Cykl wilkolaka - KING STEPHEN
Szczegóły |
Tytuł |
Cykl wilkolaka - KING STEPHEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cykl wilkolaka - KING STEPHEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cykl wilkolaka - KING STEPHEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cykl wilkolaka - KING STEPHEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN KING
Cykl wilkolaka
Styczen Gdzies, wysoko w gorze swieci ksiezyc. Jest pelnia, ale tutaj w Tarker Mill styczniowa zamiec przeslonila cale niebo sniegiem. Wiatr z cala swoja gwaltownoscia przemieszcza sie przez opuszczona Central Avenue, pomaranczowe plugi sniezne juz dawno sie poddaly.Arnie Westrum, zawiadowca na torze GS& WM, zostal odciety od swiata w malej szopie sygnalizacyjnej znajdujacej sie dziewiec mil poza miastem. Jego mala, napedzana na benzyne lokomotywa zostala zablokowana przez zaspy. Arnie probuje przeczekac burze w swojej szopie zabijajac czas przez ustawianie pasjansa zatluszczonymi, plastykowymi kartami. Na zewnatrz dzwiek wiatru podnosi sie do przerazliwego wycia. Westrum podnosi niespokojnie glowe... i ponownie wraca do swoich kart. W koncu to tylko wiatr...
Ale wiatr nie drapie w drzwi i nie skomli, zeby go wpuscic...
Arnie wstaje. Wysoki, chudy mezczyzna w welnianej marynarce i kolejowej kamizelce, z Camelem wystajacym z jednej strony warg. Jego poorana bliznami twarz zdaje sie jasniec w delikatnym, pomaranczowym swietle wiszacej na scianie lampy naftowej.
Drapanie powtarza sie. To czyjs pies- mysli- zgubil sie i chce, zeby go wpuscic, nic poza tym.... ale mimo to wstrzymuje sie. To byloby nieludzkie, zeby zostawic biednego psa na zewnatrz w taki ziab (nie, zeby w szopie bylo duzo cieplej; pomimo zasilanego przez akumulator piecyka grzewczego, moze zobaczyc zimne kleby pary, wydobywajace sie z jego ust)- ale Arnie ciagle waha sie. Czuje lodowate uklucie strachu w tym miejscu tuz pod sercem. To byl zly okres w Tarker Mill; zlo zostawilo wiele znakow swej obecnosci na tej ziemi. Arnie silnie odczuwa walijska krew swego ojca plynaca w jego zylach i nie lubi widziec tych znakow.
Zanim zdola sie zdecydowac co zrobic ze swoim gosciem, unizone skomlenie staje sie warczeniem. Slychac gluche stukniecie, jakby cos nieprawdopodobnie ciezkiego uderzalo w drzwi.... cofnelo sie i znow uderzylo. Drzwi trzesa sie we framudze i pokrywa sniezna znajdujaca sie na nich wpada do wnetrza szopy.
Arnie Westrum oglada sie dookola, szukajac czegos czym moglby podeprzec drzwi, ale zanim moze siegnac po kruche krzeslo na ktorym siedzial, warczaca istota znow uderza w drzwi z nieprawdopodobna sila, rozlupujac je w drobny mak.
Stworzenie jeszcze przez moment uwiezione jest w szczatkach drzwi. Zgiete w luk, kopie i szarpie sie, jego pysk marszczy sie podczas warkniec. Zolte slepia stwora blyszcza. To najwiekszy wilk jakiego Arnie kiedykolwiek widzial...
Jego warczenie brzmi strasznie, calkiem jak ludzkie slowa...
Drzwi rozlupuja sie, wydajac jek. Za chwile ta istota bedzie wewnatrz...
W rogu, wsrod kupy narzedzi, stoi kilof oparty o sciane. Arnie rzuca sie w jego kierunku, chwyta go, podczas gdy wilk wpada do srodka i kuli sie. Lypie swymi zoltymi slepiami na czlowieka w kacie. Uszy wilka stercza, futro jest najezone. Z pyska zwisa mu jezyk. Z tylu przez rozwalone drzwi, snieg wpada do srodka.
Wilk skacze z rykiem, a Arnie machnal kilofem.
Jeden raz.
Na zewnatrz slabe swiatlo lampy naftowej pada na snieg przez roztrzaskane okno.
Wiatr zawodzi i wyje.
Slychac krzyk.
Cos nieludzkiego przybylo do Tarker Mill, tak nie dostrzegalne jak pelnia ksiezyca na dzisiejszym niebie. To jest wilkolak, i przybyl bez zadnego powodu. Tak samo jak pokazuje sie rak; psychopata z morderczymi sklonnosciami, czy tez zabojcze tornado. Teraz jest jego czas, to jest jego miejsce, w tym malym miasteczku w Maine, gdzie gotowana fasola jest podawana przez koscielna stolowke na kolacje co tydzien. Gdzie male dziewczynki i mali chlopcy ciagle przynosza jablka swoim nauczycielom. Gdzie o spotkaniach na swiezym powietrzu Miejskiego Klubu Seniora informuje miejscowy tygodnik. W nastepnym tygodniu pojawia sie wiadomosci o wiele mroczniejsze.
Na zewnatrz snieg zaczyna pokrywac tory i drogi, a zawodzenie wiatru wydaje sie szalec z przyjemnosci. Nie ma nic z Boga czy Swiatla w tym okrutnym dzwieku- jest tylko czarna zima i mroczny lod.
Rozpoczal sie Cykl Wilkolaka.
Luty Milosc, pomyslala Stella Randolph, lezac w waskim lozku na czystym poslaniu, podczas gdy przez okno wlewa sie blekitno mrozna poswiata walentynkowego ksiezyca.
O milosc milosc milosci, milosc jest jak W tym roku Stella Randolph, ktora prowadzi w Tarker's Mill sklep krawiecki Set 'n Sew, dostala dwadziescia kartek walentynkowych: od Paula Newmana, od Roberta Redforda, od Johan Travolty...nawet jedna od Ace Frehleya z rockowej grupy Kiss. Wszystkie stoja na biurku po przeciwleglej stronie pokoju mieniac sie chlodna poswiata ksiezyca. Sama je sobie wyslala, jak co roku zreszta.
Milosc jest jak pocalunek o swicie...jak ostatni, prawdziwy pocalunek z zakonczenia romantycznej historii rodem z Harelquina...milosc jest jak widok roz o brzasku...
O tak, smieja sie z niej w Tarker's Mill. Chlopcy zartuja sobie z niej i nasmiewaja sie ukradkiem ( a czasem kiedy stoja bezpiecznie po drugiej stronie ulicy i konstabla Neary'ego nie ma w poblizu, wolaja swoimi slodkimi, drwiacymi glosikami: Gruba- Gruba ), ale ona wie co to milosc i wie o ksiezycu. Jej sklep powoli, stopniowo upada, a ona sama ma nadwage, ale dzisiaj w te noc marzen , podczas ktorej lodowato mrozny ksiezyc przebija sie przez lekko oszronione szyby, wydaje jej sie ze nadal ma szanse na milosc, milosc i zapach lata, ktory czuc kiedy on sie pojawia...
Milosc jest jak szorstkie dotkniecie meskiego policzka, ociera i drapie.....
Nagle slyszy drapanie w szybe.
Podnosi sie na lokciach, koldra zsuwa sie z jej obszernego biustu. Swiatlo ksiezyca zostaje zasloniete przez ciemny, niewyrazny, ale meski ksztalt. Pomyslala: to sen...a we snie moge sprawic, ze do mnie przyjdzie...we snie sama do niego przyjde.
Ludzie mowia na nia, ze jest brudna, ale ona jest czysta, jest wlasciwa. Milosc jest jak nadejscie.
Przekonana ze to sen wstaje, poniewaz wie ze tam czeka na nia mezczyzna ktorego zna, ktorego mija kazdego dnia na ulicy. To ( milosc, milosc jest jak nadejscie, milosc nadeszla ) Ale kiedy jej pulchne palce siegaja za zimny uchwyt okna widzi, ze to wcale nie jest mezczyzna. To zwierze. Duzy wlochaty wilk, ktory przyczail sie do jej domu na obrzezach miasteczka od zachodniej strony. Przednie lapy ma oparte na parapecie, tylnie po zad zakopane w snieznej zaspie.
Ale dzis w Dzien Swietego Walentego zazna milosci, pomyslala - Nawet we snie jej wzrok ja oszukal - To mezczyzna i to nieprzyzwoicie przystojny ( nieprzyzwoitosc tak milosc jest jak nieprzyzwoitosc ) Zjawil sie w ta ksiezycowa noc i posiadzie ja. Zdobedzie.
Podnosi okno, a kiedy mrozny podmuch zimnego powietrza, powoduje, ze jej cienka blekitna koszula nocna zaczyna falowac, dociera do niej, ze to nie sen. Mezczyzna zniknal, a ona omal nie zemdlawszy uswiadamia sobie, ze nigdy go tam nie bylo. Drzacym krokiem, po omacku zaczyna sie cofac. Wilk spokojnie, gladko wslizguje sie do pokoju i otrzepuje sie, rozpylajac w ciemnosci platki bielutkiego sniegu.
Ale przeciez milosc! Milosc jest jak ... jak ... jak krzyk Zbyt pozno przypomina sobie Arnie Westrum, rozszarpana w kolejowej chatce na zachod od miasteczka zaledwie miesiac temu. Zbyt pozno...
Wilk zbliza sie w jej strone, zolte slepia swieca z pozadania. Stella Randolph cofa sie powolnym krokiem w strone swojego waskiego lozka. Kiedy jej pulchne nogi napotykaja na jego obrzeze, opada na nie. Swiatlo ksiezyca pokrywa futro bestii srebrnymi smugami.
Mrozny powiew wiatru z otwartego okna sprawia, ze walentynkowe kartki zaczynaja sie delikatnie poruszac. Jedna z nich upada i cicho przecinajac powietrze wahadlowym ruchem, leniwie opada na podloge.
Wilk rozstawia lapy na lozku, tak ze kobieta moze czuc jego oddech...goracy, ale w jakis sposob przyjemny. Slepia wlepione prosto w nia.
-Ukochany - szepcze i zamyka oczy.
Wilk opada na nia.
Milosc jest jak umieranie...
Marzec Ostatnia prawdziwa zamiec tego roku - gruby, mokry snieg wraz z nadejsciem zmierzchu staje sie deszczem ze sniegiem- sprawia, ze galezie w calym Tarker Mill lamia sie z gluchym, przypominajacym strzal z pistoletu trzaskiem i spadaja na ziemie. "Matka Natura "przycina" sprochniale galezie" - mowi Milt Sturmfuller , miejski bibliotekarz, swojej zonie, gdy siedza razem pijac kawe. To szczuply mezczyzna z waska glowa i bladymi, niebieskimi oczami. Przez dwanascie lat wiezi swoja ladna i cicha zone w zwiazku pelnym terroru. Jest pare osob, ktore domyslaja sie prawdy- jedna z nich jest zona konstabla Near' ego- Joan, ale miasteczko moze byc mrocznym miejscem i nikt poza nimi nie wie tego na pewno.
Miasteczko dochowuje swoich tajemnic.
Milt lubi to zdanie, wiec powtarza: "Tak, Matka Natura przycina sprochniale galezie..." - i wtedy gasnie swiatlo. Donna Lee Sturmfuller wydaje z siebie cichy krzyk. Rozlewa takze swoja kawe. "Posprzataj to"- mowi do niej chlodno maz- " Posprzataj to w tej chwili". "Tak, kochanie. W porzadku".
W ciemnosci kobieta obija sobie piszczel o podnozek, probujac znalezc szmate, zeby wytrzec wylana kawe. Krzyczy z bolu. W ciemnosci jej maz smieje sie z niej serdecznie. Nie ma nic bardziej zabawnego niz bol jego zony, no moze poza dowcipami z Reader's Digest. Te zarty- "Humor w Mundurze" czy "Zycie w TYCH Stanach Zjednoczonych"- naprawde go smiesza.
Tak samo jak sprochniale galezie, Matka Natura przycina linie wysokiego napiecia przy Tarker Brook tej oszalalej, marcowej nocy. Deszcz ze sniegiem przykrywal linie energetyczne dopoki nie wytrzymaly i popekane pospadaly na droge jak gniazda wezy, wijac sie i buchajac niebieskimi plomieniami.
Cale Tarker Mill pochlania mrok.
Jakby burza jest juz usatysfakcjonowana i zaczyna powoli slabnac, a niedlugo przed polnoca temperatura spada z 33 stopni F do 16 stopni F. Sniezna breja zamarza tworzac cos na ksztalt dziwnych rzezb. Sciernisko Starego Hagua - miejscowi nazywaja je Czterdziestoakrowym Polem- sprawia bardzo ponure wrazenie. Domy pozostaja mroczne; zbiorniki na olej chlodne. Zaden z pracownikow elektrowni, na razie nie da rady dostac sie do przerwanych przewodow. Drogi sa sliskie jak lodowisko.
Chmury rozchodza sie. Ksiezyc w pelni przedziera sie przez ich pozostalosci. Pokryta lodem Main Street blyszczy sie jak kosc trupa.
Wsrod nocy cos zaczyna wyc.
Pozniej nikt nie bedzie w stanie powiedziec, skad dochodzi ten dzwiek; byl wszedzie i jednoczesnie nigdzie. Zupelnie jak ksiezyc w pelni oswietlajacy skapane w mroku domy miasteczka. Wszedzie i nigdzie tak, jak zawodzacy marcowy wiatr; jakby sp. Berserker dal w swoj rog. Wycie unosi sie z wiatrem: samotne i dzikie.
Donna Lee slyszy je, gdy jej nieprzyjemny maz spi tuz obok niej; konstabl Neary slyszy je stojac w oknie swej sypialni na Laurel Street ; Ollie Parker, gruby i nieskuteczny dyrektor szkoly podstawowej, slyszy je w swojej wlasnej sypialni; inni takze je slysza. Jednym z nich jest chlopiec na wozku inwalidzkim.
Nikt nie widzi istoty wydajacej ten dzwiek. Nikt tez nie zna nazwiska pracownika elektrowni, ktory w koncu wyszedl na zewnatrz , zeby naprawic zerwane kable przy Tarker Brook.
Znaleziono go dzisiejszego ranka. Byl przykryty szronem, z twarza wykrzywiona a cichym krzyku, w postrzepionym, starym plaszczu i rozpieta pod szyja koszula. Elektryk siedzial w zamarznietej kaluzy wlasnej krwi, gapiac sie na zerwane przewody, jego dlonie ciagle pokazywaly znak odpedzajacy urok, ale na palcach bylo widac lod.
Dookola niego pelno bylo sladow.
Wilczych sladow.
Kwiecien Jeszcze przed polowa miesiaca sniezne platki staly sie kroplami deszczu. Cos niesamowitego dzieje sie w Tarker Mill, mianowicie wszystko staje sie zielone. Lod na stawie Matty Tellinghamma zniknal, a zaspy sniezne w polaciach drzew zwanych Wielkim Lasem zaczely sie kurczyc. Wyglada na to, ze stara i wspaniala sztuczka znow sie wydarzy. Nadejdzie wiosna.
Ludzie z miasteczka swietuja to na swoj sposob, pomimo mroku, ktory padl na miasteczko.
Babcia Hague piecze ciasto i wystawia je na kuchenny parapet, zeby ostyglo. W niedziele, w Kosciele Baptystow, wielebny Lester Lowe czyta z Ksiegi Salomona i glosi kazanie zatytulowane: "Wiosna milosci Pana". W bardziej swiecki sposob, Chris Wrightson, najwiekszy pijaczyna w Tarker Mill, rzuca swoje Wielkie Wiosenne Picie i zatacza sie w srebrzystym, nierealnym swietle prawie pelnego kwietniowego ksiezyca. Billy Robertson, barman i wlasciciel jedynego w Tarker Mill saloonu, obserwuje Chrisa, ktory wychodzac mruczy cos jeszcze do barmanki. "Jezeli wilk, kogos dzisiaj zabierze, to sadze, ze wlasnie Chrisa". "Nie mow o tym"- odpowiada barmanka, wzdrygajac sie. Nazywa sie ona Elise Fournier. Ma 24 lata, i nalezy do Kosciola Baptystow. Spiewa nawet w chorze, poniewaz podkochuje sie w wielebnym Lowie. Jednak planuje ona opuscic Tarker Mill jeszcze przed nadejsciem lata, zadurzenie czy nie, ale ta cala wilcza- sprawa zaczyna ja przerazac. Zaczela sie zastanawiac czy nie dostawalaby wiekszych napiwkow w Portsmouth..., a jedyne wilki jakie tam sa, nosza marynarskie mundury.
Noce kiedy w Tarker Mill ksiezyc osiaga pelnie trzeci raz w tym roku to niewygodny czas... dni sa znacznie lepsze. Kazdego popoludnia niebo nad miasteczkiem pelne jest latawcow.
Jedenastoletni Brady Kincaid, dostal na swoje urodziny latawiec w ksztalcie sepa. Spedzil wiele czasu czerpiac przyjemnosc z poczucia, ze wijacy sie w jego rekach latawiec jest jak zywa istota, obserwujac jak nurkuje i pikuje przez blekitne niebo, ponad glowami ludzi.
Zapomnial, ze ma wrocic do domu na kolacje, nie przejmowal sie, ze inni bawiacy sie latawcami odchodzili; jeden za drugim, razem ze swoimi zabawkami wcisnietymi bezpiecznie pod ramiona. Nie przejmowal sie, ze jest sam.
W blednacych swietle dnia i wydluzajacymi sie cieniami zdaje sobie w koncu sprawe, ze zbyt dlugo ociagal sie z powrotem do domu, a ksiezyc juz zaczyna wschodzic ponad drzewa w parku. Po raz pierwszy jest to wiosenny ksiezyc, nadety i pomaranczowy na miejsce tego zimnego i bialego, ale Brandy nie zwraca na to uwagi, jest swiadomy jednego: zostal na dworze zbyt dlugo i jego ojciec pewnie mu za to wleje... a ciemnosc zapada.
W szkole smial z fantastycznych opowiesci swoich kolegow o wilkolaku. Mowili, ze w zeszlym miesiacu zabil elektryka, Stelle Randolph dwa miesiace temu, Arnie' go Westruma w Styczniu. Ale teraz nie jest mu do smiechu. Gdy ksiezyc zamienia kwietniowy zmierzch w krwawa jasnosc, historie te wydaja sie prawdziwe.
Zaczyna nawijac szpagat na szpule, tak szybko jak tylko moze, przyciagajac wpatrzonego w ciemniejace niebo Sepa. Za szybko nawija sznurek, a wiatr nagle przycicha. W rezultacie latawiec zaczyna oddalac sie. Brandy idzie za nim nawijajac sznurek, zerkajac nerwowo przez ramie... i nagle szpagat zaczyna sie szarpac i ruszac w jego rekach, rzucac do tylu i do przodu.
Przypomina mu to walke z ryba, z wielka sztuka, jaka odbyl pewnego dnia w nad Tarker Stream. Patrzy na latawiec marszczac brwi i nagle linka urywa sie.
Rozrywajacy ryk przepelnia nagle niebo, a Brandy Kincaid krzyczy. Teraz wierzy. O tak, teraz wierzy, ale jest juz za pozno, a jego krzyk ginie w tym przerazajacym ryku, ktory nagle staje sie wzbudzajacym dreszcz skowytem.
Wilk biegnie prosto na niego, biegnie na dwoch nogach, ma skoltunione, rude futro; swiecace niczym zielone lampy oczy, a w jednej lapie- lapie z ludzkimi palcami i pazurami w miejscach gdzie powinny byc paznokcie- trzyma nalezacego do Brande' go latawiec- sepa.
Zabawka jak szalona powiewa na wietrze.
Brandy odwraca sie, zeby biec, ale oschle ramiona otaczaja go; czuje cos jakby krew i cynamon, a nastepnego dnia zostaje znaleziony podparty o Pomnik Ofiar Wojny, bez glowy i z Sepem w jednej ze sztywnych dloni.
Latawiec powiewa, jakby probowal wzleciec do nieba, jakby chcial sie wyrwac z tej imprezy, chory i przerazony. Powiewa, bo wlasnie podniosl sie wiatr. Powiewa, jakby wiedzial, ze to dobry dzien dla latawcow.
Maj W wigilie Niedzielnego Przyjscia w Kosciele Laski Baptystow, wielebny Lester Lowe mial koszmar, z ktorego budzi sie roztrzesiony i zlany potem, wpatrujac sie w waskie okienka swojej plebani. Po drugiej stronie ulicy widac kosciol. Przez okna wpada srebrzyste swiatlo ksiezyca i przez chwile wielebny spodziewa sie ujrzec wilkolaki o ktorych szeptali miejscowi dziwacy. Potem zamyka oczy i blagajac o przebaczenie za to, ze przez chwile zwatpil, konczy zaczeta modlitwe slowami, ktorych nauczyla go matka: "Na Litosc Boska, Amen".
Ale ten sen... Snil, ze odprawia jutrzejsza msze z okazji Niedzielnego Przyjscia. Kosciol, jest zawsze w ten dzien, jest pelny, kazda lawa jest zajeta ( tylko najstarsi mieszkancy miasteczka nadal nazywaja to swieto Niedzielnego Siedzenia W Domu ). Nie tak jak w zwyczajna niedziele, kiedy to musi patrzec jak wiekszosc miejsc jest prawie pusta.
W swoim snie celebruje msze z zaangazowaniem jakie rzadko zdarza mu sie w rzeczywistosci ( ma zwyczaj mowic monotonnie, co moze byc przyczyna tak drastycznego spadku frekwencji w ostatnich 10 latach ). Dzisiejszego ranka jednak jego slowa zostaly natchnione Zielonoswiatkowym Ogniem i nagle uswiadamia sobie, ze odprawia najbardziej doniosla ceremonie w swoim zyciu, ktorej temat brzmi: "BESTIA KROCZY POSROD NAS".
Pochloniety przekazaniem glownej mysli, nie zdaje sobie sprawy, ze jego glos staje sie silniejszy, a jego slowa zaczely nabierac rytmicznego brzmienia.
Bestia jest wszechobecna, mowi. Potezny Szatan moze byc wszedzie. Na zabawie szkolnej.
Moze kupowac w sklepie paczke Marlboro i zapalniczke gazowa Bic. Moze stac naprzeciwko Apteki Brightona i jedzac Slim Jima czekac az na dworzec wjedzie autobus Greyhounda z Bangor. Bestia moze stac kolo ciebie na koncercie lub jesc szarlotke w "Przekas i Pogadaj" na Main Street. Tak, Bestia - Intonuje, a jego glos przechodzi w rytmiczny szept. Wszystkie oczy skupione sa na jego osobie. Usidlil ich. Uwazajcie na Bestie, o bracia, bo moze sie do was usmiechac i zapewniac ze jest waszym sasiadem, ale jej zeby sa ostre, a oczy poruszaja sie w niepokojacy sposob. Po tym ja poznacie. To Bestia. Ona tu jest, tu ,w Tarker's Mill.
Ona Tu przerywa swoja elokwentna mowe, poniewaz cos dziwnego zaczyna sie dziac w jego pogodnym do tej pory kosciele. Zgromadzeni zaczynaja sie zmieniac, a on z przerazeniem zdaje sobie sprawe, ze przemieniaja sie w wilkolaki. Wszyscy ktory sie zebrali, trzysta osob:
Victor Bowle, grubawy czlowieczek, z pobladla twarza...jego skora nabiera brazowej barwy, twardnieje, pokrywa sie wlosami. Violet MacKenzie, stara panna uczaca gry na fortepianie...jej szczuple cialo nadyma sie, rozszerza, jej cieniutki nosek rozplaszcza sie.
Opasly nauczyciel nauk przyrodniczych Elbert Freeman staje sie jeszcze wiekszy, jego lsniaca, niebieska koszula rozdziera sie, a kleby wlosow wylatuja w powietrze niczym zawartosc starej kanapy ! Jego miesiste wargi rozchodza sie, ukazujac kly wielkosci fortepianowych klawiszy !
Bestia, wielebny Lowe probuje wykrztusic to we snie, ale nie moze wydobyc z siebie zadnego slowa. Kiedy widzi jak diakon baptystow Cal Blodwin, posuwajac sie wzdluz glownego przejscia, z glowa przekrzywiona na jedna strone, warczac i powloczac nogami gubi pieniadze ze srebrnej tacy, w przerazeniu, chwiejnym krokiem odsuwa sie od ambony. Violet Mackenzie rzuca sie na niego i oboje gryzac sie i wrzeszczac w nieludzki sposob, zaczynaja tarzac sie po ziemi.
Kiedy reszta dolacza do nich, a odglosy w kosciele zaczynaja przypominac te, ktore zwierzeta w ZOO wydobywaja z siebie kiedy nadchodzi czas ich karmienia, wielebny Lowe krzyczy niczym w ekstazie: "Bestia ! Bestia jest wszedzie ! Wszedzie ! Wsze...". Ale jego glos nie jest juz jego glosem, zmienia sie w cos na ksztalt warczenia, a kiedy spoglada w dol, widzi ze jego rece wystajace z rekawow sutanny, zmienily sie w lapy zakonczone pazurami.
I wtedy sie budzi.
To tylko sen, pomyslal kladac sie z powrotem na lozku. Dzieki Bogu, to tylko sen.
Ale kiedy rano, w dzien Niedzielnego Przyjscia, tuz po nocy na ktora przypadala pelnia ksiezyca, otwiera drzwi swojego kosciola, wie ze to co ukazuje sie jego oczom to nie jest sen.
Rozszarpane cialo wieloletniego dozorcy, Clyde'a Corlissa, lezy przewieszone przez ambone glowa w dol. Obok lezy szczotka.
Ale to wcale nie jest sen. Wielebny Lowe chcialby zeby tak bylo. Nabiera powietrza w pluca i zaczyna krzyczec.
W tym roku wiosna ponownie zawitala do miasteczka, ale tym razem przyszla z nia Bestia.
Czerwiec W najkrotsza noc roku, Alfie Knopfler, ktory jest wlascicielem "Przekas i Pogadaj"- jedynej kawiarni w Tarker Mill- poleruje swoja dluga lade firmy Formica, az do oslepiajacego blysku. Rekawy jego bialej koszuli sa zawiniete za jego umiesnione i wytatuowane ramiona.
Kawiarnia w tej chwili jest kompletnie pusta i gdy konczy polerowac lade, zamysla sie na chwile wpatrzony w ulice na zewnatrz. Przypomina sobie, ze kiedys pewnego pachnacego, wczesnoletniego wieczora jak ten, przestal byc prawiczkiem. Jego dziewczyna byla wtedy Arlene McCune, ktora obecnie jest pania Arlene Bessey i zona jednego z najbardziej obiecujacych, mlodych prawnikow w Bangor. Boze, jak ona sie wtedy ruszala na tylnym siedzeniu jego samochodu i jak pieknie wowczas pachniala noc.
Drzwi stoja otworem wpuszczajac do srodka fale promieni ksiezycowych. Alfie sadzi, ze kawiarnia dlatego jest pusta, bo ludzie boja sie bestii, ktora zwykla grasowac przy pelni ksiezyca. Jednak on nie jest wystraszony, ani zmartwiony. Nie jest wystraszony, bo wazy ponad 110 kilogramow, a wiekszosc tej masy stanowia dobre, stare miesnie, ktore wyhodowal podczas sluzby w marynarce. Nie jest tez zmartwiony, poniewaz wie, ze jego stali klienci przyjda jutro z samego rana na porcje sadzonego jajka z frytkami i kawe. "Moze zamkne dzisiaj troche wczesniej"- mysli sobie- "Wylacze ekspres do kawy, pozamykam wszystko i wezme sobie szesciopak. Po wstapie do kina dla zmotoryzowanych na drugi seans. Czerwiec, czerwiec, pelnia ksiezyca- dobra noc, zeby wypic kilka piw i obejrzec cos w kinie. Dobra noc, zeby powspominac wydarzenia z przeszlosci.
Kieruje sie ku ekspresowi do kawy, kiedy otwieraja sie drzwi. Aflie odwraca sie zrezygnowany. "Czesc! Jak sie masz?" - pyta sie goscia, bo jest to jeden z jego stalych klientow, jednak bardzo rzadko widzi go tutaj pozniej niz po dziesiatej rano.
Klient kiwa glowa i zamieniaja miedzy soba pare przyjacielskich slow. "Kawy?"- pyta Alfie. "Poprosze".
No, coz moze jeszcze zdaze na pozniejszy seans- mysli Alfie odwracajac sie ku ekspresowi do kawy. Klient nie zachowuje sie jakby mial zostac tu na dlugo. Wyglada na zmeczonego lub na chorego.
Nagle Alfie doznaje szoku i oglupialy wpatruje sie w gladka powierzchnie automatu do kawy. Ekspres, zreszta jak wszystko inne w "Gadaj i Przezuwaj", jest starannie wypolerowany i jego stalowa tafla odbija wszystko jak lustro. Wlasnie w tej gladkiej i wypolerowanej powierzchni Alfie widzi cos nieprawdopodobnie wstretnego. Jego klient, ktos kogo widzi codziennie, ktos kogo kazdy w Tarker Mill widzi codziennie, zmienia sie.
Twarz klienta w jakis sposob przemieszcza sie, topnieje, grubieje , rozszerza sie. Bawelniana koszula klienta rozciaga sie, rozciaga... i nagle zaczyna pekac w szwach. Alfiemu Kopfler' owi absurdalnie kojarzy sie to z tym programem "Niewiarygodny Halk", ktory tak lubi ogladac jego maly siostrzeniec Ray.
Przyjemna i poczciwa twarz klienta zaczyna stawac sie twarza bestii. Jego jasnobrazowe oczy, zaczynaja jasniec; staja sie straszliwie zloto- zielone. Klient wrzeszczy...ale krzyk zamiera i staje sie rozrywajacym rykiem furii.
To cos- istota, Bestia, wilkolak czymkolwiek to jest- maca rekami gladka powierzchnie lady i przewraca cukiernice. Kiedy naczynie toczy sie po blacie, rozsypujac cukier, Bestia chwyta za nie -ciagle glosno zawodzac- i roztrzaskuje na scianie, gdzie wypisane sa specjalnosci kawiarni.
Alfie obraca sie dookola i straca biodrem ekspres z polki. Automat spada na ziemie z glosnym brzekiem, rozpryskujac wszedzie goraca kawe i parzac Alfiemu kostki. Krzyczy z bolu i strachu. Tak, teraz sie boi. Juz zapomnial o swoich 110 kilogramach solidnych miesni, nie pamieta juz o swoim siostrzencu Rayu, zapomnial nawet o swoim stosunku z Arlene McCune na tylnim siedzeniu samochodu. Teraz jest tylko bestia, przypominajaca potwora z taniego horroru, ktore oglada sie w kinie dla zmotoryzowanych. Potwora, ktory wyszedl z ekranu.
Bestia skacze na Alfiego, on probuje zrobic unik, ale potyka sie o przewrocony ekspres i rozklada sie na czerwonym linoleum. Kolejny przejmujacy ryk, powodz cieplego zoltego oddechu, i wielki, czerwony bol gdy szczeki stworzenia zanurzaja sie w miesniach jego plecow i rozrywaja je ze straszliwa sila. Krew zalewa podloge, lade, ruszt.
Alfie chwieje sie na nogach, z wielka, rozszarpana i sikajaca krwia rana na plecach. Probuje krzyczec, a biale swiatlo ksiezyca, letniego ksiezyca, wpada przez okno i oslepia jego oczy.
Bestia znow skacze na niego. Swiatlo ksiezyca to ostatnia rzecz, ktora widzi Alfie.
Lipiec
Odwolali czwartego lipca.
Zadziwiajaco malo wspolczucia okazuja Maty'emu Coslow'owi jego najblizsi, kiedy mowi im o tym. Byc moze nie rozumieja jak wielki jest jego zal. "Nie badz niemadry" mowi szorstko matka - czesto mowi do chlopca w ten sposob, a kiedy musi sobie w jakis sposob wytlumaczyc swoja szorstkosc, wmawia sobie, ze nie moze rozpieszczac dzieciaka tylko dlatego, ze jest niepelnosprawny, ze spedzi reszte swego zycia na wozku inwalidzkim. "Poczekaj do nastepnego roku !" - mowi ojciec poklepujac go po plecach. " Za rok bedzie sto razy fajniej niz byloby teraz. O tak, kurka wodna, sto razy wspanialej. Zobaczysz, maly !
Tak, tak." Herman Coslaw jest nauczycielem wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Tarker's Mill, i prawie zawsze mowi do swojego syna glosem, ktory Marty nazywa glosem Serdecznego Kumpla. Czesto powtarza tez "Tak, tak !". Prawda jest taka, ze Marty troche dziala Hermanowi na nerwy. Herman zyje w swiecie zywotnych, aktywnych dzieciakow ktore sie scigaja, graja w baseball, plywaja ...Czasami jednak podnosi wzrok i posrod tego wszystkiego widzi Marty'ego, siedzacego na wozku inwalidzkim i obserwujacego. To irytuje Hermana, a kiedy jest tym zdenerwowany, ryczy swoim glosem Serdecznego Kumpla i mowi "Tak, tak !" albo "kurka wodna" i nazywa Marty'ego "malym rozbrykanym urwisem" .
"Ha, ha, wiec ostatecznie nie masz tego, co chciales !" smieje sie jego starsza siostra, kiedy stara sie jej wytlumaczyc, jak bardzo oczekiwal tego wieczoru, jak bardzo czeka na ten dzien kazdego roku. Bukiety swiatla na niebie nad Ratuszem, jasne wybuchy jasnosci poprzedzane gluchym odglosem KER-WHAMP ! ktory odbija sie miedzy niskimi wzgorzami. Kate jest o trzy lata starsza od dziesiecioletniego Marty'ego i jest przekonana, ze wszyscy kochaja go tylko dlatego, ze nie potrafi chodzic. Jest zadowolona, ze pokazy sztucznych ogni zostaly odwolane.
Nawet dziadek, na ktorego wspolczucie liczyl Marty, nie jest specjalnie przejety. "Nykt nie mloze lodwolac 4 lipca, chlopcze" mowi z ciezkim, slowackim akcentem. Siedzial na werandzie, kiedy Marty, pokonujac drzwi frontowe, podjechal do niego swoim bzyczacym, zasilanym na baterie wozkiem inwalidzkim, zeby z nim porozmawiac. Dziadek usiadl ze szklanka wodki w dloni, spogladajac na trawiasta sciezke prowadzaca do lasu. Dzialo sie to dwa dni temu, drugiego lipca. "Lodwolali tilko zwikle plokazy sztucznych logni. Zreszta, wiesz dlaczegu." Marty wiedzial. Z powodu mordercy. W gazetach nazywali go Ksiezycowym Morderca.
Marty slyszal wiele plotek, zanim lekcje sie skonczyly i zaczelo sie lato. Wiele dzieciakow mowilo, ze Ksiezycowy Morderca, nie jest zadnym prawdziwym mezczyzna, ale jakims nadprzyrodzonym stworzeniem. Byc moze wilkolakiem. Marty nie wierzyl w to - wilkolaki sa tylko w horrorach - ale uwazal, ze grasuje jakis maniak, ktory pala zadza zabijania, kiedy tylko ksiezyc jest w pelni. A pokaz sztucznych ogni zostaly odwolane ze wzgledu ich przekleta godzine policyjna.
W styczniu, siedzac przy drzwiach frontowych i wygladajac na werande, patrzac jak przejmujacy, lodowaty wiatr miota welonami sniegu wzdluz zmrozonej ziemi, lub stojac przy drzwiach frontowych, sztywny jak statua, unieruchomiony przez specjalistyczne protezy na nogach, patrzac jak inne dzieci wciagaja sanki na Wzgorze Wrighta, rozmyslal o pokazie sztucznych ogni, ze bedzie to cos cudownego. Myslal o cieplym letnim wieczorze, zimnej Coli, tworzacych mlynki rozach ognia rozswietlajacych ciemnosc i ulozonej z Rzymskich Swiec Amerykanskiej fladze.
Ale teraz pokaz zostal odwolany....i niewazne co wszyscy mowia, ze Marty jest nudny. On czuje, ze tak naprawde to jest jego swieto.
Tylko wujek Al., ktory wpadl niespodziewanie do miasteczka poznym rankiem, aby wraz z rodzina zjesc tradycyjnego lososia ze swiezym groszkiem, zrozumial. Wysluchal go z uwaga po lunchu, stajac na plytkach werandy, ubrany w kapielowki ( reszta plywala i smiala sie w nowym basenie Coslaw'ow po drugiej stronie domu ).
Marty skonczyl i spojrzal z niepokojem na wujka Ala. "Wiesz o czym mowie ? Rozumiesz ? To nie ma nic wspolnego z moim kalectwem, tak jak mowi Katie, albo z tym, ze Amerykanom pokazy sztucznych ogni przewrocily w glowie, jak mysli dziadek. To po prostu nie w porzadku, gdy czekasz na cos z utesknieniem tak dlugo....to nie jest w porzadku, gdy Victor Bowle i kilku glupkow z ratusza nagle wyskakuje z takim pomyslem i wszystko odbieraja. Zwlaszcza gdy jest to cos, czego pragniesz. Rozumiesz ?" Przez krotka chwile wujek rozwazal pytanie Marty'ego. Na tyle dluga jednak, aby Marty uslyszal wibrujacy dzwiek trampoliny na koncu basenu i serdeczny okrzyk taty: "Swietnie
Katie ! Tak, tak ! Napraaaaawde swietnie !". Potem wujek Al Powiedzial cicho: "Oczywiscie, ze wiem. Moze mozesz urzadzic swoj wlasny Czwarty Lipca." "Moj wlasny Czwarty Lipca ? Jak to ?" "Podjedz do mojego samochodu, Marty. Mam cos dla ciebie..... chodz, pokaze ci. I odszedl kroczac betonowa sciezka okrazajaca dom zanim Marty zdazyl sie zapytac co ma na mysli.
Jego wozek inwalidzki zabrzeczal i ruszyl na podjazd, pozostawiajac w tyle rozesmiane krzyki, pluski i glosne kadummmm trampoliny. Pozostawiajac huczacy glos Serdecznego Kumpla jego taty. Szczek protez oraz niski, miarowy odglos wozka, ktory towarzyszyl mu praktycznie przez cale zycie byly dla niego teraz muzyka.
Wujek Al mial nisko zawieszonego Mercedesa Cabrio. Marty wiedzial, ze jego rodzice nie sa zachwyceni tym samochodem ( "smiercionosna pulapka za 28 tysiecy dolarow"), ale Marty go uwielbial. Kiedys nawet wujek Al. wzial go na przejazdzke po bocznych drogach, ktore przecinaly Tower's Mill i jechal bardzo szybko - siedemdziesiat albo nawet osiemdziesiat mil na godzine. Nie powiedzial Marty'emu jak szybko pedzili. "Jesli nie wiesz, nie bedziesz sie bal", powiedzial. Ale Marty nie byl przerazony. Nastepnego dnia brzuch bolal go ze smiechu.
Wujek Al wyciagnal cos ze schowka na rekawiczki i gdy Marty podjechal i zatrzymal sie obok samochodu, polozyl gruba, celofanowa paczke na jego wychudzonych udach. "Trzymaj maly" powiedzial. "Szczesliwego Czwartego Lipca." Pierwsza rzecza, jaka Marty zobaczyl byly chinskie znaczki na opakowaniu. Pozniej spojrzal na to co bylo w srodku i jego serce zaczelo bic mocniej, jakby chcialo sie wyrwac z piersi.
Celofanowa paczka byla pelna sztucznych ogni. "Te, ktore wygladaja jak piramidy to Twizzery", powiedzial wujek Al.
Marty, calkowicie oniemialy z radosci, chcial cos powiedziec, ale zadne slowa nie wydostawaly sie z jego ust. "Podpal lont, postaw je i beda rozpylac tyle kolorow ile jest w oddechu smoka. Tuby z wystajacymi z nich cienkimi patyczkami to rakiety odpalane z butelek. Wsadzasz w pusta butelke Coli i gotowe. Te male to fontanny. Sa jeszcze dwie Rzymskie swiece ...no i oczywiscie paczka petard. Ale te najlepiej odpal jutro." Wujek Al rzucil okiem w kierunku basenu skad dochodzily wesole odglosy. "Dziekuje !" Marty w koncu mogl zaczerpnac powietrza, "Dziekuje, wujku !" "Tylko nie mow mamie skad je masz", powiedzial wujek. "Wiesz o co biega, nie ?" "Tak, tak !" wybakal Marty, choc tak naprawde nie mial pojecia co ma bieganie do pokazu sztucznych ogni. "Ale jestes pewien, ze ich nie chcesz, wujku ?." "Moge miec ich wiecej", powiedzial wujek Al. "Znam pewnego czlowieka z Brighton. Bedzie handlowal nimi az do zmroku." Polozyl dlon na glowie Marty'ego. "Poczekaj ze swoim Czwartym Lipca, az wszyscy pojda spac. Nie odpalaj zadnej z tych glosnych, bo ich pobudzisz. I na Milosc Boska nie rozwal sobie reki, bo inaczej moja starsza siostra juz nigdy sie do mnie nie odezwie."
Wujek Al rozesmial sie, wpakowal sie do swojego samochodu i odpalil z rykiem silnik.
Podniosl reke na wpol salutujac Marty'emu i odjechal podczas gdy chlopak nadal probowal wyjekiwac podziekowania. Siedzial tam przez chwile, patrzac za wujkiem, przelykajac sline i z trudem powstrzymujac sie przed placzem. Potem schowal paczke fajerwerkow pod koszulke i wrocil do domu i swojego pokoju. Myslami byl juz przy nadchodzacej nocy, podczas ktorej wszyscy beda spali.
Jako pierwszy polozyl sie tego dnia do lozka. Matka wchodzi i caluje go na dobranoc ( szorstko, nie patrzac na jego paleczkowate nogi pod koldra ). "Dobrze sie czujesz ?" "Tak, mamo" Matka zawiesza glos, tak jakby chciala cos jeszcze powiedziec, a potem delikatnie kreci glowa i wychodzi.
Wchodzi jego siostra. Nie daje mu buziaka, za to zbliza swoja glowe do jego, tak ze moze poczuc zapach chloru z jej wlosow i szepcze: "Widzisz ? Nie zawsze dostajesz to co chcesz tylko dlatego, ze jestes ulomny." "Jeszcze sie mozesz zdziwic co bede mial", mowi delikatnym glosem, a ona przyglada sie mu przez chwilke z lekka podejrzliwoscia i wychodzi.
Na koncu wchodzi jego ojciec i siada na lozku Marty'ego. Mowi do niego glosem Serdecznego Kumpla. "Wszystko w porzadku, chlopcze ? Polozyles sie dzis dosyc wczesnie.
Bardzo wczesnie." "Po prostu jestem troche zmeczony, tato". "OK." Klepie jedna z wyniszczonych nog Marty'ego, nieswiadomie krzywiac sie przy tym, a potem szybko wstaje. "Przykro mi z powodu pokazu, poczekaj do nastepnego roku ! Tak, Tak kurza twarz!
Na twarzy Marty'ego pojawia sie nikly, tajemniczy usmieszek.
Pozniej czeka, az wszyscy pojda spac. Trwa to calkiem dlugo. Telewizor gra i gra w salonie, podlozone smiechy w serialu czasem uzupelnia piskliwy chichot Katie. Z toalety w pokoju dziadka slychac odglos spuszczanej wody. Matka Marty'ego rozmawia przez telefon, zyczy komus szczesliwego swieta Czwartego Lipca, mowi, ze tak, to przykre, ze pokaz sztucznych ogni zostal odwolany, ale zwazywszy na okolicznosci, kazdy chyba rozumie dlaczego tak musialo sie stac. Tak, Marty jest zawiedziony. Nagle, pod koniec rozmowy zaczyna sie smiac, a kiedy tak sie smieje, jej glos nie brzmi szorstko. Prawie nigdy nie smieje sie w obecnosci Mary'ego.
Z czasem, jak 19.30 zmienia sie w 20.00, a pozniej 21.00, jego rece wedruja pod koldre, aby zbadac czy aby na pewno celofanowa torebka z fajerwerkami nadal tam jest. Okolo 21.30, kiedy ksiezyc jest juz na tyle wysoko, ze zaglada przez okno i oblewa pokoj srebrzystym swiatlem, dom powoli sie wycisza.
Telewizor gasnie. Katie idzie do lozka, protestujac, ze jej przyjaciele moga w lecie siedziec do poznej nocy. Rodzice Marty'ego siedza w saloniku jeszcze przez chwilke i rozmawiaja, ale slychac tylko niewyrazne glosy.
I...
...i moze zapadl w sen, gdyz kiedy po raz kolejny dotyka cudownej torby z fajerwerkami, uswiadamia sobie, ze dom jest calkowicie wyciszony, a ksiezyc stal sie jeszcze bardziej jasny - tak jasny, ze moze rzucac cienie. Wyciaga torebke i znalezione wczesniej pudelko zapalek.Wpuszcza koszule od pizamy w spodnie i wklada do niej torbe i zapalki. I przygotowuje sie do wyjscia.
To oczywiscie cale przedsiewziecie dla Marty'ego, ale nie az tak bolesne, jak wiekszosc ludzi sadzi. Nie ma czucia w nogach, wiec nie czuje bolu. Chwyta za zaglowek lozka chodzi ale nie i podciaga sie do pozycji siedzacej, a wtedy przesuwa nogi za krawedz lozka, jedna po drugiej. Robi to jedna reka, druga przytrzymujac porecz przymocowana do lozka i biegnaca wzdluz calego pokoju. Kiedys jak probowal przeniesc nogi oburacz, bez zadnego oparcia, wykonal tylko salto na leb na szyje ladujac na podlodze. Na odglos upadku wszyscy sie zbiegli. "Ty glupi domorosly akrobato- wyszeptala wprost do jego ucha Katie, kiedy podniesiono go na krzeslo, trzesacego sie, ale w smiejacego sie troche wariacko, mimo opuchlizny na skroni i peknietej wargi. "Chciales sie zabic ? Co ?" I wybiegla z pokoju z placzem.
Kiedy juz siada na skraju lozka, wyciera rece o koszulke, aby byly suche i zeby sie nie slizgaly. Potem, uzywajac poreczy przesuwa sie az do swojego wozka. Jego bezuzyteczne, przypominajace konczyny stracha na wroble nogi, ciagna sie za nim. Swiatlo ksiezyca jest juz na tyle jasne, ze rzuca na podloge tuz za nim jego cien, ciemny i kruchy.
Jego wozek jest ustawiony na hamulcu, takze z latwoscia udaje mu sie wdrapac na niego.
Robi przerwe, lapie oddech, sluchajac ciszy panujacej w domu. Nie odpalaj zadnej z tych glosnych, powiedzial wujek Al., i Marty wsluchujac sie w cisze domu wie, ze mial racje.
Urzadzi Czwartego Lipca dla siebie i zatrzyma ten fakt tylko dla siebie tak, zeby nikt sie nie dowiedzial. Przynajmniej do jutra kiedy wszyscy odkryja na werandzie osmalone lonty twizzerow i zuzyte fontanny, ale wtedy to juz nie bedzie mialo znaczenia. Tak wiele kolorow jak jest w oddechu smoka, powiedzial wujek Al. Ale Marty uwaza ze nie ma zadnego przepisu prawnego, ktory zabrania odpalania oddechu smoka po cichu.
Zwalnia hamulec i przelacza dzwignie zasilania. Male, rubinowe oczko, to ktore oznacza ze baterie sa pelne, pojawia sie w ciemnosci. Marty wciska przycisk "SKREC W PRAWO" i wozek zwraca sie w prawym kierunku. Tak, tak. Kiedy stoi naprzeciwko werandy, wciska "DO PRZODU". Wozek rusza powoli, brzeczac cichutko.
Marty rozsuwa podwojne drzwi, ponownie naciska "DO PRZODU" i wyjezdza na zewnatrz.
Rozdziera cudowna paczke fajerwerkow, a potem przerywa na chwile, zauroczony letnim wieczorem - sennym cykaniem swierszczy i aromatyczna bryza, ktora leciutko porusza liscmi z drzew na skraju lasu, prawie nieziemska poswiata ksiezyca.
Juz dluzej nie moze czekac. Wyciaga weza, zapala zapalke, podpala lont, i w zauroczeniu patrzy jak ognik pryska zielono - niebieskimi iskrami i w magiczny sposob sie powieksza, wypluwajac z ogona skrecajace sie plomienie.
Czwarty Lipca, mysli, a jego oczy rozlsniewaja. Czwarty Lipca, Czwarty Lipca, szczesliwego Czwartego Lipca, zycze sam sobie.
Jasny plomien weza zaczyna sie nierowno palic, zanika, gasnie. Marty odpala jeden z trojkatnych twizzerow i przyglada sie jak strzela ogniem tak zoltym jak koszula do golfa jego taty. Zanim gasnie, Marty zapala jeszcze jedna, tym razem z ogniem popielato-czerwonym przypominajacym roze rosnace obok plotu wzdluz nowego basenu. Noc zaczyna wypelniac wspanialy zapach zuzytego prochu, roztaczany przez wiejacy wiatr.
Zaraz potem wyciaga po omacku plaskie pudelko petard i otwiera je, jeszcze zanim zdal sobie sprawe, ze gdyby je odpalil nastapilaby katastrofa - ich przerywany, przypominajacy serie z karabiny maszynowego huk zbudzilby cale sasiedztwo: ogien, powodz, alarm, zbiegowisko.
Wszystko po kolei, a potem najprawdopodobniej 10-cio letni Marty Coslaw mialby przechlapane az do swiat. Wpycha Czarne Koty miedzy kolana, ponownie siega do torby i wyciaga najwiekszego z twizzerow - Najwiekszego Twizzera Na Swiecie jesli taki w ogole istnieje. Jest prawie tak samo wielki jak jego zacisnieta piesc. Zapala go w uczuciem przerazenia i zachwytu po czym przewraca je na bok.
Czerwone niczym ogien piekielny swiatlo wypelnia noc....i wlasnie to zmieniajace pozycje, goraczkowe swiatlo sprawia, ze Marty widzi, ze krzaki na skraju lasu tuz za weranda zaczynaja sie trzasc i rozwierac. Slychac niski odglos, na wpol kaszel, na wpol warczenie.
Pojawia sie Bestia.
Przez chwile stoi na u podloza trawnika i wyglada jako wachala powietrze...a potem powloczac nogami zaczyna zbiegac ze zbocza w kierunku Marty'ego, siedzacego na w swoim wozku inwalidzkim. Oczy mu sie wybrzuszaja, gorna czesc jego ciala zmniejsza sie, wciskajac sie w krzeslo. Bestia jest zgarbiona, ale widac wyraznie, ze idzie na dwoch nogach.
Idzie tak jak chodzi czlowiek. Czerwone swiatlo twizzera slizga sie po jej zielonych oczach niczym piekielny ognik.
Zbliza sie powoli, jej szerokie dziurki od nosa rytmicznie powiekszaja sie i zmniejszaja.
Wyczuwajac modlitwe, prawie na pewno wyczuwajac w tej modlitwie slabosc. Marty czuje jej zapach, jej wlosy, jej pot, dzikosc. Kolejne chrzakniecie. Jej gruba, gorna warga koloru watroby, podnosi sie ukazujac jej podobne do klow zeby. Jej futro ma matowy, srebrno - czerwony kolor.
Prawie go dosiegla - jej szponiaste lapy, tak bardzo ludzkie i nieludzkie zarazem, siegajace do jego gardla - kiedy chlopiec przypomnial sobie o pudelku petard. Prawie nieswiadomy, tego co robi zapala zapalke i przyklada do glownego lontu. Pojawiaja sie goraca linia czerwonych iskierek, ktore opalaja delikatne wloski na zewnetrznej stronie dloni, kruszac je.
Wilkolak przez moment traci rownowage, cofa sie i wydaje pytajace chrzakniecie, przez chwile przypominajac tym, podobnie jak dlonmi, czlowieka. Marty rzuca paczke petard prosto w jej twarz.
Wybuchaja z wielkim hukiem, powodujac eksplozje swiatla i dzwieku. Bestia wydaje z siebie skrzeczacy wrzask pelen bolu i wscieklosci. Chwiejnym krokiem cofa sie, wymachujac pazurami na wybuchy powodujace, ze male ziarenka plonacego prochu wnikaja pod skore jej twarzy. Marty widzi jak w jednym z jej przypominajacych lampki zielonych oczu pojawia sie przerazenie, kiedy w jednym czasie z przerazliwym grzmotem KA - POW eksploduja kolo jej pyska cztery petardy. Teraz jej krzyki przypominaja zwykla agonie. Przeciaga pazurami po twarzy, skowyczac, a kiedy zapalaja sie pierwsze swiatla w domu Coslowow, odwraca sie i posuwajac sie skokami naprzod wzdluz trawnika kieruje sie w strone lasu, pozostawiajac za soba tylko swad nadpalonej siersci i pierwsze zdezorientowane okrzyki strachu dochodzace z domu. "Co to bylo ?", Glos jego matki pozbawiony jest cienia szorstkosci. "Kto tam , do diabla ?" Glos jego ojca nie brzmi jak glos Serdecznego Kumpla. "Marty ?" Kate, jej drazy glos wcale nie brzmi podle. "Marty, wszystko w porzadku ?" Dziadek spi nadal, nieswiadomy co sie dzieje.
Marty wraca do normalnej pozycji na wozku, podczas gdy zywot duzego czerwonego twizzera powoli chyli sie ku koncowi. Jego swiatlo teraz jest lagodne i rozowe niczym wczesny wschod slonca. Jest zbyt zszokowany, zeby plakac. Ale jego szok nie jest dla niego tylko calkowicie mrocznym, ponurym przezyciem, pomimo nawet faktu, ze nastepnego dnia jego rodzice pozbyli sie go wysylajac w odwiedziny do wujka Jima i ciotki Ide w Stowe, w Vermont, gdzie zostanie az do konca letnich wakacji ( za zgoda policji, ktora uznala ze Ksiezycowy Morderca moze sprobowac jeszcze raz, aby go uciszyc). Wielkie uczucie triumfu. Jest silniejsze od szoku. Spojrzal Bestii prosto w jej przerazajaca twarz i przezyl. I jest w nim prosta, dziecieca radosc, podobnie jak cicha radosc. Juz nigdy nie bedzie mogl komunikowac sie z innymi ludzmi, nawet z wujkiem Alem, ktory moglby go zrozumiec.
Czuje radosc, bo pokaz sztucznych ogni ostatecznie sie odbyl.
I podczas gdy jego rodzice niepokoja sie i zastanawiaja sie nad jego stanem psychicznym, czy nie mial urazow po tym doswiadczeniu, Marty Coslaw doszedl do wniosku, ze to bylo najlepsze swieto Czwartego Lipca ze wszystkich.
Sierpien "Oczywiscie, ze to byl wilkolak" zapewnia konstabl Neary. Mowi zbyt glosno - moze to kwestia przypadku, ale raczej wygladalo to tak jakby ta przypadkowosc byla zamierzona - i cala gadanina w "Zakladzie Fryzjerskim Stana" ustaje. Jest srodek sierpnia, najbardziej goracego w Tarker's Mill od lat, a dzisiaj przypada pierwszy wieczor po pelni ksiezyca, wiec cale miasteczko wstrzymuje oddech, czeka.
Konstabl Neary mierzy ze swojego miejsca wszystkich zgromadzonych. Siedzi na srodkowym krzesle w zakladzie Stana Pelky'ego i kontynuuje swoja wypowiedz. Stara sie mowic obciazajaco i pojednawczo zarazem, odwolujac sie przy tym do psychologii oraz wszystkiego tego co przypomnial sobie z czasow szkolnych ( Neary to duzy, muskularny mezczyzna, to on zdobywal wiekszosc przylozen dla swojej szkolnej druzyny Tarker's Mill Tigers, za to ze sprawdzianow dostawal same 4 i nie mial ani jednej 3 ) "Sa ludzie, ktorzy skladaja sie jakby z dwoch osob. Rozumiecie, maja jakby rozdwojona osobowosc. Pieprzone swiry." Przerywa, aby ocenic wartosc milczenia jakie zapadlo, ciszy wyrazajacej aprobate i szacunek, a potem kontynuuje: "Mysle, ze ten facet taki jest. Nie wiem czy nawet zdaje sobie sprawe, z tego ze wychodzi i zabija kogos, gdy nastaje pelnia ksiezyca. To moze byc ktokolwiek - kasjer w banku, pracownik stacji benzynowej na jednej z drog do miasteczka, mozliwe nawet, ze ten ktos jest tu teraz z nami. Oczywiscie w takim sensie, ze ma zwierze w srodku, a na zewnatrz jest czlowiekiem. Jesli chodzi wam o to czy mysle, ze jest ktos komu wyrastaja wlosy i wyje do ksiezyca...nie, to bzdury dla dzieciakow." "A co z chlopakiem Coslaw'ow ?" Stan zadaje pytanie, ani na moment nie odrywajac sie od pracy i uwaznie podcinajac wlosy wokol faldy tluszczu u postawy karku Neary'ego. Jego dlugie, ostre nozyczki caly czas tna...ciach...ciach...ciach. "To tylko potwierdza co powiedzialem - Neary odpowiada z nutka irytacji w glosie - to tylko bzdury dla dzieciakow." W rzeczywistosci czuje sie podenerwowany tym co stalo sie z Marty'm Coslowem. Ten chlopak to pierwsza i jak na razie jedyna osoba, ktora widziala to co zabilo szesciu mieszkancow miasteczka, w tym dobrego przyjaciela konstabla Neary'ego Alfiego Knopflera.
A czy moze go przesluchac ? Nie. I czy w ogole wie gdzie jest chlopak ? Nie, musial sie zadowolic zeznaniami dostarczonymi przez policje stanowa i musial sie plaszczyc, a nawet bla - kurna - gac, zeby zdobyc choc tyle. Wszystko dlatego, ze jest tylko konstablem w malym miasteczku, kims kogo stanowa policja uwaza za policjancika, ktory nawet sam sobie nie umie zasznurowac butow. Wszystko dlatego, ze nie ma jednej z tych pojebanych czapek z niedzwiadkiem dla niedorozwojow. Rownie dobrze moglby sobie tym podetrzec tylek.
Wedlug dzieciaka Coslowow "bestia" miala 7 stop wzrostu, byla naga, pokryta ciemnym owlosieniem na calym ciele. Miala wielkie zeby i zielone oczy i smierdziala jak gowno pantery. Miala lapy z pazuarmi, ktore wygladaly jak ludzkie dlonie. Wydawalo mu sie, ze ma ogon. Ogon , na rany Chrystusa. "Mozliwe" mowi Kenny Franklin, siedzacy na jednym z krzesel utawionych w rzezie pod sciana. "Moze ten koles zaklada cos w rodzaju przebrania. Wiecie, maske i to wszystko."
"Nie wierze w to" mowi Neary stanowczo i kreci glowa, zeby podkreslic znaczenie swoich slow. Stan musi szybko cofnac swoje nozyczki, aby nie wbic jednego z ostrzy z kragla falde tluszczu na karku Neary'ego. "Nie prosze pana ! Nie wierze w to. Dzieciak nasluchal sie tych opowiesci o wilkolakach w szkole tuz przed jej zamknieciem na okres letni a pozniej nie mial nic do roboty oprocz siedzenia na wozku i rozmyslania o tym... zastanowcie sie. Widzicie....to wszystko jest takie psycho-kurwa-logiczne. Dlaczego ? Nawet jesli to ty bys wyszedl z krzakow przy swietle ksiezyca, Kenny , chlopak pomyslalby ze jestes wilkiem. Smiech Kenny'ego byl troszeczke nie na miejscu. "Nie" stwierdza ponuro Neary. "Zeznania dzieciak wcale nie sa dobre".
W swoim rozgoryczeniu i rozczarowaniu jaki przynioslo za soba przesluchanie Marty'ego Coslawa w domu jego ciotki i wujka w Stowe, konstabl Neart przeoczyl jedna kwestie: "Cztery z nich wybuchly tuz przy jej twarzy - mysle, ze mozna to nazwac twarza - wszystkie jednoczesnie i mysle, ze mogla stracic oko, lewe oko." Gdy konstabl Neary przetrawil ta informacje w glowie - a nie zrobil tego - zasmialby sie nawet bardziej pogardliwie, poniewaz tego upalnego, spokojnego sierpnia 1984 roku, tylko jeden mieszkaniec miasteczka chodzil w opasce na oku, i nie sposob bylo myslec, ze sposrod wszystkich osob, to wlasnie ta jest zabojca. Juz predzej Neary uwierzylby, ze to jego matka jest morderca niz mialby uwierzyc, ze to ta osoba. "Jest tylko jedno rozwiazanie tej sprawy" oswiadcza Neary i wskazuje palcem na czterech czy pieciu mezczyzn siedzacych pod sciana i czekajacych na niedzielne strzyzenie. "Dobra policyjna robota. I to ja mam zamiar byc tym , ktory ja wykona. Kiedy przyprowadze tego goscia, ci z policji stanowej zobacza, ze ten sie smieje kto sie smieje ostatni." Twarz Neary'ego nabiera marzycielskiego wyrazu. "Ktokolwiek to bedzie", mowi "kasjer w banku... pracownik stacji benzynowej... ktos z kim pijecie w lokalnym barze. Porzadnie wykonana robota policyjna przyniesie rozwiazanie tej zagadki. Zapamietajcie moje slowa." Ale dobra robota o ktorej mowil konstabl Neary konczy sie pewnej nocy na rozjezdzie drog z Tower's Mill, kiedy oswietlone swiatlem ksiezyca, wlochate ramie siega do wnetrza jego Dodge'a pick - upa. Towarzyszy temu niskie, sapiace chrzakanie i dziki, przerazajacy smrod, jaki mozna porownac do zapachu w lwiej klatce w ZOO. Jego glowa zostaje przekrecona i policjant spoglada wprost w zielone oko. Widzi owlosiony, ociekajacy z wilgoci, czarny pysk, ktory stopniowo rozchyla sie ukazujac zeby. Bestia w sposob prawie zartobliwy robi zamach swoimi szponiastymi lapami i odrywa jeden z policzkow, ukazujac prawy rzad zebow. Krew tryska wszedzie. Czuje jak splywa po jego ramieniu i wsiaka w koszule. Zaczyna krzyczec.
Krzyk wydobywa sie zarowno z jego ust, jak i z jego policzka. Ponad lapami bestii widzi rzucajacy biale swiatlo ksiezyc.
Zapomina o swojej trzydziestce i czterdziestce piatce przyczepionej do pasa. Zapomina jaki to wszystko psycho - kurwa - logiczne. Zapomina o dobrej policyjnej robocie. Zamiast tego przypomina sobie, co Kenny Fran