STEPHEN KING Cykl wilkolaka Styczen Gdzies, wysoko w gorze swieci ksiezyc. Jest pelnia, ale tutaj w Tarker Mill styczniowa zamiec przeslonila cale niebo sniegiem. Wiatr z cala swoja gwaltownoscia przemieszcza sie przez opuszczona Central Avenue, pomaranczowe plugi sniezne juz dawno sie poddaly.Arnie Westrum, zawiadowca na torze GS& WM, zostal odciety od swiata w malej szopie sygnalizacyjnej znajdujacej sie dziewiec mil poza miastem. Jego mala, napedzana na benzyne lokomotywa zostala zablokowana przez zaspy. Arnie probuje przeczekac burze w swojej szopie zabijajac czas przez ustawianie pasjansa zatluszczonymi, plastykowymi kartami. Na zewnatrz dzwiek wiatru podnosi sie do przerazliwego wycia. Westrum podnosi niespokojnie glowe... i ponownie wraca do swoich kart. W koncu to tylko wiatr... Ale wiatr nie drapie w drzwi i nie skomli, zeby go wpuscic... Arnie wstaje. Wysoki, chudy mezczyzna w welnianej marynarce i kolejowej kamizelce, z Camelem wystajacym z jednej strony warg. Jego poorana bliznami twarz zdaje sie jasniec w delikatnym, pomaranczowym swietle wiszacej na scianie lampy naftowej. Drapanie powtarza sie. To czyjs pies- mysli- zgubil sie i chce, zeby go wpuscic, nic poza tym.... ale mimo to wstrzymuje sie. To byloby nieludzkie, zeby zostawic biednego psa na zewnatrz w taki ziab (nie, zeby w szopie bylo duzo cieplej; pomimo zasilanego przez akumulator piecyka grzewczego, moze zobaczyc zimne kleby pary, wydobywajace sie z jego ust)- ale Arnie ciagle waha sie. Czuje lodowate uklucie strachu w tym miejscu tuz pod sercem. To byl zly okres w Tarker Mill; zlo zostawilo wiele znakow swej obecnosci na tej ziemi. Arnie silnie odczuwa walijska krew swego ojca plynaca w jego zylach i nie lubi widziec tych znakow. Zanim zdola sie zdecydowac co zrobic ze swoim gosciem, unizone skomlenie staje sie warczeniem. Slychac gluche stukniecie, jakby cos nieprawdopodobnie ciezkiego uderzalo w drzwi.... cofnelo sie i znow uderzylo. Drzwi trzesa sie we framudze i pokrywa sniezna znajdujaca sie na nich wpada do wnetrza szopy. Arnie Westrum oglada sie dookola, szukajac czegos czym moglby podeprzec drzwi, ale zanim moze siegnac po kruche krzeslo na ktorym siedzial, warczaca istota znow uderza w drzwi z nieprawdopodobna sila, rozlupujac je w drobny mak. Stworzenie jeszcze przez moment uwiezione jest w szczatkach drzwi. Zgiete w luk, kopie i szarpie sie, jego pysk marszczy sie podczas warkniec. Zolte slepia stwora blyszcza. To najwiekszy wilk jakiego Arnie kiedykolwiek widzial... Jego warczenie brzmi strasznie, calkiem jak ludzkie slowa... Drzwi rozlupuja sie, wydajac jek. Za chwile ta istota bedzie wewnatrz... W rogu, wsrod kupy narzedzi, stoi kilof oparty o sciane. Arnie rzuca sie w jego kierunku, chwyta go, podczas gdy wilk wpada do srodka i kuli sie. Lypie swymi zoltymi slepiami na czlowieka w kacie. Uszy wilka stercza, futro jest najezone. Z pyska zwisa mu jezyk. Z tylu przez rozwalone drzwi, snieg wpada do srodka. Wilk skacze z rykiem, a Arnie machnal kilofem. Jeden raz. Na zewnatrz slabe swiatlo lampy naftowej pada na snieg przez roztrzaskane okno. Wiatr zawodzi i wyje. Slychac krzyk. Cos nieludzkiego przybylo do Tarker Mill, tak nie dostrzegalne jak pelnia ksiezyca na dzisiejszym niebie. To jest wilkolak, i przybyl bez zadnego powodu. Tak samo jak pokazuje sie rak; psychopata z morderczymi sklonnosciami, czy tez zabojcze tornado. Teraz jest jego czas, to jest jego miejsce, w tym malym miasteczku w Maine, gdzie gotowana fasola jest podawana przez koscielna stolowke na kolacje co tydzien. Gdzie male dziewczynki i mali chlopcy ciagle przynosza jablka swoim nauczycielom. Gdzie o spotkaniach na swiezym powietrzu Miejskiego Klubu Seniora informuje miejscowy tygodnik. W nastepnym tygodniu pojawia sie wiadomosci o wiele mroczniejsze. Na zewnatrz snieg zaczyna pokrywac tory i drogi, a zawodzenie wiatru wydaje sie szalec z przyjemnosci. Nie ma nic z Boga czy Swiatla w tym okrutnym dzwieku- jest tylko czarna zima i mroczny lod. Rozpoczal sie Cykl Wilkolaka. Luty Milosc, pomyslala Stella Randolph, lezac w waskim lozku na czystym poslaniu, podczas gdy przez okno wlewa sie blekitno mrozna poswiata walentynkowego ksiezyca. O milosc milosc milosci, milosc jest jak W tym roku Stella Randolph, ktora prowadzi w Tarker's Mill sklep krawiecki Set 'n Sew, dostala dwadziescia kartek walentynkowych: od Paula Newmana, od Roberta Redforda, od Johan Travolty...nawet jedna od Ace Frehleya z rockowej grupy Kiss. Wszystkie stoja na biurku po przeciwleglej stronie pokoju mieniac sie chlodna poswiata ksiezyca. Sama je sobie wyslala, jak co roku zreszta. Milosc jest jak pocalunek o swicie...jak ostatni, prawdziwy pocalunek z zakonczenia romantycznej historii rodem z Harelquina...milosc jest jak widok roz o brzasku... O tak, smieja sie z niej w Tarker's Mill. Chlopcy zartuja sobie z niej i nasmiewaja sie ukradkiem ( a czasem kiedy stoja bezpiecznie po drugiej stronie ulicy i konstabla Neary'ego nie ma w poblizu, wolaja swoimi slodkimi, drwiacymi glosikami: Gruba- Gruba ), ale ona wie co to milosc i wie o ksiezycu. Jej sklep powoli, stopniowo upada, a ona sama ma nadwage, ale dzisiaj w te noc marzen , podczas ktorej lodowato mrozny ksiezyc przebija sie przez lekko oszronione szyby, wydaje jej sie ze nadal ma szanse na milosc, milosc i zapach lata, ktory czuc kiedy on sie pojawia... Milosc jest jak szorstkie dotkniecie meskiego policzka, ociera i drapie..... Nagle slyszy drapanie w szybe. Podnosi sie na lokciach, koldra zsuwa sie z jej obszernego biustu. Swiatlo ksiezyca zostaje zasloniete przez ciemny, niewyrazny, ale meski ksztalt. Pomyslala: to sen...a we snie moge sprawic, ze do mnie przyjdzie...we snie sama do niego przyjde. Ludzie mowia na nia, ze jest brudna, ale ona jest czysta, jest wlasciwa. Milosc jest jak nadejscie. Przekonana ze to sen wstaje, poniewaz wie ze tam czeka na nia mezczyzna ktorego zna, ktorego mija kazdego dnia na ulicy. To ( milosc, milosc jest jak nadejscie, milosc nadeszla ) Ale kiedy jej pulchne palce siegaja za zimny uchwyt okna widzi, ze to wcale nie jest mezczyzna. To zwierze. Duzy wlochaty wilk, ktory przyczail sie do jej domu na obrzezach miasteczka od zachodniej strony. Przednie lapy ma oparte na parapecie, tylnie po zad zakopane w snieznej zaspie. Ale dzis w Dzien Swietego Walentego zazna milosci, pomyslala - Nawet we snie jej wzrok ja oszukal - To mezczyzna i to nieprzyzwoicie przystojny ( nieprzyzwoitosc tak milosc jest jak nieprzyzwoitosc ) Zjawil sie w ta ksiezycowa noc i posiadzie ja. Zdobedzie. Podnosi okno, a kiedy mrozny podmuch zimnego powietrza, powoduje, ze jej cienka blekitna koszula nocna zaczyna falowac, dociera do niej, ze to nie sen. Mezczyzna zniknal, a ona omal nie zemdlawszy uswiadamia sobie, ze nigdy go tam nie bylo. Drzacym krokiem, po omacku zaczyna sie cofac. Wilk spokojnie, gladko wslizguje sie do pokoju i otrzepuje sie, rozpylajac w ciemnosci platki bielutkiego sniegu. Ale przeciez milosc! Milosc jest jak ... jak ... jak krzyk Zbyt pozno przypomina sobie Arnie Westrum, rozszarpana w kolejowej chatce na zachod od miasteczka zaledwie miesiac temu. Zbyt pozno... Wilk zbliza sie w jej strone, zolte slepia swieca z pozadania. Stella Randolph cofa sie powolnym krokiem w strone swojego waskiego lozka. Kiedy jej pulchne nogi napotykaja na jego obrzeze, opada na nie. Swiatlo ksiezyca pokrywa futro bestii srebrnymi smugami. Mrozny powiew wiatru z otwartego okna sprawia, ze walentynkowe kartki zaczynaja sie delikatnie poruszac. Jedna z nich upada i cicho przecinajac powietrze wahadlowym ruchem, leniwie opada na podloge. Wilk rozstawia lapy na lozku, tak ze kobieta moze czuc jego oddech...goracy, ale w jakis sposob przyjemny. Slepia wlepione prosto w nia. -Ukochany - szepcze i zamyka oczy. Wilk opada na nia. Milosc jest jak umieranie... Marzec Ostatnia prawdziwa zamiec tego roku - gruby, mokry snieg wraz z nadejsciem zmierzchu staje sie deszczem ze sniegiem- sprawia, ze galezie w calym Tarker Mill lamia sie z gluchym, przypominajacym strzal z pistoletu trzaskiem i spadaja na ziemie. "Matka Natura "przycina" sprochniale galezie" - mowi Milt Sturmfuller , miejski bibliotekarz, swojej zonie, gdy siedza razem pijac kawe. To szczuply mezczyzna z waska glowa i bladymi, niebieskimi oczami. Przez dwanascie lat wiezi swoja ladna i cicha zone w zwiazku pelnym terroru. Jest pare osob, ktore domyslaja sie prawdy- jedna z nich jest zona konstabla Near' ego- Joan, ale miasteczko moze byc mrocznym miejscem i nikt poza nimi nie wie tego na pewno. Miasteczko dochowuje swoich tajemnic. Milt lubi to zdanie, wiec powtarza: "Tak, Matka Natura przycina sprochniale galezie..." - i wtedy gasnie swiatlo. Donna Lee Sturmfuller wydaje z siebie cichy krzyk. Rozlewa takze swoja kawe. "Posprzataj to"- mowi do niej chlodno maz- " Posprzataj to w tej chwili". "Tak, kochanie. W porzadku". W ciemnosci kobieta obija sobie piszczel o podnozek, probujac znalezc szmate, zeby wytrzec wylana kawe. Krzyczy z bolu. W ciemnosci jej maz smieje sie z niej serdecznie. Nie ma nic bardziej zabawnego niz bol jego zony, no moze poza dowcipami z Reader's Digest. Te zarty- "Humor w Mundurze" czy "Zycie w TYCH Stanach Zjednoczonych"- naprawde go smiesza. Tak samo jak sprochniale galezie, Matka Natura przycina linie wysokiego napiecia przy Tarker Brook tej oszalalej, marcowej nocy. Deszcz ze sniegiem przykrywal linie energetyczne dopoki nie wytrzymaly i popekane pospadaly na droge jak gniazda wezy, wijac sie i buchajac niebieskimi plomieniami. Cale Tarker Mill pochlania mrok. Jakby burza jest juz usatysfakcjonowana i zaczyna powoli slabnac, a niedlugo przed polnoca temperatura spada z 33 stopni F do 16 stopni F. Sniezna breja zamarza tworzac cos na ksztalt dziwnych rzezb. Sciernisko Starego Hagua - miejscowi nazywaja je Czterdziestoakrowym Polem- sprawia bardzo ponure wrazenie. Domy pozostaja mroczne; zbiorniki na olej chlodne. Zaden z pracownikow elektrowni, na razie nie da rady dostac sie do przerwanych przewodow. Drogi sa sliskie jak lodowisko. Chmury rozchodza sie. Ksiezyc w pelni przedziera sie przez ich pozostalosci. Pokryta lodem Main Street blyszczy sie jak kosc trupa. Wsrod nocy cos zaczyna wyc. Pozniej nikt nie bedzie w stanie powiedziec, skad dochodzi ten dzwiek; byl wszedzie i jednoczesnie nigdzie. Zupelnie jak ksiezyc w pelni oswietlajacy skapane w mroku domy miasteczka. Wszedzie i nigdzie tak, jak zawodzacy marcowy wiatr; jakby sp. Berserker dal w swoj rog. Wycie unosi sie z wiatrem: samotne i dzikie. Donna Lee slyszy je, gdy jej nieprzyjemny maz spi tuz obok niej; konstabl Neary slyszy je stojac w oknie swej sypialni na Laurel Street ; Ollie Parker, gruby i nieskuteczny dyrektor szkoly podstawowej, slyszy je w swojej wlasnej sypialni; inni takze je slysza. Jednym z nich jest chlopiec na wozku inwalidzkim. Nikt nie widzi istoty wydajacej ten dzwiek. Nikt tez nie zna nazwiska pracownika elektrowni, ktory w koncu wyszedl na zewnatrz , zeby naprawic zerwane kable przy Tarker Brook. Znaleziono go dzisiejszego ranka. Byl przykryty szronem, z twarza wykrzywiona a cichym krzyku, w postrzepionym, starym plaszczu i rozpieta pod szyja koszula. Elektryk siedzial w zamarznietej kaluzy wlasnej krwi, gapiac sie na zerwane przewody, jego dlonie ciagle pokazywaly znak odpedzajacy urok, ale na palcach bylo widac lod. Dookola niego pelno bylo sladow. Wilczych sladow. Kwiecien Jeszcze przed polowa miesiaca sniezne platki staly sie kroplami deszczu. Cos niesamowitego dzieje sie w Tarker Mill, mianowicie wszystko staje sie zielone. Lod na stawie Matty Tellinghamma zniknal, a zaspy sniezne w polaciach drzew zwanych Wielkim Lasem zaczely sie kurczyc. Wyglada na to, ze stara i wspaniala sztuczka znow sie wydarzy. Nadejdzie wiosna. Ludzie z miasteczka swietuja to na swoj sposob, pomimo mroku, ktory padl na miasteczko. Babcia Hague piecze ciasto i wystawia je na kuchenny parapet, zeby ostyglo. W niedziele, w Kosciele Baptystow, wielebny Lester Lowe czyta z Ksiegi Salomona i glosi kazanie zatytulowane: "Wiosna milosci Pana". W bardziej swiecki sposob, Chris Wrightson, najwiekszy pijaczyna w Tarker Mill, rzuca swoje Wielkie Wiosenne Picie i zatacza sie w srebrzystym, nierealnym swietle prawie pelnego kwietniowego ksiezyca. Billy Robertson, barman i wlasciciel jedynego w Tarker Mill saloonu, obserwuje Chrisa, ktory wychodzac mruczy cos jeszcze do barmanki. "Jezeli wilk, kogos dzisiaj zabierze, to sadze, ze wlasnie Chrisa". "Nie mow o tym"- odpowiada barmanka, wzdrygajac sie. Nazywa sie ona Elise Fournier. Ma 24 lata, i nalezy do Kosciola Baptystow. Spiewa nawet w chorze, poniewaz podkochuje sie w wielebnym Lowie. Jednak planuje ona opuscic Tarker Mill jeszcze przed nadejsciem lata, zadurzenie czy nie, ale ta cala wilcza- sprawa zaczyna ja przerazac. Zaczela sie zastanawiac czy nie dostawalaby wiekszych napiwkow w Portsmouth..., a jedyne wilki jakie tam sa, nosza marynarskie mundury. Noce kiedy w Tarker Mill ksiezyc osiaga pelnie trzeci raz w tym roku to niewygodny czas... dni sa znacznie lepsze. Kazdego popoludnia niebo nad miasteczkiem pelne jest latawcow. Jedenastoletni Brady Kincaid, dostal na swoje urodziny latawiec w ksztalcie sepa. Spedzil wiele czasu czerpiac przyjemnosc z poczucia, ze wijacy sie w jego rekach latawiec jest jak zywa istota, obserwujac jak nurkuje i pikuje przez blekitne niebo, ponad glowami ludzi. Zapomnial, ze ma wrocic do domu na kolacje, nie przejmowal sie, ze inni bawiacy sie latawcami odchodzili; jeden za drugim, razem ze swoimi zabawkami wcisnietymi bezpiecznie pod ramiona. Nie przejmowal sie, ze jest sam. W blednacych swietle dnia i wydluzajacymi sie cieniami zdaje sobie w koncu sprawe, ze zbyt dlugo ociagal sie z powrotem do domu, a ksiezyc juz zaczyna wschodzic ponad drzewa w parku. Po raz pierwszy jest to wiosenny ksiezyc, nadety i pomaranczowy na miejsce tego zimnego i bialego, ale Brandy nie zwraca na to uwagi, jest swiadomy jednego: zostal na dworze zbyt dlugo i jego ojciec pewnie mu za to wleje... a ciemnosc zapada. W szkole smial z fantastycznych opowiesci swoich kolegow o wilkolaku. Mowili, ze w zeszlym miesiacu zabil elektryka, Stelle Randolph dwa miesiace temu, Arnie' go Westruma w Styczniu. Ale teraz nie jest mu do smiechu. Gdy ksiezyc zamienia kwietniowy zmierzch w krwawa jasnosc, historie te wydaja sie prawdziwe. Zaczyna nawijac szpagat na szpule, tak szybko jak tylko moze, przyciagajac wpatrzonego w ciemniejace niebo Sepa. Za szybko nawija sznurek, a wiatr nagle przycicha. W rezultacie latawiec zaczyna oddalac sie. Brandy idzie za nim nawijajac sznurek, zerkajac nerwowo przez ramie... i nagle szpagat zaczyna sie szarpac i ruszac w jego rekach, rzucac do tylu i do przodu. Przypomina mu to walke z ryba, z wielka sztuka, jaka odbyl pewnego dnia w nad Tarker Stream. Patrzy na latawiec marszczac brwi i nagle linka urywa sie. Rozrywajacy ryk przepelnia nagle niebo, a Brandy Kincaid krzyczy. Teraz wierzy. O tak, teraz wierzy, ale jest juz za pozno, a jego krzyk ginie w tym przerazajacym ryku, ktory nagle staje sie wzbudzajacym dreszcz skowytem. Wilk biegnie prosto na niego, biegnie na dwoch nogach, ma skoltunione, rude futro; swiecace niczym zielone lampy oczy, a w jednej lapie- lapie z ludzkimi palcami i pazurami w miejscach gdzie powinny byc paznokcie- trzyma nalezacego do Brande' go latawiec- sepa. Zabawka jak szalona powiewa na wietrze. Brandy odwraca sie, zeby biec, ale oschle ramiona otaczaja go; czuje cos jakby krew i cynamon, a nastepnego dnia zostaje znaleziony podparty o Pomnik Ofiar Wojny, bez glowy i z Sepem w jednej ze sztywnych dloni. Latawiec powiewa, jakby probowal wzleciec do nieba, jakby chcial sie wyrwac z tej imprezy, chory i przerazony. Powiewa, bo wlasnie podniosl sie wiatr. Powiewa, jakby wiedzial, ze to dobry dzien dla latawcow. Maj W wigilie Niedzielnego Przyjscia w Kosciele Laski Baptystow, wielebny Lester Lowe mial koszmar, z ktorego budzi sie roztrzesiony i zlany potem, wpatrujac sie w waskie okienka swojej plebani. Po drugiej stronie ulicy widac kosciol. Przez okna wpada srebrzyste swiatlo ksiezyca i przez chwile wielebny spodziewa sie ujrzec wilkolaki o ktorych szeptali miejscowi dziwacy. Potem zamyka oczy i blagajac o przebaczenie za to, ze przez chwile zwatpil, konczy zaczeta modlitwe slowami, ktorych nauczyla go matka: "Na Litosc Boska, Amen". Ale ten sen... Snil, ze odprawia jutrzejsza msze z okazji Niedzielnego Przyjscia. Kosciol, jest zawsze w ten dzien, jest pelny, kazda lawa jest zajeta ( tylko najstarsi mieszkancy miasteczka nadal nazywaja to swieto Niedzielnego Siedzenia W Domu ). Nie tak jak w zwyczajna niedziele, kiedy to musi patrzec jak wiekszosc miejsc jest prawie pusta. W swoim snie celebruje msze z zaangazowaniem jakie rzadko zdarza mu sie w rzeczywistosci ( ma zwyczaj mowic monotonnie, co moze byc przyczyna tak drastycznego spadku frekwencji w ostatnich 10 latach ). Dzisiejszego ranka jednak jego slowa zostaly natchnione Zielonoswiatkowym Ogniem i nagle uswiadamia sobie, ze odprawia najbardziej doniosla ceremonie w swoim zyciu, ktorej temat brzmi: "BESTIA KROCZY POSROD NAS". Pochloniety przekazaniem glownej mysli, nie zdaje sobie sprawy, ze jego glos staje sie silniejszy, a jego slowa zaczely nabierac rytmicznego brzmienia. Bestia jest wszechobecna, mowi. Potezny Szatan moze byc wszedzie. Na zabawie szkolnej. Moze kupowac w sklepie paczke Marlboro i zapalniczke gazowa Bic. Moze stac naprzeciwko Apteki Brightona i jedzac Slim Jima czekac az na dworzec wjedzie autobus Greyhounda z Bangor. Bestia moze stac kolo ciebie na koncercie lub jesc szarlotke w "Przekas i Pogadaj" na Main Street. Tak, Bestia - Intonuje, a jego glos przechodzi w rytmiczny szept. Wszystkie oczy skupione sa na jego osobie. Usidlil ich. Uwazajcie na Bestie, o bracia, bo moze sie do was usmiechac i zapewniac ze jest waszym sasiadem, ale jej zeby sa ostre, a oczy poruszaja sie w niepokojacy sposob. Po tym ja poznacie. To Bestia. Ona tu jest, tu ,w Tarker's Mill. Ona Tu przerywa swoja elokwentna mowe, poniewaz cos dziwnego zaczyna sie dziac w jego pogodnym do tej pory kosciele. Zgromadzeni zaczynaja sie zmieniac, a on z przerazeniem zdaje sobie sprawe, ze przemieniaja sie w wilkolaki. Wszyscy ktory sie zebrali, trzysta osob: Victor Bowle, grubawy czlowieczek, z pobladla twarza...jego skora nabiera brazowej barwy, twardnieje, pokrywa sie wlosami. Violet MacKenzie, stara panna uczaca gry na fortepianie...jej szczuple cialo nadyma sie, rozszerza, jej cieniutki nosek rozplaszcza sie. Opasly nauczyciel nauk przyrodniczych Elbert Freeman staje sie jeszcze wiekszy, jego lsniaca, niebieska koszula rozdziera sie, a kleby wlosow wylatuja w powietrze niczym zawartosc starej kanapy ! Jego miesiste wargi rozchodza sie, ukazujac kly wielkosci fortepianowych klawiszy ! Bestia, wielebny Lowe probuje wykrztusic to we snie, ale nie moze wydobyc z siebie zadnego slowa. Kiedy widzi jak diakon baptystow Cal Blodwin, posuwajac sie wzdluz glownego przejscia, z glowa przekrzywiona na jedna strone, warczac i powloczac nogami gubi pieniadze ze srebrnej tacy, w przerazeniu, chwiejnym krokiem odsuwa sie od ambony. Violet Mackenzie rzuca sie na niego i oboje gryzac sie i wrzeszczac w nieludzki sposob, zaczynaja tarzac sie po ziemi. Kiedy reszta dolacza do nich, a odglosy w kosciele zaczynaja przypominac te, ktore zwierzeta w ZOO wydobywaja z siebie kiedy nadchodzi czas ich karmienia, wielebny Lowe krzyczy niczym w ekstazie: "Bestia ! Bestia jest wszedzie ! Wszedzie ! Wsze...". Ale jego glos nie jest juz jego glosem, zmienia sie w cos na ksztalt warczenia, a kiedy spoglada w dol, widzi ze jego rece wystajace z rekawow sutanny, zmienily sie w lapy zakonczone pazurami. I wtedy sie budzi. To tylko sen, pomyslal kladac sie z powrotem na lozku. Dzieki Bogu, to tylko sen. Ale kiedy rano, w dzien Niedzielnego Przyjscia, tuz po nocy na ktora przypadala pelnia ksiezyca, otwiera drzwi swojego kosciola, wie ze to co ukazuje sie jego oczom to nie jest sen. Rozszarpane cialo wieloletniego dozorcy, Clyde'a Corlissa, lezy przewieszone przez ambone glowa w dol. Obok lezy szczotka. Ale to wcale nie jest sen. Wielebny Lowe chcialby zeby tak bylo. Nabiera powietrza w pluca i zaczyna krzyczec. W tym roku wiosna ponownie zawitala do miasteczka, ale tym razem przyszla z nia Bestia. Czerwiec W najkrotsza noc roku, Alfie Knopfler, ktory jest wlascicielem "Przekas i Pogadaj"- jedynej kawiarni w Tarker Mill- poleruje swoja dluga lade firmy Formica, az do oslepiajacego blysku. Rekawy jego bialej koszuli sa zawiniete za jego umiesnione i wytatuowane ramiona. Kawiarnia w tej chwili jest kompletnie pusta i gdy konczy polerowac lade, zamysla sie na chwile wpatrzony w ulice na zewnatrz. Przypomina sobie, ze kiedys pewnego pachnacego, wczesnoletniego wieczora jak ten, przestal byc prawiczkiem. Jego dziewczyna byla wtedy Arlene McCune, ktora obecnie jest pania Arlene Bessey i zona jednego z najbardziej obiecujacych, mlodych prawnikow w Bangor. Boze, jak ona sie wtedy ruszala na tylnym siedzeniu jego samochodu i jak pieknie wowczas pachniala noc. Drzwi stoja otworem wpuszczajac do srodka fale promieni ksiezycowych. Alfie sadzi, ze kawiarnia dlatego jest pusta, bo ludzie boja sie bestii, ktora zwykla grasowac przy pelni ksiezyca. Jednak on nie jest wystraszony, ani zmartwiony. Nie jest wystraszony, bo wazy ponad 110 kilogramow, a wiekszosc tej masy stanowia dobre, stare miesnie, ktore wyhodowal podczas sluzby w marynarce. Nie jest tez zmartwiony, poniewaz wie, ze jego stali klienci przyjda jutro z samego rana na porcje sadzonego jajka z frytkami i kawe. "Moze zamkne dzisiaj troche wczesniej"- mysli sobie- "Wylacze ekspres do kawy, pozamykam wszystko i wezme sobie szesciopak. Po wstapie do kina dla zmotoryzowanych na drugi seans. Czerwiec, czerwiec, pelnia ksiezyca- dobra noc, zeby wypic kilka piw i obejrzec cos w kinie. Dobra noc, zeby powspominac wydarzenia z przeszlosci. Kieruje sie ku ekspresowi do kawy, kiedy otwieraja sie drzwi. Aflie odwraca sie zrezygnowany. "Czesc! Jak sie masz?" - pyta sie goscia, bo jest to jeden z jego stalych klientow, jednak bardzo rzadko widzi go tutaj pozniej niz po dziesiatej rano. Klient kiwa glowa i zamieniaja miedzy soba pare przyjacielskich slow. "Kawy?"- pyta Alfie. "Poprosze". No, coz moze jeszcze zdaze na pozniejszy seans- mysli Alfie odwracajac sie ku ekspresowi do kawy. Klient nie zachowuje sie jakby mial zostac tu na dlugo. Wyglada na zmeczonego lub na chorego. Nagle Alfie doznaje szoku i oglupialy wpatruje sie w gladka powierzchnie automatu do kawy. Ekspres, zreszta jak wszystko inne w "Gadaj i Przezuwaj", jest starannie wypolerowany i jego stalowa tafla odbija wszystko jak lustro. Wlasnie w tej gladkiej i wypolerowanej powierzchni Alfie widzi cos nieprawdopodobnie wstretnego. Jego klient, ktos kogo widzi codziennie, ktos kogo kazdy w Tarker Mill widzi codziennie, zmienia sie. Twarz klienta w jakis sposob przemieszcza sie, topnieje, grubieje , rozszerza sie. Bawelniana koszula klienta rozciaga sie, rozciaga... i nagle zaczyna pekac w szwach. Alfiemu Kopfler' owi absurdalnie kojarzy sie to z tym programem "Niewiarygodny Halk", ktory tak lubi ogladac jego maly siostrzeniec Ray. Przyjemna i poczciwa twarz klienta zaczyna stawac sie twarza bestii. Jego jasnobrazowe oczy, zaczynaja jasniec; staja sie straszliwie zloto- zielone. Klient wrzeszczy...ale krzyk zamiera i staje sie rozrywajacym rykiem furii. To cos- istota, Bestia, wilkolak czymkolwiek to jest- maca rekami gladka powierzchnie lady i przewraca cukiernice. Kiedy naczynie toczy sie po blacie, rozsypujac cukier, Bestia chwyta za nie -ciagle glosno zawodzac- i roztrzaskuje na scianie, gdzie wypisane sa specjalnosci kawiarni. Alfie obraca sie dookola i straca biodrem ekspres z polki. Automat spada na ziemie z glosnym brzekiem, rozpryskujac wszedzie goraca kawe i parzac Alfiemu kostki. Krzyczy z bolu i strachu. Tak, teraz sie boi. Juz zapomnial o swoich 110 kilogramach solidnych miesni, nie pamieta juz o swoim siostrzencu Rayu, zapomnial nawet o swoim stosunku z Arlene McCune na tylnim siedzeniu samochodu. Teraz jest tylko bestia, przypominajaca potwora z taniego horroru, ktore oglada sie w kinie dla zmotoryzowanych. Potwora, ktory wyszedl z ekranu. Bestia skacze na Alfiego, on probuje zrobic unik, ale potyka sie o przewrocony ekspres i rozklada sie na czerwonym linoleum. Kolejny przejmujacy ryk, powodz cieplego zoltego oddechu, i wielki, czerwony bol gdy szczeki stworzenia zanurzaja sie w miesniach jego plecow i rozrywaja je ze straszliwa sila. Krew zalewa podloge, lade, ruszt. Alfie chwieje sie na nogach, z wielka, rozszarpana i sikajaca krwia rana na plecach. Probuje krzyczec, a biale swiatlo ksiezyca, letniego ksiezyca, wpada przez okno i oslepia jego oczy. Bestia znow skacze na niego. Swiatlo ksiezyca to ostatnia rzecz, ktora widzi Alfie. Lipiec Odwolali czwartego lipca. Zadziwiajaco malo wspolczucia okazuja Maty'emu Coslow'owi jego najblizsi, kiedy mowi im o tym. Byc moze nie rozumieja jak wielki jest jego zal. "Nie badz niemadry" mowi szorstko matka - czesto mowi do chlopca w ten sposob, a kiedy musi sobie w jakis sposob wytlumaczyc swoja szorstkosc, wmawia sobie, ze nie moze rozpieszczac dzieciaka tylko dlatego, ze jest niepelnosprawny, ze spedzi reszte swego zycia na wozku inwalidzkim. "Poczekaj do nastepnego roku !" - mowi ojciec poklepujac go po plecach. " Za rok bedzie sto razy fajniej niz byloby teraz. O tak, kurka wodna, sto razy wspanialej. Zobaczysz, maly ! Tak, tak." Herman Coslaw jest nauczycielem wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Tarker's Mill, i prawie zawsze mowi do swojego syna glosem, ktory Marty nazywa glosem Serdecznego Kumpla. Czesto powtarza tez "Tak, tak !". Prawda jest taka, ze Marty troche dziala Hermanowi na nerwy. Herman zyje w swiecie zywotnych, aktywnych dzieciakow ktore sie scigaja, graja w baseball, plywaja ...Czasami jednak podnosi wzrok i posrod tego wszystkiego widzi Marty'ego, siedzacego na wozku inwalidzkim i obserwujacego. To irytuje Hermana, a kiedy jest tym zdenerwowany, ryczy swoim glosem Serdecznego Kumpla i mowi "Tak, tak !" albo "kurka wodna" i nazywa Marty'ego "malym rozbrykanym urwisem" . "Ha, ha, wiec ostatecznie nie masz tego, co chciales !" smieje sie jego starsza siostra, kiedy stara sie jej wytlumaczyc, jak bardzo oczekiwal tego wieczoru, jak bardzo czeka na ten dzien kazdego roku. Bukiety swiatla na niebie nad Ratuszem, jasne wybuchy jasnosci poprzedzane gluchym odglosem KER-WHAMP ! ktory odbija sie miedzy niskimi wzgorzami. Kate jest o trzy lata starsza od dziesiecioletniego Marty'ego i jest przekonana, ze wszyscy kochaja go tylko dlatego, ze nie potrafi chodzic. Jest zadowolona, ze pokazy sztucznych ogni zostaly odwolane. Nawet dziadek, na ktorego wspolczucie liczyl Marty, nie jest specjalnie przejety. "Nykt nie mloze lodwolac 4 lipca, chlopcze" mowi z ciezkim, slowackim akcentem. Siedzial na werandzie, kiedy Marty, pokonujac drzwi frontowe, podjechal do niego swoim bzyczacym, zasilanym na baterie wozkiem inwalidzkim, zeby z nim porozmawiac. Dziadek usiadl ze szklanka wodki w dloni, spogladajac na trawiasta sciezke prowadzaca do lasu. Dzialo sie to dwa dni temu, drugiego lipca. "Lodwolali tilko zwikle plokazy sztucznych logni. Zreszta, wiesz dlaczegu." Marty wiedzial. Z powodu mordercy. W gazetach nazywali go Ksiezycowym Morderca. Marty slyszal wiele plotek, zanim lekcje sie skonczyly i zaczelo sie lato. Wiele dzieciakow mowilo, ze Ksiezycowy Morderca, nie jest zadnym prawdziwym mezczyzna, ale jakims nadprzyrodzonym stworzeniem. Byc moze wilkolakiem. Marty nie wierzyl w to - wilkolaki sa tylko w horrorach - ale uwazal, ze grasuje jakis maniak, ktory pala zadza zabijania, kiedy tylko ksiezyc jest w pelni. A pokaz sztucznych ogni zostaly odwolane ze wzgledu ich przekleta godzine policyjna. W styczniu, siedzac przy drzwiach frontowych i wygladajac na werande, patrzac jak przejmujacy, lodowaty wiatr miota welonami sniegu wzdluz zmrozonej ziemi, lub stojac przy drzwiach frontowych, sztywny jak statua, unieruchomiony przez specjalistyczne protezy na nogach, patrzac jak inne dzieci wciagaja sanki na Wzgorze Wrighta, rozmyslal o pokazie sztucznych ogni, ze bedzie to cos cudownego. Myslal o cieplym letnim wieczorze, zimnej Coli, tworzacych mlynki rozach ognia rozswietlajacych ciemnosc i ulozonej z Rzymskich Swiec Amerykanskiej fladze. Ale teraz pokaz zostal odwolany....i niewazne co wszyscy mowia, ze Marty jest nudny. On czuje, ze tak naprawde to jest jego swieto. Tylko wujek Al., ktory wpadl niespodziewanie do miasteczka poznym rankiem, aby wraz z rodzina zjesc tradycyjnego lososia ze swiezym groszkiem, zrozumial. Wysluchal go z uwaga po lunchu, stajac na plytkach werandy, ubrany w kapielowki ( reszta plywala i smiala sie w nowym basenie Coslaw'ow po drugiej stronie domu ). Marty skonczyl i spojrzal z niepokojem na wujka Ala. "Wiesz o czym mowie ? Rozumiesz ? To nie ma nic wspolnego z moim kalectwem, tak jak mowi Katie, albo z tym, ze Amerykanom pokazy sztucznych ogni przewrocily w glowie, jak mysli dziadek. To po prostu nie w porzadku, gdy czekasz na cos z utesknieniem tak dlugo....to nie jest w porzadku, gdy Victor Bowle i kilku glupkow z ratusza nagle wyskakuje z takim pomyslem i wszystko odbieraja. Zwlaszcza gdy jest to cos, czego pragniesz. Rozumiesz ?" Przez krotka chwile wujek rozwazal pytanie Marty'ego. Na tyle dluga jednak, aby Marty uslyszal wibrujacy dzwiek trampoliny na koncu basenu i serdeczny okrzyk taty: "Swietnie Katie ! Tak, tak ! Napraaaaawde swietnie !". Potem wujek Al Powiedzial cicho: "Oczywiscie, ze wiem. Moze mozesz urzadzic swoj wlasny Czwarty Lipca." "Moj wlasny Czwarty Lipca ? Jak to ?" "Podjedz do mojego samochodu, Marty. Mam cos dla ciebie..... chodz, pokaze ci. I odszedl kroczac betonowa sciezka okrazajaca dom zanim Marty zdazyl sie zapytac co ma na mysli. Jego wozek inwalidzki zabrzeczal i ruszyl na podjazd, pozostawiajac w tyle rozesmiane krzyki, pluski i glosne kadummmm trampoliny. Pozostawiajac huczacy glos Serdecznego Kumpla jego taty. Szczek protez oraz niski, miarowy odglos wozka, ktory towarzyszyl mu praktycznie przez cale zycie byly dla niego teraz muzyka. Wujek Al mial nisko zawieszonego Mercedesa Cabrio. Marty wiedzial, ze jego rodzice nie sa zachwyceni tym samochodem ( "smiercionosna pulapka za 28 tysiecy dolarow"), ale Marty go uwielbial. Kiedys nawet wujek Al. wzial go na przejazdzke po bocznych drogach, ktore przecinaly Tower's Mill i jechal bardzo szybko - siedemdziesiat albo nawet osiemdziesiat mil na godzine. Nie powiedzial Marty'emu jak szybko pedzili. "Jesli nie wiesz, nie bedziesz sie bal", powiedzial. Ale Marty nie byl przerazony. Nastepnego dnia brzuch bolal go ze smiechu. Wujek Al wyciagnal cos ze schowka na rekawiczki i gdy Marty podjechal i zatrzymal sie obok samochodu, polozyl gruba, celofanowa paczke na jego wychudzonych udach. "Trzymaj maly" powiedzial. "Szczesliwego Czwartego Lipca." Pierwsza rzecza, jaka Marty zobaczyl byly chinskie znaczki na opakowaniu. Pozniej spojrzal na to co bylo w srodku i jego serce zaczelo bic mocniej, jakby chcialo sie wyrwac z piersi. Celofanowa paczka byla pelna sztucznych ogni. "Te, ktore wygladaja jak piramidy to Twizzery", powiedzial wujek Al. Marty, calkowicie oniemialy z radosci, chcial cos powiedziec, ale zadne slowa nie wydostawaly sie z jego ust. "Podpal lont, postaw je i beda rozpylac tyle kolorow ile jest w oddechu smoka. Tuby z wystajacymi z nich cienkimi patyczkami to rakiety odpalane z butelek. Wsadzasz w pusta butelke Coli i gotowe. Te male to fontanny. Sa jeszcze dwie Rzymskie swiece ...no i oczywiscie paczka petard. Ale te najlepiej odpal jutro." Wujek Al rzucil okiem w kierunku basenu skad dochodzily wesole odglosy. "Dziekuje !" Marty w koncu mogl zaczerpnac powietrza, "Dziekuje, wujku !" "Tylko nie mow mamie skad je masz", powiedzial wujek. "Wiesz o co biega, nie ?" "Tak, tak !" wybakal Marty, choc tak naprawde nie mial pojecia co ma bieganie do pokazu sztucznych ogni. "Ale jestes pewien, ze ich nie chcesz, wujku ?." "Moge miec ich wiecej", powiedzial wujek Al. "Znam pewnego czlowieka z Brighton. Bedzie handlowal nimi az do zmroku." Polozyl dlon na glowie Marty'ego. "Poczekaj ze swoim Czwartym Lipca, az wszyscy pojda spac. Nie odpalaj zadnej z tych glosnych, bo ich pobudzisz. I na Milosc Boska nie rozwal sobie reki, bo inaczej moja starsza siostra juz nigdy sie do mnie nie odezwie." Wujek Al rozesmial sie, wpakowal sie do swojego samochodu i odpalil z rykiem silnik. Podniosl reke na wpol salutujac Marty'emu i odjechal podczas gdy chlopak nadal probowal wyjekiwac podziekowania. Siedzial tam przez chwile, patrzac za wujkiem, przelykajac sline i z trudem powstrzymujac sie przed placzem. Potem schowal paczke fajerwerkow pod koszulke i wrocil do domu i swojego pokoju. Myslami byl juz przy nadchodzacej nocy, podczas ktorej wszyscy beda spali. Jako pierwszy polozyl sie tego dnia do lozka. Matka wchodzi i caluje go na dobranoc ( szorstko, nie patrzac na jego paleczkowate nogi pod koldra ). "Dobrze sie czujesz ?" "Tak, mamo" Matka zawiesza glos, tak jakby chciala cos jeszcze powiedziec, a potem delikatnie kreci glowa i wychodzi. Wchodzi jego siostra. Nie daje mu buziaka, za to zbliza swoja glowe do jego, tak ze moze poczuc zapach chloru z jej wlosow i szepcze: "Widzisz ? Nie zawsze dostajesz to co chcesz tylko dlatego, ze jestes ulomny." "Jeszcze sie mozesz zdziwic co bede mial", mowi delikatnym glosem, a ona przyglada sie mu przez chwilke z lekka podejrzliwoscia i wychodzi. Na koncu wchodzi jego ojciec i siada na lozku Marty'ego. Mowi do niego glosem Serdecznego Kumpla. "Wszystko w porzadku, chlopcze ? Polozyles sie dzis dosyc wczesnie. Bardzo wczesnie." "Po prostu jestem troche zmeczony, tato". "OK." Klepie jedna z wyniszczonych nog Marty'ego, nieswiadomie krzywiac sie przy tym, a potem szybko wstaje. "Przykro mi z powodu pokazu, poczekaj do nastepnego roku ! Tak, Tak kurza twarz! Na twarzy Marty'ego pojawia sie nikly, tajemniczy usmieszek. Pozniej czeka, az wszyscy pojda spac. Trwa to calkiem dlugo. Telewizor gra i gra w salonie, podlozone smiechy w serialu czasem uzupelnia piskliwy chichot Katie. Z toalety w pokoju dziadka slychac odglos spuszczanej wody. Matka Marty'ego rozmawia przez telefon, zyczy komus szczesliwego swieta Czwartego Lipca, mowi, ze tak, to przykre, ze pokaz sztucznych ogni zostal odwolany, ale zwazywszy na okolicznosci, kazdy chyba rozumie dlaczego tak musialo sie stac. Tak, Marty jest zawiedziony. Nagle, pod koniec rozmowy zaczyna sie smiac, a kiedy tak sie smieje, jej glos nie brzmi szorstko. Prawie nigdy nie smieje sie w obecnosci Mary'ego. Z czasem, jak 19.30 zmienia sie w 20.00, a pozniej 21.00, jego rece wedruja pod koldre, aby zbadac czy aby na pewno celofanowa torebka z fajerwerkami nadal tam jest. Okolo 21.30, kiedy ksiezyc jest juz na tyle wysoko, ze zaglada przez okno i oblewa pokoj srebrzystym swiatlem, dom powoli sie wycisza. Telewizor gasnie. Katie idzie do lozka, protestujac, ze jej przyjaciele moga w lecie siedziec do poznej nocy. Rodzice Marty'ego siedza w saloniku jeszcze przez chwilke i rozmawiaja, ale slychac tylko niewyrazne glosy. I... ...i moze zapadl w sen, gdyz kiedy po raz kolejny dotyka cudownej torby z fajerwerkami, uswiadamia sobie, ze dom jest calkowicie wyciszony, a ksiezyc stal sie jeszcze bardziej jasny - tak jasny, ze moze rzucac cienie. Wyciaga torebke i znalezione wczesniej pudelko zapalek.Wpuszcza koszule od pizamy w spodnie i wklada do niej torbe i zapalki. I przygotowuje sie do wyjscia. To oczywiscie cale przedsiewziecie dla Marty'ego, ale nie az tak bolesne, jak wiekszosc ludzi sadzi. Nie ma czucia w nogach, wiec nie czuje bolu. Chwyta za zaglowek lozka chodzi ale nie i podciaga sie do pozycji siedzacej, a wtedy przesuwa nogi za krawedz lozka, jedna po drugiej. Robi to jedna reka, druga przytrzymujac porecz przymocowana do lozka i biegnaca wzdluz calego pokoju. Kiedys jak probowal przeniesc nogi oburacz, bez zadnego oparcia, wykonal tylko salto na leb na szyje ladujac na podlodze. Na odglos upadku wszyscy sie zbiegli. "Ty glupi domorosly akrobato- wyszeptala wprost do jego ucha Katie, kiedy podniesiono go na krzeslo, trzesacego sie, ale w smiejacego sie troche wariacko, mimo opuchlizny na skroni i peknietej wargi. "Chciales sie zabic ? Co ?" I wybiegla z pokoju z placzem. Kiedy juz siada na skraju lozka, wyciera rece o koszulke, aby byly suche i zeby sie nie slizgaly. Potem, uzywajac poreczy przesuwa sie az do swojego wozka. Jego bezuzyteczne, przypominajace konczyny stracha na wroble nogi, ciagna sie za nim. Swiatlo ksiezyca jest juz na tyle jasne, ze rzuca na podloge tuz za nim jego cien, ciemny i kruchy. Jego wozek jest ustawiony na hamulcu, takze z latwoscia udaje mu sie wdrapac na niego. Robi przerwe, lapie oddech, sluchajac ciszy panujacej w domu. Nie odpalaj zadnej z tych glosnych, powiedzial wujek Al., i Marty wsluchujac sie w cisze domu wie, ze mial racje. Urzadzi Czwartego Lipca dla siebie i zatrzyma ten fakt tylko dla siebie tak, zeby nikt sie nie dowiedzial. Przynajmniej do jutra kiedy wszyscy odkryja na werandzie osmalone lonty twizzerow i zuzyte fontanny, ale wtedy to juz nie bedzie mialo znaczenia. Tak wiele kolorow jak jest w oddechu smoka, powiedzial wujek Al. Ale Marty uwaza ze nie ma zadnego przepisu prawnego, ktory zabrania odpalania oddechu smoka po cichu. Zwalnia hamulec i przelacza dzwignie zasilania. Male, rubinowe oczko, to ktore oznacza ze baterie sa pelne, pojawia sie w ciemnosci. Marty wciska przycisk "SKREC W PRAWO" i wozek zwraca sie w prawym kierunku. Tak, tak. Kiedy stoi naprzeciwko werandy, wciska "DO PRZODU". Wozek rusza powoli, brzeczac cichutko. Marty rozsuwa podwojne drzwi, ponownie naciska "DO PRZODU" i wyjezdza na zewnatrz. Rozdziera cudowna paczke fajerwerkow, a potem przerywa na chwile, zauroczony letnim wieczorem - sennym cykaniem swierszczy i aromatyczna bryza, ktora leciutko porusza liscmi z drzew na skraju lasu, prawie nieziemska poswiata ksiezyca. Juz dluzej nie moze czekac. Wyciaga weza, zapala zapalke, podpala lont, i w zauroczeniu patrzy jak ognik pryska zielono - niebieskimi iskrami i w magiczny sposob sie powieksza, wypluwajac z ogona skrecajace sie plomienie. Czwarty Lipca, mysli, a jego oczy rozlsniewaja. Czwarty Lipca, Czwarty Lipca, szczesliwego Czwartego Lipca, zycze sam sobie. Jasny plomien weza zaczyna sie nierowno palic, zanika, gasnie. Marty odpala jeden z trojkatnych twizzerow i przyglada sie jak strzela ogniem tak zoltym jak koszula do golfa jego taty. Zanim gasnie, Marty zapala jeszcze jedna, tym razem z ogniem popielato-czerwonym przypominajacym roze rosnace obok plotu wzdluz nowego basenu. Noc zaczyna wypelniac wspanialy zapach zuzytego prochu, roztaczany przez wiejacy wiatr. Zaraz potem wyciaga po omacku plaskie pudelko petard i otwiera je, jeszcze zanim zdal sobie sprawe, ze gdyby je odpalil nastapilaby katastrofa - ich przerywany, przypominajacy serie z karabiny maszynowego huk zbudzilby cale sasiedztwo: ogien, powodz, alarm, zbiegowisko. Wszystko po kolei, a potem najprawdopodobniej 10-cio letni Marty Coslaw mialby przechlapane az do swiat. Wpycha Czarne Koty miedzy kolana, ponownie siega do torby i wyciaga najwiekszego z twizzerow - Najwiekszego Twizzera Na Swiecie jesli taki w ogole istnieje. Jest prawie tak samo wielki jak jego zacisnieta piesc. Zapala go w uczuciem przerazenia i zachwytu po czym przewraca je na bok. Czerwone niczym ogien piekielny swiatlo wypelnia noc....i wlasnie to zmieniajace pozycje, goraczkowe swiatlo sprawia, ze Marty widzi, ze krzaki na skraju lasu tuz za weranda zaczynaja sie trzasc i rozwierac. Slychac niski odglos, na wpol kaszel, na wpol warczenie. Pojawia sie Bestia. Przez chwile stoi na u podloza trawnika i wyglada jako wachala powietrze...a potem powloczac nogami zaczyna zbiegac ze zbocza w kierunku Marty'ego, siedzacego na w swoim wozku inwalidzkim. Oczy mu sie wybrzuszaja, gorna czesc jego ciala zmniejsza sie, wciskajac sie w krzeslo. Bestia jest zgarbiona, ale widac wyraznie, ze idzie na dwoch nogach. Idzie tak jak chodzi czlowiek. Czerwone swiatlo twizzera slizga sie po jej zielonych oczach niczym piekielny ognik. Zbliza sie powoli, jej szerokie dziurki od nosa rytmicznie powiekszaja sie i zmniejszaja. Wyczuwajac modlitwe, prawie na pewno wyczuwajac w tej modlitwie slabosc. Marty czuje jej zapach, jej wlosy, jej pot, dzikosc. Kolejne chrzakniecie. Jej gruba, gorna warga koloru watroby, podnosi sie ukazujac jej podobne do klow zeby. Jej futro ma matowy, srebrno - czerwony kolor. Prawie go dosiegla - jej szponiaste lapy, tak bardzo ludzkie i nieludzkie zarazem, siegajace do jego gardla - kiedy chlopiec przypomnial sobie o pudelku petard. Prawie nieswiadomy, tego co robi zapala zapalke i przyklada do glownego lontu. Pojawiaja sie goraca linia czerwonych iskierek, ktore opalaja delikatne wloski na zewnetrznej stronie dloni, kruszac je. Wilkolak przez moment traci rownowage, cofa sie i wydaje pytajace chrzakniecie, przez chwile przypominajac tym, podobnie jak dlonmi, czlowieka. Marty rzuca paczke petard prosto w jej twarz. Wybuchaja z wielkim hukiem, powodujac eksplozje swiatla i dzwieku. Bestia wydaje z siebie skrzeczacy wrzask pelen bolu i wscieklosci. Chwiejnym krokiem cofa sie, wymachujac pazurami na wybuchy powodujace, ze male ziarenka plonacego prochu wnikaja pod skore jej twarzy. Marty widzi jak w jednym z jej przypominajacych lampki zielonych oczu pojawia sie przerazenie, kiedy w jednym czasie z przerazliwym grzmotem KA - POW eksploduja kolo jej pyska cztery petardy. Teraz jej krzyki przypominaja zwykla agonie. Przeciaga pazurami po twarzy, skowyczac, a kiedy zapalaja sie pierwsze swiatla w domu Coslowow, odwraca sie i posuwajac sie skokami naprzod wzdluz trawnika kieruje sie w strone lasu, pozostawiajac za soba tylko swad nadpalonej siersci i pierwsze zdezorientowane okrzyki strachu dochodzace z domu. "Co to bylo ?", Glos jego matki pozbawiony jest cienia szorstkosci. "Kto tam , do diabla ?" Glos jego ojca nie brzmi jak glos Serdecznego Kumpla. "Marty ?" Kate, jej drazy glos wcale nie brzmi podle. "Marty, wszystko w porzadku ?" Dziadek spi nadal, nieswiadomy co sie dzieje. Marty wraca do normalnej pozycji na wozku, podczas gdy zywot duzego czerwonego twizzera powoli chyli sie ku koncowi. Jego swiatlo teraz jest lagodne i rozowe niczym wczesny wschod slonca. Jest zbyt zszokowany, zeby plakac. Ale jego szok nie jest dla niego tylko calkowicie mrocznym, ponurym przezyciem, pomimo nawet faktu, ze nastepnego dnia jego rodzice pozbyli sie go wysylajac w odwiedziny do wujka Jima i ciotki Ide w Stowe, w Vermont, gdzie zostanie az do konca letnich wakacji ( za zgoda policji, ktora uznala ze Ksiezycowy Morderca moze sprobowac jeszcze raz, aby go uciszyc). Wielkie uczucie triumfu. Jest silniejsze od szoku. Spojrzal Bestii prosto w jej przerazajaca twarz i przezyl. I jest w nim prosta, dziecieca radosc, podobnie jak cicha radosc. Juz nigdy nie bedzie mogl komunikowac sie z innymi ludzmi, nawet z wujkiem Alem, ktory moglby go zrozumiec. Czuje radosc, bo pokaz sztucznych ogni ostatecznie sie odbyl. I podczas gdy jego rodzice niepokoja sie i zastanawiaja sie nad jego stanem psychicznym, czy nie mial urazow po tym doswiadczeniu, Marty Coslaw doszedl do wniosku, ze to bylo najlepsze swieto Czwartego Lipca ze wszystkich. Sierpien "Oczywiscie, ze to byl wilkolak" zapewnia konstabl Neary. Mowi zbyt glosno - moze to kwestia przypadku, ale raczej wygladalo to tak jakby ta przypadkowosc byla zamierzona - i cala gadanina w "Zakladzie Fryzjerskim Stana" ustaje. Jest srodek sierpnia, najbardziej goracego w Tarker's Mill od lat, a dzisiaj przypada pierwszy wieczor po pelni ksiezyca, wiec cale miasteczko wstrzymuje oddech, czeka. Konstabl Neary mierzy ze swojego miejsca wszystkich zgromadzonych. Siedzi na srodkowym krzesle w zakladzie Stana Pelky'ego i kontynuuje swoja wypowiedz. Stara sie mowic obciazajaco i pojednawczo zarazem, odwolujac sie przy tym do psychologii oraz wszystkiego tego co przypomnial sobie z czasow szkolnych ( Neary to duzy, muskularny mezczyzna, to on zdobywal wiekszosc przylozen dla swojej szkolnej druzyny Tarker's Mill Tigers, za to ze sprawdzianow dostawal same 4 i nie mial ani jednej 3 ) "Sa ludzie, ktorzy skladaja sie jakby z dwoch osob. Rozumiecie, maja jakby rozdwojona osobowosc. Pieprzone swiry." Przerywa, aby ocenic wartosc milczenia jakie zapadlo, ciszy wyrazajacej aprobate i szacunek, a potem kontynuuje: "Mysle, ze ten facet taki jest. Nie wiem czy nawet zdaje sobie sprawe, z tego ze wychodzi i zabija kogos, gdy nastaje pelnia ksiezyca. To moze byc ktokolwiek - kasjer w banku, pracownik stacji benzynowej na jednej z drog do miasteczka, mozliwe nawet, ze ten ktos jest tu teraz z nami. Oczywiscie w takim sensie, ze ma zwierze w srodku, a na zewnatrz jest czlowiekiem. Jesli chodzi wam o to czy mysle, ze jest ktos komu wyrastaja wlosy i wyje do ksiezyca...nie, to bzdury dla dzieciakow." "A co z chlopakiem Coslaw'ow ?" Stan zadaje pytanie, ani na moment nie odrywajac sie od pracy i uwaznie podcinajac wlosy wokol faldy tluszczu u postawy karku Neary'ego. Jego dlugie, ostre nozyczki caly czas tna...ciach...ciach...ciach. "To tylko potwierdza co powiedzialem - Neary odpowiada z nutka irytacji w glosie - to tylko bzdury dla dzieciakow." W rzeczywistosci czuje sie podenerwowany tym co stalo sie z Marty'm Coslowem. Ten chlopak to pierwsza i jak na razie jedyna osoba, ktora widziala to co zabilo szesciu mieszkancow miasteczka, w tym dobrego przyjaciela konstabla Neary'ego Alfiego Knopflera. A czy moze go przesluchac ? Nie. I czy w ogole wie gdzie jest chlopak ? Nie, musial sie zadowolic zeznaniami dostarczonymi przez policje stanowa i musial sie plaszczyc, a nawet bla - kurna - gac, zeby zdobyc choc tyle. Wszystko dlatego, ze jest tylko konstablem w malym miasteczku, kims kogo stanowa policja uwaza za policjancika, ktory nawet sam sobie nie umie zasznurowac butow. Wszystko dlatego, ze nie ma jednej z tych pojebanych czapek z niedzwiadkiem dla niedorozwojow. Rownie dobrze moglby sobie tym podetrzec tylek. Wedlug dzieciaka Coslowow "bestia" miala 7 stop wzrostu, byla naga, pokryta ciemnym owlosieniem na calym ciele. Miala wielkie zeby i zielone oczy i smierdziala jak gowno pantery. Miala lapy z pazuarmi, ktore wygladaly jak ludzkie dlonie. Wydawalo mu sie, ze ma ogon. Ogon , na rany Chrystusa. "Mozliwe" mowi Kenny Franklin, siedzacy na jednym z krzesel utawionych w rzezie pod sciana. "Moze ten koles zaklada cos w rodzaju przebrania. Wiecie, maske i to wszystko." "Nie wierze w to" mowi Neary stanowczo i kreci glowa, zeby podkreslic znaczenie swoich slow. Stan musi szybko cofnac swoje nozyczki, aby nie wbic jednego z ostrzy z kragla falde tluszczu na karku Neary'ego. "Nie prosze pana ! Nie wierze w to. Dzieciak nasluchal sie tych opowiesci o wilkolakach w szkole tuz przed jej zamknieciem na okres letni a pozniej nie mial nic do roboty oprocz siedzenia na wozku i rozmyslania o tym... zastanowcie sie. Widzicie....to wszystko jest takie psycho-kurwa-logiczne. Dlaczego ? Nawet jesli to ty bys wyszedl z krzakow przy swietle ksiezyca, Kenny , chlopak pomyslalby ze jestes wilkiem. Smiech Kenny'ego byl troszeczke nie na miejscu. "Nie" stwierdza ponuro Neary. "Zeznania dzieciak wcale nie sa dobre". W swoim rozgoryczeniu i rozczarowaniu jaki przynioslo za soba przesluchanie Marty'ego Coslawa w domu jego ciotki i wujka w Stowe, konstabl Neart przeoczyl jedna kwestie: "Cztery z nich wybuchly tuz przy jej twarzy - mysle, ze mozna to nazwac twarza - wszystkie jednoczesnie i mysle, ze mogla stracic oko, lewe oko." Gdy konstabl Neary przetrawil ta informacje w glowie - a nie zrobil tego - zasmialby sie nawet bardziej pogardliwie, poniewaz tego upalnego, spokojnego sierpnia 1984 roku, tylko jeden mieszkaniec miasteczka chodzil w opasce na oku, i nie sposob bylo myslec, ze sposrod wszystkich osob, to wlasnie ta jest zabojca. Juz predzej Neary uwierzylby, ze to jego matka jest morderca niz mialby uwierzyc, ze to ta osoba. "Jest tylko jedno rozwiazanie tej sprawy" oswiadcza Neary i wskazuje palcem na czterech czy pieciu mezczyzn siedzacych pod sciana i czekajacych na niedzielne strzyzenie. "Dobra policyjna robota. I to ja mam zamiar byc tym , ktory ja wykona. Kiedy przyprowadze tego goscia, ci z policji stanowej zobacza, ze ten sie smieje kto sie smieje ostatni." Twarz Neary'ego nabiera marzycielskiego wyrazu. "Ktokolwiek to bedzie", mowi "kasjer w banku... pracownik stacji benzynowej... ktos z kim pijecie w lokalnym barze. Porzadnie wykonana robota policyjna przyniesie rozwiazanie tej zagadki. Zapamietajcie moje slowa." Ale dobra robota o ktorej mowil konstabl Neary konczy sie pewnej nocy na rozjezdzie drog z Tower's Mill, kiedy oswietlone swiatlem ksiezyca, wlochate ramie siega do wnetrza jego Dodge'a pick - upa. Towarzyszy temu niskie, sapiace chrzakanie i dziki, przerazajacy smrod, jaki mozna porownac do zapachu w lwiej klatce w ZOO. Jego glowa zostaje przekrecona i policjant spoglada wprost w zielone oko. Widzi owlosiony, ociekajacy z wilgoci, czarny pysk, ktory stopniowo rozchyla sie ukazujac zeby. Bestia w sposob prawie zartobliwy robi zamach swoimi szponiastymi lapami i odrywa jeden z policzkow, ukazujac prawy rzad zebow. Krew tryska wszedzie. Czuje jak splywa po jego ramieniu i wsiaka w koszule. Zaczyna krzyczec. Krzyk wydobywa sie zarowno z jego ust, jak i z jego policzka. Ponad lapami bestii widzi rzucajacy biale swiatlo ksiezyc. Zapomina o swojej trzydziestce i czterdziestce piatce przyczepionej do pasa. Zapomina jaki to wszystko psycho - kurwa - logiczne. Zapomina o dobrej policyjnej robocie. Zamiast tego przypomina sobie, co Kenny Franklin powiedzial tego ranka u fryzjera: "Moze ten koles zaklada cos w rodzaju przebrania. Wiecie, maske i to wszystko." Gdy wilkolak dopada gardla Neary'ego, ten lapie go z obu stron za szorstka, twarda siersc i pociaga z nadzieja, ze uda mu sie chwycic maske, a pozniej zdola ja sciagnac i uslyszy odglos pekajacej gumki, rozrywanego lateksu i zobaczy twarz mordercy. Ale nic sie nie dzieje, nic poza rykiem bestii, pelnym bolu i gniewu. Potwor bierze zamach i rozdziera mu gardlo swoja reka - tak teraz policjant widzi, ze to reka, choc ohydnie znieksztalcona. Reka, chlopak mial racje. Krew rozbryzguje sie na przednia szybe i tablice rozdzielcza. Wpada do przechylonej butelki Buscha znajdujacej sie miedzy nogami Neary'ego. Druga reka wilkolaka lapie za swiezo obstrzyzona glowe konstabla i wyciaga go z pick - upa. Wyje na znak triumfu, a potem zatapia swoj pysk w szyi Neary'ego. Pozywia sie, podczas, gdy pieniace sie piwo wylane z butelki gromadzi sie przy pedalach hamulca i sprzegla. I tyle z psychologii. I tyle z dobrej policyjnej roboty. Wrzesien Podczas gdy kolejne dni miesiaca wloka sie nieublaganie przyblizajac kolejna pelnie ksiezyca, mieszkancy Tarker Mill niecierpliwie czekaja az upal w koncu ustanie. Ale nic takiego nie nastepuje. W innych czesciach kraju trwaja mecze ligi baseballu, rozgrywki futbolu amerykanskiego wlasnie sie zaczynaja, a stary, pogodny Willard Scott informuje mieszkancow Tarker Mill, ze 21 wrzesnia w Canadian Rockies spadlo 30 centymetrow sniegu. Ale w tym zakatku swiata lato nadal utrzymuje sie na poziomie 26? Celsjusza. Dzieci od 3 tygodni sa juz w szkole i wcale nie sa zadowolone, ze musza siedziec i prazyc sie klasach, gdzie na dodatek wydaje sie, ze zegary zostaly tak nastawione, zeby odmierzac zaledwie jedna minute podczas gdy w rzeczywistosci minela godzina. Mezowie i zony kloca sie zajadle bez wiekszego powodu, a na stacji paliw O'Neila na Town Road przy wjezdzie na autostrade turysta awanturuje sie o cene benzyny za co dostaje od Puckyego koncowka nalewaka prosto w twarz. Z warga wymagajaca pozniej zalozenia czterech szwow odjezdza zlorzeczac pod nosem i mamroczac cos o powodztwie i procesie. "Nie wiem o co sie wsciekal ?" - mowi pochmurnie Pucky, siedzac wieczorem w pubie - "Uderzylem go uzywajac tylko polowy swojej sily. Gdybym go walnal go z calej sily, rozpierdzielilbym mu te jego pierdzielone usta. No nie ?" "Jasne" - potwierdza Bill Robertson, widzac, ze Pucky gotow uderzyc go z calej sily, gdyby uslyszal inna odpowiedz. "Jeszcze jedno piwko, Puck ?" "A zebys Kurna- A widzial" wybelkotal Pucky. W tym samym czasie Milt Sturmfuller zdecydowal sie umiescic zone w szpitalu za kawalek jajka, ktorego zmywarka nie dala rady usunac z jednego z talerzy. Spoglada na wyschnieta zolta maz rozmazana na talerzu, na ktorym zona chce mu podac obiad i zadaje jej cios. Jakby to Pucky O'Neil powiedzial, Milt walnal ja z calej sily. "Podla dziwka" mowi stajac nad kobieta, lezaca na kuchennej podlodze z rozlozonymi rekami. Krew cieknie jej ze zlamanego nosa i z rany z tylu glowy. "Co sie z toba dzieje ? Moja matka nigdy nie miala zmywarki, a jej naczynia zawsze byly czyste". Pozniej na izbie przyjec Stanowego Szpitala Portland, Milt powie doktorowi, ze Donna Lee spadla ze schodow. Upokarzana i terroryzowana przez dziewiec lat kobieta potwierdzi jego wersje. Okolo godziny siodmej kiedy ksiezyc jest juz w pelni, zrywa sie wicher, ktory przynosi pierwszy chlodny powiew tego lata. Pedzace z polnocy chmurki bawia sie przez chwile z ksiezycem w berka, ktory raz po raz unika ich srebrzystych brzegow. Potem chmury staja sie coraz grubsze, masywniejsze, a ksiezyc powoli znika...a jednak nadal tam jest. Z latwoscia czuc jego oddzialywanie. Ale czuc takze zblizajaca sie Bestie. Okolo drugiej w nocy w West Stage Road, w odleglosci dwudziestu mil od miasta, slychac przerazajacy kwik dochodzacy z chlewu Elmera Zinnermana. Mezczyzna, majac na sobie zaledwie pizame i kapcie, idzie po strzelbe. Jego zona, ktora Elmer poslubil w 1947 roku, majac szesnascie lat placze i blaga, aby Elmer zostal z nia w domu i nigdzie nie szedl. Elmer odtraca jej reke i chwyta swoja strzelbe znajdujaca sie w sieni. Jego swinie wcale nie kwicza, one wrecz wrzeszcza. Przypomina to przerazone krzyki dziewczyn, zaskoczonych przez maniakalnego morderce, ktory nagle pojawia sie na domowej imprezie. Rusza do drzwi, odpowiadajac zonie, ze nic go nie powstrzyma....i nagle przystaje. Trzymajac zahartowana od pracy reka klamke do tylnich drzwi domu , slyszy triumfalny skowyt, ktory rozlega sie w srodku nocy. To ewidentne wycie wilka, ale jest w nim cos tak ludzkiego, ze mezczyzna puszcz klamke i pozwala zonie z powrotem zaciagnac sie do salonu. Obejmuje ja rekami i razem siadaja na sofie, wygladajac jak dwojka przerazonych dzieci trzymajacych sie za rece. W tej samej chwili kwiczenie swin powoli cichnie i w koncu ustaje. Tak, przestaly. Jedna po drugiej przestaly. Ich kwik zamarl w bulgoczacych, charkoczacych odglosach. Bestia wyje ponownie.... Elmer podchodzi do okna i widzi jak cos, nie umie okreslic co, znika w ciemnosciach. Zaczyna padac deszcz, slychac krople stukajace o szyby. Elmer i Alice nadal siedza w lozku przy zapalonych swiatlach. Deszcz jest zimny, prawdziwie jesienny. Jutro po raz pierwszy w tym roku liscie zaczna zmieniac swoja barwe. Elmer znajduje w kurniku to czego sie spodziwal. Rzez. Wszystkie dziewiec macior i oba knury sa martwe - wypatroszone i czesciowo zjedzone leza w blocie, deszcz kropi na ich niezywe ciala, a ich wylupiaste oczy wpatruja sie w zimne, jesienne niebo. Wezwany z Minot brat Elmera, Pete, stoi obok niego. Przez dluzsza chwile obaj nie mowia ani slowa. Potem Elmer wypowiada na glos, dokladnie to o czym mysli Pete. "Czesc zostanie pokryta z ubezpieczenia. Nie wszystko, ale czesc na pewno. Reszte pokryje z wlasnej kieszeni. Lepiej, ze to byly swinie niz mialby to byc czlowiek." Pete przytakuje. "Dosc tego" - w padajacym deszczu jego glos to ledwie slyszalne pomruk. "Co masz na mysli ?" "Wiesz, o co mi chodzi. Przy kolejnej pelni musimy zebrac czterdziestu mezczyzn...albo szescdziesieciu...albo nawet stu szesciedziesieciu. Czas, zeby ludziska skonczyly rznac glupa i przestaly udawac, ze nic sie nie dzieje. Nawet duren widzi co jest grane. Na litosc boska, spojrz na to ! Pete wskazuje palcem na dol. Na miekkiej ziemi wokol zarznietych swin widac duze slady. Wygladaja na wilcze...ale sa tez w zadziwiajacy sposob podobne do ludzkich. "Widzisz te pieprzone slady ?" "Tak, widze" - przyznaje Elmer. "Myslisz, ze zrobila je Slodka Betty z Pike ?" "No, raczej nie" "To slady wilkolaka" - mowi. "Wiesz to zarowno ty, jak i Alice, jak i wiekszosc tego miasteczka. Cholera, nawet ja to wiem, choc jestem z innego stanu." Spoglada na brata, a jego ponury i surowy wyraz twarzy nadaje mu wyglad purytanina rodem z 1965 roku. Powtarza: "Dosc tego. Czas to skonczyc." Elmer dlugo rozwaza slowa brata, deszcz nadal kapie na ich plaszcze przeciwdeszczowe. W koncu przytakuje. "Chyba tak. Ale nie podczas nastepnej pelni." "Chcesz czekac do grudnia ?" Elmer przytakuje. "Las wkrotce bedzie ogolocony z lisci. Bedzie mozna lepiej tropic, jak spadnie troche sniegu" "Co z nastepnym miesiacem ?" Elmer Zinnerman spoglada na swoje pozarzynane swinie w chlewie za stodola. Potem przenosi wzrok na swojego brata Pete'a. "Trzeba sie bedzie miec na bacznosci" - odpowiada. Pazdziernik W noc Halloween Marty Coslaw jedzie na swoim wozku, ktorego baterie sa juz na skraju wyczerpania. Wraca z zabawy w "prezent lub psikus". Kiedy dociera do domu idzie bezposrednio do lozka, w ktorym lezy az do czasu kiedy na niebie, obsypanym gwiazdami niczym brylantynowymi okruszkami, pojawi sie polksiezyc. Na zewnatrz, na werandzie, gdzie paczka czwarto-lipcowych petard uratowala mu zycie, chlodny wiatr obraca bez celu brazowe liscie formujac na kamieniach wirujacy korkociag, trzeszczacy niczym stare kosci. Pazdziernikowa pelnia ksiezyca nadeszla i odeszla nie przynoszac nowego morderstwa, juz po raz drugi z rzedu. Czesc mieszkancow miasteczka jak np. fryzjer Stan Pelky albo Cal Blodwin, ktory jest wlascicielem Blodwin Chevrolet, jedynego punktu sprzedazy samochodow w miasteczku wierza, ze groza minela. Zabojca albo lubi sie ulatniac po jakims czasie, albo byl zwyklym nedzarzem zyjacym w lesie, ktory teraz sie przeniosl w inne miejsce, tak jak to niektorzy przewidywali. Jednak inni nie sa tak pewni. To ci , ktorzy doliczyli sie czterech martwych jeleni znalezionych zmasakrowanych na rogatkach miasta nazajutrz po pazdziernikowej pelni ksiezyca i jedenastu swin Elmera Zinnemana, zabitych podczas pelni w wrzesniu. Dyskusje nasilaja sie podczas dlugich, jesiennych nocy, kiedy wszyscy spotykali sie przy piwie w lokalnym pubie. Ale Mary Coslaw wie. Tej nocy wyszedl razem z ojcem bawic sie w "prezent lub psikus" ( jego ojciec lubi Halloween, lubi przejmujace zimno, lubi smiac sie glosem Serdecznego Kumpla i wykrzykiwac idiotyczne rzeczy w stylu "Tak, tak !" czy "Ring-ding-dong", kiedy w otwartych drzwiach pojawiaja sie znajome twarze mieszkancow Tarker's Mill ). Marty przebral sie za Yode, mial wielka gumowa maske Dona Posta naciagnieta na glowe i gruba szate przykrywajaca jego znieksztalcone nogi. " Zawsze dostajesz to czego chcesz" zachnela sie Katie, kiedy zobaczyla jego maske...ale on wie, ze tak naprawde nie wzdrygnela sie ze strachu ( jakby na dowod tego, skrzywila sie sztucznie na widok stroju Yody ), jest raczej smutna, bo jest juz zbyt stara, zeby bawic sie w "prezent lub psikus". Zamiast tego pojdzie na impreze ze swoimi znajomymi ze szkoly. Potanczy przy kawalkach Donny Summer, zabawi sie w "jablko na wodzie" 1, a pozniej zgasna swiatla i rozpocznie sie gra w butelke, moze pocaluje jakiegos chlopaka, nie dlatego zeby tego chciala, ale dlatego, ze moglaby chichotac o tym wraz ze swoimi kolezankami przez caly nastepny dzien. Ojciec Marty'ego zawozi go swoim vanem, ze specjalnie wbudowana rampa, ktora pozwala wsadzac i wysadzac chlopca z samochodu. Marty zjezdza po rampie, a potem jedzie swoim elektrycznym wozkiem w dol i gore ulicy. Na udach wiezie swoja torbe, z ktora chodza po wszystkich domach wzdluz ulicy oraz z ktora zawitaja do kilku domow w centrum: do Collinsow, MacInnow, Manchesterow, Millikenow, Eastonow,. W pubie jest miseczka w ksztalcie ryby, pelna peklowanych cukierkow. Sa tez bary z przekaskami przy plebani Kosciola Zgromadzenia i bary dla "lubiacych dobrze zjesc" w okolicy plebani Kosciola Baptystow. Pozniej pojada do dzielnicy Randolphs, do Quinnsow i Dixonow i jeszcze okolo tuzina innych. Marty wraca do domu z wybrzuszona torba cukierkow...i przerazajaca, niewiarygodna wrecz wiedza. On wie. Wie kim jest wilkolak. W pewnym momencie Bestia, teraz w okresie pomiedzy pelniami ksiezyca zupelnie niegrozna, wlasnorecznie wrzucila cukierka do torby Marty'ego, nie zdajac sobie sprawy, ze twarz Marty'ego, schowana pod maska Yody Dona Posta zrobila sie smiertelnie blada, ukryte pod rekawiczkami palce kurczowo zacisnely sie na stroju Yody, a klykcie zbielaly. Wilkolak poslal Marty'emu usmiech i poklepal Marty'ego po gumowej glowie. Ale to wilkolak. Marty wie o tym i nie tylko ze wzgledu na opaske na oku. Jest tez cos innego, jakies zadziwiajace podobienstwo pomiedzy twarza tego czlowieka, a warczacym obliczem zwierzecia, ktore Marty ujrzal tej srebrzystej letniej nocy prawie cztery miesiace temu. Odkad powrocil z Vermont do Tarker's Mills, Marty zaczal bacznie wszystkich obserwowac, pewien ze predzej czy pozniej wypatrzy wilkolaka. Pozna go z pewnoscia, bo wilkolakiem bedzie osoba z opaska na oku. Po tym jak Marty opowiedzial im ze jest prawie pewny, ze Wilkolak stracil jedno oko, policja obiecala sprawdzic ten fakt, ale on wiedzial, ze oni tak naprawde wcale mu nie wierzyli. Moze dlatego, ze jest jeszcze dzieckiem, moze dlatego ze wcale ich tam nie bylo, kiedy cale zdarzenie mialo miejsce. Z reszta nie ma to znaczenia. Wiedzial, ze mu nie wierzyli. Tarker's Mills to male, ale rozlegle miasteczko i az do dzisiejszej nocy Marty nie widzial jednookiego mezczyzny, nie smial nawet zadawac zadnych pytan; jego matka juz i tak obawia sie, ze lipcowe wydarzenie moglo miec na niego dlugotrwaly wplyw. Marty boi sie, ze jesli sprobuje bawic sie w detektywa, to ostatecznie i tak matka o wszystkim sie dowie. Poza tym Tarker's Mills to male miasteczko. Predzej czy pozniej zobaczy ludzka twarz Bestii. 1 W oryg. "bob for apples" - zabawa, w ktorej trzeba chwycic ustami i wyciagnac jablka plywajace po wodzie (przyp. craven ) Wracajac do domu, pan Coslaw ( dla tysiaca uczniow na wieki Trener Coslaw )mysli, ze Marty jest taki cichy bo wyczerpal go wieczor i zwiazane z nim emocje. Ale prawda jest zupelnie inna. Za wyjatkiem nocy, kiedy mial przy sobie torbe petard, Marty nigdy nie byl taki pobudzony i podniecony. A jego mysli koncentruja sie wokol faktu, ze musialo minac prawie szescdziesiat dni po powrocie do domu, zeby odkryc tozsamosc wilkolaka. Stalo sie tak, poniewaz on, Marty, jest katolikiem i uczeszcza do kosciola St. Mary na obrzezach miasta. Czlowiek z opaska, czlowiek ktory wrzucil do torby Marty'ego batonika, a potem usmiechnal sie do niego i poklepal go po czubku gumowej glowy nie jest katolikiem. Raczej daleko mu do tego. Bestia to wielebny Lester Lowe z Kosciola Laski Baptystow. Kiedy wychyla sie zza drzwi z usmiechem na ustach, Marty z latwoscia dostrzega w swietle lampki, ktore wpada przez otwarte drzwi opaske na oku. Nadaje to niskiemu wielebnemu prawie piracki wyglad. "Przykro mi z powodu oka, wielebny Lowe" mowi pan Coslaw swoim donosnym glosem Serdecznego Kumpla. "Mam nadzieje, ze to nic powaznego ?" Wielebny Lowe usmiecha sie wyrozumiale. Przyznaje, ze stracil oko. Nowotwor niezlosliwy. Usuniecie oka bylo konieczne, zeby dostac sie do nowotworu. Ale taka byla wola Pana, a on juz powoli zaczyna sie z tym oswajac. Ponownie poklepal Marty'ego po gumowej masce z otworami na oczy i powiedzial, ze niektorzy maja ciezsze krzyze do noszenia. Teraz Marty lezy w lozku i sluchajac jak pazdziernikowy wiatr zawodzi na zewnatrz, grzechocze ostatnimi liscmi tej jesieni, gwizdze cicho poprzez oczodoly wydlubane w dyniach, ktore ustawiono na podjezdzie Coslawow oglada jak na gwiezdzistym niebie pedzi polksiezyc. Pytanie brzmi: Co teraz zrobi ? Marty nie wie, ale jest pewny, ze wkrotce pozna odpowiedz. Spi glebokim snem dziecka, podczas gdy na zewnatrz rzeka wichru wieje nad Tarker's Mill, wyplukujac pazdziernik i przynoszac zimny listopad, glowny miesiac jesieni. Listopad Juz niewiele zostalo do konca roku. Ciemnosc zagoscila w Tarker Mill. Na Main Street panuje dziwne poruszenie. Wielebny Lester Lowe obserwuje to zjawisko stojac w drzwiach swojej plebani. Wlasnie wyszedl, zeby wyjac poczte ze skrzynki. Trzymajac w dloni szesc reklam i jeden zwykly list obserwuje ogromny sznur ciezarowek i pickapow - glownie Fordow i Chevroletow- wyjezdzajacy z miasta. Nadchodza opady sniegu, powiedzieli w prognozie pogody, ale Ci ludzie nie uciekaja przed sniegiem w cieplejsze regiony. Zwykle nie wybierasz sie na Floryde albo do Kalifornii w mysliwskiej kurtce, z pistoletem za pasem i psami na pace samochodu. To juz czwarty dzien jak mezczyzni dowodzeni prze Elmera Zinnemana i jego brata Pete' a, wyruszaja za miasto z pistoletami, psami i wieloma szesciopakami piwa. To jakis kaprys miejscowych, ktory przejawil sie wraz z nadchodzaca pelnia ksiezyca. Sezon polowan na ptaki sie skonczyl, na jelenie rowniez. Jednak ciagle jest otwarty sezon na wilkolaki i wiekszosc z tych mezczyzn schowanych za swoimi ponurymi maskami doskonale sie bawi. Jak zwykl mawiac trener Coslaw: Co racja, to kurka wodna, racja. Z tego co orientuje sie wielebny Lowe wiekszosc z tych mezczyzn nie robi nic innego jak tylko sie obija. Nadarza sie dla nich okazja, zeby wyrwac sie do lasu, wypic pare piw, sikac do wawozow; opowiadac dowcipy o Polakach, Francuzach i czarnuchach; postrzelac do wiewiorek i krukow. Tak naprawde to oni sa zwierzetami, mysli Lowe, a jego dlon nieswiadomie wedruje przepaski na oku, ktora musi nosic od Lipca. Najprawdopodobniej ktorys z nich postrzeli drugiego. Maja szczescie, ze to juz sie nie stalo. Ostatnie z ciezarowek znikaja z pola widzenia gdzies za Tarker's Hill trabiac klaksonami. Psy szczekaja i powarkuja na pakach samochodow. Tak, niektorzy z tych mezczyzn tylko sie obijaja, ale niektorzy tak jak np. Elmer i Pete Zinnemanowie sa smiertelnie powazni. Wielebny Lowe slyszal co, nie dluzej niz dwa tygodnie temu, mowil Elmer u fryzjera. Twierdzil on, ze jezeli ten czlowiek, ta bestia, czy cokolwiek to jest wyruszy na polowanie w tym miesiacu, to psy na pewno podejma jego trop. I jezeli TO czy tez ON nie ujawni sie w tym miesiacu to moze uda sie ocalic czyjes zycie, a w najgorszym przypadku zagrode jakiegos farmera. O tak jest ich troche- moze tuzin, moze dwa tuziny- tych, ktorzy traktuja wyprawe na powaznie. Jednak to nie oni sprowadzili to nowe, dziwaczne uczucie, ktore gniezdzi sie gdzies wewnatrz umyslu wielebnego. Poczucie, ze zostalo sie zapedzonym w kozi rog. To te listy wywolaly ten stan. Najdluzsza z wiadomosci zawierala tylko dwa zdania, napisane dziecinna, pracowita raczka, czasami z bledami ortograficznymi. Wielebny spoglada na list, ktory przyszedl wraz z dzisiejsza poczta. Jest on napisany tym samym dziecinnym pismem. Zostal zaadresowany w ten sam sposob, co pozostale: Wielebny Lowe, Proboszcz Baptystow, Tarker Mill, Maine 04491. Znow czuje sie dziwnie, jakby w pulapce. Zupelnie jak lis, ktory zostal zapedzony przez psy mysliwski prosto w slepa uliczke. Czuje ta sama panike, ktora musi czuc lis, gdy obnaza zeby, aby walczyc z psami, ktore i tak rozszarpia go na strzepy. Wielebny pewnie zamyka drzwi i kieruje sie do salonu, gdzie zegar jego dziadka odmierza czas uroczystym tik- tak, tik- tak. Siada, odklada ostroznie religijne broszurki na stolik, ktory pani Miller poleruje dwa razy w tygodniu i wreszcie otwiera koperte z nowym listem. Tak samo jak poprzednie, nie ma zadnego powitania czy wstepu. Tak jak poprzednie, ten rowniez jest bez podpisu. Na srodku pojedynczej kartki papieru, wyrwanej ze szkolnego notatnika, znajduje sie tylko jedno zdanie: "Dlaczego sie nie zabijesz?" Wielebny Lowe kladzie reke na czole, ktore nieznacznie drzy. Druga reka gniecie kartke papieru wklada ja do duzej szklanej popielniczki stojacej na srodku stolu (wielebny Lowe udziela wszystkich swoich porad w salonie, a niektorzy z jego majacych problemy parafian, pala). Wyjmuje pudelko zapalek z kieszeni swojego swetra i podpala kartke, tak jak podpalil pozostale. Przyglada sie jak plonie. Wiedza Lowa na temat tego czym sie stal, dotarla do niego w dwoch roznych etapach. Po jego snie w maju. Tym, w ktorym wszyscy uczestniczacy w swiecie Niedzielnego Przyjscia, przemienili sie w wilkolaki. Kiedy odkryl cialo Clyda Corlissa, z ktorego wypruto wnetrznosci, wtedy zdal sobie sprawe, ze cos jest z nim, delikatnie mowiac, nie w porzadku. Nie zna zadnego innego okreslenia, aby to wyrazic. Cos jest nie w porzadku. Jednak wielebny wie rowniez, ze w niektore poranki (zazwyczaj w okresie pelni ksiezyca), budzi sie czujac sie niewiarygodnie dobrze, niewiarygodnie silny. To uczucie slabnie wraz z odchodzacym ksiezycem i pojawia sie znowu wraz z pelnia. Po dziwnym snie i smierci Corlissa, Lowe zostal zmuszony do uswiadomienia sobie innych rzeczy, ktore do tej pory byl w stanie ignorowac. Jego ubrania byly ublocone i poobdzierane. Posiadal wiele zadrapan i siniakow, ktorych nawet nie bylo sposob policzyc (ale odkad one przestaly bolec i piec, jak zwykle siniaki i zadrapania, latwo bylo je przeoczyc... po prostu o nich nie myslec). Byl nawet w stanie zignorowac slady krwi, ktore czasami znajdowal na swoich rekach... i ustach. Jednak pozniej, 5 lipca, nadszedl drugi etap. Krotko mowiac: obudzil sie slepy na jedno oko. Zupelnie jak z siniakami i zadrapaniami, nie bylo zadnego bolu. Po prostu pusty, wypalony oczodol, gdzie wczesniej znajdowalo sie lewe oko. W tym miejscu fakty staly sie zbyt oczywiste, by moc im zaprzeczac. To on jest wilkolakiem, to on jest Bestia. Przez ostatnie trzy dni Wielebny odczuwal to dobrze znane wrazenie wielkiego niepokoju, prawie radosnej niecierpliwosci, rosnacego napiecia w jego ciele. To znowu nadchodzi- przemiana juz niebawem dokona sie znowu. Dzisiaj ksiezyc osiagnie pelnie, a mysliwi beda na zewnatrz, razem ze swoimi psami. Jednak to bez znaczenia. On jest sprytniejszy niz im sie wydaje. Mowia o nim czlowiek- wilk. Lecz postrzegaja go tylko jako wilka, zapominajac o jego ludzkiej naturze. Moga sobie prowadzic patrole w swoich pickapach i malych sedanach. A tymczasem on wyjedzie z miasta w kierunku Portland i zatrzyma sie w jakims motelu na obrzezach miasta. I jezeli przemiana nadejdzie, to nie bedzie tam zadnych mysliwych i zadnych psow. O nie, oni nie zdolaja go przestraszyc. "Dlaczego sie nie zabijesz?" Pierwszy list przyszedl na poczatku tego miesiaca. Bylo w nim napisane po prostu: "Wiem kim jestes". Drugi namawial: "Jezeli jestes sluga Boga, to wyjedz z miasta. Znajdz takie miejsce, gdzie bedziesz mogl zabijac zwierzeta, a nie ludzi". Trzeci przekonywal: "Zakoncz to". To wszystko po prostu "Zakoncz to". A teraz: "Dlaczego sie nie zabijesz?" "Poniewaz nie chce"- mysli wielebny Lowe nadasany. " Ta przemiana, czymkolwiek jest- to nie jest cos, czego sobie zyczylem. Nie zostalem ugryziony przez wilka, albo przeklety przez Cyganow. To sie po prostu stalo. Pewnego dnia, zeszlego Listopada, zbieralem kwiaty do koscielnych wazonow, niedaleko tego ladnego, malego cmentarza na Sunshine Hill. Nigdy wczesniej nie widzialem takich pieknych kwiatow... a nim zdolalem wrocic do miasteczka, wszystkie zwiedly. Staly sie czarne, kazdy z nich stal sie czarny. Byc moze to wtedy wlasnie wszystko sie zaczelo. Nie ma jasnych powodow by tak myslec... ale jednak sadze, ze to byl poczatek. Lecz mimo wszystko nie zabije sie. To oni sa zwierzetami, nie ja. Kto pisze te listy? Wielebny nie wie. W cotygodniowym wydaniu gazety Tarker Mill, nic nie bylo zamieszczone o ataku na Martego Coslaw' a. A Lowe szczyci sie tym, ze nie slucha plotek Marty nie znal prawdy o wielebnym az do Halloween. Rowniez Lowe nie zna Martego, poniewaz ich rejony religijne sie nie stykaja. Nie pamieta tego, co robi gdy jest w skorze bestii. Kiedy cykl dobiega konca w danym miesiacu, wielebny ma tylko ten "alkoholowy" stan dobrego samopoczucia. "Jestem sluga Boga"- mysli. Wstaje i zaczyna kroczyc coraz szybciej po swoim cichym salonie, gdzie zegar jego dziadka odmierza czas uroczystym tik- tak, tik- tak. " Jestem sluga Boga i nie zabije sie. Robie tutaj duzo dobrego, a jezeli nawet czasami czynie zlo, to co z tego? Ludzie czynili zlo na dlugo przede mna. Jak uczy nas Ksiega Hioba: zlo rowniez sluzy woli Boga. Jezeli zostalem przeklety od zewnatrz, to Bog na pewno przywola mnie do siebie, gdy On sam uzna to za stosowne. Wszystkie stworzenia sluza woli Pana... a kim jestem ja sam? Czy powinienem zadawac to pytanie? Kto zostal zaatakowany 4 lipca? Jak ja (TO) stracilem(o) swoje oko? Moze powinienem zamilknac?... jednak nie w tym miesiacu. Niech ludzie najpierw schowaja psy do swoich kojcow. Tak..." Lowe zaczyna chodzic szybciej i szybciej, zgarbiony. Nie jest swiadomy tego, ze jego broda zwykle ogolona (wystarcza, aby sie ogolil raz na trzy dni... oczywiscie o wlasciwej porze w miesiacu) odstaje wyraznie od twarzy, jest brudna i skoltuniona. Jego jedyne oka zmienia powoli barwe z zamglonej piwnej, aby pozniej tego wieczoru stac sie jaskrawozielona. Gdy tak chodzi po pokoju coraz bardziej pochylony, zaczyna mowic do siebie... ale slowa przybieraja coraz nizszy i nizszy ton. W koncu bardziej przypominaja warczenie. Ostatecznie gdy szare listopadowe popoludnie staje sie wczesnym zmierzchem, Lowe kieruje sie do kuchni, chwyta kluczyki do swojego Volara wiszace na kolku przy drzwiach i prawie biegiem udaje sie do samochodu. Jedzie w kierunku Portland bardzo szybko, usmiechajac sie. Nie zwalnia nawet wtedy, gdy pierwsze tego roku platki sniegu zaczynaja sie pojawiac w zasiegu jego reflektorow. Wygladaja ja tancerze na mrocznym niebie. Gdzies wysoko nad chmurami wielebnym wyczuwa ksiezyc, wyczuwa jego moc. Klatka piersiowa Lowa rozszerza sie napinajac szwy jego bialej koszuli. Nastawia radio na miejscowa stacje rock and rollowa i czuje sie po prostu... swietnie! To co dzieje sie pozniej tej nocy moze byc sadem Bozym, albo zartem tych pradawnych bogow, ktorym kiedys ludzie oddawali czesc w kamiennych kregach, przy swietle ksiezyca. To takie smieszne, o tak calkiem zabawne, poniewaz Lowe przebyl droge do Portland, zeby tam przeistoczyc sie w bestie, a czlowiekiem, ktorego rozerwal na strzepy w ta sniezna listopadowa noc jest Milt Sturmfuller, rdzenny mieszkaniec Tarker Mill. Moze mimo wszystko Bog za tym stoi? Bo jesli jest w Tarker Mill pierwszorzedna dupa wolowa, to jest nia wlasnie Milt Sturmfuller. Przybyl tutaj w te noc tak jak w inne, mowiac swojej przestraszonej zonie Donnie Lee, ze wyjezdza w interesach. Jednak jego jedynym interesem tutaj jest dziewczyna o nazwisku Rita Tennison, ktora przekazala mu caly wachlarz roznych wykwitow skornych. Milt przekazal je pozniej Donnie Lee, ktora nigdy nie osmielila sie spojrzec na innego mezczyzne przez te wszystkie lata ich malzenstwa. Wielebny Lowe zatrzymal sie w motelu o nazwie "Tratwa", niedaleko linii kolejowej Portland- Westbrook. To jest ten sam motel, ktory wybrali Milt Sturmfuller i Rita Tennison, zeby w te listopadowa noc zalatwic swoje interesy. Milt wychodzi na zewnatrz kwadrans po dziesiatej, zeby wziac butelke bur bonu, ktora zostawil w samochodzie. W duchu zas gratuluje sobie, ze jest tak daleko od Tarker Mill w noc pelni ksiezyca. Nagle jednooka bestia skacze na niego z dachu dziesieciokolowej ciezarowki Peterbilt i obcina mu glowe jednym machnieciem lapy. Ostatnia rzecza jaka Milt Sturmfuller slyszy w swoim zyciu jest wycie wilkolaka przepelnione triumfem. Glowa Milta stacza sie pod Peterbilta. Oczy ma szeroko otwarte, z jego szyi tryska krew, a butelka bur bona wybada z jego trzesacej sie dloni. Bestia zanurza pysk w jego szyi i zaczyna sie pozywiac. Nastepnego dnia, kiedy wielebny Lowe bedzie u siebie na plebani w Tarker Mill czujac sie po prostu... niesamowicie, przeczyta w lokalnej gazecie wzmianke o morderstwie i pomysli: "On nie byl dobrym czlowiekiem. Wszystkie czyny sluza Panu." Nastepnie Lowe mysli: "Kim jest dzieciak, ktory wysyla listy? Kto to byl w lipcu? Juz czas sie dowiedziec. Chyba juz pora, aby posluchac plotek. Wielebny Lowe poprawia swoja opaske na oku, przeklada strony gazety na kolejny dzial i mysli: "Wszystkie czyny sluza Panu. Jesli taka jest wola Boga, to znajde dzieciaka. I ucisze. Na zawsze. Grudzien Jest Sylwester. Do polnocy pozostalo pietnascie minut. W Tarker Mill, tak jak na calym swiecie rok zbliza sie do konca i tak jak na calym swiecie, ten rok przyniosl zmiany. Milt Sturmfuller nie zyje. Jego zona, Donna Lee, na reszcie wolna od swego ciemiezyciela, wyprowadzila sie z miasteczka. Niektorzy mowia, ze pojechala do Bostonu, inni zas twierdza, ze do Los Angeles. Kolejna wlascicielka probowala prowadzic miejscowa ksiegarnie, ale ni podolala. Jednak fryzjer, sklep spozywczy i pub ciagle maja swe siedziby w tych samych, starych miejscach. Dzieki Bogu. Clyde Corliss jest martwy, ale jego dwaj bracia- niudacznicy Alden i Errol, ciagle zyja i maja sie dobrze. Sprzedaja jedzenie w sklepie AP, dwa miasta dalej. Nie maja nerwow, zeby prowadzic interes tutaj w Tarker Mill. Babcia Hague, ktora zwykle robila najlepsze ciasta w miasteczku, zmarla na atak serca. Willie Harrington, ktory ma 92 lata, pod koniec listopada poslizgnal sie na lodzie przed swoim malym domkiem na Ball Street i zlamal biodro. Biblioteka otrzymala pokazny spadek od pewnego bogatego letnika. W przyszlym roku mozna bedzie rozpoczac budowe skrzydla dzieciecego, o ktorym mowi sie na spotkaniach rady miejskiej od niepamietnych czasow. Ollie Parker, dyrektor szkoly, dostal krwotoku z nosa, ktory tak po prostu nie skonczyl sie w pazdzierniku. Okazalo sie, ze ma wysokie nadcisnienie. "Masz szczescie, ze nie rozsadzilo Ci mozgu"- wymamrotal lekarz zdejmujac aparat do mierzenia cisnienia. Kazal Olliemu zrzucic dwadziescia kilogramow. Jakims cudem Ollie traci dziesiec z tych dwudziestu kilogramow juz przed swietami. Wyglada i czuje sie jak "nowy" czlowiek. "Zachowuje sie rowniez jak "nowy" czlowiek"- zwierza sie jego zona swojej bliskiej przyjaciolce, Delii Burney, z malym cwaniackim usmieszkiem na ustach. Brady Kincaid, zabity przez Bestie w sezonie latawcow, jest ciagle martwy. A Marty Coslaw, ktory zwykle siedzial w szkolnej lawce za Brandym ciagle jest kaleka. Pewne rzeczy sie zmieniaja, inne nie, a w Tarker Mill rok dobiega konca w ten sam sposob jak sie zaczal- wyjaca zamiec szaleje na zewnatrz, a Bestia jest w poblizu. Gdzies tam... Marty Coslaw i jego wujek Al. Siedza w salonie panstwa Coslaw, ogladajac Sylwestrowe wydanie programu Dicka Clarka. Wujek Al. Siedzi na kanapie. Marty jest w swoim wozku inwalidzkim ustawionym naprzeciw telewizora. Na kolanach Martego lezy pistolet- Colt. 38 Woodsman. W bebenku pistoletu znajduja sie dwie kule. Obydwie wykonane z czystego srebra. Wujek Al ma przyjaciela, Maca McCutcheon z Hampten, ktory wykonal srebrne pociski. Mac McCutcheon, z pewnymi oporami, roztopil za pomoca propanowego palnika srebrna, pamiatkowa lyzeczke Martego. Odmierzyl odpowiednia ilosc prochu, potrzebna do tego, aby pocisk zbytnio nie wirowal. "Nie gwarantuje, ze te kule zadzialaja"- powiedzial Mac McCutcheon wujkowi Alowi - "ale powinny. Kogo masz zamiar zabic, Al.? Wilkolaka czy wampira?" "Kazdego z nich- odpowiada wuj Al., szczerzac zeby do Maca. "To wlasnie dlatego poprosilem Cie o zrobienie dwoch kul. W okolicy krecila sie tez strzyga, ale zmarl jej ojciec w Polnocnej Dakocie i musiala zlapac samolot do Fargo." Posmiali sie troche z tego, a potem wujek Al. Powiedzial: "Sa dla mojego siostrzenca. Ma bzika na punkcie filmowych potworow. Mysle, ze to bedzie dla niego interesujacy prezent na Boze Narodzenie." "Jezeli wystrzeli jeden na probe, to przynies go z powrotem do sklepu"- mowi mu Mac- "Chcialbym zobaczyc co sie stanie z pociskiem." Prawde mowiac, wujek Al. Nie wie co o ty wszystkim myslec. Nie widzial Martego, ani nie byl w Tarker Mill od 3 lipca. Jak latwo mogl przewidziec, jego siostra, a matka Martego, jest wsciekla na Ala za te fajerwerki. "Marty mogl zginac, ty glupi dupku! Co na Boga przyszlo Ci do glowy?"- wrzeszczy jego siostra do sluchawki telefonu. "Wydaje mi sie, ze to wlasnie fajerwerki ocalily zycie ch..."- zaczyna Al., jednak w tym momencie slychac ostre klikniecie i w tym momencie polaczenie zostaje przerwane. Jego siostra jest uparta, jezeli nie chce czegos sluchac, to tego nie poslucha. Pozniej na poczatku tego miesiaca Marty zadzwonil do niego- "Musze sie z toba zobaczyc wujku"- powiedzial- "Jestes jedyna osoba z ktora moge porozmawiac". "Posprzeczalem sie ostatnio z twoja mama, chlopcze"- odpowiedzial Al. "To bardzo wazne. Prosze, prosze". Przyjechal wiec, przelamal lodowate, potepiajace milczenie jego siostry i w zimny, jasny grudniowy dzien Al wzial Martego na przejazdzke swoim sportowym samochodem. Wczesniej ostroznie umiescil go na miejscu dla pasazera. Tylko tego dnia nie bylo szalonej predkosci i zadnego dzikiego smiechu, wujek Al sluchal jedynie tego co Marty mial do powiedzenia. W miare jak Marty opowiadal, Al zadawal coraz wiecej pytan. Marty rozpoczal swoja historie znowu opowiadajac Alowi o wspanialej torbie z fajerwerkami i o tym jak rozsadzil lewe oko stworzenia za pomoca petardy o nazwie "Czarny Kot". Pozniej opowiedzial o Halloween i o wielebnym Lowie. Nastepnie powiedzial o tym jak zaczal wysylac anonimowe listy do wielebnego... anonimowe poza dwoma ostatnimi, napisanymi po morderstwie Milta Sturmfullera w Portland. Te dwa podpisal w ten sam sposob, jak nauczono go na lekcjach angielskiego: "Panski oddany Marty Coslaw". "Nie powinienes wysylac listow temu czlowiekowi. Ani anonimowych, ani zadnych innych!" - powiedzial ostro wujek Al "Jezu Marty! Czy przyszlo Ci na mysl, ze mozesz sie mylic?" "Jasne, ze tak"- odpowiedzial Marty- "Wlasnie dlatego podpisalem sie na dwoch ostatnich listach. Nie zapytasz mnie co sie stalo? Nie zapytasz sie mnie, czy nie zadzwonil do mojego ojca i powiedzial, ze wysylam mu listy mowiace, zeby sie zabil, albo, ze depczemy mu po pietach?" "Nie zrobil tego, prawda?"- zapytal Al znajac juz odpowiedz. "Nie."- odpowiedzial cicho Marty- "Nie rozmawial z moim tata, ani z moja mama, ani ze mna." "Marty sa setki powodow dla ktor..." "Nie. Jest tylko jeden. To On jest wilkolakiem, to On jest Bestia. To On, a teraz czeka na pelnie ksiezyca. Jako wielebny Lowe nie jest w stanie nic zrobic. Jednak jako wilkolak moze wiele." Marty wypowiedzial to z taka chlodna prostota, ze Al byl juz prawie przekonany. "Dobrze, wiec czego chcesz ode mnie?"- zapytal Al. Marty mu powiedzial. Chcial dwie srebrne kule i pistolet, zeby moc je wystrzelic. Chcial rowniez, zeby wujek Al przyszedl do nich na Sylwestra, w noc pelni ksiezyca. "Nie zrobie tego"- powiedzial Al.- "Marty, jestes dobrym dzieciakiem, ale stajesz sie pokrecony. Sadze, ze z powodu przykucia do wozka dajesz sie ponosic wyobrazni.Jezeli jeszcze raz to przemyslisz, zgodzisz sie ze mna." "Byc moze. Jednak pomysl, jak bedziesz sie czul jesli w Nowy Rok dostaniesz telefon, ze leze martwy w moim lozku, rozszarpany na strzepy? Czy chcesz miec to na sumieniu, wujku?" Al. chcial cos powiedziec, lecz z trzaskiem zamknal usta. Spojrzal na droge slyszac, ze przednie kola jego Mercedesa zagrzebuja sie w sniegu. Wrzucil wsteczny i zaczal wycofywac. Walczyl w Wietnamie i za swoja sluzbe otrzymal pare medali: udanie uniknal klopotow z kilkoma zwawymi, mlodymi damami, a teraz czul sie zlapany i uwieziony przez swojego dziesiecioletniego siostrzenca. Swojego dziesiecioletniego, kalekiego siostrzenca. Oczywiscie, ze nie chcial miec czegos takiego na sumieniu- nie chcial nawet myslec o takiej mozliwosci. I Marty o tym wiedzial. Jakby wyczuwal, ze jezeli istnieje chociaz jedna szansa na tysiac, ze ma racje to wujek Al przyjedzie. Cztery dni pozniej, 10 grudnia, wujek Al. zadzwonil. "Wspaniala wiadomosc."- oglosil Marty swojej rodzinie, wjezdzajac na swoim wozku do salonu- "Wujek Al przychodzi do nas na Sylwestra!" "Co to, to nie!"- mowi jego matka swoim najchlodniejszym, obcesowym tonem. Marty sie tym nie przejal. "Jejku przepraszam, ale juz go zaprosilem"- rzekl- "Powiedzial, ze przyniesie wybuchowy proszek, specjalnie do kominka." Jego matka przez reszte dni zerkala krzywo na Martego... ale nie oddzwonila do brata, zeby mu powiedziec by trzymal sie stad z daleka.. I to byla najwazniejsza sprawa. Przy kolacji Katie wyszeptala mu do ucha z wyrzutem: "Zawsze dostajesz to, co chcesz. Tylko dlatego, ze jestes kaleka!" Szczerzac zeby w usmiechu Marty szepnal jej w odpowiedzi: "Ja Ciebie rowniez kocham, siostrzyczko." "Ty maly polamancu!"- powiedziala i uciekla. I oto Sylwester. Matka Martego byla pewna, ze Al sie nie pokaze, z powodu nasilajacej sie zamieci. Wiatr wyl i zawodzil prowadzac przed soba snieg. Prawde mowiac rowniez Marty mial chwile zwatpienia... jednak wujek Al przyjechal okolo osmej. Tym razem nie prowadzil swojego Mercedesa, ale pozyczony woz z napedem na cztery kola. Przed jedenasta trzydziesci wszyscy czlonkowie rodziny, za wyjatkiem ich dwoch, udali sie do lozek. Ta czesc Marty przewidzial doskonale. Mimo, ze wujek Al ciagle sprzeciwial sie calej sprawie, przyniosl nie jeden, a dwa rewolwery, ktore wczesniej ukryl pod swoim grubym, zimowym plaszczem. Ten ze srebrnymi kulami w srodku, bez slowa przekazal Martemu, zaraz po tym jak cala rodzina udala sie do lozek (jak gdyby zaznaczajac swoja obecnosc, matka Martego idac spac, trzasnela drzwiami sypialni, ktora dzieli z mezem- trzasnela nimi na prawde mocno). Drugi rewolwer jest naladowany bardziej tradycyjnymi pociskami... jednak Al. uwaza, ze jesli ten szaleniec ma zamiar wedrzec sie tutaj dzis w nocy (a gdy czas mija i nic sie nie dzieje, on watpi w to coraz bardziej), to Magnum. 45 powstrzyma go. Teraz w telewizji kamery coraz czesciej pokazuja wielka swiecaca kule na szczycie Allied Chemical Buildings na Times Square. Kilka ostatnich minut tego roku powoli mija. Tlum wiwatuje. W rogu, naprzeciwko telewizora, ciagle stoi swiateczna choinka Coslawow. Powoli schnie, stopniowo staje sie brazowa. Wyglada smutno, obnazona ze swoich prezentow. "Marty nic..."- zaczyna wujek Al, a wtedy duze okno w salonie wybucha wrzucajac do wewnatrz kawalki szkla i wpuszczajac zawodzacy, czarny wiatr, wirujace platki sniegu i... Bestie. Al na moment zamarl. Calkowicie zamarl z niedowierzania i grozy. Ta Bestia jest ogromna. Ma z siedem stop wzrostu, pomimo, ze jest zgarbiona. Jej przednie lapo- rece prawie dotykaja podlogi. Jej jedyne zielone oko (calkiem tak, jak mowil Marty, mysli Al odretwiale, wszystko jest tak, jak mowil Marty) lypie na wszystko dookola ze straszliwa dzikoscia... i zatrzymuje sie na Martym, ktory siedzi w swoim wozku. Bestia skacze na chlopca z przenikliwym rykiem triumfu, wydobywajacym sie z jej klatki piersiowej i z obnazonymi, ogromnymi, zolto- bialymi zebiskami. Spokojnie- jego wyraz twarzy ledwo sie zmienia- Marty unosi trzydziestke osemke. Zdaje sie byc bardzo maly siedzac w wozku inwalidzkim, z nogami jak patyki wewnatrz wyblaklych dzinsow i z cieplymi ciapami na stopach, ktore przez cale jego zycie byly odretwiale i bez czucia. Niewiarygodne, ale poprzez szalony ryk wilkolaka; mimo wycia wiatru i pomimo mlyna jaki ma w swojej wlasnej glowie; nie wie jak moze to byc mozliwe w realnym swiecie, ale mimo tego wszystkiego Al slyszy jak jego siostrzeniec mowi: "Biedny, stary, Wielebny Lowe. Postaram sie uwolnic Cie". Gdy wilkolak skacze, jego cien pada na dywan; zakonczone pazurami lapy sa rozlozone, Marty strzela. Z powodu zbyt malej zawartosci prochu w naboju, rewolwer wydaje tylko maloznaczacy trzask. Przypomina to trzask kapiszona. Jednak ryk furii wilkolaka zmienia sie w dzwiek jeszcze wyzszy. Teraz jest to lunatyczny pisk bolu. Potwor uderza w sciane, a jego ramie przebija mur na wylot. Obrazy Curiera i Ivesa spadaja na jego glowe i zeslizguja sie po cienkiej siersci na jego plecach i roztrzaskuja sie kiedy wilkolak odwraca sie. Krew splywa po dzikiej, wlochatej twarzy, a spojrzenie jego zielonego oka wydaje sie byc zagubione. Bestia chwiejnym krokiem idzie w kierunku Martego, warczac, otwierajac i zamykajac swoja szponiasta lape, a z jego paszczy toczy sie piana zmieszana z krwia. Marty przytrzymuje rewolwer obiema rekami, tak jak male dziecko trzyma swoj kubeczek. Czeka, czeka... i wilkolak znow skacze. Marty strzela. Pozostale oko bestii rozbryzguje sie jak swieca podczas zamieci. Potwor znowu piszczy i tera oslepiony, zataczajac sie zmierza w strone okna. Wiatr zaplatuje i zaciska zaslone wokol jego glowy. Al dostrzega plamy krwi przesiakajace przez biala tkanine. W telewizji wielka, swiecaca kula rozpoczyna swoje zejscie z masztu. Wilkolak osuwa sie na kolana w momencie, gdy tata Martego, zaspany i ubrany w jasnozolta pizame, wpada do pokoju. Magnum. 45 ciagle lezy na kolanach Ala. Nie zdazyl go nawet uniesc. Bestia upada... wzdryga sie jeden raz... i umiera. Pan Coslaw gapi sie na to wszystko z otwartymi ustami. Marty odwraca sie do wujka Ala z dymiacym rewolwerem w dloniach. Jego twarz wyglada na zmeczona... ale spokojna. "Szczesliwego Nowego Roku, wujku Al."- mowi- "To juz nie zyje. Bestia jest martwa". Pozniej chlopiec zaczyna szlochac. Na podlodze, pod platanina najlepszej bialej zaslony Pani Coslaw, wilkolak zaczyna sie zmieniac. Wlosy, ktore pokrywaly jego twarz i cialo wydaja sie w jakis sposob kurczyc. Usta, wczesniej wykrzywione w grymasie bolu i furii, rozluznily sie, zakrywajac wyszczerzone zeby. Szpony w jakis magiczny sposob "topnieja" stajac sie paznokciami... paznokciami, ktore zostaly w isci zalosny sposob obgryzione. Wielebny Lester Lowe lezy tam, owiniety w krwawy calun z zaslony. Padajacy snieg tworzy wokol niego przypadkowe wzory. Wujek Al podchodzi do Martego i pociesza go, podczas gdy ojciec chlopca pochyla sie nad nagim cialem na podlodze, a jego matka sciskajac brzeg swojej spodnicy wczolguje sie do pokoju. Al przytula Martego bardzo, bardzo mocno. "Spisales sie swietnie chlopcze"- szepcze- "Kocham Cie." Na zewnatrz wiatr ryczy i hula przez wypelnione sniegiem niebo. Tutaj w Tarker Mill pierwsza minuta nowego roku przeszla do historii. Poslowie Kazdy oddany obserwator ksiezyca bedzie wiedzial, ze - nie baczac na rok - zastosowalem duza dowolnosc jezeli chodzi o cykl ksiezyca, po to by moc skorzystac z dni (Walentynki, 4 lipca, itd.), ktore w pewien sposob "zaznaczaja sie" w naszej swiadomosci. Tych czytelnikow, ktorzy sadza, ze po prostu sie na tym nie znam, zapewniam, ze znam sie... jednak pokusa byla zbyt wielka, aby moc sie jej oprzec. Stephen King 4 sierpnia 1983 roku. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/