Cyprjak Igor - Smok
Szczegóły |
Tytuł |
Cyprjak Igor - Smok |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cyprjak Igor - Smok PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cyprjak Igor - Smok PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cyprjak Igor - Smok - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Igor Cyprjak
Tytul: Smok
Z "NF" 6/94
- Smok? - spytałem.
Margrabia Holm uśmiechnął się odrywając wzrok od swoich
wypielęgnowanych paznokci.
- Ano, Smok, panie Gotier.
- Smoków nie ma! - żachnąłem się.
Margrabia wzruszył ramionami.
- Niby nie ma, ale ten to Smok. Tak mówią.
Uniosłem rękę i pokręciłem głową.
- Gadanie! I tak się nie zgadzam, nie jestem najemnym
zbirem!
- Mości panie Gotier - westchnął Holm. - Proszę was,
byście przysłużyli się miastu. Chyba się nie boicie?
- Margrabio! Nie idzie o strach! Nic mi do tego, czy to
Smok, czy nie. Nie zajmuję się podrzynaniem gardeł i tyle!
Holm zafrasował się.
- Szkoda. Wiecie, że nasz medyk, człek uczony,
stwierdził, żeście tego nieszczęsnego pijanicę, Panie, świeć
nad jego grzeszną duszą, dźgnęli w plecy? A to wszak nie po
chrześcijańsku.
- Jak to!?
- Nie przerywajcie! Wiele się u nas zmieniło. Teraz
przestrzega się prawa, nie to, co kiedyś! Jakby to było,
gdyby szumowiny włóczyły się po naszych miastach?
Szumowiny?!
- Lubię was, mości panie Gotier. Głośno było o waszej
dzielności, prawieście bohater. Ale prawo jest prawem.
Cisnęło mi się na usta kilka szczerych słów na temat
owego prawa. Wolałem milczeć.
- Teraz wieszamy za morderstwo - wyznał z uśmiechem
margrabia.
To były logiczne i mocne argumenty.
- Nie mam wyboru?
- Niby macie. Jak już was wypuszczę, możecie pojechać,
gdzie oczy poniosą. Ale ja was znam, panie Gotier. Nie po to
wracaliście z wojny, żeby włóczyć się po kraju. Znowu sam,
bez domu, bez towarzyszy. Poza tym obłoży się was klątwą,
banicją i rozgłosi, żeście zabójca i szubrawiec. Po co wam
to? Za starzy jesteście na takie uciechy, nie mam racji?
Miał rację.
- No, dobrze. A co w zamian? - zapytałem, chociaż było mi
wszystko jedno. Zmęczył mnie ten margrabia.
- Sława, szacunek i podziw ludu. Dorzuci się wam coś
brzęczącego. Na pewno nie stracicie, jeśli wam się uda.
- A jak dam głowę?
- Jesteście rycerzem. Musicie się z tym liczyć. Mogę wam
obiecać, że mój bard ułoży o was piękną pieśń.
Wspaniale. Nie ma to, jak piękna pieśń o nieboszczyku.
Miałem nadzieję, że ten bard zna się na swojej robocie. Nie
chciałbym, żeby życiem i śmiercią rycerza Gotiera zajmował
się trzeciorzędny wierszokleta.
- Powiedzcie szczerze, margrabio - poprosiłem. -
Czemuście mnie wybrali? Nie brak wam chyba śmiałych
młodzików?
- Paru głupich, którzy chcieliby iść przez Wielki Bór do
Smoczego Gniazda, pewnie by się znalazło. Ale między nami,
to ten pijanica, coście go zatłukli, dopiero po gorzałce
robił się ostry. Sam widziałem, jak w zamroczeniu posiekał
sześciu chłopa. Musicie być rzeczywiście dobrzy, mości panie
Gotier.
Albo tamten nie był dostatecznie pijany. Nie pozostawało
mi nic innego, jak wstać i wyjść. Audiencja była skończona.
Kładąc rękę na klamce, odwróciłem się.
- Wiecie co, margrabio?
- No?
- Świnia z was.
Jeszcze na korytarzu słyszałem jego chichot.
Niebo wyglądało szaro i ponuro. Jesienne świty nigdy nie
napawały mnie radością, ale ten był wyjątkowo paskudny.
Chociaż po nocy spędzonej w lochu, gdzie trudno odróżnić
szczura od człowieka, powinienem czuć się cudownie. Jednak
się nie czułem.
Nie miałem siły przeklinać swojego losu. Najpierw kuszą
człowieka opowieściami o bogactwie i złotych miastach. Nie
zapomną dodać kilku słów o honorze, o wierze i obowiązku
prawego rycerza. Głupieje się od tego. Wyciąga się miecz,
czyści zbroję, kupuje konia. Potem, co najwyżej, Cesarz na
ciebie popatrzy, a i tak twojej twarzy nie dojrzy. Stoisz
pośród setki podobnie głodnych i zmęczonych. Opasły klecha
błogosławi cię, dając glejt dla świętego Piotra i dalej, na
wroga! A giń, a umieraj! Ktoś twoje imię wspomni? Widzisz
oczy tych, co biegną z naprzeciwka i myślisz, że każdy
mógłby być tobą. Oni także krzyczą, wyją, jęczą, mają
również glejt dla świętego Piotra. A później, jeśli nie
umrzesz od miecza, cholery, tyfusu, głodu czy zimna, możesz
wracać do domu. Więc wróciłem.
Kolorowe stragany, błotniste ulice, pełne kurzu
powietrze, dziewki sprzedajne, czekające w bramach na
złaknionych rozkoszy mieszczan i panów, nawet żebracy -
wszystko to pamiętałem. Ale w oczach ludzi było coś nowego.
Sam nie wiem. Może to ja inaczej patrzyłem?
Ledwom minął bramę miejską, a straże na mnie jak na
wilka. Kto jestem? Skąd mnie niesie? Czego szukam? Kiedyś
tak nie było.
Zaszedłem do gospody "Pod Dwoma Kogutami", gdzie w
dobrych czasach można było z kompanią noc przesiedzieć, upić
się wesoło, zaśpiewać, w łeb dać komuś. Jak to między
przyjaciółmi. A jakie piękne dziewki! Miód i mleko, a każda
chętna i życzliwa. "Pod Dwoma Kogutami" poczułem się lepiej.
Wrzawa, ścisk, piwo się leje, pachnie gorącą kapustą. Jakbym
się stąd nie ruszał.
Siedem lat wcześniej, kiedy na wyprawę jechałem, żegnała
mnie tu Katerina. Pamiętałem o niej, obiecałem, że wrócę.
Jakem przekroczył próg karczmy, poznałem Katerinę od razu.
Stała za szynkwasem, oczy wytrzeszczała, jakby zobaczyła
ducha. Nic się nie zmieniła, wciąż piękna. No, może zgryzoty
trochę jej srebra we włosy wplotły. Podszedłem, przytuliłem.
Drżała.
- Żyjesz, Gotier - ni to stwierdziła, ni zapytała.
- No, żyję - powiedziałem i pochyliłem się nad nią. Ech,
na Boga przysięgam, że tylko dla tych ust wróciłem.
Najpierw ani ja, ani ona mówić nie mogliśmy. Nie było
potrzeby. Ale później zaczęła mnie zasypywać słowami.
Pytała, opowiadała, śmiała się, czasem łzę otarła.
Nikt, kogo znałem, a kto poszedł na wojnę, nie wrócił.
Tylko ja. Katerina wyszła za starego Mitza, właściciela
gospody, a gdy ten zszedł z tego padołu, sama wzięła się za
prowadzenie interesu. Tak od czterech lat.
Siedzieliśmy, wspominaliśmy. Dziewki krzątały się wokół
stołów. Nagle jakiś dryblas zerwał się i rzucił miską o
ścianę.
- Co to jest?! - wrzasnął. - Toż to gówno, nie słonina!
Widać zły dzień miał, bo słonina dobra. Sam próbowałem.
Przyjrzałem się dryblasowi. Twarz czerwona, spuchnięta, oczy
przekrwione, łapy niczym bochny. Pienił się i młócił rękoma
na prawo i lewo. Panowie usuwają się na boki, nawet dwa
młode byczki, co ich Katerina najęła do wynoszenia
urżniętych gości, palcem nie kiwną, w sufit się gapią.
Wściekłem się.
Był z dziesięć lat młodszy ode mnie i silniejszy. Ja
przeszedłem przez więcej burd niż mógł sobie wyobrazić. Siły
były wyrównane. Dryblas, jak mnie zobaczył, wyciągnął spod
stołu miecz. Kto by myślał? Szybki był. Jeszcze chwila, a
nie zdążyłbym sięgnąć po swoje żelastwo.
Może ten medyk margrabiego Holma był i uczony, ale na
ranach się nie znał. Cała gospoda widziała, że dryblas padł
od cięcia przez pierś. Jednak z ludźmi różnie bywa. Przed
Trybunałem każdy przysięgnie, że patrzył w kufel albo spał
pod stołem. Wiele się zmieniło. Przeklęty margrabia Holm!
"Pod Dwoma Kogutami" było jeszcze cicho. Katerina pewnie
całą noc chodziła z kąta w kąt, to klnąc, to płacząc. Znałem
ją dobrze.
- No i co ty teraz zrobisz, Gotier? - spytała.
W sypialni Kateriny stało wielkie łoże. Miękkie, ciepłe,
pachnące. Królewskie. W życiu nie spałem w takim łożu.
Prawdę mówiąc, od dwóch lat nie spałem w żadnym.
Katerina zajęła się mną jak dzieckiem. Rozebrała,
wykąpała, nakarmiła. Później położyła się obok i oparłszy na
ramieniu, patrzyła mi w oczy.
- Nie mam dużego wyboru. Pojadę i zabiję tego Smoka.
Spojrzała groźnie i odsunęła się.
- Ani się waż o tym myśleć! - zawołała. - Jeśli
wyjedziesz, przeklnę cię! Ty chyba nie wiesz, co się dzieje
w Wielkim Borze?!
Wzruszyłem ramionami.
- Gadanie! Zawsze było tam pełno zbirów. Nie raz się
jeździło, żeby przetrzepać im skórę.
Rozsierdziła się nie na żarty.
- Tak, ale z całą bandą. Jechało was dwudziestu jak nie
więcej! A i tak połowa nie wracała! Byłeś młodszy, Gotier!
Tak. Piękne czasy. A może nie można było bez przerwy pić,
śpiewać i grać w kości, wyprawialiśmy się więc do Wielkiego
Boru. Bywało, że z nudów. Częściej, gdy mieszki świeciły
pustkami. Przez Wielki Bór ciągnęli kupcy, bandyci ich
łupili, a my łupiliśmy bandytów. Zdarzało się, że myliliśmy
jednych z drugimi. Szczególnie nocą. I po pijanemu.
- Myślisz, że margrabia nie próbował tam robić porządku?
I to nie z garstką schlanych łazęgów, ale prawie z armią!
Siedziała przede mną, groziła mi palcem, biła pięścią o
dłoń. Jak ja wytrzymałem aż siedem lat bez jej ciała?
- Co się tak uśmiechasz, Gotier?! Nie czas na to! No,
dajże mi spokój, daj powiedzieć!
A o czym tu mówić? Katerina chciała się wyrwać, podrapała
mnie, nawet ugryzła. Później szeptała mi do ucha
zbereźności, jakie tylko jej przychodziły do głowy.
Przed wieczorem poprosiłem, by opowiedziała o Smoku. W
Wielkim Borze pojawił się przed pięciu laty. Postawił sobie
zamek w głuszy i z dnia na dzień stał się panem okolicy.
Nikt go nie widział, nikt o nim wcześniej nie słyszał.
Ludzie gadali, że Smocze Gniazdo budowały diabły, a Lucyfer
jest przyjacielem Smoka. Gadali też, jakoby sam Smok był
Lucyferem. Ktoś widział wiedźmy latające nad drzewami, ktoś
inny przysięgał, że spotkał na leśnej drodze procesję,
której przewodził człowiek o głowie kozła.
Jeśli dawniej grasujące w Wielkim Borze bandy napadały na
kupców i podróżnych, to teraz strach było mieszkać nawet i
kilka mil od lasu. Smocza drużyna, ze trzydziestu chłopa,
najeżdżała wsie, paląc, grabiąc, mordując i uprowadzając
kobiety. Smok łaknął dziewiczej krwi. Owa drużyna także była
z piekła rodem. Żywe trupy, tak mówiono, bo ponoć niejeden,
chociaż przebity widłami, wstawał i walczył dalej.
O próbach margrabiego Holma ukrócenia tej samowoli
również opowiadano niestworzone historie. Każdy
rzezimieszek, który kiedyś łupił dla siebie, teraz służył
Smokowi i słuchał jego rozkazów. A Smok wiedział o
wszystkim. Ile razy wojska margrabiego zapuszczały się do
Wielkiego Boru, zewsząd opadały je chmary zbrojnych, po czym
znikały jak duchy. Choćby Holm przygotowywał wszystko w
największej tajemnicy, zawsze dopadali go w gęstwinie smoczy
słudzy, szarpiąc i gryząc niczym wściekłe psy. Nikt nie
umiał już zliczyć powieszonych za zdradę. A wszyscy oni byli
niewinni, bo Smokowi pomagały złe moce. Tak gadali ludzie.
Zapatrzyłem się w miskę z ostygłą kapustą, odsunąłem ją i
łyknąłem piwa z pękatego dzbana. Jeżeli w tych opowieściach
była połowa prawdy, i tak beznadziejnie się wpakowałem.
- Dlatego nigdzie cię nie puszczę! - kiwnęła głową
Katerina i wróciła do liczenia pieniędzy.
Nie puści mnie! Schowa pod kiecką, kiedy przyjdą ludzie
margrabiego? A może w jeden dzień sprzeda cały kram i
ucieknie ze mną na koniec świata?
Wstałem, zapiąłem kaftan i ruszyłem do wyjścia.
- Tylko mi się nie włócz! - zadźwięczał za plecami głos
Kateriny. - Wróć przed północą. Dosyć narozrabiałeś!
Machnąłem ręką. Z wiekiem kobiety robią się strasznie
gderliwe.
Nie jestem przesądny. Nigdy nie wierzyłem w gusła, czary
czy zaklęcia. Za całą magię starczał miecz i pięść. Co
prawda, spotkałem w życiu wielu dziwaków, szaleńców, którzy
twierdzili, że z kamieni robią złoto, zamieniają ludzi w
zwierzęta albo rządzą żywiołami. Ale kiedy trzeba było coś
zrobić, wszyscy zapominali swojej mocy.
Ten Smok musiał być mądrym człowiekiem i mieć diabelnie
dużo pieniędzy. Trzymał w posłuchu zgraję niezłych łajdaków.
Dałbym głowę, że margrabia Holm wysyłał już skrytobójców.
Dałbym głowę, że żaden z nich nie powrócił.
Idąc bez celu, zawędrowałem do najstarszej części miasta,
otoczonej resztkami obronnych wałów, pamiętających Eryka
Mocnego, który założył osadę. Stanąłem przed żelaznymi
wrotami kościoła i zadarłem głowę. Świątynia wznosiła się
nade mną niczym mityczny potwór ze sterczącym w niebo rogiem
- wieżą.
- Święty Jerzy - westchnąłem. - Bądź dla mnie łaskawy.
Nie zastanawiałem się nad sprawami Pisma, Boga,
zbawienia. W młodości nasłuchałem się o Piekle i Raju, o
grzechu i cnocie. Nawet czas jakiś starałem się żyć tak, jak
nauczano. Lubowałem się w rycerskich opowieściach, a w nich
pełno było czystości, szlachetności, wiary żarliwej.
Wszystko to się zmieniało, im więcej widziałem świata, im
więcej spotkałem ludzi. Na wojnie nie myśli się o takich
rzeczach. Trzeba przeżyć. Przed bitwą przeżegna się każdy,
imiona świętych wspomni, krzyż ucałuje. I na tym wiara się
kończy.
Wracając do Kateriny, postanowiłem zajrzeć jeszcze na
Czarny Plac, gdzie kiedyś spotykali się najemni żołnierze,
złodzieje, rycerze. W okolicy roiło się od zamtuzów i tanich
karczm. Właściwie Czarny Plac winien zwać się Czerwonym, a
to z powodu krwi na nim przelanej. Był ulubionym miejscem
wszystkich zawadiaków. Panowało tu najzdrowsze z możliwych
praw. Prawo miecza.
Już z daleka słyszałem szczęk żelaza. Odżyły wspomnienia.
Mało się nie wzruszyłem.
Żebracy wyciągali do mnie ręce, jęcząc i szepcząc.
Rzuciłem kilka monet, o które wybuchła prawdziwa wojna.
Minąłem kłębowisko brudnych ciał i śmierdzących łachmanów i
wkroczyłem na plac.
Walka była skończona. Czarnowłosy młodzieniec, nie mający
nawet dwudziestu lat, ocierał klingę o płaszcz mężczyzny
dogorywającego na bruku. Na odchodnym splunął na trupa z
pogardą i podszedł do czekających towarzyszy. Przypatrywali
się zajściu z obojętnym spokojem, oświetlając plac kilkoma
pochodniami. Żebracy rzucili się na zabitego. Za moich
czasów działo się inaczej. Nie jeden raz przyjaciele
zabierali stąd człowieka z rozbitym łbem, z paskudną raną.
Można było gardzić przeciwnikiem, ale trzeba mu było okazać
szacunek. Także po śmierci.
Nagle poczułem, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Myślałem,
że to znowu żebrak. Zrobili się bardzo natrętni. Odwróciłem
głowę. Stara kobieta w kolorowej chuście, w połatanej
spódnicy uśmiechała się, ukazując popsute zęby. Cyganka.
- Powróżyć, panie rycerzu? Jaki los czeka? Kto zgadnie?
Zamierzałem odmówić, ale w jej spojrzeniu było coś
takiego, że wyciągnąłem dłoń. Patrzyła długo, przesuwała
chudym palcem po mojej skórze, cmokała, marszczyła nos.
- Wiele rzeczy widzę. Wiele różnych rzeczy! Wyprawa przed
wami, niebezpieczna wyprawa! Lepiej się strzeżcie!
Niekoniecznie musiała patrzeć akurat na moją dłoń, aby to
powiedzieć.
- Strzeżcie się potwora, panie rycerzu!
- Potwora?
Pokiwała głową. Nagle puściła moją dłoń i zmrużyła
powieki.
- Śmierć sprowadzicie, panie rycerzu! Zagładę! Ktoś was
sobie wybrał. Jeszcze o tym nie wiecie. Strzeżcie się!
Nie wzięła pieniędzy, po prostu zniknęła w ciemności.
Nigdy nie wierzyłem w gusła, czary czy zaklęcia. Nie
wierzyłem we wróżby. Mimo to zrobiło mi się chłodno.
Katerina próbowała zachować spokój. W milczeniu
przygotowała jedzenie na drogę, związała w tobół dwa koce,
położyła na stole zawiniątko z bandażami i maściami na rany.
Położyłem dłonie na jej biodrach. Stanowczo strząsnęła je.
- No, dobrze, Katerina. Wyduś to.
Spojrzała na mnie wyniośle.
- Co mam mówić, Gotier? Jesteś stary, głupi i chcesz
zginąć. Cóż mnie to może obchodzić?
Zabrała się za czesanie włosów. Patrzyłem na jej plecy i
miałem ochotę wykrzyczeć, że najchętniej zostałbym z nią na
zawsze. Milczałem. Odwróciła się i mierząc we mnie
grzebieniem, zawołała:
- No, co tak siedzisz?! Jedź do diabła! Myślisz może, że
choć raz cię wspomnę?! Już o tobie zapomniałam!
Jej zielone oczy błyszczały, usta drżały. Wiedziałem, że
się rozpłacze.
- Katerina, posłuchaj...
- Nie! To ty posłuchaj, Gotier! Siedem lat na ciebie
czekałam, myślałam, żeś umarł, a ty wracasz i po czterech
dniach znowu mnie zostawiasz! Lepiej by było, gdybyś
rzeczywiście został tam, w obcej ziemi! Miałabym spokój!
Nie mogła już powstrzymać łez. Na pożegnanie pozwoliła mi
jedynie pocałować się w czoło, a i tak musiałem stoczyć z
nią o to bitwę.
- Jeśli dasz się zabić - szepnęła - to cię znienawidzę.
Koń człapał z wysiłkiem, uginając się pod ciężarem moim i
rynsztunku. W jukach miałem starą kolczugę, trochę ubrań i
rękawicę, podarunek od przyjaciela, jedyna solidna rzecz,
która, jak wierzyłem, nie rozpadnie się po włożeniu. Do
siodła przytroczyłem miecz, dobry, choć wyszczerbiony.
Okrągłą tarczą osłaniałem plecy. Właściwie nie miałem nic, z
czym, według zasłyszanych opowieści, powinno się iść na
smoka.
Przejeżdżając obok rynku, pełnego straganów i ludzi,
mimowolnie zatrzymałem wzrok na dziwnym zbiegowisku.
Rudowłosy rycerz w poplamionym, pogiętym pancerzu kłócił się
z grubym sprzedawcą ryb.
- Człowieku! - krzyczał rycerz. - Wiesz, do kogo mówisz?!
Zapamiętaj. Jam jest największym pogromcą potworów i
maszkar, zbójców i niegodziwców, o jakim słyszał świat!
Rycerz bez Imienia, Rycerz bez Ziemi, dla przyjaciół Jory z
Czernic!
Nieznajomy powiódł wzrokiem po tłumie gapiów.
- Dobra, dobra! - nie dawał za wygraną handlarz, mimo
życzliwego rycerzowi szmeru gapiów. - Pogromca, nie
pogromca, za ryby u mnie płacić trzeba! Idźcie gdzie
indziej, może inni wam dadzą za darmo.
- Niewdzięczniku! Ja cię od Smoka uwolnię, właśnie jadę
zabić bestię, a ty mi paru śmierdzących ryb żałujesz?
Gruby sprzedawca ryb sięgnął po pałkę i zważył ją w
dłoni. Rycerz bez Imienia i bez Ziemi dostrzegł ten gest,
ocenił ciężar pałki i westchnął.
- No, dobrze! Śmierdzące nie są! - pokręcił ze smutkiem
głową, sięgając do mieszka. - Co to się z tymi ludźmi
porobiło.
Pojechałem dalej. Niewielka to pociecha wiedzieć, że nie
jest się jedynym wariatem w okolicy.
Miałem nadzieję, że Wielki Bór nie zmienił się przez
siedem lat. Jadąc szeroką, ubitą drogą, wypatrywałem na
horyzoncie ciemnej linii lasu. Za plecami znudzeni strażnicy
przy bramie opierali się na długich halabardach, a koślawe
mury obronne żegnały mnie pustymi oczodołami wąskich otworów
strzelniczych.
Blade słońce wisiało nisko nad głową, ponure świadectwo
zbliżającej się zimy. To nie był dobry czas na włóczęgę po
ciemnych, wilgotnych ostępach.
Do Wielkiego Boru dojechałem przekonany już, że popełniam
największy błąd w życiu. Trakt rozwidlał się w tym miejscu.
Można było wjechać między drzewa z nadzieją, że ciemność
przed tobą to tylko cień, rzucany przez rozłożyste korony
dębów, a nie pustka, gdzie kończy się świat. W owym
nieprzeniknionym mroku było coś diabelskiego. Można by też
ominąć Wielki Bór, jadąc dookoła i nakładając tydzień drogi.
Większość wybierała drugą możliwość.
Wziąłem głęboki wdech i spiąłem konia. Dawniej, gdy
zapuszczałem się w tę ciemność, rzadko bywałem trzeźwy.
Pewnie dlatego tak mnie to bawiło. Teraz nie było mi do
śmiechu. Co nieco pamiętałem, znałem kilka szlaków,
wodopojów, polan. Zastanawiałem się, kiedy zapuszczę się
dostatecznie głęboko, aby ktoś raczył strzelić do mnie z
kuszy. Nie wyglądałem na takiego, który ma coś cennego. Ale
jeśli Smok rzeczywiście wiedział o wszystkim, nie dałbym
grosza za swoją przyszłość.
Nie spotkałem nikogo poza jeleniem, lisem i dwoma
zającami. Ptaki śpiewały radośnie wysoko w gałęziach drzew,
zapewniając, że Wielki Bór to rozkoszne miejsce, gdzie w
spokoju spędzić można resztę życia. W ciszy i spokoju! Kilka
stóp pod ziemią.
Smocze Gniazdo znajdowało się na północ od miasta. Tak
mówił margrabia. Należało dotrzeć do Czarciego Parowu,
przekroczyć Strumień Martwej Kobiety i szukać wielkiego
głazu, zwanego Kamieniem Straceńca. Urok tych nazw napawał
mnie otuchą. Nikt nie wiedział, jak iść dalej. Podobno
wystarczy odetchnąć, by poczuć smród smoczych odchodów.
Mój koń stąpał powoli. Miałem czas. Przed zmierzchem
skleciłem szałas, spętałem wierzchowcowi nogi i położyłem
się spać. Las wył, jęczał, warczał, syczał. Na szczęście,
żaden z odgłosów nie pochodził ani od człowieka, ani od
smoka.
Śniła mi się Katerina. Po przebudzeniu, nim otworzyłem
oczy, czekałem na jej głos. Ale żadnego "Wstawaj, Gotier!"
nie było. Drzewa szumiały, muchy bzyczały, Katerina
zniknęła. Zrobiło mi się smutno.
Później, siedząc już na koniu i wypatrując Czarciego
Parowu, dziwiłem się, czemu nikt jeszcze nie zastąpił mi
drogi.
Zatrzymałem się na małej polance z brudnym bajorem,
napoiłem konia, posiliłem się. Chciałem ruszyć dalej, kiedy
posłyszałem tętent kopyt. Wreszcie coś konkretnego.
Założyłem ciężką rękawicę, chwyciłem miecz i czekałem.
Z lasu wynurzył się Rycerz bez Imienia i bez Ziemi.
Jechał na wychudzonym siwku, dzierżąc w prawej ręce lancę.
Poza swoim żałosnym pancerzem miał jeszcze kawałek
obwiązanej rzemieniami blachy na lewym udzie.
Rudowłosy stanął, spojrzał na mnie groźnie i zawołał:
- Czołem, mości panie rycerzu!
- Czołem! - odkrzyknąłem dostojnie.
- Zwą mnie...
- Rycerzem bez Imienia, Rycerzem bez Ziemi - przerwałem,
choć wygłaszanie owej formuły musiało mu sprawiać
przyjemność. Mimo to wyglądał na zadowolonego.
- Znacie mnie zatem?! Jakem Jory z Czernic, pierwszy raz
mnie rozpoznano! - z uznaniem pokręcił głową i nagle
spochmurniał. - Wybaczcie, panie rycerzu, ale czy macie może
zamiar utłuc tego olbrzyma?
Ostrze jego lancy wskazywało poza moje plecy. Olbrzyma
nie dostrzegłem, za to sporą sosnę.
- Bo jeśli nie - kontynuował Jory - to ja pozwolę sobie
porachować mu kości! Zgadzacie się, panie?!
- Rachujcie do woli!
Z uprzejmości ustąpiłem mu pola. Podziękował skinieniem,
opuścił lancę i popędził na złamanie karku. Miałem zaszczyt
zobaczyć jak swoje obowiązki wobec świata wypełnia błędny
rycerz.
Siwek Jorego musiał być zwierzęciem zaprawionym w bojach
z olbrzymami, bo zatrzymał się gwałtownie, ryjąc kopytami w
ziemi. Jego pan otarłszy grotem lancy korę na sośnie, z
gracją wora pełnego ziemniaków zsunął się z siodła. Koń
pokręcił łbem i zaczął skubać trawę, dumny z kolejnego
zwycięstwa.
Podbiegłem do rudowłosego pełen najgorszych obaw, ale
Jory z Czernic musiał nie raz potykać się z olbrzymami, bo,
chociaż jęczał i klął, podniósł się, wygrażając siwkowi
pięścią.
- Skaranie boskie z tym bydlęciem! Widzieliście, panie
rycerzu?! Umknął mi stwór, a jużem go nadziewał na rożen!
Nie wiedziałem, jak go pocieszyć.
- Nie martwcie się - rzekłem. - Nie on pierwszy, nie
ostatni. Będą następni.
- Oby! Oby, panie rycerzu. Teraz ostał mi się jeno Smok!
Od miesiąca nie uwolniłem nikogo od potwora.
Nagle spojrzał bysto i powiedział coś, niby w tym samym
języku, ale z tak przedziwnym akcentem, żem niczego nie
zrozumiał.
- Nie pochodzicie z Czernic - stwierdził, chytrze się
uśmiechając.
- Nie pochodzę - przyznałem.
- Inaczej już byście rzucili się na mnie. To, com
powiedział, w moich stronach uważa się za wyjątkową obrazę.
Nie miejcie do mnie żalu i nie proście, bym wam tłumaczył.
Musiałem was wybadać, panie...?
- Gotier.
- A, panie Gotier. Widziałem was w mieście, spotykam was
tutaj, myślałem, żeście wysłani, by mnie śledzić.
Nie pojąłem, o co mu chodzi. Usiedliśmy pod sosną, która
jeszcze przed chwilą była maszkarnym olbrzymem.
Poczęstowałem Jorego kiełbasą i piwem. Zdawało się, że nic
więcej do szczęścia mu nie trzeba.
Wiedziałem, że chce mi o czymś powiedzieć. Zerkał na mnie
ukradkiem, powstrzymywał się, aż wreszcie stwierdziwszy, że
uczciwie z oczu mi patrzy wyznał:
- Już dłużej nie mogę! To nie dla mnie, nie nadaję się!
Ojciec Jorego nasłuchał się historii o błędnych
rycerzach, a jako człek wrażliwy i umysłowo niepewny, we
wszystko uwierzył. Wyjechał z Czernic i słuch o nim zaginął.
Potomstwo miał liczne, ziemi do podziału było niewiele.
Rodzeństwo rychło się nawzajem wyrżnęło prawie do ostatka.
Został Jory i jego brat Toren. Rządzili Czernicami spokojnie
pospołu, korzystając z życia, ile wlazło. Niestety, pewnego
dnia ojciec powrócił. Ciemny, ale wściekły lud stanął po
jego stronie i obaj bracia poszli na wygnanie. Toren dał się
utopić w gnojówce za wiejską dziewuchę, a przed Jorym ojciec
postawił warunek, że albo oczyści honor, albo niech zdycha
bez imienia i ziemi. Ojciec nie omieszkał posłać za synem
kilku wiernych sług, by przypatrywali się, jak to Jory honor
oczyszcza, broniąc dziewic i prześladowanych.
- Paru spotkałem - westchnął Jory.
- I wszystkich sprawdzacie, prawiąc im obelżywości?
- Najlepszy sposób. Tak sobie myślę, że jakbym tego Smoka
do diabła posłał, to czy to człowiek, czy nie, głośno by o
tym było. Ojciec z pewnością by się dowiedział. Mógłbym
wracać.
Wysokie miał o sobie mniemanie.
- Całe życie głupka udawać, krowy ścigać po polach, z
wiatrakami walczyć...! To niech mnie lepiej ten Smok już
zabije! Wóz albo przewóz! A wy czemu jedziecie do Smoczego
Gniazda, bo jedziecie tam, prawda?
- Wyrok na mnie ciąży. Szubienica. Może najmę się do
smoczej drużyny, może pozwoli połupić na gościńcu? Nie mam
wyjścia.
Jory pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Też niełatwe życie. Nie macie nic przeciwko, że
zamierzam ukatrupić wam chlebodawcę przyszłego?
- Ano, jakoś nie - odparłem z uśmiechem. - Czas nam w
drogę.
- Czas - zgodził się Jory.
Kamień Straceńca był obłym głazem, leżącym na środku
wąskiej dróżki. Zsiedliśmy z koni i rozejrzeliśmy się
bezradnie.
- Dokąd teraz? - spytał Jory.
- A pewnikiem donikąd.
Człowiek, który to powiedział, wychylił się zza pnia
dębu. Na głowie miał czerwoną czapeczkę, na ramieniu opierał
ogromny miecz, zdecydowanie zbyt długi jak dla kogoś o tak
haniebnej posturze. Wolałem jednak nie sprawdzać, czy umie
sobie z nim radzić. W ramionach nieznajomy był dwukrotnie
szerszy niż ja.
- Koniec podróży, panowie rycerze - poinformował nas
uprzejmie.
- Czyżby? - dopytywał się kwiat czernicowego rycerstwa. -
Dacie radę nam dwóm?
Chciałem właśnie zaznaczyć, że mój towarzysz jest błędnym
rycerzem i nie należy brać jego słów poważnie, ale zbój w
czerwonej czapeczce krzyknął:
- Chłopcy!
Zaszeleściły liście, trzasnęły gałęzie i z lasu wyszło
sześciu brudnych, zarośniętych drabów. Zarechotali,
potrząsając kijami, toporami i różnym żelastwem.
- Szlachetni panowie, poznajcie moją drużynę. Mnie, nie
wiedzieć czemu, zwą Czerwonym Karłem.
My nie byliśmy równie uprzejmi. Czerwony Karzeł obejrzał
nas i skrzywił się.
- Źle - westchnął. - Schodzimy na psy, co, chłopcy?
Psy?!
- Gdzie te karawany kupieckie? - rozmarzył się. - Złoto,
klejnoty, korzenie i całe to dobro? Ciężkie czasy przyszły.
- Nie mamy niczego - powiedziałem ostrożnie.
- Po co ta skromność? - zdziwił się Czerwony Karzeł. -
Konie są, juki są. Coś się znajdzie. I tak macie szczęście,
panowie rycerze, żeście jechali naszym szlakiem. Milę stąd
zaczyna się teren Wilka i jego oberwańców, a oni nie są tacy
mili, co, chłopcy?
Chłopcy pokiwali głowami.
- Ten Wilk to szubrawiec. Pobije, okaleczy, a bywa, że i
wychędoży.
- Wychędoży?! - powtórzył z niesmakiem Jory.
- Ano, żadnego szacunku nie ma.
Zamilkliśmy, zatrwożeni upadkiem obyczajów. Nawet chłopcy
wyglądali na zamyślonych. Pierwszy otrząsnął się Czerwony
Karzeł.
- No, my tu sobie gładko gaworzymy, a robota czeka.
Szpaku! Obszukaj panów rycerzy!
Szpak był bezwąsym młokosem, chudym i małym, który do tej
pory stał za plecami sześciu drabów. Miał dziecinną twarz,
niewinne, niebieskie oczy i rzeźnicki nóż za pasem.
Nagle przyszła mi do głowy myśl równie szalona jak cała
ta wyprawa. Ścisnąłem Szpaka za ramię i spojrzałem na
Czerwonego Karła.
- Ubawiłem się, zbóju, ale czasu nie ma. Pan na zamku?
- Co?!
- Pytałem, czy mój kuzyn na zamku! Co tak wytrzeszczasz
gały, prostaku?! Jest Smok, czy może poleciał gdzie?
Czerwony Karzeł rzeczywiście stał się czerwony, jakby go
kto dusił. Otworzył usta, ale niczego z siebie nie zdołał
wykrztusić.
- Tylko mu nie mówić, że jadę! - zawołałem. - Bo pasy
będę darł, psubraty! Nie widziałem się z nim parę ładnych
lat, ciekawym, czy mnie pozna?
Czerwony Karzeł przemówił:
- Jesteście kuzynem Smoka?!
- A co?! - wrzasnąłem. - Może mój strój wam się zdaje
zbyt ubogi?! Parszywcu jeden, a jeśli ja chcę się z
pospólstwem mieszać, to mi zabronisz?!
Czerwony Karzeł nie wiedział, co o tym myśleć. Szukał
ratunku w oczach swoich chłopców, lecz znalazł w nich
pustkę.
- Czy on nadal pokazuje się w tej pokracznej ludzkiej
postaci? - pytałem, czując na plecach pot. - No, mały, łysy,
z brodawką na czole?
- Smok się nie pokazuje. Nikt go w Borze nie widział.
- Zmienił zwyczaje. Pewnie z ostrożności. Kiedyś bardzo
lubił przebywać między ludźmi.
Sam potem nie mogłem zrozumieć, skąd mi to do głowy
przyszło. Liczyłem na ich strach przed Smokiem. Mogłem się
okrutnie przeliczyć.
- Koniec zabawy! - krzyknąłem, czując, że jeszcze chwila,
a upadnę.
Czerwony Karzeł wyglądał na przerażonego.
- Wy się wynoście, śmierdziele! A ty, Szpaku, prowadź nas
do zamku! - rozkazałem, a że wciąż stali nieruchomo,
ryknąłem: - No, won!
Nie trzeba im było powtarzać. Rozpierzchli się niczym
kuropatwy. Szpak zdawał się być jeszcze mniejszy i jeszcze
młodszy. Poklepałem go po ramieniu.
- Jazda, chłopcze!
Jory z Czernic popatrzył na mnie z podziwem i szepnął:
- Wiecie, że prawie uwierzyłem? Macie podejście do ludzi,
panie Gotier.
Czułem się podle. Ledwo powstrzymywałem drżenie rąk,
kolana nie chciały mnie słuchać. Przez resztę drogi Jory
przyglądał mi się podejrzliwie, jakby lada chwila miały mi
wyrosnąć wielkie, zielone skrzydliska.
Smocze Gniazdo wyglądało jak twierdza z sennego koszmaru.
W życiu nie widziałem tak wysokich i stromych murów. Otaczał
je półmilowy pas czarnej, wypalonej ziemi.
Gdy tylko minęliśmy ostatnie drzewa, uschnięte i
poskręcane, Szpak odwrócił się i umknął w gęstwinę, jakby
sam widok zamku mógł sprowadzić na niego nieszczęście.
Brama była otwarta, dziedziniec pusty, wymarły. Cichutko
odezwałem się do Jorego:
- Wiecie co? Nie głoście zrazu, że przybyliście po głowę
Smoka.
- Myślicie?
- Tak. Zawsze możecie zrobić mu niespodziankę.
Za bramą czekali smoczy słudzy. Czterech wielkich
chłopów, uzbrojonych po zęby patrzyło na nas martwymi
oczami. Nie zatrzymywali, nic nie mówili, tylko otoczyli
konie i czekali.
Smok pojawił się po chwili. Wyszedł z baszty, przystanął i
uśmiechnął się. Był młody, młodszy ode mnie, bogato odziany
i przystojny jak sam Szatan. Wyciągając ręce, podbiegł ku
nam.
- Goście, szlachetni goście! - wołał. - Witajcie w moich
skromnych progach! Dobrą mieliście podróż?
Osłupiałem.
- Panie Gotier, panie Jory, bądźcie tak łaskawi i
pozwólcie za mną. Przygotowałem dla was komnaty!
Byłem pewien, że zaraz się obudzę. Czułem się tak, jakby
mi ktoś udowodnił, że Ziemia jest okrągła!
Smok prowadził nas szerokim korytarzem o ścianach
upstrzonych fantazyjnymi malowidłami. Przyjął nas iście po
królewsku, pokazał pokoje z wielkimi łożami, na których
leżały świeże, piękne szaty, po czym pożegnał się,
zapraszając na wieczerzę.
Smok czekał na nas, wiedział o wszystkim, a mimo to nie
kazał nas zatłuc. Moje plany brały w łeb. Jak podejść kogoś,
kto się tego spodziewa? Nie było wyjścia, trzeba zdać się na
dobry humor pana Wielkiego Boru.
O zmierzchu przyszedł po nas jeden z żołnierzy i powiódł
do jadalni. Ogromny stół uginał się pod ciężarem jadła. Jak
żyję, nie widziałem na raz tyle jedzenia. Kurczęta, bażanty,
prosiaki, pasztety, szynki, owoce ze Wschodu i Południa.
Frykasy. W głowie się kręciło od różnorodności barw,
kształtów i zapachów. Siedzący u szczytu stołu Smok zaśmiał
się.
- Suto, prawda, panowie rycerze? Siadajcie, to dla was!
Jory z Czernic zapomniał o ogładzie i dobrych manierach,
rzucił się do najbliżej stojącego półmiska. Ja patrzyłem na
Smoka nieufnie.
- Nie lękajcie się, panie Gotier. Przecież was nie
otruję! Nie bawiłbym się w takie gierki. Mógłbym kazać
włóczyć was końmi po dziedzińcu, poćwiartować, połamać, ale
po co? Chcieliście tu przyjechać, cóż w tym złego? A swoją
drogą ładnieście poradzili sobie z tamtymi zbójami.
Bardzoście mnie rozbawili!
Ostrożnie napiłem się wina.
- Przednie, prawda?
- Kim wy jesteście? - spytałem.
- A jak wam się wydaje?
Smok rozsiadł się wygodnie, oparł obcasy butów na stole,
otarł usta haftowaną serwetą.
- Jestem człowiekiem, panie Gotier. Jak wy i ten dzielny
rycerz. No, może nie do końca zwyczajnym, ale z krwi i
kości. Nie zamieniam się w bestię, nie zionę ogniem, nie mam
ogona. Siarką też mnie nie czuć.
- To skąd to wszystko? Skąd u was taka władza nad ludźmi,
skąd te opowieści o pożeraniu dziewic?
- No wiecie co? - obruszył się Smok. - Dziewice, to i
owszem, bardzo chętnie, ale żeby od razu pożerać? Moi ludzie
sprowadzają mi tu czasem dzieweczki, lecz zasady trzeba
zachować. Mnie pożeranie nie bawi! Wynagradzam im, że tak
powiem, trudy i puszczam. Pomyśl, panie Gotier! Która z
nich, jeśli ma już pieniądze, zechce wracać do swojej wsi?
Do świń, kur, brudu i smrodu? Idą sobie w świat, stać je na
wszystko. Są niczym księżniczki, a nie chłopki!
Mówił rozsądnie.
- A reszta? A posłuch wśród leśnych oprychów? I ta wasza
drużyna z Piekła rodem?
- Lepiej jedzcie, panie Gotier, bo wystygnie!
Powiedziałem, żem człowiek, chociaż nie do końca zwyczajny.
To tyle.
Jory beknąwszy dyskretnie i popuściwszy pasa, zaczął
nagle nucić smutną pieśń o doli błędnego rycerza. Smok widać
znał ową pieśń, gdyż zawtórował Joremu pięknym basem. Szybko
się polubili.
W nocy nie mogłem spać, czuwałem, wsłuchując się w każdy
szmer. Smok musi trzymać w zanadrzu coś paskudnego i
groźnego. Wreszcie wsadziłem za pas sztylet i ruszyłem przed
siebie ciemnym korytarzem. Nie wiedziałem, czego szukam. Po
prostu szedłem bez celu, wierząc, że odnajdę ślad, znak,
cokolwiek, co pozwoli mi zrozumieć. Łaziłem tak kilka
godzin, starając się znaczyć drogę, a i tak się zgubiłem.
Miałem wrażenie, że zamek zmienia się, że jedne korytarze
pojawiają się, inne znikają tak jak komnaty i sale. Ogarniał
mnie strach, czułem, jakby ktoś wodził mnie za nos,
pozwalając dla własnej uciechy błąkać się po labiryncie.
Schody zobaczyłem, gdy zacząłem już wątpić w sens
poszukiwań. Były wąskie, drewniane, skrzypiące. zdawało mi
się, że szepczą, że chcą, bym zawrócił, uciekł i nigdy nie
wracał. Schodziłem nimi w dół, ściskając w dłoni rękojeść
sztyletu, to modląc się, to przeklinając swoją głupotę.
Znalazłem Smoka na marmurowym balkonie, zawieszonym nad
przepaścią. Otaczała nas ciemna i zimna pieczara, pusta,
cicha, straszna. Spojrzałem w dół i cofnąłem się szybko. Dna
przepaści nie było widać.
Smok siedział na wielkim krześle, w ręku trzymał
kryształową karafkę. Głowa opadła mu na piersi, oddychał
ciężko. Nie wyglądał już wspaniale. Skurczył się, postarzał,
posiwiał. Nagle odezwał się:
- Więc przyszliście, panie Gotier. Miałem nadzieję, że
nie starczy wam ducha, że stchórzycie, ale powinienem
wiedzieć... On nie wybiera sobie przypadkowych ludzi.
- On? - zapytałem cicho.
- Tak, On - wskazał na przepaść. - Śpi, właściwie
przesypia całe swoje istnienie, bo nie można tu mówić o
życiu, prawda? Życie się kończy, a On istnieje wiecznie.
Był, jest i będzie.
Popatrzył na mnie przenikliwie.
- Jechaliście tu do Niego, nie do mnie.
- Do Niego?
- Tak, zabić chcieliście mnie, ale jechaliście do Niego.
Tam w dole śpi Smok. Prawdziwy Smok, jedyny Smok. Ja
jestem... jestem Jego strażnikiem. Tak to chyba można
powiedzieć... strażnikiem Jego snu. A może nawet Jego snem?
Jak dla mnie to było zbyt zawiłe.
- To przymierze, porozumienie między Nim a mną. Pilnuję
Jego spokoju. W zamian otrzymuję nagrodę. Smoczą jaźń. Czy
wiecie, panie Gotier, ile w niej jest światów, ile obrazów?
Tam siedzi wiedza absolutna, wieczna prawda, może nawet sam
Bóg? I we wszystkim istnieje On, Smok! A to i tak zaledwie
mały fragment, bo człowiek nie jest w stanie unieść ciężaru
smoczej duszy. Nie wiem, czemu się budzi. Może dla
rozprostowania skrzydeł?
Zachichotał cicho, lecz zaraz spoważniał.
- Pięć lat..., przez te pięć lat wiele widziałem, chyba
nawet zbyt wiele, ale nie żałuję. Niczego nie żałuję! Byłem
nikim, zwyczajnym szczurem, którego każdy mógł deptać. A On
mnie wybrał, przyszedł po mnie we śnie. Tuż przed swoim
ostatnim przebudzeniem. Należałem do Niego! Obudził się na
chwilę, na jedną chwileczkę i wszystko rozleciało się w
strzępy! Cały mój świat, bo należał do Niego jak wszystko i
mógł z nim zrobić, co chciał. I bardzo dobrze, bo to był
podły świat i ludzie w nim byli dla mnie podli. Wyśnił sobie
na jego miejsce inny, nowy. A teraz obudzi się tu! Sprytna z
niego poczwara, prawda?
Nic nie pojmowałem z tych bredni.
- Nie myślałem, aby Mu się przeciwstawiać. Przecież dał
mi, co chciałem..., na pięć lat. To pewnie w ogóle nie jest
możliwe, jak myślicie, panie Gotier? To przecież Jego
wola...! Święty Jerzy jest wymysłem dla maluczkich, żeby nie
czuli się tak bezsilni. Kłamstwo!
Raptem skrzywił się i złapał za szyję.
- Przeklęte...! - jęknął. - Już idzie, zbliża się koniec,
panie Gotier. Lepiej wracajcie do łóżka, no dalej! Dobrych
snów!
Odszedłem, droga powrotna była śmiesznie łatwa. Położyłem
się w swojej komnacie i natychmiast zasnąłem.
Za oknem szarzało. Ubierałem się w pośpiechu, wierząc, że
to cokolwiek zmieni. Jory wciąż spał. Musiałem kilka razy
szarpnąć go za ramię, nim otworzył oczy.
- Co...?!
- Wynośmy się stąd! Ubierajcie się, no, już!
Nasze konie stały na dziedzińcu. Nikt nas nie
zatrzymywał. Wskakując na siodło Jory zapytał:
- Ale co się, do czarta, stało?!
Milczałem. Nie mogłem po prostu powiedzieć, że śnił mi
się Smok.
Jory dawno już został z tyłu. Jego wierzchowiec był
słabszy, a mój pędził ostatkiem sił. Błyszczał od potu,
charczał, tocząc pianę z pyska. Wiedziałem, że długo nie
wytrzyma takiego galopu. Było mi wszystko jedno. Musiałem
zobaczyć Katerinę. Choćby ostatni raz.
Przez Wielki Bór przejechałem szybko. Za szybko. Ogromna
puszcza zmalała do rozmiarów zagajnika. Kurczył się cały
świat.
Mignęły mi twarze zaskoczonych strażników przy bramie
miejskiej, rynek, ulice, domy. Osadziłem konia przed gospodą
"Pod Dwoma Kogutami" i uderzyłem pięściami w zamknięte
drzwi.
- Otwieraj! Na Boga, otwieraj!
Zaszurało, skrzypnęło i stanęła przede mną Katerina.
Cała, zdrowa, choć wściekła i zaspana.
- Czego...?! Jezus, Maria! Gotier!
Zaśmiałem się, chciałem ją objąć, ale ona... rozpłynęła
się jak mgła, rozwiała jak dym. Powoli zniknęła także
karczma "Pod Dwoma Kogutami", ulica, mój zdychający koń,
wreszcie miasto i ludzie. Zostałem tylko ja. Zawieszony w
białej, gęstej niczym mleko pustce. Tylko ja i Smok.
Był wielki jak góra i doskonale piękny. Przypominał węża,
na wygiętym grzbiecie spoczywały szerokie, pierzaste
skrzydła. Jego ciało lśniło blaskiem tysięcy wrośniętych w
skórę klejnotów. Był najdostojniejszym bogactwem świata.
Swojego świata. Każdego świata.
Czarne oczy przypatrywały mi się z niezmąconym spokojem,
z pyska wysuwał się długi, widlasty język.
- Koniec snu, Gotier - smoczy głos brzmiał jak śpiew
kobiety.
- Dlaczego?
- Tak trzeba. Raz na jakiś czas muszę się obudzić i
zrobić to, co ma do zrobienia Smok. W którymś ze swoich
światów. Jestem tu i mówię do ciebie, ale jestem też gdzie
indziej. Jestem wszędzie.
- Gdzie się podział...?
- Tamten człowiek? Przestał istnieć, gdy otworzyłem oczy.
I ty także przestaniesz, kiedy obudzę się ponownie za...
- Nie! Nie chcę wiedzieć!
- Nawet jeśli to będzie jutro?
- Nawet.
Smok rozłożył skrzydła, zamachał nimi i odleciał powoli
niczym wielki błyszczący ptak. Mgła znikała, pustka
rozstępowała się, ukazując Katerinę, karczmę "Pod Dwoma
Kogutami", ludzi zebranych wokół zdechłego konia. Wszystko
było wciąż niewyraźne, zamazane, jakbym patrzył przez
resztki wytartego, spłowiałego płótna.
- Mogłem śnić coś innego, inny sen, inny świat -
słyszałem głos oddalającego się Smoka. - Ale nie tego
chciałeś, prawda, Gotier? Chciałeś, bym śnił ten sen. Nadal.
Dobrze, Gotier, więc masz swoją jawę, żyj w niej. Jest
twoja.
Otoczył mnie gwar, dotknął mnie wiatr. To samo miasto, ci
sami ludzie, ta sama Katerina. Tylko ja patrzyłem inaczej.
- Gotier, Gotier! - Katerina ściskała mnie za rękę. -
Boże, jesteś! Opowiadaj... albo nie. Nie mów nic! Później!
Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się.
- Katerina - powiedziałem. - Jedźmy stąd.
Igor Cyprjak
lipiec-sierpień'93
IGOR CYPRJAK
Tegoroczny maturzysta urodzony 28 października 1974 r. w
Łodzi (a nie, jak poprzednio podawałem, w Warszawie). Ma na
celowniku studia związane i reżyserią teatralną.
Zadebiutował na naszych łamach przed rokiem opowiadaniem
"Katedra" ("NF" 5/93). Czerpiąc wiele z konwencji fantasy,
był tamten tekst Cyprjaka przede wszystkim przejmującą,
młodzieńczą analizą politycznych i ambicjonalnych wynaturzeń
wiary.
W "Smoku" jeszcze bardziej otwarcie nawiązującym do
fantasy, próbuje stworzyć młody autor wizję świata
onirycznego, nieeuklidesowego, o rozchwianej, halucynacyjnej
tożsamości. Trudno zaprzeczyć, że w sensie intelektualnej
komplikacji wizja smoka Cyprjaka stoi na literackiej
drabinie ewolucyjnej nieco wyżej od bardzo już zaawansowanej
pod tym względem koncepcji smoka z "Granicy możliwości"
Andrzeja Sapkowskiego ("NF" 9-10/91). Choć jednocześnie
propozycja Cyprjaka nie powstałaby najprawdopodobniej, gdyby
nie wizja Sapka.
Od dawna mówiłem, że nowa fantastyka polska jest w dużej
mierze dziełem zbiorowym, w najszlachetniejszym znaczeniu
tego słowa.
(mp)