostalam tak na kolanach, nie majac sil wstac. Oparlam rece o sakwe, jak gdyby byla kotwica, jedynym bezpiecznym miejscem w swiecie, ktory oszalal. I w takiej pozie znalezli mnie pies i jego pan. Zwierze warknelo, lecz nie mialabym dosc sil, zeby podniesc bron, nawet gdyby znajdowala sie w sakwie. Popatrzylam zalzawionymi oczami na mezczyzne brnacego przez siegajacy mu do kolan snieg. Mial ludzkie cialo. Przynajmniej nie odnalazl mnie jeden z potworow gniezdzacych sie w ciemnych zakatkach Escore. Jego rysy nie wskazywaly na przynaleznosc do Starej Rasy. Ubrany byl w futrzany stroj, jakiego jeszcze nigdy nie widzialam. Szeroki, wysadzany drogimi kamieniami pas przytrzymywal obszerna tunike. Kaptur ozdobiony na brzegu waskim paskiem futra o dlugim zielonkawym wlosie zsunal mu sie z glowy, odslaniajac jego wlasne rude wlosy. Brwi i rzesy mial czarne, a skore ciemnobrazowa. Barwa wlosow tak nie pasowala do jego wygladu, ze moglabym uwierzyc, iz nosi peruke. Nieznajomy mial twarz szeroka, nie podluzna i szczupla jak ludzie ze Starej Rasy, plaski nos o bardzo szerokich nozdrzach i grube wargi. Teraz przemowil wypowiadajac kilka niezrozumialych slow, z ktorych tylko nieliczne przypominaly mowe mieszkancow Zielonej Doliny, nieco inna od tej, ktora poslugiwalismy sie w Estcarpie. -Oni... - Pochylilam sie do przodu, przenoszac ciezar ciala na rece wpijajace sie w sakwe Valmunda. - Pomocy... znajdz... tamtych. - Uzylam prostych slow, rozdzielajac je. Mialam nadzieje, ze mnie zrozumie. Lecz nieznajomy stal z wyciagnieta w strone psa reka, jakby chcial go powstrzymac. Kiedy tak stali obok siebie, moglam nalezycie ocenic, jak wielkie bylo zwierze. -Tamci! - powtorzylam. Musial mnie zrozumiec. Jesli ja przezylam, oni takze mogli ocalec. Wtedy przypomnialam sobie o laczacej nas linie i po omacku probowalam ja odnalezc. Na pewno zaprowadzi do Kemoca, ktory szedl przede mna. Nie znalazlam jednak nic poza dziura w kaftanie w miejscu, gdzie ogromna sila wyrwala hak. -Tamci! - wrzasnelam. Poczolgalam sie do zwalow sniegu, miedzy ktorymi wystawaly skaly teraz odsloniete przez lawine. Zaczelam kopac majac nadzieje, ze nieznajomy, ktory najwyrazniej nie rozumial, co do niego mowilam, pojdzie za moim przykladem. Ostre szarpniecie omal nie przewrocilo mnie znow na plecy. Pies wbil zeby w moj kaftan na ramieniu i zaczal mnie ciagnac do swego pana. W owej chwili nie mialam dosc sil, zeby stawic opor. Mezczyzna ani nie zblizyl sie do mnie, ani nie pomogl zwierzeciu. Nie odezwal sie tez, tylko stal bez ruchu przygladajac sie, jakby jego ingerencja nie byla potrzebna. Pies warknal. Nie obronilabym sie przed nim, nawet gdybym miala bron. Ostatnie szarpniecie i przewrocilam sie na bok z dala od miejsca, gdzie probowalam kopac wsrod pozostalosci lawiny. Znow zabrzmial przeciagly gwizd. Odpowiedzialo nam dalekie ujadanie. Stojacy obok i warczacy glucho pies nie zareagowal. Pozniej nieznajomy mezczyzna podszedl do mnie. Nie dotknal jednak, tylko stal i na cos czekal. Wreszcie zblizyly sie kosciane sanie ciagniete przez dwa psy w obrozach, do ktorych przymocowano grube rzemienie. Pies, ktory mnie odnalazl, przestal warczec i skierowal sie ku saniom. Zatrzymal sie przed para psow, jakby czekal, az i jego sie zaprzegnie. Nastepnie jego pan chwycil mnie mocno za ramie, ciagnac z ogromna sila, i postawil na nogi. Probowalam sie uwolnic. -Nie! Tamci - powiedzialam mu prosto w twarz. - Znajdz - innych. Zobaczylam, ze podniosl reke, lecz zdumienie mnie nie opuszczalo, nawet gdy reka zblizyla sie do mojej szczeki. Poczulam straszny bol i stracilam przytomnosc. Rozdzial III Bolalo mnie cale cialo. Co jakis czas odczuwalam wstrzasy i wtedy gluchy bol zamienial sie w prawdziwe meczarnie. Lezalam na jakiejs kolyszacej sie, przechylajacej powierzchni, ktora nigdy nie stala spokojnie, lecz swoim ciaglym ruchem powiekszala moj bol. Otworzylam oczy. Przede mna, po sniegu iskrzacym sie w promieniach slonca i powodujacym lzawienie, biegly trzy psy. Lezalam na ciagnietych przez nie saniach. Chcialam usiasc, ale przekonalam sie, ze mialam zwiazane rece i nogi, a cale cialo procz tego krepowal skorzany kaftan przywiazany do san.Byc moze ten kaftan mial ogrzewac mnie i strzec przed wypadnieciem z san, ale wowczas widzialam w nim tylko przeszkode dzielaca mnie od wolnosci. Estcarpianskie sanie byly znacznie ciezsze i ciagnely je konie. Do tych zaprzezono psy i mknely z fantastyczna szybkoscia. I jeszcze jedno: podrozowalismy w ciszy. Nie pobrzekiwala uprzaz, nie dzwonily dzwoneczki, ktore u nas zawieszano na uprzezy i na saniach. Bylo cos przerazajacego w tym bezdzwiecznym locie. Z wolna powracala mi jasnosc mysli. Bol skoncentrowal sie w mojej glowie i to, w polaczeniu z szokiem wywolanym lawina, bardzo utrudnialo mi jakiekolwiek planowanie. Walczylam z wiezami raczej instynktownie niz z rozmyslem. Wreszcie przestalam sie szamotac. Przymruzywszy oczy, gdyz razil mnie blask slonca, znoszac cierpliwie bol i niewygodna pozycje, zaczelam sie zastanawiac nad tym. co sie stalo. Pamietalam wszystko do chwili, kiedy uderzyl mnie nieznajomy mezczyzna. Zrozumialam, ze nie potraktowal mnie, jak uratowana z katastrofy kobiete z innego plemienia. lecz jako branke, i ze jechalismy do jego domu lub obozu. Cala moja wiedza o Escore, a zdawalam sobie sprawe, ze wiem niewiele, wywodzila sie z niejasnych poglosek i legend (albowiem nawet mieszkancy Zielonej Doliny nie oddalali sie zbytnio od swej siedziby). Nigdy jednak nie slyszalam ani o takich ludziach, ani o takich psach. Nie widzialam teraz mezczyzny, ktory mnie pojmal, ale doszlam do wniosku, ze musial siedziec w tyle san. A moze dla pewnosci wyslal mnie pod opieka czworonoznych slug, sam zas wrocil, by szukac innych rozbitkow. Innych rozbitkow! Wciagnelam gleboko powietrze do pluc, i to takze sprawilo mi bol. Kyllan... Kemoc... Jak tonacy brzytwy uchwycilam sie tej ostatniej nadziei: nasza trojke laczyla tak silna wiez, ze zadne z nas nie moglo odejsc z tego swiata bez wiedzy pozostalych. Chociaz utracilam dar wladania Moca, tak bardzo pragnelam odnalezc braci, ze nie wierzylam w ich smierc. A jesli zyli... Znowu zaczelam szamotac sie w wiezach. Nadaremnie. W pewnej chwili tak mocno uderzylam glowa o obudowe san, ze o malo nie zemdlalam z bolu. Teraz... teraz musze pokonac strach, musze odzyskac zimna krew i przytomnosc umyslu. Wsrod Madrych Kobiet podlegalam tak surowej dyscyplinie, jakiej nie wymaga sie nawet od zolnierzy. Siegnelam teraz po resztki tej dyscypliny, by stala sie dla mnie tarcza, Nie zdolam przyjsc braciom z pomoca, ktorej moze potrzebuja, jezeli nie odzyskam wolnosci. Jako krnabrna branka, wymagajaca przez caly czas nadzoru, zniwecze wszelkie szanse na sukces. Bardzo malo wiedzialam o mezczyznie, ktory mnie pojmal, i o roli, jaka powinnam odegrac, zeby go przechytrzyc. Musze udawac zastraszona kobiete, ktora sila zmusil do posluszenstwa. Bedzie to niezmiernie trudne dla kobiety ze Starej Rasy, a zwlaszcza dla mieszkanki Estcarpu, gdzie Czarownice od dawna uwazaly sie za cos lepszego od mezczyzn. Musze wydawac sie slabsza i bardziej ulegla, niz jestem naprawde. Lezalam wiec bez ruchu w saniach, obserwujac psy i starajac sie skupic mysli. Gdybym tak jak niegdys mogla odwolac sie do Mocy, odzyskalabym wolnosc tuz po przebudzeniu, nie watpilam bowiem, ze zdolalabym podporzadkowac sobie zarowno psy, jak i ich pana. Czulam sie jak zdrowy czlowiek, ktory nagle spostrzegl, iz jest kaleka, a czeka go dluga i niebezpieczna droga. Psy zatrzymywaly sie dwukrotnie i siadaly na sniegu, dyszac ciezko. Kiedy zrobily to po raz drugi, ich pan zblizyl sie, zeby mi sie przyjrzec. Ostrzegl mnie skrzyp sniegu pod jego stopami. Zamknelam wiec oczy udajac, najlepiej jak potrafilam, zupelna utrate przytomnosci. Osmielilam sie rozejrzec dopiero wtedy, gdy psy ruszyly w dalsza droge. Dostrzeglam wtedy na sniegu slady innych san. Zblizalismy sie do celu. Teraz bardziej niz kiedykolwiek musialam sie skupic na roli, jaka zamierzalam odegrac - roli przerazonej branki. Im dluzej zdolam udawac nieprzytomna, tym wiecej dowiem sie o tych ludziach. Z licznych sladow wywnioskowalam, iz mezczyzna, ktory mnie pojmal, nie byl sam, lecz mial wielu towarzyszy. Psy zbiegly po zboczu w doline, gdzie ciemne sylwetki drzew ostro odcinaly sie na tle bieli sniegu, chociaz slonce juz zaszlo, pozostawiwszy na niebie kilka jasnych smug. Schronienie, do ktorego zmierzalismy, ukryte bylo wsrod drzew; dostrzeglam tez plomienie kilku ognisk. Z oddali dobieglo mnie wycie, na ktore donosnie odpowiedzialy psy ciagnace sanie ze mna. Patrzac spod przymruzonych powiek zorientowalam sie, ze byl to oboz, a nie stala siedziba, jak u mieszkancow Zielonej Doliny. Wprawdzie miedzy drzewami panowal juz mrok, ale mimo to rozroznialam namioty, ustawione tak pomyslowo, ze pnie drzew staly sie czescia ich konstrukcji. Przypomnialam sobie opowiesc Kemoca o Mchowych Niewiastach. Sciany ich domow tworzyly kobierce z mchu zwieszajace sie z konarow prastarych drzew. Te sciany nie byly z mchu, lecz ze skor pocietych na rzemienie i splecionych w wieksze plachty, gietkie i latwe w uzyciu. Ustawiono je i umocowano w taki sposob, ze tworzyly izby o nieregularnych ksztaltach, kazda wokol jakiegos drzewa. Ognisko palilo sie przed wejsciem, a nie w srodku. Sprzed kazdego namiotu oszczekiwaly nas wsciekle dwa, trzy lub cztery podobne do wilkow psy. Na zewnatrz powychodzili ludzie chcac poznac przyczyne tego harmidru. O ile moglam sie zorientowac w polmroku, wszyscy tak bardzo przypominali rysami twarzy, barwa skory i wlosow mezczyzne, ktory mnie pojmal, ze sprawiali wrazenie bliskich krewnych, a nie czlonkow plemienia czy klanu. Kiedy sanie zatrzymaly sie na skraju lasu, mieszkancy obozu otoczyli je ciasnym kregiem, ja zas ze wszelkich sil udawalam nieprzytomna. Czyjes rece sciagnely ze mnie nakrycie podczas jazdy bedace czescia wiezow, uniosly mnie i zaniosly do wnetrza, gdzie zapachy gotujacej sie strawy walczyly o lepsze z odorem swiezych skor, psow i obcych cial. Polozono mnie na stosie czegos, co wprawdzie ugielo sie na tyle, by ulzyc memu obolalemu cialu, lecz nie oszczedzilo mi dodatkowego bolu. Uslyszalam rozmowe, ktorej nie rozumialam, odwrocono mnie, poczulam cieplo i nawet przez zamkniete powieki dostrzeglam swiatlo, kiedy zblizono mi do twarzy pochodnie. Gdzies w drodze zgubilam czapke i moje wlosy sie rozsypaly. Czyjas dlon je rozczesala, przekrecila mi glowe jeszcze bardziej na bok; rozlegly sie okrzyki zdumienia, jakby zaskoczyl ich moj wyglad. Wreszcie pozostawiono mnie w spokoju. Lezalam, nie smiac sie poruszyc, i uwaznie nasluchiwalam. Gdybym pozostala sama, moglabym wreszcie rozejrzec sie dokola. Zaczelam liczyc w myslach. Przy piecdziesieciu - nie, stu - zaryzykuje i otworze oczy, chociaz ani nie odwroce glowy, ani sie nie porusze. Moze nawet tak ograniczone pole widzenia ulatwi mi ocene ludzi, wsrod ktorych sie znalazlam. Doliczywszy do stu, przezornie dodalam jeszcze jedna setke i dopiero wtedy podnioslam powieki. Na szczescie po ostatnich ogledzinach lezalam z glowa zwrocona w strone nie zaslonietego klapa wejscia do namiotu i moglam dojrzec cos niecos na zewnatrz. Lezalam na stosie futer umieszczonych na swiezo ucietych galeziach, na tyle sprezystych, ze dawaly zludzenie pewnej wygody. Z prawej katem oka widzialam skrzynie rowniez przykryte skorami; zeskrobano z nich wlosie i pokryto je barwnymi rysunkami, obecnie farba juz wyblakla i odpadala platami. Nie bylo tam zadnego ze znanych mi symboli. Po drugiej stronie wejscia, z lewej strony, znajdowal sie stojak z polkami, wykonany z pionowych listew ponacinanych w taki sposob, zeby waskie polki nachylaly sie ku scianie namiotu. Pelno tam bylo workow, drewnianych skrzynek i ksztaltnych glinianych garnkow nie ozdobionych zadnymi wzorami. Wisialy tez tam dwa mysliwskie oszczepy. Najbardziej zdumialo mnie zrodlo swiatla. Od srodkowego masztu, pnia drzewa, przez cala dlugosc namiotu biegly dwa sznury. Wisialy na nich pasma przezroczystej tkaniny podobnej do jedwabiu, ktory Sulkarczycy przywoza czasem zza morz. Uwieziono w nich mnostwo malych owadow, pelzajacych tam i z powrotem. A kazdy owad byl swiecaca iskierka i wszystkie razem oswietlaly namiot, wprawdzie nie tak dobrze jak znane mi zrodla swiatla, lecz na tyle jasno, iz widzialam wnetrze. Wpatrywalam sie w nie z zaskoczeniem i w ten sposob sie zdradzilam. Kiedy bowiem mezczyzna, ktory mnie pojmal, wszedl do namiotu, zastal mnie zupelnie przytomna, z otwartymi oczami. Przeklinajac w duchu wlasna lekkomyslnosc, probowalam grac wybrana przez siebie role. Przybrawszy przerazona mine zaczelam sie cofac w strone poslania, jak gdybym chciala, lecz nie mogla uciec. Mezczyzna uklakl obok zaimprowizowanego loza i otaksowal mnie wzrokiem. Pozniej brutalnie wepchnal mi reke pod kaftan. Juz nie musialam udawac przestrachu, przerazilam sie naprawde i poznalam jego zamiary tak dobrze, jakbym nadal mogla czytac w ludzkich umyslach. Nie potrafilam dluzej odgrywac roli przerazonej kobiety. Nie nalezalam bowiem do ludzi, ktorzy poddaja sie bez walki. Pochylilam glowe chcac go ugryzc w druga reke, te, ktora rozdzierala na mnie kaftan i tunike. Podciagnelam tez kolana do gory, nie tylko dlatego, zeby odepchnac napastnika, lecz by zwiekszyc skutecznosc mojej obrony. Mozna by sadzic, ze byla to gra, w ktora zabawial sie juz wczesniej, i ze rozkoszowal sie nia. Usiadl na pietach i wyszczerzyl zeby w zlym usmiechu. Mozliwe, ze przeciaganie walki i ponizanie mnie sprawialo mu przyjemnosc, gdyz nie zachowal sie tak, jak tego oczekiwalam. Siedzial obserwujac mnie uwaznie, jak gdyby planowal kazde nastepne posuniecie i delektowal sie nim w wyobrazni, zanim wprowadzi je w czyn. Nie mial jednak nigdy tego zrobic. Rozleglo sie glosne wolanie i w wejsciu pojawila sie kobieca glowa i ramiona. Nowo przybyla miala takie same grube rysy twarzy jak napastujacy mnie mezczyzna, ale jej wlosy byly zwiniete i ulozone w misterna fryzure, a przytrzymujace je szpilki, ozdobione drogimi kamieniami, polyskiwaly w poswiacie swietlikow. Jej futrzany kaftan byl szeroko rozwarty: mimo zimna, nic pod nim nie nosila, poza licznymi lancuszkami i naszyjnikami. Piersi miala obwisle, brodawki zas, pomalowane na zolto z rozchodzacymi sie na boki platkami, zdawaly sie nasladowac kwiaty. Rozmawiajac z mezczyzna wpatrywala sie we mnie sie we mnie z pogardliwym rozbawieniem. Jej twarz miala wladczy wyraz wskazujacy, iz mogla byc Czarownica niskiej rangi, Nie spodziewalam sie tu znalezc kogos takiego, chociaz - moze ze wzgledu na zachowanie sie wobec mnie tamtego czlowieka - nie wiedzialam, czemu uznalam te spolecznosc za zdominowana przez mezczyzn. Oboje rozmawiali bardzo szybko, z dziwnym akcentem. Wydawalo mi sie, ze niektore slowa przypominaly jezyk Starej Rasy, nie moglam jednak uchwycic sensu rozmowy. Ponownie zatesknilam za utracona moca, nawet za niewielka jej czescia. Tylko ktos, kto mial taki dar, a pozniej go stracil, moze zrozumiec, co wtedy czulam: utracilam polowe mojej istoty i nic nie moglo wypelnic tej pustki. Wprawdzie nie rozumialam slow, lecz bardzo szybko zorientowalam sie, ze rozmowa przerodzila sie w sprzeczke, i ze nowo przybyla rozkazala mezczyznie, ktory mnie pojmal, zrobic cos, na co tamten nie mial ochoty. Raz nawet odwrocila sie w strone wejscia i wykonala gest, ktory odczytalam jako zamiar odwolania sie do kogos, kto poprze jej zadania. Zlosliwy usmieszek dawno zniknal z twarzy mezczyzny. Malowal sie teraz na niej tak wielki gniew, ze przestraszylabym sie, gdybym byla tamta kobieta. Ale ona okazala mu tylko jeszcze wieksze zniecierpliwienie i pogarde. Znow sie odwrocila, jakby dajac do zrozumienia, ze wezwie na pomoc osobe czekajaca na zewnatrz. Jezeli rzeczywiscie miala taki zamiar, to zanim zdolala to zrobic, rozleglo sie gluche dzwonienie, ktore wibrowalo w uszach, jakby powtornie odbijajac sie echem. Uslyszawszy ow dzwiek, zapomnialam na chwile, gdzie sie znajduje i co jeszcze moze mnie czekac. Obudzil we mnie cos wiecej niz wspomnienia. Tak mnie to zaskoczylo. ze nawet nie krzyknelam. Wprawdzie odebrano mi zdolnosc wladania Moca, lecz nie pozbawiono mnie wspomnien. Zachowalam w pamieci zaklecia i metody rzucania czarow, a takze kontrolowania mysli i woli, tylko nie moglam sie nimi poslugiwac. Zrozumialam, ze donosny dzwiek, ktory rozszedl sie po barbarzynskim obozowisku, wydobyl sie z czarodziejskiego gongu. Nie wiedzialam, kto moglby uzywac takiego przyboru w tym miejscu. Nowo przybyla triumfowala, mezczyzna zas wyraznie Poczul sie nieswojo. Wyciagnal zza pasa dlugi noz i pochylil sie nade mna, by rozciac rzemienie krepujace mi kostki. Nastepnie postawil mnie na nogi, zarazem ze zloscia przesuwajac rekami po moim ciele; uczynil to w sposob, ktory zle mi wrozyl na przyszlosc. Postawiwszy mnie sila na nogi, jakbym byla bezwolna kukla, pchnal tak mocno, iz upadlabym na sciane namiotu, gdyby kobieta nie zlapala mnie za ramie. Jej paznokcie bolesnie wpily mi sie w cialo. Trzymajac tak, wyprowadzila mnie z namiotu w rozjarzona ogniskami noc. Siedzacy przy nich ludzie nie podnosili oczu, kiedy ich mijalysmy, i czulam, ze z jakiegos powodu robili to celowo. W powietrzu jeszcze nie wygasla wibracja zrodzona z czarodziejskiego gongu. Szlam chwiejnym krokiem, a moja towarzyszka jednoczesnie mnie podtrzymywala i pchala do przodu. Pozostawilysmy za soba ogniska i namioty i kluczac wsrod drzew zaglebilysmy sie w lesie. Nie docieralo tu szkarlatne swiatlo ognisk i bylo tak ciemno, ze nic nie widzialam. Mimo to nieznajoma kobieta - strazniczka, przewodniczka - szla tak pewnie, jakby miala lepszy ode mnie wzrok albo tyle razy przemierzala te droge, ze znala ja na pamiec. Nagle dostrzeglam blask innego ogniska o blekitnych plomieniach. Buchal z niego aromatyczny dym. I to takze znalam, chociaz wtedy dym unosil sie z przenosnych piecykow, nie zas z palacych sie pod golym niebem drew. Czy przyprowadzono mnie do prawdziwej Madrej Kobiety, moze jakiejs wygnanki z Estcarpu, tak jak my szukajacej naszej pradawnej ojczyzny? Blekitne ognisko palilo sie przed znacznie wiekszym od innych namiotem, niemal szczelnie wypelniajacym mala polanke. Jakas postac w obszernym plaszczu z kapturem pelnila straz u wejscia, coraz to dorzucajac do ognia slodko pachnacych ziol. Czujac ich zapach, wiedzac, czym byly, nabralam ducha: ta moc nie miala nic wspolnego z Ciemnoscia. Istnieja dwa rodzaje magii. Czarownica przychodzi na swiat z darem czarostwa i czerpie moc z ziemi, z samej przyrody. Jezeli zawrze pakt z Mocami Ciemnosci, posluguje sie zlem natury - sa bowiem rosliny, ktore moga rownie dobrze zabijac, jak uzdrawiac. Czarodziejka zas moze byc Czarownica z urodzenia, ktora stara sie lepiej poznac i zglebic magie. Moze nie miec wrodzonych zdolnosci i z trudem uczyc sie poslugiwac Moca. Ona takze wybiera pomiedzy Swiatlem a Ciemnoscia. Madre Kobiety z Estcarpu maja wrodzone zdolnosci i ja kiedys nalezalam do ich grona, jakkolwiek ani nie zlozylam przysiegi Czarownicy, ani nie przyjelam Klejnotu. Mozliwe, ze mozna bylo nazwac mnie Czarodziejka, gdyz zdobylam wiedze znacznie przekraczajaca zwykle czarostwo. Kiedy moja przewodniczka prowadzila mnie do wejscia do namiotu, zastanawialam sie, przed kim stane. Czy byla to Czarownica, czy tez wyksztalcona Czarodziejka? Pomyslalam, ze najprawdopodobniej bede miala do czynienia z ta ostatnia; zdawal sie o tym swiadczyc czarodziejski gong. Namiot, w ktorym mnie wieziono, oblewaly slabym blaskiem swiecace owady, w tym zas bylo znacznie jasniej. Poza zawieszonymi u szczytu pasmami gazy z mnostwem swietlikow, na niskim stoliku, najwyrazniej przeznaczonym dla kogos, kto kleczy lub siedzi ze skrzyzowanymi nogami, jarzyla sie krysztalowa kula. Kiedy weszlam do namiotu, swiatlo, ktore zdawalo sie plynnie wirowac w przejrzystym zbiorniku, rozblyslo jasno jak slonce. -Witaj, corko - uslyszalam. Akcent wydal mi sie archaiczny wedle estcarpianskich norm, ale nie byl to niezrozumialy belkot, jakiego uzywali mieszkancy tego obozu. Osunelam sie na kolana przed krysztalowa kula nie dlatego, ze zmusila mnie do tego przewodniczka, lecz by lepiej widziec kobiete, ktora do mnie przemowila. Ludzie ze Starej Rasy wykazuja oznaki starosci - chociaz zyja bardzo dlugo - dopiero tuz przed smiercia. Widzialam zaledwie kilka osob - w tym jedna lub dwie Czarownice - ktore wygladaly tak staro. Pomyslalam, ze skulona za stolikiem kobieta musi byc bliska smierci. Nie probowala swych siwych i rzadkich wlosow upiac na modle kobiet z tego plemienia, ale przykryla je siatka - to takze byl znajomy widok. Nie nosila jednak dlugich szat tak jak Czarownice z Estcarpu. Narzucila na ramiona futrzany kaftan odslaniajacy nagie, wyschle piersi, miedzy ktorymi spoczywal naszyjnik z jednym duzym wisiorem. Twarz miala szczupla, o regularnych rysach, ktore znalam przez cale zycie, zryta mnostwem zmarszczek, i gleboko zapadniete oczy. -Witaj, corko - powtorzyla, a moze te slowa zadzwieczaly mi w mozgu? Wyciagnela do mnie rece, lecz nie moglam zgodnie z odwiecznym obyczajem oprzec dloni na jej dloniach, gdyz nadal mialam zwiazane przeguby. Czarownica zwrocila sie w strone mojej strazniczki, wyrzucajac z siebie potok slow. Tamta skulila sie ze strachu i pospiesznie przeciela mi wiezy. Podnioslam niezdarnie rece, czujac mrowienie, i dotknelam jej dloni, goracych i suchych w porownaniu z moimi. Siedzialysmy tak przez chwile i staralam sie nie wzdragac przed myslowa sonda, ktora badala moj umysl i odczytywala moje wspomnienia i cala przeszlosc jak zwoj manuskryptu. "Wiec to tak! - Przemowila do mnie za pomoca telepatii i ucieszylam sie, iz odebralam jej mysl tak wyraznie, jak nigdy mi sie to nie udalo nawet z Kyllanem i Kemocem. - Mozna odzyskac to, co utracone... - ciagnela. - Wyczulam twoja obecnosc, corko, kiedy bylas jeszcze daleko. Polecilam Sektorowi, by wyruszyl na poszukiwanie, nie otwarcie, lecz tak, by uznal to za swoj wlasny pomysl..." -A moi bracia... - przerwalam ostro. Czy przy jej zdolnosciach mogla powiedziec mi prawde? Czy nadal zyli? -Sa mezczyznami i coz cie obchodzi ich los? - odparla glosno ze znana mi dobrze arogancja. - Jesli chcialabys sie dowiedziec, spojrzyj w krysztal. Puscila nagle moje dlonie i wskazala na jasniejaca miedzy nami kule. -Przestalam wladac ta Moca - powiedzialam, ale przeciez sama musiala juz o tym wiedziec. -Sen nie jest smiercia - odrzekla wymijajaco na zadane w mysli pytanie. - Mozna obudzic to, co spi. W ten sposob umocnila we mnie nikla nadzieje, jaka mi przyswiecala przed podroza do Estcarpu. Nie tylko bowiem lekalam sie, ze moga zawladnac mna zle moce, ale takze chcialam, musialam odzyskac przynajmniej niewielka czesc tego, co utracilam. -Czy mozesz to zrobic? - zapytalam, w glebi ducha nie wierzac, ze to jest w ogole mozliwe i nie oczekujac twierdzacej odpowiedzi. Wyczulam w jej umysle rozbawienie, dume i jeszcze jakies uczucie, tak gleboko ukryte i przelotne, iz nie moglam go odczytac. Lecz duma dominowala i dzwieczala w glosie Czarownicy, kiedy odrzekla: -Nie wiem. Wprawdzie mamy czas, ale przesuwa sie on szybko, paciorek po paciorku, miedzy palcami. - Zblizyla lewa reke do pasa i poruszyla przywieszony sznur koralikow, z ktorych kazdy nawleczony jest w pewnej odleglosci od drugiego, gladki i chlodny i w pewien sposob uspokajajacy w dotyku. Madre Kobiety za ich pomoca kontroluja swoje emocje i przywoluja wspomnienia. - Jestem stara, corko, i czas plynie dla mnie bardzo szybko. Ale to, co mam, jest twoje. Tak bardzo ucieszyla mnie ta oferta pomocy, ze nawet nie pomyslalam, iz plemienna Czarownica moglaby rzucic na mnie czar i ze zawsze tylko jedna osoba ciagnie korzysci z kazdej transakcji. Odprezylam sie i o malo nie poplakalam z radosci i ulgi, obiecala mi bowiem to, czego najbardziej pragnelam. Niewykluczone, ze pozostalo we mnie cos ze skazy Dinzila, poniewaz zbyt latwo mnie pozyskala, i nie zachowalam, choc powinnam, daleko posunietej ostroznosci. W taki to sposob spotkalam Utte i stalam sie czescia jej domu, jej uczennica i "corka". Byl to "dom", a raczej namiot kobiet, jak przystalo na Czarownice. Nie znam historii Utty poza tym, ze nie poslugiwala sie swoim prawdziwym imieniem. Adeptka nigdy nie ujawnia go nikomu, gdyz wraz z imieniem dalaby wladze nad soba. Nigdy tez nie dowiedzialam sie, jak sie przylaczyla do tej grupy wedrownych mysliwych. Powiedziala mi tylko, ze Przebywa wsrod nich od wielu pokolen, gdyz zyja oni bacznie krocej niz ludzie ze Starej Rasy. Byla dla nich jednoczesnie legenda i boginia. Od czasu do czasu wybierala "corki", ktore mialy jej sluzyc, lecz w tym plemieniu nikt nie mial wrodzonego daru wladania Moca. Nigdy tez nie udalo sie jej znalezc towarzyszki, ktora moglaby, choc w niewielkiej czesci, dzielic z nia obowiazki, ani^ nikogo, kto zrozumialby, jak bardzo czula sie samotna. Opowiedzialam jej moja historie, ale nie na glos, wyczytala ja bowiem w moim umysle. Nie interesowala jej walka Swiatla z Ciemnoscia w Escore; dawno, bardzo dawno temu jej swiat zawezil sie do tego jednego malego plemienia i teraz nie mogla lub nie chciala przelamac ustanowionych przez siebie granic. Zaakceptowalam to, kiedy sie dowiedzialam, ze pomoze mi odzyskac wszystko, co utracilam. Mysle, ze to wyzwanie sprawilo, ze zapragnela jeszcze troche pozyc. Trzymala sie zycia kurczowo, starajac sie zrobic ze mnie przynajmniej blada kopie dawnej Kaththei. Rozdzial IV Vupsallowie, gdyz tak nazywali siebie ciemnoskorzy wedrowcy, zamiast historii mieli jedynie niejasne legendy. Nie uslyszalam od nich nic, co wskazywaloby, ze kiedykolwiek pedzili osiadle zycie, nawet wtedy, kiedy w Escore panowal spokoj. Mieli zylke handlowa i Utta w odpowiedzi na moje pytania zasugerowala, ze mogli byc wedrownymi kupcami, pasterzami lub kims w tym rodzaju, zanim zaczeli prowadzic bardziej prymitywny zywot mysliwych.Zazwyczaj nie zapuszczali sie tak daleko na zachod. Tym razem przybyli tu z powodu napasci silniejszego plemienia, ktore rozbilo ich na ratujace sie ucieczka male klany. Dowiedzialam sie tez od Utty i jej sluzebnych, ze na wschodzie, wiele dni drogi wedlug ocen ich plemienia, znajdowalo sie morze, a przynajmniej wielki zbiornik wodny, z ktorego wyruszyli ich wrogowie. Podobnie jak Sulkarczycy, mieszkali oni wylacznie na statkach. Probowalam wydobyc jakies dokladniejsze informacje, narysowac mape. Nigdy jednak nie dowiedzialam sie, czy naprawde nic nie wiedzialy o takich zapisach, czy tez z ostroznosci mowily niejasno. Zdobyte w ten sposob wiadomosci okazaly sie bardzo mgliste tam, gdzie chodzilo o szczegoly. Vupsallowie zle sie czuli tu, na zachodzie, wedrowali wiec niemal bez celu po pogorzu, obozujac w jednym miejscu nie wiecej dni, niz mozna bylo policzyc na palcach obu rak. Pod pewnymi wzgledami okazali sie tak prymitywni, ze tylko w ten sposob umieli rachowac. Z drugiej jednak strony byli prawdziwymi cudotworcami, jesli chodzi o wyroby z metalu. Ich klejnoty i bron, choc o barbarzynskich wzorach, dorownywaly najlepszym, jakie widzialam w Estcarpie. Vupsallowie wysoko cenili kowali, ktorzy pelnili role kaplanow tam, gdzie nie bylo Madrych Kobiet takich jak Utta. Dowiedzialam sie, ze niewiele klanow mialo wlasne prorokinie. Chociaz Utta rzadzila ich wyobraznia i lekami, nie przewodzila im. Mieli oni wodza, niejakiego Ifenga, mezczyzne w srednim wieku, odznaczajacego sie wszystkimi cechami charakteru, jakie uznawali za niezbedne do pelnienia tej funkcji. Ifeng byl odwazny, lecz nie lekkomyslny, umial dobrze tropic slady i mial jasny umysl. Nie brakowalo mu i wad: byl bezmyslnie okrutny i, jak przypuszczalam, zazdrosny o wplywy Utty, ale nie na tyle, zeby podwazac jej autorytet. To jego najstarszy siostrzeniec Sokfor znalazl mnie z pomoca swego psa. Wczesnym rankiem tego samego dnia, kiedy Utta przyjela mnie na sluzbe, Ifeng przybyl do jej namiotu wraz z Sokforem, zadajac poszanowania praw tego ostatniego do mojej osoby. Jego siostrzeniec stal nieco z tylu, pozwalajac wodzowi przemawiac w swoim imieniu, ja zas ze skrzyzowanymi nogami siedzialam na odleglosc miecza od mojej pani, gdy tymczasem nasi zwierzchnicy wiedli za nas spor. Sokfor obserwowal mnie pozadliwie i dziekowalam Mocom nad Mocami, ktore ujezdzaja najdalsze wiatry tego swiata, ze Utta stala sie moja tarcza. Ifeng przedstawil swoja sprawe, ktora wedle odwiecznych obyczajow byla oczywista i niepodwazalna. Nie rozumialam slow, ale odgadywalam sens jego diatryby z czestych spojrzen, jakie rzucal w moja strone i w kierunku gor. Utta wysluchala go, a pozniej jednym krotkim zdaniem zbila jego argumenty. Jednoczesnie jej mysl zadzwieczala w moim umysle: "Dziewczyno, uzyj swej Mocy. Spojrz na tamten kubek, podnies go i sila woli podaj Ifengowi". Kiedys podobne rzeczy potrafilam robic bez trudu, teraz jednak przekraczalo to moje mozliwosci. Lecz ton glosu Utty byl tak wladczy, ze poslusznie podnioslam reke, wskazalam na jeden ze srebrnych kubkow i skupilam wole, zeby wykonac rozkaz. Zawsze bede uwazala, ze to wola Utty za moim posrednictwem przyniosla rezultat. W kazdym razie kubek podniosl sie, przelecial w powietrzu i spoczal obok prawej reki Ifenga. Wodz wydal okrzyk zdumienia i szybko cofnal palce, jakby dotknal rozpalonego do czerwonosci metalu. Pozniej odwrocil sie do siostrzenca i zwymyslal go podniesionym glosem. Nastepnie zwrocil sie znow do Utty, podniosl reke do czola pozdrawiajac ja, i odszedl poganiajac idacego przed nim mlodzienca. -Ja tego nie zrobilam - powiedzialam powoli, kiedy mezczyzni odeszli. "Cicho badz! - Rozkaz Utty zadzwieczal w moim umysle. - Jezeli zdobedziesz sie na cierpliwosc, zrobisz znacznie wiecej. A moze chcesz lezec pod cialem Sokfora, gdy bedzie zaspokajal swoja zadze? - Usmiechnela sie i niezliczone zmarszczki na jej twarzy wygladzily sie, kiedy odczytala w moich myslach wstret i przerazenie. - To dobrze - ciagnela. - Sluze Vupsallom od dawna i ani Ifeng, ani Sokfor, ani nikt inny nie osmieli mi sie przeciwstawic, Pamietaj jednak o tym, co sie stalo, dziewczyno, i przyloz sie do nauki, gdyz tylko ja chronie cie przed losem naloznicy dopoty, dopoki nie odzyskasz utraconych umiejetnosci i nie obronisz sie sama". Takie rozumowanie jeszcze bardziej zachecilo mnie do nauki, ktora rozpoczelam prawie od zaraz. Utcie sluzyly jeszcze dwie kobiety. Jedna byla - przynajmniej z wygladu - rownie wiekowa jak jej pani, lecz w rzeczywistosci od niej mlodsza, gdyz nalezala do plemienia Vupsallow. Miala znacznie wiecej sil, niz sie wydawalo, i wykonywala wiekszosc prac w gospodarstwie Utty. To wlasnie ja, ubrana w obszerny plaszcz, z kapturem na glowie, zobaczylam pierwszej nocy w obozie, kiedy wrzucala ziola do ognia. Na imie miala Atorthi i prawie wcale sie nie odzywala. Byla bezgranicznie oddana Utcie i mysle, ze istnialysmy dla niej tylko jako cienie jej pani. Kobieta, ktora przyprowadzila mnie do Utty, rowniez pochodzila z Vupsallow, ale nalezala do innego klanu. Dowiedzialam sie, iz jest zona wodza rodu pokonanego przez klan Ifenga w jednej z krwawych wojen toczonych przez rozne odlamy tego samego plemienia. Wojny te od dawna uniemozliwialy polaczenie sie Vupsallow w jeden lud. Jako branka, naturalnie przypadla Ifengowi, ten jednak mial juz dwie zony, a jedna z nich byla bardzo zazdrosna. Po dwoch lub trzech dniach domowych swarow wodz uroczyscie podarowal swoja branke Utcie. Visma znalazla dla siebie miejsce w gospodarstwie Czarownicy i czula sie tam znacznie lepiej, niz gdyby pozostala u Ifenga, nawet jako pierwsza czy jedyna zona. Miala wladcza nature i bardzo jej odpowiadala funkcja laczniczki pomiedzy reszta klanu a Utta, ktora opuszczala swoj namiot tylko, aby podrozowac. Jako strazniczka i nadzorczym byla niezastapiona. Mysle, ze na poczatku nienawidzila mnie, ale kiedy sie przekonala, iz nie zagrazam jej sferze wplywow, pogodzila sie z moja obecnoscia. Poza tym posluzyla sie doniesieniami o mojej rosnacej potedze dla umocnienia swej pozycji wsrod czlonkow klanu. W plemieniu, w ktorym sie znalazlam, istnialo wyrazne rozdwojenie. Utta i jej sluzebne odtwarzaly znany mi sposob zycia, wspolnote kobiet poslugujacych sie Moca dla sprawowania wladzy. Reszta klanu Ifenga prowadzila odmienny pod kazdym wzgledem zywot: zdominowanej przez mezczyzn spolecznosci. Wkrotce zorientowalam sie, ze Utta slusznie zalecala mi pospiech w nauce, poniewaz stara Czarownica byla bliska smierci. Nie konczaca sie wedrowka podczas mroznej zimy wyraznie jej nie sluzyla, chociaz Atorthi, Visma i ja zapewnialysmy jej wszelkie mozliwe wygody. W koncu Visma udala sie do Ifenga i zazadala stanowczo, by jak najszybciej znalazl odpowiednie miejsce na postoj i zatrzymal sie tam przez dluzszy czas, gdyz inaczej Utta umrze. Ta perspektywa tak go przerazila, ze natychmiast wyslal swych najlepszych zwiadowcow na poszukiwania. Albowiem uslugi Utty od wielu pokolen przynosily jego klanowi ,,szczescie", jak to nazywali, i wiodlo im sie znacznie lepiej niz ich wspolplemiencom. Vupsallowie wedrowali na wschod od jakichs dziesieciu dni, liczac od dnia, w ktorym zostalam pojmana. Nie wiedzialam, o ile mil oddalili sie od gor, ktore nadal majaczyly na horyzoncie. Wielokrotnie prosilam Utte, zeby odczytala w krysztalowej kuli los moich braci, ale wciaz od nowa mi powtarzala, iz juz nie moze marnowac sil na takie poszukiwania. Musze sama nauczyc sie laczyc swoja mysl z jej mysla, inaczej naraze ja na niebezpieczna utrate sil, a to mogloby nawet spowodowac jej smierc. Zauwazylam jednak, ze gdy wszystko szlo po jej mysli, byla zawsze silniejsza niz wtedy, kiedy w gre wchodzily moje zyczenia. Zrozumialam, ze musze ustepowac, jezeli chce odzyskac to, co utracilam. Potrzebowalam jej tez jako tarczy przed mezczyznami klanu, zwlaszcza zas przed Sokforem, ktory nadal odprowadzal mnie pozadliwym wzrokiem. Jezeli ponownie opanuje pewne partie Mocy, zdolam sie obronic przynajmniej przed tym niebezpieczenstwem: prawdziwej Czarownicy nie mozna latwo zniewolic, jak to moja matka udowodnila kiedys w Zamku Verlaine, kiedy to jeden z aroganckich karstenskich wielmozy chcial wziac ja sila. Dlatego podporzadkowalam sie Utcie. Byla z tego bardzo zadowolona, wrecz triumfowala, goraczkowo zmuszajac mnie do wielogodzinnej pracy i ze wszystkich sil starajac sie, zebym jej dorownala. Sadzilam wtedy, ze robi to dlatego, poniewaz przez dlugie lata daremnie szukala uczennicy i teraz wyladowywala na mnie wszystkie frustracje. Utta znala niewiele technik Madrych Kobiet, jej wiedza blizsza byla czarostwu niz magii, wiec tym latwiej moglam sobie teraz przyswoic jej umiejetnosci. Irytowal mnie sposob, w jaki jej mysl chaotycznie przeskakiwala z tematu na temat, tak ze w efekcie zgromadzilam najszybciej, jak sie dalo, mnostwo oderwanych wiadomosci, ktorych nie mialam okazji ani wyjasnic, ani uporzadkowac. Zaczelam sie obawiac, ze na tym zakoncze nauke, ze pozostane jej pomocnica, kiedy tego bedzie potrzebowala, lecz nie zdobede zadnej ukierunkowanej pelnej wiedzy. A wlasnie takie mogly byc jej plany. Podczas pierwszych dni wedrowki dwukrotnie rozbijalismy oboz, raz az na dziesiec dni, podczas gdy mysliwi uzupelniali zapasy zywnosci. Przed kazdym polowaniem Utta rzucala czary, wykorzystujac moja energie przez wlaczenie do ceremonii mej osoby. W rezultacie tych wysilkow wskazywala mysliwym nie tylko, gdzie jest zwierzyna, ale rowniez miejsca opanowane przez Moce Ciemnosci, ktorych nalezalo unikac. Zrozumialam teraz, jak cenny byl jej talent dla tych ludzi i na jakie niebezpieczenstwa i straty narazal sie kazdy klan, ktory nie mial takiej przewodniczki. Starannie liczylam dni od chwili przebudzenia w zwalach sniegu. Trzynastego dnia nasze sanie wjechaly do doliny znajdujacej sie miedzy dwiema urwistymi turniami. Tu i owdzie widac bylo zamarzniete wodospady. Kiedy znalezlismy sie w waskim, najdalszym miejscu wawozu, lod jal sie topic i zaczely splywac krople wody. Snieg, gruba warstwa zalegajacy dokola, rowniez zaczal tajac. Wszyscy poza Utta wysiedli z san i szli obok, chcac ulzyc psom w pracy. Wreszcie snieg zniknal bez sladu. Dwaj mlodsi mezczyzni zblizyli sie, zeby pomoc ciagnac sanie Utty. Na wolnej od sniegu ziemi pojawila sie roslinnosc, najpierw mech, pozniej kepy trawy i male krzaki. Wydawalo sie, ze wedrujac ta dolina przechodzimy z jednej pory roku do drugiej i ze dzieli je zaledwie kilka krokow. Zrobilo sie cieplo, tak cieplo, ze musielismy rozpiac zimowe kaftany, a potem je zdjac. Mezczyzni i kobiety z klanu Ifenga obnazyli sie do pasa, ja zas poczulam, ze mokra od potu tunika lepi mi sie do ciala. Dotarlismy do strumienia i gdyby nie ostrzegl mnie wiszacy nad nim oblok pary, sprobowalabym sie napic; zaschlo mi w gardle, a gorace, wilgotne powietrze jeszcze spotegowalo pragnienie. Ale woda byla goraca: musiala wyplywac z jakiegos wrzacego zrodla. To wlasnie jej tchnienie zamienilo w sercu doliny zime w wiosne. Podrozowalismy teraz wolniej. Po pierwsze, saniami trudno jest jechac po golej ziemi, a po drugie, zatrzymywalismy sie, kiedy Ifeng naradzal sie z Utta. Bylo to miejsce, w ktorym wszyscy pragnelismy sie zatrzymac, ale podejrzewalam, ze grozi tu jakies wielkie niebezpieczenstwo. Wreszcie Utta dala znak, ze mozna isc bez obaw dalej i tak znalezlismy sie na ulubionym postoju, jesli nie tego klanu, to innych. Zauwazylam wypalone slady ognisk i wbite w ziemie pale wyblaklego drewna, ktore sluzyly jako maszty do namiotow. Murki z ulozonych luzno kamieni dodatkowo zapewnialy bezpieczenstwo. Vupsallowie pospiesznie zajeli sie rozbijaniem bardziej trwalego obozowiska niz te, ktore dotad poznalam. Skorzane sciany namiotow umocniono z zewnatrz nowymi kamiennymi murkami, tak ze w koncu widac bylo zza nich tylko dachy. W lagodnym cieple tej doliny wydawaly sie niepotrzebne, w przeciwienstwie do snieznej pustyni, ktora niedawno przebylismy. Sadzawki i gorace zrodla zaopatrzyly nas w wode, ktorej nie musialysmy podgrzewac. Wykapalysmy sie wiec pod oslona namiotu i sprawilo mi to wielka radosc i ulge. Visma wydobyla ze skrzyni czysta odziez i dopilnowala, zebym tak jak Vupsallka wlozyla pokryte malowanymi symbolami spodnie, szeroki, ozdobiony drogimi kamieniami pas oraz wiele naszyjnikow. Chciala mi tez pomalowac piersi na wzor swoich, ale pokrecilam przeczaco glowa. Pozniej dowiedzialam sie od Utty, ze instynkt mnie nie zawiodl, poniewaz dziewica zdobila sie w ten sposob tylko wtedy, kiedy chciala wybrac sobie meza. Moglabym wiec mimowolnie zachecic do zalotow jakiegos dumnego wojownika i urazic go odmowa. Nie bylam w stanie dokladniej roztrzasac zwyczajow zycia codziennego, Utta bowiem znow zaczela mnie uczyc, niemal nie dajac mi czasu ani na posilki, ani na wypoczynek. Wychudlam i slanialam sie ze zmeczenia i, gdybym wczesniej nie podlegala zelaznej dyscyplinie w Przybytku Madrosci, na pewno zalamalabym sie. Jednakze wydawalo mi sie, ze moja pani czula sie dobrze i nie cierpiala tak jak ja. Przekazywala mi teraz wiedze, ktorej uzywala, by zapewnic dobrobyt swojemu klanowi. W nastepnych dniach kilka razy kazala mi zajac sie czlonkami rodu, ktorzy szukali u niej pomocy i rady. Siedziala z boku i pozwalala mi samej rzucac czary, ale uwaznie obserwowala mnie. Ku mojemu zaskoczeniu Vupsallowie nie poczuli sie urazeni (a wedlug mnie, powinni), ze pomaga im uczennica zamiast nauczycielki. Byc moze zaufali mi dlatego, iz obok siedziala Utta. Nauczylam sie uzdrawiac chorych, poznalam tez czary lowieckie. Utta nie probowala jednak wprowadzic mnie w tajniki przepowiadania przyszlosci, czym sie zajmowala na zyczenie Ifenga. Zaczelam podejrzewac, ze robila to celowo, nie chcac dac mi szansy skontaktowania sie z kims spoza obozu. Moglabym to osiagnac, poniewaz metody prorokowania niewiele roznily sie od dalekowidzenia. Cos paralizowalo moje wysilki w tej dziedzinie; mgla niepamieci pokrywajaca wspomnienia z ostatnich dni spedzonych u boku Dinzila uniosla sie na tyle, iz zorientowalam sie, ze naprawde naduzylam tego rodzaju Mocy i moze nigdy jej nie odzyskam. Z drzeniem serca i glebokim poczuciem winy przypomnialam sobie opowiesc Kemoca o tym, jak bedac we wladzy Ciemnosci uzylam wiezi telepatycznej, aby przywolac Kyllana i za jego posrednictwem zdradzic Zielona Doline. Nic wiec dziwnego, ze utracilam ten dar. Wynika to z samej natury Mocy, ktora, gdy naduzyje sie jej lub posluzy nia w egoistycznych celach, wyczerpuje sie lub bezpowrotnie zanika. Utta nigdy nie odpowiedziala na moje pytania o los Kemoca i Kyllana, wypowiedziala tylko kilka enigmatycznych stwierdzen, ktore mozna bylo interpretowac na wiele sposobow. Moglam tylko zywic nadzieje, iz laczy nas tak silna wiez, ze natychmiast dowiedzialabym sie o ich smierci. Wlasnie zaznaczylam na wewnetrznej stronie kaftana czterdziesty dzien pobytu wsrod Vupsallow i podsumowalam w mysli swoje dokonania. Poza prorokowaniem i dalekowidzeniem, umialam teraz tyle samo, co na drugim roku nauki w szkole Madrych Kobiet, chociaz bylo to raczej czarostwo niz magia. I w wiedzy tej nadal istnialo wiele luk, ktorych Utta nie chciala czy nie mogla zapelnic. Wprawdzie obecne polozenie obozu zapewnialo klanowi latwiejsze zycie niz podczas wedrowki, ale Vupsallowie nie proznowali. Garbowali skory i szyli z nich ubrania, a kowale w asyscie wybranych uczniow oddawali sie bez reszty swemu rzemioslu. Duze grupy mysliwych opuszczaly bez leku doline goracych zrodel, gdyz Utta zapewniala ich, ze nie maja sie czego bac. Wywnioskowalam, ze chociaz jesienia liczni wrogowie na lodziach wtargneli na ziemie Vupsallow, zimowe miesiace nie sprzyjaly zegludze. Wolni od tego zagrozenia oraz od konkurencji innych klanow, wytepionych lub wypartych na zachod, rodowcy Ifenga mieli dla siebie cala te kraine. Moglibysmy latwo zapomniec, ze znajdowalismy sie w Escore: nie widzielismy ruin, w okolicy nie bylo niebezpiecznych miejsc, gdzie czaily sie zle moce. Faktycznie nie widzialam tu ani sladu takiego Escore, jakie znalam. A Vupsallowie tak sie roznili od przedstawicieli Starej Rasy, a nawet mutantow sprzymierzonych z Ludem Zielonych Przestworzy, ze czasami zastanawialam sie, czy w ogole pochodzili z naszego swiata, czy tez przybyli przez Brame stworzona przez jednego z Wielkich Adeptow. Odbylysmy leczniczy seans, uzdrowilysmy dziecko, ktore przyniosla do Utty jego matka. Chlopczyk spadl ze skaly i odniosl tak powazne obrazenia, ze zaden z jego krewnych nie moglby mu pomoc. Pograzywszy dziecko w gleboki sen, zeby mi nie przeszkadzalo, posluzylam sie wewnetrznym wzrokiem i naprawilam to, co bylo uszkodzone. Utta wcale mi nie pomagala, lecz wszystko pozostawila mojej inicjatywie. Kiedy matka odeszla niosac synka na rekach, stara Czarownica westchnela, wsparta na specjalnie dla niej sporzadzonym podlokietniku. -Wszystko w porzadku. Zasluzylas sobie na miano "corki". W owej chwili aprobata Utty wiele dla mnie znaczyla, poniewaz szanowalam jej wiedze. Nie bylysmy ani przyjaciolkami, ani nieprzyjaciolkami, raczej przypominalysmy dwie drzazgi z tego samego drzewa plywajace obok siebie w jeziorku. Zbyt wiele nas dzielilo - wiek, odmienne doswiadczenia oraz dziwna wiedza przewazaly nad potrzeba bliskosci, szacunkiem i zrozumieniem. -Jestem stara - ciagnela. - Gdybym w to spojrzala... - wskazala krysztalowa kule, ktora zawsze lezala obok jej prawej reki i ktorej teraz nigdy nie uzywala. - Gdybym w to spojrzala, zobaczylabym tylko Ostatnia Brame. - Umilkla, a ja nie odchodzilam, gdyz u jej boku trzymalo mnie glebokie przekonanie, ze Utta ma mi jeszcze wiele do powiedzenia i ze to jest dla mnie bardzo wazne. Pozniej uniosla nieco reke wskazujac palcami na wejscie do naszej chaty, jednak nawet ten niewielki wysilek bardzo ja wyczerpal. -Spojrz... pod mata... Byla to bardzo stara, ciemna mata, spleciona z jakiegos wlokna, a nie z futrzanych paskow jak pozostale. Na prosbe Utty podeszlam i ja podnioslam, by obejrzec spod, ktorego nigdy dotad nie widzialam. "Twoja... reka... ponad tym"... szepnal bezdzwieczny glos w moim umysle i zgasl. Natychmiast na ciemnym tle maty zaplonely zawile linie i runy. Zrozumialam wtedy, jakie wiezy mi narzucila wbrew mojej woli. Byl to czar, ktory dzialal tylko na osoby wtajemniczone w Misteria. Mial przywiazac mnie do Utty i do jej plemienia. Poczulam wowczas do niej gleboka uraze. Stara czarownica uniosla sie nieco; jej rece spoczywaly bezwladnie na ziemi. -Moj lud... oni potrzebuja... - Czy bylo to wyjasnienie, a nawet prosba? W kazdym razie tak to zrozumialam. Lecz Vupsallowie nie byli moim ludem i nigdy ich nie zaakceptowalam. Nie probowalam uciekac, poniewaz Utta obiecala przywrocic mi utracona wiedze. Ale niech tylko przekroczy Ostatnia Brame, a odejde. Latwo odczytala moje mysli. Nigdy nie umialam ich przed nia ukryc. Teraz powoli pokrecila glowa. -Nie - odrzucila moj plan, choc byl bardzo mglisty. - Oni ciebie potrzebuja... -Nie jestem ich Czarownica - odparowalam szybko. -Ale bedziesz... Nie moglam sie z nia klocic, byla bowiem tak wyschla i oslabiona, ze nawet ta blaha sprzeczka smiertelnie ja wyczerpala. Ogarnal mnie wtedy niepokoj i zawolalam Atorthi. Dalysmy Utcie wszystkie leki na wzmocnienie, jakie mialysmy, ale przychodzi taka chwila, kiedy nawet one nie moga zatrzymac duszy pragnacej porzucic zniszczona cielesna powloke. Stara Czarownica jeszcze zyla, lecz jej cialo bylo jako kotwica dla duszy, ktora szarpala sie niecierpliwie na uwiezi, chcac sie uwolnic i odejsc. Tak sie rzeczy mialy przez reszte tego dnia i przez dzien nastepny. Atorthi i Visma w zaden sposob nie zdolaly jej przebudzic. Ja zas za pomoca mojego daru moglam jedynie stwierdzic, iz Utte nadal laczy slaba wiez ze swiatem i z nami. Wyjrzawszy z namiotu zobaczylam, ze wszyscy czlonkowie klanu siedzieli dokola w milczeniu, nie odrywajac wzroku od otworu wejsciowego. O polnocy Utta ocknela sie nagle. Jeszcze raz poczulam jej mysli w moim umysle, kiedy otworzyla oczy i spojrzala na nas wladczo. "Ifengu!" Podeszlam do wejscia i ruchem reki przywolalam wodza, ktory siedzial miedzy dwoma ogniskami rozpalonymi w taki sposob, w jaki ludzie zawsze buduja zabezpieczenia przeciw ciemnosci i nocnym drapieznikom. Jezeli nawet nie przybyl ochoczo, to przynajmniej sie nie ociagal. Visma i Atorthi podparly Utte tak, ze prawie siedziala z odrobina dawnego wigoru. Teraz gestem rozkazala mi podejsc do siebie. Visma cofnela sie, by zrobic mi miejsce. Ukleklam obok starej Czarownicy i ujelam jej zimna reke, ktora mocno zacisnela sie wokol mojej. Jednakze jej umysl juz nie dotykal mojego: trzymala sie mnie, ale patrzyla na Ifenga. Uklakl na znak szacunku. Pozniej Utta zaczela mowic i jej glos byl rownie silny jak dawniej, kiedy jeszcze nie tknela jej starosc ani smierc. -Ifengu synu Trena, syna Kaina, syna Jupy, syna Twereta, syna Stolla, syna Kjola, ktorego ojciec Uppon byl moim pierwszym malzonkiem, nastal taki czas, ze musze przekroczyc Ostatnia Brame i was'opuscic. Wodz krzyknal cicho, Utta zas uniosla reke mocno zacisnieta wokol mojej dloni i wyciagnela w strone Ifenga. Teraz on takze wyciagnal obie rece i wyczytalam na jego twarzy nie tyle smutek, ile lek dziecka obawiajacego sie odejscia osoby doroslej, ktora byla obrona przed ciemnoscia i nieznanym. Utta przyciagnela moja reke do rak Ifenga, ktory ujal ja oburacz tak mocno, ze krzyknelabym z bolu, gdybym sie w duchu na to nie byla przygotowala. -Zrobilam dla was wszystko, co moglam - powiedziala i gardlowe dzwieki jezyka Vupsallow, ktorego musialam sie nauczyc, zabrzmialy mi w uszach rownie niemilo, jak niemily mi byl uscisk rak ich wodza. Utta mowila dalej: - Przygotowalam dla was zastepczynie, ktora bedzie wam sluzyla tak jak ja... - Cala sila woli starala sie dokonczyc zdanie i z wysilku chwiala sie na boki - ...robilam! - Uczynila z ostatniego slowa triumfalny okrzyk, bojowy zew w obliczu smierci. A potem upadla na wznak i cienka nic laczaca ja z zyciem pekla na zawsze. Rozdzial V Pogrzeb Utty stal sie dla Vupsallow okazja do wielkiej ceremonii. Nigdy nie widzialam czegos podobnego i zdumialy mnie ich przygotowania: takiego obrzedu nikt by nie skojarzyl z wedrownym szczepem barbarzyncow, raczej z bardzo stara, konserwatywna cywilizacja. Moze tylko to im zostalo z przeszlosci, tak oddalonej w czasie i przestrzeni, ze sami Vupsallowie juz o niej zapomnieli.Atorthi i Visma ubraly zwloki w najpiekniejszy stroj wydobyty z podroznych kufrow, a pozniej okrecily mokrymi rzemieniami, ktore po wyschnieciu skurczyly sie i na wieki zakryly cialo. Tymczasem wszyscy mezczyzni wyruszyli na poludnie i wedrowali niemal caly dzien, zanim dotarli do miejsca przeznaczenia. Tam wykopali jame wielka jak namiot, w ktorym zmarla spedzila ostatnie dni zycia. Zabrali go tam zreszta wraz z saniami pelnymi skalnych odlamkow. Usilowalam znalezc odpowiedni moment do ucieczki, ale czar, ktory rzucila na mnie Utta, trwal i nie moglam zlamac poteznych run, na jakie nieopatrznie stanelam wchodzac do jej namiotu. Wystarczylo, ze opuscilam granice obozu, a natychmiast ogarnialo mnie nieodparte pragnienie powrotu. Nigdy nie zdolalabym go pokonac, chyba ze skupilabym na nim cala wole i wszystkie sily, a to rzecz nie do pomyslenia podczas ucieczki. Przez cztery dni przygotowan do pogrzebu pozostawiono mnie samej sobie w nowym namiocie rozbitym nieco na uboczu. Mozliwe, ze Vupsallowie oczekiwali, iz odprawie jakis, dobroczynny dla nich, magiczny obrzed. W kazdym razie nie zwrocili sie do mnie o pomoc i bylam im za to wdzieczna. Na drugi dzien kobiety przyniosly i zostawily w moim namiocie dwa podrozne kufry Utty. Kiedy zbadalam ich zawartosc, okazalo sie, ze pierwszy wypelnialy zawiniatka i woreczki z ziolami, z ktorych wiekszosc zidentyfikowalam jako lecznicze lub halucynogenne. W drugim znalazlam krysztalowa kule Utty, jej przenosny piecyk, rozdzke z wygladzonej bialej kosci oraz dwa zwoje manuskryptu schowane w metalowych, zardzewialych futeralach. Pochwycilam je zywo, ale poczatkowo nie moglam ich otworzyc. Pokryte byly symbolami. Niektore znalam, chociaz nieco roznily sie od wczesniej ogladanych. Na koncu kazdego futeralu znajdowal sie gleboko wyryty desen lub wzor. Wydawalo mi sie, ze te znaki mniej byly zniszczone przez czas niz reszta powierzchni futeralow. Zauwazylam tam delikatne skrety run, ktorych nie potrafilam odczytac. Otaczaly niewielki, lecz doskonale widoczny rysunek miecza skrzyzowanego z rozdzka czarodziejska. Nigdy dotad nie widzialam obu tych symboli w takim polaczeniu. Dla Madrych Kobiet rozdzka byla oznaka Czarodziejki, miecz zas wojownika i nie mogly ze soba miec nic wspolnego. Po bardzo dokladnych ogledzinach znalazlam w koncu ledwie widoczna szczeline i po wielu staraniach otworzylam oba futeraly. Zawiodlam sie jednak, bo chociaz zwoje byly nietkniete, nie udalo mi sie zadnego odczytac. Prawdopodobnie mialam do czynienia z prywatnymi notatkami jakiegos adepta, ktory wymyslil specjalny szyfr dla lepszego zachowania tajemnicy. Na poczatku i na koncu kazdego zwoju widnial wyraznie narysowany miecz skrzyzowany z rozdzka: miecz byl czerwony, rozdzka zas zielono-zlota. Bylam juz pewna, ze nie trzymam w reku wytworow zlych mocy, gdyz zielen i zloto sa barwami Swiatla. Ten rysunek zaskoczyl mnie bardzo, tutaj bowiem, czego nie bylo widac dokladnie na futeralach, miecz spoczywal na rozdzce, jakby sugerujac, ze jego wlasciciel ponad wszystko przedkladal dzialanie, poparte, lecz nie zdominowane, przez Moc. Pod rysunkiem znajdowaly sie nakreslone gruba kreska litery, ktore mialy sens, a przynajmniej tworzyly czytelne slowo. Nie wiedzialam jednak, czy byla to nazwa jakiegos ludu lub miasta, czy tez czyjes imie. Powtorzylam je kilka razy na glos, zeby sie przekonac, czy mi czegos nie przypomina. -Hilarion. Nic dla mnie nie znaczylo i Utta nigdy o nim nie wspominala. Ale przeciez prawie nic mi nie powiedziala o swojej przeszlosci, koncentrowala sie tylko na nauczaniu. Zawiedziona, zwinelam z powrotem zwoje i znow wsunelam je do futeralow. Potem przez jakis czas siedzialam przyciskajac obie dlonie do krysztalowej kuli w nadziei, ze mimo wszystko poczuje, jak sie rozgrzewa, ze rozjasni sie i zmieni w zwierciadlo, ktore pokaze mi to, co chcialam zobaczyc. Tak sie nie stalo i krysztal rowniez wlozylam do kufra wraz z rozdzka Utty, ktorej nawet nie sprobowalam dotknac. Wiedzialam, iz czarodziejskie przybory sluza tylko tym, ktorzy je stworzyli. Piatego dnia weszly do mojego namiotu dwie kobiety; weszly smialo, nie czekajac na pozwolenie. Niosly ciezki dzban pelen goracej wody i duza mise. Za nimi wkroczyla trzecia, z odzieniem przerzuconym przez ramie; w drugiej rece trzymala tace z kilkoma dzbanuszkami i puzderkami. Mise i dzban przyniosly zwykle, proste kobiety, szaty zas i tace z kosmetykami trzymala najnowsza zona Ifenga imieniem Ayllia. Byla bardzo mloda, dopiero niedawno przestala byc dzieckiem, a juz zachowywala sie wyzywajaco, wysuwajac do przodu male piersi pokryte gruba warstwa farby. Wymalowala na nich dwa szkarlatne kwiaty, a piersiowe brodawki blyszczaly, jakby dodala do barwnika startych na pyl drogocennych kamieni. Te jaskrawe ozdoby wydaly mi sie u niej bardziej barbarzynskie niz u innych kobiet. Ayllia wydela wargi i zmierzyla mnie wrogim spojrzeniem. Odkad zostalam uczennica i towarzyszka Utty, nie patrzyla tak na mnie zadna Vupsallka. Milczac czekalam na ciag dalszy. -Nadszedl czas. - To zona wodza musiala przerwac milczenie i mysle, ze znienawidzila mnie przez to jeszcze bardziej. - Zabieramy Stara do jej wiecznego domu; tam oddamy jej czesc - dodala. Poniewaz nie znalam ich zwyczajow, uznalam, ze najlepiej zrobie wypelniajac polecenia. Dlatego pozwolilam im sie wykapac w goracej wodzie, do ktorej dodaly garsc mchu. Ku mojemu zdziwieniu mech specznial i stal sie czyms w rodzaju gabki o slabym, dziwnym, ale nie nieprzyjemnym zapachu. Po raz pierwszy nie dano mi futrzanych spodni, ktore nosili wszyscy, lecz przyniesiona przez Ayllie szate: dluga i szeroka spodnice z bardzo starego materialu, ktora trzymala sie dzieki metalicznym nitkom tkanym w pierzaste liscie paproci. Owe nici tak zmatowialy, ze tylko uwaznie przygladajac sie im z bliska mozna bylo dostrzec niezwykly wzor. Dolem ciemnoniebieskiej spodnicy biegl szeroki na dlon szlak z takiej samej metalicznej nici; obciazal on szate, kolyszac sie wokol moich kostek. Na rozkaz Ayllii pomalowano mi piersi, jednak nie w kwiaty, tylko w promienie z polyskujacego barwnika. Nie dodano do mojego stroju zadnego naszyjnika, noszonego zwykle przez wszystkie Vupsallki, zamiast tego zarzucono mi na glowe zaslone z pociemnialej metalicznej nici. Kiedy bylam gotowa, Ayllia ruchem reki polecila mi wyjsc z namiotu, sama zas stanela z tylu. Caly klan zgromadzil sie w uroczystej procesji, na ktorej czele znajdowaly sie sanie. Niesli je na ramionach mezczyzni. Czworke psow, ktore sluzyly Utcie, trzymano na smyczach. Na uniesionych saniach lezalo przykryte pieknymi futrzanymi pledami cialo Czarownicy. Sanie od reszty zalobnikow oddzielala pusta przestrzen, ktora Ifeng polecil mi zajac. Wtedy Visma i Atorthi stanely obok mnie, jedna z lewej, druga z prawej. Byly odziane w nowe szaty i odswietnie umalowane, ale kiedy przenioslam spojrzenie z jednej na druga, chcac wypowiedziec, moze nie tyle slowa pociechy - bo ktoz moglby je pocieszyc po stracie ich pani - ile wyrazic zwykla ludzka solidarnosc, nie zwrocily uwagi na moja probe porozumienia; utkwily wzrok w saniach i ich brzemieniu. Kazda z nich przyciskala do piersi kamienna czare, ktorych dotad nie widzialam. We wnetrzu naczyn pienil sie i burzyl ciemny plyn, jak gdyby macil go wewnetrzny ogien. Za nami szedl Ifeng i co znaczniejsi mysliwi i wojownicy, pozniej zas kobiety i dzieci; do grobu Utty wyruszyl gesiego caly klan. Poza dolina goracych zrodel panowala zima i snieg pokrywal ziemie. Mna wstrzasnal dreszcz, a idace obok mnie Vupsallki, choc byly polnagie jak w zaciszu swych namiotow, zdawaly sie nie czuc chlodu. Wreszcie dotarlismy do otwartej mogily. Mezczyzni niosacy sanie zeszli po ziemnym nasypie do rozbitego na dnie namiotu i wrocili z pustymi rekami. Wtedy Visma i Atorthi podniosly do ust kamienne czary i wypily chciwie zawartosc, jakby od dawna dreczylo je pragnienie, a teraz ofiarowano im zrodlana wode. Przyciskajac do piersi puste naczynia reka w reke zeszly do namiotu i juz sie wiecej nie pojawily. Nie zdawalam sobie sprawy z tego, co zrobily, dopoki nie ujrzalam, jak mysliwi zabili szybko i bezbolesnie trzymane na smyczy psy. Owe psy slugi dolaczyly do ludzkich sluzebnych zmarlej Czarownicy. Zrobilam krok do przodu. Moze jeszcze nie jest za pozno... Visma, Atorthi... one nie moga... Ifeng zlapal mnie za ramie tak mocno, ze moglam juz tylko bezsilnie patrzec, jak wojownicy ulozyli psy przed namiotem i przywiazali smycze do palikow. Wydawalo sie, ze zwierzeta spia. I chociaz chcialam pobiec do mogily i wyprowadzic stamtad sluzebne Utty, wiedzialam, ze to nie ma sensu. Przeszly juz bowiem za swoja pania przez Ostatnia Brame, skad nie ma powrotu. Nie szamotalam sie, lecz stalam spokojnie obok Ifenga, drzac z zimna. Patrzylam, jak czlonkowie plemienia, mezczyzni, kobiety i dzieci, lacznie z niemowletami przy malowanych piersiach, wszyscy poszli nad otwarta mogile. I kazdy cos wrzucil, nawet malenkie dzieci, ktorych raczkami kierowaly matczyne dlonie. Mezczyzni wrzucali bron, kobiety zas zlote ozdoby, male puzderka z pachnacymi olejkami, suszone przysmaki, kazdy ofiarowal swoj skarb, najdrozsza rzecz, jaka posiadal. Zrozumialam wtedy, jak wielkim szacunkiem darzyli Utte. Musialo im sie wydawac, ze wraz z nia umarl caly ich dotychczasowy sposob zycia, albowiem zyla wsrod nich od wielu pokolen i stala sie zywa legenda. Pozniej mezczyzni zgromadzili sie z jednej strony grobu; trzymali drewniane lopaty i sznury do transportu glazow, ktorych potrzebowali do zasypania mogily. Kobiety otoczyly mnie kregiem i odprowadzily do obozu. Tym razem nie zostawily mnie samej w namiocie. Przyszla do mnie Ayllia w towarzystwie kilku starszych kobiet, ale nie bylo wsrod nich Ausu, pierwszej zony wodza. Kiedy usiadlam na skorzanej poduszce wypchanej pachnaca trawa, Ayllia smialo przysunela druga poduszke do mojej. Wprawdzie nie wiedzialam, co mnie czeka w najblizszej przyszlosci, ale uznalam, ze powinnam dochodzic swoich praw. Utta nazwala mnie Czarownica w obecnosci Ifenga, nie mialam jednak zamiaru na cale zycie zwiazac sie z Vupsallami. Odejde, gdy tylko zlamie potege run z ciemnej maty. Ale zeby to osiagnac, musze miec spokoj i wolny czas, by zbadac, jaka czesc Mocy odzyskalam. Tymczasem wydawalo sie, ze wlasnie zostane pozbawiona tej mozliwosci. W kazdym razie popelnilabym wielki blad, gdybym jako Czarownica uznala Ayllie za rowna sobie, mimo ze byla ona zona wodza. Musze sprawic, zeby od poczatku sie mnie obawiano, inaczej strace te niewielka przewage, jaka zapewnila mi Utta. Odwrocilam sie wiec szybko, spojrzalam Ayllii prosto w oczy i zapytalam ostrym tonem: -Czego chcesz, dziewczyno? - Mimo ze mowilam lamanym jezykiem, to nasladowalam Utte, kiedy od czasu do czasu zwracala sie do Vupsallek. Uzywala takiego samego tonu, jak Czarownice w Przybytku Madrosci karcace nowicjuszke, ktora miala wygorowane mniemanie o sobie. -Jestem Ta, Ktora Wklada Reke Do Reki - odparla, nie spotkawszy wszakze mojego spojrzenia okazala zaniepokojenie. Dodala jednak impertynencko: - Dlatego moje miejsce jest obok ciebie. Gdybym lepiej znala obyczaje Vupsallow, przygotowalabym sie na to, co mialo nadejsc. Ale w obecnej sytuacji moglam tylko kierowac sie instynktem, ten zas nakazywal mi zapewnic sobie szacunek wszystkich czlonkow klanu. -Masz czelnosc zwracac sie w ten sposob do Tej, Ktora Widzi Przyszlosc? - zapytalam zimno. Traktujac Ayllie z gory i zwracajac sie do niej, jakbym nie znala jej imienia, poniewaz takie blahostki mnie nie obchodza, upokorzylam ja w oczach innych kobiet. Moze zle postapilam, robiac sobie z niej wroga, lecz i tak nie byla moja przyjaciolka, a starajac sie ja pozyskac, moglabym wiele stracic. -Zwracam sie do tej, ktorej reke mam wlozyc do reki... - zaczela, kiedy jeszcze jedna kobieta weszla do namiotu. Nowo przybyla szla z trudem, opierajac sie na ramieniu mlodej dziewczyny o nie pomalowanych piersiach i pospolitej twarzy, zeszpeconej czerwonym pietnem na policzku. Byla to starsza kobieta, o wysoko upietych wlosach, mocno przyproszonych siwizna przebijajaca przez czerwona farbe. Miala szeroka, nalana twarz i tluste, niezgrabne cialo, a jej piersi przypominaly puchate poduszki. To nie byla otylosc naturalna, lecz chorobliwa tusza. Zauwazylam tez u niej inne oznaki zlego stanu zdrowia i zastanawialam sie, dlaczego nie widzialam jej wsrod kobiet szukajacych pomocy u Utty. Dwie siedzace przy wejsciu Vupsallki pospiesznie wstaly i przyciagnawszy poduszki, ktorych przedtem uzywaly, polozyly jedna na druga, zeby nieznajoma mogla latwiej usiasc, a potem sie podniesc. Ulokowala sie przy pomocy sluzebnej i przez chwile dyszala ciezko i przyciskala do piersi rece, jakby w ten sposob chciala zlagodzic przeszywajacy bol. Na jej widok Ayllia wstala i z nadeta mina odeszla w glab namiotu. Wyczulam, ze niepokoj, z jakim sprobowala stawic mi czolo, zamienil sie teraz w strach. Sluzebna uklekla u boku nieznajomej, zeby widziec jednoczesnie nas obie. -To jest - powiedziala ledwie doslyszalnie - Ausu z Namiotu Wodza. Podnioslam rece, zrobilam taki gest, jakbym cos rzucala lub siala (nauczylam sie tego od Utty), i powitalam wylewnie pierwsza zone Ifenga. -Blogoslawienstwo niech splynie na ciebie, Ausu, Matko Mezow, pani Namiotu Wodza, a wraz z nim wiecej dobrego, niz moze sie zmiescic w obu dloniach! Wydalo mi sie, ze Ausu zaczela lzej oddychac i przypomnialam sobie, ze tylko ona jedna z calego plemienia nie wziela udzialu w pogrzebie Utty. Zrozumialam, dlaczego: uniemozliwila jej to otylosc i zly stan zdrowia. Teraz Ausu zwrocila sie do mnie: -Utta powiedziala Ifengowi, ze zostawia ciebie i ze teraz ty bedziesz prostowala nasze sciezki. - Zamilkla, jakby czekala na odpowiedz lub potwierdzenie swoich slow. -Utta tak powiedziala - przytaknelam. Bylo to prawda, ale wcale nie znaczylo, iz wyrazilam zgode na jej plany co do mojej przyszlosci. -Wobec tego wejdziesz pod reke Ifenga tak jak Utta - ciagnela Ausu sapiac tak glosno, ze z trudem rozumialam jej slowa, a kazde wymawiala z widocznym wysilkiem. - Przybylam wiec, by podac za ciebie reke. A ty, bedac tym, kim jestes, teraz staniesz sie pania w namiocie Ifenga. Odwrocila lekko glowe i zmierzyla Ayllie tak zimnym i wrogim spojrzeniem, ze az mnie to zaskoczylo. Mimo to Ayllia nie spuscila oczu. Nie mialam jednak czasu na obserwowanie rozgrywek miedzy zonami wodza. Albowiem - jezeli dobrze zrozumialam - chodzilo o malzenstwo! Mialam wyjsc za Ifenga! Ale czy Vupsallowie nie wiedzieli, ze oddajac sie mezczyznie utrace Moc Czarownicy, ktorej potrzebowali? A moze nie? Moja matka nie przestala byc Czarownica. Moze byl to tylko przesad kultywowany przez Strazniczki dla zapewnienia nietykalnosci im samym i ich rzadom? W kazdym razie niczego podobnego nie znano w Escore. Wiedzialam, ze Dahaun wcale nie obawiala sie zmniejszenia swych zdolnosci, kiedy dala ostateczna odpowiedz mojemu bratu i stala sie pania jego domu i serca. Zreszta sama Utta wspomniala, ze byla malzonka dalekiego przodka Ifenga. Nie mialam pewnosci, czy taki zwiazek zagraza mojej niedawno odzyskanej Mocy, w kazdym razie uznalam go za niebezpieczny dla mnie samej. Nie zamierzalam bowiem ulec Ifengowi, chyba ze wzialby mnie sila. Gdyby doszlo do najgorszego, mialam pod reka srodki, ktore zamienilyby mnie w zimny posag w jego lozu. Wszelako istnialo wiele sposobow unikniecia takiego losu i jeden wlasnie przyszedl mi do glowy. Zadna z tych kobiet nie potrafila czytac moich mysli i moglam przygotowac - jezeli bym zdazyla - taka odpowiedz, ktora na jakis czas zadowoli wszystkich zainteresowanych. Jestem pewna, ze nie zdradzilam zaskoczenia, chociaz powinnam byla dawno sie domyslic, o co chodzi. Zwrociwszy sie ku Ausu, powtorzylam gest dobrej woli i powiedzialam: -Matka Mezow robi mi zaszczyt, a to przystoi kobietom, ktore sa jako dwie siostry. - (Zazadalam rownych praw, czego nie moglam zrobic w przypadku Ayllii). - Chociaz nie dzielilysmy tej samej czary jak corki jednej matki - ciagnelam - to zadna z nas nie bedzie ani lepsza, ani gorsza od drugiej. Odrzuciwszy w ten sposob propozycje objecia rzadow w namiocie Ifenga, uslyszalam szept zgromadzonych kobiet i zrozumialam, ze akceptuja moje slowa jako zobowiazanie. Ausu jakis czas patrzyla mi prosto w oczy. Pozniej westchnela i pochylila sie nieco do przodu. Potrafilam docenic zelazna wole, ktora sprowadzila ja do mnie, i determinacje, ktora kazala jej zrobic to, co uwazala za sluszne. Pospieszylam zapewnic sobie to, czego potrzebowalam najbardziej - odosobnienie. -Nie jestem jako Ausu - oswiadczylam. Pochylilam sie do przodu i osmielilam sie ujac w dlonie jej opuchniete rece. - Rozmawiam z duchami tak jak Utta i dlatego musze miec wlasny namiot, zeby zapewnic im miejsce kiedy zechca mnie odwiedzic. -Tak jest - zgodzila sie ze mna. - Lecz zona przychodzi do swego meza. Utta takze spedzala czesc nocy z Ifengiem, kiedy to bylo potrzebne. -Jak nakazuje zwyczaj - przytaknelam, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. - Ale ja zamieszkam osobno. I czy jest cos, co moglabym dla ciebie zrobic, siostro? Twoje cialo niedomaga, moze duchy znalazlyby jakies lekarstwo... Grymas wykrzywil walki tluszczu tworzace jej twarz. - To zlo pochodzace z polnocy. Nie bylas z nami dostatecznie dlugo, siostro, zeby je poznac. To kara za glupstwo, jakie popelnilam. Ach! - Krzyknela z bolu, wyrwala rece z moich dloni i jeszcze raz przycisnela do piersi. Jej sluzebna pospiesznie zdjela pokrywe z rogowego kubka i dala sie napic swojej pani. Nieco bezbarwnego plynu pocieklo Ausu z ust, pozostawiajac lepkie struzki na licznych podbrodkach. - To kara - powtorzyla szeptem. - Nie ma na to rady i musze cierpiec az po grob. Slyszalam o takich klatwach-chorobach duszy atakujacych ludzi, ktorzy nawet niechcacy wtargneli do jednej z enklaw zla. Choroba ducha odzwierciedlala sie w ciele. Pokonanie jej wymagaloby wielkiej Mocy. Wtedy po raz pierwszy natrafilam na slad kontaktu Vupsallow z pradawnym zlem Escore. Uslyszalam nagle glosny, metaliczny szczek, ktory mnie zaskoczyl. Zgromadzone w namiocie kobiety odpowiedzialy jekliwa piesnia. Ifeng? Czy to moj narzeczony przybywa po mnie? O nie! Nie mialam czasu, zeby sie przygotowac! Co moglam zrobic? W owej chwili stracilam pewnosc siebie. -Ifeng nadchodzi. - Z tymi slowami Ayllia zrobila kilka krokow do przodu. Zauwazylam jednak, ze nie zblizala sie zbytnio do pierwszej zony wodza. - Przychodzi po panne mloda. -Niech wejdzie - powiedziala z godnoscia Ausu. Obecne kobiety cofnely sie pod sciany namiotu, a wraz z nimi sluzebna Ausu. Kiedy Ayllia nie poszla za ich przykladem, Ausu znow spiorunowala ja spojrzeniem i zmusila do posluszenstwa. Pozniej pierwsza zona wodza cos glosno zawolala. Klapa namiotu uniosla sie i Ifeng wszedl do srodka pochylajac glowe, po czym stanal po prawej stronie Ausu. Ta podniosla obrzmiala dlon, a wodz wyciagnal prawice tak, zeby zona mogla ja ujac; zadne z nich nie patrzylo na wspolmalzonka, raczej na mnie. Nie wyczytalam z oblicza Ifenga tego, co wczesniej dojrzalam w twarzy jego siostrzenca - checi upokorzenia mnie. Przygladal mi sie beznamietnie jak ktos, kto bierze udzial w obrzedzie nalezacym do obowiazkow naczelnika plemienia. Ale ponad jego ramieniem zobaczylam twarz Ayllii: malowaly sie na niej wscieklosc i chorobliwa zazdrosc. Ifeng uklakl obok pierwszej zony. Ausu wyciagnela do mnie lewice, a ja zlozylam na niej swoja dlon i w ten sposob reka wodza spotkala sie z moja. Ausu sapiac wypowiedziala slowa, ktorych nie zrozumialam; moze byl to archaiczny jezyk. Pozniej cofnela rece, pozostawiajac nasze zlaczone usciskiem. Ifeng pochylil sie ku mnie i wolna reka sciagnal mi z twarzy zaslone, ktora okrecilam wokol ramion, zeby oslonic sie przed chlodem. Pozniej jego palce powedrowaly na moje piersi, zdejmujac z nich farbe tak jak zdejmuje sie odzienie. W tej chwili zgromadzone w namiocie kobiety wydaly dziwnie brzmiacy okrzyk - podobny do przedsmiertnego triumfalnego zewu Utty - jak gdyby potwierdzajac czyjes zwyciestwo. Niepokoilam sie coraz bardziej, gdyz nie wiedzialam, jak daleko zamierzal posunac sie Ifeng. Nie mialam okazji do poczynienia niezbednych przygotowan, a wydawalo mi sie, ze ceremonia sie skonczyla. Ausu, przypuszczajac, ze nie znam dobrze vupsallskich zwyczajow, uprzejmie dala mi wskazowke co do dalszej czesci ceremonii. -Wez teraz talerz i czare, zeby spozyc wspolny posilek. I niech blogoslawienstwo splynie na ten namiot... Sluzebna i pozostale Vupsallki podbiegly i postawily Ausu na nogi. Ja rowniez wstalam i z uklonem wyprowadzilam ja z namiotu. Ayllia juz zniknela, prawdopodobnie tak rozwscieczona nowa wiezia laczaca mnie z Jej malzonkiem, ze nie chciala juz nic wiecej ogladac. Kiedy wrocilam, Ifeng siedzial na jednej ze skorzanych poduszek. Poszlam prosto do odziedziczonego po Utcie kufra wypelnionego ziolami. Wyjelam stamtad kilka suchych lisci, ktore mogly zmienic zwykly vupsallski napitek we wspaniale wino. Wrzucilam je do czarek, ktore ktos postawil przy wejsciu, unioslszy lekko klape. Widocznie nikt nie chcial nam przeszkadzac. Oczy Ifenga zablysly, kiedy zobaczyl, co zrobilam, gdyz zasoby Utty byly wysoko cenione. Czekal wiec cierpliwie, podczas gdy ja dorzucalam do jego czarki jeszcze kilka listkow i dobrze mieszalam patykiem. Nie zawsze trzeba wypowiadac zaklecie na glos, poniewaz najbardziej liczy sie wola osiagniecia oczekiwanego rezultatu. A tamtej nocy wlozylam w to cala sile woli. Nie dodalam nic poza ziolami, ktore Ifeng dobrze znal, ale to, co wypowiedzialam w myslach, mialo mnie uratowac. Przynajmniej w tej sprawie Utta nie narzucila mi swojej woli. Ifeng wypil napoj i razem ze mna spozyl weselna potrawe. Pozniej zaczal sie kiwac i zasnal. Wyjelam wtedy z kufra Utty dlugi, jaskrawoczerwony kolec. Okrecilam go dwoma wyrwanymi wlosami, wymawiajac pewne slowa, ktorych wodz Vupsallow nie mogl slyszec. Nastepnie wbilam kolec w poduszke, na ktorej spal, i zaczelam tkac sen. Nielatwo jest wyobrazic sobie cos, czego sie nigdy nie przezylo. Ale kiedy Ifeng odwrocil sie i wymamrotal cos pod nosem, snilo mu sie, ze sie ozenil i wszedl do loza nowej malzonki. Czy bylo tak rowniez z Utta? Zastanawialam sie nad tym, kiedy skonczywszy czarowanie siedzialam wyczerpana i w slabym blasku uwiezionych swietlikow przygladalam sie spiacemu mezczyznie. Czy w podobny sposob stala sie zona kolejnych wodzow, a jednoczesnie pozostala Czarownica? Przekonam sie o tym, gdy Ifeng sie obudzi. Wtedy sprawdzi sie moc moich czarow. Rozdzial VI Tamta noc byla dluga i mialam duzo czasu na rozmyslania; staralam sie tez przewidziec niebezpieczenstwa, ktore mogly mi teraz zagrozic. Wiedzialam, ze Utta nauczyla mnie od nowa wielu rzeczy. Pozostawila jednak w mojej wiedzy luki albo celowo, albo wyniklo to z faktu, iz nie nalezalysmy do tego samego rodzaju Madrych Kobiet. Moglam wiec upodobnic sie do rannego wojownika, ktory, choc praworeczny, w walce musi uzywac lewej reki.Stara Czarownica nie przywrocila mi proroczego daru. Byl to najwazniejszy z moich talentow i do niego przede wszystkim beda sie odwolywac Vupsallowie. Coraz bardziej niepokoilo mnie to niedopatrzenie. Czy Utta obawiala sie, ze uzyje telepatycznej wiezi, by wezwac pomoc z Zielonej Doliny? Zrobila ze mnie Czarownice pozbawiona najwazniejszego dla jej ludu daru, daru przewidywania przyszlosci. Ifeng nadal spal. Przekradlam sie na druga strone namiotu, odwrocilam runiczna mate i znow probowalam odczytac linie, ktore przykuly mnie do tych ludzi. Jednoczesnie szukalam w pamieci wiadomosci o takich czarach, o ich rzucaniu i lamaniu. Madra Kobieta Wladajaca Moca moze na wiele sposobow narzucic swoja wole innej osobie (zwlaszcza mniej utalentowanej lub takiej, ktora nic nie wie o tych sprawach). Wystarczy podarowac jej cos cennego. Ale dla mniej zdolnej Czarownicy jest to niebezpieczne, gdyz w razie odmowy przyjecia podarunku, czar spadnie na ofiarodawczynie. Za pomoca odpowiednich czarow i specjalnych snow mozna zwabic dusze, wyprowadzic ja z czyjegos ciala i zmienic oba elementy w niewolnikow Czarownicy: pozbawione duszy cialo i, w innym swiecie, bezcielesna dusze. Lecz takimi sprawami zajmowali sie sludzy i sluzki Ciemnosci. Dobrze wiedzialam, ze Utta, bez reszty oddana swemu przybranemu plemieniu, nie czerpala Mocy ze Swiatla ani z Ciemnosci. Nie, jezeli mialam zlamac przykuwajace mnie do Vupsallow runy (a musialam zrobic to szybko), powinnam wykorzystac to, czego sie od niej nauczylam. Watpilam jednak, abym to mogla zrobic teraz - jeszcze nie. Ale wszedzie praktyka wspomaga wiedze i mozna udoskonalic swoje umiejetnosci poslugujac sie nimi. Podkradlam sie znow do Ifenga i przez jakis czas wsluchiwalam w jego oddech. Snow, ktore mu zeslalam, juz nie snil, spal jednak gleboko i mial sie niepredko obudzic. Ostroznie zdjelam slubna suknie i starannie ja zwinelam. Stalam teraz naga, zeskrobujac z ciala farbe, zeby pozbyc sie wszystkiego, co mnie wiazalo z Vupsallami. Postanowilam bowiem uzyc czaru, ktory uznalam za zbyt trudny dla moich kulejacych jeszcze umiejetnosci, lecz ktory byl dla mnie jedyna szansa poznania najblizszej przyszlosci. Jest bowiem takie prawo: kazdy przedmiot, ktorym ktos sie poslugiwal, zachowuje slad swego wlasciciela. Chociaz wiekszosc osobistych rzeczy Utty znalazla sie w jej grobie, pozostaly jednak jej czarodziejskie przybory i ziola ukryte w obu kufrach. Drzac z zimna ukleklam przy kufrze, w ktorym znajdowaly sie nieczytelne manuskrypty. Podczas ogledzin dowiedzialam sie, ze ze wszystkich rzeczy Utty one wlasnie zawieraly najwiecej mocy. Wyjelam je i usiadlam trzymajac w dloniach. Pelna skupienia pozwolilam swojemu umyslowi zamienic sie w spokojna powierzchnie wody, w zwierciadlo, w ktorym moglyby sie odbic pochodzace ze zwojow obrazy. Wyczulam poruszenie - lekkie, niechetne - jak gdyby od powstania rekopisow uplynelo tak wiele czasu, ze mimo moich najwiekszych wysilkow moglam przywolac jedynie cien cienia. Nie stalam sie zwierciadlem, raczej spojrzalam tylko w zasnute mgla zwierciadlo. Lecz w tej mgle cos sie poruszylo; zakurzone ciemne postacie zblizaly sie i oddalaly. Na nic mi sie to nie zda! Nie potrafilam uczynic ich wyrazniejszymi. Futeraly zaczely ciazyc mi w dloniach. Wydaly mi sie tak lodowato zimne, ze az sie wzdrygnelam. Jezeli nie futeraly ze zwojami, to moze same zwoje? Odlozylam jeden futeral na bok, otworzylam drugi i wyjelam z niego manuskrypt. Ujelam go oburacz i przycisnelam do czola podobna do wyschnietego liscia powierzchnie. Teraz... Gdyby nie wyrobiona latami wewnetrzna dyscyplina, krzyknelabym na caly glos, kiedy obraz doslownie wskoczyl mi do glowy. Moj umysl napelnily wirujace gwaltownie sceny, przemykajace tak szybko, ze nie moglam zrozumiec ich znaczenia. Linie formul, kolumny run pojawialy sie i znikaly, zanim zdolalam je odczytac. Nie dostrzeglam w nich nawet szczypty logiki czy kolejnosci sekwencji. Sprawialo to wrazenie, ze ktos do pustego kosza nawrzucal roznosci i energicznie je wymieszal. Opuscilam zwoj i wlozylam do futeralu. Pozniej zlapalam sie za glowe, gdyz od wirowania nie uporzadkowanych strzepow wiedzy rozbolala mnie tak jak wtedy, kiedy przybylam do obozu Vupsallow. W tej chwili nie moglam dalej badac sekretow Utty metoda prob i bledow. Poczulam sie bowiem nagle zmeczona i senna, a oczy same mi sie zamykaly. To jest tak, pomyslalam z niepokojem, jakbym wypila zawartosc czary, ktora przygotowalam dla Ifenga, i teraz miala podazyc za nim w kraine snow. Pozbieralam sie na tyle, ze ospale ubralam sie w codzienny stroj, ktory odlozylam, kiedy dano mi slubna szate. Okreciwszy sie obszernym plaszczem z kapturem raczej osunelam sie na poslanie, niz polozylam, i natychmiast zasnelam. I przysnil mi sie dziwny sen. Zobaczylam twierdze, zamek rownie wielki jak centralna cytadela w Es. Bylo to najwieksze dzielo ludzkich rak, jakie widzialam w zyciu. Niektore jego czesci wydawaly sie tak solidne jak kamienie Es, ale inne fragmenty migotaly, pojawialy sie i znikaly, jakby znajdowaly sie nie tylko tu, lecz i w jakims innym swiecie. Chociaz bylo to prawda, nie mialam jednak pojecia, dlaczego i jak sie to dzialo. Ujrzalam we snie kogos, kto to wszystko zbudowal, zarowno wlasnymi rekami i rekami swoich slug, jak i za pomoca czarow. Nie Madra Kobiete, ale adepta, potezniejszego od zwyklego czarownika czy czarodzieja. A zamek ow byl jedynie oslona dla czegos znacznie dziwniejszego i mocarniejszego. Czasami widzialam nieznanego adepta jako mglisty cien, kiedy indziej zas bardzo wyraznie, jak gdyby wychodzil i powracal za zaslone czarow. Nalezal do Starej Rasy, lecz dostrzeglam w nim cos, co wskazywalo, ze byl rodem z innego miejsca i czasu. W swej pracy poslugiwal sie Moca. Widzialam, ze zbieral surowe wlokna energii, tkal je i nadawal im pozadany ksztalt. Poruszal sie pewnie, jak ktos, kto dobrze wie, co ma zrobic, i nie obawia sie, ze straci nad wszystkim kontrole. Patrzylam na niego z zazdroscia. Kiedys i ja niemal tak samo ufalam we wlasne sily, zanim mnie nie ukarano, i teraz musialam na oslep pelzac tam, gdzie chcialabym biec. Pod jego stopami plonely ogniem runy, a powietrze wirowalo od slow, ktore wypowiadal, lub od sily wydanych w mysli rozkazow. Byl najwiekszym wladca Mocy, jakiego widzialam, chociaz raz czy dwa przygladalam sie, jak rzucaly czary najpotezniejsze z Madrych Kobiet. Zauwazylam teraz, ze owo tkanie i budowanie skoncentrowane bylo w sali, w ktorej pracowal, a linie run, zawirowania i ruch powietrza skupily sie w jednym miejscu. Wreszcie zobaczylam tam swietlne drzwi. Zrozumialam, ze ogladalam we snie powstanie jednej z laczacych swiaty Bram, ktore mozna bylo znalezc w tej starozytnej krainie. Wiedzielismy o ich istnieniu, ale dopiero po przybyciu do Escore dowiedzielismy sie, ze stworzyli je adepci. Teraz stalam sie swiadkiem otwarcia takiego wlasnie przejscia. Nieznany z imienia adept stal chwile przed brama, lekko rozstawiwszy nogi, po czym uniosl do gory rece w bardzo ludzkim, triumfalnym gescie. Skupienie na jego twarzy ustapilo miejsca radosnemu uniesieniu. Lecz otworzywszy swoja brame, nie spieszyl sie tam wejsc. Raczej sie cofnal, powoli, krok za krokiem, nie dostrzeglam jednak, by jego pewnosc siebie zmniejszyla sie choc o wlos. Sadze, ze ogarnal go lekki niepokoj, powstrzymujacy od nierozwaznego skoku w nieznane. Usiadl na krzesle i wpatrywal sie w brame. Oparlszy brode na splecionych dloniach rozmyslal lub ukladal plany. Kiedy tak siedzial, przygladajac sie swemu dzielu, nadal go obserwowalam, jak gdyby to sam adept, a nie jego czary sprowadzil moj niezwykly sen. Jak juz powiedzialam, mezczyzna ten nalezal do Starej Rasy albo przynajmniej byl mieszancem z nia spokrewnionym. Byl stary czy mlody? Nie dostrzeglam w nim zadnych oznak starosci. Mial cialo czlowieka czynu, wojownika, chociaz nie nosil broni. Ubrany byl w szara szate, scisnieta mocno w pasie szkarlatna szarfa, wzdluz ktorej falowaly zlote i srebrne linie. Jesli skupilo sie na nich uwage, linie te zdawaly sie ukladac w runy, lecz zapalaly sie i gasly zbyt szybko, by daly sie odczytac. Wydawalo mi sie, ze adept podjal jakas decyzje, bo wyciagnal przed siebie rece. A kiedy glosno klasnal, zobaczylam ruch jego ust. Swietlna brama zniknela. Jej tworca stal teraz w ciemniejacej szybko sali. Bylam jednak pewna, iz nadal triumfowal, gdyz zbudowawszy raz przejscie do innego swiata, w kazdej chwili mogl to powtorzyc. Odnioslam wrazenie, ze moj sen mial mi ukazac z calego zamku tylko te sale, albowiem juz po chwili znalazlam sie w dlugim korytarzu, a nastepnie przeszlam przez wielka brame. Strzegly jej przyczajone potwory z koszmaru sennego; kiedy je mijalam, spojrzaly na mnie uwaznie, wiedzialam jednak, ze nie mogly zrobic nic zlego komus takiemu jak ja. Pokazano mi te droge tak szczegolowo, ze pomyslalam po przebudzeniu, iz gdybym znalazla sie w tym miejscu, bez trudu trafilabym do wielkiej sali jak ktos, kto tam mieszkal od dziecka. Nie wiedzialam, dlaczego przysnil mi sie ten sen, a przeciez nigdy nie dzieje sie tak bez powodu. Byc moze zrodzil sie z nieudanej proby "odczytania" zwoju? Nadal tak bardzo bolala mnie glowa, ze swiatlo dzienne stalo sie prawdziwa udreka dla oczu. Usiadlam jednak gwaltownie i spojrzalam na spiacego Ifenga, ktory wlasnie sie poruszyl. Skoczylam szybko ku niemu, wyrwalam ciern z poduszki i ukrylam w lamowce oponczy. Osunelam sie na poslanie w chwili, gdy wodz sie obudzil. Zamrugal oczami, a kiedy oprzytomnial, usmiechnal sie niesmialo, co nie pasowalo do takiego czlowieka jak on. -Dobrego poranka... -Dobrego poranka, wodzu mezow - powitalam go ceremonialnie. Ifeng usiadl na poduszkach i rozejrzal sie wokolo, jakby nie byl pewny, gdzie spedzil ostatnia noc. Na moment ogarnal mnie strach, ze zeslalam mu tak marny sen, iz przejrzal oszustwo. Jednak po chwili okazalo sie, ze niepotrzebnie sie niepokoilam, poniewaz wodz pochylil glowe i rzekl do mnie tak: -Sila zwieksza sile, o Prorokini. Przyjalem twoj dar i nadal bedziemy wielcy jak wtedy, gdy zylismy pod reka Utty. - Pozniej skrzyzowal palce. Jego wspolplemiency, mowiac o zmarlych, w ten sposob chronili sie przed nieszczesciem. Odszedl ode mnie jak czlowiek, ktory dobrze spelnil swoj obowiazek. Ale jesli zeslany przeze mnie sen zadowolil Ifenga i jego podwladnych, ktorych uspokoil opowiescia o nocy poslubnej, przysporzyl mi takze wroga, o czym rychlo sie dowiedzialam. Zgodnie ze zwyczajem, rankiem tego dnia odwiedzily mnie starsze, najdostojniejsze kobiety plemienia, przynoszac mi dary. Ausu nie przyszla, poniewaz dalam jej jasno do zrozumienia, ze jestesmy sobie rowne w rodzinie Ifenga. Jako ostatnia zjawila sie Ayllia. Przyszla w chwili, gdy bylam sama, wyraznie czekajac, az zostaniemy bez swiadkow. Kiedy weszla do namiotu, wrogosc otaczala ja niby ciemna chmura. Tak bardzo wzrosly moje umiejetnosci, ze widzialam niebezpieczenstwo stanawszy z nim twarza w twarz. Tylko ona jedna sposrod Vupsallow zdawala sie nie lekac moich czarow. Zachowywala sie tak, jakby potrafila zajrzec do mego umyslu, i wiedziala, jak niewiele moglam zdzialac. Teraz ani nie usiadla, ani nie powitala mnie ceremonialnie. Zamiast tego z takim impetem cisnela na ziemie sliczna mala szkatulke, ze ta sie otwarla i wypadl przepiekny naszyjnik. -Slubny dar, starsza zono. - Mowiac to wykrzywila wargi, jakby poczula gorycz. - Ausu cie pozdrawia... Nie moglam tolerowac takiej impertynencji. - A ty, mlodsza siostro? - zapytalam zimno. - Nie! - Odwazyla sie zaprzeczyc. Zauwazylam jednak, ze przezornie znizyla glos. Z jakiegos powodu miotal nia gluchy gniew, ale byla wystarczajaco ostrozna, by nie dac sie podsluchac. -Nienawidzisz mnie - powiedzialam otwarcie. - Dlaczego? Ayllia uklekla i jej twarz znalazla sie prawie naprzeciw mojej. Widzialam ciemniejaca wokol niej chmure wscieklosci i krople piany w kacikach wydatnych ust. -Ausu jest stara - syknela - i rzadzi w namiocie Ifenga w malych sprawach. Jest chora... juz jej na tym nie zalezy... - mowila gwaltownie, doslownie plujac na wszystkie strony, tak ze kropelka sliny spadla mi na policzek. - Ja! - uderzyla sie piescia w jaskrawo pomalowana piers - ja jestem glowna zona Ifenga albo nia bylam. dopoki twoje czary nie odjely mu rozumu. Tak, Czarownico, zabij mnie, zamien w robaka, ktorego zdepczesz noga, w psa, ktory ciagnie sanie, w nieczuly kamien! Bedzie to dla mnie lepszy los niz moje obecne polozenie w namiocie Ifenga. Mowila prawde. Powodowana chorobliwa zazdroscia wolalaby raczej, abym ja zaczarowala - a wydawalo jej sie, ze potrafie to zrobic - niz zeby miala sie przygladac, jak zajmuje jej miejsce i nad nia triumfuje. Rozpacz i zazdrosc dodaly jej odwagi i osmielila sie rzucic wyzwanie komus takiemu jak ja. -Ja nie chce Ifenga - powiedzialam stanowczo. Kiedys moglabym zapanowac nad jej umyslem i wola, sprawic, by bez zastrzezen uwierzyla w kazde moje slowo. Teraz zas staralam sie ja przekonac i mowilam prawde, chociaz obawialam sie, ze niezbyt mi sie to uda. W kazdym razie Ayllia siedziala teraz w milczeniu, jakby rozwazala moja odpowiedz. Pospiesznie wiec wykorzystalam niewielka przewage, ktora mi to zapewnilo. -Jak sama powiedzialas, jestem Czarownica - oswiadczylam. - Nie jestem i nie bede zalezna od zadnego mezczyzny, ani wodza, ani zwyklego wojownika. To tkwi we mnie. We mnie! Czy to rozumiesz, dziewczyno? - Przycisnelam rece do piersi robiac arogancka mine, jaka Madre Kobiety przybieraly rownie latwo, jak zmienialy swoje szaty i klejnoty. -Weszlas do loza Ifenga - odparla ponuro, ale opuscila wzrok, jakby chciala sie przyjrzec otwartej szkatulce i naszyjnikowi, ktore lezaly na ziemi miedzy nami. -Dla dobra klanu. Czyz nie nakazuje tego obyczaj? - Moglabym - tak, moglabym - rozbroic Ayllie mowiac jej prawde o tamtej nocy, postanowilam jednak tego nie robic. Zachowanie wlasnych sekretow to pierwsza lekcja, ktorej uczy sie kazdy poszukiwacz wiedzy. -On... on znow do ciebie przyjdzie. Jest jak czlowiek, ktory skosztowal przysmaku i nie zazna spokoju, dopoki znow go nie spozyje! - zawolala. -Nie, juz nie przyjdzie - odparlam z nadzieja, ze to sie sprawdzi. - Albowiem te z nas, ktore krocza sciezka Mocy, nie moga jednoczesnie zyc z mezczyznami i poslugiwac sie magiczna wiedza. Jeden raz - tak, zeby sprawic, by nasza sila przeszla w czesci do wodza, tak jak sie nalezy, ale nie wiecej. Ayllia spojrzala mi teraz w oczy i spostrzeglam, ze oslabl miotajacy nia gniew, ale nie jej upor. - Czy glodny czlowiek dba o slowa? - nie ustepowala. - Slowa tylko dzwiecza mu w uszach, nie napelnia zoladka. Ty pragniesz jednego, ale powiadam ci, ze Ifeng jest odmiennego zdania. On zdaje sie snic na jawie... Zaniepokoilam sie. Czy odgadla prawde o tej nocy nic mi o tym nie mowiac? Czym moglo mi to grozic? -Powiedz mi - Ayllia pochylila sie jeszcze nizej - jakie czary wy, Madre Kobiety, rzucacie na mezczyzne, ktory zawsze trzezwo patrzyl na swiat i nie tracil glowy w takich sprawach? -Nie mam z tym nic wspolnego - zapewnilam ja. Ale czy tak bylo naprawde? Rzucilam czary na Ifenga w pospiechu i moze wtedy jasno nie myslalam. Jezeli tak sie rzeczy maja, dam sobie z tym rade. Przycisnelam rekami te czesc plaszcza, w ktorej ukrylam zaklety kolec i poczulam lekkie uklucie. - Badz pewna, Ayllio, ze jesli przypadkiem go zaczarowalam, zlamie ten czar i to szybko. Pragne tego tak samo jak ty! -Uwierze ci dopiero wtedy, gdy Ifeng znow stanie sie soba i przyjdzie na moje poslanie rownie chetnie jak dwie noce temu - oswiadczyla ponuro. Odnioslam wrazenie, ze troche mi uwierzyla. Teraz wstala i powiedziala do mnie tak: -Udowodnij mi, Madra Kobieto, udowodnij, ze nie jestes moim wrogiem, a moze i wrogiem nas wszystkich! Odwrocila sie na piecie i odeszla. Kiedy sie upewnilam, ze wrocila do swego namiotu, opuscilam klape u wejscia i przymocowalam do wewnetrznego palika, by zapewnic sobie spokoj. Zgodnie ze zwyczajem nikt nie wchodzi do namiotu z opuszczona klapa. Nie mialam uczennicy ani sluzebnych tak jak Utta. Mimo to poruszalam sie ostroznie, bojac sie, zeby ktos mnie nie podpatrzyl. W jednym z przenosnych piecykow zarzyl sie wegielek. Poczelam na niego dmuchac, dodajac najpierw kilka wiorkow, a potem suszone ziola. Kiedy wonny dym rozszedl sie po namiocie, wrzucilam zaczarowany kolec do ognia. Troche szkoda, gdyz w razie potrzeby bede musiala robic drugi. Ale jesli Ayllia miala racje i istotnie zawrocilam Ifengowi w glowie, chcialam jak najszybciej rozwiac te iluzje. Podzialalo, bo wodz juz nie zblizyl sie do mnie i przez jakis czas nikt mnie nie odwiedzal. Vupsallowie przypuszczalnie zamierzali znow ruszyc w droge. Uwazalam, ze znalezli dogodne miejsce na postoj i ze mogli pozostac tu az do konca zimy. Okazalo sie jednak, iz zaczyna brakowac zwierzyny. Mysle tez, ze nieodlaczna czescia ich charakteru byl wrodzony niepokoj i dlatego nigdzie nie mogli zagrzac miejsca, nawet jesli natrafili na dobre do zycia warunki. Pozostawiona samej sobie, mimo ze kazdego ranka przynoszono mi do wejscia jedzenie i drwa na opal, spedzalam dlugie godziny usilujac za pomoca czarodziejskich przyborow Utty przypomniec sobie utracone umiejetnosci. Wiedzialam, ze predzej czy pozniej, a raczej predzej, Ifeng i jego ludzie zazadaja ode mnie, abym spojrzala w przyszlosc. Oczywiscie moglam udawac, ze to robie, ale nie osmielilabym sie oszukiwac. Nie chcialam znow naduzyc Mocy, bo utracilabym to, co z takim trudem odzyskalam. Lecz mimo ciagle ponawianych prob nie wrocil proroczy dar. Poszukiwania za pomoca mysli tez niczego nie daly. Moze gdyby pomogl mi ktos znajacy sie na tym, nawiazalabym kontakt z moimi bracmi. Az wreszcie natrafilam na jeden z przyborow Utty. Byl starannie zawiniety i ukryty na samym dnie kufra, jakby dawno o nim zapomniala. Trzymajac go w rekach, przyjrzalam mu sie uwaznie. Podobnymi pomocami posluguja sie nowicjuszki w Przybytku Madrosci. Byla to wprawdzie dziecinna zabawka w porownaniu z tamtymi skomplikowanymi i wydajnymi przyborami, ale lepsze to niz nic... a ja teraz bylam w tych sprawach niby dziecko. Musze nauczyc sie pokory i uzywac tego, co mam. Byla to drewniana tabliczka z trzema rzedami wyrytych w niej run. Zauwazylam ledwie dostrzegalne slady czerwonej farby w glebokich szczelinach pierwszego, zlotej w zmatowialych sladach drugiego rzedu; trzeci byl bardzo ciemny i na pewno dawno temu pomalowano go na czarno. Jezeli zdolam sie posluzyc tym przyborem, chocby w niewielkim stopniu, to odpowiem na pytanie Ifenga i nie bede oszukiwac. A co z moim wlasnym pytaniem, na ktore tak bardzo pragnelam otrzymac odpowiedz? Czyz mozna sobie wyobrazic lepszy poczatek? Kyllan, Kemoc! Zamknelam oczy i przywolalam w pamieci twarze najdrozszych memu sercu istot, nieodlacznych czesci mnie samej, a potem zaczelam cicho spiewac slowa tak stare, ze juz nic nie znaczyly i sluzyly tylko do przywolania pewnych energii. Polozylam tabliczke na kolanie, podtrzymujac ja prawa reka. Palcami lewej dotknelam zrytej runami powierzchni i zaczelam wodzic z gory na dol, najpierw wzdluz czerwonego rzedu, nastepnie zlotego, a pozniej, chociaz musialam sie do tego zmusic, wzdluz czarnego. Raz, drugi, trzeci... I otrzymalam odpowiedz. Nagle moje palce przywarly do nierownej powierzchni, jakby sie w nia zaglebily, zlaly z drewnem. Otworzylam oczy, zeby odczytac poslanie. Zloto! Nie do wiary, ale zloto: to zycie i nie tylko zycie, to takze pomyslnosc dla moich bliskich. Kiedy tylko w to uwierzylam, przymus znikl i moglam cofnac reke. Niewyobrazalnie wielki kamien spadl mi z serca. I bynajmniej nie watpilam, ze dobrze odczytalam odpowiedz na zadane w mysli pytanie. A teraz... moja wlasna przyszlosc. Ucieczka - jak i kiedy? To bylo znacznie trudniejsze, gdyz nie moglam zbudowac w mysli wyraznego obrazu. Zapragnelam wiec z calej duszy znalezc sie gdzie indziej i czekalam na odpowiedz. Moje palce znowu przylgnely do tabliczki, lecz tym razem blisko podstawy czerwonej kolumny. Zrozumialam, ze ucieczka jest mozliwa, choc wiaze sie z nia jakies niebezpieczenstwo, i ze nie uda mi sie zbiec w najblizszej przyszlosci. Ktos skrobnal w klape namiotu. -Szukamy, o Prorokini - rozlegl sie glos Ifenga. Czy moj przeciwczar zawiodl? Ale malzonek na pewno nie czekalby na zewnatrz i nie zadal takiego pytania. -Ci, ktorzy szukaja, moga wejsc - uzylam formulki Utty i odslonilam wejscie. Ifeng nie byl sam. Razem z nim przyszli trzej najstarsi wojownicy, ktorzy tworzyli nieoficjalna rade u boku wodza. Na moj powitalny gest uklekli, a pozniej siedli na pietach. Ifeng przemowil w ich imieniu: -Musimy stad odejsc, gdyz potrzebujemy miesa - zaczal. -Tak jest - zgodzilam sie z nim. Znow trzymalam sie formulek mojej poprzedniczki. - Dokad ludzie zamierzaja sie udac? -Wlasnie o to chcielibysmy zapytac, o Prorokini. Chcemy bowiem powrocic na wschod, pojsc brzegiem rzeki nad morze, gdzie byla nasza ojczyzna, zanim napadli na nas wrogowie. Ale czy nie sciagniemy przez to na siebie nieszczescia? Tak, jak sie tego obawialam, zazadali ode mnie, zebym przepowiedziala przyszlosc. A ja dysponowalam tylko drewniana tabliczka i wlasnym palcem. Zrobie, co moge, ufajac, ze dobrze mi pojdzie. Wyciagnelam tabliczke i zauwazylam, ze wojownicy spojrzeli na nia ze zdziwieniem, jakby widzieli ja po raz pierwszy. -Czy nie patrzysz w swiecaca kule? - zapytal Ifeng. - Utta tak robila... -A czy ty - odparowalam - nosisz te sama wlocznie i ten sam miecz, co Toan, ktory siedzi na prawo od ciebie? Nie jestem Utta i nie posluguje sie ta sama bronia, co ona. Mozliwe, ze moja odpowiedz wydala mu sie logiczna, bo skinal glowa i o nic wiecej nie pytal. Zamknelam oczy i skupilam sie na przewidywanej podrozy, starajac sie uporzadkowac mysli. I znowu trudno mi bylo sformulowac pytanie jako wyrazny myslowy obraz. Wreszcie uznalam, ze najlepiej zrobie, jezeli skoncentruje sie na sobie. I na tym wlasnie polegal moj blad. Przesunelam palcami po tabliczce; natrafily na opor i zatrzymaly sie. Otworzylam oczy i zobaczylam je w polowie pierwszej kolumny. -Istotnie czeka nas taka podroz - powiedzialam Ifengowi - Troche niebezpieczna, ale nie zagraza nam inne niebezpieczenstwo. Nie jest to powazne ostrzezenie. Wodz z zadowoleniem skinal glowa i rzekl: Niech wiec tak bedzie. W zyciu zawsze grozi Jakies niebezpieczenstwo. Ale mamy oczy, zeby widziec, uszy, zeby slyszec, i mamy zwiadowcow, ktorzy lepiej niz inni umieja to wykorzystywac. A zatem udamy sie na wschod, o Prorokini. Wyruszymy trzeciego dnia o swicie. Rozdzial VII Nie chcialam wedrowac na wschod, jeszcze dalej od tej czesci Escore, ktora tyle dla mnie znaczyla. Nawet gdybym zlamala moc run i mogla uciec, bedzie mnie dzielic od Zielonej Doliny wiele mil, nieznane okolice pelne pulapek, chytrych i przemyslnych pulapek. Jednakze czary Utty nie zostawily mi wyboru i kiedy Vupsallowie wyruszyli na wschod, pojechalam wraz z nimi. Moglam tylko sprobowac dobrze zapamietac droge, zeby pozniej wrocic bez trudu. Nie watpilam, ze zerwe magiczne wiezy - nie wiedzialam tylko kiedy.Podczas postoju w dolinie goracych zrodel zapomnielismy - albo to ja zapomnialam - o surowosci zimy. Opuszczajac doline trafilismy z poczatku lata w sam srodek zimy. Psy i sanie Utty umieszczono w jej grobie, ale zgodnie ze zwyczajem Ifeng podarowal mi nowe oraz pare dobrze wytresowanych psow; przyslal mi tez sluzebna Ausu do pomocy w pakowaniu. Dotychczas nie mialam wlasnej sluzki ani o nia nie prosilam, nie chcialam bowiem, zeby mnie podgladano, kiedy usilowalam odzyskac utracone umiejetnosci. Teraz jednak zdalam sobie sprawe, jak wiele pracy podczas podrozy zaoszczedzily mnie i Utcie Visma i Atorthi. A poniewaz nie umialam obchodzic sie z namiotem, bede musiala poprosic o taki "dodatek" do mojego gospodarstwa. Wsrod Vupsallow, choc byl to maly klan, istnial od bardzo dawna system kastowy. Mieszkancy niektorych namiotow byli zwolnieni od swiadczen na rzecz Ifenga czy pozostalych wodzow, inni zas sluchali ich bez szemrania. Pozniej dowiedzialam sie, ze ta druga grupa to jency wojenni i branki, jak Visma, albo ich potomkowie. Obserwowalam uwaznie te rodziny podczas przygotowan do podrozy, chcac wybrac kobiete, ktora moglabym przyjac do mojego namiotu. Wahalam sie miedzy dwiema. Jedna byla wdowa mieszkajaca w namiocie swego syna. Miala posepna, zryta zmarszczkami twarz i krazyla ospale wsrod czlonkow rodziny niemal tak jak kolderscy niewolnicy z opowiesci mojej matki. Nie sadzilam, by nadal powodowala nia kobieca ciekawosc, nie wygladala tez na osobe lubiaca podgladac. Mialam nadzieje, ze odplaci mi lojalnoscia za to, ze zabiore ja z namiotu syna, gdzie byla tylko zahukana sluzka. Druga kandydatka to mloda dziewczyna, sprawiajaca wrazenie poslusznej. Miala znieksztalcona stope, co nie przeszkadzalo jej w pracy, lecz odebralo nadzieje na zamazpojscie, chyba ze zostalaby druga lub trzecia zona, a wiec bardziej sluzebna niz malzonka. Ta jednak wydawala mi sie zbyt bystra, zeby byc uzyteczna. Nauczylam sie kierowac psami za pomoca rozkazow, do ktorych wykonywania przyuczono je bardzo wczesnie. A kiedy wszystek bagaz znalazl sie na saniach, zajelam miejsce w szeregu tuz za saniami domu Ifenga. Wojownicy otoczyli kolumne z dwoch stron, pomagajac psom ruszyc z miejsca wyladowane po brzegi sanie, uzyczajac wlasnej sily, pchajac i ciagnac. Niebawem opuscilismy ciepla doline i pojechalismy w dol zbocza po sniegu i lodzie. Kiedy sanie znalazly sie na ulatwiajacym podroz sniegu, wojowie ustawili sie wachlarzem po obu stronach pochodu, tworzac ochronna bariere. I znowu wedrowalismy przez opustoszale okolice, gdzie nie widzialam zadnych pozostalosci ludzkich siedzib, ktore czesto napotykalismy w zachodniej czesci Escore. Dalo mi to wiele do myslenia, poniewaz ta kraina nawet pod pokrywa sniegu sprawiala wrazenie zyznej, zdolnej wyzywic duzo ludzi. A jednak nie zauwazylam chocby sladow dawnych pol uprawnych czy ruin swiadczacych, ze Stara Rasa kiedykolwiek miala tutaj swe zamki i zagrody. Drugiego dnia podrozy dotarlismy do rzeki. Lodowa skorupa ciagnela sie wzdluz brzegow, a szerokie ciemne pasmo wody znaczylo wolny od lodu srodek. Dopiero tutaj zobaczylam pierwsze ruiny. Kamienny most niegdys laczyl brzegi nieznanej rzeki i potezne filary nadal staly, z wyjatkiem srodkowych. Obu koncow mostu strzegly duze blizniacze wieze z blankami i strzelnicami; prawdopodobnie kwaterowala w nich zaloga. Tylko jedna wieza pozostala nie tknieta przez czas, inne staly sie ruina i utracily dachy oraz czesc murow gornych kondygnacji. W polowie odleglosci miedzy basztami na naszym brzegu rzeki znajdowala sie brama pokryta kamiennymi plaskorzezbami. Wyrzezbiono je tak gleboko, ze nadal mozna bylo odczytac rysunek. Zauwazylam ten sam symbol, ktory widzialam na manuskryptach Utty - skrzyzowane miecz i rozdzke. Gladki sniegowy kobierzec z drugiej strony zniszczonego mostu prawdopodobnie pokrywal brukowana droge. Ale Vupsallowie na pewno nie zamierzali wykorzystac tego miejsca na postoj. Chociaz nie wyczulam skazy Ciemnosci na rozpadajacych sie budynkach, ominelismy je z daleka, zataczajac wielki tuk. Przypuszczalnie juz dawno temu Vupsallowie przekonali sie, ze ruiny moga byc pulapkami czyhajacymi na nieostroznych wedrowcow i odtad unikali wszelkich pozostalosci ludzkich siedzib. Ja jednak nie odrywalam wzroku od mostu i zasniezonej drogi, zastanawiajac sie, dokad prowadzi, a moze kiedys prowadzila, i co znaczy ow dziwny symbol nad brama. Zgodnie z wiedza, ktora zdobylam w szkole Czarownic, nie byl to znak runiczny, lecz herb jakiegos ludu lub moznego rodu. W Estcarpie od dawna nie uzywano takich oznak identyfikacyjnych, ale wygnancy z Karstenu nadal sie nimi poslugiwali. Nie przeszlismy przez rzeke i po naszej stronie nie zauwazylam pozostalosci brukowanego traktu. Wedrowalismy z biegiem rzeki, ponownie kierujac sie na wschod (dolina goracych zrodel lezala na polnocy). Pomyslalam, ze ta bezimienna rzeka musi wpadac do wschodniego morza, ktorego szukali moi obecni towarzysze podrozy. Wreszcie dokonalam wyboru sluzebnej i na drugim nocnym postoju poprosilam Ifenga, zeby przydzielil mi do pomocy wdowe Bahayi, ktora to prosbe wodz szybko spelnil. Doszlam do wniosku, ze pierwsza zona syna Bahayi nie byla z tego zadowolona, gdyz wdowa mimo glupawego wyrazu twarzy bardzo dobrze pracowala. Odkad zajela sie moim namiotem, wszystko ukladalo sie niemal rownie gladko jak wtedy, kiedy nasze podroze organizowaly sluzebne Utty. Bahayi nie wykazywala tez najmniejszego zainteresowania moimi magicznymi badaniami; po dniu pracy zawijala sie w skory i chrapala przez cala noc. Szukajac klucza do mojego wiezienia, nauczylam sie ja ignorowac. Prowadzilam swe badania nekana zlymi przeczuciami. Ale za kazdym razem, kiedy otrzymywalam ostrzezenie, zasiegalam rady przyboru Utty i zawsze dodawal mi otuchy. Wciaz jednak popelnialam ten sam blad, pytalam bowiem tylko o siebie - i pozniej przyszlo mi gorzko tego zalowac. Wedrujac brzegiem rzeki dotarlismy do wschodniego morza. Pod olowianym niebem rozciagala sie posepna, niegoscinna kraina, gdzie wiatr lodowatymi palcami odnajdywal kazdy otwor w plaszczu lub w tunice. Ale Vupsallowie szukali wlasnie tego miejsca i teraz, choc chlostal ich wiatr, zachowywali sie jak wygnancy, ktorzy powrocili do ojczyzny. Na wybrzezu zobaczylam ruiny, ktorym podobnych nie widzialam w polnocnych rejonach Escore. Wznosily sie na cyplu wrzynajacym sie niczym waski brzeszczot w stalowe morze. Z daleka nie moglam dostrzec, co to bylo: pojedyncza stanica, niewielkie, otoczone murami miasto czy taki zamek, jaki sulkarscy zeglarze zbudowali niegdys na wybrzezu Estcarpu. Vupsallowie trzymali sie z dala od zrujnowanej budowli. Rozbili oboz mniej wiecej w srodku terenu okalajacego zatoke, do ktorej wpadala bezimienna rzeka. Malownicze ruiny znajdowaly sie na polnocnym przyladku chroniacym wnetrze zatoki, o wiele mil od nas, dlatego czasami przeslaniala je mgla. Tutaj po raz pierwszy zobaczylam, ze Vupsallowie wykorzystali resztki domow. Prawdopodobnie obozowalismy w ruinach portu, gdzie dawno temu ludzie ze Starej Rasy spotykali sie z zamorskimi kupcami. Polaczone z pozostaloscia kamiennych scian nasze namioty znacznie lepiej chronily przez chlodem i bardzo mi sie to spodobalo. Doszlam do wniosku, ze klan Ifenga musial dobrze znac to miejsce i zapewne wiele razy tu obozowal, poniewaz kazda rodzina skierowala swoje sanie ku "swoim" ruinom, do otoczonych niskimi scianami fundamentow, jak gdyby wracala do domu. Bahayi, nie czekajac na rozkazy, podazyla do polozonej nieco na uboczu zagrody, ostatniej z rzedu. Mozliwe, ze kiedys obozowala tam Utta. Zaakceptowalam bez slowa jej wybor, sluzyl bowiem moim celom, zapewniajac mi odosobnienie. Dosc niezdarnie pomoglam jej sklecic w calosc nasz namiot i spora, pozbawiona dachu izbe. Pozniej Bahayi zamiotla starannie kamienna posadzke i przyniosla cale narecza galezi pokrytych niewielkimi, mocno pachnacymi liscmi. Czesc wetknela w rozmieszczone pod scianami poslania, czesc drobno polamala i rozsypala na podlodze. Aromatyczny zapach zamaskowal nieprzyjemny odor starych murow. W jednym z katow znajdowal sie kominek i dobrze go wykorzystalysmy. A kiedy zadomowilysmy sie w naszej nowej siedzibie, uznalam, iz jest to najwygodniej sze schronienie, w jakim przebywalam, odkad opuscilam Zielona Doline. Siedzialam przy kominku grzejac rece, a Bahayi przygotowywala kolacje. Zastanawialam sie, kto zbudowal te domy i ile wiekow uplynelo od dnia, kiedy mieszkancy je opuscili, pozostawiajac na pastwe piasku, wiatru, deszczu, sniegu i rzadkich odwiedzin nomadow. Nikt nie potrafil zliczyc stuleci, ktore uplynely od czasu, kiedy w Escore zapanowal chaos, a resztki Starej Rasy uciekly do Estcarpu. Przy pomocy moich braci wydalam kiedys na swiat chowanca i wyslalam go w przeszlosc, zeby dowiedzial sie, dlaczego taki piekny kraj zamienil sie w ogromna siec pulapek zastawionych przez sily Ciemnosci. Oczami tego tworu mojej duszy zobaczylismy, jak ludzka chciwosc i szalencze poszukiwania zakazanej wiedzy bezpowrotnie zniszczyly spokojny i bezpieczny zywot naszych przodkow. Na pewno wiele stuleci dzielilo ogien Vupsallow od plomienia, ktory po raz pierwszy rozpalono na tym kominku. -To bardzo stare miejsce, Bahayi - powiedzialam do kleczacej obok mnie Vupsallki, kiedy postawila na ogniu garnek o dlugiej raczce uzywany do warzenia strawy. - Czy bylas tu wiele razy? Odwrocila glowe, marszczac lekko czolo, jakby probowala myslec lub liczyc, a uzywany przez jej plemie sposob liczenia byl bardzo prymitywny. -Pamietam... kiedy bylam dzieckiem - odparla cicho, robiac przerwy po kazdym slowie, jak gdyby odzywala sie tak rzadko, iz musiala sie zatrzymywac i szukac w pamieci potrzebnych okreslen. - I moja matka, ona rowniez je pamietala. Od dawna tu nie obozowalismy. Ale to dobre miejsce, jest tu duzo miesa. - Broda wskazala na poludnie. - W morzu sa smaczne, tluste ryby. Tu sa owoce, ktore mozna ususzyc. Zbieramy je podczas pierwszych przymrozkow. To naprawde dobre miejsce, kiedy nie ma tu wrogow. -W tamtej stronie znajduje sie miejsce wielu kamieni - wskazalam na polnoc. - Czy bylas tam kiedys? Bahayi z sykiem wciagnela powietrze do pluc i skupila cala uwage na trzymanym w ogniu rondlu. Ale mimo jej zaniepokojenia nie ustepowalam, gdyz ten wrzynajacy sie w morze cypel cos mi przypominal. -Co to za miejsce, Bahayi? Unoszac lekko prawe ramie, silnie odchylila na bok glowe, niby w obawie, ze ja uderze. -Bahayi! - powiedzialam z naciskiem. Nie wiedzialam, czemu domagam sie odpowiedzi, lecz czulam, ze musze ja otrzymac. -To jest... dziwne miejsce - odparla. Wahala sie tak bardzo, iz nie wiedzialam, czy sie boi, czy tez nie umie znalezc slow, by opisac ruiny. - Utta... raz tam poszla... kiedy bylam mala dziewczynka. Wrocila i powiedziala, ze to jest miejsce Mocy, tylko dla Madrych Kobiet. -Miejsce Mocy - powtorzylam w zamysleniu. Ale jakiej Mocy? W tym nieszczesnym kraju, rojacym sie od enklaw zla, nie braklo tez bastionow poteg, ktore moglyby mi pomoc i dodac sil. A jesli ruiny przypominaly schroniska z niebieskich kamieni? Jezeli odwiedze tamto miejsce, czy zdolam wzmoc odzyskane umiejetnosci? Ruiny lezaly daleko od obozu i przypuszczalam, ze czary rzucone przez Utte uniemozliwia mi taka podroz. Od czasu do czasu ponawialam proby, chcac sie dowiedziec, jak daleko moge odejsc od Vupsallow, i przekonalam sie, ze niestety na niewielka odleglosc. A gdybym namowila kilku czlonkow klanu, zeby mi towarzyszyli przynajmniej do granic owego miejsca Mocy, skoro tak bardzo obawiaja sie wejsc do wnetrza? Czy w ten sposob wydluze niewidzialna smycz i bede mogla zbadac ruiny? Jesli jednak bylaby to enklawa zla, to za zadne skarby nie powinnam sie tam zapuszczac, poniewaz nie zdolam sie obronic. Och, gdybyz Utta pozostawila jakies zapiski o swoim zyciu wsrod Vupsallow! Wszystko wskazywalo na to, ze byla z nimi od wielu pokolen. Jezeli nawet zaczela prowadzic notatki, to na pewno dawno pokryl je kurz zapomnienia. Zyjac wsrod ludzi zapamietujacych jedynie wazne dla nich wydarzenia, bez watpienia stracila rachube czasu. Pomyslalam o dwoch tajemniczych zwojach w kufrze Utty. Moze pochodzily z cytadeli na odleglym cyplu. A jesli to sa ruiny, ktore widzialam we snie... Odziedziczylam po Utcie dwa zwoje, lecz uzylam tylko jednego i zobaczylam adepta oraz stworzona przez niego Brame miedzy swiatami. Moze drugi zwoj kryje w sobie jakas tajemnice, ktora przywroci mi upragniona wolnosc? Zapragnelam jak najszybciej rozpoczac eksperyment: znow zasnac i we snie zdobyc niezbedna wiedze. Musialam sie odwolac do wypracowanej z takim trudem wewnetrznej dyscypliny, zeby sie nie zdradzic przed Bahayi. Wprawdzie przekonalam sie, ze moja nowa sluzebna byla niezbyt rozgarnieta i nie powodowala sie ciekawoscia, ale podczas czarodziejskiego snu dusza spiacego moze na jakis czas opuscic cialo, nie chcialam wiec niepotrzebnych swiadkow. Ucieklam sie do tego samego sposobu, za pomoca ktorego poradzilam sobie z Ifengiem. Siegnelam po ziola Utty, zeby zmienic nasze wodniste wino w wysmienity napoj. Bahayi byla tak zaskoczona, ze poczulam wyrzuty sumienia i postanowilam cos dla niej zrobic. Najlepiej zaraz. Kiedy zasnela, utkalam dla niej sen, ktory mial jej sprawic najwieksza przyjemnosc. Ja tylko otworzylam przed nia drzwi do krainy marzen, a pozywki i materialu dostarczyly jej umysl i pamiec. Nastepnie rzucilam czar zamkniecia na drzwi i rozebralam sie do naga. Drzac z zimna przycisnelam zwoj do piersi, dotykajac gornym koncem czola, i otworzylam przed nim umysl. I znowu naplynela rzeka obrazow, niezrozumialych, zbyt skomplikowanych, bym mogla je rozszyfrowac. Wiedzialam jednak, ze gdybym miala dosc czasu, moglabym sie wiele nauczyc. Znalazlam sie w sytuacji czlowieka stojacego przed stolem, na ktorym lezy stos drogich kamieni, i majacego wyodrebnic tylko jeden ich rodzaj. Szuka wiec wylacznie szmaragdow, odkladajac na bok rownie upragnione, bardzo piekne i rzadkie rubiny, szafiry i perly. W taki sam sposob to tu, to tam wybieralam moje "szmaragdy", A kiedy sie obudzilam, te strzepy wiedzy mialy dla mnie wieksza wartosc niz jakikolwiek klejnot. Wlozylam zwoj do futeralu i spojrzalam na Bahayi. Lezala na plecach z twarza rozjasniona usmiechem radosci, jakiego nigdy u niej nie widzialam. Okrecona oponcza dokladalam drew do ognia i zastanawialam sie, co jeszcze moglabym zrobic dla mojej towarzyszki podrozy. Niewielki czar zapewnilby jej na cale zycie zdolnosc wedrowania co noc do krainy szczesliwych snow. Oczywiscie ktos, kto wiecej pragnalby od zycia, uznalby to raczej za przeklenstwo niz za dar. Pomyslalam jednak, ze dla Bahayi bedzie to wielkie szczescie. Wydobylam wiec z pamieci wiadomosci, ktore mialy wzmocnic moje myslowe rozkazy, i rzucilam ow czar. Dopiero wtedy zajelam sie swoimi sprawami. Okazalo sie bowiem, ze moje "szmaragdy" to prawdziwy skarb. Tak jak przypuszczalam, czary Utty przynalezaly bardziej do swiata natury niz braly sie z wiedzy Estcarpu. Runiczne wiezy, ktorymi przykula mnie do Vupsallow, Utta stworzyla z krwi. W pewnych warunkach mozna jednak unicestwic krwawy czar wlasnie krwia. Chociaz mialo to byc bolesne i moze nawet niebezpieczne, postanowilam pojsc ta droga. Rozlozylam mate z runami i przesunelam po nich dlonia: zaplonely czerwienia. Pozniej wzielam dlugi vupsallski noz, oparlam go ostrzem o ramie i nacielam zyle. Trysnela krew. Wowczas podnioslam rozdzke, ktora znalazlam podczas pierwszego przegladu rzeczy odziedziczonych po mojej poprzedniczce. Umoczylam ja we krwi i kolejno starannie pokrylam rysunek kazdej runy. Runy przygasly i sciemnialy. Krew plynaca z rany co chwila krzepla i wtedy musialam poglebiac naciecie. Skonczywszy z runami, przylozylam do ran lecznicza masc tak szybko, jak sie dalo. Nie wiedzialam, jaka moc przywolala Utta nakladajac na mnie krwawe wiezy, ale znalam te, ktore pomagaly Madrym Kobietom. Teraz wymienilam je po kolei, patrzac, jak krzepnie krew, zakrywajaca runy. Pozniej zwinelam mate w klab i wsunelam do kominka. Nadszedl czas proby. Jezeli rzucilam czar w nieodpowiedni sposob, zaplace zyciem za zniszczenie run. W kazdym razie bedzie to trudna i decydujaca chwila. I byla, gdyz w tym samym momencie, kiedy plomienie liznely i nadtrawily mate, poczelo sie skrecac w mece moje cialo. Zagryzlam wargi, zeby nie wyc z bolu. Krew saczyla mi sie po brodzie i kapala na ramie. Ale wytrzymalam wszystko bez krzyku, ktorym moglabym zbudzic Bahayi. Cierpialam i obserwowalam zaczarowana mate, az wreszcie spopielil ja ogien. Wtedy dopelzlam do kufra Utty, wyjelam zen dzbanuszek z tluszczem, i z trudem, drzacymi palcami, nasmarowalam cale cialo, obolale i zaczerwienione, jakbym to ja, a nie mata lezala w ogniu. W taki to sposob zniszczylam czary Utty, ale bylam w tak okropnym stanie, ze nie zdolalabym uciec ani tego. wlasnie wstajacego dnia, ani nawet nastepnego. Musialam tez przedsiewziac inne srodki ostroznosci, bo kazdy pies moglby mnie wytropic, gdyby odkryto moja ucieczke. Bahayi obudzila sie o swicie i krzatala sennie po namiocie, jak zwykle dokladnie wypelniajac swoje obowiazki. Jednak zwracala na mnie uwage tylko wtedy, kiedy przynosila mi posilek. W jakiejs mierze pomogla mi tez zamiec, ktora otoczyla nieprzenikniona zaslona caly oboz; kazda rodzina zajmowala sie wlasnymi sprawami i nikt nie opuszczal namiotow. Poznym popoludniem moje rany zagoily sie na tyle, ze choc kazdy ruch sprawial mi bol, moglam sie z trudem poruszac. Zaczelam przygotowywac sie do ucieczki. Nie wychodzily mi z glowy ruiny na polnocnym cyplu. Utta byla tam i oswiadczyla, ze jest to miejsce Mocy, ostrzegajac przed nim klan Ifenga. Nie powiedziala wszakze, ze to zla Moc. Jezeli tam sie schronie, moze unikne poscigu. Vupsallowie pomysleliby wtedy, ze to czary i tak by sie przerazili, iz nie wyslaliby na poszukiwania mysliwych z psami. Moglabym tam sie schronic i czekac na poprawe pogody, aby znow wyruszyc na zachod. Kiedy tak ogladalam dziedzictwo po Utcie, paczuszka po paczuszce, skrzynka po skrzynce, ampulka po ampulce, wydawalo mi sie, ze wszystko jest na najlepszej drodze i ze wyjde z tej przygody bez szwanku. Chociaz na pewno nie odzyskam wszystkiego, co utracilam przez zwiazek z Dinzilem, to wiedzialam juz dosc, zeby nie zagrazac moim bliskim. I moglam bezpiecznie powrocic do Zielonej Doliny. Zrobilam niewielki pakunek z ziol leczniczych i takich, jakich potrzebowalam w podrozy do obronnych czarow. Kiedy Bahayi zasnela, odlozylam na bok zapasy zywnosci, wybierajac to, co przetrwa najdluzej i zapewni najwiecej energii przy najmniejszej objetosci. Gdybym odeszla otwarcie, za zgoda klanu, pod pozorem podrozy do ruin na cyplu, moglabym wziac ze soba sanie na pierwszy etap ucieczki. Pozniej jednak musialabym zabrac tylko to, co zdolam uniesc na plecach. Tym bardziej wiec powinnam sie wyleczyc i odzyskac sily. Burza nadciagnela z polnocy i szalala przez dwa dni i dzielaca je noc. Wycie wiatru chwilami dziwnie przypominalo ludzkie wolanie i z Bahayi spogladalysmy po sobie z niepokojem, kulac sie przed ogniem, do ktorego oprocz drew dorzucalam aromatycznych ziol. O zmierzchu drugiego dnia, kiedy wiatr ucichl, uslyszalam skrobanie w klape namiotu. Pozwolilam Ifengowi wejsc. Przyniosl narecze wyrzuconych przez morze drew. Rzucil je na podloge obok kominka wraz z ryba o srebrzystej lusce, ktora Bahayi powitala pomrukiem radosci. Otrzepal snieg z futrzanego stroju, spojrzal na mnie i rzekl: -Prorokini... - zaczal i zawahal sie, jakby nie potrafil ujac prosby w slowa. - Prorokini, spojrz w przyszlosc i powiedz, co nas czeka. Takie burze zapedzaja czasem piratow na wybrzeze. Wyciagnelam wiec tabliczke losu, a Ifeng przykucnal i patrzyl. Zapytalam go o wyglad statkow, ktorych nalezalo sie obawiac, i na podstawie opisu zbudowalam wizje statku; mysle, ze przypominal sulkarskie korabie z czasow mojego dziecinstwa. Przez chwile zastanawialam sie, czy ci morscy piraci-wedrowcy nie wywodzili sie z tej samej rasy, co Sulkarczycy. Z wyobrazeniem statku pod przymknietymi powiekami zaczelam czytac palcami. Zeslizgnely sie szybko z czerwonej i ze zlotej linii, ale przywarly do czarnej tak mocno, jakbym umoczyla je w smole. Otworzylam oczy - znajdowaly sie bardzo blisko szczytu, wiec zawolalam z niepokojem: -Niebezpieczenstwo... wielkie niebezpieczenstwo... Zaraz! Ifeng odszedl, zostawiajac otwarta klape wejsciowa. Odlozylam tabliczke losu i poszlam za wodzem Vupsallow. Zobaczylam w polmroku, jak brnie w sniegu wzdluz zrujnowanych domow. Zatrzymywal sie co jakis czas i krzykiem ostrzegal wspolplemiencow. W obozie zapanowalo poruszenie. Za pozno! Ifeng nagle sie zachwial, jakby sie poslizgnal na ukrytym pod sniegiem lodzie, i wpadl na sciane. Wyciagnal miecz, nie zdazyl sie jednak nim posluzyc. Cisniety czyjas reka topor zaglebil sie miedzy szyja a ramieniem wodza. Rzuty smiercionosnymi toporami - to jedna z sulkarskich technik wojennych. Zanim cialo Ifenga osunelo sie na ziemie, dostrzeglam w szarym swietle zmierzchu niewyrazne sylwetki biegnace miedzy zrujnowanymi domami. Uslyszalam tez krzyki z drugiej strony obozu: napastnicy musieli juz wedrzec sie do niektorych namiotow. Odwrocilam sie do Bahayi, chwytajac przygotowana wczesniej paczke. -Chodz! Wrogowie... Ona jednak stala gapiac sie na mnie glupawo, tak ze musialam zarzucic na nia plaszcz, zaciagnac ja do drzwi i wypchnac przed soba. W obozie wypuszczono psy z mieszczacej sie w srodku wspolnej psiarni i teraz sfora wykonywala krwawa robote, kupujac czas dla swoich panow. Ciagnelam i wloklam Bahayi, starajac sie ja zmusic, zeby poszla ze mna na polnoc. Ulegla mi i szla tak kilka chwil. A potem, jakby nagle obudzila sie z przykrego snu, krzyknela ostro i uderzyla mnie. Wyrwala mi sie i zanim zdazylam ja zlapac, uciekla w sam srodek toczacej sie w obozie bitwy. Obejrzalam sie. Gdybym byla tak potezna jak Utta i mogla rozkazywac zywiolom, przyszlabym z pomoca Vupsallom. Teraz jednak na nic bym sie im nie przydala. Zwrocilam sie wiec zdecydowanie ku polnocy. Pozostawiajac za soba bitwe przekradalam sie tak od kryjowki do kryjowki, kiedy znow zaczal padac snieg. Rozdzial VIII Kurtyna sniegu zaslonila przed moimi oczami to, co dzialo sie teraz w wiosce, a swist wiatru zagluszal okrzyki. Przez kilka minut myslalam, ze uciekajac wybralam wieksze zlo, poniewaz zupelnie stracilam orientacje. Mimo to brnelam w sniegu na oslep dopoty, dopoki nie wpadlam na ledwie dostrzegalny krzak. Dopiero wtedy spostrzeglam, ze juz opuscilam ruiny i znajduje sie na skraju porosnietego chaszczami terenu.Wcisnelam sie w gaszcz wysokich zarosli i prawie runelam w szczeline, ktora zapewne stanowila poczatek jakiejs drogi. Przejscie bylo jednak bardzo waskie, uznalam je wiec za wydeptana przez zwierzeta sciezke. Drozka wila sie i skrecala wielokrotnie, a to dalo mi pewnosc, ze nie ide zniszczonym przez czas traktem, albowiem ludzie budujac drogi narzucaja swoja wole przyrodzie, a nie ulegaja jej kaprysom. Wyzsze krzewy, ktore wybujaly niczym drzewa, oslanialy mnie przed sniezyca, szlam wiec szybko. Wierzylam, ze nie opuscil mnie calkowicie zmysl kierunku i podazam w strone tajemniczych ruin. Moze lepiej zrobilabym idac znad morza prosto na zachod - ale nie w taka pogode i w dodatku majac na karku piratow. Budowla na odleglym cyplu powinna sie okazac doskonala kryjowka. Dotad skupialam uwage tylko na ucieczce i na najblizszej przyszlosci, starajac sie odegnac mysli o losie Vupsallow. Podczas krotkiego pobytu wsrod nich dowiedzialam sie, ze od dawna przywykli do nie konczacego sie ciagu to krwawej zemsty, to napadow. Jednak za najgorszych nieprzyjaciol uwazali morskich wedrowcow. Mezczyzn czekala z ich reki pewna smierc, urodziwe kobiety - los mlodszych zon, brzydkie - dola niewolnic. Czekal je ciezki los, ale byl on czyms naturalnym w ich swiecie. Ja zas cale moje krotkie zycie spedzilam ze swiadomoscia nieustannej wojny, gdyz urodzilam sie w okresie smiertelnych zmagan Estcarpu z Karstenem, a moi rodzice sluzyli na granicy, skad grozilo najwieksze niebezpieczenstwo. Widzialam, jak moi bracia wstapili do wojska, gdy tylko cien zarostu pokryl im policzki. Pozniej sama napatrzylam sie na wojny, choc innego rodzaju. Odkad ucieklismy przed gniewem Madrych Kobiet do Escore, zawsze trzymalismy tarcze w lewej dloni, a miecz w prawej. Podnieslismy bron jeszcze w dziecinstwie i nigdy nie pozwolono nam jej odlozyc. Dlatego dzisiejszy napad nie byl dla mnie ciezkim ciosem. Gdybym wladala tak wielka Moca jak niegdys, uchronilabym klan przed wrogami, a przynajmniej zabralabym ze soba Bahayi. Niestety, nie pozwolila mi na to. Pomyslalam z zalem o Ausu. Nie bylam jednak zobowiazana do posluszenstwa wobec zadnego Vupsalla ani zobligowana bronic go z mieczem w dloni. Waska sciezka zaprowadzila mnie do czegos w rodzaju bramy w bezlistnych chaszczach i dalej pod katem laczyla sie z szerszym traktem. Uznalam, ze to droga wiodaca do cypla, i skrecilam na nia. Vupsallowie mogliby latwo mnie dogonic, gdyby wygrali bitwe. Ale czy odwazyliby sie za mna pojsc, nawet jesliby psy doprowadzily ich az tutaj? Odpowiedzialam sobie przeczaco; chyba... chyba ze nabraliby ducha. Mogliby wprawdzie scigac mnie kierowani zadza zemsty za zle proroctwo, ale na pewno nie po to, zebym dalej im towarzyszyla. Nawalnica stawala sie coraz grozniejsza. Chlostal i szarpal mna tak silny wiatr, zewszad otaczaly tak grube sniezne zaslony, ze przerazilam sie nie na zarty. Musze szybko znalezc jakies schronienie, bo inaczej upadne, pokryje mnie bialy calun i zgine marnie. Po obu stronach drogi rosly krzaki i zauwazylam miedzy nimi ledwo dostrzegalne ciemne ksztalty. Chwiejnym krokiem podeszlam do najblizszego i przekonalam sie, ze jest to kupa gruzu, szczatki jakiejs budowli. Raczej wymacalam, niz zobaczylam zaglebienie i wcisnelam sie do srodka. Znalazlam sie w podobnym do jaskini kacie miedzy resztkami scian i sufitu. Poczulam sie bezpieczna, tym bardziej ze padajacy snieg niczym zaslona odcial mnie od swiata. Czas i wiatr nagromadzily mnostwo suchych lisci. Zrobilam z nich cos w rodzaju gniazda i wygodnie sie w nim usadowiwszy, przysypalam sobie tez nogi. Pozniej posluzylam sie sztuczka, ktorej nauczyla mnie Utta. Wlozylam do ust garsc ziol i zujac je, sila woli uspilam umysl. Nie byl to prawdziwy trans - nie osmielilabym sie w takich okolicznosciach wen wprowadzic - tylko stan zblizony. Nie obawialam sie teraz zimna; nie zapadne w wywolany przez mrozy sen, z ktorego nie ma juz przebudzenia. Wiedzialam, gdzie leze, pamietalam o mroku i burzy, ale wszystko to nic nie znaczylo. Czulam sie tak, jak gdyby moja swiadomosc wycofala sie do najdalszego zakatka, pozostawiajac cialo, by spokojnie czekalo, az ucichnie sniezna nawalnica. Nic mi sie nie snilo. Zmusilam sie do umyslowej bezczynnosci, nie ukladalam planow, nie zastanawialam sie, co moze mi przyniesc nastepna godzina czy jutrzejszy ranek. To zniszczyloby czar, ktorym sie posluzylam jak bariera oddzielajaca mnie od czyhajacych na zewnatrz niebezpieczenstw. Musialam tylko wytrwac, a poniewaz spedzilam wiele lat w Przybytku Madrosci, wiedzialam, jak utrzymac sie w takim stanie. Nad ranem wiatr zelzal. Snieg niemal zupelnie zasypal otwor wejsciowy do mojego schronienia i widzialam jedynie niewielki skrawek otoczenia. Stwierdzilam, ze burza minela lub chwilowo ucichla. Wygramolilam sie z mojego gniazda i wyjelam z sakwy nieco suszonego miesa zmieszanego z jagodami i uformowanego w placek. Nadawal sie raczej do ssania niz gryzienia, bo mozna bylo polamac na nim zeby. Zujac kawalek w ustach, zarzucilam sakwe na plecy i ruszylam w dalsza droge. Tylko ciemne wierzcholki krzewow wystajace ponad sniegiem znaczyly linie starozytnej drogi, ktora stala sie ciagiem glebokich zasp, bo wiatr oczyscil tylko niewielkie odcinki. Brnac w sniegu srodkiem traktu bardzo sie meczylam i szlam tak tylko przez krotki czas, pozniej zas trzymalam sie blizej krzewow. Dyszalam ciezko i sapalam z wysilku i, chociaz staralam sie patrzec, gdzie i ktoredy ide, to niebawem caly moj swiat zawezil sie do forsownego marszu, a raczej slizgania, padania i podnoszenia. I przez to omal nie zginelam. Ale snieg i lod, ktore tak mi przeszkadzaly, nie ulatwily tez zadania napastniczce. Ayllia, zamiast natychmiast wbic mi w piers noz mysliwski, poslizgnela sie, upadla na mnie i pociagnela za soba w zaspe. Uwolnilam sie na czas, zeby odparowac nastepny atak, kopniakiem wytracilam jej noz z reki, i znow powalilam na ziemie. Noz przepadl w rozdeptanym sniegu, lecz Ayllia mimo to rzucila sie na mnie bijac i drapiac, musialam wiec sie bronic. Mocny cios w glowe ponownie poslal ja w snieg. Tym razem ukleklam obok, z calej sily ja przytrzymujac, ona zas wila sie, plula i szczerzyla zeby jak dzikie zwierze. Przywolalam resztki woli i nakierowalam je na Ayllie. Wreszcie sie uspokoila i lezala nieruchomo w moim uscisku, tylko jej oczy plonely nienawiscia. -On nie zyje! - Wymowila te slowa tonem jednoczesnie oskarzenia i przeklenstwa. - Zabilas go! Wiec Ifeng tak wiele dla niej znaczyl? Troche mnie to zaskoczylo. Mozliwe, ze przez cale zycie zbyt polegajac na wiezi telepatycznej, nie nauczylam sie oceniac ludzi wedlug innych oznak, co musza robic ci, ktorzy nie maja takich zdolnosci. Myslalam, ze Ayllia bardziej kochala swoje miejsce drugiej zony Ifenga (a wlasciwie pierwszej, gdyz Ausu z powodu choroby byla nia jedynie formalnie) niz samego wodza. Ale moze bylam wobec niej niesprawiedliwa? Moze to prawdziwy zal kazal jej zabic Czarownice odpowiedzialna za smierc Ifenga w takim samym stopniu Jak nieznany wrog, ktory rzucil toporem? W nienawisci czasem traci sie wszelki umiar i rozsadek. Jesli Ayllia przekroczyla te granice, jezeli nie zdolam jej przekonac, ze sie myli, to co mam z nia zrobic? Nie moglam ani zabic, ani okaleczyc dziewczyny i pozostawic jej tutaj. Na pewno nie zamierzalam wracac do Vupsallow. A dalsza wedrowka w towarzystwie wieznia wcale mi sie nie usmiechala. -Ja nie zabilam Ifenga - powiedzialam z moca, starajac sie jednoczesnie wywrzec wplyw na jej umysl. -Ty! - warknela. - Utta byla jego tarcza; prawdziwie przepowiadala przyszlosc. Wierzyl, ze ty tez to potrafisz. Polegal na tobie! -Nigdy nie twierdzilam, ze jestem rownie potezna jak Utta - odrzeklam. - I nie sluzylam dobrowolnie... -To prawda! - przerwala mi. - Chcialas sie nas pozbyc! Dlatego pozwolilas, zeby napadli na nas wrogowie! Chcialas skorzystac z okazji i uciec, kiedy beda poic miecze nasza krwia! Jestes sluzka Ciemnosci... Slowa Ayllii zabolaly mnie jak cios owych mieczy, o ktorych wspomniala. Ponad wszystko pragnelam uciec od Vupsallow: moze wiec podswiadomie ich zdradzilam? Czy to dlatego zapomnialam o zasieganiu rady tabliczki losu i nie przedsiewzielam innych srodkow ostroznosci, ze chcialam sie pozbyc plemienia? Dinzil sluzyl Ciemnosci i pod jego wplywem omal nie popelnilam zlych uczynkow, co sciagneloby na. mnie wieczne potepienie. Czy ta skaza nadal tkwi gdzies we mnie czyniac mnie zdolna do takiego bezlitosnego postepowania, o jakim mowila Ayllia? Zalezalo mi bardzo na odzyskaniu utraconych umiejetnosci, ale ze dla wlasnej korzysci, to dostrzeglam dopiero teraz. A w takich sprawach istnieje rodzaj rownowagi. Jezeli uzyje sie dobra w zlym celu, dobro staje sie zlem, i rosnie to jak lawina, tak ze nawet kiedy sie pragnie wezwac moje dobra, to przywoluje sie jedynie znieksztalcone przez Ciemnosc sily. Czy ja tez zostalam tak okaleczona i teraz wszystko, cokolwiek uczynie za pomoca wrodzonych zdolnosci, zaszkodzi innym? Lecz ten, kto wlada Moca, musi sie nia poslugiwac. Jest to rownie naturalne jak oddychanie. Kiedy utracilam ten dar stalam sie cieniem, pusta skorupa kroczaca przez zycie ktorego nie moglam ani poczuc, ani dotknac. Aby zyc musze byc soba, azeby pozostac soba, musze poslugiwac sie wrodzonym talentem. Lecz jesli w jakis sposob stalam sie potworem, ktory wciaz dzwiga skaze Ciemnosci... -Tak, chcialam odzyskac wolnosc - powiedzialam, szukajac odpowiedzi zarowno dla siebie, jak i dla Ayllii. - Ale przysiegne na Trzy Imiona, ze nie zamierzalam zaszkodzic ani tobie, ani twoim wspolplemiencom. Utta dzieki swej sztuce wiezila mnie nawet po smierci. Dopiero niedawno zdolalam zerwac okowy. Posluchaj, gdyby porwali cie wrogowie i trzymali jako niewolnice w swoim obozie, czy nie staralabys sie uwolnic, majac w zasiegu reki srodki ku temu? Nie sprowadzilam na was wrogow i nigdy nie umialam przewidywac przyszlosci rownie dobrze jak Utta. A ona nie nauczyla mnie tego. Ifeng przyszedl tuz przed atakiem. Uzylam tabliczki losu i ostrzeglam go... -Za pozno! - zawolala. -Za pozno - zgodzilam sie. - Ale nie naleze do waszego plemienia ani tez nie przysiegalam wam sluzyc. Musialam sie uwolnic... Nie dowiem sie juz, czy zdolalam ja wtedy przekonac, bo w tej wlasnie chwili rozlegl sie przeciagly dzwiek. Ayllia sprezyla sie w moim uscisku i odwrocila glowe w strone drogi, gdzie slady naszej bojki znaczyly gladki sniezny kobierzec. -Co to takiego? - zapytalam. -Morskie Ogary! - odparla, nakazujac zarazem milczenie, i obie zamienilysmy sie w sluch. Odpowiedzia byl taki sam zalosny lament rogu z prawej strony, z zachodu. Byly wiec juz dwie grupy wrogow i latwo moglysmy sie znalezc miedzy nimi jak w kleszczach. Wstalam, chcac sie rozejrzec po okolicy. Slonce jeszcze nie wzeszlo, ale mimo chmur bylo dosc jasno. Zobaczylam w oddali ruiny na przyladku i oczyma wyobrazni dostrzeglam tam mnostwo kryjowek. Trzeba by dlugich poszukiwan calej armii, zeby nas odnalezc. Chwycilam Ayllie za przegub i pomoglam jej wstac. -Chodz! Nie wyrywala sie i zrobilysmy krok lub dwa, nim sie zorientowala, ze idziemy do zrujnowanej budowli, przed ktora ostrzegala Vupsallow Utta. Mysle, ze rzucilaby sie do ucieczki, gdyby piracki rog nie zagral blizej z zachodniej strony. Od wschodu odgradzal nas teraz gesty pas kolczastych zarosli, przez ktore tylko ogien moglby nam utorowac droge. -Ty! Ty chcesz mnie zabic! - Vupsallka probowala wyrwac reke z mojej dloni. Ale choc byla barbarzynka, silna i nieustepliwa, nie zdolala sie uwolnic. A kiedy pociagnelam ja za soba, rogi zajeczaly znowu i to znacznie blizej. Wszyscy bez wyjatku boimy sie takich sytuacji, wiec skoro tylko zaczelysmy szukac kryjowki, ogarnelo nas przerazenie, ktore pochlonelo pomniejsze leki i obawy. Tak tez stalo sie z Ayllia, gdyz przestala sie szamotac i razem ze mna spieszyla ku ruinie majacej zapewnic nam bezpieczenstwo. Biegnac powiedzialam, ze nielatwo przeczesac takie ruiny i ze znajdziemy tam tysiac kryjowek do chwili, gdy piraci zrezygnuja z poscigu i zostawia nas w spokoju. Zapewnilam ja tez, ze chociaz nie moge sie rownac z Utta, moje moce sa tak silne, iz ostrzega mnie przez skaza Ciemnosci. W glebi ducha obawialam sie jednak, jakkolwiek tego nie wyznalam, ze moze to byc miejsce w calosci zajete przez zle sily i dla mnie niedostepne. Ale... Przeciez Utta poszla tam i wrocila. Na pewno nie ryzykowalaby niepotrzebnie zapuszczajac sie do enklaw starozytnego zla. Droga zaprowadzila nas do ogromnych wrot. Na ich szczycie szykowaly sie do skoku potwory jak z koszmarnego snu. Kiedy stanelysmy miedzy filarami, rozlegl sie glosny ryk. Ayllia krzyknela i rzucila sie do ucieczki, ale zastapilam jej droge. Potrzasnelam nia, az sie nieco uspokoila i posluchala moich wyjasnien, gdyz od dawna znalam takie urzadzenia. Jedna z bram w Es byla tak ozdobiona. Kamienne maszkarony ryczaly dzieki pomyslowosci ich tworcow - dzwieki wywolywal wiatr wiejacy przez zmyslnie rozmieszczone otwory. Nie wiem czy mi uwierzyla. Sam jednak fakt, ze stalam bez leku i skulone na szczycie kolumn ryczace potwory nas nie zaatakowaly, uspokoil ja. Po przejsciu bramy przestalam sie spieszyc i zwolnilam kroku ale reki Ayllii nie puscilam. W przeciwienstwie do nadmorskiej wioski ta budowla nie popadala w ruine, jakkolwiek mialo sie wrazenie, podobnie jak w Es, ze jest bardzo stara i ze niezliczone wieki niczym brzemie przytlaczaja wielkie kamienie i wgniataja glebiej w ziemie. Glazy jednak nie skruszaly, tylko pokryly sie patyna wiecznego i niezmiennego trwania. Zewnetrzne mury obronne byly bardzo grube i przypuszczalnie zawieraly jakies pomieszczenia, poniewaz przechodzac przez brame zauwazylam z obu stron zakratowane otwory. Moze kiedys przebywali tam straznicy nie bedacy ludzmi, bo kazdy taki otwor przypominal mi klatke. Pozniej znalazlysmy sie na brukowanej ulicy, ktora piela sie w gore zbocza, w strone skupiska wysokich wiez i kilku pierscieni murow obronnych, tworzacych serce tego miasta lub fortecy. Moze istotnie bylo to miasto, poniewaz miedzy zewnetrzna brama a zamkiem stloczylo sie wiele budynkow. Zwracaly teraz ku nam martwe oczy okien i rozwarte usta drzwi. Pomiedzy kamieniami bruku tu i owdzie tkwily zeschle lodygi jakiegos zielska. Nietkniete platy sniegu poglebialy wrazenie, ze miejsce to jest od dawna opuszczone. Wszystkie glazy byly jednolitej szarej barwy, nieco jasniejszej niz budulec twierdzy Es. Ale nad kazdymi drzwiami, cieszyla moje oczy kolorowa plama: niebieskie kamienie ktore w calym Escore chronily przed mocami i slugami Ciemnosci. Czymkolwiek byla kiedys ta twierdza, zamieszkiwali ia wowczas ludzie, ktorych nie musialabym sie obawiac. Teraz uswiadomilam sobie jeszcze cos: caly czas mialam wrazenie, ze kiedys juz szlam ta ulica, pnaca sie do drugiej pary wrot oznaczajacych zamek. Calkowita pewnosc zdobylam jednak dopiero wtedy, gdy potarlysmy do zamkowej bramy i zobaczylam wyryty w niebieskim kamieniu znajomy symbol: skrzyzowane rozdzke i miecz. Tak, przemierzylam te droge w tamtym snie, ktory ukazal mi nieznajomego adepta otwierajacego przejscie do innego swiata. Nie moglam zawrocic ani zakonczyc wedrowki, gdyz cos nas obie przyciagalo i szlysmy tak znana mi ze snu trasa. Ayllia ze strachu az cicho krzyknela, ale odwrociwszy sie do niej zobaczylam, ze patrzy nie widzacym wzrokiem i idzie jak w transie. Ja rowniez odczuwalam owo przyciaganie, chociaz w mniejszym stopniu. Rozpoznalam je jako Moc przyciagajaca Moc. Pozostawione w zamku dzielo adepta bylo skupiskiem energii, ktorej nie moglam sie oprzec. Szlysmy coraz szybciej i szybciej, az zaczelysmy prawie biec. W goraczkowym pospiechu przechodzilysmy przez drzwi, przemierzalysmy korytarze, pozostawialysmy za soba mniejsze komnaty i sale. Od tamtego okrzyku Ayllia nie wydala wiecej zadnego dzwieku. Wreszcie dotarlysmy do wielkiej komnaty, ktora pewnie byla wyzsza niz masywne wewnetrzne mury obronne. I kiedy do niej weszlysmy, poczulysmy powiew zycia, a nie smierci. Ciazace na wszystkim brzemie niezliczonych lat tutaj wydawalo sie lzejsze. Wyczuwalam wokol nas wyzwolona energie i zdawalo mi sie, iz samo powietrze iskrzy sie i wibruje. W komnacie zachowaly sie resztki wyposazenia. Na scianach wisialy pociemniale ze starosci gobeliny. Utkano je z takim mistrzostwem, ze ludzka twarz lub basniowy potwor tu i owdzie polyskiwaly niczym odbite w zwierciadle swiatlo, jak gdyby naprawde przesuwaly sie tam w dol i w gore niewidzialne dla nas istoty, wiecznie przegladajace sie w zwierciadlanej powierzchni tkaniny. Zobaczylam tez rzezbione kufry z wyrytymi na wiekach symbolami. Te, ktore znalam, mialy chronic zwoje manuskryptow. Moze wlasnie z takiego kufra Utta zrabowala tamte dwa zwoje. Oparlam sie pokusie, zeby podejsc do najblizszej skrzyni, podniesc wieko i spojrzec na zgromadzone tam skarby. Wzielam Ayllie za reke i, ciagnac za soba, powoli okrazylam wielka komnate. Szlam pod scianami. nie zapuszczajac me na pusty srodek. W polmroku dostrzeglam pokrywajac go wzory i figury. Kamienna posadzka byla inkrustowana kolorowymi kamieniami i metalem; widocznie wzorow nie nakreslono dla pojedynczego obrzedu. Dostrzeglam tam roznej rangi pentagramy, magiczne kregi oraz wszystkie wieksze i mniejsze cieczecie. Ale poza symbolami-kluczami do wielkich skarbow wiedzy, zauwazylam tez linie mniej wyrazne, jak gdyby oznaczajace, ze wedrujac do srodka sali zdobedzie sie wiecej informacji i nie bedzie potrzebowalo juz przewodnikow. Wiekszosc tych znakow byla mi obca, a znane roznily sie nieco od tych, ktorych mnie uczono. To miejsce mogloby byc szkola wladcow Mocy, taka jak Przybytek Madrosci, lecz te niewyrazne linie w poblizu srodka komnaty wskazywaly, iz adept, ktory tu niegdys pracowal, byl tak potezny, ze przy nim Madre Kobiety z Estcarpu wydawalyby sie dziecmi, stawiajacymi pierwsze niepewne kroki. Nie dziwota, ze sprawialo wrazenie zywego. Kamienne sciany pod zwierciadlanymi gobelinami i posadzka pod naszymi stopami przez wieki tak przesiakly promieniowaniem Mocy, ze choc nieozywione i martwe odbijaly teraz to, co wchlanialy od niepamietnych czasow. Znajdowalysmy sie wlasnie w duzej odleglosci od drzwi wejsciowych, kiedy zauwazylam krzesla na srodku komnaty. Przypominaly raczej trony, gdyz wykuto je w niebieskim kamieniu i kazde stalo na trzystopniowym podwyzszeniu. Wszystkie trzy mialy szerokie porecze i wysokie oparcia, w ktorych wyryte gleboko runy swiecily slabym blaskiem. jak gdyby tlil sie w nich niegasnacy ogien. Na siedzisku srodkowego tronu lezala rozdzka adepta, jakby pozostawiono ja tam na kilka chwil, bo jej wlasciciel wyszedl w jakiejs sprawie. Na oparciu zas tego samego krzesla jarzyl sie symbol, ktory juz widzialam na futeralach zwojow Utty, na zrujnowanym moscie i nad brama tej cytadeli - skrzyzowane rozdzka i miecz. Bez watpienia byl to herb czlowieka - a moze kogos wiekszego niz czlowiek - ktory rzadzil tym zamkiem i cala okolica. Tak, na pewno na srodkowym tronie zasiadal jakis wladca. Przypomnialam sobie najdrobniejsze szczegoly dziwnego i snu. To tutaj siedzial nieznany adept przygladajac sie przejsciu do innego swiata, ktore sam stworzyl. Co sie potem stalo? Czy, jak mowily dawne legendy, przeszedl przez te brame, zeby zobaczyc, co sie znajduje z drugiej strony? Przenioslam spojrzenie poza tron, szukajac sladow samej bramy. Lecz w miejscu, gdzie jarzyla sie w moim snie, nie dostrzeglam zadnych, doslownie zadnych magicznych symboli. Czy pan tego zamku rzeczywiscie osiagnal taki punkt, ze nie potrzebowal juz niczego do ksztaltowania energii? Kiedys uwazalam, ze to Madre Kobiety z Estcarpu, a pozniej Dinzil doszli do najwyzszego mistrzostwa w tej dziedzinie. Teraz jednak przyszlo mi do glowy, ze gdybym spotkala dawnego pana tego trzeciego, srodkowego tronu, bylabym przy nim tak glupia i zagubiona jak Ayllia czy Bahayi przy mnie. Nie znalam dotad tego uczucia, bo choc utracilam wieksza czesc dawnej Mocy, pamietalam, jak wielkim silom moglam kiedys rozkazywac. Uswiadomilam sobie wtedy jeszcze cos: wszystko, czego sie kiedykolwiek nauczylam, byloby dla tworcy Bram miedzy swiatami tylko zapisana najprostszymi runami pierwsza stronica w wielkiej ksiedze wiedzy. Nagle poczulam sie bardzo mala i zmeczona i ogarnal mnie lek, chociaz wielka sala byla pusta, a adept odszedl z niej przed wiekami. Spojrzalam na Ayllie, ktora przynajmniej byla czlowiekiem jak ja. Nie ruszyla sie z miejsca, gdzie ja pozostawilam. jej twarz wydala sie dziwnie nieruchoma i martwa i to mnie zaniepokoilo. Moze porazila ja przenikajaca to miejsce Moc, podczas gdy ja, ze swoimi psychicznymi zabezpieczeniami, nie musialam sie niczego obawiac? Czy znow przez wlasny egoizm popelnilam zly uczynek? Oparlam rece na ramionach Ayllii, odwrocilam ja ku sobie, spojrzalam w oczy, po czym zajrzalam do jej umyslu. Nie zostal porazony, czego sie obawialam, tylko jakby pograzony we snie. W ten sposob bronil sie przed przerazajacym go otoczeniem i ta tarcza snu bedzie go oslaniac tak dlugo, jak tu pozostaniemy. Uznalam jednak, ze powinnysmy stad odejsc, gdyz pradawna Moc moglaby nas uwiezic. Odnioslam wrazenie, ze brodze w niewidzialnej rzece pod prad, ktory stara sie nas zniesc w przeciwnym kierunku. Ku swojemu przerazeniu przekonalam sie, ze tam naprawde byl niewidoczny prad i ze wirowal wokol trzeciego tronu, jakby zmierzal do celu znajdujacego sie w poblizu miejsca, gdzie we snie widzialam brame. Zanim sie zorientowalam, ze grozi nam niebezpieczenstwo, Ayllia bez oporu mu ulegla. Zlapalam ja za reke i mocno szarpnelam, lecz jej cialo stawialo bierny opor, a oczy kierowaly puste spojrzenie na pusty srodek komnaty. Swobodne ramie wyciagnela przed siebie i poruszala szybko palcami, zdajac sie szukac po omacku punktu oparcia. Wzmocnilam swoje psychiczne zabezpieczenia. Nie mialam dosc sil, zeby otoczyc niewidzialnym murem oba nasze umysly, ale bylam pewna, ze jesli sie nie poddam, na pewno zatrzymam Ayllie przy sobie i wydostaniemy sie z wielkiej sali. Za drzwiami obie bedziemy bezpieczne. Tylko ze od tej chwili z wielkim trudem stawialam opor przyciaganiu. Tymczasem Ayllia ciagnela mnie coraz silniej, z wreszcie znalazlysmy sie prawie za plecami srodkowego tronu, tak ze moglabym polozyc reke na jego oparciu. Na siedzisku lezala rozdzka - czy zdolam ja podniesc? A jesli tak, co na tym zyskam? Takie rozdzki byly zarazem bronia i kluczami do rezerwuarow Mocy. Jednak sluzyly tylko swoim wlascicielom. Czy zyskam cos probujac jej uzyc? Czulam wszakze, ze jest ona bardzo do czegos potrzebna i ze nie powinnam jej tam zostawiac. Wreszcie zrownalysmy sie z siedziskiem srodkowego tronu. Trzeba szybko zabrac rozdzke, poniewaz Ayllia szamocze sie coraz gwaltowniej i lada chwila bede musiala chwycic ja oburacz. Zawahalam sie na moment, a pozniej zaryzykowalam. Naglym szarpnieciem przyciagnelam Ayllie blizej tronu, urobilam duzy krok do przodu i siegnelam po rozdzke, wciskajac wokol niej palce lewej reki. Rozdzial IX Wydalo mi sie, ze pochwycilam pret z przerazliwie zimnego metalu, ktory zmrozil mi skore. Nie wypuscilam jednak rozdzki - chocbym chciala, nie moglam tego zrobic - poniewaz bardziej sama lgnela mi do reki, niz ja trzymalam.W tym momencie Ayllia nieoczekiwanie mi sie wyrwala. Zanim zdolalam znow ja pochwycic, rzucila sie do przodu. Zrobila krok, zachwiala sie i osunela na czworaki. Mimo woli nacisnela pewnie jakas ukryta sprezyne, bo oslepil mnie jaskrawy blysk i -jak w tamtym snie - zobaczylam plomienne kontury Bramy prowadzacej do innego swiata. -Ayllio, nie! Jesli nawet uslyszala moj krzyk, nic to nie znaczylo dla jej owladnietego czarem umyslu. Niczym zwierze popelzla do przodu i przeszla przez brame. Chociaz poprzez zarysy tego niesamowitego portalu przeswitywaly sciany wielkiej sali, Ayllia zniknela! Sciskajac w reku rozdzke skoczylam za nia, gdyz przysieglam sobie, ze juz nikt nie zginie z powodu mojego egoizmu czy braku odwagi. Poczulam, ze jakas potworna sila rozdziera mnie na kawalki; nie byl to bol, raczej budzaca wstret, ohydna dezorientacja. Znalazlam sie w przestrzeni, do ktorej nigdy nie mialo przeniknac ludzkie cialo. Nie wiem, ile to trwalo. Wreszcie potoczylam sie po twardej powierzchni i zdalam sobie sprawe, ze dopiero teraz jecze z bolu, ktory szarpal mna w tamtej chwili poza czasem. Usiadlam oszolomiona i wtedy dobiegl mnie cichy jek. Rozejrzalam sie dokola. Oparta o majaczacy w mroku wysoki ksztalt lezala skulona postac. Podpelzlam do Ayllii i oparlam jej glowe o moje ramie. Oczy miala zamkniete, ale lei cialo poruszalo sie i drzalo. Teraz zaczela niespokojnie krecic glowa, jakby trawila ja wysoka goraczka. I przez caly czas wydawala ciche okrzyki. Przyciagnawszy ja do siebie, obejrzalam sie, szukajac wzrokiem bramy. I nic nie zobaczylam! Wiele razy slyszalam o przybyciu mojego ojca przez taki portal do Estcarpu i o tym, ze po drugiej stronie znalazl on dwie kolumny, ktorymi zaznaczono wejscie na Moczarach Toru. Kiedy moi rodzice wyruszyli przeciw twierdzy Kolderu, tamta brama takze byla oznaczona w obu swiatach. Ale to przejscie bylo zupelnie inne: widzialam tylko otwarta przestrzen. Byl dzien, lecz chmury wisialy nisko i panowal szary polmrok. Chociaz po drugiej stronie bramy, w Escore, wszystko pokrywaly snieg i lod, tutaj wdychalam gorace powietrze, przesycone trujacymi niewidocznymi wyziewami, od ktorych lzawily mi oczy. Nigdzie nie widzialam roslinnosci. Rownie szara jak niebo ziemie pokrywal piasek, w ktorym zapewne nigdy nie wyrosla zadna zdrowa roslina. W kilku miejscach zauwazylam wzgorki pylu przypominajacego popiol. Wydawalo sie, ze miejsce to spustoszyl wielki pozar. Spojrzalam na wysoka kolumne, na ktora wpadla Ayllia. Nie byl to obdarty z kory pien ani menhir, ale metalowy dzwigar lub podpora, teraz dziobata i luszczasta, jakby powoli rozkladal ja na strzepy jakis skladnik zatrutego powietrza. Czy kiedys mogl wytyczac przejscie od tej strony? Stal jednak zbyt daleko od miejsca, gdzie przybylysmy. Posadzilam Ayllie na ziemi, oparlszy jej glowe na mojej sakwie. Pozniej podnioslam sie niepewnie i wtedy zobaczylam na ziemi cos blyszczacego. Podeszlam chwiejnym krokiem blizej. To byla rozdzka, tak biala na tle szarego piasku, ze wygladala jak snop swiatla. Pochylilam sie z trudem i podnioslam ja. Nie poczulam chlodu jak za pierwszym razem - teraz wygladala jak zwykly gladki pret. Ostroznie zawinelam ja w faldy rozwinietej szarfy, po czym znowu sie przepasalam. Nastepnie odwrocilam sie powoli i rozejrzalam po okolicy, usilnie wypatrujac jakiegokolwiek sladu tamtej bramy. Otaczaly nas pagorki szarego piasku, tak do siebie podobne, ze bardzo latwo mozna by wsrod nich zabladzic. Procz zardzewialego slupa nie zauwazylam zadnego charakterystycznego punktu. Ale gdy przyjrzalam mu sie uwaznie, zobaczylam w pewnej odleglosci nastepny, na jednej linii z pierwszym. Ayllia poruszyla sie. Podeszlam do niej pospiesznie. Jej oczy byly nadal puste, zagubila sie w jakiejs wewnetrznej pustyni, dokad nie moglam dotrzec. Wstala, przytrzymujac sie metalowego slupa. Pozniej zwrocila sie w strone drugiej kolumny. Odchylila nieco do tylu glowe, krecac nia powoli z boku na bok, prawie jak pies szukajacy znajomego zapachu. Wreszcie zaczela isc chwiejnym krokiem do nastepnego filara. Zlapalam ja za ramie. Nie rozpoznala mnie wprawdzie, ale szamotala sie z zadziwiajaca sila. Nagle, kiedy najmniej sie tego spodziewalam, odwrocila sie i zadala mi zreczny cios, tak ze padlam jak dluga na ziemie. Zanim sie podnioslam, Vupsallka byla juz daleko. Nie slaniala sie, ale biegla tak szybko, jak mogla po piaszczystym gruncie. Poczlapalam za nia, mimo ze nie chcialam opuszczac tego miejsca bez dokladniejszego zbadania. Nie odwazylam sie nawet pomyslec, ze po bramie zaginal wszelki slad i ze mamy odcieta droge powrotu. Drugi uszkodzony slup stal obok trzeciego i tam zmierzala Ayllia. Wydawalo mi sie, ze nie robi tego swiadomie, ze znow kieruje nia obca wola. Minelysmy szesc takich metalowych kolumn, wszystkie byly tak samo przezarte rdza jak pierwsza. Dopiero wtedy opuscilysmy rejon wydm i znalazlysmy sie w innej okolicy. Rosla tu kepami wyschnieta roslinnosc podobna trawie, bardziej zolta niz zielona. Dziwne slupy-kolumny ciagnely sie rownym szeregiem az po horyzont, teraz byly jednak wyzsze i mniej uszkodzone. Wreszcie dotarlysmy do dwoch ostatnich, ktore stopily sie i zakrzeply w oplawione pniaki. Otaczaly je pierwsze zywe rosliny, jakie tu widzialam. Wygladaly nieprzyjemnie: mialy purpurowa barwe, cienkie ciemnoczerwone nitki wyrastajace z czubkow lisci i poruszajace sie jakby w poszukiwaniu zycia, ktore chcialyby pozrec. Nie zamierzalam przygladac im sie z bliska. Za stopionymi kolumnami zobaczylam droge. W przeciwienstwie do nich nie wygladala na zniszczona: moze zbudowano ja przed rokiem? Miala czarna gladka powierzchnie, ktora sprawiala wrazenie bardzo sliskiej. Ayllia doszla do skraju drogi i zatrzymala sie. Chwiala sie lekko, chociaz nie patrzyla pod nogi, ale przed siebie. Nareszcie ja dogonilam i od tylu zlapalam za ramie. Tym razem nie probowala mnie atakowac. Nie podobala mi sie ta droga i nie chcialam na nia wejsc. Wahalam sie, co robic dalej, kiedy uslyszalam dzwiek. Byl to przeciagly swist, jakby cos zblizalo sie z wielka szybkoscia. Pociagnelam Ayllie na ziemie i przygniotlam ja swoim ciezarem, majac nadzieje, ze nasze odzienie o matowych barwach zleje sie z szarobrazowym podlozem. Nadciagnelo droga z ogromna predkoscia, tak ze nie obejrzalam tego dokladnie. Na pewno nie zobaczylam zwierzecia. Odnioslam wrazenie, ze byl to cylinder, prawdopodobnie metalowy. Nawet nie dotykal powierzchni, po ktorej sie slizgal, ale unosil nad nia na wysokosc rowna dlugosci ramienia. Pedzil bardzo szybko, wywolujac prad powietrza, ktory pokryl nas kurzem, zanim pojazd zniknal w oddali. Zastanawialam sie, czy nas zauwazono. Jezeli tak, to istoty kontrolujace tajemniczy cylinder nie raczyly sie zatrzymac. A moze nie mogly tego zrobic, gdyz ogromna Predkosc nie pozwalala na nagly postoj. Ale czym byla rzecz, ktora mknela tak szybko, nie dotykajac gruntu, a jednak wedrujac droga? Za Kolderczykow pracowaly maszyny. Czy znalazlysmy sie w kolderskim swiecie, tak jak niegdys moi rodzice? Jesli tak, to grozilo nam wielkie niebezpieczenstwo, poniewaz Kolderczycy zamieniali swoich jencow w zywe trupy. Nikt nie moglby sobie nawet wyobrazic czegos podobnego nie ryzykujac obledu. Mialam w sakwie bardzo malo zywnosci i ani kropli wody. Zamierzalam przeciez wedrowac po Escore, gdzie bez trudu moglam ugasic pragnienie sniegiem lub woda z rzeki. Tutaj zas przesycone gryzacym dymem powietrze i suchy wiatr do cna wysuszyly mi gardlo. Czulam sie tak, jakbym probowala polykac garsciami podobny do popiolu piasek. Musimy miec wode i zywnosc, zeby przezyc. Wyglad tej krainy wskazywal, ze na nic takiego nie mozemy liczyc - a wiec musimy zaryzykowac i wedrowac wzdluz czarnej drogi, moze nawet w tym samym kierunku, co metalowy cylinder... Wyciagnelam reke do Ayllii, ale ona juz zwrocila sie w strone dziwnej drogi, patrzac wciaz nie widzacym spojrzeniem przed siebie. Zaczela isc jednak skrajem drogi, a ja, w braku lepszego przewodnika, ruszylam za nia. To zobaczylysmy z daleka. Widzialam wieze Es i cytadele na przyladku nad wschodnim morzem; stworzyly je ludzkie rece. Lecz to wygladalo tak dziwnie, iz nie moglam uwierzyc, ze zbudowali je ludzie. Wieze strzelaly w niebo i zdawaly sie szarpac chmury. U ich podstawy znajdowaly sie niewielkie budynki. Laczyla je koronka mostow-drog, jakby zawieszonych wysoko w niebie. Mozna by je uznac za fantastyczne rosliny wyhodowane na popiele. A jednak wszystkie mialy taka sama ciemnobrazowa barwe i metaliczny polysk. Niesamowita droga prowadzila prosto do podstawy najblizszej wiezy. Teraz zobaczylysmy takie same drogi rozchodzace sie z miasta, wybiegajace z innych wiez. Przygladalam sie kiedys uwaznie sieciom pajakow ziztow z ich gesto tkanymi srodkami i licznymi rozchodzacymi sie promieniscie niciami-kotwiami. Przyszlo mi na mysl, ze gdybym uniosla sie wysoko i spojrzala w dol na to skupisko wiez wydaloby mi sie podobne do sieci ziztow - a to nie wrozylo nic dobrego, gdyz pajaki te sa znakomitymi mysliwymi i lepiej ich unikac. Przesunelam jezykiem po spekanych, spieczonych wargach i spojrzawszy na Ayllie stwierdzilam, ze byla w nie lepszym stanie. Zaczela znow jeczec cicho tak jak wtedy, kiedy przybylysmy do tego swiata. Gdzies tutaj byla woda i wygladalo na to, ze bedziemy musialy wejsc do tej metalowej sieci, zeby ja znalezc. Uslyszalam przeciagly ostrzegawczy gwizd i jeszcze raz pociagnelam moja towarzyszke na ziemie. Minal nas jakis pojazd jadacy inna, biegnaca w poblizu droga. Kiedy sie podnioslam, zobaczylam na niebie ciemna kropke, ktora powiekszala sie z kazdym uderzeniem mojego serca. To nie mogl byc ptak. Przypomnialy mi sie opowiesci mojego ojca. W jego swiecie, tak jak w Kolderze, ludzie zbudowali maszyny i latali w nich po niebie, rozkazujac wiatrom. Czy... Czy to mogl byc swiat mojego ojca? Lecz on... on przeciez nigdy nie wspominal o takim miescie ani o ziemi zdegradowanej do popiolu i piasku. To cos w gorze roslo w oczach. Pozniej zawislo miedzy dwiema wiezami. Byla tam platforma, znacznie stabilniejsza niz koronkowe drogi laczace wieze. Powietrzny statek ostroznie osiadl na tej platformie. Byl zbyt ode mnie oddalony, zebym mogla zobaczyc, czy wysiedli z niego ludzie i czy weszli do ktorejs z czterech wiez w rogach ladowiska. Ale wszystko to wydawalo mi sie tak niesamowite, ze az sie troche przestraszylam. Kolderska nauka, kolderskie maszyny i zamienieni w maszyny ludzie, ktorzy im sluzyli, od tak dawna staly sie w Estcarpie uosobieniem zla, ze wszyscy ich nienawidzilismy. I dlatego to miejsce mialo dla mnie posmak kolderskiej ohydy, calkowicie odmiennej od zla spotykanego w Escore. Tamto potrafilam zrozumiec, poniewaz wywodzilo sie z niewlasciwego uzycia dobrze mi znanych zdolnosci - ale to?! To byl potwornie znieksztalcony sposob zycia, w niczym nie przypominajacy tego wszystkiego, o co walczylam. A przeciez musimy zdobyc pozywienie i wode, bo inaczej zginiemy. I jeszcze jedno: nikt nie chce umierac, kiedy ma nawet nikla szanse ratunku. Dlatego stalysmy i patrzylysmy na to dziwaczne miasto, a raczej to ja patrzylam, gdyz Ayllia tylko wpatrywala sie bezmyslnie w przestrzen. Tu, na ziemi, jedynymi wejsciami do najblizszych wiez zdawaly sie tunele, z ktorych wybiegaly czarne drogi. Od frontu nie zauwazylam w scianach zadnych szczelin az do poziomu pierwszych napowietrznych sciezek, znajdujacych sie wyzej niz najwyzsze wieze Es. Te budowle pozbawione byly okien. Wobec tego musimy wejsc do srodka jedna z czarnych drog... Wzdragalam sie przed postawieniem nogi na takiej sliskiej powierzchni. Ale jak dlugo wytrzymamy bez jedzenia i picia? Dalsza zwloka tylko jeszcze bardziej nas oslabi. Robilo sie coraz ciemniej i pomyslalam, ze to nie zblizajaca sie burza, lecz noc niosla ze soba zmierzch. Moze mrok stanie sie naszym przyjacielem. W gorze nie widzialam zadnych swiatel. Wtedy na moich oczach w naglym rozblysku zarysowaly sie kontury wszystkich sciezek zawieszonych miedzy wiezami, polyskujac jak krople rosy na pajeczynie. Bardziej matowy blask otaczal wejscia do tuneli. Tam swiatlo moglo okazac sie naszym wrogiem, a nie pomocnikiem. Pomyslalam jednak, ze nie mamy wyboru, ze z kazda chwila maleja szanse powodzenia naszej wyprawy. Dlatego wzielam Ayllie za ramie. Juz nie prowadzila, ale ani nie ociagala sie, ani tez nie sprzeciwiala, kiedy ruszylam do przodu wzdluz czarnej drogi, kierujac sie w strone oswietlonego wejscia do tunelu. Kiedy podeszlysmy blizej, zauwazylam z ulga, ze wejscie jest od drogi szersze i wzdluz biegnie waski chodnik, wiec i nie musimy wchodzic na sliska powierzchnie. Tylko czy ten chodnik jest na tyle szeroki, ze nas uratuje w przypadku, gdy razem z nami zaglebi sie w tunelu jeden z metalowych pojazdow? Wytwarzany przez nie powietrzny prad juz dwukrotnie okazal sie bardzo silny; w zamknietym tunelu moglby przyniesc nam zgube. Zatrzymalam sie u wejscia i nastawilam uszu. Nie uslyszalam ostrzegawczego gwizdu, a nie moglysmy juz dluzej czekac. Lepiej wejsc do srodka i poszukac odgalezienia tunelu. Szlysmy po metalowej, pokrytej elastycznym, gabczastym tworzywem powierzchni, ktora uginala sie pod naszymi nogami. Pociagnelam Ayllie waskim chodnikiem majac nadzieje znalezc w scianie jakas szczeline, drzwi, ktore wyprowadza nas z tej metalowej tuby. I rzeczywiscie natrafilysmy na taki otwor, oznaczony palacym sie u gory bardzo slabym swiatlem, pod ktorym znajdowal sie niezrozumialy symbol. Za drzwiami zobaczylysmy waski jak szczelina korytarz, odchodzacy od tunelu pod katem prostym. Znalazlszy sie w nim odetchnelam z ulga, gdyz juz nie musialam nasluchiwac, czy nie zbliza sie smiercionosny pojazd. Odprezylam sie nieco i rozejrzalam dokola. We wnetrzu wiezy nie bylo tak goraco jak na zewnatrz, ale nadal trudno sie oddychalo, a w dodatku wyczulam w powietrzu obce i nieznane zapachy, od ktorych zaczelam kichac i kaszlec. Na scianach tego korytarza rowniez sie znajdowaly, w duzych odstepach, swietlne plamy, lecz tak slabe, ze w przestrzeni miedzy nimi powstawaly enklawy mroku. Znajdowalysmy sie w polowie drugiego takiego odcinka, kiedy zdalam sobie sprawe, ze w sam czas schronilysmy sie w odgalezieniu tunelu. Za nami rozlegl sie potezny huk i sciany oraz podloga zadrzaly. Jeden z pojazdow musial Wjechac do tunelu. Dotarly do nas podmuchy powietrza tak przesyconego dymem, ze obie zaczelysmy sie krztusic. Lzy poplynely mi z oczu, az zupelnie osleplam, lecz instynktownie staralam sie uciec od zatrutego powietrza. Szlam chwiejnym krokiem do przodu i ciagnelam za soba moja towarzyszke. Dopiero przy nastepnym swietle oparlam sie o sciane, usilujac przetrzec oczy i zlapac oddech. Zobaczylam wtedy, ze miekka powierzchnie pod naszymi nogami pokrywa cienka warstwa czarnego pylu, rownie sypkiego jak popiol na zewnatrz. Za soba pozostawilysmy wyrazny slad, a przed nami ciagnal sie zupelnie gladki czarny kobierzec. To znaczylo, ze od jakiegos czasu, moze od lat, nie przeszla tedy zadna zywa istota. Dodalo mi to otuchy, lecz nawe| na cal nie przyblizylo do celu podrozy. Waski korytarz zakonczyl sie okraglym pomieszczeniem podobnym do dna studni. Odchylilam glowe i spojrzalam w gore, ale koniec tego komina, ktory zdawal sie siegac az do wierzcholka wiezy, byl stad niewidoczny. W pewnych odstepach znajdowaly sie otwory, jakby ta studnia czy tez komin przecinal rozne pietra. Jedne ledwie swiecily, inne zas jarzyly sie jaskrawym blaskiem. Nie zauwazylam drabiny ani stopni, ktore moglyby prowadzic do najnizszego z otworow. Doszlam do wniosku, ze nie mamy innego wyboru, jak tylko wycofac sie do niebezpiecznego tunelu i po raz drugi szukac tam drogi ucieczki. Ayllia nagle zrobila krok do przodu, pociagajac mnie za soba. Wyciagnelam reke, zeby zachowac rownowage, i mimo woli uderzylam mocno o sciane. I, o dziwo, otrzymalam odpowiedz na to przypadkowe dzialanie. Juz nie stalysmy na dnie studni, lecz razem z nim unosilysmy sie do gory, jakby wyrosly nam skrzydla. Wydaje mi sie, ze krzyknelam z zaskoczenia. Wiem, ze zacisnelam reke na rozdzce ukrytej w faldach szarfy. Pozniej usilowalam na gladkiej scianie znalezc jakis uchwyt, zeby nas zatrzymac. Polamalam sobie paznokcie, ale nawet nie zwolnilam tempa tej powietrznej wedrowki. Minelysmy pierwszy otwor, prawdopodobnie odpowiadajacy poziomowi, do ktorego weszlysmy. Otwor ten byl slabo oswietlony. Zaczelam poruszac nogami i odkrylam, ze w ten sposob moge zblizyc sie do scian studni. Teraz musze wydostac sie stad przy nastepnym otworze, zabierajac ze soba Ayllie. Wytezylam wszystkie sily i wreszcie zdolalysmy sie uwolnic. Znalazlysmy sie w korytarzu po przeciwnej stronie niz ta, z ktorej weszlysmy. Korytarz ten byl znacznie lepiej oswietlony i rozbrzmiewal w nim jakis dzwiek - a moze wibracja docierajaca albo z podlogi, na ktora upadlysmy, albo ze scian. Podloga nadal sie uginala, ale nie pokrywal jej czarny pyl. Prawdopodobnie trafilysmy do uczeszczanej czesci wiezy. Musimy zachowac maksymalna ostroznosc. Ayllia usiadla, przenoszac wzrok ze mnie na sciany i z powrotem. Nieruchome spojrzenie, ktore tak dlugo pelnilo role maski, zniknelo i Vupsallka zadrzala, zaslaniajac rekami oczy. -To Drogi Balemata - szepnela ochryple. -Nie! - zaprzeczylam. Wyciagnelam do niej reke, nie po to, zeby ja poprowadzic, lecz by dac jej pocieszenie, ktorego doznajemy przy dotknieciu ludzkiej dloni. - Zyjemy, nie umarlysmy - wyjasnilam. Ayllia wymowila bowiem imie zlego ducha, ktory wedle ich prymitywnej wiary czekal za Ostatnia Brama na tych, ktorych nie pogrzebano, jak nalezalo. -Nie umarlysmy - powtorzyla za mna. Nadal jednak nie odrywala rak od oczu. - Ale to na pewno jest kraj Balemata. Jestesmy w jego domu. To nie moze byc nic innego. Prawie moglabym sie z nia zgodzic. Dysponowalam jednak argumentem, ktory moglby ja przekonac, ze nie powiekszyla rzeszy umarlych. -Czy czujesz glod i pragnienie? Czy zmarli to odczuwaja? Opuscila rece. Na jej twarzy malowala sie rozpacz i zniechecenie. -Ktoz to moze wiedziec? - odrzekla. - Czy ktos kiedykolwiek stamtad wrocil i powiedzial, ze za Ostatnia Brama jest tak lub inaczej? Jezeli nie jestesmy w domu Balemata, to gdzie, Czarownico? -Na pewno w innym swiecie, ale nie wsrod umarlych - wyjasnilam. - Znalazlysmy brame stworzona kiedys przez adepta i brama ta wciagnela nas do innego swiata... -Nic nie wiem o twojej magii, Czarownico - Ayllia pokrecila glowa - poza tym, ze zle sie przysluzylas mnie i moim bliskim. I wydaje mi sie, ze nadal tak sie dzieje. Ale prawda jest, ze odczuwam glod i pragnienie. I jesli to mozliwe, chcialabym znalezc cos do jedzenia i do picia. -Ja rowniez - przytaknelam. - Lecz musimy bardzo uwazac. Nie mam pojecia, kto lub co tutaj mieszka. Wiem tylko, ze to bardzo dziwne miejsce i ze musimy przeprowadzic rekonesans. Otworzylam sakwe i wyjelam resztki suszonego miesa. Zdolalysmy zjesc kilka kesow, zanim pragnienie uniemozliwilo nam posilek. To skromne jadlo dodalo nam sil i ruszylysmy dalej. Odkrylysmy w scianach korytarza drzwi pozbawione klamek, ktorych nie umialysmy otworzyc. I chociaz w koncu odwazylysmy sie pchnac jedne z nich, nie ulegly naporowi i pozostaly zamkniete. Korytarz konczyl sie balkonem wychodzacym na otwarta przestrzen. Zwisala z niego jedna z podniebnych sciezek, laczaca te wieze z nastepna, blizsza centrum dziwnego miasta. Spogladajac na te waska, najbardziej krucha z drog, zrozumialam, ze nie zdolam po niej przejsc. Ayllia zaslonila oczy reka i cofnela sie do korytarza. -Nie moge! - zawolala. -Ja rowniez - odparlam. Coz jednak moglysmy zrobic? Wrocic do ogromnej studni i pozwolic sie zaniesc do innego korytarza, gdzie nie powiedzie nam sie lepiej niz w tym? Zapytalam Ayllie, co zapamietala z wczesniejszej wedrowki. Opisala mi wiernie wieksza jej czesc: miala wrazenie, ze wedruje we snie i jest tylko widzem, a nie uczestniczka. Wczesniej cos ja przyciagalo, lecz przyciaganie to ustalo, kiedy dotarlysmy do czarnej drogi w odgalezieniu tunelu. Ruszylysmy z powrotem w strone studni, ale zanim przemierzylysmy korytarz, rozlegl sie cichy dzwiek. Natychmiast przylgnelysmy do sciany i zamarlysmy w bezruchu. Przyznam, ze marna to byla kryjowka. Jedne z zamknietych drzwi otworzyly sie i wyszla z nich jakas postac. Wyszla? Nie, nie wyszla, wytoczyla sie, a raczej zawisla nad podloga jak tamten pojazd nad czarna droga. I ta postac... Widzialam mnostwo mutantow i potworow. Escore zamieszkuje wiele istot, bedacych wynikiem wieloletnich eksperymentow przeprowadzonych przez Dawnych Adeptow. Naleza do nich Kroganowie, wodni ludzie, skrzydlate Flannany, Wilkolaki - ohydna mieszanka czlowieka i zwierzecia - i wiele, wiele innych. Ale to... to wydalo mi sie straszniejsze od wszystkiego, co widzialam i o czym slyszalam. Wygladalo to tak, jakby ktos zaczal konstruowac maszyne, ktora miala byc jednoczesnie czlowiekiem. Dolna polowe stanowil metalowy owal, pozbawiony nog, chociaz przylgnely do niego szponiaste konczyny, zgiete teraz w piesci jak palce. Podobne konczyny znajdowaly sie na wezszej, gornej czesci niesamowitego ciala, lecz nad wszystkim gorowala ludzka lub prawie ludzka glowa, lysa, w spiczastym metalowym kasku. Za ta niby-kula o ludzkiej glowie pojawil sie jeszcze inny zlepek czlowieka i maszyny. Ten przynajmniej kroczyl na dwoch nogach i mial ludzkie rece. Ale caly tulow byl z metalu, glowa zas rowniez konczyla sie metalowym szpicem. Zaden z tych stworow nie spojrzal w nasza strone; oba skierowaly sie do studni - jeden poplynal w powietrzu, drugi zas szedl ludzkim krokiem. Po kolei weszly na pole silowe, zostaly uniesione do gory, poza nasz poziom, i zniknely nam z oczu. Rozdzial X -Nie! - zaprotestowala szeptem Ayllia. Lecz w jej oczach pojawilo sie znow dawne zobojetnienie.Zastanawialam sie, jak zmienic kierunek magicznej sily tej studni, zeby zjechac w dol. Obejrzawszy mieszkancow niesamowitego miasta, nie mialam ochoty dalej go badac. Stracilam juz nadzieje na uzupelnienie zapasow. Takie stwory na pewno nie potrzebowaly ani jesc, ani pic; nie dostarcza tez nam pozywienia, nawet gdybysmy odnalazly spizarnie w tym labiryncie. Siegnelam pamiecia do okolicznosci, w jakich unioslysmy sie do gory: uderzylam reka o sciane... Przypomnialam sobie teraz, ze widzialam tam metalowa plytke innej barwy niz sciany studni. Moja reka zeslizgnela sie z niej - ale powedrowalysmy do gory! Czyzby byl to taki sam sygnal? A jesli mam racje - czy znajde gdzies plytke, ktora posle nas bezpiecznie w dol? Moglysmy tylko probowac. Pozostajac tutaj narazalysmy sie na odkrycie, wszystko zas we mnie wzdragalo sie przed blizszym kontaktem z ktoryms z tamtych potworow, na poly ludzi, na poly maszyn. Tylko usmiech losu sprawil, ze nie spojrzaly w nasza strone. -Chodz! - powiedzialam, chwytajac znow Ayllie za ramie. Probowala mi sie wymknac. -Nie! - zawolala cicho. -Zostan tutaj - powiedzialam ponuro - a znajda cie. -Idz tam - wskazala na szyb - a na pewno cie odnajda! -Nie! - zaprzeczylam, choc nie bylam tego pewna. Pospiesznie wyjasnilam jej mechanizm dzialania studni-szybu i podzielilam sie nadzieja na odwrocenie tego zjawiska. -A jesli nam sie nie uda? - nie ustepowala. -Wtedy sprobujemy pojsc powietrznym mostem - odparowalam. Lecz taka wyprawa bylaby dla mnie przezyciem rownie ciezkim jak spotkanie z pol ludzmi, pol maszynami. W dodatku jedyny dostepny dla nas most prowadzil w glab miasta, a nie z niego. Mysle, ze perspektywa me spodobala sie rowniez Ayllii, gdyz bez slowa ruszyla w strone szybu. Szlysmy jednak powoli, nasluchujac przy kazdych drzwiach, obmacujac je, zanim przekradlysmy sie do nastepnych, pelne leku, ze sie otworza i ukaze sie w nich kolejny z mieszkancow niesamowitego miasta. Kiedy dotarlysmy do ostatnich drzwi, z ktorych wyszla tamta dwojka, okazalo sie, ze byly lekko uchylone. Otworzylam je nieco szerzej. Wszechobecny pomruk przybral na sile i przez szpare w drzwiach zobaczylam dziwaczne metalowe przedmioty. Spojrzawszy na nie przelotnie, poszlam dalej. Kiedy dotarlysmy do szybu, popatrzylam najpierw w prawo, a pozniej w lewo. Odnalazlam plytke kontrolna i zobaczylam w niej dwa zaglebienia, jedno nad drugim. Za pierwszym razem przesunelam reke w dol, wiec teraz sprobuje do gory. A co bedzie, jezeli powedrujemy jeszcze dalej w gore, sladem groteskowej pary? Mozemy wpasc prosto w rece mieszkancow miasta! Przypomnialam sobie sakwe. Moge sprobowac. Wprawdzie nie chcialam rozstawac sie z resztkami zywnosci, ale... Poluzowalam rzemienie i wrzucilam sakwe do szybu. Upadla na sam srodek pustki i zaczela sie obnizac. Mialam racje! -Do srodka! - rozkazalam i zrobilam krok do przodu, lecz musialam sie do tego zmusic, poniewaz wszystkich nas powstrzymuje lek przed upadkiem. Ayllia wydala cichy, zduszony okrzyk, ale poszla za mna. Zjezdzalysmy w dol szybciej, niz przedtem wjezdzalysmy na gore, lecz nie mialo to nic wspolnego ze spadkiem. Zblizylam sie do sciany szybu, zeby przygotowac sie do wyjscia, poniewaz przypomnialam sobie slabo oswietlony poziom, ktory juz raz minelysmy. Teraz, osmielona powodzeniem, chcialam go zbadac, bo brak silnego swiatla wskazywal, ze zostal opuszczony lub ze rzadko go odwiedzano. Mysle, ze Ayllia najchetniej by zaprotestowala, ale bala sie zostac sama. Zrownalysmy sie z tym otworem. Uchwycilam sie mocno wejscia, a uczepiona mojego plaszcza Ayllia skoczyla obok mnie. Ulokowalysmy sie w tym otworze niczym Vrangi na stromej turni. Sakwa minela nas i opadla na dno szybu, ale juz mnie to nie niepokoilo. Szybko sie przekonalam, ze nie znalazlysmy sie w innym korytarzu, lecz na waskim przejsciu - jakby balkonie - biegnacym nad wielka przestrzenia. Bylo tu tak ciemno, ze jako tako widzialam tylko nasze najblizsze otoczenie, a i z tego niewiele moglam zrozumiec. Na podlodze ponizej nas byly jakies duze przedmioty, lezace w pewnych odleglosciach od siebie. Wreszcie doszlam do wniosku, ze sa to pojazdy, ktore przelotnie widzialysmy mknace po czarnych drogach; teraz staly nieruchomo. Mialy ksztalt walca, moze dwukrotnie wyzszego od najwyzszego czlowieka, a na kazdym znajdowal sie spory stozek. Po bokach widnialy kontury otworow. Ale podobnie jak drzwi w korytarzu na gorze, wszystkie otwory byly szczelnie zamkniete, procz jednego w pojezdzie stojacym najblizej nas. Otwierano go sila. Dostrzeglam plamy, osmalone miejsca i rozdarcia, znieksztalcony metal o^ ostrych brzegach. Najwyrazniej wlamano sie uzywajac wysokiej temperatury. Teraz zas, spogladajac z oddali, zauwazylam podobna dziure w nastepnym cylindrze. Nie rozumialam, dlaczego mieszkancy miasta mieliby sila otwierac swoje wlasne pojazdy. Czy byly to spizarnie? A moze uzywano ich do transportu zywnosci do miasta? Przeciez wozy ze zbiorami z estcarpiariskich dworow wedrowaly do Es. Jesli tu jest podobnie, moze znajdziemy w nich pozywienie. Powiedzialam to na glos. -Woda? - zapytala ochryple Ayllia. - Woda? Chociaz nie moglam uwierzyc, zeby przechowywano w taki sposob wode, postanowilam to zbadac. Musialysmy znalezc wode i to szybko, gdyz inaczej nie zdolamy opuscic miasta. Na balkonie nie bylo ani schodow, ani drabiny, po ktorych moglabym zejsc, ale ze nie byl on zbytnio oddalony od podlogi, moglam z niego zeskoczyc. Tym razem Ayllia nie poszla za mna. Przysiegla, ze pozostanie na miejscu i nigdzie sie nie ruszy. Poniewaz znajdowalam sie juz na dole, nie chcialam po nia wracac przed zbadaniem najblizszego cylindra. Zatesknilam za pochodnia, bo obok pojazdu bylo znacznie ciemniej niz na gorze. Ale zobaczylam jeszcze cos. Z nieregularnego otworu w boku walca ciagnela sie lina, dowod na to, ze wlamywacz zbadal jego zawartosc. Przekonalam sie, ze byla to siatka splatana z cienkich metalowych ogniw, waska, ale bardzo mocna jak na swe niewielkie rozmiary. W rownych odstepach znajdowaly sie tam metalowe petle, w ktore moglam wsadzic czubki butow i wspiac sie do gory. Petle te okazaly sie tak male, ze musialy byc przeznaczone dla stop mniejszych niz moje, chyba ze mialy sluzyc jako zaczepy dla rak. Obejrzalam sie. Ayllia stala przytulona do balustrady okalajacej mostek. Podnioslam reke, a ona pomachala mi w odpowiedzi. Zaczelam sie wspinac po linie. Kiedy dotarlam do otworu w boku cylindra, przykucnelam i zajrzalam do srodka. To, co sie wtedy stalo, tak mnie zaskoczylo, ze omal nie spadlam na ziemie. Gdy tylko oparlam reke o sciane, wnetrze pojazdu zalala jasnosc. Zobaczylam tam mase przewroconych skrzyn i kufrow, ktorych wieka oderwano lub wtloczono do srodka, najwyrazniej spladrowanych. Lecz przynajmniej ja bardzo sie zawiodlam, bo zawieraly glownie metalowe sztaby i bloki. W dodatku ohydny smrod unosil sie z kleistej kaluzy, gdzie lezal przewrocony na bok duzy beben. Cofnelam sie niepewna, czy warto zajrzec do nastepnego ograbionego cylindra w glebi metalowej jaskini. Zaczelam jednak krztusic sie i kaszlec i zapragnelam nie tylko znalezc sie jak najdalej od tych pojazdow i tego miejsca, ale i od calego niesamowitego miasta. Wlasnie kiedy dotarlam do otworu i polozylam reke na metalowej linie, w glebi pieczary zapalil sie, oslepiajac mnie na chwile, jaskrawy blask. Nie moglam pozostac tam, gdzie bylam: trujace wyziewy draznily mi gardlo i pluca. Znowu dostalam takiego ataku kaszlu, ze oparlam sie o bok cylindra, przyciskajac rece do piersi i mrugajac oczami. Zobaczylam nastepny blysk, ale tym razem nie byl skierowany na mnie, wiec oszczedzil moje oczy. Swiatlo juz nie zgaslo, tylko jarzylo sie bez przerwy i domyslilam sie, ze rabusie wciaz robili swoje, wypalajac droge do wnetrza innego zbiornika. Determinacja, z jaka przeprowadzali poszukiwania, wskazywala, ze szukali czegos waznego. Czy byli istotami podobnymi do nas, ludzmi, ktorzy takze chcieli znalezc cos do jedzenia i picia? Przeciez przez te wszystkie lata brama z opustoszalej cytadeli adepta mogla schwytac nie tylko nas. Uczepilam sie tej mysli jak tonacy brzytwy. Postanowilam zaraz to sprawdzic, wysledzic, kto posluguje sie swiatlem. Ale zeby dotrzec do tego miejsca, musze pozostawic Ayllie. Wracajac po nia strace wiele cennego czasu... Dzisiaj wiem, ze mialam umysl zatruty tamtymi wyziewami, lecz wowczas wszystkie decyzje uwazalam za wlasciwe i logiczne. Nie wrocilam wiec po Ayllie, tylko okrazylam przod pojazdu, ktorego wnetrze juz zbadalam, i skierowalam sie do zrodla swiatla. Pozostalo mi choc tyle zdrowego rozsadku, ze zblizalam sie ostroznie. Podkradalam sie, w pelni wykorzystujac zdobyte w Escore umiejetnosci. Pomagal mi polmrok panujacy w tym miejscu, a pojazdy rzucaly enklawy cienia, w ktorych moglam sie zatrzymac, zanim podbieglam do nastepnego cylindra. Przestalam kaszlec, wydostawszy sie na wolne powietrze, ktore choc ciezkie, nie bylo przesycone mdlacym smrodem. Dreczylo mnie tak straszne pragnienie, ze doslownie oszalalam na punkcie wody. I wydawalo mi sie wtedy, ze wystarczy dotrzec do rabusiow, aby ja znalezc. Wreszcie skulilam sie przy ostatnim cylindrze i obserwowalam nieznanych robotnikow. Dwoch z nich uczepilo sie sieci rozwieszonej po obu stronach drzwi, ktore atakowali. Wisieli tam, przygladajac sie wysilkom stojacych na podlodze towarzyszy, ktorzy za pomoca wiazki swiatla rozgrzewali i powoli topili metal. Popelnilam blad spojrzawszy znow na swiatlo i na chwile osleplam. Musialam odczekac, az odzyskam wzrok. Ujrzawszy przelotnie istoty probujace sie wlamac do wnetrza pojazdu, upewnilam sie, ze nie nalezaly do tego samego gatunku, co polludzie, ktorych widzialam na gorze. Wydawalo sie, ze maja normalne ciala, rece i nogi. Chcac oslonic oczy przed jaskrawym swiatlem, spojrzalam przez szpare miedzy dwoma palcami. Zastanawialam sie, czy rabusie uzywali ognia jako narzedzia, czy tez swiatla palacego jak ogien? Ogien moglam i wiele razy przywolywalam sila woli, gdyz jest to naturalny zywiol i jako taki musi sluchac Czarownicy. Ale to bylo cos innego, poniewaz wiazka swiatla wydobywala sie z rury, ktora trzymali w rekach dwaj robotnicy, rure zas polaczono gietkim wezem ze stojaca miedzy nimi skrzynka. Ogien nagle zgasl. Wiszace na metalowej sieci istoty zblizyly sie do rozpalonych drzwiczek i poczely wywazac je i uderzac w zmiekczony metal. Przestalam na nich patrzec. Jeden z trzymajacych rure rabusiow odlozyl dziwna bron i podszedl do stosu paczek. Podniosl jakies naczynie i przylozyl je do ust - pijac! Woda! W tamtej chwili oddalabym cala swoja czarodziejska wiedze za to, co nieznajomy trzymal w reku. Co musze dostac za wszelka cene! Odlozyl naczynie i wrocil do rury. W chwili kiedy ja podnosil, szykujac sie do ponownego wystrzelenia wiazki swiatla, pobieglam wzdluz boku pojazdu, ktory zaslanial mnie przed ich oczami. Robotnicy byli pochlonieci praca. Caly moj swiat, cala przyszlosc zawezila sie do tego naczynia z woda. Ruszylam w jego strone, co jakis czas obrzucajac robotnikow wzrokiem, by sie upewnic, ze zaden mi nie przeszkodzi. Lecz oni skupili cala uwage na walce z upartym metalem. Wzielam do reki naczynie i podnioslam je do ust. Nie byla to czysta woda, chyba ze w tym swiecie woda jest kwasna. Lecz tak odswiezyla moje spekane usta i wyschniete gardlo, ze musialam stoczyc ze soba prawdziwy boj, by nie wypic wiecej niz kilka lyczkow. Uslyszalam glosny krzyk i obejrzalam sie przerazona, sadzac, ze mnie zauwazono. Przekonalam sie jednak, ze to ustapily drzwi pojazdu i wiszacy na sieci rabusie otwierali je kopniakami. Przejrzalam po omacku stos paczek, ktore tu zgromadzili. Natrafilam na kilka pakunkow, ktore mogly zawierac zywnosc, i wzielam je. Nie moglam jednak zabrac wiecej, poniewaz znalazlam jeszcze trzy zbiorniki z woda, sadzac po ciezarze, prawie pelne. Zarzuciwszy na ramiona rzemienie od dwoch zbiornikow i przyciskajac do piersi trzeci wraz z pakunkami z zywnoscia, cofnelam sie w mrok i zaczelam szukac Ayllii. Mialysmy dobry punkt obserwacyjny przy drzwiach tej pieczary, pozwalajacy uchwycic chwile, kiedy rabusie stad odejda. Gdyby byli ludzmi takimi jak my, staralabym sie z nimi spotkac, lecz po wypiciu kilku lykow wody odzyskalam wrodzona ostroznosc i nie zamierzalam sie ujawnic zadnemu z mieszkancow tego swiata, zanim sie przekonam, ze nie sa to odwieczni wrogowie Estcarpu. Nie znalazlam przy wyjsciu Ayllii. Nie odwazylam sie zawolac, gdyz mogliby mnie uslyszec nieznajomi wlamujacy sie do metalowego cylindra. Watpilam zas, czy obladowana zbiornikami z woda i pakunkami z zywnoscia, zdolam sie szybko wspiac na mostek. W koncu musialam wrocic do metalowej liny-drabinki. Wspielam sie po niej, odczepilam ja i zeskoczylam na podloge. Ayllia nadal sie nie pokazywala. Na koncu liny zobaczylam hak. Zarzucilam go na balustrade mostka, po czym wdrapalam sie na gore i wciagnelam za soba zbiorniki, ktore przywiazalam do drugiego konca liny. Pozniej pobieglam do szybu, ale po drodze tez nie spotkalam Ayllii. Wychylilam sie i spojrzalam na dno, lecz i tam jej nie znalazlam. Bylam jednak prawie pewna, ze szla tedy. Na dnie szybu rozejrzalam sie szukajac wzrokiem mojej sakwy. Zobaczylam wiele sladow w pokrywajacym kamienna podloge czarnym pyle - znacznie wiecej, niz moglysmy obie pozostawic. Czy tedy przybyli nieznani robotnicy? Wchodzac do wiezy nie zwrocilam na to uwagi, ale teraz przygladalam sie sladom wracajac korytarzem do miejsca, gdzie laczyl sie on z tunelem w podstawie wiezy. Daleko pozostaly pomruki i wibracje wprawiajace w drgania sciany na wyzszych pietrach, z latwoscia wiec uslyszalam nowy odglos, ktory dobiegl gdzies z przodu. Nie byl to ostrzegawczy ryk poprzedzajacy cylindryczny pojazd, lecz ludzki krzyk. Chcialam zawolac Ayllie, ale opanowalam sie; moglo jej grozic jakies niebezpieczenstwo, a w takim razie nie powinnam biec tam na oslep. Idac zakurzonym korytarzem zauwazylam w przedzie jakis ruch. Zwolnilam kroku, nasluchujac. Jezeli ktos lub cos wedrowalo w moim kierunku, bede musiala sie wycofac. lecz jesli szlo w przeciwna strone, pojde w slad. Po chwili zobaczylam w polmroku Ayllie. Ciagnely ja dwie nizsze od niej postacie, istoty, ktorych nie widzialam wyraznie. Na moich oczach jedna z nich uderzyla bolesnie Vupsallke w ramie i Ayllia chwiejnym krokiem ruszyla do przodu. Wrogowie znow wzieli ja miedzy siebie. Szla na wlasnych nogach, ale nie stawiala oporu, jakby byla polprzytomna lub smiertelnie przerazona. Znajdowali sie bardzo blisko tunelu i po chwili tam weszli. Zaczelam biec, a ciezkie zbiorniki uderzaly mnie po zebrach tak mocno jak nieznany stwor, ktory zmusil Ayllie do dalszego marszu. W tunelu znowu sie zawahalam. Nie dosc, ze nasluchiwalam, czy nie zbliza sie jakis pojazd, ale przede wszystkim nie wiedzialam, dokad powleczono Ayllie. Do wnetrza wiezy, czy na zewnatrz? Chociaz wytezalam wzrok i sluch, niczego sie nie dowiedzialam. W koncu doszlam do wniosku, ze na zewnatrz. Mieszkancy miasta na pewno nie chodziliby z wlasnej woli niebezpieczna droga. Znacznie bardziej prawdopodobne mi sie wydalo, ze byli to jacys napastnicy. Kiedy ruszylam w tamta strone, ponownie ogarnely mnie watpliwosci, czy zamiast isc sladem Ayllii, nie podazam w przeciwnym kierunku. Opusciwszy niebezpieczny tunel i znalazlszy sie pod golym niebem, uzyskalam dowod, ze rozumowalam poprawnie. Potknelam sie o jakis przedmiot, ktory potoczyl sie w smuge ksiezycowego blasku. Nade mna rozposcieralo sie wysrebrzone ksiezycem w pelni nocne niebo. Okazalo sie, ze kopnelam dobrze mi znany pakunek, gdyz sama wlozylam do niego ziola Utty. Wiedzialam, ze nie wypadl wczesniej z sakwy, bo zanim wyjelam z niej pozywienie, byla dobrze zawiazana. Wobec tego ktos inny ja otworzyl i zgubil to zawiniatko. Ukleklam i pomacalam dokola. Niczego wiecej nie znalazlam, nawet jesli cos jeszcze wypadlo z sakwy. Moglam tylko przypuszczac, ze istoty, ktore schwytaly Ayllie, zabraly rowniez sakwe i wyrzucily z niej ziola. Robotnicy z metalowej pieczary i niewyrazne cienie, ktore uprowadzily Ayllie, byly bardzo do siebie podobne. Na pewno mieli ludzkie, chociaz niewielkie, ciala. Kiedy przywolalam w pamieci ich obraz, przypomnialam sobie ich niezwykle chude rece i nogi. Pomyslalam o Escore, o Thasach, o ich nabrzmialych cielskach i pajeczych konczynach Thasowie tak bardzo oddalili sie od ludzi, ze budzili wstret w mieszkancach powierzchni ziemi, w ktorej ryli swoje tunele i korytarze. Czy to Thasowie przedostali sie przez te sama brame, co my? Nie uzywaliby jednak ognia jako narzedzia. W takim razie szlam tropem mieszkancow tego swiata. Lecz gdzie sie teraz znajdowali? Niewiele mnie wyprzedzili, czy zdolam ich zatem odnalezc w jasnym blasku ksiezyca? Paczuszka z ziolami lezala na lewo od wyjscia z tunelu, jakby nieznane istoty skierowaly sie w przestrzen polozona miedzy czarna droga a nastepna wieza. Wprawdzie grunt byl twardy, ale zauwazylam znane mi pagorki szarego, przypominajacego popiol piasku. Szukalam jakiegos sladu. I przyszlo mi to latwiej, niz sadzilam. Znalazlam inny trakt, chociaz bardziej zniszczony niz drogi wychodzace z miasta. Musiano przewozic tedy jakies ciezary, gdyz pozostaly glebokie koleiny. A tam, gdzie pekla zewnetrzna skorupa gruntu, zauwazylam slady stop. Najwyrazniejsze pozostawily buty. Moze Ayllii... Inne byly mniejsze i wezsze. Palce nog zamiast sie skupiac, rozchodzily sie ostro jak ostrza wloczni - nigdy czegos takiego nie widzialam. Poszlam ich sladem. Niebawem trop ten sie skonczyl i zobaczylam nowe slady i znacznie glebsze koleiny. Musial to byc wehikul wiozacy ciezki ladunek. Nikt nie probowal zacierac nowych tropow i poszlam obok nich. Koleiny zblizyly sie do nastepnej drogi i pobiegly do niej rownolegle, oddalajac sie od miasta w strone, z ktorej przybylysmy. Teren ten okazal sie jednak bardziej nierowny i falisty niz obszary, ktore przemierzylysmy z Ayllia. Czarna droga biegla przez wzgorza, podczas gdy koleiny skrecaly i omijaly kazda taka przeszkode. Nie widzialam nic przed soba, wiec czujnie nasluchiwalam odglosow, ktore uprzedzilyby mnie, ze mieszkancy tego swiata sa gdzies w poblizu. Wzgorza stawaly sie coraz wyzsze i chyba pokrywaly je strome skaly. Chwilowo schroniwszy sie za jedna z nich oparlam reke na nierownej powierzchni i dostrzeglam spoine. Przyjrzawszy sie blizej stwierdzilam, ze nie stworzyla tego natura, lecz ludzie lub jakies inne rozumne istoty. Te wzgorza byly pozostalosciami budynkow, na poly zasypanymi przez przemieszczajace sie szare wydmy. Nie mialam wiele czasu, zeby sie nad tym zastanawiac, poniewaz powtorzyl sie niepokojacy mnie dzwiek. Najpierw uslyszalam syk, a pozniej cichy chrzest. W ksiezycowej Poswiacie, tuz pode mna, pelzl nowy pojazd. W porownaniu z szybkimi cylindrami wydawal sie niezdarny i zle skonstruowany, jakby wymyslil go obcy rozum. Nie mial kol, jak wozy z mojego swiata, tylko szerokie tasmy, ktore biegly z przodu do tylu i z powrotem. A stanowiace ich czesc wezsze pasma nabijaly sie na wystajace ze skrzyni prety. Jezeli byl w nim woznica lub pasazerowie, to musieli znajdowac sie w skrzyni, wyposazonej tylko w niewielkie pionowe otwory wentylacyjne rozmieszczone w jednakowej odleglosci od siebie. Pojazd ten posuwal sie powoli, ociezale i sprawial wrazenie ruchomej fortecy. Zastanowilam sie, czy nie pelnil takiej wlasnie roli. Jednakze wedrowal zryta koleinami droga biegnaca do miasta. Moze wyslano go na poszukiwanie rabusiow, ktorzy spladrowali metalowa pieczare? Pozostalam ukryta w zalomie na poly zasypanego piaskiem muru i odprowadzilam dziwny pojazd spojrzeniem, az zniknal mi z oczu. Rozdzial XI Czy mozna powiedziec, ze istnieje cos takiego jak "zapach" Mocy? Wiem tylko, ze mozliwe jest wykrycie mocy Ciemnosci, ale nigdy nie dowiedzialam sie, czy robia to cielesne, czy duchowe nozdrza. Lecz prawda jest, ze w Escore potrafilam wyczuc skazone przez zlo miejsca, ktorych nalezalo unikac. Jednakze w tym swiecie panowal wszechwladnie kwasny odor, przytepiajacy nawet te niewielka czesc dalekowidzenia, ktora odzyskalam. Odnioslam wrazenie, jakbym przechodzac przez brame w opustoszalej cytadeli wyrzekla sie prawa korzystania z tego, co bylo dla mnie niegdys tarcza i mieczem.Moglam teraz odwolac sie wylacznie do pieciu fizycznych zmyslow i czulam sie tak, jakbym stracila jedno oko. Mimo to wciaz ponawialam usilowania, probujac sie dowiedziec, czy nie moglabym uzyc moich umiejetnosci, chocby w niewielkim stopniu. Ayllia rowniez pochodzila z mojego swiata, istniala wiec niewielka szansa, ze dzieki dluzszemu kontaktowi powstala wiez laczaca nasze umysly. Poslugujac sie nia moglabym dowiedziec sie, gdzie Vupsallka teraz przebywa i jakie niebezpieczenstwa-groza po drodze, a nawet, przy udanym spotkaniu naszych umyslow, spojrzec na otoczenie jej oczami. Byla to bardzo, bardzo slaba nadzieja, a jednak usiadlam, opierajac sie o zrujnowana sciane, i skoncentrowalam sie na Ayllii. Tylko ze... Co?! Zesztywnialam i na chwile stracilam oddech ze zdziwienia. To nie byl vupsallski umysl. O, nie! Dotknelam, a raczej musnelam skraj tak silnej transmisji telepatycznej, ze nawet ten slaby kontakt odepchnal mnie z drogi przekazu, skierowanego w inna strone. Bylam pewna, ze to nie Ayllia. Lecz czy ten umysl pochodzil z mojego swiata, czy wladal Moca? Tamta brama... czy mialam racje przypuszczajac, ze przybyli nia rowniez inni ludzie? Ale... Jakas czesc mojej istoty chciala goraczkowo szukac pokrzepiajacego kontaktu z tym, co bliskie i znajome. Inna zas zalecala ostroznosc. Znalam historie Escore i raz za razem wspominano w niej, ze ci, ktorzy uzywali Bram miedzy swiatami, czesto albo sluzyli Ciemnosci, albo stali sie korzeniami Zla. Jezeli nawiaze lacznosc z jakas moca Ciemnosci, po dwakroc skaze sie na zaglade. Nie moglam uwierzyc, ze tamci polludzie z miasta wiez, albo pasazerowie pelzajacej fortecy, pochodzili z Escore. My nigdy nie zalezelismy od maszyn. I tego wlasnie nienawidzilismy u Kolderczykow, ktorzy w pewien sposob stali sie polludzmi, wprost czescia obslugiwanych przez nich maszyn. Madre Kobiety uwazaly, ze dokonalismy wlasciwego wyboru, poniewaz w ostatniej wielkiej bitwie na Gormie to moc umyslu zwyciezyla i zabila zlaczone z maszynami istoty. Lecz gdzies tutaj, niezbyt daleko, znajdowal sie przynajmniej jeden czlowiek z mojego swiata. Bardzo pragnelam go odszukac, ale nie mialam odwagi tego zrobic, dopoki nie dowiem sie o nim czegos wiecej. W blasku ksiezyca widzialam bardzo wyraznie koleiny pozostawione przez pelzajacy pojazd. Jego chrzest ucichl w oddali. Ta droga prowadzono Ayllie, a zatem musze nia pojsc. Wypilam kilka lykow wody ze zbiornika, wyslizgnelam sie z kryjowki i ruszylam koleina. Coraz wiecej wzgorz i kopcow wygladalo jak ruiny budowli. Nabralam pewnosci, ze kiedys bylo to ludne miasto, niepodobne do tamtego skupiska wiez, ale dosc duze i wazne. Pozniej koleiny zaczely biec miedzy wyzszymi scianami i nagle zaprowadzily mnie na srodek wielkiego krateru lub glebokiego pustego basenu. Nie zauwazylam tam pozostalosci budynkow, ale polacie szklistej substancji, ktore ominal pelzajacy pojazd, jakby nie mogl przejechac po ich sliskiej powierzchni. Koleiny zawiodly mnie na srodek tego basenu, gdzie zobaczylam czarny otwor. Mogl to byc wylot takiego szybu, jaki widzialam w dziwnym miescie, ale ten tutaj byl wielki niczym podstawa ktorejs z wiez. Nie znajde tu zadnej kryjowki. Jezeli zblize sie do tej studni w blasku ksiezyca, ujawnie sie i bede tak samo widoczna, jakbym zadela w podrozny rog zblizajac sie do estcarpianskiego dworu. Lecz na pewno zaprowadzono tam Ayllie. Jak geas ciazyla mi odpowiedzialnosc za Vupsallke. Czulam, ze jesli moge, musze ja uwolnic. Nie wiedzialam, jakie ostrzegawcze urzadzenia znajdowaly sie w poblizu. Ale moze wlasnie... Jeszcze raz przykucnelam w cieniu ostatniej zrujnowanej sciany. Tym razem zaslonilam oczy lewa reka, prawa zas dotknelam zatknietej za pas rozdzki. Nie mialam ze soba innego czarodziejskiego przyboru, ten zas mogl powiekszyc moje ograniczone zasoby Mocy. Przywolalam w pamieci obraz Ayllii i wyslalam myslowa sonde. Napotkalam pustke. Lecz juz raz zetknelam sie z taka pustka i teraz zaskoczylo mnie to tak bardzo, ze rozproszylo moje skupienie. Umysl Ayllii zamknieto przed podobnymi poszukiwaniami. Ostrzezona w ten sposob, sprobowalam bardzo ostroznie, jakbym dotykala czubkami palcow, znalezc zrodlo tej umyslowej blokady. Napotkalam jednak cos, czego nie oczekiwalam, cos zupelnie obcego wszystkiemu, co znalam. Maszyna wladajaca Moca? Nie moglam zaakceptowac takiej anomalii. Moc zawsze byla i bedzie calkowitym przeciwienstwem maszyn. Madra Kobieta mogla w razie potrzeby uzyc broni ze stali, jak robila to od czasu do czasu nasza matka, lecz polegala glownie na Mocy. Nawet jednak tak niewielka modyfikacja jak pistolet strzalkowy wymagala od Czarownicy zmiany sposobu myslenia. Nie moglysmy sprzymierzyc sie z maszyna! Teraz jednak stwierdzilam, ze na umysl Ayllii nalozono blokade, ktora stworzyla maszyna! Czy moglo dojsc do takiego polaczenia wiedzy Escore z nauka tego swiata, ze powstala jakas potworna krzyzowka? Wejsc do tej jamy, nie wiedzac, co sie tam czai, byloby szalenstwem. Nie moglam jednak odwrocic sie plecami do Ayllii. Targaly mna sprzeczne uczucia i nie potrafilam podjac decyzji. A w takim stanie ducha, z gruntu obcym mojej naturze, psychiczne zabezpieczenia nie dzialaly i latwiej uleglam nieoczekiwanej napasci. Zaatakowano mnie ta sama telepatyczna sonda, z ktora sie juz zetknelam. Przez chwile odbieralam szok nadajacego rownie wielki jak ten, ktory przezylam wczesniej. A pozniej, po chwilowym cofnieciu, zalala mnie fala tak silnego pragnienia, ze doslownie wyciagnela mnie z kryjowki pod murem na otwarta przestrzen. Byl to niewidzialny prad, niewiele tylko slabszy od tego, ktory zaciagnal mnie do bramy w opustoszalej cytadeli. Przyszlam do siebie i ze wszystkich sil staralam sie opierac, tak ze przypominalam plywaka walczacego z rzeka, ktora znosi go na ostre skaly wodospadu. Moc, ktora mnie przyciagala, zdawala sie triumfowac, okazujac zniecierpliwienie, nie pozwalajac mi odzyskac swobody woli. I w ten sposob doszlam do wielkiej jamy, ktora miala polknac mnie jak gigantyczne usta. Zobaczylam tuz pod soba platforme, ktora nie wypelniala jednak calego otworu, lecz niewielka jego czesc. Moze czekala na powrot pelzajacego pojazdu? Poza nia nie zobaczylam nic wiecej i odnioslam wrazenie, ze ta studnia siega w glab ziemi na taka sama glebokosc jak szyb w jednej z wiez dziwnego miasta. Procz platformy znajdowaly sie tu oplatajace sciane schody. Probowalam walczyc z impulsem, ktory zmuszal mnie do dalszej drogi, nie znalazlam jednak dosc sil, zeby sie uwolnic, i zaczelam schodzic w dol. Szybko przekonalam sie, ze nie powinnam patrzec w ciemna otchlan w dole, gdyz krecilo mi sie w glowie; nie odrywalam wiec wzroku od najblizszej sciany. Czas stracil znaczenie, moj swiat zawezil sie tylko do sciany z jednej i otchlani z drugiej strony. Wydawalo mi sie, ze ta podroz trwala wiele godzin, a nawet dni. Sciana studni byla po czesci z takiej samej szklistej substancji, jaka widzialam na gorze, po czesci zas z wypolerowanego kamienia. Swiatlo ksiezyca juz do mnie nie docieralo i szlam teraz znacznie wolniej, po omacku, krok za krokiem. Lecz ciagle kierowala mna obca wola. Az wreszcie, wysunawszy noge w poszukiwaniu nastepnego stopnia, wyczulam rowna powierzchnie. Drzac ze zmeczenia oparlam sie o sciane, odwazylam sie odwrocic glowe i spojrzec w gore; swiat zewnetrzny stal sie jedynie swietlnym wycinkiem w otaczajacej mnie zewszad ciemnosci. Balam sie oddalic od sciany, ktora dawala mi poczucie bezpieczenstwa. Lecz przyciaganie nie ustalo. Zaczelam znow isc po omacku, wodzac reka po scianie. Przebylam mniej wiecej czwarta czesc obwodu wielkiej studni od miejsca, gdzie dotknelam stopa dna, nim moja dlon napotkala pustke. I wlasnie do tego otworu wciagal mnie niewidzialny prad. Odnalazlam sciane i przesunelam po niej palcami; zeby nie wpasc do jakiejs jamy, uderzalam czubkiem buta o ziemie, zanim postawilam na niej stope. Po pierwszym rozpoznawczym wybuchu telepatyczny nadajnik zaczal mechanicznie posylac impulsy. Pragnelam poznac osobowosc, ktora sie za nim kryla, ale balam sie narazic na otwarty atak. Wiedzialam, ze adept mogl podporzadkowac sobie slabsza Czarownice lub czarownika, i ze taka niewola jest straszniejsza niz uwiezienie ciala. Wlasnie tego sie obawialam, wiec ucieklam do Escore. Gdyby teraz i tutaj spotkal mnie taki los, bylabym zgubiona na wieki. Uslyszalam przed soba lekki syk. Pozniej ujrzalam swietlna linie, ktora sie rozszerzyla. Zmruzylam oczy. Stalam przed otwartymi drzwiami. Sprobowalam sie opierac, przeszlam jednak przez nie. A kiedy znalazlam sie w srodku, przyciaganie zniknelo. Bylam znow wolna. Nie zdolalam jednak wykorzystac odzyskanej swobody, bo w chwili, gdy sie odwracalam do ucieczki, drzwi sie zamknely. Stalam nieruchomo, marzac o jakiejkolwiek broni... Podobnie jak w metalowej pieczarze we wnetrzu tamtej wiezy, znalazlam sie na balkonie lub waskiej galeryjce. Zobaczylam scene, ktorej nie od razu zrozumialam. Stala tam wielka tablica, na ktorej zapalaly sie swiatla, migotaly i gasly, po czym znow sie zapalaly, bez jakiegokolwiek porzadku. Docieralo stamtad dzwonienie nie majace nic wspolnego z ludzka mowa. Tablica ta dzielila przestrzen w dole na dwie czesci, chociaz spod mostka, na ktorym stalam, biegl niski mur konczacy sie waskim portalem w samej tablicy. Po obu stronach muru ujrzalam podobne do komorek pomieszczenia, podzielone siegajacymi ramienia sciankami, a kazde wygladalo jak pokoj. Niektore byly zajete. Zobaczywszy ich mieszkancow cofnelam sie tak gwaltownie, ze uderzylam plecami w zamkniete drzwi. Juz przedtem wydawalo mi sie, ze istoty, ktore wlamaly sie do cylindrycznych pojazdow w metalowej pieczarze i porwaly Ayllie, mialy dziwne sylwetki. Teraz jednak zrozumialam, ze sa to karykatury istot ludzkich, jeszcze gorsze niz potwory z Escore. Stracilam wtedy nadzieje na odnalezienie przybyszow z mojego swiata zwabionych tutaj przez brame w opustoszalej cytadeli. Mieszkancy tej dziury byli mali i tak chudzi, ze wygladali jak zywe szkielety. Ich jasnoszara skora budzila obrzydzenie. Ubrani byli w obcisle, ciemnoszare stroje. Polludzie z wiez nosili metalowe kaski, ci zas mieli rzadkie wlosy, ktore wypadaly, pozostawiajac czerwone, pokryte strupami placki. Zmusilam sie do zrobienia kilku krokow, zeby im sie lepiej przyjrzec. Twarze mieli niemal identyczne, jakby skopiowano je z jednego modelu - tylko tu i tam dodatkowo oszpecone pofaldowanymi bliznami lub chropawa, zrogowaciala skora. Poruszali sie niemrawo, o ile w ogole sie poruszali. Wiekszosc z nich lezala na waskich jak polki lozkach w swoich indywidualnych niszach. Inni zas siedzieli, wpatrujac sie w sciany, jakby czekali na wezwanie, ktorego ich tepe umysly nie zrozumieja, ale na ktore odpowiedza. Jeden lub dwoch jadlo rekami zielonkawa substancje. Pospiesznie odwrocilam oczy, zeby nie patrzec, jak sie slinia i brudza. Istoty te mogly przypominac z wygladu ludzi, lecz byly w gorszej sytuacji niz w moim swiecie zwierzeta. Swietlne linie na wielkiej tablicy nagle utworzyly nieznany symbol, ktoremu towarzyszyl niewyrazny dzwiek. Lezacy na lozkach podniesli sie i staneli w drzwiach swoich komorek, a jedzacy odstawili miski i zrobili to samo. Lecz tylko kilku wyszlo na zewnatrz. Odeszli gesiego i znikneli pod mostkiem, na ktorym stalam. Reszta pozostala na miejscu. Nikt nie okazal zniecierpliwienia mimo uplywu czasu, nikt nie powrocil tez do przerwanego odpoczynku czy jedzenia, zaden nie zostal wyslany z jakims poleceniem lub do pracy. Symbol na tablicy znow sie rozplynal w gmatwaninie swietlnych linii i zaczelam sie zastanawiac nad swoja najblizsza przyszloscia. Zrozumialam, ze nie wydostane sie przez zamkniete teraz szczelnie drzwi. W zadnej z komorek na dole nie zauwazylam Ayllii, nie mialam jednak pojecia, co sie znajduje poza wielka tablica, podobnie jak za drzwiami, przez ktore wyszly szaroskore istoty. Czy zauwaza mnie, jesli zejde na dol? Nie wiedzialam, na ile byly czujne. Balam sie zas szukac Ayllii za pomoca telepatii. Nie dano mi jednak czasu na realizacje nawet najbardziej fantastycznego planu. Jezeli wydawalo mi sie, iz wraz ze zniknieciem telepatycznych impulsow, ktore mnie tu zaprowadzily, odzyskalam wolnosc, to szybko przekonalam sie, ze wladce tej podziemnej enklawy chronily inne zabezpieczenia. Nagle cala zesztywnialam i nie bylam w stanie poruszyc nawet palcem. Moglam jedynie mrugac oczami. Reszta mojego ciala zdretwiala tak, jakby sprawdzila sie ktoras z zaslyszanych w dziecinstwie legend i zamieniono mnie w kamien. Uwieziona przez nieznana sile patrzylam, jak czterech stojacych dotad na bacznosc mezczyzn odwrocilo sie i pomaszerowalo pod mostek, na ktorym stalam. W poblizu pojawil sie otwor, a w nim ujrzalam platforme z czworka polludzi. Otoczyli mnie i jeden z nich wycelowal w moje nogi bron podobna do pistoletu strzalkowego. Niewidzialne wiezy krepujace te czesc mego ciala zniknely i poszlam za straznikami na platforme, ktora opuscila sie naprzeciw swietlnej tablicy. Zobaczywszy z bliska dziwaczna tablice, przestraszylam sie. Byla mi zupelnie obca, ale miala w sobie cos, co przypominalo sily, ktorymi poslugiwaly sie Madre Kobiety. Ta energia tutaj nie byla skierowana na mnie ani tez nie stanowila czesci niewidzialnego pradu, ktory mnie tu przyciagnal. W otoczeniu straznikow weszlam przez drzwi w swietlnej tablicy. Poza nia nie zobaczylam komorek ani nisz, ale czterostopniowe podwyzszenie. Dolna jego czesc otaczaly male tablice, lecz tylko dwie naprzeciw mnie jarzyly sie swiatlem. Ponizej kazdej tablicy wystawala pochyla polka pokryta guzikami i niewielkimi drazkami. Ta podziemna enklawa zla coraz bardziej przypominala mi opowiesci o kolderskich fortecach. Przed kazda polka umocowano na stale niewielkie krzeslo. Mezczyzni w szarych strojach siedzieli przed iskrzacymi sie tablicami, nie odrywajac od nich wzroku. Rece opierali na brzegach polek, jak gdyby w kazdej chwili gotowi byli w razie potrzeby wcisnac ktorys z guzikow. Na srodku podwyzszenia ujrzalam cos, co skupilo cala moja uwage - i czesciowo odpowiedzialo na pytanie, dlaczego tu sie znalazlam. Stala tam wysoka skrzynia w ksztalcie kolumny z jasnego krysztalu. Zamknieto w niej mezczyzne z Escore. Nie tylko nalezal on do Starej Rasy, lecz byl to ten sam adept, ktory w moim snie otworzyl Brame do innego swiata, a pozniej obserwowal ja z zadowoleniem. Zamkniety w filarze jak w trumnie, ale zywy! Zywy, nie martwy. Z wezglowia krysztalowej trumny strzelaly srebrne druty. Nie trwaly w bezruchu, ale drzaly i wily sie, iskrzac sie w powietrzu, jakby byly unoszacymi sie i opadajacymi strugami wody. Wiezien otworzyl teraz oczy i spojrzal na mnie. W jego oczach dostrzeglam dziki blysk, okrutne w swej mocy zadanie, sile zwrocona przeciw mnie. W ciagu tych kilku chwil staral sie zdusic to, co bylo mna, i podporzadkowac mnie swojej woli. Zrozumialam, ze bylam dla niego kluczem do wolnosci i ze tylko dlatego mnie tu sprowadzil. Moze osiagnalby swoj cel, gdybym ulegla od razu. Ale ja niemal automatycznie sie cofnelam. Nikt z ludzi mojej krwi nie ugial sie przed sila, poki nie zostal pokonany. Gdyby adept prosil, a nie staral sie mnie ujarzmic, zrobic ze mnie swojej niewolnicy... Lecz on za bardzo pragnal odzyskac wolnosc; zreszta nie mogl prosic, skoro wszystko znajdujace sie na zewnatrz krysztalowych scian zlalo sie w jedna calosc z wrogiem, ktory go tu uwiezil. Gdy tak silowalismy sie, srebrne pasma gwaltownie zadrzaly i zaczely falowac. Uslyszalam okrzyk zdumienia. Sprzed jednej z jarzacych sie tablic wstal jakis mezczyzna. Pochylil sie i spojrzal na wieznia w krysztalowej trumnie. Nastepnie odwrocil sie i przeniosl wzrok na mnie, a zdumienie w jego oczach szybko ustapilo miejsca podnieceniu, pozniej zas zadowoleniu. Roznil sie wygladem od szaroskorych ludzi tak bardzo jak ja. Nie nalezal jednak do Starej Rasy i nie wladal Moca; zdalam sobie z tego sprawe ledwie na niego spojrzawszy. Ale w jego twarzy dostrzeglam inteligencje i obojetnosc swiadczaca, ze wygladajac jak czlowiek, nie byl nim w istocie. Przerastal o glowe swoje slugi, byl szczuply, lecz nie tak przerazliwie chudy jak oni. Jego rece i twarz nie mialy bladoszarej barwy, ale reszte ciala okrywal identyczny obcisly stroj, rozniacy sie od tamtych skomplikowanym, zolto-czerwono-zielonym herbem na piersi. Geste zolte wlosy, niemal rownie jaskrawe jak tamta oznaka, spadaly mu na ramiona, choc zalozyl je za uszy. Wygladaly jak wlosy Sulkarczyka, kiedy jednak zbadalam wzrokiem jego twarz, zrozumialam, ze nie byl to schwytany przez brame-pulapke morski wedrowiec. Ten mezczyzna mial ostre rysy twarzy i duzy, wydatny nos, tak ze mogloby sie wydawac, iz nosi ptasia maske, w ktorych stawali do walki Sokolnicy. -Kobieta! Nacisnal jakis guzik na swojej polce, a potem obszedl ja, by stanac przede mna. Oparlszy rece na biodrach, zuchwale obejrzal mnie od stop do glow i poczulam, ze gniew zawrzal w moim sercu. -Kobieta - powtorzyl i tym razem nie powiedzial tego ze zdumieniem, ale w zamysleniu. Pozniej przeniosl ze mnie wzrok na wieznia w krysztalowej trumnie, i znow na mnie. -Nie jestes - ciagnal - taka jak tamta... Wskazal gestem druga strone podwyzszenia. Nie moglam odwrocic glowy, wiec zobaczylam tylko skraj plaszcza Ayllii. Nie poruszyla sie i pomyslalam, ze moze schwytano ja w taka sama pulapke jak mnie. -Wiec chciales sie nia posluzyc - jasnowlosy mezczyzna zwrocil sie teraz do wieznia. - Z tamta tego nie probowales... Czym sie od niej rozni? Wiezien nawet nie spojrzal na pytajacego. Lecz poczulam fale nienawisci wychodzaca z krysztalowej skrzyni, nienawisci, ktora mrozila zamiast palic, nienawisci, ktora czasami wyczuwalam w moich braciach, ale nigdy tak ogromna. Wladca podziemia okrazyl mnie, ja zas nie moglam odwrocic glowy, zeby go widziec. Z jego slow dowiedzialam sie jednak, ze nie potrafil od razu rozpoznac Mocy, wiec na pewno nie mial nawet sladu tego talentu. Ta mysl dodala mi nieco otuchy, chociaz widzac wieznia nie powinnam sie byla ludzic nadzieja... Tak jak rozpoznal we mnie Czarownice, tak ja wiedzialam, ze mam przed soba kogos wiekszego niz zwykly czarownik, Wielkiego Adepta, ktoremu podobnych juz nie bylo w Escore, a nigdy w Estcarpie, gdzie Madre Kobiety przezornie kontrolowaly wiedze, zeby nie pojawil sie jakis poszukiwacz w niedozwolonej dziedzinie. -Kobieta - po raz trzeci powtorzyl nieznajomy. - A przeciez wycelowales w nia myslowa sonde. Wydaje sie, ze choc przemoczona i brudna, jest czyms wiecej, niz mozna by sadzic z jej wygladu. A jesli istnieje chocby najmniejsza szansa, ze jest tobie pokrewna, moj przyjacielu, to zaiste tej nocy los sie do mnie usmiechnal! -A teraz... - Ruchem glowy dal znak straznikom, ktorzy choc stloczeni wokol, nie mogli mnie dotknac, gdyz otoczona bylam jakas bariera. - A teraz umiescimy cie w bezpiecznym miejscu i poczekasz, dziewczyno, poki nie znajdziemy dosc czasu, zeby sie toba zajac. Czworka straznikow nieznacznie spychala mnie ze stopni, az znalazlam sie po przeciwnej stronie pomieszczenia, tuz za uwiezionym w krysztale adeptem. Nie mogl mnie juz widziec, ale wiedzialam, ze wyczuwa moja obecnosc tak samo, jak ja jego. Pozniej straznicy cofneli sie, a z podlogi wysunely sie cztery krysztalowe prety, grube jak moja piesc. Kiedy ich konce wyrosly ponad moja glowe, zaczely swiecic. Paralizujaca mnie sila zniknela, jednak gdy wysunelam reke, przekonalam sie, iz pomiedzy belkami rozciaga sie niewidzialna sciana. Bylam uwieziona. Miedzy niewidocznymi scianami bylo dosc przestrzeni, zebym mogla usiasc, wiec usiadlam i zaczelam rozgladac sie wokolo, chcac jak najwiecej dowiedziec sie o tym miejscu; bynajmniej sie nie zastanawiajac, czy bede miala z tego jakikolwiek pozytek. Widzialam teraz Ayllie. Lezala nieruchomo na drugim stopniu podwyzszenia, z odrzucona do tylu glowa, jakby nieprzytomna lub spiaca. Jeszcze zyla, gdyz jej piers falowala oddechem. Ja rowniez potrzebowalam snu. Kiedy tak siedzialam, napiecie i zmeczenie spadly na mnie niby duszaca zaslona i zrozumialam, ze musze odpoczac. Dlatego skoncentrowalam sie na pewnych zabezpieczeniach, ktore mialy mnie obudzic, gdyby wiezien krysztalowej kolumny probowal znow mna zawladnac. Zrobiwszy to, oparlam glowe na kolanach. W dloniach ukrywalam rozdzke, ktora przynioslam z Escore. Czy nalezala do adepta? Jesli tak, to musial ja od razu zauwazyc i pewnie chcialby odzyskac. Nie wiedzialam jednak, jak moglby po nia siegnac poprzez krysztalowe sciany swojej klatki. Nie watpilam, ze byl potrzebny wladcy tych podziemi. Mnie rowniez mogl czekac taki los. Odpedzilam jednak te mysl; musialam odpoczac, aby w razie potrzeby miec jasny umysl. Rozdzial XII Zasnelam i znowu przysnil mi sie sen. Nie byl to wszakze kolejny atak na moja wole ani zadanie posluszenstwa. Raczej wzieto mnie za reke i zaprowadzono w bezpieczne miejsce, gdzie moglismy sie wymienic myslami bez obawy, ze ktos nas podslucha. Do krainy snow przywiodl mnie wiezien krysztalowej kolumny. Wydawal sie mlodszy, bardziej wrazliwy, nie przepelniony nienawiscia, pragnieniem rozerwania wiezow i zniszczenia otaczajacego go swiata, nie palal zadza zemsty, byl pozbawiony tego wszystkiego, co w nim na jawie wyczytalam.Wiedzialam juz, ze jest adeptem tak przewyzszajacym Madre Kobiety z Estcarpu w kontrolowaniu Mocy, jak ja przewyzszalam Ayllie. Teraz poznalam jego imie, a raczej imie, ktorego uzywal, albowiem stare prawo glosi, ze nie wolno podawac prawdziwego imienia, gdyz wrog moglby sie nim posluzyc jak kluczem do wewnetrznej fortecy. Nazywal sie Hilarion i kiedys mieszkal w nadmorskiej cytadeli. Stworzyl brame, ktora widzialam we snie, poniewaz jego umysl nieustannie poszukiwal nowej wiedzy. A otworzywszy Przejscie miedzy swiatami, musial zbadac, co sie za nim krylo. Przybyl do tego swiata arogancki i dumny ze swej potegi - zbyt arogancki, gdyz, ufny w swoja dotychczasowa przewage, nie przedsiewzial odpowiednich srodkow ostroznosci. Wpadl wiec w pulapke nie majaca nic wspolnego z jego wiedza, bo taka nie zatrzymalaby go nawet na chwile. To niebezpieczenstwo zrodzila maszyna lub inna sciezka Mocy, ktorej nie mogl zrozumiec. Sila ta potrafila go wchlonac, uczynic czescia siebie, tak jak stworzyla polludzi, ktorych widzialam w miescie wiez, czesciowo zywe istoty, czesciowo maszyny. Miedzy wiezami a ta podziemna jama toczyla sie odwieczna wojna. Wydawalo sie, ze obecni mieszkancy wiez nie atakowali otwarcie podziemia, ale szaroskorzy sludzy na rozkaz swego pana napadali na miasto, zdobywajac tam rzeczy potrzebne do dzialania tej instalacji. Takie zycie trwalo od wielu, wielu lat, tak wielu, ze Hilarion nie potrafil okreslic ich liczby, a przebywal tutaj od dawna; na dlugo przed jego schwytaniem. Wiedzialam o tym, bo dni adeptow w Escore skonczyly sie ponad tysiac lat temu. Maszyny te umieszczono pod ziemia przed wiekami, kiedy prowadzono wielka wojne, i nadal dzialaly, jakkolwiek swiat na powierzchni zostal tak zniszczony, ze pozostaly zen tylko wieze. Zaczely sie wlasnie psuc, kiedy przybyl Hilarion, ale po jego schwytaniu wstapilo w nie nowe zycie dzieki Mocy. Hilarion kontrolowal je w pewnym stopniu, chociaz wlasciwym i jedynym panem byl i jest Zandur. Slyszac to zapytalam z niedowierzaniem, jak czlowiek moze zyc tak dlugo. -Alez on nie jest prawdziwym czlowiekiem! - odparowal Hilarion. - Moze byl nim kiedys. Z czasem nauczyl sie wyrabiac inne ciala w specjalnych cysternach i przenosi sie do nich, kiedy cialo, ktorym wlasnie dysponuje, starzeje sie lub choruje. Jego maszyny tak go ochraniaja, ze nie dociera do niego zaden impuls, nawet najsilniejszy, jaki moge wyslac. Wkrotce dowie sie, ze masz nature podobna do mojej i uwiezi cie, by zwiekszyc moc swoich maszyn... -Nie! -Ja takze powtarzalem kiedys: Nie i nie, i nie! Lecz moje "nie" nic nie znaczylo wobec jego "tak". I jeszcze jedna sprawa - razem mozemy sie uwolnic - musze tylko wydostac sie z tego krysztalu, ktory anuluje wszystko, co przeciw niemu wysylam, a wtedy zobaczymy, kto jest silniejszy, czlowiek czy maszyna! Albowiem teraz znam te maszyny jak nikt nigdy dotad, znam ich dzialanie i slabe strony. Wiem, ze mozna je zaatakowac. Wypusc mnie stad, Czarownico! Uzycz mi swej Mocy, a oboje sie uwolnimy. Jesli mi nie pomozesz, Zandur uwiezi cie tak, jak wiezi mnie od tylu, tylu lat. -Wlasnie mnie uwiezil - zauwazylam ostroznie. Argumentacja Hilariona byla logiczna, ale nie zapomnialam jego pierwszej proby zrobienia ze mnie broni, ktora zamierzal sie posluzyc, a nie sojusznika w walce. Wyczytal to w moich myslach i rzekl: -Wiezienie rodzi niecierpliwosc w czlowieku. A jezeli ten czlowiek zobaczyl przed soba klucz do swej celi, moze w poblizu, czyz po niego nie siegnie? Przynioslas tutaj rzecz, ktora nalezy do mnie, i w moich rekach bedzie wiecej warta niz jakakolwiek stalowa bron, niz plujace ogniem prety, jakie ci ludzie zwracaja przeciw sobie w smiertelnych zmaganiach. -Rozdzke. -Tak, rozdzke. Jest moja i nigdy nie myslalem, ze kiedys jeszcze ja zobacze. Tobie na nic sie nie przyda. Ale mnie... mnie da moc, ktora odebral mi ten swiat! -Ale jak ja odzyskasz? Nie sadze, zeby mozna bylo latwo rozbic twoja kolumne. -Ona tylko wyglada na masywna, to jest widzialne pole silowe. Przyloz do niego rozdzke! -Wiec moge w ten sposob uwolnic rowniez i siebie! -Nie! Znasz nature takiej rozdzki. Poslucha tego, kto ja stworzyl, w obcych rekach dziala bardzo slabo. To nie twoj klucz, tylko moj. Powiedzial prawde. Ale ja bylam teraz wiezniem tak jak on, a jego rozdzka znajdowala sie od niego tak daleko, jakby i ja uwieziono w krysztale. -Ale przeciez... Nie wiem, co chcial mi jeszcze powiedziec. Nagle zniknal z mojego snu niczym zdmuchnieta swieca i znalazlam sie sama. Nie wiem, czy dalej spalam, czy zaraz sie obudzilam. Gdy otworzylam oczy, wszystko wygladalo tak samo jak przedtem. Siedzialam, pilnowana przez swietlne kolumienki, Hilarion stal w krysztalowej trumnie i widzialam tylko jego plecy. A jednak cos sie zmienilo: srebrne druty wyrastajace ze szczytu kolumny rytmicznie falowaly, zauwazylam tez blyski i migotanie na kilku tablicach, ktore przedtem byly ciemne i opuszczone. Teraz siedzieli przy nich szaroskorzy mezczyzni. Zandur spacerowal wokol podwyzszenia, co jakis czas zatrzymujac sie przed jedna z rozjarzonych tablic, jakby czytal te swiatla niczym runy. Mial pelna napiecia twarz, a przeciez jego sludzy pracowali automatycznie, zdajac sie troszczyc tylko o wykonywane zadanie. Uslyszalam glosny trzask. Zandur odwrocil sie blyskawicznie w strone wielkiej tablicy oddzielajacej to pomieszczenie od komorek szaroskorych ludzi. Swietlna fala przebiegla przez jej powierzchnie. Zandur uwaznie przyjrzal sie plataninie swietlnych linii i podbiegl do pustego krzesla przed jedna z mniejszych tablic. Jego palce zatanczyly po guzikach. Wtedy poczulam bolesne uderzenie, jakby ktos smagnal batem moje obnazone cialo. To nie byl sen. Odczulam, choc w nieco mniejszym stopniu, zadanie lub kare wymierzona Hilarionowi. Wiec to w taki sposob Zandur zmuszal swego wieznia do posluszenstwa! A przeciez Hilarion nie powiedzial mi o tym. Zdumial mnie hart ducha czlowieka, ktorego tak dlugo trzymano w niewoli i poddawano torturom. Istnieja sposoby, za pomoca ktorych umysl moze uciec przed bolem i potrzebami ciala, wewnetrzna dyscyplina, ktorej ludzie ze Starej Rasy ucza sie wczesnie, bo jezeli chce sie wladac Moca, trzeba najpierw kontrolowac siebie. Hilarion mogl sie do nich odwolac, chyba ze maszyny rowniez je anulowaly. Powinnam pomoc uwiezionemu adeptowi nie tylko z litosci; przeciez mnie takze mogl spotkac taki sam los. Mialam jego rozdzke. Teraz obrocilam ja w rekach. Hilarion ostrzegl mnie, ze rozdzka tylko jego poslucha. Ale jak mu ja dostarczyc? Bylam pewna, ze Zandur uwolni mnie z prowizorycznego wiezienia, kiedy bedzie przygotowany na wszystkie proby ucieczki. Pozostala mi wiec jedynie Ayllia. Spojrzalam w strone, gdzie nadal lezala nieruchomo. Czy Zandur mogl wykryc telepatyczne sygnaly i w jakim stopniu? Darzylam jego maszyny szacunkiem, poniewaz zupelnie ich nie rozumialam. Czy byly wsrod nich takie, ktore wychwyca myslowe poslanie i powiadomia swego pana? A ja przeciez jeszcze nie odzyskalam w pelni mozliwosci telepatycznych, stalam sie kaleka i musze kustykac tam, gdzie kiedys moglam biec. W kazdym razie, jesli Ayllii nie zamknieto tak jak mnie w niewidzialnym wiezieniu, bede mogla sie nia posluzyc. Sprzyjal mi fakt, ze byla nieprzytomna. Madre Kobiety kierowaly ludzkimi umyslami za pomoca halucynacji i snow. Jezeli dotre do Ayllii i jesli moje poslanie nie zostanie wykryte... O ile moglam sie zorientowac, Zandur byl calkowicie pochloniety swietlnymi tablicami. Vupsallka nadal lezala w miejscu, gdzie ja ostatnio widzialam, teraz odwrocona na bok, z glowa oparta na zgietym ramieniu, jakby spala. Jesli tak, to tym lepiej dla mnie. Zaczelam stopniowo wylaczac sie z otoczenia. Byla to tradycyjna metoda kontroli mysli. Dobry rezultat zalezal od wrazliwosci osoby, ktora zamierzalam kontrolowac. W Estcarpie, w przeciwienstwie do tych lochow, nic nie przeszkadzalo mi sie skupic, a ja obawialam sie dotknac pasma, ktorego uzywal Hilarion, zeby nie zaalarmowac Zandura. Tak jak mnie nauczono, zamknelam oczy na wszystko poza cialem Ayllii. Nie musialam budowac w mysli jej wizerunku, poniewaz mialam ja przed soba. Zaczelam nadawac, szukajac zarazem pasma wlasciwego jej umyslowi. Wydawalo mi sie, ze nikt nie pilnowal Vupsallki, moglam sie jednak mylic. Byl to ogromny wysilek, gdy tak wytezalam okaleczona moc. "Ayllio! - nadalam tak, jakbym zawolala ja na glos. - Ayllio! Ayllio!" Wiele razy widzialam rybakow, ktorzy cierpliwie zarzucali wedke, pozwalali jej unosic sie na powierzchni wody, znow ja wyciagali i ponownie zarzucali - bez rezultatu. I tak wlasnie dzialo sie teraz ze mna. Walczylam z rozpacza, z przekonaniem, ze nie uzyskam tego, co kiedys bylo dla mnie prostym cwiczeniem. "Ayllio!" - Nie, nie moglam jej dotknac. Albo brakowalo mi sil, albo cos niweczylo moje usilowania. Zaraz... Jesli tak sie rzeczy mialy, to jak Hilarion pojawil sie w moim snie? Czy naprawde to sie zdarzylo? A moze to tylko halucynacja stworzona przez Zandura? Niektorzy Adepci nie sluzyli Ciemnosci, ale wiekszosc tak. Czy Hilarion byl jednym z nich? Zawahalam sie, przywolalam wspomnienia i poznalam gorycz porazki. Wycofalam sie na jakis czas w otchlan niepamieci, a pozniej znow zaczelam rozmyslac, majac jasniejszy umysl. Moj wspolwiezien byl czescia tego, co Zandur robil za pomoca swoich maszyn. Wymagalo to myslowego kontaktu, poniewaz jego cialo bylo uwiezione. Na wlasne oczy widzialam, ze szaroskorzy mezczyzni naciskali guziki, jakby z pamieci, nie z wlasnej woli, nie dlatego, ze rozumieli i mysleli. Wobec tego mialam do czynienia z energia pokrewna naszej Mocy, z ktora mozna byloby sie polaczyc. Przypuscmy, ze podlaczylabym sie czesciowo, budujac baze dla mojej chwiejnej lacznosci myslowej. Wydalo mi sie to nader kuszace, ale krylo sie w tym pewne niebezpieczenstwo. Albowiem taki kontakt mogl przyciagnac cala moja osobowosc tak, jak magnes przyciaga zelazo. Zdawalam sobie sprawe, ze to, co sie teraz dzialo, wymagalo ogromnego wysilku od Hilariona. Czy Zandur potrzebowal snu? Moze jego sztuczne cialo nie znalo zmeczenia? Czy jego maszynom kiedykolwiek brakowalo energii? A skoro tak, to kiedy jej zabraknie? Na pewno dla mnie za pozno, poniewaz Zandur moze sobie przypomniec, ze ma drugiego wieznia, i zajac sie moja osoba. Zaczelam obserwowac otoczenie i przekonalam sie, ze w czasie, kiedy zajmowalam sie Ayllia, dokonala sie tam zmiana: dodatkowe tablice znow byly ciemne, a krzesla przed nimi puste. Zandura zas zobaczylam z drugiej strony podwyzszenia, stal przed Hilarionem. Spogladal na adepta i widzialam usmiech zadowolenia na jego twarzy. Odezwal sie, a jego slowa, choc ciche, dotarly do mnie: -Dobrze sie spisales, moj przyjacielu. Jezeli nawet nie dobrowolnie, to jednak powiekszyles nasze dokonania. Nie wierze, aby ci z wiez znowu tego sprobowali: nie lubia ponosic strat. - Pokrecil powoli glowa, jakby przygladal sie z duma wnetrzu ogromnej komnaty. - Dokonalismy wiecej, niz uwazalismy za mozliwe, kiedy instalowalismy je tutaj. Byly wtedy tylko maszynami, przedluzeniem naszych rak, oczu i mozgow. Teraz sa czyms wiecej, a mimo to... - jego twarz wykrzywil nagle konwulsyjny grymas - a mimo to nadal nimi rzadzimy, a nie one nami! I tak musi byc, dopoki stoi choc jedna wieza. Budowniczowie wiez postapili gorzej, niz im sie wydawalo, kiedy oddali sie w moc maszyn. My wiedzielismy lepiej! Czlowiek - uderzyl piescia w rozwarta dlon - czlowiek istnieje, czlowiek przetrwal! Czlowiek, powtorzylam w mysli. Czy mowil tak o sobie? Przeciez Hilarion powiedzial, ze Zandur dawno przestal byc czlowiekiem w naszym rozumieniu tego slowa; a moze mowil o swoich slugach, bezdusznych stworach dzialajacych tylko na rozkaz, pozbawionych woli i umyslu? Przemawial jak ktos, kto toczy sprawiedliwa wojne. W Escore mowilismy tak o walce z mocami Ciemnosci, a w Estcarpie o bojach z Karstenem i Alizonem. W podobnie zacietych zmaganiach kryje -sie pulapka, ktora niewielu udaje sie ominac. Przychodzi bowiem chwila, kiedy dla walczacych cel zaczyna uswiecac srodki. Wydarzylo sie tak wtedy, gdy Madre Kobiety przewrocily graniczne gory, kladac w ten sposob kres karstenskiej inwazji, ale zgodzily sie zaplacic za to zyciem. Wkroczyly wowczas na bardzo waska sciezke, z ktorej jednak nie zboczyly - wprawdzie przywolaly Moc dla rozprawy z wrogami, ale nie pokumaly sie z silami Ciemnosci. Tutaj moglo sie stac inaczej. Mozliwe, ze kiedys Zandur byl taki jak moj ojciec i bracia, a pozniej poszedl droga Dinzila, albo tez znecila go mysl o zwyciestwie, badz upoila wladza, ktorej coraz bardziej pozadal. A moze oszukiwal sam siebie, ze wszystko robi dla wznioslego celu, i przez to stal sie jeszcze niebezpieczniejszy. -Czlowiek przetrwal - powtorzyl. - Tutaj - czlowiek przetrwal! - Podniosl glowe i spojrzal na Hilariona, jakby rzucal wiezniowi wyzwanie i zachecal do zanegowania tych slow. Srebrne druty, ktore przedtem staly prosto i falowaly energia, teraz zwisaly bezwladnie wokol krysztalowej trumny, niczym cienka kurtyna zaslaniajaca wieznia w jej wnetrzu. A jezeli Hilarion mial odpowiedz na slowa Zandura, nie odezwal sie. Po raz pierwszy przyszla mi do glowy nowa mysl. Dlaczego rozumialam mowe Zandura? Na pewno nie byl to jezyk Starej Rasy, nawet tak zmieniony i przeksztalcony jak w Escore, ani mowa Sulkarczykow. W koncu dlaczego mialyby nimi byc? Przeciez znalazlam sie w innym swiecie - chyba ze Zandur rowniez kiedys przybyl tu przez jedna z bram. Domyslilam sie wtedy, ze to czary maszyn. Musialy wychwycic wypowiedziane przez niego slowa i przetlumaczyc je dla nas. Czego nie mogly zrobic te maszyny? Zamierzalam zrezygnowac z planu podlaczenia sie do nich, ale teraz do niego powrocilam. Energia maszyn byla zlaczona z Hilarionem. Potrzebowalam jej... Ale jeszcze bardziej potrzebowalam czasu! Zandur oddalil sie od podwyzszenia i szedl w moja strone. Na szczescie nie zmienilam swojej pozycji. Gdybym zdolala go zwiesc udajac, ze spie... nawet tak niewielkie oszustwo mogloby zapewnic mi przewage. Zamknelam oczy. Wiekszosc brzeczacych swiatel zgasla, wiec wyraznie slyszalam zblizajace sie kroki. Czy stal teraz wpatrujac sie we mnie? Chociaz nie podnioslam wzroku, wyczulam, ze tak wlasnie bylo i czekalam w napieciu na slowa, ktore mnie powiadomia, iz nadszedl kres nawet tej ograniczonej swobody, jaka sie jeszcze cieszylam. Wszelako Zandur nic nie powiedzial i po chwili uslyszalam oddalajace sie kroki. Policzylam do piecdziesieciu i dla pewnosci jeszcze raz do piecdziesieciu. Kiedy otworzylam oczy, nie zobaczylam go. Samotny szaroskory mezczyzna siedzial przed jedyna rozjarzona tablica. Procz Ayllii, wieznia w krysztale i mnie nie bylo nikogo w wielkiej komnacie. Hilarion... Nie! Gdybym dotknela jego umyslu, mogliby rozpoznac moje z nim pokrewienstwo, a tego musze za wszelka cene uniknac. Wiedzialam tyle tylko, ze powinnam zachowywac sie jak w przypadku wiezi telepatycznej, ktora laczyla mnie z Kyllanem i Kemocem wtedy, gdy znajdowalismy sie z dala od siebie. Istnieje wiele pasm komunikacyjnych, ktore najlatwiej sobie wyobrazic jako jaskrawe wstazki ulozone poziomo jedna nad druga. Dotkniecie ich mysla jest swoistym poszukiwaniem. Moj brat Kyllan zawsze umial odszukac pasma komunikacyjne zwierzat i poslugiwac sie nimi, lecz ja nigdy nie szukalam innych pasm poza tymi, ktorych uzywaly Madre Kobiety. Teraz musialam zapuscic sie wyzej, a moze nizej niz pasma Madrych Kobiet, i przypuszczalnie zajmie mi to sporo czasu, a mialam go bardzo niewiele. Na poczatek wybralam dobrze mi znane pasmo moich braci. Nie wydaje mi sie, bym krzyknela. Jezeli nawet to zrobilam, siedzacy przed pulpitem z guzikami sluga Zandura nie odwrocil glowy, co by znaczylo, iz mnie uslyszal. Przez chwile dotknelam tak silnego i glosnego zewu, ze wstrzasnieta stracilam z nim kontakt jak wtedy, kiedy umysl Hilariona spotkal sie z moim. Kyllan? Kemoc? Juz kiedys Kemoc poszedl za mna do nieznanego swiata, bardziej przerazajacego i obcego ludziom naszej krwi niz ten, w ktorym teraz przebywalam. Czy znow pociagnelam go za soba? "Kemocu!"... zawolalam bezglosnie. "Ty... kim ty jestes?". Odpowiedz byla tak ostra i zadzwieczala mi w glowie tak glosno, ze na chwile ogluszyla moj umysl niczym donosny okrzyk. "Kaththea - powiedzialam bez namyslu prawde. - Czy to ty, Kemocu?"... zapytalam i jakas czesc mojej istoty pragnela uslyszec tak, inna zas obawiala sie tego. Bo gdybym jeszcze musiala sie bac o jego bezpieczenstwo, staloby sie to dla mnie brzemieniem nie do zniesienia. Nie odpowiedziano mi slowami, ale jak przez okno zajrzalam do wykutego w skale, ponurego i ciemnego pomieszczenia. Zobaczylam tam ustawiona na stoliku kamienna mise, w ktorej zarzyla sie garsc wegli, rzucajacych nikle swiatlo na otoczenie. W tym blasku stala jakas kobieta odziana w podrozny stroj Starej Rasy, ciemnozielony kaftan i spodnie do konnej jazdy. Wlosy miala splecione w warkocze i przykryte obcisla siatka. Poczatkowo nie widzialam twarzy tej kobiety, gdyz byla odwrocona ode mnie i wpatrywala sie w ogien. Pozniej zwrocila sie w moja strone, jakby mogla zobaczyc mnie przez okno. Jej oczy rozszerzyly sie ze zdumienia, a nie powinna byc bardziej zaskoczona ode mnie. "Jaelithe!" Moja matka! Ale jak... gdzie? Pozegnalysmy sie przed laty, kiedy odjechala szukac mojego ojca, ktory zaginal gdzies na morzu. Szukala go za pomoca czarow i wszyscy troje wzielismy w tym udzial. Wtedy to po raz pierwszy wykorzystalismy w praktyce nasze zdolnosci. Czas jej nie tknal, wygladala teraz tak samo jak wowczas, gdy tymczasem ja z dziewczynki stalam sie kobieta. Ta zmiana nie wprawila mojej matki w zaklopotanie i Jaelithe mnie poznala. "Kaththea! - Zrobila krok w moja strone, oddalajac sie od przenosnego piecyka, i wyciagnela rece, jakbysmy mogly dotknac sie poprzez dzielaca nas dziwna przestrzen. Pozniej na jej twarzy pojawil sie niepokoj i zapytala szybko: - Gdzie jestes?" "Nie wiem. Przeszlam przez brame..." Machnela reka, jakby to nie mialo znaczenia. "Tak, ale opisz mi, gdzie jestes!" Zrobilam to najkrocej, jak moglam. Kiedy skonczylam, Jaelithe westchnela z ulga. "Wiec przynajmniej to jest dobra nowina, poniewaz przebywamy w tym samym swiecie. A teraz - czy to nas szukalas?" Nie, nie wiedzialam, ze tu jestescie ... odrzeklam i opowiedzialam jej o swoich planach. Adept, ktory otworzyl brame, trzymany w wiezieniu! - powiedziala w zamysleniu. - Wydaje mi sie, corko, ze przypadkowo natrafilas na cos, co moze uratowac nas wszystkich. Twoj plan posluzenia sie tamta dziewczyna uwazam za dobry. Ale prawda jest tez, ze bedziesz potrzebowala pomocy z zewnatrz. Zobaczymy, co da sie zrobic. Simonie - zawolala w mysli - chodz tu predko! - Pozniej znow skupila na mnie cala uwage. - Pozwol mi zobaczyc te dziewczyne twoimi oczami - i pokoj tez..." Zrobilam dla niej to, czego nie chcialam zrobic dla Hilariona. Poddalam sie jej woli i nasze umysly mocno sie polaczyly; wiedzialam, iz widzi to samo, co ja. Obracalam powoli glowa, zeby wszystko jej pokazac. "Czy to sa Kolderczycy?"... zapytalam. "Nie. Dostrzegam jednak pewne podobienstwo. Mysle, ze ten swiat byl kiedys bliski Kolderowi i ze cos z ich Mocy rozprzestrzenilo sie na niego. Ale to niewazne. Wiem, gdzie znajduje sie wejscie do podziemia, w ktorym przebywasz. Przybedziemy do ciebie tak szybko, jak bedziemy mogli. Do tej chwili nie lacz sie z nami, chyba ze bedziesz musiala. Zrob to, jezeli ten Zandur zechce cie uwiezic tak jak Hilariona". "A Ayllia?" "Masz racje, ona moze sie stac twoim kluczem do wolnosci. Ale jeszcze nie mozemy jej uzyc, potrzebujemy czasu. Przede wszystkim musimy uwolnic Adepta. Zna te brame, bo ja stworzyl, i bedzie mu posluszna. Jezeli mamy kiedykolwiek powrocic do Estcarpu, musimy ja otworzyc!" Nagle usmiechnela sie i mowila dalej: "Odnosze wrazenie, ze dla ciebie, corko, czas biegl szybciej niz dla nas. l wydaje mi sie, ze wydalam na swiat corke, jakiej pragnelam, dziecko zarowno mojego ciala, jak i ducha. Uwazaj, Kaththeo, i nie odrzuc przypadkiem tego, co moze ocalic nas wszystkich. Zerwe teraz lacznosc, ale juz wiemy, jak sie polaczyc, i jesli bedziesz potrzebowala, wezwij nas bez wahania!" Okno kamiennej komnaty zniknelo. Zaczelam sie zastanawiac, w jaki sposob znalezli sie tu moi rodzice. Jaelithe zwracala sie do Simona, jakby przebywal w pewnej odleglosci od niej, lecz w tym samym swiecie. Czy przypadkiem natknal sie na inna Brame prowadzaca do tego swiata, a ona poszla za nim? Jezeli tak bylo, to nie zdolali wrocic. Powrocilam mysla do Hilariona. Moja matka powiedziala, ze stworzona przez niego brama bedzie mu posluszna. Wobec tego musimy go uwolnic, jesli chcemy wrocic. Czy czas byl teraz naszym przyjacielem czy wrogiem? Pomacalam w faldach oponczy i wyjelam paczuszke z jedzeniem, ktora zabralam slugom Zandura. Byl to prostopadloscian jakiejs ciemnobrazowej substancji, ktora zaczela mi sie kruszyc w palcach, kiedy sprobowalam ulamac odrobine. Powachalam pozostaly kawalek: mial dziwny zapach, trudno powiedziec, przyjemny czy nieprzyjemny. Lecz bylo to jedyne pozywienie, jakim dysponowalam, a w dodatku dreczyl mnie glod. Skruszylam je w zebach. Bylo bardzo suche i mialo konsystencje piasku, zupelnie jakby skladalo sie z szarego niczym popiol pylu pokrywajacego ten swiat. Popilam je woda i jakos przelknelam. Teraz musialam tylko czekac, a oczekiwanie bywa niekiedy bardzo trudne. Rozdzial XIII Moglam jednak rozmyslac. Moja matka powiedziala, ze w tym swiecie czas biegnie wolniej niz w naszym. Wiec to dlatego nie wygladala starzej niz wtedy, kiedy wyruszyla na poszukiwanie Simona. Bylismy wowczas dziecmi, ktore jeszcze nie zaczely samodzielnie kroczyc sciezka zycia. Teraz czulam sie niepomiernie starzej niz w tamtej godzinie.Zrozumialam, ze moi rodzice po przybyciu do tego swiata stali sie jego wiezniami, gdyz nie znalezli bramy, przez ktora mogliby wrocic. Stad podniecenie Jaelithe, kiedy uslyszala o Hilarionie. Ale jesli odwaza sie tu przybyc, czy nie zostana wciagnieci do tej samej sieci? Juz chcialam ja ostrzec, lecz w pore przypomnialam sobie slowa mojej matki, iz zna miejsce, gdzie mnie wieziono. Jezeli tak sie rzeczy maja, to na pewno wie, jakie groza tu niebezpieczenstwa. Otaczajace mnie krysztalowe kolumienki nadal plonely jaskrawym swiatlem, a srebrne druty zaslanialy wiezienie Hilariona. Moze spal? Wtem zauwazylam jakis ruch na podwyzszeniu, gdzie szala Ayllia. Nie skrepowano jej widzialnymi wiezami. Teraz odzyskiwala przytomnosc. Usiadla powoli, potrzasnela glowa, oczy miala otwarte. Niezupelnie zdawala sobie sprawe, gdzie sie znajduje, i nadal byla oszolomiona jak Podczas naszej wedrowki do miasta wiez. Nie podniosla sie, tylko zaczela pelzac wzdluz stopnia, na ktorym przedtem lezala. Przyjrzalam sie dyzurujacemu szaroskoremu mezczyznie. Siedzial nieruchomo przed swoim pulpitem, jakby widzial tylko swiatla plasajace na tablicy. Ayllia dotarla do naroznika stopnia, okrazyla go i zaczela troche wolniej czolgac sie do przeciwleglego kranca podwyzszenia. Za chwile lub dwie strace ja z oczu, znajdzie sie poza moim zasiegiem. Kazalam sie jej zatrzymac. Ale jesli nawet moj rozkaz dotarl do jej mozgu, nie zareagowala. Po chwili znikla mi z oczu, jak sie tego obawialam. Wtedy zauwazylam, ze jedna ze srebrnych wici zwisajacych wokol krysztalowej kolumny poruszyla sie lekko, dotknela nastepnej, a tamta jeszcze nastepnej, i tak po kolei wszystkie zadrgaly w sposob prawie niewidoczny. W tym ruchu bylo cos ukradkowego, jakby mial pozostac niedostrzegalny dla postronnego obserwatora. Nie pamietam, czy druty poruszyly sie, zanim Ayllia sie obudzila, czy tez stalo sie to dopiero po jej przebudzeniu. Czyzby Hilarion wprowadzal w zycie moj wczesniejszy zamiar i nawiazal lacznosc z umyslem barbarzynskiej dziewczyny, a potem przejal nad nia kontrole, zeby sprobowac sie uwolnic? Nie widzialam dwoch stron podwyzszenia. Trzecia, gdzie przedtem lezala Ayllia, mialam przed soba, czwarta tez moglam dojrzec. Lecz gdyby Vupsallka ku niej sie skierowala, na pewno zauwazylby ja siedzacy nieruchomo sluga Zandura. Czekalam w napieciu, az Ayllia znajdzie sie w moim polu widzenia, ale daremnie. Widzialam tez dobrze przejscie w wielkiej swietlnej tablicy. Jezeli Ayllia sprobuje tamtedy wyjsc, na pewno ja zobacze. Wtedy bede musiala skontaktowac sie z Jaelithe, gdyz inaczej strace jedynego mozliwego pomocnika. Lecz Vupsallka nie podkradla sie do waskiego przejscia. Przez wielka tablice przebiegla jeszcze jedna swietlna fala. Towarzyszyl jej ten sam dzwiek, ktory wczesniej zaalarmowal szaroskorych mezczyzn. Srebrne wasy na krysztalowej kolumnie poruszyly sie i uniosly tak powoli, ze wprost widzialam na wlasne oczy, jak kazdy z nich byl smiertelnie wyczerpany. Przez drzwi w swietlnej tablicy wmaszerowala grupa slug Zandura, a w pewnej odleglosci za nimi szedl sam Zandur. Nie mialam czasu znow udac spiacej, bo wszystko stalo sie zbyt nagle. Przerazilam sie, kiedy ujrzalam szaroskorych mezczyzn otaczajacych moje niewielkie wiezienie z rozjarzonych pretow. Zandur podszedl wolno. Zatrzymal sie, oparl rece na biodrach i przygladal mi sie uwaznie. Wstalam instynktownie, gdy okrazyli mnie jego straznicy. Wytrzymalam spojrzenie Zandura tak spokojnie, jak tylko zdolalam. Nie byl to pojedynek woli, ktory moglabym stoczyc z czlowiekiem ze Starej Rasy: nie laczyla nas Moc. Postanowilam jednak w duchu, ze Zandur nie nagnie mnie latwo do swoich celow. Nie skontaktowalam sie tez z moja matka, bo chcialam to zrobic tylko w ostatecznosci. Zandur podjal jakas decyzje. Strzelil palcami prawej reki. Jeden ze straznikow przeszedl na druga strone podwyzszenia, wrocil pchajac przed soba cos, co wygladalo jak skrzynia postawiona na jednym z wezszych bokow, i umiescil to przede mna. Z jednej strony biegl tam waski pasek z nieprzezroczystej substancji przypominajacej z wygladu to cos, z czego zrobiono swietlne tablice. Pan podziemia stanal z drugiej strony skrzyni i przebiegl palcami po tym pasku, najpierw z wahaniem, pozniej zas ze zniecierpliwieniem, jakby oczekiwal latwej odpowiedzi i nie otrzymal jej. Nic jednak nie powiedzial, a szaroskorzy mezczyzni nie okazywali najmniejszego zainteresowania czynnosciami swego pana. Po prostu stali wokol mnie niczym zywy plot. Zandur trzykrotnie dotknal waskiej tablicy, a kiedy zrobil to po raz czwarty, nieprzejrzysty pasek ozyl. Nie zafalowal swiatlem, ale pojawila sie w nim bladoniebieska plama. Ten kolor! Kolor zaczarowanych kamieni zapewniajacych bezpieczenstwo w Escore! Popatrzylam tylko na niego i juz poczulam sie lepiej. Mialam dziwne uczucie, ze gdybym oparla reke na tablicy, po ktorej pelzl, pokrzepilby mnie mocniej niz niedawno skonczony posilek. Lecz Zandur z ostrym okrzykiem cofnal palce, jakby sie sparzyl tam, gdzie wcale nie spodziewal sie ognia. Pospiesznie nacisnal dziwna tablice w innym miejscu. Rozprzestrzeniajacy sie po jej powierzchni kolor sciemnial. Pomyslalam wtedy, ze wrog, ktory mnie tu wiezi, na pewno przeprowadza na mnie jakis test Mocy. Dlugo nie odrywal dloni, az niebieska fala zalala cala tablice. Pozostala juz nie zmieniona, ani nie pojasniala, ani nie sciemniala. Zandur skinal z zadowoleniem glowa i cofnal palec. Niebieski kolor natychmiast zniknal. -Takie same, a jednak nie identyczne. - Odezwal sie po raz pierwszy, od kiedy tu bylam. Mogl zwracac sie do mnie albo glosno myslec, ale w obu wypadkach nie uwazalam za stosowne odpowiedziec. -Ty - jeszcze raz machnal reka i jego pomocnicy odciagneli dziwna skrzynie - co z ciebie za stwor? Co ze mnie za stwor?! Wydalo mi sie, ze porownal mnie ze swoimi maszynami. Dla niego nie bylam osoba, lecz stworem. Poczulam gniew podobny do tego, ktory wrzal w sercu Hilariona. Czyzby Zandur znal Moc tylko jako wytwor Maszyn i dlatego uwazal nas za zywe maszyny, poniewaz nia wladalismy? -Jestem Kaththea z Domu Tregartha - odpowiedzialam najdumniej, jak potrafilam, chcac podkreslic fakt, ze moze bardziej jestem czlowiekiem niz on. Zandur rozesmial sie szyderczo, co mnie jeszcze bardziej rozgniewalo. Lecz wtedy odezwal sie wewnetrzny glos: Nie pozwol mu grac na swoich uczuciach, poniewaz w tym kryje sie niebezpieczenstwo. Uwazaj na kazdy krok, ktory musisz zrobic. Odwolalam sie wiec do nauk Madrych Kobiet i zmusilam sie, zeby patrzec na niego obiektywnie, tak jak one by to zrobily. Moze pomoglo mi ich przekonanie, ze mezczyzna jest istota nizsza? Nigdy tego nie zaakceptowalam - nie moglam, wiedzac, ze moi bracia i ojciec rowniez moga kontrolowac Moc - ale kiedy czlowiek nieustannie styka sie z taka postawa, bardzo latwo moze ja zaakceptowac jako sposob na zycie. Wiezil mnie mezczyzna, ktory kiedys byl podobnym mi czlowiekiem. Nie mial jednak wrodzonego daru wladania Moca, lecz musial polegac na martwych maszynach, ktore mu sluzyly jak nam nasze umysly i dusze. Wobec tego, mimo calej swej pychy, nie mogl sie rownac z Czarownica z Estcarpu. Ale przeciez przebywal tu Hilarion, adept, ktory wpadl w zastawiona przez Zandura pulapke. To prawda - szybko to sobie wyjasnilam - ale Hilarion przybyl nie przygotowany i zostal schwytany, zanim zdal sobie sprawe z grozacego mu niebezpieczenstwa. A ja... ja moglam miec odpowiednie zabezpieczenie. -Kaththea z Domu Tregartha - powtorzyl Zandur takim tonem, jakim sie kpi z dziecka przez wielokrotne powtarzanie jego prostych stwierdzen. - Nic nie wiem o tym Tregarcie, czy jest to kraj, czy tez klan. Ale wydaje mi sie, ze masz cos, co moge spozytkowac, kiedy tylko ulokujemy cie jak tamtego - machnal reka w strone Hilariona. - I bedzie dla ciebie lepiej, Kaththeo z Domu Tregartha, jesli zrobisz to, czego od ciebie zadamy, gdyz za nieposluszenstwo spotka cie kara, ktorej nie chcialabys przezyc po raz drugi. Chociaz musisz byc uparta, jezeli jestes z nim spokrewniona. Nic na to nie odpowiedzialam; lepiej nie dac sie wciagnac w zadne spory. W wielu przypadkach mowa jest srebrem, a milczenie zlotem. Bylam juz pewna, ze Zandur nie mogl czytac w moich myslach bez pomocy swoich maszyn. Dlatego spokojnie ukladalam plany i nie obawialam sie, ze zostana odkryte. Pomocnicy Zandura nie potrzebowali slownych rozkazow; moze kontrolowal ich tak, jak ja chcialam kontrolowac Ayllie. Podzielili sie na dwie grupy i pomaszerowali w ciemny zakatek wielkiej komnaty poza moimi plecami. Nie odprowadzilam ich spojrzeniem, poniewaz chcialam miec oko na ich pana. Zandur usiadl przed jednym z malych pulpitow i obrocil sie w krzesle ku mnie. Zdawal sie czuc swobodnie, a to bardzo mnie zaniepokoilo... Jesli bowiem uwazal, ze calkowicie mnie kontroluje, moze zagrazalo mi wieksze niebezpieczenstwo, niz sadzilam. Ayllia? Nie zobaczylam jej w przeciwleglym rogu komnaty, nie skierowala sie tez do drzwi w wielkiej tablicy. Wobec tego musi byc teraz przed Hilarionem. Procz Zandura i jego slugi nadal tkwiacego nieruchomo przed tablica, w sali nie bylo nikogo. Wlasnie wtedy wezwalam rodzicow. Balam sie, ze lepsza okazja juz mi sie nie trafi. Zawolalam nie zamykajac nawet oczu dla koncentracji. "Jaelithe... Simonie!" Natychmiast nadeszla ich odpowiedz - silna, zdecydowana - jak opiekuncze ramiona, jak tarcza chroniaca przed ciosem miecza. Stare opowiesci mowia, ze jesli wladca lub wladczyni Mocy chce na zawsze pogodzic skloconych kochankow, potrzasa miedzy nimi oponcza. Moglam niemal uwierzyc, ze mam przed soba ow plaszcz, ze moge go widziec i dotknac. Lecz poczucie bezpieczenstwa nie odwiodlo mnie od tego, co zamierzalam zrobic. "Czego potrzebujesz?"... zapytala szybko moja matka. "Rozprawic sie z Zandurem - teraz!" "Zaczerpnij". Tym jednym slowem wyrazila zarazem zgode i rozkaz. Zaczerpnelam Mocy, poniewaz bylam bardzo slaba. Poczulam w sobie taka sile, jakiej nie znalam od czasu, kiedy sprzymierzylam sie z Dinzilem. Wszystko, co odzyskalam dzieki naukom Utty i moim wlasnym wysilkom, zbladlo jak plomyk swiecy w blasku slonca stojacego w zenicie. Przyciagnelam cala te Moc i uksztaltowalam z niej jeden promien - miala to byc moja odpowiedz dla Zandura. "Ayllio!" Tym razem nie ponioslam porazki: moja Moc przeniknela do mozgu barbarzynskiej dziewczyny. Odrzucilam swiadomosc, ze mam do czynienia z zywym czlowiekiem. Przepoilam go moja wola, poniewaz Vupsallka byla jedyna bronia zdolna ocalic nas wszystkich. Doznalam chwilowej dezorientacji, kiedy patrzylam moimi wlasnymi oczami na rozpartego w krzesle Zandura i na podwyzszenie, a jednoczesnie przelotnie spojrzalam na przednia czesc krysztalowej kolumny, tak jak musiala ja widziec Ayllia. Pozniej skoncentrowalam sie na tym drugim polu widzenia. Nigdy dotychczas nie kontrolowalam do tego stopnia innego czlowieka, wylaczywszy starannie przygotowane eksperymenty podczas nowicjatu w Przybytku Madrosci. Jest to tak straszny czyn, ze niewyobrazalnym ciezarem legl mi na duszy. Zwalczylam jednak to uczucie i pozostalam w umysle Ayllii. Poczatkowo jej cialo niezdarnie odpowiadalo na moje rozkazy. Mialam wrazenie, ze jestem jednym z wedrownych lalkarzy, ktorzy w czasie zniw przybywali na dworskie jarmarki. Trzeba przyznac, nader kiepskim, bo bardzo niezdarnie poruszalam rekami i nogami Ayllii, zwracajac je wciaz w niewlasciwa strone. Nie moglam jednak pozwolic sobie na niezrecznosc, musialam jakos temu zaradzic. Dlatego wiecej nie probowalam powstac, lecz odwrocilam sie i popelzlam w kierunku, skad przybyla Ayllia. Jesli dotre na ten sam stopien, na ktorym przedtem lezala, zdolam wykonac zaplanowany ruch w odpowiedniej chwili. Nie czulam juz obecnosci Jaelithe i Simona, postrzegalam tylko silny prad Mocy, ktorej mi uzyczali. Poczolgalam sie szybciej, a z kazda chwila lepiej kontrolowalam cialo Vupsallki. Dotarlam wreszcie do naroznika, skad moglam widziec Zandura wciaz siedzacego w krzesle, z twarza zwrocona do czterech swiecacych kolumienek, ktore otaczaly - mnie. Rzadko kiedy mozemy ujrzec siebie poza zwierciadlem. A teraz, kiedy mnie to spotkalo, poczulam silny zawrot glowy i wydalo mi sie, ze wirujac zmierzam do jakiegosmiejsca poza przestrzenia i czasem. Pospiesznie odwrocilam oczy i utkwilam wzrok w Zandurze. Z kazdym ruchem ogarnial mnie coraz wiekszy strach. Nie moglam zrozumiec, dlaczego pan tego podziemnego wiezienia jeszcze sie nie odwrocil. Wydawalo mi sie, ze wytworzenie tak wielkiej energii musialo byc wyczuwalne, niemal namacalne. Mozna by to przyrownac do niewidzialnej liny laczacej czesc mojej osobowosci uwiezionej w swietlnej klatce z osobowoscia pelznaca w ciele Ayllii. Wreszcie doczolgalam sie do miejsca, gdzie na poczatku lezala Ayllia, i zatrzymalam sie na kilka dlugich chwil. Gdyby Zandur odwrocil sie i spostrzegl mnie, bede tam bezpieczna. Jezeli jednak skieruje sie do wybranego punktu poza jego plecami - przebywajac spory kawalek otwartej przestrzeni - zauwazy mnie. Zandur wstal, a ja mimo woli skulilam sie ze strachu. Nie odwrocil jednak glowy, lecz utkwil wzrok w glebi komnaty. Zobaczylam tam jakies poruszenie: to powrocili jego sludzy. Teraz wladca tego podziemia ponownie stanal przed klatka. Czy zorientowal sie, ze nie przebywam w swoim ciele? Nie powinien. Wiedzialam przeciez, ze nie ma czarodziejskich zdolnosci i ze nie zauwazy rzeczy, ktore adept spostrzeglby od razu. Teraz musze przebyc ostatni odcinek drogi, podniesc sie i podbiec do miejsca znajdujacego sie tuz za plecami Zandura. Wiele bedzie zalezalo od synchronizacji moich czynnosci. Zapisalam ostatnie polecenia w uspionym umysle Ayllii. Musi to zrobic w odpowiedniej chwili. Zakodowalam je w jej pamieci tak gleboko i wyraznie, jak na to pozwalala Moc, do ktorej moglam sie odwolac. Pozniej wrocilam do mojego ciala. Trzymalam w pogotowiu rozdzke Hilariona. Straznicy dotarli do miejsca, gdzie moglam ich widziec nie odwracajac glowy. Niesli jakies przedmioty. Zandur posortowal te rzeczy, odsylajac niektore na bok, reszte zas zgromadzil blizej mojej klatki. Instynkt mi podpowiadal, ze w najlepszym wypadku bede miala do dyspozycji tylko kilka chwil, nie wiecej niz jedno - dwa uderzenia serca. I musze byc przygotowana. Czekalam. Widzialam stojaca na podwyzszeniu Ayllie. Oczy miala otwarte, wpatrzone we mnie. Telepatyczna sonda sprawdzilam, ze przepelnia ja gotowosc wykonania mojego ostatniego polecenia. Zandur znow stanal przede mna. -A teraz, moja Kaththeo z Domu Tregartha - powiedzial drwiaco - i slusznie nazywam cie moja, gdyz odtad bedziesz posluszna mojej woli, niech cie nie przeraza twoj los. Czyz nie chcesz zyc wiecznie, poznac zycia tak, jak nie poznal go dotad nikt inny? Na pewno bedziesz mi za to wdzieczna, Kaththeo z Domu Tregartha, kiedy juz zaakceptujesz moja madrosc. Musial wydac w mysli jakis rozkaz swoim slugom, poniewaz zaczeli otwierac skrzynie i kasetki, wyjmowac zawartosc i ukladac na podwyzszeniu swiecacy krag. Zandurowi podobalo sie lub bawilo go wyjasnianie ich czynnosci z dwoch powodow: po pierwsze, zeby mnie przekonac, iz nie zdolam uciec, a po drugie, ze mial audytorium. Moze od dawna tesknil za rozmowca, ktory dorownywalby mu inteligencja, gdyz od razu rzucalo sie w oczy, ze szaroskorzy mezczyzni nie byli towarzyszami, ale slugami i dodatkowymi rekami i nogami. Teraz przygotowywali druga kolumne, w ktorej mialam zostac uwieziona tak jak Hilarion. I jak on oddalabym moja Moc do ochrony i odnowy drogocennych maszyn Zandura. Mowiac to Zandur zdawal sie wierzyc, ze skoro wszystko mi wyjasni, zrozumiem zasadnosc jego decyzji i pokornie pojde do klatki trwalszej od tej, w ktorej teraz przebywalam. Odwieczna wojna miedzy miastem wiez a ta podziemna enklawa trwala tak dlugo, ze Zandur juz nie potrafil wyobrazic sobie innego zycia. Musial chwytac wszystko, co mogloby wzmocnic jego pozycje, i wlaczac do systemu obronnego. W ten sposob stalam sie dla niego jeszcze jednym mieczem. Szaroskorzy mezczyzni pracowali precyzyjnie, oszczedzajac sily, jakby byli czescia maszyn Zandura do takiego stopnia, iz niemal nie potrzebowali nadzoru. Zaglebili swiecacy krag w posadzce podwyzszenia, a teraz umieszczali wokol niego niewielkie maszyny. Kiedy skonczyli swoja prace i wycofali sie, przygotowalam sie do dzialania. Musza zamknac doplyw energii do mojej klatki, zeby uwolnic mnie z jednej pulapki, zanim zamkna mnie w drugiej. Bede miala do dyspozycji tylko kilka sekund. Znieruchomialam, sciskajac rozdzke w prawej dloni. Staralam sie jednak sprawiac wrazenie zastraszonej i latwej do kontrolowania. Moze Zandur uwazal, ze zaskakujac mnie uniemozliwi mi ucieczke? W kazdym razie swietlne prety nagle zgasly. Obserwowalam je uwaznie i bylam gotowa do akcji. Nie odskoczylam w bok, czego Zandur zapewne sie spodziewal. Zamiast tego rzucilam rozdzke do Ayllii i z radoscia spostrzeglam, ze ja zlapala. Nastepnie Vupsallka odwrocila sie i bez wahania skoczyla z ostatniego stopnia na szczyt podwyzszenia, uderzajac wyciagnieta rozdzka w kolumne Hilariona. Mysle, ze Zandur nie od razu sie zorientowal, co zrobila. A moze tak bardzo ufal swoim zabezpieczeniom i systemom obronnym, ze wspolpraca miedzy mna a kobieta, ktora uwazal za bezuzyteczna, zaskoczyla go. Wydaje mi sie, ze absolutna kontrola utrzymywana nad tym podziemiem przez tyle stuleci utwierdzila w nim przesadne przekonanie o wlasnych mozliwosciach i dlatego nie mogl ani przewidziec, ani zrozumiec tego, co sie stalo. Czubek rozdzki uderzyl w krysztalowa kolumne. W tej samej chwili wszystkie instalacje w wielkiej komnacie jakby oszalaly i rozpetala sie straszna burza, ktora moglyby przywolac wspolpracujace ze soba Madre Kobiety. Oslepiajace blyski jaskrawego swiatla i halas jak tysiackrotnie pomnozony grzmot powalily nas na podloge i nie pozwalaly nam sie podniesc. Gryzacy i cuchnacy dym rozszedl sie po komnacie. Pobieglam w strone drzwi w swietlnej tablicy. Uslyszalam krzyk Zandura, ujrzalam jego pacholkow miotajacych sie bez sensu, podczas gdy smagaly ich bicze czystej energii. Byly tam rzeczy, ktore zobaczylam tylko przelotnie, pozniej zas, gdy sobie o nich przypomnialam, dziwily mnie. Pamietalam ogniste robaki pelzajace po podlodze, spadajace z powietrza i wijace sie na podobienstwo zywych istot. Przeskoczylam przez jednego z nich i dotarlam do przedniej czesci podwyzszenia. "Ayllia!"... zawolalam ja bezglosnie i przyszla do mnie chwiejnym krokiem. Nie musialam przywolywac adepta, biegl juz bowiem do drzwi, wolny od nie wiadomo ilu stuleci. W reku trzymal rozdzke i wysylal z niej ogniste weze. Czy weze te zaatakowaly biegnacych za nami Zandura i jego ludzi, nie wiem, gdyz dlawilam sie i kaszlalam w duszacej zoltej mgle i lzy laly mi sie z oczu strumieniami, ale na pewno staly sie dla nich grozna przeszkoda. Hilarion spojrzal na mnie i wyczytalam w jego oczach dume w chwili jego triumfu. Wolna reka wskazal na drzwi w srodku wielkiej tablicy; lecz dostrzeglam tez w jego zachowaniu polaczony z czujnoscia niepokoj i zrozumialam, ze jeszcze nie pozbylismy sie tego wszystkiego, co Zandur mogl przywolac. Po drugiej stronie drzwi natknelismy sie na pierwszy szereg szaroskorych mezczyzn trzymajacych w rekach znane mi ogniste rury - z nimi wlamywali sie do cylindrow w miescie wiez. Zaczerpnelam z potrojnej mocy skupionej w moim umysle i stworzylam iluzje. Byla pospiesznie skonstruowana, nie ukonczona, lecz wtedy bardzo sie nam przydala. Biegnaca obok mnie Ayllia zamienila sie w Zandura. Widzac go z nami, straznicy wprawdzie nie przestali strzelac ogniem, ale rozstapili sie i zrobili nam przejscie. Korytarzem dotarlismy do ruchomej plyty w podlodze pod balkonem, na ktorym kiedys stalam, i skulilysmy sie na niej na znak dany przez Hilariona. Gdy juz wszyscy sie na niej znalezli, plyta uniosla sie do gory, przewozac nas na wyzszy poziom. W sama pore, poniewaz sludzy Zandura nabrali odwagi lub poznali sie na oszustwie i strzelali celujac w miejsce, gdzie bylismy przed kilkoma sekundami. W czasie gdy ogniste bicze smagaly podloge, katem oka dojrzalam dym klebiacy sie za wielka tablica i uslyszalam huk burzy, ktora rozpetalo uwolnienie Hilariona. -Dobrze sie spisalas, Czarodziejko. - Po raz pierwszy uslyszalam glos adepta. - Ale jeszcze nie jestesmy wolni. Nie sadz, ze z Zandurem mozna poradzic sobie rownie latwo jak z dziewczyna, ktora sie tak zrecznie posluzylas... -Nie lekcewaze zadnego wroga - odparlam. - Ale pomoc jest blisko... -Ach tak! - Wygladalo na to, ze zaskoczyly go moje slowa. - Wiec nie przeszlyscie przez brame tylko we dwie? -Nie jestem sama - odparlam krotko, bo nie zamierzalam nic wiecej powiedziec. Hilarion byl dla mnie kluczem, tak jak przedtem Ayllia, i nie ufalam mu. Tylko w obecnosci moich rodzicow odwazylabym sie postawic mu jakies zadania, wciaz bowiem nie dawalo mi spokoju pytanie: mowiono, ze wielu adeptow stalo sie slugami Ciemnosci... Moze Hilarion byl jednak, choc lekko, skazony zlem, mimo ze w pelni na pewno nie nalezal do sil Mroku? Kiedys uwierzylam i zaufalam Dinzilowi, ktory zdawal sie jednej mysli z mieszkancami Zielonej Doliny, ba, nawet uchodzil za ich przyjaciela. A przeciez w koncu okazal sie najstraszliwszym wrogiem. Wydawalo sie wiec, ze w tej odwiecznej wojnie po naszej stronie byli tacy, ktorzy tylko udawali, iz naleza do sil Swiatla, a w istocie przylaczyli sie dobrowolnie do Ciemnosci. Zdarza sie, ze w obliczu wspolnego niebezpieczenstwa nieprzyjaciele zawieraja chwilowy sojusz, i moglo to byc prawdziwe w tej sytuacji. Przypuscmy, ze Hilarion wrocilby z nami przez stworzona przez siebie brame do Escore, a pozniej okazaloby sie, ze jest jednym z tych, ktorych trzeba sie obawiac? Dlatego musialam stale miec sie na bacznosci, poki sie nie dowiem, kim jest naprawde - ale w jaki sposob moglabym sie o tym przekonac? Rozdzial XIV Stanelismy teraz przed kamienna sciana i przypomnialam sobie, ze przedtem rozwarla sie przede mna, a pozniej zamknela. Jak zdolamy wydostac sie na zewnatrz, jesli wszystko wokol kontroluja maszyny Zandura, a my nie mamy nawet broni ognistej jak jego sludzy? Niebawem tu dotra i moga spalic nas na popiol.Hilarion nie mial zadnych watpliwosci. Podszedl zdecydowanie do sciany. Zauwazylam, ze stapal sztywno, jakby dlugie uwiezienie w krysztalowej kolumnie spowodowalo odretwienie i obezwladnienie jego ciala. Ale jesli nawet miesnie z pewnym opoznieniem wykonywaly jego rozkazy, nie watpil w swoja Moc. Posluzyl sie rozdzka tak jak Ayllia, przykladajac czubek do linii podzialu w scianie. Poczulam wtedy, choc zachowywalam wciaz swa niezaleznosc, silny przyplyw energii, ktora w tym momencie od niego emanowala. Z czubka rozdzki zeskoczyla niebieska iskierka i pobiegla w dol i w gore swietlnej linii. Podloga lekko zadrzala. Drzwi otworzyly sie bardzo powoli, jakby niechetnie, dajac nam waskie przejscie. Pchnelam Ayllie do przodu, pozniej przeszlam sama, a Hilarion wszedl na koncu. Znalezlismy sie w ciemnym korytarzu, w ktorym blakalam sie po omacku, nie wiem, ile nocy lub dni temu. W waskim snopie swiatla zobaczylam, ze Hilarion jeszcze raz wycelowal rozdzka w drzwi. Znow pomknelo po nich niebieskie swiatlo i zaczely sie zamykac rownie niechetnie, jak sie otworzyly. Kiedy pozostala tylko szeroka na palec szczelina, ujrzalam jeszcze jeden jaskrawy blysk wymierzony tym razem nie w drzwi, ale w podloge. Taki sam blysk przemknal po stropie nad naszymi glowami. -Nie sadze, zeby latwo to sforsowali - powiedzial z zadowoleniem, ale bardzo wolno, niewyraznie, jak ludzie, ktorzy znalezli sie u kresu sil zarowno ciala, jak i ducha. -Kaththea? - zapytal, nie widzac mnie w tej ciemnosci. -Jestem tutaj - odparlam szybko, gdyz wydalo mi sie, ze bylo to wezwanie pomocy lub prosba o dodanie otuchy. Bardzo sie tym zdziwilam; chyba walka, jaka stoczyl o swoja, a zarazem o nasza wolnosc, tak go wyczerpala. -Musimy... wyjsc... na... powierzchnie... - Hilarion mowil coraz wolniej, coraz bardziej znieksztalcajac slowa. Uslyszalam teraz jego ciezki, chrapliwy oddech jak u czlowieka, ktory wlasnie w szalonym tempie wspial sie po stromym zboczu na szczyt gory. Wyciagnelam reke i dotknelam cieplego ciala. Hilarion zamknal w dloni moje palce i natychmiast poczulam, ze czerpie ode mnie energie. -Nie! - Chcialam wyrwac reke z uscisku, lecz nie zdolalam, a przeciez wydawal mi sie taki slaby. -Tak! Tak! - powtorzyl silniejszym i pewniejszym juz glosem. - Moja mala Czarodziejko, jeszcze nie wydostalismy sie z tej jamy i moze nasza pierwsza potyczka byla najmniejsza z tych, ktore nas czekaja. Musze miec to, co mozesz mi dac, bo nie wydaje mi sie, ze zdolalabys mnie uniesc, gdyby zaszla taka potrzeba. Nie znasz tez tutejszych pulapek tak dobrze jak ja; pamietaj, ze wbrew woli bylem ich czescia. Zbyt wiele stuleci spedzilem w wiezieniu, zebym mogl biec rownie szybko i miec tyle sil, co zahartowany w boju wojownik. Jezeli naprawde chcesz sie uwolnic od Zandura, dasz mi to, czego potrzebuje. -Ale maszyny... ognie... - zeby umocnic sie w swym uporze i odmowie, siegnelam pamiecia do burzy, ktora rozpetala sie w wielkiej komnacie. -Nie bardziej zniszczone niz wielokrotnie w przeszlosci. Bardzo latwo mozna je naprawic i Zandur na pewno juz sie tym zajal. Pamietaj, ze to miejsce zbudowano do prowadzenia takiej wojny, o jakiej ci sie nawet nie snilo, moja pani Czarodziejko. Takich strasznych zmagan nie widzial na oczy zaden czlowiek z naszej krwi. To miejsce ma wiele zabezpieczen i wiekszosc z nich zostanie skierowana przeciw nam, gdy tylko Zandur zdola je naprawic. Wiec uzycz mi swej sily i pospieszmy sie. Przypomnialam sobie dluga droge, ktora przebylam, zeby dotrzec na dno tej jamy, i zastanowilam sie, czy zdolamy ja powtorzyc. Wprawdzie Ayllia szla dosc chetnie, ale musialam ja prowadzic jak poprzednio. Nie probowalam kontrolowac jej umyslu. "Niech wezmie, czego teraz potrzebuje - zadzwieczala mi w glowie mysl Jaelithe. - Karm go, a my nakarmimy ciebie! Mowi prawde: czas sprzysiagl sie przeciw nam wszystkim!" Pozwolilam wiec adeptowi trzymac sie za reke, kiedy szlismy ciemnym korytarzem, i czulam odplyw energii, ktora wsysal niczym gabka wode. Lecz jej miejsce zajmowala Moc, jakiej uzyczyli mi Jaelithe i Simon, wiec nie bylam tak bardzo wyczerpana, jak mogloby sie wydawac. Zastanawialam sie, czy w takim przypadku Hilarion ogolocilby mnie z resztek sil, a pozniej skonczyl z Ayllia i ze mna. Coraz mniej mu ufalam. Dotarlismy do podstawy pnacych sie wokol komina schodow, lecz adept nie skierowal sie w ich strone. W polmroku (z oddali nie widzialam w gorze ksiezyca, tylko szare, zachmurzone niebo) znowu podniosl rozdzke i skierowal ja na te czesc sciany, ktora sprawiala wrazenie przecietej poprzecznie w polowie wysokosci. Wydzielony segment sciany zaczal sie obnizac rownie wolno jak tamte drzwi. Rozpoznalam w nim platforme do przewozu pojazdow. Poruszala sie jednak bardzo powoli i chociaz Hilarion nic nie .powiedzial, wiedzialam, ze jest zaniepokojony. Co jakis czas nasluchiwal. Slyszalam brzeczenie i czulam wibracje jak w miescie wiez, ale nie docieral tu halas, ktory pozostawilismy za soba. Nie dotarl tez do mnie odglos poscigu. Pragnelam jak najszybciej oddalic sie stad i moze nawet sprobowalabym wspiac sie po schodach, gdyby nie powstrzymala mnie wiara w obszerniejsza wiedze Hilariona i przypuszczenie, ze wybral najlepsza i najlatwiejsza droge ucieczki. Platforma opuscila sie wreszcie na dno szybu i we troje wdrapalismy sie na nia. Wtedy znow7 zaczela sie podnosic, szybciej, niz sie opuszczala, wiec odetchnelam z ulga. Skoro tylko znajdziemy sie na otwartej przestrzeni, ukryjemy sie w falistym terenie. Jezeli zdazymy przebyc wielka kotline... Ale nie dane nam bylo dotrzec na powierzchnie. Znajdowalismy sie dosc daleko od miejsca, skad moglibysmy albo skoczyc, albo wspiac sie, gdy platforma raptem sie zatrzymala. Przez krotka chwile przypuszczalam, ze to tylko chwilowy postoj. Hilarion skierowal rozdzke na srodek platformy. Tym razem niebieska iskierka zgasla, zanim dotknela celu. Adept z widocznym wysilkiem ponowil probe, ale ow blysk na nic nam sie nie przydal: platforma ani drgnela. W koncu Hilarion zwrocil sie do mnie. -Pozostala nam jeszcze jedna droga - powiedzial z obojetnym wyrazem twarzy. - I ja wlasnie wybralem. Radze ci zrobic to samo. -A mianowicie? -Skacz! - Wskazal na szyb. - Lepsze to, niz wpasc zywcem w rece Zandura. -Czy nie mozesz nic zrobic? -Mowilem ci, ze to miejsce ma potezne zabezpieczenia. Wpadlismy w pulapke i jestesmy zdani na laske i nielaske Zandura. Skacz teraz - zanim otoczy nas swoimi polami silowymi. Powiedziawszy to Hilarion podszedl do skraju platformy, chcac wprowadzic w zycie swoj szalony zamiar. W ostatniej chwili zdolalam jednak go pochwycic. Byl tak wyczerpany, ze choc wiekszy i przeciez silniejszy ode mnie, teraz zachwial sie na nogach, jakby tylko tego dotkniecia wystarczylo, by stracil rownowage. -Nie! - krzyknelam. -Mowie ci, ze tak. Nie stane sie znow jego niewolnikiem! Tymczasem moi rodzice uslyszeli wolanie o pomoc i otrzymalam juz od nich odpowiedz. -Pomoc, ktora obiecalam, jest blisko - powiedzialam ciagnac go znow na srodek platformy. - Ktos przyjdzie nam z pomoca. W owej chwili nie wiedzialam jednak, w jaki sposob Jaelithe i Simon nam pomoga; ufalam tylko, ze to zrobia. -To szalenstwo - szepnal adept. Opuscil glowe na piersi i zachwial sie, jakby stracil resztki sil. Osunelam sie na platforme pod ciezarem jego ciala. Siedzialam tak bez ruchu, obok mnie Ayllia, Hilarion opieral sie o moje ramie. Nie odrywalam wzroku od krawedzi szybu, czekajac na przybycie rodzicow. Ogarnal mnie lek, ze zewnetrzny system obrony maszyn Zandura uniemozliwi nam szybki ratunek. Nic o nim przeciez nie wiedzialam. Moze jednak Hilarion mial racje i dokonal wlasciwego wyboru? Jak powiedziala moja matka - czas stal sie naszym wrogiem. I jak zawsze w podobnych sytuacjach czas plynal bardzo powoli lub wlokl sie jak za pogrzebem, a ja czekalam i patrzylam w gore. Nasluchiwalam z dolu jakichs odglosow i przelotnie tylko spogladalam na sciany szybu sprawdzajac, czy aby nie opuszczamy sie na rozkaz Zandura. Oznaczaloby to kres wszelkiej nadziei. Po jakims czasie zauwazylam w gorze ruch. Czekalam ze strachem na kogos lub cos, co zagladalo do studni: na platformie bylismy widoczni jak na dloni. Rozjasnialo sie. Mozliwe, ze przybylismy tutaj o swicie, a teraz wstal jasny dzien. Kiedy zobaczylam, co zawislo nad nami uderzajac z ostrym, metalicznym dzwiekiem o sciane, w duszy wznioslam blaganie o cisze, zeby nasz wrog w dole nic nie uslyszal. Byla to lancuchowa drabinka, taka sama, jaka widzialam w metalowej pieczarze z cylindrycznymi pojazdami. A kiedy opuscila sie jeszcze nizej i dotknela platformy, dotarla do mnie mysl mojej matki. "Szybko do gory!" "Ayllia!" Najpierw przejelam kontrole nad umyslem Vupsallki. Wstala, bez oporu podeszla do drabinki i zaczela sie wspinac. "Dobrze! - pochwalila mnie Jaelithe. - A teraz zajmij sie adeptem". Nie musiala mnie ponaglac, bo juz sie nim zajelam. Ponownie poczulam przyplyw i odplyw energii, lecz tym razem Hilarion nie czerpal jej wylacznie ode mnie, tylko jednoczesnie od moich rodzicow. Uwolnil sie z moich objec i wstal powoli. Podprowadzilam go do drabiny. Kiedy tylko zacisnal na niej rece, wstapily w niego nowe sily i zaczal sie piac jak Ayllia, choc moim zdaniem troche za wolno. Weszlam na drabinke, gdy znalazl sie nad moja glowa. Moglam jedynie ufac, ze lancuch wytrzyma ciezar calej naszej trojki; Ayllia znajdowala sie jeszcze dosc daleko od skraju szybu. ,,Trzymaj sie mocno!" Po raz trzeci odebralam rozkaz mojej matki i posluchalam jej. Teraz drabinka poruszyla sie pode mna zupelnie, jakby ktos wciagal ja do gory. Z dolu dobiegl mnie glosny zgrzyt. Zaskoczona spojrzalam na ukryta w cieniu platforme. Czyzbysmy tak szybko wedrowali do gory? Nie, to platforma opadala w glab szybu, gdzie bez watpienia czekaly sily Zandura. Opuscilismy ja w ostatniej chwili. Wedrowalismy wciaz w gore. Wkrotce przekonalam sie, ze jesli chce pokonac lek, nie powinnam patrzec ani w dol, ani w gore, tylko trzymac sie jak najmocniej i miec nadzieje, ze drabinka nas utrzyma. Wreszcie po kolei wyszlismy pod szare, zachmurzone niebo. Pierwszy raz od wielu, wielu lat zobaczylam rodzicow. Moja matka nie roznila sie od swego myslowego wizerunku, ale Simon Tregarth byl nieobecny tak dlugo, ze na poly go zapomnialam. Stal obok niej z gola glowa, lecz w estcarpianskiej kolczudze. On takze nie postarzal sie poza sredni wiek, wygladal jednak na niezmiernie wyczerpanego. Mial czarne wlosy czlowieka ze Starej Rasy i nieregularne, bardziej wydatne rysy twarzy. Zaskoczyly mnie jego oczy, kiedy otworzyl je szeroko i wpatrzyl sie we mnie. To spotkanie okazalo sie krepujace dla nas wszystkich. Wprawdzie byli moimi rodzicami, jednak w dziecinstwie nie zylam blisko ani z ojcem, ani z matka. Wypelniajac obowiazki Straznikow Granicznych spedzali z nami malo czasu. W dodatku nasza matka dlugo chorowala wydawszy nas na swiat i dlatego, jak powiedzial kiedys Kemoc, Simon czul do nas niechec. A nawet kiedy Jaelithe lezala bliska smierci, nie wiedzac, przejdzie, czy tez nie, przez Ostatnia Brame, ojciec nie mogl na nas patrzec. Nasza prawdziwa matka byla Anghart z ludu Sokolnikow, a nie Jaelithe Tregarth. Dlatego teraz czulam sie nieswojo w obecnosci obojga i nie pobieglam z wyciagnietymi ramionami, zeby otworzyc przed nimi serce. Wydawalo sie jednak, ze oni takze nie zamierzali zrobic nic podobnego; przynajmniej tak wtedy myslalam. Moj ojciec podniosl na powitanie reke, po czym gestem zaprosil nas wszystkich do wnetrza jednej z pelzajacych maszyn, ktore widzialam w poblizu miasta wiez. -Wchodzcie! - ponaglil nas, pozniej zas pochylil sie nad studnia, podciagnal i zwinal drabinke i przerzucil sobie przez ramie. W boku pojazdu zialy otwarte drzwi. Wdrapalismy sie do srodka. We wnetrzu bylo bardzo ciasno. Ojciec zatrzasnal drzwi i przepchnal sie miedzy nami do przodu, gdzie usiadl przed pulpitem z malenkimi drazkami, takimi samymi jak w podziemnej komnacie ze swietlnymi tablicami. Z prawej znajdowalo sie drugie krzeslo i tam usiadla moja matka. Zaraz jednak odwrocila sie do nas: siedzielismy skuleni z tylu na podlodze. -Musimy szybko sie stad oddalic - powiedziala. - Kaththeo i ty, Hilarionie, polaczcie sie ze mna. Powinnismy stworzyc i utrzymac najlepsza iluzje, gdyz poscig nas dogoni, nim odwazymy sie odwrocic i stanac do walki. W polmroku zobaczylam, ze Hilarion skinal glowa. Pozniej ujal w prawa dlon jeden koniec rozdzki, drugim zas dotknal oparcia krzesla Jaelithe. Lewa podal mi ponad lezaca nieruchomo Ayllia. Tak jak przedtem Simon, Jaelithe i ja zlaczylismy nasze sily, tak teraz polaczylismy sie we czworo, bo moja matka oparla reke na ramieniu Simona. Nasze umysly rowniez zjednoczyly sie dla jednego celu, mimo ze Hilarion i ja uzyczylismy tylko psychicznej mocy, ktora tamtych dwoje uksztaltowalo i wykorzystalo. Nie wiem, jaka iluzje stworzylismy, ale nie zostalismy zaatakowani. Przypuszczam, ze byla to podobizna naszej maszyny podazajacej w przeciwnym kierunku. Przed dwoma krzeslami na przedzie naszego pojazdu znajdowala sie swietlna tablica. Pojawil sie na niej obraz wielkiej kotliny, ktora wlasnie przemierzalismy, wiec chociaz nie moglismy nic zobaczyc przez szczelinowe okienka, to jednak dobrze orientowalismy sie w terenie. Idac sladem Ayllii w te strone tak bardzo bylam tym pochlonieta, ze niewiele widzialam wokol. Dopiero teraz moglam na swietlnej tablicy zaobserwowac na przyklad koleiny pozostawione przez pojazdy, ktore wyruszyly z miasta wiez i wrocily do niego. Niebawem oddalilismy sie od nich przemierzajac okolice pozbawiona calkowicie podobnych sladow. Czy przez to nie pozostawiamy tropu, ktory latwo bedzie wysledzic, zapytala jakas czesc mojego umyslu nie zajeta dostarczaniem energii do podtrzymywania wiarygodnej iluzji. Moj ojciec mial reputacje przebieglego i zaradnego wojownika, zwyciezajacego nawet wtedy, gdy wszystko wydawalo sie stracone. Wyruszyl przeciez z moja matka przeciw calej mocy Kolderu i pokonal go. Musze ufac, ze wie, co robi, nawet jesli postronny obserwator uznalby to za szalenstwo. Ayllia znow stracila przytomnosc albo zasnela tak jak w podziemiu i lezala bezwladnie miedzy mna a Hilarionem. Adept Siedzial oparty o sciane pojazdu. Oczy mial zamkniete, na jego twarzy, podobnie jak na obliczu mojego ojca, malowalo sie zmeczenie, ale rozdzke i moja reke trzymal w mocnym uscisku. Bylam pewna, ze mozemy liczyc na jego pomoc dopoty, dopoki pozostaniemy w tym dziwacznym swiecie, poniewaz w razie pojmania nas czeka go jeszcze gorszy niz dotad los. Ale co nastapi, kiedy otworzy te swoja brame i powrocimy do Escore? Czy przez to nie sciagniemy na moich braci i na mieszkancow Zielonej Doliny niebezpieczenstwa, ktoremu nikt nie zdola sie przeciwstawic? Nie mialam krysztalowej kuli ani odziedziczonej po Utcie tabliczki losu, zeby ujrzec mozliwa przyszlosc - niepodobna bowiem dokladnie zobaczyc przyszlosci i powiedziec, ze tak i tak sie stanie. Istnieje wiele czynnikow, ktore moga ja zmienic. Znajac chocby jeden z wariantow, mozna pozniej przeksztalcic rzeczywistosc. Postanowilam porozmawiac na osobnosci z matka, ale nie telepatycznie, bo Hilarion moglby nas podsluchac. Zamierzalam poprosic rodzicow, zeby sie upewnili, czy nie sprowadzimy do Escore nowego zagrozenia - oczywiscie zakladajac, ze Hilarion zdola odnalezc swoja brame i jeszcze raz otworzy ja dla nas. Watpilam, bym sama znalazla miejsce, ktoredy wpadlysmy do tego swiata (chyba tylko za pomoca telepatii, poniewaz zaklocenia czasu i przestrzeni powinny pozostawiac jakis "zapach", ktory potrafia "zweszyc" osoby wladajace Moca czarodziejska). Nielatwo sie jechalo w tej ruchomej skrzyni, bo kiedy wypelzla z wielkiej kotliny w zrujnowanym miescie, zaczela sie trzasc, slizgac i podskakiwac. Procz tego ogluszal nas warkot jednoznaczny z zyciem pojazdu, a na domiar wyziewy, ktore zgromadzily sie w ciasnej przestrzeni, pogarszaly wystarczajaco gryzace powietrze tego swiata. Nie zwracalismy jednak uwagi na te niewygody, koncentrujac sie na dostarczaniu energii dla zapewnienia nam oslony. Tablica z przodu pokazywala teraz pozostalosci starozytnych budowli otaczajacych zaglebienie terenu. Z tej strony byly lepiej widoczne niz w miejscu, w ktorym do niego dotarlam. To bylo naprawde tak wielkie miasto, ze Kars lub Es moglyby byc tylko jedna niewielka jego dzielnica. Jechalismy kluczac, trzymajac sie nizszych i rowniejszych partii terenu. Posuwalismy sie naprzod nie predzej, niz idacy szybko czlowiek. Pomyslalam, ze uciekalibysmy szybciej, gdybysmy, zawierzyli wlasnym nogom, a nie tej cuchnacej skrzyni. Nagle sie zatrzymalismy. Zobaczylam przyczyne alarmu: ruch na szczycie zrujnowanego muru. Dluga czarna rura skierowala sie w nasza strone. Moj ojciec stanal na swoim krzesle, a jego glowa i ramiona zniknely w znajdujacym sie w gorze otworze. Nie wiedzialam, co robil, dopoki na tablicy nie zobaczylam, jak przemknal ogien i trafil w sam srodek czarnej rury. Pod uderzeniem ognistego bicza rura zaczela zarzyc sie czerwienia, a pozniej swiecic coraz jaskrawszym blaskiem. Nastepnie nasza bron jela zataczac wielki luk tam i z powrotem, tak daleko, jak moglismy to dojrzec na swietlnej tablicy. Uplynelo kilka minut, zanim moj ojciec znow usiadl za sterami. -To samoczynna, automatyczna bron - wyjasnil. - Zadna halucynacja czy iluzja nie wprowadza jej w blad. Wydaje mi sie, ze miala strzelac do wszystkiego, co sie rusza, jezeli nie wypowiedzialo sie jakiegos hasla. W swoim swiecie moj ojciec znal taka bron i w tej koszmarnej krainie najlepiej sie nadawal do prowadzenia wojny tak obcej Starej Rasie. -Czy jest ich wiecej? - zapytala moja matka. Simon rozesmial sie ponuro i rzekl: -Gdyby byly gdzies w poblizu, na pewno juz wiedzielibysmy o tym. Mysle, ze jest ich jeszcze troche miedzy nami a otwarta przestrzenia. Pelzlismy wciaz do przodu. Obserwowalam uwaznie tablice szukajac ruchu, ktory oznaczalby, iz zaalarmowalismy jakiegos innego metalowego wartownika. Znalezlismy jeszcze dwa i zniszczylismy w podobny sposob, a raczej zniszczyl je ojciec. Pozniej pozostawilismy za soba ruiny zapomnianego miasta i dotarlismy do otwartej przestrzeni, ktorej szukal Simon. Teraz monotonie szarego jak popiol krajobrazu od czasu do czasu urozmaicala roslinnosc, ktora albo wydawala sie wyschla i martwa, albo przeistoczona w zywa wprost ohyde. Nasza podroz zdawala sie nie miec konca. Zachmurzone niebo pociemnialo. Zaczal mi dokuczac glod i pragnienie, a zdobyte w metalowej pieczarze zapasy pozostaly we wlosci Zandura. Wreszcie sie zatrzymalismy i moja matka dala nam po kilka lykow wody i rozdzielila mieso o nieprzyjemnym zapachu. Mozna je bylo przezuc, polknac i miec nadzieje, ze doda nam sil. Moj ojciec odchylil sie w krzesle, opierajac rece na skraju pulpitu; jego twarz poszarzala ze zmeczenia. A mimo to nie odrywal wzroku od tablicy, jakby bez przerwy musial miec sie na bacznosci. Dopiero teraz matka odezwala sie do Hilariona. -Szukamy twojej bramy - powiedziala otwarcie. - Czy mozna ja znalezc? Adept podniosl do ust manierke; przelykal wode powoli, jakby potrzebowal czasu do namyslu lub podjecia decyzji. Kiedy przemowil, nie odpowiedzial na pytanie Jaelithe, ale zadal wlasne: -Czy jestes Madra Kobieta? -Bylam nia kiedys, zanim nie wybralam innej drogi. - Odwrocila sie na krzesle, zeby lepiej go widziec. -Ale nie utracilas tego, co mialas. - Tym razem nie bylo to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. -Zyskalam wiecej! - W glosie mojej matki zabrzmiala duma i rodzaj triumfu. -Bedac tym, kim jestes - ciagnal Hilarion - rozumiesz nature Bram miedzy swiatami. -Tak - i wiem tez, ze to ty stworzyles te, ktorej szukamy. Szukalismy cie od dawna, poniewaz dysponujemy danymi wskazujacymi, ze przebywasz gdzies w poblizu. Ale trzymano cie uwiezionego w miejscu wrogim naszej Mocy i dlatego nie moglismy sie z toba porozumiec, przynajmniej dopoki nie dotarla do ciebie Kaththea i nie otworzyla w ten sposob kanalu lacznosci myslowej miedzy nami. Mozesz kontrolowac te brame, poniewaz ja stworzyles. -Czy naprawde moge? Nie dowiem sie, jesli nie sprobuje. Kiedys powiedzialbym, ze tak, ale wypaczyly mnie sily wrogie ludziom naszej krwi. Moze wypaczyly mnie tak bardzo, ze juz nie zdolam przywolac prawdziwej Mocy. -Istotnie, ta mozliwosc spoczywa na jednej szali wagi - przyznala Jaelithe. - Ale nie dowiemy sie, co lezy na drugiej, dopoki nie zaczniemy wazyc. Byles prawdziwym adeptem, w przeciwnym razie nie stworzylbys Bramy do innego swiata. Na swoje nieszczescie zostales uwieziony, lecz nie musi to oznaczac twojej zguby. Czy mozesz zaprowadzic nas do twojej bramy? Hilarion spuscil oczy na rozdzke i obrocil ja w rekach, przygladajac sie jej jak zupelnie nowemu i nieznanemu przedmiotowi, ktorego nie potrafil rozpoznac. -Teraz nawet tego nie moge byc pewny - powiedzial cicho. - Ale wiem jedno, ze nie odnajde jej, jesli pozostane w tej maszynie: skaza tamtych sil jest tu zbyt silna i moze zniweczyc moje wysilki. -Jezeli ja opuscimy - ojciec po raz pierwszy wlaczyl sie do rozmowy - bedziemy bezbronni, jakbysmy wyruszyli w droge nago podczas snieznej nawalnicy. Ten pojazd jest prawdziwa ruchoma twierdza. -Zapytaliscie mnie - odrzekl ze zniecierpliwieniem Hilarion - i powiedzialem wam prawde. Jezeli chcecie znalezc brame, musimy oddalic sie od tej skrzyni i od wszystkiego, co ona reprezentuje! -A czy nie moglbys sam odejsc troche - wtracilam sie - i zrobic, co potrzeba do odnalezienia kierunku, a pozniej tu wrocic? Moi rodzice jednoczesnie spojrzeli na Hilariona. Przez dluga chwile adept przesuwal w rekach rozdzke, az wreszcie odparl z wahaniem: -Moge sprobowac... - W jego glosie wyczulam ogromne zmeczenie i pomyslalam, ze kazde takie poszukiwanie do cna go wyczerpie. Po chwili milczenia Hilarion zwrocil sie do Simona: - Jezeli uwazasz, ze na razie jestesmy bezpieczni, najlepiej zrobic to teraz. Nie mozemy czekac, az Zandur wysle w pogon wszystkie swoje sily. Procz tego rowniez mieszkancy wiez w straszny sposob rozprawiaja sie ze wszystkim, co sie rusza na powierzchni. Gdy tylko zauwaza nas ich powietrzni zwiadowcy, bez wahania zaatakuja blyskawica - przeciez wedrujemy w pojezdzie ludu Zandura. I tak oto wysiedlismy z pelzajacego pojazdu pod nocne niebo i stanelismy rozgladajac sie po spustoszonej okolicy. Rozdzial XV Naga ziemia byla ciemna pod rozgwiezdzonym niebem. Kiedy przyszlam do kotliny w srodku zniszczonego miasta, ksiezyc byl w pelni. Teraz go ubywalo, ale swiecil jeszcze na tyle jasno, ze widzielismy najblizsze otoczenie. Simon ruchem reki kazal nam pozostac tam, gdzie stalismy, sam zas przemknal - nie umiem znalezc slow, zeby opisac jego szybkie ruchy - stopil sie z krajobrazem, oddalajac sie po spirali od nieruchomego pojazdu. Zniknal mi z oczu akurat w chwili, gdy moja matka powiedziala:-Na razie nic nam nie grozi. W ktora strone? - zapytala Hilariona. Adept podniosl glowe. Zobaczylam, jak rozdal nozdrza niczym mysliwski pies. Pozniej podniosl rozdzke, przylozyl jej czubek w miejsce miedzy brwiami i zamknal oczy, musial wiec posluzyc sie wewnetrznym, a nie zewnetrznym wzrokiem. Rozdzka poruszyla sie w jego palcach, wskazujac na prawo od miejsca, gdzie stalismy. Kiedy adept otworzyl oczy, dostrzeglam w nich blysk ozywienia. -Tedy! - Powiedzial to z taka pewnoscia, ze zadne z nas nie watpilo, iz znalazl droge przez pokryta popiolem rownine. Moj ojciec niebawem wrocil (mysle, ze wezwala go moja matka, lecz sygnal przekazala poza zasiegiem mojego pasma), spojrzal w strone, ktora wskazywala rozdzka Hilariona, a pozniej, juz we wnetrzu pojazdu, wyregulowal stery. Nie wyruszylismy od razu w droge, lecz odpoczywalismy i kazde z nas po kolei pelnilo warte. Spalam bez snow. Kiedy sie obudzilam, ksiezyc znikl, a niebo bylo tak zachmurzone, ze nadal panowal polmrok. Znowu zjedlismy skromny posilek czerpiac z naszych skapych zapasow. Simon powiedzial, ze jest pewny, iz nikt nas nie zauwazyl, zwlaszcza ze mechaniczni wartownicy w naszym pojezdzie rowniez nic nie spostrzegli. Popelzlismy dalej we wskazanym przez Hilariona kierunku. Po godzinie moj ojciec nagle skrecil i z wielka szybkoscia wjechal pod skalna polke, ktora przynajmniej troche nas ukryla. Z pulpitu rozleglo sie glosne buczenie. Simon pospiesznie wcisnal guziki i przekrecil drazki. Maszyna ucichla, a my siedzielismy w milczeniu, niemal nie widzac otoczenia, poniewaz na tablicy widnialy tylko nagie sciany szczeliny, w ktora sie wcisnelismy. Ojciec siedzial sztywno, wpatrujac sie w stery, i nie odwrocil sie do nas, zeby chocby wyjasnic, co sie dzieje. Obawialam sie jakiegos niebezpieczenstwa, ktorego nie potrafilby zazegnac, i zdalam sobie sprawe, ze nasluchuje, sama nie wiem czego. Hilarion poruszyl sie pierwszy, jakby chcac ulzyc cialu wcisnietemu w niewielka przestrzen miedzy wciaz spiaca Ayllia i sciana pojazdu. -To mieszkancy wiez - powiedzial. -Jeden z ich samolotow - zgodzil sie z nim Simon. -Ta maszyna - ciagnal adept - slucha cie z latwoscia, a przeciez ona - ruchem podbrodka wskazal na moja matke, nie wypuszczajac z reki rozdzki - nalezy do Starej Rasy, ci zas nie kochaja maszyn... -Ja nie pochodze z Estcarpu - odparl moj ojciec. - Zdaje sie, ze wszystkie, tak rozne swiaty, lacza sie calym systemem bram. Wszedlem przez taka brame do Estcarpu. A w moim wlasnym miejscu i czasie bylem wojownikiem, ktory poslugiwal sie maszynami, chociaz nie takimi jak ta. Znalezlismy ja na brzegu morza przybywszy do tego swiata przez brame, ktora nie chciala znow sie przed nami otworzyc. Odtad byla nasza twierdza. -Lecz tylko o tyle, o ile trzymaliscie sie z dala od wiez - skomentowal Hilarion. - Jak dlugo tak wedrowaliscie, szukajac bramy, przez ktora moglibyscie wrocic? Simon wzruszyl ramionami i rzekl: - Liczylismy dni, ale wydaje sie, ze czas nie plynie tu tak samo jak w Estcarpie. -Jak to? - zapytal z zaskoczeniem Hilarion. Na pewno oslupieje, gdy sie dowie, ile czasu uplynelo w Escore, jesli - lub kiedy - tam powrocimy. -Pozostawilem corke, kiedy byla jeszcze malym dzieckiem - powiedzial moj ojciec i odwrocil sie ku mnie, usmiechajac sie niesmialo, z zazenowaniem i jakby proszaco - a teraz spotkalem dorosla kobiete, ktora wyruszyla wlasna droga w jakims celu. Hilarion spojrzal na mnie jeszcze bardziej zaskoczony, zanim znow wpatrzyl sie w Simona i w Jaelithe. Jaelithe skinela glowa, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziane na glos pytanie. -Kaththea jest nasza corka, chociaz dlugo bylismy rozlaczeni. A teraz - zwrocila sie do mnie - wydaje mi sie, ze wydarzylo sie bardzo wiele. Pomyslalam, ze musze ostroznie i rozwaznie dobierac slowa. Moglam opowiedziec o tym, co sie stalo w Estcarpie i czesciowo naswietlic wydarzenia w Escore. Nadal jednak nie dowierzalam Hilarionowi, a poniewaz nie mialam okazji porozmawiac z rodzicami na osobnosci, musialam zachowac ostroznosc. Opowiedzialam im wiec dzieje naszej trojki po odjezdzie Jaelithe - ze uwiezily mnie Madre Kobiety i ze spedzilam wiele lat w Przybytku Madrosci. Pozniej wspomnialam o ostatnim ciosie, ktory Czarownice zadaly Karstenowi, o uwolnieniu mnie przez Kyllana i Kemoca i o naszej ucieczce do Escore. W dalszej opowiesci nie zmienilam prawdy, ale powiedzialam tylko jej czesc: ze przybylismy do kraju, w ktorym toczyla sie odwieczna wojna, i ze przylaczylismy sie do pokrewnych nam duchem mieszkancow Escore, nie wymienilam przy tym ani imion, ani miejsc. Moje przygody przedstawilam najlepiej, jak umialam: oswiadczylam, ze zaczarowal mnie oszust i ze podazalam; na leczenie do Estcarpu. Nastepnie wspomnialam o Vupsallach i piratach, a na koncu wyjasnilam, jak z Ayllia przybylam do cytadeli na przyladku i jak przeszlysmy przez brame. Nie odwazylam sie uzyc lacznosci telepatycznej, nawet dac Jaelithe do zrozumienia, ze sa sprawy, o ktorych rodzice powinni wiedziec. Ale kiedy nasze spojrzenia sie spotkaly, cos w jej oczach powiedzialo mi, ze wszystkiego sie domysl i ze w odpowiedniej chwili o tym porozmawiamy. Najbardziej obawialam sie, ze Hilarion zwroci sie do mnie z pytaniami o zmiany, jakie zaszly w Escore po jego odejsciu. Ale, o dziwo, nie zrobil tego. Pozniej zaczelam dopatrywac sie w tej powsciagliwosci podejrzanego milczenia i coraz mniej mi sie podobala mysl o jego powrocie, chociaz nie moglismy sie obejsc bez jego pomocy. Kiedy skonczylam, moj ojciec westchnal i rzekl: -Zdaje sie, ze na prozno starannie liczylismy dni. A zatem Karsten znalazl sie za zapora z gor, a Madre Kobiety budujac ja skazaly sie na zaglade. Kto teraz rzadzi w Estcarpie? -Koris, wedle ostatnich wiesci, jakkolwiek pod koniec wojny zostal tak ciezko ranny, ze juz nie nosi topora Volta. -Topor Volta - powtorzyl moj ojciec jak ktos, kto przypomina sobie wiele spraw. - Grobowiec Volta i jego topor... To byly wspaniale dni. Mysle, ze juz drugich takich nie dozyjemy. Ale jesli Karsten zostal pognebiony, co z Alizonem? -Ci, ktorzy przylaczyli sie do Kyllana, mowili, ze Alizon zobaczywszy, jaki los spotkal Karsten, przyczail sie i siedzi teraz cicho - wyjasnilam. -I potrwa to tylko tyle lat, ile mam palcow u jednej reki - Simon wyciagnal prawa dlon. - Pozniej znowu przyjdzie im ochota do walki i zaczna pobrzekiwac mieczami. Koris moze rzadzic i bez watpienia dobrze to robi, ale na pewno przyda mu sie pomoc starych przyjaciol. A jesli juz nie wlada toporem Volta, to tym bardziej ich potrzebuje. Odgadlam mysli mojego ojca tak, jakbym czytala w jego umysle Chociaz z urodzenia nie nalezal do Starej Rasy, z wlasnej woli stal sie jej czlonkiem. Z Korisem z Gormu laczyla go silna wiez wykuta z potu i krwi podczas walki z Kolderem. Z calego serca pragnal teraz pojechac znow do Es i stanac u boku swego przyjaciela. -Tak - zgodzila sie Jaelithe. - Ale zanim pojedziemy do Es, musimy znalezc sie w tym samym swiecie. W ten sposob przywolala nas do rzeczywistosci. Moj ojciec potrzasnal glowa, jakby odpedzajac mysli, ktore teraz tylko przeszkadzaly mu sie skupic. Potem skierowal wzrok na pulpit sterowniczy; zdawalo sie, ze czyta tam cos, co bylo dla mnie zagadka. -Czy wiesz, jak daleko do twojej bramy? - zapytal Hilariona. -To mi powie. - Adept obrocil rozdzke w palcach. - Jestesmy w pewnej odleglosci. A co z samolotem? -Oddala sie. - Moj ojciec znowu skupil uwage na pulpicie sterowniczym. - Wyruszymy w droge, jak tylko odwolaja w wiezach alarm. I rzeczywiscie, uplynelo niewiele czasu i nasz pelzajacy pojazd wycofal sie ze szczeliny, w ktorej ukryl go Simon. Nastepnie pojechal dalej swoja droga i znow widzielismy na tablicy ponury krajobraz tego swiata. Znalezlismy sie w falistym terenie i musielismy kluczyc wsrod pagorkow i wydm, niewiele widzac z tego, co znajdowalo sie przed nami. Ale moj ojciec znal rozne systemy ostrzegawcze wbudowane w nasza maszyne i na nich polegalismy. Ta noc wydawala sie nam niezmiernie dluga, kiedy tak pchalismy, bez przerwy podskakujac na wybojach, az - ze ciala zaczely przypominac jeden wielki siniak. Moi rodzice siedzacy w krzeslach na przedzie mieli sie niewiele lepiej. Pozniej znow sie zatrzymalismy, zeby odpoczac, a gdy ruszylismy w dalsza droge, Hilarion zajal miejsce mojej matki, poniewaz jego rozdzka wskazywala, iz jestesmy blisko celu. Jaelithe usiadla obok Ayllii. Wlalysmy jej do ust troche wody, ale Vupsallka nic nie jadla od naszego wspolnego posilku w miescie wiez i zastanawialam sie, ile jeszcze wytrzyma. Moja matka zapewnila mnie, ze poniewaz dziewczyna byla tak dlugo nieprzytomna, jej cialo mialo mniejsze potrzeby. Stracilismy kontrole nad pojazdem na szczycie jednego ze wzgorz: maszyna zakolysala sie i zaczela zsuwac w dol. Moj ojciec krzyknal glosno i jego rece szybko pobiegly po pulpicie. Swietlna tablica pokazywala, co sie przed nami znajdowalo - jedna z czarnych drog. Zeslizgiwalismy sie prosto na nia, mimo wysilkow Simona, zeby zatrzymac pojazd. Zdolal wreszcie skrecic przod maszyny w lewo i stanelismy rownolegle do czarnej drogi, na szczescie nie dotykajac traktu wiodacego do miasta wiez. -Co teraz? - odetchnal najpierw z ulga, potem zastanowil sie glosno. Rownie dobrze moglby o to zapytac kogos spoza naszej kompanii. -Tedy! - Hilarion niecierpliwie poruszyl sie w krzesle, wskazujac rozdzka na druga strone drogi. Moj ojciec rozesmial sie ironicznie i rzekl: -To wymaga namyslu. Nie mozemy przebyc jej w tym pojezdzie - i chciec, zeby dalej nam sluzyl. -Dlaczego? - zapytal ze zniecierpliwieniem Hilarion, jak gdyby wiedzac, iz jest blisko celu, i pragnac dotrzec tam w linii prostej. -Poniewaz to nie jest zwykla droga - wyjasnil Simon - tylko transmisja silowa majaca zapewnic ruch srodkow transportowych miasta wiez. Ten czolg nigdy nie mial nia jezdzic. I nie wiem, co sie stanie, jezeli na nia wpelznie, ale nie sadze, zeby przetrzymal taka podroz. -Wiec co mamy zrobic? Szukac mostu? - zapytal Hilarion. -Nie wiemy, czy cos takiego w ogole istnieje - odparl ponuro Tregarth. - A szukajac objazdu lub innej drogi mozemy oddalic sie od celu o wiele mil. - Odwrocil sie i spojrzal adeptowi w oczy. - Czy wiesz, jak daleko jestesmy od twojej bramy? -Mile, a moze mniej... -Jest pewna szansa - zaczal z wahaniem moj ojciec, jakby zastanawial sie, co bedzie mniejszym zlem. - Mozemy uzyc tego czolgu jako mostu. Ale jesli ten plan zawiedzie i znajdziemy sie na srodku pola silowego... - Potrzasnal lekko glowa. -Mysle, Simonie - wtracila Jaelithe - ze nie mamy wyboru. Jezeli zaczniemy szukac objazdu lub mostu, mozemy wcale go nie znalezc, i tylko niepotrzebnie oddalimy sie od bramy. Jesli twoja propozycja jest cos warta, musimy ja sprawdzic: tu i teraz. Moj ojciec nie odpowiedzial od razu, tylko wpatrzyl sie w swietlna tablice, jakby roztrzasajac trudny problem. Wreszcie rzekl: -Nie moge ci obiecac lepszej szansy niz wyrzucenie kostki z Lothurem. Jaelithe rozesmiala sie. -Tak, ale na wlasne oczy widzialam, jak to robiles, Simonie, a pozniej zbierales ze stolu jako wygrana po dwie garsci monet. Zycie bez przerwy rzuca nam wyzwania i dobrze wiesz, ze nie mozna zadnego ominac. -Wiec dobrze. Nie znam natury tej sily, lecz przypuszczam, ze plynie ona jak prad. Musimy ustawic stery i miec nadzieje, ze nam sie uda. Przedtem jednak musielismy poczynic pewne przygotowania. Na rozkaz mojego ojca wygramolilismy sie z pojazdu, zabierajac ze soba Ayllie. Pozniej wypelnilismy ciasna przestrzen, w ktorej jechalismy jako pasazerowie, i oba przednie siedzenia znalezionymi w poblizu odlamkami skal. Umiescilismy w srodku taki ciezar, zeby utrudnic zniesienie pojazdu przez pole silowe. Simon wyciagnal lancuchowa drabinke i zrobilismy z niej uchwyty dla rak na plaskim dachu maszyny. Weszlismy tam zabierajac ze soba zapasy zywnosci i wody. Wtedy moj ojciec wszedl do kabiny i wcisnal sie w niewielka przestrzen pozostawiona przed pulpitem specjalnie w tym celu. Maszyna ozyla, cofnela sie i zwrocila w strone czarnej powierzchni. Kiedy czolg zaczal pelznac i zsuwac sie w dol, Simon opuscil kabine i dolaczyl do nas. Wkrotce okazalo sie, ze nie mylily go przeczucia. Albowiem kiedy ciezki pojazd uderzyl w czarna droge, zadrzal pod naporem wartkiego pradu i zmienil kierunek. Czy zawroci, niosac nas, bezsilnych wiezniow, w strone miasta wiez? A moze ozywiona przez mojego ojca maszyna jednak przejedzie z nami na druga strone? Lezalam czepiajac sie stalowej liny tak mocno, ze az bolesnie wpila mi sie w cialo, podczas gdy pode mna pojazd drzal i dygotal. Jechal zwrocony w prawo pod prad, ale zasadniczo nie zmienil kierunku. Nie widzialam w mroku, czy podazamy ku drugiemu brzegowi, czy tez nie. Silowy prad zniosl nas daleko od miejsca, gdzie wjechalismy na czarna droge. A jesli najedzie na nas ktorys z pojazdow z miasta wiez, co sie wtedy stanie? Widzialam to oczami wyobrazni tak zywo, ze ze wszystkich sil staralam sie przegnac przerazajacy obraz i dlatego nie zauwazylam przelomowego momentu w tych zmaganiach. Nagle zdalam sobie sprawe, ze moj ojciec juz nie lezy obok mnie, tylko kleczy i odwiazuje sakwy z zapasami. szybko rzucil je z rozmachem w prawo. Spadly na grunt poza czarna droga, tam gdzie chcielismy sie dostac. Pozniej Simon zlapal mnie mocno za ramie. -Rozluznij uscisk! - rozkazal. - Kiedy powiem, skacz! Nie widzialam szans na powodzenie. Lecz przychodzi taki czas, gdy musimy zaufac drugiemu czlowiekowi. Walczac ze strachem zdolalam oderwac reke od uchwytu, ukleknac, a nastepnie przy pomocy ojca stanac na nogach. Zarowno moja matka, jak i Hilarion stali juz na dachu maszyny, podtrzymujac miedzy soba Ayllie, ktora poruszyla sie, jakby budzac sie z omdlenia. -Skacz! Zmusilam sie do skoku, nie smiac nawet myslec, co mnie czeka, kiedy dotkne ziemi. Na szczescie trafilam w szara wydme i chociaz pograzylam sie w niej, nic mi sie nie stalo. Wstalam wypluwajac piasek i oczyscilam z niego oczy i nozdrza. Gdy moglam znow widziec otoczenie, zauwazylam inne zakurzone postacie podnoszace sie z podobnych pagorkow. Idac ku nim chwiejnym krokiem przekonalam sie, ze wszystko skonczylo sie dla nas na siniakach i piasku w ustach i oczach. Czolg odwrocil sie teraz wokol osi i utkwil w srodku pradu, ktory unosil go w strone dalekich wiez. Niebawem zniknal nam z oczu. Najpierw slizgalismy sie i brodzilismy w piasku szukajac sakw z zywnoscia i woda. Kiedy juz je znalezlismy, Hilarion wyjal zza pazuchy rozdzke i jeszcze raz przylozyl ja do czola. -Tam! - Wskazal w samo serce wydmowej krainy. Ayllia szla sama, chociaz trzeba bylo trzymac ja za reke. Zrozumialam, ze moja matka w pewnym stopniu kontrolowala jej umysl. Meczylo to Jaelithe, wiec natychmiast pospieszylam jej z pomoca. Z wielkim trudem chodzi sie po sypkim piasku. Czasami brodzilismy w nim niemal po kolana. Wszystkie wydmy wygladaly jednakowo i bez rozdzki Hilariona wkrotce na pewno bysmy zabladzili. Nagle zauwazylam cos wysokiego majaczacego w polmroku. Rozpoznalam jeden z metalowych slupow, ktore zobaczylysmy po przejsciu przez brame. Pierzchly moje najgorsze obawy. Teraz pojawilo sie pytanie, czy Hilarion naprawde rozpozna wlasciwe miejsce? Z tej strony bramy nie spostrzeglam zadnego oznakowania. Nasz przewodnik zdawal sie nie miec zadnych watpliwosci. Mimo ze prowadzil nas kreta droga, to zawsze wracal w strone, ktora wskazywala jego rozdzka. W koncu stanelismy przed inna zzarta przez rdze kolumna. Nie bylam niczego pewna, poniewaz wszystko wokol wydawalo sie Jednakowe, przypuszczalam jednak, ze istotnie dotarlismy do miejsca, przez ktore weszlam razem z Ayllia do tego swiata. -Tutaj. - Hilarion nie mial watpliwosci. Stanal naprzeciw czegos, co bylo tylko pylistym powietrzem. Zerwal sie wiatr, podnoszac tumany kurzu. -Nie jest oznaczona - skomentowal moj ojciec. Ale Jaelithe, oslaniajac oczy zgietymi dlonmi, wpatrzyla sie przed siebie rownie uwaznie jak adept. -Tam cos jest - przyznala. - Jakies zawirowanie... Hilarion zdawal sie jej nie slyszec. Poslugiwal sie rozdzka jak malarz pedzlem, i rysowal w powietrzu portal. Zgodnie z ruchem reki adepta unoszony wiatrem pyl (a moze tylko tak mi sie zdawalo) pozostawal ledwie dostrzegalny slad. Byl to prostokat przeciety skrzyzowanymi liniami, ktore biegly z gornych rogow figury do dolnych. W tych czterech polach Hilarion nakreslil symbole. Dwa z nich znalam - a przynajmniej znaki tak do nich podobne, jak gdyby nieco zmienily ksztalt wraz z uplywem czasu. Inne zas byly mi obce, tak samo jak ostatni, na tyle duzy, ze przekreslal pozostale. Kiedy adept opuscil rozdzke, zobaczylam zarys bramy, ktory choc mglisty i ledwie widoczny, opieral sie podmuchom wiatru i wirujacemu w powietrzu szaremu piaskowi. Hilarion zaczal na nowo kreslic kazda linie powietrznego rysunku. Tym razem mgliste kreski zapalily sie kolorami, zielenia, ktora sciemniala i stala sie blekitem, tak ze ponownie zobaczylam "bezpieczna" barwe Escore. Lecz kolory te nie utrzymaly sie i zanim adept skonczyl rysowac, brama zbladla niczym gasnacy ogien, ktory pozostawia spowite popiolem wegle. Twarz Hilariona stezala. Zacisnal usta jak czlowiek, ktory resztkami sil wykonuje zlecone mu zadanie. Powtornie jal kreslic wizerunek bramy i po raz drugi linie zgasly. Teraz moja matka przejela inicjatywe. Wyciagnela do mnie jedna reke, do Simona druga. Zlaczeni fizycznie polaczylismy tez nasze umysly. I zrodzona w nas energie Jaelithe wyslala do Hilariona. Adept spojrzal na nia z zaskoczeniem, po czym po raz trzeci podniosl rozdzke i zaczal od nowa rysowac skomplikowane linie i symbole. Czulam, jak opuszczaja mnie sily, ale trzymalam sie mocno i dawalam wszystko, czego zadala ode mnie moja matka. Ukonczona brama juz nie zbladla, zielonoblekitne linie nie zgasly, lecz rozjarzyly sie jaskrawym blaskiem. Kiedy Hilarion opuscil rozdzke, zobaczylismy pulsujacy w powietrzu portal, wiszacy o stope lub cos kolo tego nad powierzchnia ziemi. Chociaz troche dalej wiatr podnosil i rozposcieral szarawe zaslony pylu, to wokol bramy panowal spokoj. Hilarion przez chwile przygladal sie krytycznie swemu dzielu, jak gdyby chcial sie upewnic, ze tego wlasnie pragnal i ze nie ma ono ukrytych wad. Nastepnie zrobil dwa kroki do przodu, mowiac w drodze, mimo ze nie spojrzal na nas: -Musimy przejsc! Teraz! Zerwalismy polaczenie. Matka i ja podnioslysmy sakwy, podczas gdy Simon wzial na rece Ayllie. Hilarion przylozyl rozdzke do punktu przeciecia dwoch linii, tak jak wklada sie klucz do zamku. I brama sie otwarla - Hilarion zniknal. Za nim poszlam ja, za mna moja matka, a na koncu ojciec. Znow przezylam potworne skrecenie przestrzeni i czasu. Pozniej zas potoczylam sie po kamiennej posadzce i usiadlam mrugajac oczami z bolu: uderzylam sie o jakis twardy przedmiot. Siedzialam oparta plecami o tron, ktory dominowal w centralnej sali nadmorskiej cytadeli. I tylko blask bramy rozjasnial wnetrze, w ktorym zgromadzil sie czas. Ktos poruszyl sie obok mnie. Odwrocilam glowe. Stal tam Hilarion z rozdzka w dloniach. Nie patrzyl na brame. lecz wodzil spojrzeniem po calej wielkiej komnacie. Nie wiem, co spodziewal sie znalezc, moze rzesze gwardzistow lub slug czy domownikow. W kazdym razie ta pustka wstrzasnela nim do glebi. Podniosl reke do czola i zachwial sie lekko. Potem zaczal sie oddalac od srodkowego tronu, idac pod sciana jak ktos, kto szybko musi znalezc to, czego szuka, bo inaczej wpadnie w panike. Gdy odszedl, moj wewnetrzny niepokoj zmniejszyl sie nieco. Bylo dla mnie jasne, ze Hilarion nie myslal teraz o nas - mial wlasne klopoty. Czyz znajde bardziej odpowiednia chwile rozstania niz ta? Choc krecilo mi sie w glowie, tak ze zachwialam sie i chwycilam za porecz tronu, jakos zdolalam wstac. Rozejrzalam sie za pozostalymi czlonkami naszej kompanii. Moj ojciec tez juz stal, Ayllia lezala przed nim na podlodze. Przekroczyl jej cialo wyciagajac ramiona do mojej matki i objal ja mocno. Stali tak blisko siebie, zlaczeni cialem i duchem, ze naprawde mogliby byc jedna istota. Cos w tym, jak stali, zamknieci na chwile we wlasnym swiecie, sprawilo, ze sie zatrzymalam. Przebiegl mnie zimny dreszcz. Zastanowilam sie przez moment, co to znaczy byc tak zlaczonym z innym czlowiekiem. Kyllan... moze wlasnie tego zaznal z Dahaun, a wiedzialam, ze Kemoc znalazl to u Orsyi. Czyzbym podswiadomie szukala takiego uczucia, kiedy poszlam z Dinzilem? Ale w ostatecznym rozrachunku przekonalam sie, ze Dinzil nie chcial mnie, Kaththei dziewczyny, tylko Kaththei Czarownicy, ktora uzyczylaby mu mocy do realizacji jego ambitnych planow. Dowiedzialam sie tez, spogladajac na moich rodzicow i na ich swiat, ze nie jestem na tyle Czarownica, aby przedkladac Moc ponad wszystko. Lecz moze wlasnie tylko to znajde w zyciu. Nie byla to jednak odpowiednia chwila dla takich roztrzasan i poszukiwan mysli i serca. Musielismy pamietac o tym, gdzie jestesmy, i przedsiewziac odpowiednie srodki ostroznosci. Odsunelam sie od tronu i pomachalam reka do moich rodzicow. Rozdzial XVI -Prosze - odezwalam sie niesmialo. Mowilam cicho, gdyz balam sie, ze Hilarion mnie uslyszy i znow do nas dolaczy.Jaelithe odwrocila glowe i spojrzala na mnie. Moze dostrzegla w moich oczach ostrzegawczy blysk, poniewaz sie zaniepokoila. -Czego sie obawiasz, corko? -Hilariona - powiedzialam prawde. Teraz moj ojciec rowniez skupil na mnie cala uwage. Chociaz nadal obejmowal ramieniem Jaelithe, jego reka powedrowala do pasa, jakby szukala tam rekojesci miecza lub pistoletu strzalkowego. -Posluchajcie - zaczelam szeptem, nie smiac uzyc telepatii, gdyz moje slowa zadzwieczalyby jak gong w tym przesyconym czarami miejscu. - Powiedzialam wam tylko czesc prawdy. Escore dawno temu spustoszyly i nadal pustosza czarodziejskie wojny. Wiekszosc sprawcow tego stanu rzeczy albo zostala pochlonieta przez Ciemnosc, ktora przywolali, albo odeszla przez bramy do innych swiatow i epok. Ale to oni zaczeli te wojne i na nich spoczywa odpowiedzialnosc za wszystko, co sie stalo. Bardzo malo wiemy o Hilarionie. Nie wierze, ze jest sluga Ciemnosci, nie moglby bowiem kontrolowac niebieskiego plomienia. Lecz w przeszlosci byli rowniez i tacy adepci, ktorzy nie opowiedzieli sie ani po stronie dobra, ani tez zla, lecz pozerani ciekawoscia mimo woli rozsiewali zlo podczas poszukiwan. Toczymy teraz boj o przyszlosc Escore... a ja przyczynilam sie do ponownego rozpetania tej wojny, kiedy nieswiadomie rzucilam czary, naruszajac odwieczna chwiejna rownowage sil. Wyrzadzilam tez inne szkody i to niedawno. Nie chce dzwigac brzemienia trzeciej winy, nie sprowadze adepta, ktory moglby obrocic wniwecz wszystkie wysilki moich braci i ich towarzyszy broni. Hilarion za duzo wie, zeby go zabrac do Zielonej Doliny. Musimy lepiej go poznac, zanim uznamy za jednego z nas - wyjasnilam. -Mamy madra corke - skomentowala moja matka. - A teraz opowiedz nam to, co przedtem opuscilas. I opowiedzialam wszystko: nie pominelam mojego udzialu w planach Dinzila, ani czym sie to skonczylo. Kiedy moja opowiesc dobiegla konca, Jaelithe pokiwala glowa. -Teraz rozumiem, dlaczego nie ufasz Hilarionowi. Ale... - Zdawala sie nasluchiwac. Domyslilam sie, ze uzyla myslowej sondy do znalezienia adepta. - No, tak... - Znowu skupila na nas uwage. - Nie sadze, zebysmy musieli sie go obawiac, przynajmniej na razie. Czas musi plynac w rozny sposob w naszym i w tamtym swiecie. Ta roznica jest znacznie wieksza niz przypuszczalismy. Hilarion szuka tego, co przeminelo tak dawno, ze nawet same lata zniknely z kart historii! Wiedzac, ze tak sie rzeczy maja, stara sie teraz zrozumiec nowa sytuacje. Tak, bardzo ciezko jest przekonac sie, ze wszystko, co bliskie i znane, odeszlo w niebyt, podczas gdy nadal sie kroczy po tej samej ziemi. Zastanawiam sie, czy... Czy naprawde sadzisz, corko, ze Hilarion moze zagrozic wszystkiemu, co jest ci bliskie? A ja, przypomniawszy sobie Dinzila, przegnalam precz watpliwosci i powiedzialam, ze tak. Lecz matka nie byla do konca o tym przekonana. Otworzyla na chwile kanal lacznosci miedzy nami i moglam odczytac przynajmniej czesc tego, co znalazla w umysle adepta. Bol i rozpacz byly tak wielkie, ze sie wzdrygnelam, fizycznie i w duszy. Zawolalam bezglosnie, iz nie chce juz nic wiecej wiedziec. -Widzisz wiec - powiedziala - ze on ma swoje wlasne klopoty i ze szybko sobie o nas nie przypomni. Jezeli odejdziemy stad... -Tak, zrobmy to zaraz! - oswiadczylam. Z calego serca zapragnelam bowiem oddalic sie od tego miejsca i od wszystkiego, co mialo zwiazek z Hilarionem (jednak nie moglam wymazac z pamieci nawet czesci wspomnien) i bylam gotowa biec, jakby scigaly mnie Rasti i Wilkolaki. Opoznilismy jednak odejscie, gdyz trzeba bylo zajac sie Ayllia. Zaczelam sie zastanawiac, co mozemy z nia i dla niej zrobic. Jezeli Vupsallowie nadal przebywali w zrujnowanej wiosce, moglismy obudzic uspiony umysl barbarzynskiej dziewczyny i pozostawic ja w poblizu, rzuciwszy na nia czar zapomnienia; wtedy podroz do innego swiata wyda jej sie tylko snem. Lecz jesli napastnicy unicestwili plemie, musimy zabrac Ayllie do Zielonej Doliny, gdzie Dahaun i jej lud dadza Vupsallce schronienie. Moj ojciec pozostawil jedna sakwe z zywnoscia i woda tam, gdzie upadla na podloge. Druga zas zarzucil na ramie, powierzajac Jaelithe i mnie opieke nad Ayllia. I tak oto opuscilismy zamek. Wowczas ja tez poznalam, co moze sprawic czas: przybylysmy tutaj z Ayllia w samym srodku zimy, a teraz niespodzianie otoczyl nas cieply, wiosenny dzien. Byl to Miesiac Poczwarki, kiedy jeszcze za wczesnie jest na zasiewy, ale juz szybciej plynie krew w zylach, budzac radosny niepokoj i oczekiwanie. A przeciez wedle moich obliczen uplynelo kilka dni, a nie tygodni! Zaniepokoil mnie labirynt ulic i uliczek, ktory mielismy przed soba. Nie moglam sobie przypomniec, jak znalazlysmy droge do cytadeli. Po tym, jak dwukrotnie trafilismy na slepy zaulek, wyrazilam glosno swoje watpliwosci. -Nie ma stad wyjscia? - zapytal moj ojciec. - Przeciez dotarlas tu bez trudu, czyz nie tak? -Zgadza sie - odparlam - ale przyciagnela mnie tu Moc. - Mowiac to staralam sie nie przywolywac wszystkich wspomnien zwiazanych z moja i Ayllii wedrowka do cytadeli. Kiedy wrocilam mysla do tamtego czasu, wydalo mi sie, ze znalazlysmy do niej droge w chwili, gdy weszlysmy przez brame, ktorej odlani w brazie straznicy ryczeli podczas wichury. Nie pamietalam jednak tej plataniny zaulkow i waskich uliczek. -Czy to jest sztuczne? - zapytalam glosno. Dopiero co zatrzymalismy sie przed naga sciana, gdy przejscie, ktore wydawalo sie bardzo obiecujace, zamknelo sie nagle. Zewszad otaczaly nas domy z niebieskimi kamieniami umieszczonymi nad drzwiami, z ziejacymi pustka otworami okien, i cos w tym widoku mrozilo serce, tak jak zimowe wiatry mroza cialo. -Czy to halucynacja? - zastanowil sie moj ojciec. - Celowo rzucone czary? Jaelithe zamknela oczy i wiedzialam, ze ostroznie uzywa myslowej sondy. Poszlam jej sladem, usilujac nie dotknac wiezi laczacej nas z Hilarionem. Moj umysl dostrzegl to, czego nie zauwazyly oczy. Simon Tregarth mial racje. To miejsce pokrywala zaslona czarow, wznoszac mury tam, gdzie ich nie bylo, i otwierajac nie istniejace przejscia w kamiennych scianach. Zamknawszy oczy widzielismy zupelnie inne miasto. Nie wiedzialam, czemu tak sie dzialo, poniewaz nie byl to nowy czar Hilariona rzucony, by nas zmylic, wrecz przeciwnie, tak stary i zuzyty, ze pozostaly z niego tylko strzepy. -Widze! - Uslyszalam glosny okrzyk mojego ojca i zrozumialam, ze i on posluzyl sie wewnetrznym wzrokiem. - Wiec to tak... Pojdziemy tedy! - Wzial mnie za reke, ja zas podalam swoja Ayllii, a Jaelithe szla z drugiej strony barbarzynskiej dziewczyny. Tak polaczeni, rozpoczelismy walke z rzuconym na miasto czarem, idac z zamknietymi oczami i badajac otoczenie za pomoca dodatkowego zmyslu. Dotarlismy w ten sposob do ulicy prowadzacej w dol do zewnetrznego muru obronnego. Rozpoznalam brame, przez ktora przeszlam z Ayllia uciekajac przed morskimi rozbojnikami. Dwukrotnie otwieralam oczy po to tylko, zeby sprawdzic trwalosc czarow, i za kazdym razem widzialam tylko mur lub fragment domu. Wtedy pospiesznie zamykalam powieki i odwolywalam sie do wewnetrznego wzroku. Nie obdarzony takimi zdolnosciami czlowiek nie zdolalby przedrzec sie przez zaslone czarow. Przekonalismy sie tym gdy wreszcie podeszlismy do bramy. Na ziemi, w odleglosci ramienia od zbawczego wyjscia, lezaly zwloki z wyciagnietymi rekami, jakby zmarly probowal pochwycic wolnosc, ktorej nie potrafily dostrzec jego oczy. Byl to wysoki mezczyzna w zbroi, na ktora spadaly dlugie jasne warkocze. Rogaty helm potoczyl sie nieco na bok. Nie moglismy dojrzec jego twarzy i ucieszylo mnie to. -Sulkarczyk! - Moj ojciec pochylil sie nad trupem, ale go nie dotknal. -Nie sadze. A moze jest z nie znanego nam plemienia - odpowiedziala Jaelithe. - Raczej to jeden z morskich rozbojnikow, o ktorych nam mowilas, Kaththeo. Nie moglam na to przysiac, gdyz widzialam ich tylko przelotnie podczas ucieczki, ale przypuszczalam, ze miala racje. -Nie zyje od jakiegos czasu - Simon cofnal sie o kilka krokow. - Moze zaszedl tu twoim tropem, Kaththeo. Wydaje sie, ze wpadl w zastawiona pulapke. Uniknelismy jej i wyszlismy poza mury pomiedzy metalowymi potworami. Dalej natrafilismy na slady swiadczace o tym, ze ludzie uwazali to miejsce za przerazajace. Na kamiennej plycie, przypuszczalnie przyciagnietej ze zrujnowanej wioski, lezaly w nieladzie rozne przedmioty. Kiedys zapewne ulozono je starannie obok siebie, lecz pozniej grasowaly tu zwierzeta i ptaki. Zobaczylam futrzana szate, sztywna teraz od piasku i zbrukana ptasimi odchodami, oraz metalowe talerze z resztkami jedzenia. Miedzy nimi lezala bron, po ktora moj ojciec siegnal z okrzykiem zadowolenia: topor bojowy i miecz. Simon Tregarth nigdy nie byl dobrym szermierzem, chociaz usilnie uczyl sie wladania mieczem; w jego swiecie dawno nie uzywano podobnej broni. Ale gdy wojownik ma puste rece, ceni kazda bron. -Bron zmarlego - powiedzial przypasujac miecz. - Wiesz, co mowia? Ze biorac bron zmarlego, przejmujesz takze jego zapal bojowy. Przypomnialam sobie, ze Kemoc podczas wyprawy do Ciemnej Wiezy Dinzila znalazl w grobowcu dawno wymarlej rasy czarodziejski miecz i ze miecz ten dobrze mu sie przysluzyl. Pomyslalam tez, ze skoro dlon mezczyzny instynktownie siega po bron, na pewno wyjdzie mu to na dobre. Moja matka wziela jeszcze cos ze stolu ofiarnego. Stala teraz trzymajac oburacz znalezisko i wpatrywala sie wen niemal z lekiem. -Ci rozbojnicy pladrowali dziwne miejsca - powiedziala. - Tylko slyszalam o czyms takim, ale nigdy nic podobnego nie widzialam. Musieli bardzo to cenic, skoro zlozyli je w ofierze demonom, ktore wedlug nich mialy tu przebywac. Byla to kamienna czara w formie zlaczonych ze soba dloni. Ale rece te nie wygladaly na ludzkie: mialy bowiem bardzo dlugie i szczuple palce o inkrustowanych metalem, niezwykle waskich, zakrzywionych paznokciach. Czara byla czerwonobrazowa, bardzo gladka i starannie wypolerowana. -Co to takiego? - zapytalam z ciekawoscia. -Zwierciadlo, ktorego uzywa sie tak jak krysztalowej kuli, tylko nalewa sie do srodka wody - odparla. - Nie wiem, jak ta czara znalazla sie w tym miejscu, lecz nie moze tu pozostac, poniewaz... Dotknij jej, Kaththeo! Wyciagnela ku mnie kamienne naczynie. Dotknelam go czubkiem palca i zaraz cofnelam reke z glosnym okrzykiem. Czara wbrew oczekiwaniu nie byla zimna, ale parzyla niczym plonaca pochodnia. A jednak moja matka trzymala ja mocno i zdawala sie nie czuc goraca. Przy tym lekkim dotknieciu odczulam wyplywajaca Moc i zrozumialam, ze jest to jeden z czarodziejskich przyborow, ktory mogl sie stac nasza bronia, podobnie jak znaleziony przez Simona miecz. Jaelithe sciagnela ze stolu kawalek postrzepionego jedwabiu, owinela nim kamienna czare i wlozyla ja za pazuche. Moj ojciec zas przypasal miecz i dla rownowagi zatknal z drugiej strony topor bojowy. Stos lupow na stole ofiarnym wskazywal, ze to napastnicy a nie Vupsallowie zwyciezyli, w bitwie nad brzegiem morza. Bylam tego pewna, poniewaz nigdy nie widzialam, zeby klan Ifenga pozostawial gdzies swoje skarby - poza grobem Utty. Zanim jednak opuscimy to miejsce, musimy sie upewnic, ze plemie Ayllii przestalo istniec. Kiedy wyjasnilam to rodzicom, zgodzili sie ze mna. Byl sloneczny, cieply poranek. Tu tez snieg stopnial i w powietrzu brzeczaly budzace sie wczesnie owady; slyszelismy tez ptasie zalotne trele. Zanim nie opuscilismy przyladka i nie dotarlismy do stalego ladu, szlam w napieciu, w kazdej chwili spodziewajac sie kontaktu z Hilarionem, jego wezwania lub pytania, dlaczego go zostawilismy i dokad sie udajemy. Teraz jednak, kiedy znalezlismy sie w gestwinie krzewow i znow w normalnym swiecie, jak mowily nam nasze zmysly, uspokoilam sie nieco. Mimo to zdawalam sobie sprawe, ze moze zdolamy sie uwolnic od niepozadanego towarzysza podrozy. Kiedy przeprowadzilismy rekonesans w nadmorskiej wiosce, stalo sie dla nas jasne, ze zostala opuszczona nie dlatego, iz Vupsallowie przeniesli sie w inne miejsce. Rozdarte skorzane plachty namiotow powiewaly na wietrze. Jak smieciarze zapuscilismy sie w ruiny w poszukiwaniu czegos, co mogloby ulatwic nam podroz na zachod. Odnalazlam chate, z ktorej ucieklam - ale kiedy to bylo? Przed kilkoma tygodniami czy miesiacami? Dla mnie uplynelo tylko pare dni. Morscy rozbojnicy dotarli i tam. Wywrocili kufry Utty, rozdarli zawiniatka z ziolami, mimo woli wymieszawszy ich zawartosc. Moja matka coraz to pochylala sie, podnosila suchy lisc lub szczypte proszku, wachala i odrzucala krecac glowa. Poszukalam runicznych zwojow, ktore zaprowadzily mnie do cytadeli, ale zniknely. Moze zabrano je sadzac, iz sa kluczem do jakiegos skarbu. W odleglym kacie znalazlysmy sloj z podroznymi plackami z suszonego miesa i jagod. Znaczyly dla nas wiecej niz najbogatszy skarb. Ayllia stala tam, gdzie ja pozostawilysmy, przy wejsciu do namiotu. Zdawala sie nie widziec, co sie wokol niej dzieje, ani rozumiec, ze powrocilismy do wioski. Simon poszedl przeszukac inne namioty, ale szybko wrocil i ruchem reki nakazal nam dolaczyc. -To miejsce smierci - powiedzial smutno. - Lepiej pozostawic je umarlym. Nie mialam przyjaciol wsrod Vupsallow, bylam raczej ich wiezniem. Nie stalabym sie jednak z wlasnej woli ich wrogiem. Ich zaglada obciazala w jakiejs mierze moje sumienie, poniewaz mi zaufali, a ja ich zawiodlam. Jaelithe przeczytala moje mysli i objela mnie ramieniem, mowiac: -Nie jest tak, poniewaz nie wprowadzilas ich w blad umyslnie, ale zrobilas, co moglas, zanim pozostawilas ich wlasnemu losowi. Nie bylas Utta i nie mozna od ciebie wymagac, zebys zaakceptowala wybor, ktory ci narzucila. Nie przyjmuj wiec na swoje barki brzemienia winy, ktora nie jest twoja. Niedobrze jest, gdy ludzie winia siebie za cos, co bylo wylacznie dzielem losu. ...Slowa, slowa, ktore mialy mnie pocieszyc i rozgrzeszyc, a przeciez w owej chwili byly tylko slowami. Zapadly mi jednak w pamiec i pozniej przypomnialam je sobie. Nie mielismy ani sani ciagnietych przez silne psy, ani prawdziwego przewodnika, wiedzielismy tylko, ze cel naszej podrozy lezy na zachodzie. Nie osmielilam sie jednak wyzwac losu przypuszczeniami, ile czeka nas dni podrozy, zanim dotrzemy do Zielonej Doliny, i co moze sie zdarzyc po drodze. Wydawalo mi sie, ze pamietam droge w gore rzeki i przez rownine do doliny goracych zrodel. Kiedy przedstawilam ja pokrotce ojcu, pokrecil glowa, mowiac, ze jesli koczownicy dobrze znali to miejsce, powinnismy raczej go unikac i skierowac sie prosto na zachod. Uznalismy to za najlepsze rozwiazanie, jakkolwiek wiedzielismy, ze nie bedzie to szybka podroz, poniewaz musimy isc pieszo, w dodatku obarczeni Ayllia. Kontrolowalismy umysl Vupsallki, lecz musielismy tez opiekowac sie nia jak glupiutkim, choc poslusznym dzieckiem. Odwrocilismy sie wiec plecami do morza i ruszylismy w droge. Po raz ostatni obrzucilam spojrzeniem czarna bryle cytadeli majaczacej na horyzoncie. Mielismy malo zywnosci: przyniesione ze spopielalego swiata mieso o nieprzyjemnym zapachu i podrozne placki znalezione w zrujnowanej wiosce. Przynajmniej nie brakowalo nam wody, poniewaz w okolicy bylo wiele zrodel i potokow, ktore niedawno zrzucily lodowe okowy. Ojciec podniosl z ziemi dwa okragle kamienie, powiazal je rzemieniem i zrobil w ten sposob dziwna bron. Zakrecil nia na probe nad glowa i cisnal w pobliski krzak. Pod wlasnym ciezarem kamienie okrecily sie wokol galezi, stracajac paczki. Simon rozesmial sie i poszedl ja zabrac. -Zdaje sie, ze nie wyszedlem z wprawy - powiedzial. W kilka minut pozniej znow rzucil zwiazane rzemieniem kamienie, ale tym razem na nieostroznego mieszkanca traw, tlustego skoczka. Zwierzeta te sa tak glupie, ze latwo mozna je zaskoczyc. Zanim zatrzymalismy sie na nocleg, upolowal jeszcze trzy zwierzaki, ktore upieklismy nad ogniskiem i zjedlismy z niebywalym apetytem po zbyt dlugiej, niesmacznej diecie. Zrobilo sie chlodno. Ale po wieczerzy nie zostalismy przy ognisku, choc przyjemnie grzalo. Ojciec wrzucil do ognia ostatnie narecze chrustu i zaprowadzil nas do miejsca, gdzie przygotowal nocleg, z dala od plomieni, ktore moglyby zdradzic nasza obecnosc. Wybral niewielki zagajnik, w ktorym zimowe wiatry powalily kilka drzew. Najwieksze z nich upadlo tak, ze pociagnelo za soba inne, tworzac gaszcz splatanych galezi i pni. Simon wyrabal w nim gniazdo, w ktore sie wcisnelismy, po czym z powrotem zaciagnelismy zaslone z galezi. Stala sie ona jednoczesnie dachem i sciana naszej kryjowki. Pomyslalam z zalem o ziolach Utty, ale napastnicy tak wszystko poniszczyli i wymieszali, ze ani Jaelithe, ani ja nie zdolalysmy odnalezc tych najbardziej przydatnych w podrozy. Nie moglismy wiec teraz otoczyc sie zaslona czarow. Moja matka wyjela wtedy zza pasa kawalek metalu, ktory rozjarzyl sie niebieskawa poswiata, kiedy pieszczotliwie przesunela dlonmi po nim z gory na dol. Umiescila go w ziemi, zeby dawal nam slabe swiatlo. Wiedzialam, ze rozblysnie jaskrawo, gdyby zbytnio sie do nas zblizyli sludzy Ciemnosci. Przed atakiem zwierzat i ludzi - morskich rozbojnikow czy koczownikow - mogly nas przestrzec tylko nasze oczy i uszy. Dlatego podzielilismy noc na trzy czesci. Na mnie przypadla pierwsza warta, podczas gdy moi rodzice spali przytuleni do siebie. Cala zesztywnialam i zdretwialy mi miesnie z bezruchu: nie chcialam ich zbudzic, gdyz bardzo potrzebowali wypoczynku. Wytezalam wzrok i sluch, starajac sie zlaczyc z nimi umysl, wysylajac od czasu do czasu krotkie, badawcze mysli - ale robilam to rzadko, poniewaz wrog moglby je przechwycic i zadac nam kleske. Slyszalam wiele dzwiekow - skomlenia, poruszenia. Przy niektorych odglosach serce zaczynalo mi bic jak mlotem, a cialo martwialo, lecz zawsze byly to tylko nocne stworzenia lub wiatr... Przez caly czas staralam sie odpedzic mysli o Hilarionie, o tym, co robil w opustoszalej cytadeli, ktora kiedys byla osrodkiem jego wladzy. Czy nadal trwal pograzony we wspomnieniach o czasach, ktore juz nigdy nie powroca? A moze otrzasnal sie juz z przygnebienia i posluzyl swoja Moca - w jakim celu? Wiedzialam, ze na pewno nie przejdzie znow przez brame: przesadzila o tym dlugoletnia niewola u Zandura. Zandur... Pospiesznie porzucilam niebezpieczne wspomnienia o Hilarionie i zaczelam myslec, co sie stalo z Zandurem. Czy nasza ucieczka bardziej, niz przypuszczal Hilarion, nadwerezyla maszyny, co zagrozilo bezpieczenstwu jego twierdzy? Spodziewalismy sie, ze wyruszy za nami w pogon, ale tego nie zrobil. Przypuscmy, ze tak go to oslabilo, iz nastepny atak mieszkancow miasta zniszczy jego podziemny schron, tym samym kladac kres odwiecznej wojnie, ktora spustoszyla tamten swiat. Lecz rozwazania o losie Zandura mogly otworzyc droge poszukiwaniom Hilariona, wiec szybko je porzucilam. Pozostaly mi wczesniejsze wspomnienia: Zielona Dolina, Kyllan, Kemoc. Nie bylo mnie w Escore kilka miesiecy. Czy wojna jest nadal nie rozstrzygnieta? A moze moi bracia tocza walke na smierc i zycie? Odzyskalam czesciowo umiejetnosci telepatyczne - lecz czy wystarcza, by do nich dotrzec? W podnieceniu zapomnialam, gdzie bylam i jaki obowiazek wzielam na siebie. Zamknelam oczy, przestalam nasluchiwac i ukrylam twarz w dloniach. Kemocu! Oczami wyobrazni ujrzalam jego twarz, pociagla, chuda, pelna determinacji. Tam... tak, byla tam! Odnalazlszy ja, siegnelam mysla jeszcze dalej. "Kemocu! - Wlozylam w to wezwanie wszystkie sily. - Kemocu!" I otrzymalam odpowiedz! Najpierw niepewna, niedowierzajaca, a pozniej coraz silniejsza. Uslyszal mnie... byl tam! Mialam racje: nie rozdzielila nas smierc. "Gdzie? Gdzie? - Jego pytania uderzaly w moj umysl tak, ze nie moglam utrzymac prosto glowy i musialam podeprzec ja rekami". "Na wschodzie... wschodzie..." Dodalabym wiecej, lecz nagle zdalam sobie sprawe, ze moje cialo trzesie sie gwaltownie. Jaelithe trzymala mnie za barki i potrzasala mna. Kontakt sie zerwal. Otworzylam oczy z gniewnym okrzykiem. -Glupia! - szepnela zimno moja matka. Widzialam tylko jej ciemna sylwetke i czulam stalowy uscisk jej dloni. - Co ty narobilas, dziewczyno?! -Kemoc! Rozmawialam z Kemocem! - odparlam wrzac gniewem jak ona. -Krzyczac na caly glos, zeby kazdy mogl cie uslyszec! - odpowiedziala. - Takie poszukiwania sprowadza na nas sily Ciemnosci. Brak ich sladow w tych stronach nie swiadczy, ze ich tu nie ma. Czyz sama nam o tym nie mowilas? Miala racje. Ale pomyslalam, ze i ja postapilam slusznie, bo Kemoc, wiedzac teraz, gdzie jestesmy, moze przyjsc nam z pomoca. A jezeli jakas zgraja sluzalcow zla czai sie pomiedzy nami a Zielona Dolina, nasi przyjaciele nas ostrzega. Kiedy przytoczylam te wszystkie argumenty, Jaelithe puscila mnie. -Mozliwe - powiedziala glosno. - Ale co za duzo, to niezdrowo. Gdy znowu najdzie cie ochota to zrobic, porozmawiaj ze mna i obie na pewno wiecej zdzialamy. Wiedzialam, ze tym razem ma racje. Nie moglam jednak pohamowac radosnego uniesienia, jakie mnie ogarnelo po otrzymaniu odpowiedzi Kemoca. Po klesce Dinzila utracilam przeciez to, co czynilo jedna istote z nas trojga. I pozniej z wielkim trudem, przy pomocy Utty, odzyskalam dawne umiejetnosci - z wyjatkiem zdolnosci do kontaktu myslowego. Ale zeby znow stac sie taka, jaka bylam kiedys... -Czy kiedykolwiek nia bedziesz? - Cichy szept mojej matki, a nie jej mysl, wstrzasnal mna do glebi. - Wstapilas na droge, z ktorej moze nie byc powrotu. Prosilam dla was trojga o to, co moim zdaniem mialo dobrze wam sluzyc w swiecie, w ktorym sie urodziliscie: miecz dla Kyllana, zwoj dla Kemoca, a dla ciebie, corko, dar wladania Moca. Ale ty uzylas go w sposob, jakiego nie przewidywalam. I moze to bylo dla ciebie najgorsze... -Nie! - zaprzeczylam gwaltownie. -Powtorz mi to w przyszlosci - odparla dwuznacznie. - A teraz, corko, nie zaklocaj nam spokoju wezwaniami. Musimy wypoczac tej nocy. I mimo ze to klocilo sie z moimi pragnieniami, obiecalam wtedy matce: -Nie zrobie juz tego... dzisiejszej nocy. Ponownie zaczelam bacznie obserwowac okolice, az nadeszla godzina, w ktorej zastapila mnie Jaelithe, ja zas mocno zasnelam. Simon obudzil nas o swicie. Posililismy sie podroznymi plackami znalezionymi w zrujnowanej wiosce. Bylo znacznie chlodniej niz wczoraj i szron pokrywal galezie wokol nas. Chociaz moj ojciec, strzegac poludniowej granicy, spedzal wiele czasu w polu, a Jaelithe towarzyszyla mu jako polowa Czarownica, nigdy nie chodzili piechota. Ja rowniez nigdy w ten sposob nie podrozowalam, nawet wsrod Vupsallow, gdyz uzywali oni san, na przemian jadac i idac podczas dlugich wypraw. Dlatego zmeczyla nas ta powolna wedrowka bardziej, niz moglibysmy przypuszczac. Staralismy sie isc rownym krokiem, tylko Ayllia byla nam jak kula u nogi. Vupsallka poslusznie szla wylacznie na rozkaz, tak jak na rozkaz zjadala to, co przylozylismy jej do ust i pila z podanego kubka. Ale wszystko robila jak we snie. Zastanawialam sie, czy do tego stopnia stracila kontakt z rzeczywistoscia, ze juz nigdy nie bedzie w pelni soba. Teraz nie moglibysmy pozostawic jej wsrod Vupsallow, nawet gdybysmy ich odnalezli. Zabiliby ja, gdyz stalaby sie zbyt wielkim ciezarem dla koczownikow. Utta przezyla tak wiele lat tylko ze wzgledu na swoje zdolnosci, a Ausu, zona Ifenga, poniewaz miala oddana sluzebna, ktora stala sie jej rekami i nogami. Rozdzial XVII Simon Tregarth byl doskonalym zwiadowca. Umial bezblednie unikac zasadzek i zastawiac je na wrogow. Teraz przeprowadzal zwiad, czasami kazac nam pozostac w ukryciu, zanim nie zbadal otoczenia i nie dal nam znaku, ze mozemy isc dalej. Nie wiedzialam, co budzilo jego podejrzenia, chyba ze sama rzezba terenu, ale ufalam w jego umiejetnosci.Nie poslugiwalismy sie telepatia, zeby nie zwrocic uwagi wrogow. Dwukrotnie sie zdarzylo, ze Jaelithe kazala nam okrazyc miejsca, w ktorych odkryla siedzibe sil Ciemnosci. Jednym z nich byl pagorek ze stojacym na szczycie ciemnoczerwonym monolitem. Nic tam nie roslo, ziemia byla stwardniala i sczerniala, jakby wypalil ja ogien. A sam kamien, jesli patrzylo sie na niego dluzej niz przez chwile, zdawal sie zmieniac ksztalt. Szybko odwrocilam oczy wiedzac, ze nie powinnam zobaczyc tego, co moglo sie wylonic z mglistej substancji. Drugi przypadek omal nie skonczyl sie dla nas katastrofa. Enklawa zla byl las, w ktorym drzewa nie mialy lisci - nie z powodu wczesnej pory roku, lecz dlatego, ze zastapily je zoltawe grudy lub narosla z rozowymi srodkami. Od samego patrzenia na nie robilo sie niedobrze. Byly niczym otwarte wrzody pozerajace zdrowa roslinnosc. Czulo sie, ze nie tylko drzewa sa zdeformowane i ohydne, ale ze cos pelza i skrada sie w ich cieniu, nie mogac zniesc swiatla slonecznego. Dreczone wilczym glodem czekalo, az nabierze sil, by skoczyc na ofiare. Aby ominac ten wrzod na ciele Escore musielismy skierowac sie na poludnie, lecz obrzydliwy las okazal sie znacznie wiekszy niz przypuszczalismy, bo wypuscil odnogi zakazonych zlem winorosli i krzewow. Wygladal jak pelznacy na brzuchu potwor zarazajacy sama ziemie. Posuwal sie coraz dalej, zaglebiajac w zdrowej ziemi peryferyjne porosty. W jednym miejscu ohydny paluch dotarl do rzeki i wtedy musielismy sie zatrzymac. Nalezaloby albo przedrzec sie przezen, przed czym sie wzdragalismy, albo wejsc do wody. Moglismy jeszcze wykorzystac waski pasek piasku tuz pod nawislym brzegiem i przejsc tamtedy, ale z Ayllia nie byloby to latwe. Pozniej dotarly do nas dzwieki, ktore sprawily, ze przypadlismy do ziemi i ukrylismy sie za cienka zaslona zarosli dzielacych nas od wody. Zakrztusilam sie, gdy podmuch wiatru przyniosl smrod z pobliskiego krzaka. Smrod ten niemal wyparl mi z pluc czyste powietrze. Nie moglismy sie wycofac, poniewaz z drugiego brzegu dobiegly nas ludzkie glosy. Nie rozroznialismy slow, tylko unoszenie sie i opadanie dzwiekow. Przez chwile lub dwie uwazalam, ze to ocalali Vupsallowie, gdyz na pewno byli koczownikami. Ale kiedy weszli do rzeki, zeby napelnic woda skorzane worki, nie zobaczylam wsrod nich zadnej znajomej twarzy. Zauwazylam tez, ze choc ubierali sie podobnie do Vupsallow, nosili zlozony w waski pas i przerzucony przez ramie barwny koc zamiast oponczy klanu Utty. Najwyrazniej im sie nie spieszylo: kobiety i dzieci usiadly przygotowujac sie do rozpalenia ognisk i postawienia na nich trojkatnych kotlow. Niektorzy mezczyzni sciagneli buty i weszli do wody, krzyczac z zimna, a jednoczesnie rozciagajac miedzy soba siec i przesuwajac ja, by nalapac ryb. Po raz pierwszy Ayllia poruszyla sie z wlasnej inicjatywy. Odwrocilam sie szybko. Jej twarz ozywila sie; utkwila oczy w znajomej scenie. Podniosla glowe, a ja zleklam sie, ze chociaz przybysze nie byli Vupsallami, zna kilku sposrod nich i zawola, zeby zwrocic ich uwage. Probowalam zlapac ja za reke, ale odsunela sie, uderzyla mnie w glowe i na chwile zrobilo mi sie ciemno przed oczami. Nastepnie popelzla na czworakach, nie starala sie jednak dotrzec do nieznajomych, jakby nie widziala w nich przyjaciol tylko smiertelnych wrogow - co moglo byc prawda wsrod poroznionych klanow. Wszystko byloby dobrze, gdyby wycofala sie znad rzeki, ale w pospiechu skierowala sie na zachod, prosto na koszmarne zarosla. Natychmiast zrozumielismy, ze trzeba ja zatrzymac, nim tam dotrze. Simon rzucil sie na ziemie, wyciagnieta reka zlapal Vupsallke za kostke i przewrocil ja. Upadla na twarz, ale nie krzyknela - moze ze strachu przed tamtymi nomadami. Odwrocila sie jednak i zaatakowala mojego ojca zebami i paznokciami. I wtedy stala sie rzecz straszna. Simon najwyrazniej juz zwyciezal w tych zacietych zmaganiach, kiedy pobliskie skazone zlem pedy winorosli drgnely. Nie poruszyl ich wiatr. Zachowywaly sie tak, jakby wiedzialy, co sie obok nich znajduje i niczym weze szykowaly sie do ataku. W tej samej chwili Jaelithe i ja polaczylysmy sily, zeby przejac kontrole nad umyslem Ayllii. Szalencza szamotanina Vupsallki nie tylko mogla zdradzic nasza obecnosc koczownikom, ale tez popchnac ja i mojego ojca prosto w objecia skazonych roslin, ktore teraz zastygly w powietrzu, jakby lada moment mialy ich zaatakowac. Ayllia znieruchomiala, gdy ugodzil ja telepatyczny cios. Przez chwile lub dwie Simon lezal nieruchomo, przygniatajac cialo dziewczyny i ciezko dyszac. Przenioslam spojrzenie na pobliskie zarosla i serce zamarlo mi z przerazenia. Pedy winorosli rowniez byly usiane bulwiastymi naroslami. Nagle lodygi poczely wic sie gwaltownie, bulwy pekac. Matka krzyknela glosno i zaczela biec, a ja za nia. Pochwycilysmy ciala przeciwnikow i mocnymi szarpnieciami odciagnely na bezpieczna odleglosc. Jak sie potem okazalo, w ostatniej chwili, poniewaz z przynajmniej jednej bulwy wylecial strumien pylkow. Na szczescie nie podryfowaly w nasza strone, lecz opadly na ziemie pod wijace sie lodygi. Z przeciwleglego brzegu rzeki dobiegly mnie glosne okrzyki. Pospiesznie rozejrzalam sie wokolo. Rybacy porzucili siec i brodzac w nieglebokiej wodzie szli ku nam z bronia w reku. Wydawalo sie, ze uniknelismy jednego wielkiego niebezpieczenstwa tylko po to, zeby narazic sie na drugie. "Polaczcie sie! - zadzwieczal mi w glowie rozkaz Jaelithe. - Polaczcie sie, tworzymy iluzje!" Zrazu nie wiedzialam, jaki obraz wybrala, by nas oslonic, ale juz rezultat samego polaczenia Mocy wystarczyl, zeby rybacy zatrzymali sie na srodku rzeki, a ich kobiety i dzieci z krzykiem rzucily do ucieczki. Na moich oczach Simon i Jaelithe zamienili sie w potwory. Spojrzawszy na nich zrozumialam, ze nie z wlasnej woli przybralismy taka postac. Ja tez musialam sie wydawac rownie przerazajaca. Tylko Ayllia lezaca jak martwa pod rekami mojego ojca zachowala ludzki wyglad. Mojej matce na chwile zabraklo tchu. Musiala byc zdumiona tak samo jak ja. Stala na dwoch nieksztaltnych, pazurzastych stopach, wymachujac wielkimi szponiastymi lapami, z demoniczna maska zamiast twarzy zwrocona w strone rzeki. Zaryczala tak glosno, ze omal nie popekaly mi bebenki w uszach. Na jej widok koczownicy pobiegli za swoimi kobietami. My zas probowalismy nie patrzec na siebie. -Rozwiej ja! - Moj ojciec podniosl sie i przerzucil Ayllie przez pokryte rogowymi plytkami ramie. - Spelnila swoje zadanie, rozwiej ja. Rozwiac przerazajaca iluzje? Przeciez instynktownie probowalismy to zrobic po ucieczce koczownikow. Iluzja pozostala, choc juz nie staralismy sie jej utrzymac. Potwor, ktory dopiero co byl Jaelithe, odwrocil sie powoli i wpatrzyl w ohydny las. -Wydaje sie - wymowila grubymi, purpurowymi ustami moja matka - ze rzucilismy czar za blisko tego, co potrafilo go znieksztalcic i zmienic jego przeznaczenie. Nie stalismy sie niewidzialni, jak chcialam, tylko poszlismy za daleko w przeciwnym kierunku. Na razie jednak nie widze srodkow do zniszczenia czaru... Ogarnelo mnie wtedy tak wielkie przerazenie, ze cala zadrzalam. Juz kiedys nosilam takie pietno Ciemnosci i to ciezkie brzemie pchnelo mnie do czynow, o ktorych wolalabym zapomniec. Kemoc z litosci, wlasna krwia, przywrocil mi ludzki wyglad. Poznalam wowczas wynikajacy z poczucia bezsily strach i poczulam do siebie wstret. Czy wszyscy bedziemy musieli znosic taka ohyde? -Moze pozniej zrzucimy te iluzje - Simon zgodzil sie z Jaelithe. - Sadze, ze powinnismy jak najszybciej oddalic sie od tej zywej kloaki. Poszlysmy za nim do rzeki, ktora smialo przebyl w brod. Pomyslalam, ze teraz nie musimy sie obawiac powrotu koczownikow. Fale omywaly nasze ciala i ten fakt dodal mi otuchy. Albowiem jedno z fundamentalnych praw Mocy jako przeciwienstwa Ciemnosci glosi, ze zadne zlo nie moze przebyc biezacej wody. Walczac z pradem niemal uwierzylam, ze zmyje ze mnie luszczasta i pokryta brodawkami skore. Tak sie jednak nie stalo i nie zmienieni wyszlismy na brzeg przy na poly rozbitym obozie nomadow. Widzac rozrzucone na ziemi tobolki zaczelam szukac czegos do zjedzenia, ladujac do worka suszona zywnosc. Lecz moja matka przeszla obok mnie z pochylona rogata glowa, jakby weszyla. Wreszcie rozdarla pazurami szczelnie obwiazany koszyk i wyrzucila z niego suszone ziola, ktore dosc dlugo przerzucala, zanim podniosla niewielka garstke lodyzek i lisci. Nie zatrzymalismy sie dlugo nad rzeka, tylko znow ruszylismy na zachod. Simon juz nie musial przeprowadzac rekonesansu, bo nasz potworny wyglad byl niezla obrona. Niosl Ayllie na rekach, a Jaelithe i ja szlysmy po bokach. Jesli jakis koczownik obserwowal nas z ukrycia, to musielismy wzbudzic w nim przerazenie. Bylo to malo prawdopodobne, poniewaz nawet wielkie psy wpadly w panike i dolaczyly do swoich panow. -Kiedy bedziemy bezpieczni - moja matka z trudem wymowila te slowa, gdyz jej znieksztalcone usta nie byly przystosowane do ludzkiej mowy - dopiero wtedy wrocimy do wlasnej postaci. -Dobrze - odparl Simon - ale musimy zatem odejsc na wieksza odleglosc. Z tej strony rzeki rozciagaly sie laki. Moze kiedys byly tu zagrody, chociaz nie natrafilismy na zadne slady ogrodzen czy budynkow. Ale moje przekonanie, ze dawno temu zyli tu ludzie w spokoju i dostatku, znalazlo potwierdzenie, kiedy dotarlismy do pierwszego rzedu drzew. Nie zobaczylismy potwornie znieksztalconych roslin, tylko kwitnacy sad. Niektore drzewa byly martwe, rozszczepione przez pioruny lub zniszczone przez czas. Ale nadal kwitlo ich dostatecznie wiele na znak, ze zycie przetrwalo. A wsrod galezi gniezdzilo sie takie mnostwo ptakow, iz przystanelam zaskoczona; moze zywily sie wczesnymi owocami? I tak jak tamten las byl enklawa zla, tak ten sad zdawal sie roztaczac blogoslawienstwo dobra. Czulam slaby, lecz niepowtarzalny zapach ziol. Ktos, kto posadzil ow sad lub opiekowal sie nim, posial tez rosliny, ktore mialy uzdrawiac i bronic przed zlem. Nie znalezlismy tu niebieskich "bezpiecznych" kamieni, tylko spokoj i zdrowe powietrze. Zatrzymalismy sie na wypoczynek. Kiedy Ayllia zasnela, moja matka wyjela zza pazuchy czare w ksztalcie zlaczonych dloni. Trzymajac ja w szponach powoli pokrecila glowa, po czym ruszyla wzdluz rzedu drzew, az dotarla do zaglebienia terenu. Poszlam za nia, kierujac sie tym samym ulotnym zapachem. W niewielkiej niecce, ktora moglabym objac ramionami, tryskalo kryniczne zrodlo. Otaczala je pierwsza wiosenna zielen i kwiaty - male, zolte, bardzo delikatne i kwitnace tylko jeden dzien. W dziecinstwie nazywalismy je "gwiezdnymi oczkami". Jaelithe uklekla i napelnila czare woda. Niosac ja ostroznie, wrocila do naszego tymczasowego obozowiska pod kwitnacymi drzewami. -Czy mozesz rozpalic ognisko? - zapytala mojego ojca. Simon potrzasnal glowa i odpowiedzial pytaniem: -Czy to konieczne? -Tak. -Niech wiec tak bedzie. Ja juz szukalam pod martwymi drzewami straconych przez wiatr galezi, wybierajac takie, ktore dadza wonny dym, i na tyle suche, iz beda sie palic szybko i jasnym plomieniem. Simon ostroznie ulozyl je w stos, po czym zapalil za pomoca zapalniczki. Na skinienie Jaelithe wrzucilam do ognia niektore ziola zabrane przez nia z obozu koczownikow. Moja matka pochylila sie nad ogniem, trzymajac oburacz kamienna czare, i wpatrzyla sie w jej glebie. Zobaczylam, ze woda najpierw pociemniala i zmetniala, po czym stala sie tlem dla barwnego obrazu. Teraz moj ojciec stal w glebinie czary, ale nie jako potwor pilnujacy ogniska, tylko w ludzkiej postaci. Zrozumialam, co musimy zrobic, i zlaczylam moja wole z wola Jaelithe. Nie przyszlo nam to latwo, ale powoli obraz w czarze zmienil sie, stal sie ohydny i straszny. Wreszcie co do joty przypominal potwora, ktory przeprowadzil nas przez rzeke. Pozniej moja matka dmuchnela do wnetrza czary, obraz zniknal i pozostala tylko woda, przejrzysta jak na poczatku. A kiedy podnioslysmy glowy i rozprostowalysmy ramiona, moj ojciec znow byl czlowiekiem. Teraz Jaelithe podala czare nie mnie, lecz Simonowi. Spojrzala na mnie ze smutkiem, jezeli to uczucie poprawnie odczytalam na jej zmienionym obliczu, i wyjasnila: -Ten, kto jest najblizszy. Skinelam glowa. Miala racje. Simon stworzyl najwierniejszy obraz. Zlaczylam teraz moja wole z jego wola, Jaelithe zas odpoczywala. Meczylam sie jednak coraz bardziej i musialam sie zmusic do walki. W kamiennej czarze moja matka powoli zmienila sie z pieknej kobiety o majestatycznym wygladzie w potwora. Kiedy sie upewnilismy, ze wszystko jest w porzadku, Simon jednym dmuchnieciem zniszczyl podobizne demona. -Odpocznij - polecila mi matka - a to, co pozostalo zrobimy we dwoje, tak jak na poczatku dalismy ci zycie. Polozylam sie pod drzewem i patrzylam na moich rodzicow pochylonych nad czara; zrozumialam wtedy, ze wymaluja mnie taka, jaka mnie widzieli. Czy z powodu dlugiego rozstania Kaththea, ktora tam stworza, bedzie taka, jaka sama zobaczylabym w zwierciadle? Byla to dziwna i niepokojaca mysl. Odwrocilam spojrzenie i utkwilam je nad soba w obsypanych kwiatami galeziach drzewa. Z calego serca zapragnelam pozostac tam na zawsze, zrzucic z siebie wszystkie ciezary i nigdy nie opuszczac tego miejsca. Poczulam mrowienie ciala, ale wcale mnie to nie obeszlo. Zamknelam oczy i zasnelam. Kiedy sie obudzilam, bylo znacznie cieplej i promienie slonca ukosnie padaly na ziemie. Musialam przespac znaczna czesc dnia! Zaniepokoilam sie, dlaczego nie ruszylismy w dalsza droge. Podnioslszy glowe spojrzalam na siebie: powrocilam do mojej prawdziwej postaci. Moja matka siedziala oparta plecami o drzewo, a Simon lezal z glowa na jej lonie. Ojciec spal, Jaelithe lagodnie gladzila go po wlosach, odgarniajac je z czola. Nie patrzyla na niego, lecz wpatrywala sie w dal, a na jej ustach blakal sie usmiech lagodzacy surowy wyraz twarzy - moze przywolywala szczesliwe wspomnienia? Na ten widok znow ogarnal mnie niejasny zal, poczucie pustki, ktore przepelnilo mnie po raz pierwszy wtedy, kiedy zobaczylam, ile oboje dla siebie znacza. Wydalo mi sie, ze stojac w nocy na mrozie zajrzalam przez okno do cieplego, przytulnego pokoju. Zapragnelam przegnac zadowolenie z twarzy mojej matki, chcialam zapytac: a co ze mna, ze MNA? Kyllan znalazl tak bliska sobie kobiete, Kemoc rowniez. A ja... -ja myslalam, ze znalazlam kogos takiego w Dinzilu. Czy jest prawda to, czego sie od niego dowiedzialam, ze kazdy mezczyzna zobaczy we mnie tylko narzedzie do zaspokojenia swoich ambicji? Czy musze wyrzec sie nadziei i kroczyc waska, jalowa droga Madrych Kobiet? Usiadlam gwaltownie i moja matka spojrzala na mnie. Rzeczywiscie wyrwalam ja z zamyslenia, ale nie calkiem z wlasnej woli. Usmiechnela sie szerzej, jakby wyciagajac do mnie ramiona. -Rzucanie czarow bardzo oslabia. A to jest dobre miejsce do odnowienia sil ciala i ducha. Simon poruszyl sie i usiadl ziewajac. -To prawda - rzekl - ale niedobrze jest spac przez caly dzien. Musimy przejsc kawalek, nim zacznie sie zmierzchac. Wydawalo sie, ze odpoczynek dobrze zrobil rowniez Ayllii, albo tez moja matka czesciowo zlikwidowala blokade jej umyslu, by za bardzo nam nie przeszkadzala. Vupsallka przebudzila sie na tyle, ze po posilku z zabranych koczownikom zapasow poszla z nami. I tak oto opuscilismy oaze dobra w starym sadzie. Przechodzac pod ostatnim z kwitnacych drzew urwalam jeden kwiat, zblizylam do nosa wdychajac slodki zapach, po czym wetknelam go we wlosy. O dziwo, zapach ten, zamiast slabnac, stal sie silniejszy, i w koncu wydawalo sie, ze skropilam cialo perfumami sporzadzonymi z tamtych kwiatow. Tej nocy obozowalismy na szczycie niewielkiego wzgorza, skad moglismy obserwowac cala okolice. Nie rozpalilismy ogniska, za to po zapadnieciu zmroku zobaczylismy w oddali swietlny punkt, ktory Simon uznal za ogien. A poniewaz punkt ten znajdowal sie na poludnie od nas, choc z dala od rzeki, moj ojciec zdecydowal, iz jest to oboz koczownikow, ktorych spotkalismy; moze nawet nie wrocili, zeby zabrac porzucone rzeczy i zywnosc. I znow spalismy po kolei. Lecz tym razem ja pelnilam warte w srodku nocy. Kiedy Jaelithe mnie obudzila stwierdzilam, iz jest tak zimno, ze okrecilam sie ciasniej oponcza. Ayllia lezala nieco dalej i wkrotce po tym, jak moja matka polozyla sie spac, uslyszalam, ze barbarzynska dziewczyna sie poruszyla. Krecila glowa, mamroczac cos pod nosem. Gdy pochylilam sie, zeby lepiej slyszec, mamrotanie zamienilo sie w szept. To, co uslyszalam, zaalarmowalo mnie jak dzwon ostrzegajacy przed niebezpieczenstwem. -Na zachod... do zlego lasu... na poludnie przez rzeke... znow na zachod... do sadu... potem na zachod do pagorka znajdujacego sie miedzy trzema innymi. Jeszcze dalej na zachod... do miejsca, ktore nazywaja Zielona Dolina. Powtorzyla to trzy razy, zanim umilkla. Doszlam do wniosku, ze nie starala sie zapamietac drogi, ale raczej komus to meldowala. Meldowala! Komu i dlaczego? Jej wspolplemiencow wybili do nogi lub wzieli do niewoli morscy rozbojnicy, a nie wierzylam, zeby ktorys z nich umial poslugiwac sie telepatia. Dzisiejsze postepowanie Ayllii wywolal strach przed innym koczowniczym plemieniem. Moze mieli oni podobna do Utty Czarownice, ktora sledzila nas w ten sposob? To mozliwa, lecz nie jedyna odpowiedz na pytanie, ktore sobie zadalam. Hilarion! Nie probowal skontaktowac sie ze mna ani z moimi rodzicami wiedzac, ze kazda taka proba natychmiast by nas zaalarmowala. Wtedy zas bylby zmuszony podporzadkowac nas sobie. Ayllia byla naszym slabym punktem i mogl go kontrolowac kazdy wladca Mocy. Hilarion na pewno dotarl do umyslu Vupsallki i teraz sledzil nas za jej posrednictwem. Wszystkie moje obawy co do tego, kim byl lub mogl sie stac, powrocily w jednej chwili. Ale obudzilo sie tez w moim sercu wspolczucie; przypomnialam sobie to, co moja matka wyczytala w umysle Hilariona: straszliwe osamotnienie i rozpacz, kiedy adept zrozumial, ze na zawsze utracil znany sobie swiat, o ktorym marzyl stojac w krysztalowej kolumnie Zandura. Nigdy nie uwazalam, izby umyslnie czynil zlo, ale ze byl czlowiekiem, ktory idac interesujacym tropem mogl postepowac nierozwaznie z samej ciekawosci i zadufania w sobie. Takim byl niegdys, i jesli nadal takim pozostal, zagrozilby wszystkiemu, co staralismy sie odbudowac w Escore. Gdyby zdolal dotrzec naszym sladem do Zielonej Doliny...! Moglismy wprawdzie calkowicie zablokowac umysl Ayllii, ale wtedy znow stalaby sie bezwolnym brzemieniem, ktore trzeba byloby niesc i stale sie nim opiekowac. Na pewno grozilo nam wiele niebezpieczenstw i Vupsallka moglaby je na nas sciagnac, a nawet spowodowac nasza smierc. Moze nalezalo ja porzucic, lecz nie potrafilibysmy tego zrobic. W dodatku nie moglam samodzielnie podjac takiej decyzji bez porozumienia z rodzicami. Do konca warty nie tylko wsluchiwalam sie w nocne odglosy, ale takze pilnowalam Ayllii, ktora jednak spala spokojnie. Kiedy obudzilam ojca, ktory jako ostatni mial pelnic warte tej nocy, opowiedzialam mu o wszystkim i uprzedzilam, zeby mial sie na bacznosci, mimo ze barbarzynska dziewczyna niewiele moglaby dodac do poprzedniego meldunku. Rano odbylismy narade. Moja matka zamyslila sie gleboko. -Nie wierze, ze to dzielo plemiennej Czarownicy - powiedziala. - Twoja Utta musiala byc wyjatkiem wsrod koczownikow. Hilarion to znacznie bardziej prawdopodobna wersja. Mozemy teraz zaplacic za blad, jaki popelnilismy, pozostawiajac go w cytadeli. -Ale... - zaprotestowalam, lecz Jaelithe nie pozwolila mi dalej mowic. -Tak, ale. W zyciu kazdego czlowieka istnieje wiele "ale" i "jesli" i mozemy wybrac tylko to, co w danej chwili uwazamy za najwlasciwsze. Wladamy Moca, co wynosi nas ponad niektorych, lecz musimy czuwac, zeby nigdy nie uwazac sie za lepszych od innych. Mysle, ze nie powinnismy ponownie blokowac umyslu tej dziewczyny, gdyz stalaby sie dla nas zbyt wielkim ciezarem. Nie rzucalabym tez czaru ochronnego. Ktos taki jak Hilarion odczyta go rownie latwo jak slad stopy odcisniety w miekkiej ziemi. Pozwolmy mu myslec, ze niczego nie podejrzewamy, a przez ten czas obmyslimy skuteczne srodki obrony niezbedne przy koncu podrozy. Simon skinal glowa i rzekl: -Jak zawsze masz racje, moja zono Czarownico. Przede wszystkim musimy dotrzec do miejsca, gdzie znajdziemy przyjaciol. Uwazac sie za kogos gorszego, ale nie lepszego, niz sie jest w rzeczywistosci, to rowniez sposob obrony. Rozumowali logicznie, mieli racje. Ale kiedy o swicie wyruszylismy w dalsza droge, musialam sie ogladac co jakis czas, bo wciaz doznawalam wrazenia, ze skrada sie za nami ledwie dostrzegalny cien, ktory kryje sie, skoro tylko odwrocilam glowe. Nigdy go nie zobaczylam, a tylko wyczuwalam jego obecnosc. Rozdzial XVIII Nie znalezlismy juz wiecej tak przyjemnych i oswietlonych sloncem oaz jak tamten sad, lecz nie natknelismy sie rowniez na enklawy zla. Podrozowalismy przez teren, na ktorym - jak sie zdawalo - nigdy nie postala ludzka stopa. Byly to dzikie okolice, ale nietrudne do przebycia. Przez dwa dni podazalismy na zachod i co noc sluchalismy, jak Ayllia szeptem melduje o naszej dziennej marszrucie. Odnioslam wrazenie, ze szla w pelni swiadoma i nie wiadomo kiedy zdobyla umiejetnosci zwiadowcy. Moi rodzice nie zgodzili sie na zablokowanie jej umyslu z obawy, zeby nie stala sie bezwolnym brzemieniem, ktorego nie zdolalibysmy zabrac ze soba.Trzeciego dnia widoczne na tle nieba ciemne smugi zamienily sie w gorskie szczyty. Dodalo mi to otuchy, poniewaz znalezlismy sie blizej znanych mi choc troche okolic. Pomyslalam tez, ze pod koniec dzisiejszego dnia lub jutro zobacze jakis punkt orientacyjny, ktory zaprowadzi nas do patrolowanych przez Zielony Lud terenow Escore. W poludnie wspielismy sie na dluga gran. W dole rozciagaly sie laki, chociaz obecnie trawa stala sie zbita, brunatna mata, przez ktora przebijaly sie nieliczne zielone pedy. Ale kiedys zyli tu ludzie: zobaczylam bardzo stare kamienne ogrodzenie, tak zniszczone przez czas, ze przybralo postac regularnego rumowiska skalnych odlamkow. Lecz jedna strona tej kamiennej linii wytyczala pozostalosc starozytnej drogi konczacej sie filarami mostu. Kilka z nich - wyszczerbione kikuty - znajdowalo sie w wodzie jeden zas tkwil na wyspie lezacej posrodku leniwie plynacej rzeki. Widok wyspy zaskoczyl nas. Zamarlismy, nie odrywajac od niej oczu, i dopiero na ostrzegawczy syk Simona rzucilismy sie na ziemie, by nasze sylwetki juz nie rysowaly sie na tle nieba. Natrafilismy bowiem na ostra potyczke miedzy zaprzysieglymi wrogami. Z naszej strony rzeki stawaly deba, bily kopytami i galopowaly tam i z powrotem czarne kepliany - podobne do koni potwory sluzace Sarnenskim Jezdzcom. Sarnowie - sadzilam, ze wszyscy zgineli razem z Dinzilem, ale wygladalo na to, ze przezylo przynajmniej tylu, iz mogli wystawic ten oddzial - z oddali wygladali jak ludzie, a ich oponcze powiewaly na wietrze. Wzdluz linii wody krazyly bez ustanku Wilkolaki, unoszac pyski do gory, sliniac sie i wyjac z wsciekloscia. Biezaca woda jak zawsze uniemozliwiala im atak. Inaczej rzecz sie miala z innymi slugusami Ciemnosci. W powietrzu smigaly zlowrozbne czarne Rusy, nekajac odcietych na wyspie przeciwnikow. Zobaczylam tez zawirowanie w wodzie; plynela tam fala Rasti usilujac dotrzec do zwaliska skal, ktore bylo jedynym szancem oblezonych. Biezaca woda nie powstrzymala tez innych czlonkow wstretnej zgrai. Dosc wysoko ponad powierzchnia rzeki unosil sie klab zoltawej mgly, ktory posuwal sie dosc powoli i zmierzal prosto na wyspe. Tylko ciosy energetycznych biczow Zielonych Jezdzcow trzymaly w szachu wrogow. Wedlug mnie zastepy Ciemnosci staraly sie zyskac na czasie, walczac do chwili otrzymania posilkow. Widzielismy bowiem ruch w trawie na drugim brzegu rzeki i gestniejaca szeregi Samow i Wilkolakow. Za nimi jeszcze cos sie poruszalo, lecz migotanie powietrza przeslanialo mi widocznosc i nie moglam nic zobaczyc. Przypuszczalam jednak, ze to grozny przeciwnik. Kiedys te same potwory obiegly mnie i Kemoca w kamiennym kregu. Wtedy Kyllan i Zieloni Jezdzcy przybyli nam z pomoca. Wydawalo sie, ze teraz kilku z nich znalazlo sie w pulapce. Kemoc! Mialam na ustach jego imie, lecz nie zawolalam glosno pamietajac, ze ktorys z wrogow moglby mnie uslyszec i posluzyc sie rozpoznawczym okrzykiem jako bronia przeciw memu bratu. Na widok wody kipiacej wokol wyspy zastanowilam sie, czy trzymajacy sie dotad na uboczu Kroganowie przeszli juz zupelnie na strone Ciemnosci. Moj ojciec uwaznie przygladal sie scenie w dole. Wreszcie powiedzial: -Moze dobrze by bylo zorganizowac dywersje. Ale to nie sa ani Kolderczycy, ani ludzie... Jaelithe nakreslila w powietrzu znaki, ktore rozpoznalam bez trudu. Nie liczyla wrogow, lecz w pewien sposob poddawala ich probie. Odrzekla teraz: -Nie wiedza o naszym istnieniu i chociaz maja pewna wiedze, jednak nie sa adeptami, tylko stworami zrodzonymi z manipulowania enklawami Mocy. Nie wiem, czy zdolamy ich przegnac za pomoca czarow, ale musimy sprobowac. Czy wystawimy armie...? - zrobila z tych ostatnich slow pytanie. -Tak, na poczatek - postanowil Simon. Moja matka wyciagnela zza pazuchy ziola, ktorych uzyla do rozbicia przeciwczaru czyniacego z nas potwory, podczas gdy ja z ojcem wygrzebalismy kilka garsci ziemi. Poslugujac sie slina ulepilismy male kulki, w ktore Jaelithe wcisnela kawalki suchych lisci i lodyg. Pozniej ulozyla je szeregiem przed nami. -Nadajcie im imiona! - rozkazala. Simon dlugo wpatrywal sie w kazda kulke, wypowiadajac imiona. Znalam niektore z nich: -Otkell, Brendan, Dermont, Osberic. To ostatnie bylo wielkim imieniem! Magnis Osberic bronil Sulkaru i rzucil w paszcze smierci sciany twierdzy wraz z atakujacymi Kolderczykami, kiedy stracil nadzieje na odsiecz. -Finnis... Moj ojciec wymienial po kolei imiona Straznikow Granicznych, Sulkarczykow oraz jedno lub dwa Sokolnikow. Wybral dawnych towarzyszy broni, ktorzy juz nie zyli i czary nie mogly im zaszkodzic. Gdy skonczyl, pozostalo jeszcze kilka nie nazwanych kulek. Teraz moja matka przejela paleczke. Wymienione przez nia imiona dziwnie dzwieczaly w powietrzu i dzieki temu dowiedzialam sie, iz nie wzywala wojownikow, lecz Madre Kobiety, ktore juz przeszly przez Ostatnia Brame. Nie nadala imienia ostatniej kulce. Czy cos mnie opetalo? Na pewno nie, gdyz obca wola nie kontrolowala ani mojego umyslu, ani reki, ale zrobilam cos, czego sie po sobie nie spodziewalam. Dotknelam palcem ostatniej kulki i nazwalam ja imieniem zywego czlowieka. Nigdy tez nie wymowilabym go z wlasnej woli, gdyby nie ow niezrozumialy impuls. -Hilarion! Jaelithe spojrzala na mnie badawczo, ale nic nie powiedziala, tylko zaczela przywolywac wymienionych. Simon i ja przylaczylismy sie do niej. A pozniej z ziemi, ziol i sliny zaczely sie ksztaltowac i nabierac trwalosci podobizny wojownikow i Czarownic. W owej chwili wydawaly sie tak prawdziwe, ze gdybym dotknela ich reka, poczulabym cieple ciala. I naprawde mozna bylo zginac od ciosow broni, ktora trzymali w pogotowiu. Lecz ostatnie ziarno nie wydalo owocu. Przemknelo mi przez mysl, ze prawdopodobnie kierowal mna strach: chcialam, zeby Hilarion umarl i przestal nam zagrazac. Nie mialam jednak czasu na takie rozwazania, poniewaz po zboczu schodzila juz przywolana przez nas armia, wojownicy na przedzie, a za nimi pol tuzina kobiet w szarych sukniach, kazda z rekami trzymajacymi na piersiach klejnot Czarownicy, ktory byl na swoj sposob bardziej niebezpieczny niz miecz czy topor. Tak wspaniala byla to iluzja, ze gdybym nie widziala przygotowan do niej, przyjelabym pojawienie sie wojownikow i Czarownic za rzeczywistosc. Pozostala tylko ta jedna jedyna kulka. Nie potrafilam jej rozgniesc, mimo ze bardzo chcialam. Zostawilam wiec ja tam, gdzie lezala, i poszlam razem z rodzicami za armia, ktorej rozkazalismy zejsc nad rzeke. Nie wiem, kto pierwszy sposrod oblegajacych nas zobaczyl. Nagle zostalismy zaatakowani, glownie przez Wilkolaki. Nasi wojownicy dokonali wowczas strasznej wsrod nich rzezi, wbrew moim poczatkowym obawom, ze wrogowie wyczuja, iz maja do czynienia z iluzjami. Sarnenscy Jezdzcy zawrocili i z ich rozdzek trysnely ogniste strzaly. Ale zaden z trafionych przez nich przeciwnikow nie splonal ani nie padl martwy. I tak jak nasi wojownicy podjeli walke z Wilkolakami, tak Madre Kobiety wyslaly snopy swiatla ze swoich klejnotow. Kiedy swiatlo to dotykalo glowy kepliana lub jezdzca, zdawalo sie wywolywac szalenstwo. Kepliany rzucaly sie do ucieczki rzac przerazliwie albo zatrzymujac sie i stajac deba, zeby pozbyc sie jezdzca, ktory nie zostal porazony bronia Czarownicy. Dobrze wiedzialam, ze nasza przewaga jest tylko chwilowa i razem z rodzicami staralam sie zapewnic staly doplyw energii podtrzymujacej nasze iluzje. Wystarczylo, bysmy sie zawahali lub zmeczyli, a iluzoryczne postacie zniknelyby. Juz wkrotce szlismy wolniej i czulam, ze krople potu wystapily mi na czolo i jak lzy splywaly po policzkach. Ale nadal dawalam z siebie wszystko, co moglam. Zastep iluzji dotarl na brzeg rzeki. A wtedy dryfujace kleby mgly zwrocily sie w nasza strone. Byly tak niematerialne, ze ani bron wojownikow, ani klejnoty Czarownic nic im nie zrobily, jakkolwiek dziwne mgliste istoty staraly sie trzymac z dala od tych ostatnich. I jakby tego bylo malo, niesamowity migotliwy stwor zblizal sie coraz bardziej. Zauwazylam, ze Sarnenscy Jezdzcy i Wilkolaki nie starali sie przebyc rzeki, by wziac udzial w walce czy nawet dotrzec do wyspy. Zapewne zamierzali odciac nam odwrot, pozostawiajac bitwe niewidzialnemu dworowi. Nagle moja matka uniosla do gory reke i rownie szybko Simon znalazl sie obok niej, podtrzymujac ja ramieniem. Musnal mnie tylko skraj chaotycznego zawirowania. To cos uderzylo w nas z ukosa i Jaelithe przechwycila wieksza czesc jego sily skladowej. Bez mowienia wiedzialam, ze ten cios zadal nam migotliwy przeciwnik. Lecz jesli zamierzal wzgardliwie zgniesc nas na proch, srodze sie zawiodl. Nasze iluzoryczne oddzialy nie padly martwe ani sie nie rozwialy. Po prostu przestaly istniec, kiedy wycofalismy ozywiajaca je energie, zeby moc samym sie bronic. Mimo to oczyscily nam droge do rzeki i oblegani na wyspie szybko wykorzystali chwilowa odsiecz. Zobaczylam, ze Renthany sie podniosly, ludzie wskoczyli na nie i wymachujac energetycznymi biczami przegnali resztki Rasti. Pozniej wielkimi skokami przebyli rzeke i dolaczyli do nas. Kemoc jechal na przedzie, za nim siedziala Orsya, a jej perlowe wlosy i cialo ociekalo woda. Dalej podazalo szesciu mieszkancow Zielonej Doliny, czterech mezczyzn i dwie kobiety. -Wsiadajcie! - rozkazal Kemoc, zawracajac Renthana. Widzialam, jak moj ojciec niemal rzucil Ayllie w ramiona jednego z Zielonych Mezow, a pozniej pomogl Jaelithe usiasc za plecami drugiego. Chwycilam reke jednej z kobiet i usiadlam za nia; Simon zrobil to samo. Kepliany i Wilkolaki, rozproszone przez nasz iluzoryczny zastep, jeszcze nie zdolaly ponownie sie zgromadzic, wiec skierowalismy sie na poludniowy wschod, trzymajac sie brzegu rzeki. Jechalismy wiedzac, ze sciga nas migotliwy stwor, najgrozniejszy ze wszystkich przeciwnikow, z ktorymi tego dnia walczylismy. Obejrzalam sie i zobaczylam, ze unosil sie teraz nad rzeka, a wedrowal szybko, jakby nie obawial sie biezacej wody. Potem znalazl sie na tym samym brzegu, co my. A od szybkosci, z jaka sie poruszal, zalezalo nasze zycie lub smierc. Nie odwazylismy sie zatrzymac, zeby wystawic nowa armie, nawet gdybysmy mieli dosc sil, by ja ozywic. Tak naprawde nigdy nie wiedzialam, jak szybko moga biec Renthany. Dowiedzialam sie tego dnia, ale nie chcialabym powtorzyc tego doswiadczenia, chyba ze w wielkiej potrzebie. Uczepilam sie kurczowo siedzacej przede mna kobiety i skoncentrowalam na tej czynnosci cala uwage. Zamknelam tez oczy, aby nie widziec swiata przemykajacego tak szybko, jakbym jechala na grzbiecie skrzydlatej istoty, ktora nigdy nie dotknela kopytem ziemi. Pozniej juz nie mknelismy po ladzie, lecz po plyciznie rzeki, nadal kierujac sie na wschod, oddalajac zas od celu podrozy. Pedzace po zalanym woda zwirze Renthany zwolnily nieco biegu, chociaz nawet wtedy nie moglby im dorownac najlepszy estcarpianski rumak. Nie odwazylam sie obejrzec, gdyz co jakis czas czulismy cos w rodzaju dziobania albo uklucia zamiast miazdzacych ciosow. Takie podstepne dotkniecie wydawalo mi sie gorsze niz cios miecza. Wyczuwalam, ze nasz przesladowca jest bardzo uparty i ze nie porzuci tropu. Renthany wreszcie sie zmecza i co sie stanie, jesli zwolnia biegu lub beda musialy odpoczac? Jazda rzeka skonczyla sie rownie nagle, jak sie rozpoczela: Renthany przemierzyly spokojny nurt pod ostrym katem i wyszly na drugi brzeg o wiele mil od tamtej wyspy. Teraz znowu skierowaly sie na zachod. Lecz dlugie cienie przecinaly nam juz droge i zblizal sie zachod slonca, a przeciez noc jest zywiolem Ciemnosci. Wtedy na pewno wystapia przeciw nam stwory, ktore nigdy by nie osmielily sie wyjrzec na swiatlo dzienne. Musielismy znalezc jakies miejsce, w ktorym moglibysmy bronic sie w nocy. Mialam tylko nadzieje, ze Zieloni Ludzie dostatecznie dobrze znaja okolice. Kiedy Renthany sie zatrzymaly, uznalam, ze w koncu opuscily je sily, poniewaz ku mojemu zdumieniu znalezlismy sie w tak samo lub prawie tak samo niebezpiecznym miejscu jak tamta wyspa. Zatrzymalismy sie bowiem na otwartej rowninie, porosnietej wyschla trawa, ktora muskala kolana naszych wierzchowcow. Nie zobaczylam zadnej forpoczty Swiatla - nie bylo tu ani niebieskich kamieni, ani nawet dobrych wspomnien jak w tamtym kwietnym sadzie. Zewszad grozilo nam niebezpieczenstwo i nie mialam pojecia, jak sie obronimy przed atakiem wroga. Zieloni Ludzie zsuneli sie juz z grzbietow swoich sprzymierzencow, a my z koniecznosci zrobilismy to samo. Pozniej zobaczylam spotkanie Kemoca z naszymi rodzicami. Moj brat dorownywal wzrostem Simonowi, ale byl od niego szczuplejszy. Spojrzal ojcu prosto w oczy, po czym wyciagnal do niego ramiona. Simon pochwycil syna w powitalny uscisk Straznikow Granicznych, przyciagnal go do siebie, az dotkneli sie policzkami, najpierw prawymi, pozniej zas lewymi. Ale przed nasza matka Kemoc przykleknal na jedno kolano, chylac glowe. Jaelithe dotknela glowy syna, a kiedy podniosl oczy, nakreslila na jego czole znak blogoslawienstwa. -Dobre spotkanie w zlej chwili - zauwazyl Simon. - W tym miejscu chyba nie mozemy sie bronic. - Te ostatnie slowa byly na poly pytaniem. -Ksiezyc jest w pelni - odparl moj brat. - Tej nocy bedziemy potrzebowali swiatla, gdyz nasi przesladowcy moga wykorzystac mrok dla swoich celow. Ale nie tylko ksiezyc nam pomogl. Zieloni Ludzie poruszajac sie szybko i pewnie - bez watpienia robili to nie pierwszy raz - smagnieciami energetycznych biczow wypalali na ziemi gwiazde na tyle wielka, ze wszyscy moglismy sie w niej pomiescic. Na koncach jej ramion rozpalili z trawy ogniska, do ktorych wlozyli duze jak meska piesc szesciany zywicy. Zywica nie rozgorzala wielkim plomieniem ani nie spalila sie szybko; z kazdego ogniska strzelil ku niebu slup niebieskiej poswiaty, chroniac nas przed zlem. Tak zabezpieczeni, posililismy sie i zaspokoilismy pragnienie, po czym zajelismy sie rozmowa, a mielismy sobie wiele do powiedzenia. Wtedy tez dowiedzialam sie, ze lawina odrzucila na bok ze swej drogi Kemoca i Kyllana, a wraz z nimi Valmunda, ktory odniosl powazne obrazenia. Pozniej moi bracia natkneli sie na zmiazdzone i pogruchotane cialo Raknara, ale mnie nie mogli znalezc. Do zaprzestania poszukiwan zmusila ich druga lawina, ktora pogrzebala odsloniete przez nich miejsce. W koncu wrocili do Zielonej Doliny, lecz tak jak ja czepiali sie nadziei, ze przez laczaca nas wiez dowiedzieliby sie o mojej smierci. Podczas zimy sytuacja naszych przyjaciol znacznie sie pogorszyla. Mrozy dodaly odwagi zastepom zla i w takiej sile patrolowaly granice dziedziny Zielonego Ludu, ze codziennie dochodzilo do walk i potyczek - jak gdyby sludzy Ciemnosci zamierzali ich wykrwawic nie konczacymi sie napasciami. Moi bracia dobrze poznali ten sposob zycia jeszcze jako Straznicy Graniczni i bardzo latwo sie do niego przyzwyczaili. Wydawalo sie jednak, ze wraz z nadejsciem wiosny oblegajacy oslabli i patrole z Zielonej Doliny zapuszczaly sie coraz dalej i dalej. Kemoc wyjechal wlasnie w takiej misji, kiedy nawiazalam z nim kontakt. Natychmiast wyruszyl nam naprzeciw. Teraz znajdowalismy sie z dala od strefy wplywow Zielonego Ludu i powinnismy tam nie mitrezac powrocic. Tak wygladalo jego zycie. Pozniej my opowiadalismy nasze dzieje, kazde z nas swoje i te wspolne. Zabralo to sporo czasu, chociaz podalismy tylko suche fakty. Kemoc z zaskoczeniem uslyszal o Hilarionie i zaraz spojrzal na mnie. Wiedzialam, co pomyslal: zastanawial sie, czy nie musimy znow uzbroic sie przeciw nowemu Dinzilowi i to moze dziesiec razy potezniejszemu. A ja nie moglam powiedziec ani tak, ani nie, poniewaz nie bylo dowodow, tylko odczuwany przeze mnie strach. Orsya siedziala obok Kemoca, obserwujac mnie. Unikalam jej wzroku, zbyt dobrze pamietajac, jak pod wplywem Dinzila wyrzadzilam jej wielka krzywde. Nie moglam wiec miec pewnosci, ze kiedys spojrzy na mnie przychylnym okiem i ze nie rozdzieli nas przeszlosc. Ale kiedy szykowalismy sie do snu, Kroganka przyszla do mnie z mala buteleczka w reku, nie wieksza od jej najmniejszego palca. Ostroznie ja odetkala i wyciagnela ku mnie. Poczulam delikatny zapach. -Spij dobrze, siostro, i badz pewna, ze tej nocy twoje sny nie beda mialy w sobie nic z Ciemnosci. - Zrozumialam, ze rzuca na mnie czary. Powiedziawszy to, przylozyla czubek palca do fiolki i zwilzyla go, po czym dotknela mojego czola, powiek, a w koncu ust. Podziekowalam Orsyi, ona zas usmiechnela sie, potrzasnela glowa i rownie ostroznie jak przedtem zatkala buteleczke. Nastepnie wskazala reka Ayllie, ktora patrzyla przed siebie nie widzacymi oczami. -Ta kobieta potrzebuje na jakis czas bezpiecznego swiata - powiedziala. - Nie nalezy do nas, a to, co zobaczyla, stalo sie dla niej zbyt wielkim ciezarem. Skoro znajdzie sie w Zielonej Dolinie, Dahaun zapewni jej lepsza opieke, niz mozemy jej teraz ofiarowac. Uniosla wyzej glowe i wystawila twarz na podmuchy nocnego wiatru. Nie wyczulam w nim wyziewow zla. Wprawdzie byl chlodny, ale niosl zapowiedz odradzajacego sie zycia. Wdychalam gleboko czyste powietrze i poczulam - na pewno nie bez pomocy kordialu Orsyi - ze wielki kamien spadl mi z serca. Wiekszosc naszych towarzyszy podrozy juz odpoczywala, a Renthany kleczac przezuwaly pokarm, zajete wlasnymi myslami, odmiennymi od naszych, lecz rownie znaczacymi. Orsya nadal siedziala miedzy mna a Ayllia. Wyciagnela do mnie reke i nasze palce sie splotly. Przyjrzala mi sie badawczo. -Widze, ze czujesz sie lepiej, siostro. Odpowiedzialam jej tak, jakby to bylo pytanie, i z wiekszym przekonaniem, niz uwazalam za prawdziwe. -Czuje sie dobrze. Odzyskalam niemal w calosci moje Moce. -Twoje Moce... - powtorzyla z zastanowieniem. - Jezeli odzyskalas lub znalazlas to, co cenisz, dbaj o to, Kaththeo. Nie zrozumialam, o co jej naprawde chodzilo, ale nie poprosilam o wyjasnienie, tylko zyczac jej dobrej nocy okrecilam sie oponcza i zasnelam. Niestety, jesli wonny plyn Orsyi mial jakas moc, to nie podzialal na mnie. Albowiem skoro tylko zamknelam oczy, znow znalazlam sie na szczycie wzgorza, gdzie ulepilismy kulki, zeby stworzyc nasza mala armie. Jeszcze raz dotknelam ostatniej kulki i wyrzeklam imie, ktorego za nic nie chcialam wypowiedziec. Tym razem reszta kulek pozostala tylko ziemia, a ten, kogo w ten sposob wezwalam, stanal przede mna - nie taki, jakiego widzialam i pozostawilam w opustoszalej cytadeli, ale taki jak w moim pierwszym snie, kiedy to siedzial na krzesle i przygladal sie stworzonej przez siebie bramie. Spojrzal na mnie. W jego oczach bylo cos, co sprawilo, ze chcialam sie szybko odwrocic, lecz nie moglam. -Wymowilas moje imie na polu smierci. - Nie uslyszalam tych slow, ale odczytalam je w jego umysle. - Czy tak bardzo boisz sie mnie... czy nie lubisz? Zebralam sie na odwage i powiedzialam mu prawde: -Tak, boje sie ciebie, boje sie tego, co mozesz zrobic bedac tym, kim jestes. Twoje dni juz dawno w Escore przeminely; nie staraj sie ponownie podniesc swego sztandaru. I wydalo mi sie, ze moja mysl wyczarowala to, czego lekalam sie najbardziej. Z tylu, za Hilarionem, zobaczylam bowiem sztandar na niebie. Byl zolty jak swiatlo slonca na zlotym piasku. Widnialy na nim skrzyzowane rozdzka i miecz. -Mam nie podnosic mojego sztandaru - powtorzyl w zamysleniu. - Wiec uwazasz, ze moje dni juz przeminely Kaththeo, czarodziejko i panno Czarownico? Nie rzucam na ciebie geas, gdyz miedzy nami nie moze byc ani wladcy, ani poddanego. Ale przepowiadam, ze zapragniesz znow ujrzec ten sztandar i wezwiesz go w potrzebie. Uporzadkowalam mysli, zeby wyprzec adepta z mojego umyslu, gdyz zleklam sie, ze moglby wywrzec na mnie nacisk. -Pragne tylko, zebys trzymal sie swojego miejsca, Hilarionie, i nie przychodzil do naszego. Nie zycze ci zle, poniewaz sadze, ze nigdy nie sprzymierzyles sie z mocami Ciemnosci. Tylko pozwol nam odejsc! Hilarion powoli pokrecil glowa i rzekl: -Nie mam armii, mam tylko siebie. A ty jestes mi cos winna, gdyz wymienilas moje imie na polu smierci. Wyrownamy rachunki w odpowiedniej chwili. Przespalam bez snow reszte nocy i nie pamietam nic wiecej. Obudzilam sie z niejasnym przeczuciem, ze ten dzien bedzie pelen niebezpieczenstw i ciezkich prob. Przez pierwsza godzine lub dwie po opuszczeniu obozu-gwiazdy to wrazenie wydawalo sie mylne. Jechalismy wciaz na zachod. Renthany nie mknely tak szybko jak poprzedniego dnia, lecz mimo to przebywaly wielkie odleglosci zdajac sie nie czuc ciezaru jezdzcow. Wkrotce jednak przekonalismy sie, ze choc nie scigali nas Sarnenscy Jezdzcy i Wilkolaki, to robil to migotliwy stwor. Zauwazylismy tez, ze dorownywal nam szybkoscia i staral sie nas przegonic. Jadacy w tyle dwaj Zieloni Mezowie coraz to ogladali sie z niepokojem. Kiedy tak popatrywalam na nich, wydalo mi sie, ze dostrzeglam w oddali migotanie. Niewidzialny potwor wywieral na nas 'jakis wplyw, zwalniajac tempo mysli, mroczac umysly i nawet oddzialujac na nasze ciala, gdyz kazdy ruch wymagal wielkiego wysilku. Renthany rowniez tracily sily i biegly wolniej. Swiatlo slonca, jeszcze niedawno tak jasne, zbladlo; odnioslam wrazenie, ze przeslonila je cienka chmura. Zaczelismy drzec z zimna, jakby dosieglo nas tchnienie Lodowego Smoka na dlugo po tym, jak wrocil do swego legowiska. Juz nie klusowalismy, lecz jechalismy stepa, mimo ze Renthany ze wszystkich sil staraly sie choc w czesci odzyskac dawna predkosc. W koncu ich wodz, niosacy Kemoca na swoim grzbiecie, ryknal glosno i jego pobratymcy zatrzymali sie. Wtedy dotarla do nas jego mysl: "Nie mozemy nic wiecej zrobic, dopoki ten czar nie zostanie zniszczony". -Czar! - odpowiedziala szybko moja matka. - To przekracza moje mozliwosci. Zrodzony jest z innej galezi wiedzy niz ta, z ktora mialam do czynienia. Slyszac to poczulam, ze ze strachu robi mi sie zimno wokol serca. Zawsze bowiem uwazalam, ze Jaelithe potrafi rzucic wyzwanie i pokonac wszystko, co nam zagraza w tej umeczonej krainie. -Wladam wodna magia - odezwala sie Orsya. - Ale nie moge sie rownac z tym, co nas sciga. Kemocu? Moj brat pokrecil glowa i rzekl: -Wypowiadalem wielkie imiona i otrzymywalem odpowiedz. Lecz nie znam imienia, ktore daloby rade temu... I w tej wlasnie chwili przyszlo mi do glowy, ze ja jedna znam kogos, kto moglby stawic czolo naszemu przesladowcy. Wymienilam jego imie na polu smierci, sama siebie nie rozumiejac. Jezeli wezwe go teraz - przywolam go na pewna smierc - albowiem zarowno potwor, ktory nas scigal, jak i ten, kto stoczy z nim walke, musza byc potezniejsi niz wszystko, co znam. Nawet Madre Kobiety z Estcarpu musialy wspolnie rzucac wielkie czary. Moge go wezwac. On mi odpowie i - zginie. Tak podszepnal mi strach. Wezwac kogos na pewna smierc... Jakaz kobieta moglaby tak postapic wiedzac, czym sie to skonczy? Lecz ja nie rzucalam na szale mojego zycia, ale zycie wszystkich wokol mnie, a takze przyszlosc Escore. Wiec zsunelam sie z grzbietu Renthana i pobieglam w strone niewidzialnego potwora. Biegnac wezwalam pomocy, jak gdybym tonela w odmetach: -Przyzywam... twoj sztandar... Nie wiem, dlaczego tak sformulowalam moja prosbe. Odpowiedzial mi zloty blysk na niebie, zdajacy sie przynosic ze soba nieco slonecznego swiatla, ktore w tak dziwny sposob przestalo do nas docierac. Hilarion nie patrzyl na mnie, ale na niewidzialnego wroga, za cala bron majac jedynie rozdzke. Podniosl ja jak wojownik pozdrawiajacy mieczem przeciwnika, zanim zada mu pierwszy cios w pojedynku. Bylo to ceremonialne pozdrowienie, a jednoczesnie wyzwanie rzucone temu, co nas scigalo. Nie zobaczylam jednak nic z tej walki, poniewaz migotanie niezmiernie wzroslo, sprawiajac moim oczom nie znosny bol; musialam je wiec albo zaslonic, albo oslepnac. Nie widzialam wprawdzie, co sie dzialo, ale moglam zrobic jedno: to, czego Hilarion zadal ode mnie jako wiezien Zandura, dalam mu teraz z wlasnej woli, nie na jego prosbe. Skierowalam ku niemu cala Moc, wyczerpujac wszystkie jej rezerwy; zrobilam to, przed czym sie wzdragalam, odkad odzyskalam utracone umiejetnosci. Chyba upadlam na kolana przyciskajac rece do piersi, ale nie docieralo do mnie nic poza swiadomoscia odplywu Mocy i potrzeba dania wszystkiego, co moglam dac. Nie wiem, ile uplynelo wtedy czasu. Az wreszcie nastapil koniec! Bylam zupelnie pusta i ta pustka wydala mi sie straszniejsza od rany, jaka pozostawil we mnie Dinzil. Pomyslalam niemrawo, ze to smierc... tak musi wygladac smierc... Nie bylo we mnie strachu, pragnelam tylko wiecznego spokoju. Nagle poczulam cieplo rak na ramionach i ktos pomogl mi wstac. I wraz z dotknieciem tych rak wrocilo do mnie zycie, mimo ze wcale tego nie pragnelam wiedzac, co zrobilam wzywajac Hilariona. "To nieprawda!"... dotarla do mnie czyjas mysl. Musialam wiec otworzyc oczy. Ujrzalam nie oslepiajacy chaos, ktorego sie obawialam, lecz tego, kto stal obok mnie. I zrozumialam, iz Hilarion nie mial nic wspolnego z Dinzilem, ze nie nalezal do ludzi, ktorzy tylko biora nic w zamian nie dajac. Przekonalam sie rowniez, ze zadne z nas nie stalo sie ani wladca, ani poddanym, poniewaz bylismy rownorzednymi partnerami. Slowa okazaly sie zbyteczne - tylko zdziwilam sie przelotnie, jak moglam byc tak slepa i otworzyc drzwi niepotrzebnym lekom i obawom. Razem podeszlismy do tych, ktorzy patrzyli i czekali. W taki oto sposob tworca bram stal sie obronca zycia i na tym skonczyl sie moj udzial w dziejach Escore. Wspolnie dokonalismy wielkich czynow; walczylismy, poslugujac sie nasza polaczona Moca. Oczyscilismy caly kraj z sil Ciemnosci, wypierajac je coraz dalej i dalej. A gdy ukryly sie w podziemnych kryjowkach, zamknelismy je za pomoca czarow. Kiedy wieksza czesc Escore byla juz wolna, moi rodzice wyjechali do Estcarpu, gdyz tam ciagnely ich serca. Wiedzielismy jednak, ze odtad drogi miedzy nami, pozostana otwarte, a nasze mysli dotra predzej niz najszybsi poslancy. Moi bracia i ich ludzie opuscili Zielona Doline i objeli we wladanie zdobyte mieczem ziemie. Lecz ja zwrocilam sie mysla ku wielobramnej cytadeli smialo stawiajacej czolo morzu. I z pylu wiekow narodzilo sie nowe zycie, pomyslne i dostatnie. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/