Cz-w-art-y cz-er-w-o-ny
Szczegóły |
Tytuł |
Cz-w-art-y cz-er-w-o-ny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cz-w-art-y cz-er-w-o-ny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cz-w-art-y cz-er-w-o-ny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cz-w-art-y cz-er-w-o-ny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Mojej Żonie Agacie,
z podziękowaniem za pierwsze czytanie,
za liczne inspiracje
oraz za konsultacje psychologiczne bohaterów tej książki
i
Profesorowi Januszowi Zagrodzkiemu,
staremu Przyjacielowi, z wdzięcznością za uwagi,
szczególnie z dziedziny historii sztuki
Strona 4
Część pierwsza
WOJNA
Strona 5
Nicea
Jan zjechał na parter, windziarz otworzył drzwi. W ogromnym holu światła
były przygaszone. Kwiaty w wazonach i rząd palm w wielkich donicach trwały
nieruchomo w półmroku. Matowo lśniły marmury podłogi, ścian, parapetów
i złocenia ciągnącej się na dwadzieścia metrów lady recepcji. Pod ścianami
brązowe i ciepłe zagłębienia skórzanych foteli i sof. Za weneckimi oknami w górze
błękitniało przygasające niebo, a w dole odpoczywało morze z białymi grzbietami
biegnących fal.
Inny świat, nie jego. Wciąż jeszcze się dziwił, że się tu znalazł. Wczoraj przy
obiedzie widział, jak szef ekipy, książę Babenberg, dał kelnerowi napiwek, za który
on mógłby spokojnie żyć przez tydzień.
W głębi holu jaśniały przezroczyste drzwi z kolorowego witrażu z rysunkiem
kwiatów. Szedł po tak grubym i miękkim dywanie, że nie słyszał swoich kroków.
Tylko z dala, zza tych drzwi dochodził stłumiony odgłos orkiestry grającej
wiedeńskiego walca. Przez chwilę wahał się, czy nie wejść. Jego koledzy z drużyny
niezawodnie musieli tam być. Podszedł kilka kroków w tamtą stronę i zatrzymał
się. Widział ich, siedzieli przy jednym ze stolików obok parkietu. Hrabia Steinhoff
też go spostrzegł. Podniósł kieliszek i dawał zapraszające znaki. Jan niepewnie
pokręcił głową, a Steinhoff zerwał się i podbiegł do drzwi. Buchnęło przez nie
oślepiające światło, gwar, zgiełk i zapach perfum zmieszany z dymem cygar.
– Panie poruczniku, prosimy do nas. Niechże pan nie będzie takim
odludkiem. No, proszę! – Steinhoff, niski i drobny jak dżokej, szedł w rozpiętym
mundurze i brzęczał ostrogami. Miał zaczerwienioną twarz i oczy błyszczące od
alkoholu.
– Dziękuję. – Jan wciąż był niezdecydowany. Wyszedł z zamiarem przejścia
się nadmorskim bulwarem. – Dobrze, na chwilę.
– Na początek koniak, prawda? – rotmistrz Wiesse, kapitan drużyny, nalał
kieliszek do pełna. – Podwójnie, bo to karny.
– Barbarzyństwo tak traktować dobry koniak – oburzył się von Dohanyi.
Jan wypił łyk i odstawił kieliszek.
– Panowie, jutro nasz wielki dzień – mówił brygadier Grossman. – My albo
Włosi, innych zagrożeń nie widzę. Rosjanie się nie liczą, Francuzi i Niemcy to już
nie ta klasa co przed laty. Ośrodek w Saumur marnieje w oczach, szkoła
hanowerska zeszła na psy. Anglicy słabi po kontuzjach swoich najlepszych koni.
Musimy zwyciężyć.
– Czas by było jednak zainteresować się naturalną szkołą Caprillego – rzekł
von Dohanyi.
Rozgorzała dyskusja nad wadami i zaletami starej i nowej szkoły
Strona 6
jeździeckiej w skokach przez przeszkody. Jak zwykle. Jan słuchał tego wiele razy
i nie miał ochoty się odzywać. Był pół roku na praktyce we włoskich ośrodkach
Pinerolo i Tor di Quinto; nie miał wątpliwości. Szkoła Caprillego to przyszłość.
Przyglądał się parom tańczącym na parkiecie. Mężczyzna we fraku
i szczupła kobieta w czerwonej sukni z rozpuszczonymi włosami tańczyli tango,
poruszając się jak żaglowce przechylające się na falach. Zamierali w bezruchu
i ruszali ponownie, przyspieszając i obracając się jak liście wirujące na wietrze. On
obejmował ją i przyciągał do siebie; zbliżał usta do jej ust. Musieli to być
zawodowi tancerze, nikt z towarzystwa nie ośmieliłby się tak odważnie
prezentować erotyzmu tanga.
Potem jego koledzy zamówili od razu cztery butelki szampana. Przyszedł
książę Babenberg, który dotychczas bawił się przy zestawionych razem stolikach
Francuzów i Włochów. Też nieco już wstawiony. Po godzinie pili koniak
szklankami. Zaczepiali kobiety przy sąsiednich stolikach, pojawiły się jakieś panie
niepewnej konduity. Zanosiło się na skandal. Jan wstał i opuścił towarzystwo bez
pożegnania.
Ruszył w stronę recepcji. Była tam miła i ładna recepcjonistka, którą widział
już kilka razy.
– Mówi pani po niemiecku?
– Naturalnie. Ale… pan porucznik Szawernowski, prawda?
– Tak! – zdziwił się.
– Więc możemy rozmawiać po polsku. Jest pan przecież Polakiem?
– Tak, a pani jest Polką?! Coś takiego.
– Mieszkam w Nicei już od kilkunastu lat, ale nie zapominam o Polsce.
Dwa dni temu Jan dostał telegram z Krakowa o nagłej śmierci matki i to
przypomnienie Polski odebrał jak policzek. Siostra, z którą z biegiem lat
kontaktował się coraz rzadziej, nie mogła ustalić, gdzie się znajduje, i telegram
wysłała dopiero dzień po pogrzebie. Nie powiedział więc o tym nikomu, uznał, że
musi dotrwać do końca zawodów i przecierpieć po cichu.
– To miłe. Chciałem spytać, do której godziny są czynne kasyna gry. – Jan
nie miał zamiaru grać w ruletkę, ale nagle zapragnął zostać sam.
– Do rana oczywiście. Co najmniej do świtu.
– Dziękuję pani.
Położył klucz do pokoju na ladzie i ruszył szybko do wyjścia, zostawiając ją
zdziwioną nagłym zakończeniem rozmowy. Popatrzył przelotnie w wielkie lustro
na filarze. Nacisnął czapkę na czoło i stwierdził, że wygląda nie najgorzej. Mundur
wyczyszczony i wyprasowany przez Rudiego, ordynansa – choć trochę już
znoszony – był bez zarzutu. Skórzane leje na bryczesach dodawały im sportowej
elegancji. Błyszczały wysokie buty z czarnej skóry.
Ciepły dotyk wiatru objął go przyjaźnie, gdy tylko znalazł się za obrotowymi
Strona 7
drzwiami. Było parno i duszno, zbierało się na burzę. Czerwony automobil
z białymi oponami, chromowanymi reflektorami i dużą liczbą lśniących listew
i ozdób, zatoczył się cicho na podjazd. Służący i szofer dźwigali wielkie kufry,
a wielka jak piec dama, spocona w rozpiętym futrze, kroczyła dostojnie w stronę
wejścia. Obok dreptał na smyczy mały piesek ze złotą obróżką. Biżuteria damy
wystarczyłaby pewnie na zakup trzech takich folwarków jak Jana rodzinne
Borowice pod Krakowem.
Nad szyldem hotelu zegar wskazywał pół do dwunastej w nocy, lecz
promenada nie całkiem jeszcze opustoszała. Kobiety ze swoimi towarzyszami
sunęły w sukniach do ziemi i w wielkich, piętrowych kapeluszach, ciężkich od
sztucznych kwiatów. Mężczyźni z laskami, w wysokich cylindrach i surdutach
prowadzili je dumni, jeśli były piękne, i zmartwieni, gdy były grube, stare lub
brzydkie. Spacerowali tu najbogatsi ludzie świata, międzynarodowi szulerzy,
arystokracja, Amerykanie, Europejczycy, potwornie bogaci, beztroscy i znudzeni.
Na słupie ogłoszeniowym spostrzegł plakat z sylwetką konia i jeźdźca nad
przeszkodą. „Comité des Fêtes et des Sports” zapraszał na Międzynarodowe
Zawody Hippiczne Nicea 1913. Poniżej – ośmiodniowy program konkursów
i kolorowe flagi reprezentujące narodowości zawodników. Wszędzie tych plakatów
było pełno. W tej części Riwiery zawody były ważnym wydarzeniem początku
sezonu. Z drugiej strony słupa rzucał się w oczy jeszcze większy plakat
przedstawiający kilka butelek szampana i niezliczone rzędy kieliszków. Sieć hoteli
i restauracji Perroquet ogłaszała tradycyjny coroczny wielki konkurs picia
szampana o Puchar Perroquet. Konkurs pijacki, kto wypije najwięcej najdroższego
szampana świata! Na koszt organizatora.
Minął klomb z tysiącami goździków i szedł powoli Promenade des Anglais,
przyglądając się morzu, kwitnącym krzewom i palmom. Mijał hotele Ruhl
i Negresco, luksusowe pensjonaty i kasyna. Domy wznosiły się na stromym
wzgórzu, a nad nimi czerniały góry nad zatoką. Tysiące światełek unosiło się aż do
linii lasu, a w dali na cyplu migała latarnia morska w Cagnes sur Mer. Pierwszy raz
był w Nicei. Tylko raz jako kilkunastolatek był z rodzicami w Sopocie nad
Bałtykiem. A morze go fascynowało. Gdyby nie był kawalerzystą, na pewno
zostałby marynarzem. Wielkie statki, okręty, oceany, sztormy i plaże na dalekich
wyspach – jako chłopak wciąż o tym czytał i o tym marzył.
Na niebie przesuwały się ciężkie chmury, przesłaniając wielki, jasny księżyc.
Fale leniwie uderzały o kamienisty brzeg, szumiały cicho i uspokajająco. Jan
oddychał głęboko i czuł się tak świetnie, że aż poczuł wyrzuty sumienia. Dobrze,
że uciekł z tej restauracji i prawie nic nie pił. Zobaczymy, jak oni jutro będą
jeździć. Od przyjazdu do Nicei każdego wieczoru pili, a potem jakoś jednak
trzymali się na koniach. Ale to już siódmy dzień tego pijaństwa!
Na ławce jakaś para tuliła się do siebie. Usłyszał zbliżający się odgłos kopyt
Strona 8
końskich na kostce chodnika. Nie oglądając się, wiedział, że to musi być para
lekkich koni zaprzęgowych. Szły powoli, stępem. Zbliżały się rozbawione głosy.
Głęboki baryton podśpiewywał jakiś tęskny romans, kobiety się śmiały. Strzelił
korek szampana. Siwe konie wyprzedzały go powoli, stangret tkwił nieruchomo na
koźle. W otwartym powozie mężczyzna w średnim wieku i trzy kobiety. Jedna
bardzo starsza i dwie młode. Mężczyzna w mundurze rosyjskiej gwardii; dobrze
znał te mundury, widział takie w Warszawie.
Jan szedł równolegle z powozem, który nie wiadomo dlaczego jechał
chodnikiem. Mijał go bardzo powoli. Rozmawiali po rosyjsku.
– Spójrz, Katiu, jaki piękny oficer, to musi być Austriak, zaczepię go!
– Ani się waż, Nadieżdo! – rozległ się niski i szorstki głos starszej kobiety.
Paliła papierosa w długiej lufce. – Zaczepiać nieznajomych po nocach! Za dużo
wypiłaś!
Mężczyzna podśpiewywał jej do ucha, Nadieżda zaśmiała się.
– Poproszę jeszcze szampana!
Mężczyzna wpatrywał się w nią z podziwem i zazdrością. Napełnił kieliszek
i podał jej.
– Panie oficerze, startuje pan w zawodach? – spytała po francusku i mocno
wychyliła się z powozu. – My bardzo kochamy konie, a jeszcze bardziej
kawalerzystów!
Jan zatrzymał się i zasalutował. Powóz stanął. Kobieta była ładna, mogła się
zbliżać do czterdziestki. Kiedy się śmiała, odsłaniała dziąsła nad białymi, równymi
ząbkami. Mężczyzna usiłował ją objąć i pociągnąć w głąb powozu.
– Proszę wybaczyć, proszę wybaczyć – odezwała się charczącym głosem
starsza pani. – Moja siostrzenica jest dziś… niedysponowana.
Jan spostrzegł, że do starszej pani przytula się młodziutka twarz z burzą
jasnych, kręconych włosów i wielkimi, ciemnymi oczami. Lekko rozchylone wargi
i zażenowany uśmiech. Miał odejść bez słowa, lecz ta piękna twarz sprawiła, że
został.
– Jan Szawernowski, porucznik Pierwszego Pułku Ułanów Galicyjskich –
powiedział i skinął głową. – Startuję w ekipie Austrii. Zapraszam państwa jutro,
a właściwie już dziś, na hipodrom, na najważniejszy konkurs, Puchar Narodów.
Kiedy odezwał się po rosyjsku, na ich twarzach odmalowało się zdziwienie.
– Pan pozwoli, że przedstawię, skoro już się tak nietypowo poznajemy –
powiedział dudniącym głosem mężczyzna. – Księżna Ludmiła Leontiewa i jej
siostrzenica pani Nadieżda Niesłuchowa z córką Katią. Hrabia Sergiusz Karsow,
podpułkownik gwardii. Na pewno przyjdziemy podziwiać pana i pańskich kolegów
na zawodach. Bardzo przepraszam za tak bezceremonialne zachowanie mojej
przemiłej przyjaciółki.
Nadieżda jeszcze mocniej wychyliła się z powozu i przesłała Janowi
Strona 9
pocałunek palcami od ust.
Starsza pani szturchnęła stangreta:
– Jedź, ruszaj!
– Ależ ciociu! Chcemy porozmawiać…
Konie poszły od razu kłusem, a Nadieżda Niesłuchowa machała do Jana
dłonią w długiej rękawiczce i posyłała pocałunek za pocałunkiem. Przez chwilę
widział jeszcze wielkie, ciekawie wpatrujące się w niego oczy i burzę włosów
Katii. Potem powóz przyspieszył i znikł w mroku.
Zawrócił i szedł szybko w stronę hipodromu i stajni. Niebo teraz wisiało już
niskie i zachmurzone. Wiatr się wzmagał, a rozmyte cienie palm biegały po
chodniku.
Stajnie Palais de Sport pachniały sianem, końmi i koniakiem.
Pięciogwiazdkowy koniak służył tu do nacierania ścięgien, końskich grzbietów,
łopatek i zadów. Jego woń unosiła się nad boksami, w których drzemały sportowe
wierzchowce poprzykrywane derkami. Jan wziął od wartownika przy wejściu
latarkę i idąc, świecił nią wzdłuż setki boksów, poszukując swoich. Jasiek
i Picador1 spały na stojąco. W sąsiednim boksie zbudził się Rudi i w samych
bryczesach i podkoszulce, ze źdźbłami siana we włosach, na bosaka, meldował, że
wszystko w porządku. Jan dał koniom po kostce cukru, kazał Rudiemu zdjąć owijki
z nadpęci, przesuwał palcami po ścięgnach. Były gładkie i chłodne jak szkło.
Picador trącał go pyskiem i pocierał łbem o kieszeń kurtki, domagając się jeszcze
więcej cukru. Jan pogładził go po szyi i chuchnął w nozdrza.
***
Rano był w stajni, zanim jego koledzy zdążyli odespać kaca. Nocą nad
Riwierą przetoczyła się burza, padało jeszcze rankiem i tor na hipodromie rozmiękł
zupełnie. W stajni wisiały listy startowe i ogłoszenia, że konkurs o Puchar
Narodów odbędzie się w krytym maneżu. Organizatorzy przepraszali, tak złej
pogody o tej porze roku na Lazurowym Wybrzeżu nikt nie pamiętał.
Jan poszedł obejrzeć parcours. Rudi właśnie wyprowadził konie na spacer po
mniejszej ujeżdżalni służącej za rozprężalnię. Jasiek kroczył dostojnie, a Picador
pobrykiwał wesoło. Rudi szarpał za uwiąz przymocowany do kantara i ledwo sobie
z nim radził.
W ogromnej krytej ujeżdżalni, najnowocześniejszej w Europie, obsługa toru
w wielkim pośpiechu budowała parcours konkursu pucharowego. Zwożono
przeszkody ze stadionu. Wszędzie ustawiano krzewy ozdobne i kwiaty. Tor tonął
w kwiatach. Było za wcześnie, żeby zorientować się w przebiegu trasy konkursu,
więc Jan zawrócił do stajni. Byli już tam koledzy i książę Babenberg. Studiowali
listy startowe i szkic parcoursu. Von Dohanyi miał zapuchnięte oczy i poruszał się
jak lunatyk, a maleńki hrabia Steinhoff siedział na snopkach słomy i pił wodę
Strona 10
mineralną. Tylko Wiesse wyglądał zupełnie nieźle.
– Oto prawdziwy sportowiec – rzekł. – Popatrzcie tylko. – Wskazał Jana. –
Nieskacowany i trzeźwy jak dziecko. On dzisiaj wygra, zobaczycie!
***
Jan podjechał galopem do bandy i zasalutował w stronę jury. Już poprzednio,
kiedy zaczynał pierwszy nawrót, widział na trybunie dla gości honorowych księżnę
Leontiewę i jej siostrzenicę z córką. Były tam wśród koronowanych głów, obok
księcia Monako i dostojników Francji. Zasalutował w ich stronę, a Nadieżda
Niesłuchowa w odpowiedzi pomachała mu chusteczką.
Cofnął kilka kroków Picadora, który wciąż się denerwował. Pogłaskał konia
po szyi, przemawiał do niego uspokajająco, gadał byle co, byle łagodnie. Po
pierwszym nawrocie prowadzili Włosi. Austriacy byli na drugim miejscu, lecz
Francuzi tylko o pięć punktów za nimi. Steinhoff i Wiesse spisali się zadziwiająco
dobrze, łącznie tylko cztery punkty karne. Wynik Sandora von Dohanyi, jako
najgorszy w zespole w tym przebiegu nie liczył się do punktacji. Jan przejechał
pierwszy nawrót bezbłędnie. To był prawie cud, bo Picador parł do przodu
nieprzytomnie; pomiędzy przeszkodami brykał i ciskał się, jakby zupełnie oszalał.
Dostali sygnał do startu. Ruszyli. Teraz Picador galopował już dużo
spokojniej. Jan mógł dać mu więcej swobody, Picador to lubił. Raz tylko bryknął
po potrójnym szeregu. Wszystkie najazdy pasowały. Miejsca odbicia doskonale
trafione, skoki pewne. Dobrze, dobrze… dobrze. Jeszcze riwiera, czyli rów z wodą.
Dobrze. Szeroki okser, triplebar i ostatnia przeszkoda, paskudnie wąska angielska
bramka. Czysto! Nie mógł powstrzymać gestu zwycięstwa. Uniósł zaciśniętą pięść,
a Picador teraz dopiero popisał się całą serią baranich skoków i wierzganiem
zadem. Cieszył się! Wśród oklasków zjeżdżali z areny, Jan klepał go po szyi,
głaskał, kochał go po prostu.
Drużynowo nic jeszcze nie było pewne. Ale indywidualnie nikt już nie mógł
go pokonać. Nikt oprócz niego nie miał czystego przebiegu w pierwszym nawrocie,
a Jan miał za obydwa zero punktów karnych. W tym momencie nie pamiętał
o śmierci mamy. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej szczęśliwy. Steinhoff
przejechał bezbłędnie. Anglicy zarobili osiem punktów karnych. Włosi w drugim
nawrocie tylko trzy punkty – świetnie, wygrali. Austriacy niestety, drugie – jednak
w tak świetnym towarzystwie – bardzo dobre miejsce.
Potem były dekoracje, wstęgi i runda honorowa. Orkiestra grała galopadę
z Lekkiej kawalerii, operetki Franza von Suppégo, konie parskały wesoło. Puchary
i splendory.
Jan siedział na kręcącym się i trochę jeszcze pobudzonym koniu, czekając na
dekorację i nagrodę indywidualną. Jednak nic takiego nie nastąpiło. W ogóle nie
ogłoszono klasyfikacji indywidualnej. Zjechał do stajni. Książę Babenberg
Strona 11
rozkładał bezradnie ręce.
– Nie ma żadnej nagrody indywidualnej – mówił. – To zdumiewające, ale
Francuzi mówią, że to konkurs drużynowy i nie przewidzieli nagrody
indywidualnej.
– Dziwne.
– To skandal, żabojady się kompromitują – mówił von Dohanyi.
Koledzy klepali Jana po plecach, pocieszali.
– Żadnej nagrody dla najlepszego jeźdźca najtrudniejszego konkursu! To
skandal! Mówią, że to konkurs drużynowy.
– Idioci.
– Świnie!
Jan zaciskał zęby, wściekł się, lecz starał się tego nie okazywać. Wygrał
najważniejszy konkurs w Nicei, jury nawet tego nie ogłosiło, nie miał żadnej
nagrody, pucharu ani nawet floos, wstążek przypinanych zwycięzcom.
***
Wieczorem w hotelu Perroquet pożegnalny bankiet i konkurs szampana. Jan
widział, jak przy wejściu portierzy wyrzucili za drzwi dwóch biedaków we frakach,
chętnych do napicia się za darmo najdroższego szampana świata. Tu wstęp mieli
tylko wybrani. Stoły ustawione w podkowę obsiedli uczestnicy zawodów,
organizatorzy i fundatorzy nagród. Księżna Leontiewa siedziała obok pary
książęcej Monako i księcia Walii; jej siostrzenica i Katia tuż obok. Podawano
kawior do maleńkich kanapek, zupę żółwiową, a następnie polędwiczki po parysku
na słodko, w likierze. Jan siedział pomiędzy brygadierem Grossmanem a von
Dohanyim, jadł z apetytem. Nie od razu zwrócił uwagę, gdy księżna Leontiewa
zastukała nożem o szklankę.
– Szanowni państwo – mówiła charczącym, niskim głosem. – Jest wśród nas
cichy bohater tych zawodów, porucznik Jan Szawernowski, który z niepojętych
powodów nie został uhonorowany. Dwukrotnie bezbłędnie przejechał na swoim
wspaniałym Picadorze najtrudniejszy parcours zawodów. Ustanawiam dla niego
nagrodę specjalną. Panie poruczniku, proszę przyjechać do moich stadnin koni
pełnej krwi pod Briańskiem i wybrać sobie dwulatka, który najbardziej się panu
spodoba. A tymczasem proszę wybaczyć tę improwizację i przyjąć ode mnie tę
broszkę. Może służyć jako spinka do krawata. – Księżna odpinała z trudem
broszkę, która jakoś nie chciała dać się odczepić. – Bardzo proszę!
Jan ruszył w stronę stołu najważniejszych gości bankietu i idąc, słyszał
wystąpienie księcia Walii:
– Mnie również zdziwiło, że organizatorzy nie przewidzieli nagrody dla
najlepszego wyniku indywidualnego. Oto moja nagroda. – Podniósł jakiś przedmiot
i pokazywał wszystkim dookoła. Była to bardzo gruba złota papierośnica z herbem,
Strona 12
wysadzana brylantami. – Jutro zlecę wygrawerowanie odpowiedniego napisu.
Panie poruczniku, gratulujemy. Podziwiamy pana i pańskiego Picadora!
Jan dziękował, odebrał broszę przedstawiającą szpicrutę, toczek jeździecki
i ostrogi, pocałował księżnę w rękę i już chciał iść podziękować za papierośnicę,
kiedy wstała Nadieżda Niesłuchowa.
– A oto moja nadzwyczajna nagroda – powiedziała. – Pocałunek dla
zwycięzcy. – Podeszła szybko, ujęła głowę Jana w ręce i obdarzyła długim
pocałunkiem. Sala zaszumiała oklaskami, ale też pomrukiem dezaprobaty. Jan
spostrzegł teraz, że Nadieżda Niesłuchowa musi mieć trochę więcej lat, niż mu się
wydawało, gdy ją widział nocą na promenadzie. Popatrzył na Katię. Zaczerwieniła
się, odwróciła wzrok, wstydziła się zachowania matki.
– Mama postanowiła zostać największą skandalistką Riwiery – powiedziała.
***
Kelnerzy ubrani na biało, w białych butach i białych rękawiczkach, nalewali
szampana do litrowych kryształowych pucharów. Należało wypić zawartość
w ciągu minuty, żeby nie uleciały bąbelki. Jan wypił jedną butelkę i zrezygnował.
Koledzy wydali jęk zawodu, ale nie miał zamiaru się upijać. Wrócił do stołu, usiadł
między księciem Walii a Katią. Jej matka wdzięczyła się uwodzicielsko, lecz nie
zwracał na to uwagi. Katia milczała. Jan próbował z nią rozmawiać, lecz
odpowiadała zdawkowo i niechętnie. Ożywiła się dopiero, gdy spytał o angielskie
stadniny księżnej. Pytała o rodowód Picadora.
– Ma tylko palenie stadniny z Lipicy i nic więcej o jego pochodzeniu nie
wiemy. Wziąłem go z artylerii. Był koniem pociągowym, ciągnął armaty. Nawet
nie wiem dokładnie, ile ma lat. Kiedyś zobaczyłem, jak się spłoszył, gdy w czasie
burzy niedaleko uderzył piorun. Razem ze swoim jeźdźcem przeskoczył
półtorametrowy żywopłot, zrzucił biedaka i uciekł do stajni. Pomyślałem, że to
może być skoczek. Odkupiłem go od wojska i nie pomyliłem się.
– No rzeczywiście, nie sprawia wrażenia bardzo szlachetnego… Ten
kurtyzowany ogon i koścista sylwetka… Ale jest wspaniały, wspaniały!
– Jeździ pani konno?
– O tak! Nawet w męskim siodle.
– W czerwcu tego roku w Wiedniu Maria Zandbangowa, Polka, wygrała
międzynarodowy konkurs dla pań. Podobno skacze w damskim siodle przeszkody
sto sześćdziesiąt centymetrów!
– Niesłychane! Sto sześćdziesiąt w damskim siodle?!
Przy stole konkursowym walczyli finaliści szampana. Von Dohanyi
zrezygnował po ósmej butelce. Koledzy odprowadzili go na sofy dla pokonanych.
Leżało tam, kiwając się lub drzemiąc w niedbałych pozach, dwudziestu mężczyzn.
Trzymał się tylko jeszcze Francuz Demariot i hrabia Steinhoff. Hrabia miał metr
Strona 13
sześćdziesiąt wzrostu i ważył może pięćdziesiąt pięć kilogramów. Jak w tym
maleńkim ciele mieściło się tyle litrów trunku!? Stał na szeroko rozstawionych
nogach i powoli opróżniał kolejny kryształowy puchar. Chwiał się, ale stał dzielnie.
Dziennikarze błyskali fleszami. Zdjęcia do jutrzejszej prasy – wielka reklama firmy
Perroquet. Potem pił Francuz. W połowie pucharu zachwiał się, nogi się pod nim
ugięły, zatoczył się i oparł o kelnera. Jeszcze raz podniósł puchar, lecz wypadł mu
z rąk i szampan rozlał się po stole. Kelnerzy odprowadzili go na sofę. Steinhoff
triumfował. Wymamrotał coś do kelnera, który napełnił mu jeszcze jeden puchar.
Steinhoff zaczął pić, ale już nie mógł. Odstawił go na stół i szybkim krokiem ruszył
do wyjścia. Towarzyszyły mu oklaski. Rzucił się do drzwi, nie zdążył,
zwymiotował. Poślizgnął się i wywrócił.
Z holu dobiegł odgłos wystrzału. To już nie był szampan. Wystrzał
z pistoletu. Za drzwiami restauracji zapanowało zamieszanie. Jan i kilku gości
bankietu ruszyło zobaczyć, co się stało. Minął pieniące się jeszcze wymiociny
i usiłującego podnieść się z nich hrabiego Steinhoffa. Koło recepcji leżał, krwawiąc
z ucha, młody mężczyzna we fraku z rozpiętą do pasa koszulą. Miał otwarte,
nieruchome oczy. Pistolet wysunął mu się z dłoni. Rosła plama krwi. Ludzie
tłoczyli się nad ciałem, dziwnie skręconym i opartym ramieniem o recepcję.
– Zgrał się do grosza! – stwierdził ktoś obok. – To już drugi samobójca
w tym sezonie.
– To hrabia Krestiakow – rzekła recepcjonistka. – Taki młody człowiek!
Taki młody!
– I w dodatku był potwornie bogaty. Kolosalnie!
Dziennikarze fotografowali, przepychali się przez gapiów, robili zdjęcia ze
wszystkich stron. W zbliżeniach i z daleka, z góry, ze schodów.
1
Jasiek i Picador to imiona koni rotmistrza Królikiewicza, który zwyciężał
na nich w Nicei kilka lat później w barwach wolnej już Polski po pierwszej wojnie
światowej.
Strona 14
Łukiszki, folwark majątku Gołubyje Prudy
Świniak miotał się nieprzytomnie i Iwan Jurko razem z ojcem nie mogli
sobie z nim poradzić, załadować na wóz. Iwan zawołał swoją kobietę i najstarszą
córkę, szesnastoletnią Nastię i dopiero we czwórkę jakoś wrzucili kwiczącego
prosiaka na wóz i uwiązali.
– No, nie ma rady, trzeba – powiedział ojciec.
– Ano, trzeba – potwierdził Iwan. – Co będzie z ratą dla banku?
– Trzeba będzie pożyczyć od Żyda.
Świniaka mieli utuczyć i sprzedać na rynku, a pieniądze przeznaczyć na
następną ratę, a tu dziewczynki zachorowały. Za trzy miesiące można by było
wziąć za niego dużo więcej. Potem buraki, pszenica, ziemniaki, owoce z sadu…
– Doktor weźmie co najmniej półtora rubla, no i jeszcze lekarstwa.
– Żeby tylko przeżyły. Mój Boże, żeby przeżyły!
Przez pięć lat od reform Stołypina stary Jurko spłacał ziemię, potem Iwan
przejął gospodarkę i spłacał następne pięć lat. Jedli wyłącznie ziemniaki i kaszę,
ale spłacali. Jeszcze tylko dwa lata i ziemia będzie należała do nich. Na zawsze i na
wieki – ich własna ziemia. Szmat tłustego czarnoziemu pod lasem, piętnaście
dziesięcin. Majątek! Jak skończą spłacać, zaczną żyć jak ludzie. Odłączyli się od
obszcziny, wiejskiej wspólnoty, cała wieś ich znienawidziła. Ale niech tam! Muszą
być na własnym. Stary, a po nim młody Jurko, od lat wojował ze wspólnotą. Nawet
z popem wojował. Pop ciemniak, nie wiadomo, czy przeczytał w życiu pięć
książek, a Iwan Jurko, jedyny piśmienny chłop we wsi, wciąż coś czytał. Nawet
czasem we dworze mu książki pożyczali.
A teraz dziewczynki tak się pochorowały. Trzy lata temu zmarł maleńki
Misza; nie mieli pieniędzy na lekarza. A co będzie teraz z Marusią i Olą? Rano
Iwan aż się przestraszył, kiedy dotykał ich główek. Rozpalone. Oczy nieprzytomne,
wysypka, twarze zaczerwienione i spuchnięte. Marusia coś majaczyła o tańcach
w karczmie.
Wóz trząsł się na koleinach, prosiak kwiczał i kwiczał bez przerwy. Iwan
przeżegnał się koło kapliczki na rozstaju, skręcił w stronę miasta. Z przeciwka, od
strony majątku Gołubyje Prudy, nadjechała konno dziedziczka, Katia Niesłuchowa.
Zatrzymała się.
– Pochwalony Jezus Chrystus, panienko.
– Pochwalony. A dokąd to, Iwanie?
– Muszę sprzedać świniaka, córki chorują, potrzebuję na lekarza.
– Źle z nimi?
– Bardzo.
– Przyślę wam po południu doktora Stilmanna. Będzie dziś u ciotki. Zresztą,
Strona 15
przyjadę z nim, bo trzeba dopilnować. Nie lubi chodzić po chałupach.
– Wielkie dzięki, panienko. Wielkie dzięki.
– Nie ma za co. Świniaka zabierajcie do domu, przyda się wam, doktora
opłacę.
Odjechała galopem, zanim zdążył jeszcze raz podziękować.
***
Przyjechali bryczką pod wieczór. Stilmann mruczał coś pod nosem, chałupa
z zewnątrz wyglądała ubogo. Spodziewał się zobaczyć brud i smród w środku.
Dwa białe króliczki czmychnęły spod pierzyny dziewcząt, schowały się przed
obcymi za piecem. Izba była pobielona i jasna, z dużymi oknami, komodą
pomalowaną w kolorowe kwiaty i szafą z książkami w kącie. Lekarz rozglądał się
zdziwiony. Badał, oglądał wysypkę na brzuszkach i pod pachami, zaglądał do ust,
naciskał języki łyżeczką.
Katia przywiozła słój śmietany, pół kopy jajek i zająca.
– Brat upolował – rzekła.
– Trzeba było tydzień temu… – narzekał Stilmann. – Czemu tak późno? Jak
można tak zaniedbać? Jak można? Tyfus, oczywiście. Byle się to nie rozniosło. –
Lekarstwa miał ze sobą, wypisał kartkę z zaleceniami. – Widzę, że jesteście
piśmienni – powiedział do Iwana.
Kobieta chciała częstować owocową herbatą, ale doktor podziękował.
– A pani? Po co tutaj? – Jurko usłyszał, jak doktor mówił do Katii, kiedy już
wychodzili. – Można się zarazić. Tyfus to nie żarty.
– Dajcie znać, Iwanie, jak córki, czy zdrowieją – powiedziała Katia. –
Zresztą sama przyjadę.
Strona 16
Gołubyje Prudy
Do Briańska Jan dojechał koleją. Na dworcu czekał na niego powóz
z Gołubych Prudów1, posiadłości Leontiewów. W pałacu księżna witała serdecznie.
Nadieżda Niesłuchowa była jak zawsze uwodzicielska, a Katii nie było.
– Włóczy się konno po okolicznych wsiach. Prowadzi szkółkę dla dzieci,
uczy czytać, a ostatnio leczy chorych na tyfus – opowiadała księżna. – Opłaca im
lekarza i dostarcza żywność. Nie możemy jej tego wyperswadować. Nie daj Boże,
jeszcze się zarazi! Jutro pojedziemy do stadnin, wybierze pan sobie dwulatka.
– Jestem bardzo wdzięczny, księżno, bardzo dziękuję.
Pałac był wielki, piętrowy, zbudowany pod koniec XVIII wieku, z dwoma
długimi skrzydłami, w których mieściły się oranżeria, pokoje gościnne, mieszkania
krewnych rezydentów – kuzynek i dalekich ciotek – wozownie, stajnie wyjazdowe,
kuźnia, pralnia. Mieszkali tam zarządcy gospodarstwa, gorzelni, młynów i stadnin,
a dalej liczna służba z rodzinami. Lokaje, kucharze, ogrodnicy, masztalerze,
psiarczycy, kowale, robotnicy stolarni i warsztatów.
Jan dostał duży pokój z ogromnymi oknami i balkonem, z widokiem na park.
Pościel zmieniana była codziennie, ręczniki po każdym użyciu.
Rano, po śniadaniu wpadł na Katię w jadalni. Wydawała się nieobecna,
zajęta swoimi sprawami. Wydała się Janowi inna niż w Nicei. Może poważniejsza,
dojrzalsza? Nie miała dla niego czasu. Poczuł się tym dotknięty, uważał, że nie
zasłużył na takie traktowanie. To go zabolało i nie wiedział właściwie dlaczego.
Konie oglądał w towarzystwie jej matki i księżnej. We wsi chłopi już
z daleka kłaniali się w pas przed nadjeżdżającym powozem, a jakaś stara kobieta
z mężem poklękali na gołej ziemi w błocie i trwali tak, dopóki powóz nie
przejechał.
– Dwadzieścia lat temu jeszcze mój ojciec zabronił chłopom klękania przed
nami, ale niektórzy jeszcze się nie odzwyczaili – powiedziała księżna.
Na padokach setki klaczek i ogierków skubały trawę, podchodziły do ludzi,
spragnione pieszczot i cukru. Starsza pani znała wszystkie, podawała ich rodowody
z pamięci, czasem do piątego pokolenia. Jan nie wiedział, co wybrać, tyle było tam
świetnej młodzieży. Do wieczora objechali trzy folwarki. Wybrał cztery ogierki
i poprosił o pokazanie ich razem w ręce, w ruchu. Dwulatki były niezajeżdżone, na
razie nie można było na nie wsiąść, wybór był trudny. Wskazał w końcu silnego
kasztana z cienką strzałką na głowie, który ruszał się fenomenalnie i był
zinbredowany2 na słynnego Nearco. Suchy i w mięśniach, jakby już w treningu na
torze. Był jak sprężyna, a przy tym spokojny i zrównoważony. Nazywał się Moro.
Gołubyje Prudy od północy otaczały lasy ciągnące się kilometrami.
Przebiegała przez nie granica z jednym z wielu majątków hrabiów
Strona 17
Szeriemietiewów. Dwa lata wcześniej dwudziestolatek Dmitrij Szeriemietiew
zakochał się w Katii. Co tydzień przyjeżdżał w odwiedziny ze swoją siostrą Irą,
a czasem sam. W salonie całował w rękę księżnę i matkę Katii, a na ciemnych
schodach, po kryjomu – Katię w usta. Był jasnowłosy i przystojny, Katia też się
zadurzyła, a mama sprzyjała tym odwiedzinom, snując plany świetnego mariażu,
bo Dmitrij był jedną z najlepszych partii w Rosji. Jednak dziewczyna szybko się
przekonała, że nie ma o czym rozmawiać z młodym hrabią, który skończył naukę
w wieku jedenastu lat, niczego nie czytał, muzyki nie rozumiał i zajmowało go
tylko polowanie. Był niechlubnym wyjątkiem w rodzinie znanej ze sławnych
uczonych i artystów. Wkrótce też rozeszła się wiadomość, że zrobił dziecko
podkuchennej, która z tego powodu próbowała utopić się w stawie. Potem Katia
wyjechała na pół roku na naukę śpiewu do Mediolanu i zapomniała o Dmitriju.
Teraz młody hrabia przyjechał z Irą. Zostali zaproszeni na kolację, jak i inni
sąsiedzi Gołubych Prudów. Ojciec Katii miał przyjechać z Petersburga, lecz
przysłał telegram, że jednak nie będzie mógł. Interesy. Niesłuchowie od lat żyli
z dala od siebie, każde swoim życiem. On miał przyjaciółki, ona kochanków, lecz
pozostawali w przyjaznych stosunkach. Sąsiedzi przywieźli trzech żydowskich
muzyków, skrzypce, altówka i wiolonczela. Pojawił się starszy brat Katii Igor,
którego przez dwa dni nie było widać, bo polował na zające, i jej siedemnastoletnia
siostra Larysa.
Do stołu zasiadło dwadzieścia kilka osób, bo i guwernantki, niegdyś uczące
Katię i jej rodzeństwo, liczne rezydentki, kuzynki i dalekie ciotki, wdowy lub stare
panny. Obrusy miały wyhaftowane na niebiesko inicjały z książęcymi koronami,
a na srebrnych naczyniach i sztućcach wygrawerowano te same znaki. Do deseru
używano złotych łyżeczek i widelczyków.
Dopiero po kolacji Jan mógł porozmawiać z Katią.
– Leczy pani wiejskie dzieci, chłopi pewnie panią uwielbiają.
– Staram się pomagać. Mój brat działa w partii socjaldemokratycznej, co
mamę i ciotkę doprowadza do szału. Mnie te sprawy nie interesują, ale trudno mi
patrzeć na czyjeś cierpienie i nie pomóc. Niewiele mogę zrobić, dzieci wciąż
umierają.
– Zmienia pani świat…
– Ja? Zwykły człowiek nie może zmienić świata.
– Jednak trochę go pani zmienia.
– Kilka dni temu zachorowały dwie córki Iwana Jurka. To taki nasz tutejszy
wiejski reformator. Szkół żadnych nie kończył, ale dużo czyta, zerwał ze
wspólnotą, spłaca duży jak na chłopskie warunki kawałek ziemi. A nie miał na
lekarza dla córek. Poprosiłam doktora cioci, żeby je zbadał. Starsza, siedmioletnia,
przeżyła i wraca do zdrowia, a pięciolatka wczoraj rano umarła. Więc jeśli to, że
jedna dziewczynka przeżyła, choć druga nie, można nazwać zmianą, to tak…
Strona 18
trochę zmieniłam świat.
– Cóż może być ważniejszego? Pamięta pani tego samobójcę w Nicei?
Strzelił sobie w łeb, bo miał miliony i chciał mieć jeszcze więcej. A tu ludzie
umierają, bo nie mają nic.
– Właśnie. Jedni wymiotują najdroższym szampanem świata, a inni umierają
z głodu. Może pan nie wie, ale moja ciotka, Tatiana Leontiewa, była terrorystką
i rewolucjonistką. Bardzo chciała zmienić świat. Należała do Organizacji Bojowej
socjalistów-rewolucjonistów. W 1905 roku postanowiła zabić cara. Oni wszyscy
wtedy wierzyli, że to natychmiast spowoduje rewolucję i przewrót demokratyczny.
Bywała na dworze u Mikołaja II. Miała brać udział w jakiejś amatorskiej
inscenizacji teatralnej w czasie balu. W koszyku z kwiatami miała ukryć rewolwer.
Jednak bal z jakiegoś powodu się nie odbył, a o planowanym zamachu dowiedziała
się Ochrana. Aresztowano ją, siedziała kilka miesięcy w Twierdzy
Pietropawłowskiej. Wypuścili, bo nie było dowodów. Rok później w Szwajcarii
miała zabić ministra spraw wewnętrznych Piotra Durnowo. Minister w Genewie
występował zawsze pod nazwiskiem Miller. Towarzysze go jej wskazali. Strzelała
z bliska w restauracji, zabiła. I wtedy się okazało, że się pomylili. Jakiś francuski
rentier Miller, bardzo podobny do ministra, akurat mieszkał w Genewie, w tym
samym hotelu. Ciotka po ekstradycji ze Szwajcarii trafiła do więzienia, a teraz jest
w szpitalu psychiatrycznym.
– Panią interesuje polityka?
– Raczej nie.
– Mnie też. Wie pani, w Galicji działają różne organizacje
niepodległościowe, polskie, Związek Strzelecki, Drużyny Strzeleckie i inne,
socjaliści, rewolucjoniści… Ale mnie to nie pociąga.
– Politycy psują wszystko, nie uważa pan?
– Chyba tak.
Uśmiechnęła się i odeszła. Igor zasiadł do fortepianu, a Katia śpiewała.
W salonie migotały świece, Jan półleżał w głębokim fotelu; nieczęsto miał okazję
słuchać muzyki. Igor i żydowscy muzycy akompaniowali, a Katia śpiewała arię
z Madame Butterfly Pucciniego. Była zupełnie odmieniona. Jej głos drżał i płakał,
roztapiał się w mroku, ginął gdzieś za oknami w parku, w ogniu kominka. Mocny,
aksamitny sopran. Po powrocie z Nicei nieraz o niej myślał. Wydawała mu się
ładna i mądra, ale teraz, gdy śpiewała – była kimś zupełnie innym, jaśniała, stawała
się zjawiskowo piękna. Potem zaśpiewała habanerę z Carmen Bizeta, a na koniec
arię z Halki Moniuszki. Po polsku.
– To dla pana porucznika Szawernowskiego – powiedziała.
Jan utonął w jej głosie. Unosił go jak wszystkie konie świata i wszystkie
morza świata, kołysał i koił. Jan uległ tej chwili i marzył, żeby trwała wiecznie.
Kiedy następnego dnia odjeżdżał, Katia mocno uścisnęła mu dłoń.
Strona 19
– W październiku będę śpiewała u książąt Jusupowych w Petersburgu. To
będzie mój debiut na zawodowej scenie. Bywa pan czasem w stolicy?
– Owszem, mam tam stryja, inżyniera. Budował port wojenny
w Kronsztadzie i cerkiew. Studiowałem tam nawet dwa lata.
– Gdyby pan był w tym czasie w Petersburgu, to zapraszam. Postarałabym
się dla pana o zaproszenie. Potem mam śpiewać w Filharmonii. Ale nie znam
jeszcze dokładnych terminów.
– Napiszę do pań, jak sprawuje się Moro. Proszę mnie koniecznie
powiadomić o terminach. Wezmę urlop w pułku i przyjadę.
Katia zarumieniła się uradowana.
– Napiszę.
– Przepięknie pani śpiewa. Na pewno przyjadę.
Bryczka ruszyła spod domu. Nad klombem porośniętym fioletowymi
chabrami, unosiły się roje motyli. Pachniało rezedą i trawą. Na zachodzie
przygasało słońce. Tak bardzo nie chciało mu się odjeżdżać. Nie salutował, tylko
stał w pojeździe z czapką uniesioną wysoko nad głową. Matka i córka machały
chusteczkami, a stara księżna pokiwała mu lufką z papierosem. Od tej chwili już
tęsknił. Coraz bardziej, im dalej odjeżdżał aleją wiodącą do szosy na Briańsk.
1
Gołubyje Prudy – ros. Błękitne Stawy.
2
Inbred to w hodowli kojarzenie z jednym z przodków, już występującym
w rodowodzie w celu dodania jego cech. Nearco to jeden z najbardziej sławnych
reproduktorów we włoskiej hodowli folblutów.
Strona 20
Peterhof
Car wyszedł na spacer wczesnym rankiem, jak zawsze, niezależnie od
pogody. W sieni czekali już psiarczycy ze smyczami wyżłów, seterów i chartów.
Całe to towarzystwo opadło go, podskakiwało radośnie i poszczekiwało. Car
zawsze miał pełne kieszenie przysmaków, rozdawał i głaskał. Przy drzwiach już od
chwili, gdy wypadły z nich psy, salutowały warty. Wąsaci weterani z wojny
japońskiej, którym dziś przypadł ten zaszczyt, prezentowali broń.
Mikołaj II zszedł długimi schodami obok kaskad i skierował się w stronę alei
wiodącej Dolnym Parkiem nad brzeg morza. Kiedy był chłopcem, na tych
schodach ojciec urządzał jemu i jego wysoko urodzonym kolegom wyścigi.
W górę, w lodowatej wodzie bijącej z setek fontann i spływającej po śliskich
stopniach. Na tarasie, gdzie podziwiali ich rodzice i dwór, na zwycięzcę czekała
nagroda. Tylko jedna. Wygrywał prawie zawsze. Kilka razy mu się nie udało
i ojciec był wtedy bardzo niezadowolony, a Mikołaj mocno to przeżywał. Bolało
bardziej niż kolana i łokcie porozbijane przy upadkach na stopniach.
Tego lata nad parkiem w Peterhofie rozpleniły się tysiące gawronów.
Brudziły ławki i codziennie grabiony żwir ścieżek, więc gdy tylko była dobra
pogoda, car strzelał do nich z dubeltówki. Obsiadły korony drzew tak gęsto, że od
jednego strzału czasem spadały od razu dwie. Głupie ptaszyska – płoszą się tylko
najbliższe, a pozostałe siedzą i dają się zabijać, zamiast uciekać. Istna plaga!
Tysiące.
Te chmary czarnych ptaszysk to jakby jakaś zła wróżba.
Strzelał, nabijał dubeltówkę, strzelał raz za razem, aż lufy się rozgrzały. Psy
szarpały spadające ptaki. Wszystkie chciały aportować. Charty pożarły się
z seterami, a wyżły gryzły się między sobą.
– Wasia! Połapcie psy! – powiedział do psiarczyka.
– Tak jest, Wasza Cesarska Wysokość.
Psiarczycy brali psy na smycze, a on dalej strzelał. Lubił polować i robił to
często, ale codziennie mógł strzelać tylko do tych ptaków.
– Wasza Cesarska Wysokość, czy mógłbym coś zaproponować? – ośmielił
się odezwać Wasia.
– No, mów, przyjacielu – rzekł car.
– Może byśmy tu przyszli wszyscy z pałacu, kto umie strzelać. Wtedy
w kilka dni wytłuklibyśmy je doszczętnie. Bo tak chyba więcej nowych się lęgnie,
niż ginie.
– Dobry pomysł, zastanowię się.
Wasia wiedział, że „zastanowię się” oznacza „nie”. Każdy to wiedział wśród
tysięcy sług i dworzan, nawet psiarczyk. Mikołaj II wprost niczego nie odmawiał.