Crichton Michael - Państwo strachu
Szczegóły |
Tytuł |
Crichton Michael - Państwo strachu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Crichton Michael - Państwo strachu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Crichton Michael - Państwo strachu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Crichton Michael - Państwo strachu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
MICHAEL CRICHTON
PAŃSTWO STRACHU
Przekład Wojciech Szy puła
Nauka ma w sobie coś fascynującego. Wykorzystując minimalny zasób faktów, otrzymujemy w
zamian hurtową ilość domniemań.
Mark Twain
Każdy istotny problem ma aspekty, o których nikt nie chce dyskutować.
George Orwell
Wstęp
Pod koniec 2003 roku na Światowym Szczycie Ziemi w Johannesburgu przedstawiciele Vanutu,
państwa położonego na jednej z wysp Pacyfiku, zapowiedzieli, że postawią amerykańską Agencję
Ochrony Środowiska (EPA) przed sądem pod zarzutem powodowania globalnego ocieplenia. Dla
ośmiu tysięcy mieszkańców Vanutu, które wznosi się zaledwie kilka metrów ponad poziom morza,
wywołane ociepleniem klimatu podniesienie się poziomu wód na Ziemi okazało się jak najbardziej
realnym zagrożeniem. Stany Zjednoczone są nie tylko światowym mocarstwem gospodarczym, ale
także głównym producentem dwutlenku węgla, który w największej mierze przyczynia się do zmian
temperatury na naszym globie.
Aktywiści amerykańskiego Narodowego Funduszu Zasobów Naturalnych, NERF, zapowiedzieli,
że wesprą Vanutu w jego działaniach prawnych. Spodziewano się, że do oficjalnego przedstawienia
zarzutów dojdzie latem 2004 roku. Rozeszły się pogłoski, że George Morton, zamożny filantrop
chętnie udzielający wsparcia ekologom, osobiście sfinansuje proces, którego koszty szacowano na
ponad osiem milionów dolarów. Rozprawy oczekiwano z tym większym zainteresowaniem, że miała
się toczyć przed wyrozumiałym sądem okręgowym w dziewiątym okręgu San Francisco.
Ale do przedstawienia zarzutów nigdy nie doszło.
Ani Vanutu, ani NERF nie przedstawili oficjalnych powodów wycofania się z kampanii.
Niewytłumaczalny brak zainteresowania problemem ze strony środków masowego przekazu sprawił,
że nawet po tajemniczym
zniknięciu George’a Mortona zagadka nie doczekała się wyjaśnienia. Dopiero pod koniec 2004
Strona 3
roku kilku byłych członków rady zarządzającej NERF odważyło się wypowiedzieć publicznie na
temat wydarzeń w łonie organizacji. Prywatne śledztwo pracowników Mortona oraz byłych
prawników kancelarii Hassie and Black z Los Angeles ujawniło więcej szczegółów.
Dzięki temu wiemy już dokładnie, jak potoczyły się losy niedoszłego oskarżenia w okresie od
maja do października 2004 roku, i dlaczego doprowadziły do śmierci tylu ludzi w odległych
zakątkach świata.
MC
Los Angeles, 2004
Fragment raportu wewnętrznego AASBC dla Narodowej Rady Bezpieczeństwa, NSC. Poufne.
Zaczernienia w tekście pochodzą od AASBC. Uzyskane na podstawie FOIA, ustawy o wolności
informacji 03/04/04.
AKAMAI
Paris Nord
Niedziela, 2 maja 2004 Godz. 24.00
W ciemności dotknął jej ręki.
- Zostań tu - powiedział.
Strona 4
Nie poruszyła się. Czekała. Powietrze miało mocny, słony zapach. Słyszała ciche bulgotanie
wody.
Światła włączyły się i padły na powierzchnię wody. Zbiornik był duży: mógł mieć z
pięćdziesiąt metrów długości i dwadzieścia szerokości. Wyglądałby jak zwykły kryty basen
pływacki, gdyby nie aparatura elektroniczna, którą go obstawiono.
I gdyby nie urządzenie na drugim końcu.
Jonathan Marshall wrócił do niej, szczerząc zęby w kretyńskim uśmiechu.
- Qu’estce que tupenses? - zapytał, chociaż wiedział, że ma fatalną wymowę. - I co ty na to?
- Cudowny - odparła dziewczyna. Mówiła po angielsku z egzotycznym akcentem. Właściwie,
pomyślał Jonathan, wszystko w niej było egzotyczne. Miała śniadą skórę, wydatne kości policzkowe
i czarne włosy; wyglądała jak modelka. I chodziła jak modelka, w krótkiej spódniczce, na szpilkach.
Była półkrwi Wietnamką i miała na imię Marisa. - Nikogo tu nie ma, prawda? - spytała, rozglądając
się.
- Nie - zapewnił. - Jest niedziela. Nikt nie przyjdzie.
Jonathan Marshall miał dwadzieścia cztery lata. Robił doktorat z fizyki w Londynie, ale podczas
wakacji zatrudnił się w ultranowoczesnym
Laboratoire Ondulatoire, laboratorium mechaniki falowej Francuskiego Instytutu Morskiego w
Vissy, na północnych przedmieściach Paryża. Mieszkały tu głównie młode małżeństwa z dziećmi,
więc z konieczności prowadził raczej samotne życie. I wciąż nie wierzył własnemu szczęściu, kiedy
los zesłał mu taką dziewczynę, niewiarygodnie piękną i seksowną.
- Pokaż mi, co ta maszyna robi - poprosiła Marisa. Oczy jej zabłysły. - I co ty robisz.
- Z przyjemnością.
Jonathan stanął przed ogromnym pulpitem i zaczął włączać pompy i czujniki. W drugim końcu
basenu kolejno szczęknęło trzydzieści łopatek maszyny falowej. Obejrzał się przez ramię i popatrzył
na Marisę.
- To takie skomplikowane - powiedziała, podchodząc do niego. - Kamery rejestrują twoje
badania?
- Tak. Są wbudowane w sufit i w ściany zbiornika. Zapisują generowane fale. Mamy też
czujniki, które rejestrują zmiany ciśnienia przy przejściu fali.
- Te kamery są teraz włączone?
- Skąd. Nie potrzebujemy ich. Nie przeprowadzamy eksperymentu.
Strona 5
- Kto wie... - Położyła mu rękę na ramieniu. Miała długie, smukłe palce. Piękne palce. Długą
chwilę w milczeniu przyglądała się zbiornikowi. - Wszystko tu jest takie drogie... Musicie mieć
dobrą ochronę, prawda?
- Właściwie nie. Wchodzimy na kartę magnetyczną. No i mamy jedną kamerę. - Jonathan pokazał
ręką. - Tam, w kącie.
Marisa odwróciła się.
- Włączona?
- Tak. Pracuje na okrągło. Pogładziła go po karku.
- Czyli ktoś nas teraz podgląda?
- Niestety możliwe.
- Więc powinniśmy być grzeczni?
- Chyba tak. Zresztą... Jest jeszcze twój chłopak.
- On? - prychnęła pogardliwie Marisa. - Mam go dość.
Tego dnia rano Marshall wyszedł z domu i zajrzał do kawiarni przy rue Montagne, do której
codziennie wpadał. Jak zwykle wziął sobie artykuł naukowy do przeczytania. A potem przy
sąsiednim stoliku usiadła ta dziewczyna ze swoim chłopakiem. I zaczęli się kłócić.
Marshall stwierdził, że nie pasują do siebie. Chłopak - Amerykanin, czerwony na twarzy i
umięśniony jak futbolista - miał przydługie włosy i okulary w drucianej oprawce, zbyt delikatnej jak
na jego toporne rysy twarzy. Przypominał prosię, które udaje naukowca.
Miał na imię Jim i był wściekły na Marisę; najwyraźniej spędziła poprzedni wieczór z kimś
innym.
- Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, gdzie byłaś - powtarzał.
- Bo to nie twój interes.
- Mieliśmy zjeść razem kolację.
- Wcale nie, Jimmy. Mówiłam ci.
- Mówiłaś, że przyjdziesz. Czekałem na ciebie w hotelu. Przez całą noc.
- No i co z tego? Nikt ci nie kazał. Mogłeś wyjść, zabawić się.
- Czekałem na ciebie.
Strona 6
- Jimmy... Nie jestem twoją własnością. - Miała go serdecznie dość; wzdychała, załamywała
ręce, kręciła głową. Założyła nogę na nogę, tak że krótka spódniczka odsłoniła jej uda. - Robię to, na
co mam ochotę.
- Widzę.
- No właśnie. - Marisa odwróciła się do Marshalla. - Co czytasz? To chyba bardzo
skomplikowane.
W pierwszej chwili zaniepokoił się. Zagadywała go, żeby sprowokować chłopaka. Nie chciał
się mieszać do ich kłótni.
- To fizyka - odparł i odwrócił się lekko. Usiłował nie zauważać, jak jest piękna.
- Jaka fizyka? - nie ustępowała Marisa.
- Mechanika fal. Oceanicznych.
- Jesteś studentem?
- Tak, studentem.
- Aha. I to inteligentnym. Jesteś Anglikiem? Co robisz we Francji?
Zanim się obejrzał, już rozmawiali w najlepsze. Przedstawiła mu swojego chłopaka, który
uśmiechnął się krzywo i słabo ścisnął jego dłoń przy powitaniu. Sytuacja była niezręczna, ale
dziewczyna zachowywała się tak, jakby tego nie zauważała.
- Pracujesz tu, prawda? Co to za praca? Przy zbiorniku? Z maszyną? Serio? Jakoś nie mogę
sobie tego wyobrazić... Pokażesz mi?
I teraz byli tutaj, w laboratorium mechaniki falowej. Jimmy, chłopak Marisy, z ponurą miną
czekał na parkingu i palił papierosa.
- Co zrobimy z Jimmym? - zapytała, podchodząc do stojącego przy pulpicie Marshalla.
- Tu nie wolno palić.
- Powiem mu. Ale nie chcę go rozzłościć. Jak myślisz, mogłabym go tu wpuścić?
- Jasne - odparł zawiedziony Marshall. - Chyba tak.
Otworzyła tylne wyjście z laboratorium i Jimmy wszedł do środka. Stanął przy drzwiach z
rękami w kieszeniach. Marisa wróciła do pulpitu.
- W porządku - powiedziała. - A teraz mi pokaż.
Strona 7
Silniki elektryczne na końcu basenu zawarczały, ruchome łopatki wygenerowały pierwszą falę.
Była nieduża, przebiegła całą długość zbiornika i rozbiła się z pluskiem o nachyloną płytę na drugim
końcu.
- Tak wygląda fala pływowa?
- Tak. To symulacja tsunami. - Marshall nie odrywał palców od klawiatury. Na ekranach
wyświetlały się wyniki pomiaru temperatury i ciśnienia, i komputerowo barwione obrazy fali.
- Symulacja... Co to znaczy?
- W tym zbiorniku możemy generować fale o wysokości do jednego metra. Prawdziwe tsunami
mogą mieć cztery, osiem, dziesięć metrów. Czasem więcej.
- Dziesięciometrowa fala na oceanie? Naprawdę?! - Marisa wytrzeszczyła oczy i wbiła wzrok
w sufit, jakby próbowała sobie wyobrazić taką masę wody.
Marshall pokiwał głową. Dziesięć metrów to wysokość dwu-, trzypiętrowego budynku. A fala
tsunami pędzi z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę.
- I potem uderza o brzeg, tak? To jest ta nachylona płyta na końcu? Wygląda, jak zrobiona z
kamyków. To ma być plaża?
- Tak. To, jak daleko w głąb lądu wedrze się fala, zależy od kąta nachylenia brzegu. Możemy ten
kąt regulować.
Chłopak Marisy podszedł bliżej, ale nie za blisko. Nie odezwał się.
- Regulować? - powtórzyła podekscytowana Marisa. - Jak?
- Płyta ma wbudowany silnik.
- I możecie ją ustawić pod dowolnym kątem? Pokaż mi... vingt-sept stopni. Dwadzieścia
siedem.
- Już się robi.
Marshall wprowadził dane do komputera. Rozległ się cichy zgrzyt i płyta, symulacja brzegu,
podniosła się wyżej.
Zaciekawiony Jimmy stanął na krawędzi basenu. Rzeczywiście, pomyślał Marshall, to
fascynujące. Każdego by to wciągnęło. Ale ten gość nic nie mówił: stał tylko i patrzył, jak
gruzełkowata powierzchnia się przechyla. W końcu płyta znieruchomiała.
- Więc to jest plaża? - upewniła się Marisa.
- Tak. Dwadzieścia siedem stopni to spora stromizna, powyżej średniej światowej. Może lepiej
Strona 8
nastawię...
Przykryła jego dłoń swoją. Miała śniadą delikatną skórę.
- Nie, nie. Niech tak będzie. Pokaż mi falę. Chcę ją zobaczyć. Drobne fale, generowane co
trzydzieści sekund, z cichym szumem przebiegały całą długość zbiornika.
- Dobrze by było jeszcze znać kształt linii brzegowej. W tej chwili mamy płaską plażę, ale
gdybyśmy mieli jakieś zagłębienie...
- Możesz coś takiego zrobić?
- Jasne.
- Naprawdę?! Pokaż mi!
- Jaki chcesz kształt? Zatokę? Lagunę? Ujście rzeki? Marisa wzruszyła ramionami.
- Czyja wiem... Niech będzie zatoka.
- Dobrze. - Marshall się uśmiechnął. - Duża?
Silniki warknęły i w wysypanej otoczakami linii brzegowej pojawiło się wklęśnięcie.
- Fantastyczne... No, Jonathanie, teraz pokaż mi falę.
- Zaraz. Duża ma być ta zatoka?
- No... - Marisa wykonała nieokreślony gest. - Kilometr, półtora... Tak, półtora kilometra
szerokości. - Pochyliła się nad Marshallem. - Ja nie lubię czekać. Że też jeszcze nie wiesz.
Poczuł zapach jej perfum. Zaczął pisać szybciej.
- Proszę bardzo. Duża fala, półtorakilometrowa zatoka, nachylenie plaży: dwadzieścia siedem
stopni.
Następna fala została wygenerowana ze znacznie głośniejszym szumem. Pobiegła ku nim równą,
piętnastocentymetrową zmarszczką na powierzchni wody.
- Eee... - skrzywiła się Marisa. - Mówiłeś, że będzie duża.
- Zaczekaj.
- A co, urośnie? - zachichotała.
Znów położyła mu dłoń na ramieniu. Kiedy Jimmy spojrzał na nią krzywo, zadarła wyniośle
głowę, ale po chwili, gdy odwrócił wzrok, cofnęła rękę.
Strona 9
Marshall znów poczuł rozczarowanie. Wykorzystywała go. Był pionkiem w ich rozgrywce.
- Mówiłeś, że będzie większa.
- Bo będzie. Rośnie w miarę zbliżania się do brzegu. Na otwartym morzu, przy dużej
głębokości, fala jest niska, za to na płyciźnie rośnie błyskawicznie. A zagłębienie spotęguje jej siłę,
dzięki czemu sięgnie dalej w głąb lądu.
Fala rzeczywiście się podniosła na wysokość około półtora metra i rozbiła o brzeg. Piana
spłynęła po sztucznych kamykach.
- No tak, była wyższa - przyznała dziewczyna. - A w rzeczywistości?
- Może mieć jakieś dwanaście, piętnaście metrów.
- O la, la...- Marisa wydęła wargi. - Nie da się przed nią uciec.
- Nie. Fale pływowe sąbardzo szybkie. W Hilo, na Hawajach, w 1957 fala przetoczyła się
ulicami miasta, wielka jak domy. Ludzie próbowali uciekać, ale...
- To wszystko? - wtrącił Amerykanin. - To ma być ta supermaszyna? - Głos miał niski,
burkliwy, jakby zachrypnięty.
- Nie zwracaj na niego uwagi - mruknęła dziewczyna.
- Tak - odparł Marshall. - Tym się tu właśnie zajmujemy. Robimy fale...
- Wielka mi sztuka - prychnął Jimmy - Ja umiałem je robić, kiedy miałem sześć miesięcy. W
wanience.
- Cóż. - Marshall gestem wskazał pulpit. - Gromadzimy dane dla naukowców z całego świata,
którzy...
- Bla, bla. Mam dość. Nudne to jak wielorybie flaki z olejem. Wychodzę. Marisa? - Spojrzał na
dziewczynę z ukosa. - Idziesz czy nie?
Marshall słyszał, jak dziewczyna wciąga powietrze przez zęby.
- Nie - odparła. - Nie idę. Amerykanin wyszedł, trzaskając drzwiami.
Mieszkała naprzeciwko Notre-Dame, po drugiej stronie rzeki. Z balkonu w jej sypialni
rozciągał się piękny widok na katedrę, w nocy podświetloną reflektorami. Dochodziła dziesiąta,
niebo było intensywnie granatowe. Marshall spojrzał w dół, na ulicę, światła kafejek, tłumy na
chodnikach. Piękny widok.
- Nie martw się. - Usłyszał zza pleców głos Marisy. - Jimmy tu nie przyjdzie.
Strona 10
Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie myślał o Amerykaninie, dopóki mu o nim nie
przypomniała.
- Nie?
- Nie. Pójdzie do innej. Ma wiele kobiet.
Pociągnęła łyk wina i odstawiła kieliszek na nocny stolik. Bez zbędnych wstępów ściągnęła
bluzkę i zrzuciła spódniczkę. Nie nosiła bielizny.
Podeszła do niego ubrana tylko w szpilki. Musiał wyglądać na zaskoczonego, bo dodała:
- Przecież mówiłam: nie lubię czekać.
Objęła go i pocałowała - mocno, z całej siły, jakby ze złością. Następnych kilka chwil było
trochę niezręcznych, gdy próbowała go rozebrać, nie przestając całować. Oddychała ciężko,
chrapliwie; nic więcej nie powiedziała. Jej gwałtowna żądza przypominała gniew, a uroda i
doskonałość śniadego ciała początkowo onieśmieliły Marshalla. Ale nie na długo.
Kiedy potem leżała obok niego, skórę nadal miała miękką i delikatną, lecz mięśnie boleśnie
napięte. Sufit odbijał łagodną poświatę reflektorów oświetlających katedrę. Marshall odprężył się,
ale Marisa - o ile to możliwe - była jeszcze bardziej spięta i podenerwowana. Mimo jej
przekonujących jęków i okrzyków rozkoszy zaczął się zastanawiać, czy naprawdę doznała spełnienia.
Nagle zerwała się z łóżka.
- Coś się stało? Napiła się wina.
- Idę do łazienki.
Wyszła. Marshall usiadł na łóżku i pociągnął łyk z jej kieliszka. Podniósł go do światła,
podziwiając delikatny ślad szminki.
Obcasy jej butów zostawiły na prześcieradle ciemne smugi - dopiero w połowie miłosnych
zmagań rzuciła szpilki pod okno. Świadectwo namiętności. Wciąż miał wrażenie, że śni. Nigdy
przedtem nie był z taką kobietą - tak piękną, mieszkającą w takim miejscu. Ciekawe, ile kosztuje taki
apartament, w takim punkcie, wyłożony boazerią... Napił się jeszcze wina. Można by się do tego
przyzwyczaić, pomyślał.
Z łazienki dobiegł szum wody pod prysznicem - monotonny dźwięk, jak piosenka bez melodii.
Drzwi wejściowe otworzyły się z głośnym bang! i do środka wparowało trzech mężczyzn w
ciemnych trenczach i kapeluszach. Przerażony Marshall odstawił kieliszek, który przewrócił się i
spadł ze stolika. Rzucił się na podłogę obok łóżka po ubranie, ale dopadli go w mgnieniu oka.
Złapali dłońmi w rękawiczkach. Krzyknął ze strachu, zanim rzucili go na łóżko i wcisnęli mu twarz w
poduszkę. Bał się, że będą go chcieli udusić, ale tego nie zrobili.
Strona 11
- Cicho bądź - wysyczał jeden. - Jak będziesz grzeczny, nic ci się nie stanie.
Marshall mu nie uwierzył - dalej szarpał się i krzyczał. Gdzie się podziała Marisa? Co z nią?
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Jeden z intruzów usiadł mu na plecach, wgniótł kolana w
kręgosłup, oparł zimne buty na jego nagich pośladkach. Chwycił go za kark i wcisnął mu głowę w
pościel.
- Cicho bądź! - powtórzył.
Dwaj pozostali złapali go za nadgarstki i rozciągnęli na łóżku. Zaraz mi coś zrobią. Był
przerażony i kompletnie bezbronny. Jęknął. Ktoś uderzył go w tył głowy.
- Cicho!
Wydarzenia następowały po sobie tak błyskawicznie, że odbierał tylko najprostsze wrażenia.
Co z Marisą? Pewnie schowała się w łazience. Nie mógł mieć do niej pretensji. Usłyszał plusk,
zobaczył foliową torebkę, a w niej jakiś biały przedmiot wielkości piłeczki golfowej. Przyłożyli mu
torebkę do wnętrza ramienia, tuż poniżej pachy.
Co oni robią, do cholery?! Poczuł ściekającą mu po ręce zimną wodę. Szarpnął się, ale trzymali
go mocno. W wodzie coś się poruszyło i przylgnęło mu do skóry. Było lepkie jak guma do żucia.
Przywarło do niego, skubnęło lekko i ukłuło - delikatnie, prawie niewyczuwalnie.
Napastnicy działali szybko. Schowali torebkę - i w tej samej chwili rozległy się dwa
ogłuszające strzały z pistoletu. Marisa krzyczała po francusku:
- Salaud! Salopard! Bougetoi le cul!
Ten, który siedział Marshallowi na plecach, przetoczył się na podłogę i podniósł na kolana.
Marisa wciąż krzyczała. Padły następne strzały, w powietrzu zaśmierdziało prochem. Intruzi uciekli.
Drzwi zamknęły się za nimi z hukiem. Marisa podbiegła do niego, wciąż naga; bełkotała po francusku
coś, czego nie mógł zrozumieć. Wychwycił powtarzające się słowo vacherie i doszedł do wniosku,
że chodzi o krowę, ale w głowie mu się mąciło. Dostał drgawek.
Objęła go za szyję. Krzyknął, kiedy musnęła go gorącą lufą pistoletu. Odłożyła broń.
- Jonathanie, tak mi przykro - powiedziała. - Tak okropnie przykro. - Oparła mu głowę na
ramieniu. - Wybacz mi. Teraz już wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Drgawki stopniowo ustępowały.
- Zrobili ci krzywdę? - zapytała. Pokręcił przecząco głową.
- To dobrze. Durnie! To kumple Jimmy’ego, pomyśleli, że zabawią się twoim kosztem i cię
nastraszą. Mnie zresztą też. Ale naprawdę nic ci się nie stało?
Strona 12
Jeszcze raz pokręcił głową. Odkaszlnął.
- Może... - wykrztusił w końcu. - Może powinienem sobie pójść.
- Nie! Nie możesz mi tego zrobić!
- Nie czuję się...
- Nie ma mowy. - Przytuliła się do niego. - Zostań jeszcze trochę.
- Nie powinniśmy zadzwonić na policję?
- Mais non. Nic nie zrobią. Zwykła kłótnia kochanków. We Francji nie wzywa się do tego
policji.
- Ale oni się włamali...
- Już ich nie ma - szepnęła mu do ucha. Poczuł muśnięcie jej oddechu. - Zostaliśmy sami,
Jonathanie. Tylko we dwoje.
Zsunęła się po jego ciele w dół.
Było po północy, kiedy - już w ubraniu - wyszedł na balkon z widokiem na Notre-Dame. Ulice
wciąż tętniły życiem.
- Może jednak zostaniesz? - Marisa zrobiła kapryśną minkę. - Chcę, żebyś został. Nie zrobisz mi
tej przyjemności?
- Przepraszam. Źle się czuję.
- Przy mnie poczujesz się lepiej.
Pokręcił głową. Naprawdę kiepsko się czuł. Miał zawroty głowy, kolana się pod nim uginały,
ręce mu się trzęsły, kiedy zaciskał dłonie na poręczy.
- Przepraszam cię - powtórzył - ale naprawdę muszę iść.
- No dobrze. Odwiozę cię.
Wiedział, że zostawiła samochód na drugim brzegu Sekwany. Daleko. Ale tylko skinął potulnie
głową.
- Jeśli chcesz - powiedział.
Nie ponaglała go. Szli wzdłuż rzeki bez pośpiechu, pod rękę, jak para kochanków. Mijali
zacumowane do brzegu pływające restauracje, rozświetlone i nadal pełne gości. Nad nimi, na drugim
brzegu, wznosiła się skąpana w świetle bryła Notre-Dame. Spokojny spacer, jej głowa na jego
Strona 13
ramieniu, jej cichy szept - wszystko to sprawiło, że naprawdę poczuł się trochę lepiej.
Wkrótce jednak potknął się i poczuł ogarniającą go słabość. W ustach mu zaschło, szczęka
stężała, mówił z trudem.
Marisa chyba tego nie zauważyła. Minęli już obszar świateł, weszli pod most. Znów się potknął
i tym razem upadł na kamienne nabrzeże.
- Kochanie... - Zmartwiona i współczująca, pomogła mu wstać.
- Coś... Coś...
- Dobrze się czujesz, skarbie? - Zaprowadziła go na ławkę. - Posiedź sobie chwilę. Zaraz ci się
zrobi lepiej.
Nie zrobiło się. Próbował zaprotestować, ale nie mógł już mówić. Z przerażeniem uświadomił
sobie, że nie może nawet pokręcić głową. Dzieje się ze mną coś bardzo złego. Błyskawicznie tracił
siły. Próbował wstać, ale nie mógł poruszyć rękami. Głową też. Patrzył tylko na siedzącą obok
Marisę.
- Co się dzieje, Jonathanie? Potrzebujesz lekarza? Tak, pomyślał, potrzebuję lekarza.
- Nie podobasz mi się, Jonathanie...
Poczuł nieznośny ciężar w piersi. Oddychał z trudem. Odwrócił wzrok. Jestem sparaliżowany,
pomyślał w panice.
- Jonathanie?
Usiłował znów na nią spojrzeć, ale tym razem nie mógł już nawet poruszyć gałkami ocznymi.
Oddychał coraz płycej.
- Jonathanie? Potrzebuję lekarza.
- Spójrz na mnie, Jonathanie. Możesz na mnie spojrzeć? Nie? Nie możesz poruszyć głową?
O dziwo, w głosie Marisy nie było już słychać troski, lecz tylko coś w rodzaju zawodowego
zainteresowania i dystansu. Może mam coś ze słuchem, pomyślał Marshall. W uszach narastał mu
szum. Coraz trudniej było mu oddychać.
- No dobrze, Jonathanie, trzeba cię stąd zabrać.
Włożyła mu głowę pod ramię, ze zdumiewającą u niej siłą dźwignęła go i wstała. Jego ciało
było kompletnie bezwładne. Nie kontrolował nawet tego, gdzie patrzy. Usłyszał tupot kroków na
chodniku. Chwała Bogu, pomyślał.
- Potrzebuje pani pomocy, mademoiselle? - zapytał męski głos po francusku.
Strona 14
- Dziękuję, nie trzeba. Po prostu za dużo wypił.
- Jest pani pewna?
- To nie pierwszy raz.
- Na pewno nie chce pani, żebym pomógł?
- Dam sobie radę.
- W takim razie życzę bonne nuit.
- Bonne nuit.
Marisa ruszyła dalej, kroki oddaliły się, a kiedy ucichły, zatrzymała się i rozejrzała. Po czym...
zaczęła go nieść w stronę rzeki.
- Jesteś cięższy, niż myślałam - zauważyła swobodnym tonem. Czuł bezbrzeżny,
wszechogarniający strach. Był sparaliżowany. Bezradny. Jego nogi wlokły się po kamieniach.
W stronę rzeki!
- Przykro mi - mruknęła Marisa i wrzuciła go do wody.
To był krótki lot. Obezwładniające zimno. Pod wodą otoczyły go bąbelki i zieleń, potem zrobiło
się ciemno. Nadal nie mógł się poruszyć. I wciąż nie wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę, że
umiera w taki właśnie sposób.
Poczuł, jak jego ciało unosi się do góry. Woda była znów zielona, a potem wypłynął na
powierzchnię. Płynął na plecach. Nurt leciutko go obracał.
Widział most, czarne niebo i stojącą na brzegu Marisę. Zapaliła papierosa i wpatrywała się w
niego obojętnie. Stała z ręką na biodrze i jedną nogą wysuniętą do przodu, w pozie modelki.
Wydmuchnęła dym, który popłynął w noc do góry.
Marshall znów się zanurzył. Poczuł zimno i otoczyła go ciemność.
O trzeciej nad ranem w Laboratoire Ondulatoire Francuskiego Instytutu Morskiego w Vissy
zapaliły się światła. Pulpit sterowniczy ożył. Maszyna zaczęła wytwarzać fale, które jedna po drugiej
przebiegały całą długość zbiornika i rozbijały się o sztuczną plażę. Na ekranach rozbłyskiwały
trójwymiarowe obrazy i przesuwały się kolumny danych transmitowanych do innego miejsca gdzieś
we Francji.
O czwartej pulpit pociemniał, światła zgasły, a z twardych dysków usunięto zapis ostatniego
eksperymentu.
Strona 15
Pahang
Wtorek, 11 maja Godz. 11.55
Kręta droga biegła w cieniu litego sklepienia malajskiej dżungli. Była utwardzona, ale bardzo
wąska. Opony piszczały, kiedy land cruiser z poślizgiem wchodził w kolejne zakręty. Siedzący na
fotelu pasażera mężczyzna - brodaty, mniej więcej czterdziestoletni - spojrzał na zegarek.
- Daleko jeszcze?
- Już nie. - Kierowca nie zwalniał. - Dosłownie parę minut.
Kierowca był Chińczykiem, ale mówił po angielsku z brytyjskim akcentem. Nazywał się Charles
Ling. Poprzedniego wieczoru przyleciał do Kuala Lumpur z Hongkongu. Rano wyjechał na lotnisko
po swojego pasażera i od tamtej pory pędzili przed siebie na złamanie karku.
Pasażer dał mu wizytówkę: Allan Peterson, Seismic Services, Calgary. Ale Ling nie wierzył w
to, co na niej napisano. Dobrze wiedział, że
w Albercie jest firma, ELS Engineering, która sprzedaje właśnie takie urządzenia. Facet nie
musiał lecieć aż do Malezji, żeby je obejrzeć.
Poza tym Ling sprawdził listę pasażerów - nie figurował na niej żaden Allan Peterson. Czyli
przyleciał pod innym nazwiskiem.
W dodatku twierdził, że jest geologiem świadczącym usługi konsultingowe kanadyjskim
koncernom energetycznym; miał się głównie zajmować szacowaniem zasobności złóż ropy - ale i w
to Ling nie wierzył. Nafciarzy rozpoznawał z odległości kilometra. Ten gość był inny.
Krótko mówiąc: Ling nie miał pojęcia, kim jest jego pasażer. I wcale mu to nie przeszkadzało.
Pan Peterson miał niezłą kasę - reszta nie grała roli. Linga interesowało tylko jedno: sprzedaż maszyn
kawitacyjnych, a w wypadku pana Petersona zapowiadał się niezły biznes. Gość mówił o trzech
jednostkach, wartych w sumie ponad milion dolarów.
Skręcił ostro i zjechał na błotnistą drogę. Przez chwilę rzucało nimi na boki, dżungla otaczała
ich ze wszystkich stron - a potem nagle znaleźli się na odkrytym terenie. Zalało ich światło słońca. W
ziemi ziała półkolista wyrwa o jednej stromej, urwistej ścianie. W dole rozciągało się zielone
jezioro.
- Co to jest? - Peterson zmrużył oczy.
- Dawna kopalnia odkrywkowa kaolinu. Nieczynna.
- Kaolinu?
Strona 16
Nie jesteś geologiem, pomyślał Ling. I wyjaśnił, że kaolin to minerał o gliniastej konsystencji.
- Używa się go do wyrobu papieru i ceramiki, zwłaszcza przemysłowej. Na przykład
superostrych noży. Niedługo będą robić ceramiczne silniki samochodowe. Ale tutejszy kaolin jest
miernej jakości, więc cztery lata temu zamknęli kopalnię.
Peterson pokiwał głową.
- Gdzie kawitator?
Ling wskazał ciężarówkę zaparkowaną na skraju urwiska.
- Tam.
Ruszyli w tamtą stronę.
- Rosyjski?
- Podwozie i węglanowa rama są rosyjskie, elektronika tajwańska. Całość montujemy u nas, w
Kuala Lumpur.
- To wasz największy model?
- Nie, średni. Nie mamy największego na pokaz.
Zatrzymali się przy ciężarówce. Była wielkości dużej wywrotki, toteż dach land cruisera ledwie
sięgał szczytu jej kół. Pośrodku ramy, zawieszony nisko nad ziemią, znajdował się prostokątny
generator kawitacyjny: był pękaty, sterczało z niego mnóstwo rur i przewodów i trochę przypominał
ogromny agregat dieslowski. Od spodu, metr nad ziemią, miał zainstalowaną wklęsłą płytę
kawitacyjną.
Wysiedli z wozu. Wilgotny żar lał się z nieba. Lingowi natychmiast zaparowały okulary i musiał
je wytrzeć o koszulę. Peterson obszedł ciężarówkę dookoła.
- Można kupić sam generator? Bez samochodu?
- Owszem, produkujemy przenośne jednostki. W kontenerach. Chociaż wcześniej czy później
klienci i tak montują je na jakichś podwoziach.
- Potrzebne mi same generatory. Pokaże mi pan, jak to działa?
- Już się robi. - Ling gestem dał znak operatorowi maszyny, siedzącemu w kabinie wysoko nad
ziemią. - Lepiej się odsuńmy.
- Zaraz... - zaniepokoił się Peterson. - Myślałem, że jesteśmy sami. Kto to?
- Mój brat - odparł bez zająknienia Ling. - Można mu zaufać.
Strona 17
- Ale...
- Odsuńmy się. Z daleka będzie lepiej widać.
Generator ożył i zawarczał głośno. Do warkotu wkrótce dołączył inny dźwięk, basowe
buczenie, które Ling zawsze bardziej czuł - w kościach i w piersi - niż słyszał.
Peterson też je chyba poczuł, bo szybko oddalił się od maszyny.
- Agregat generuje sferycznie symetryczne pole kawitacyjne, które możemy dowolnie
ogniskować tak jak światło w obiektywie - wyjaśnił Ling. - Z tą różnicą, że tutaj zamiast światła
mamy dźwięk. Inaczej mówiąc: zmieniając ogniskowanie wiązki, sterujemy głębokością kawitacji.
Machnął na operatora, który odpowiedział mu skinieniem głowy. Płyta kawitacyjną zsunęła się
niżej i zawisła tuż nad powierzchnią gruntu. Dźwięk się zmienił, ścichł i znacznie się obniżył. Ziemia
zadrżała im pod stopami.
- Rany boskie... - mruknął Peterson i jeszcze bardziej się odsunął.
- Bez obawy - uspokoił go Ling. - To tylko niskoenergetyczne odbicie. Główny wektor
energetyczny jest ortogonalny, skierowany prosto w dół.
Dziesięć, może dwanaście metrów poniżej miejsca, w którym stała ciężarówka, ściana urwiska
zadrżała i jakby się rozmyła. Na moment przesłonił ją szary obłoczek, a potem cały kawał klifu runął
w dół, wprost do jeziora, niczym bura lawina. Tuman kurzu buchnął w powietrze.
Kiedy pył nieco opadł, Ling zaproponował:
- A teraz pokażemy panu, jak się ogniskuje wiązkę.
Znów rozległ się warkot - tym razem jednak urwisko rozmyło się znacznie dalej, dobre
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów poniżej ciężarówki. Szarawa ziemia ustąpiła i zsunęła się do
jeziora.
- W poziomie też można ją przesuwać? - zainteresował się Peterson. Ling przytaknął. Sto
metrów na północ od wozu ściana urwiska zadrżała i osunęła się do wody.
- Kierunek i głębokość nie grają roli.
- Głębokość też?
- Nasze największe generatory ogniskują wiązkę do tysiąca metrów pod powierzchnią ziemi.
Ale nasi klienci nie mają aż takich wymagań.
- To zrozumiałe - zgodził się Peterson. - My też nie. Zależy nam głównie na dużej mocy wiązki.
- Wytarł ręce o spodnie. - No, ale ja się już dość naoglądałem.
Strona 18
- Naprawdę? Możemy zademonstrować jeszcze kilka tech...
- Wracajmy.
Nie sposób było nic wyczytać z twarzy Petersona i oczu ukrytych za ciemnymi okularami.
- Dobrze - zgodził się Ling. - Jak pan chce...
- Chcę.
- Wysyłka z Kuala Lumpur czy z Hongkongu? - zapytał Peterson, kiedy ruszyli w drogę
powrotną.
- ZKL.
- Jakie ograniczenia?
- Nie rozumiem...
- Technologia kawitacji naddźwiękowej jest w USA zakazana. Trzeba mieć koncesję na eksport
komponentów.
- Mówiłem już, że używamy tajwańskiej elektroniki.
- A jest równie dobra jak amerykańska?
- Absolutnie - zapewnił go Ling. Gdyby Peterson znał się na rzeczy, zdawałby sobie sprawę, że
USA od dawna nie produkują już tak zaawansowanych układów scalonych. - Czemu pan pyta? Chce
pan przewieźć generatory do Stanów?
- Nie.
- W takim razie nie ma problemu.
- Jaki jest termin realizacji zamówienia?
- Potrzebujemy siedmiu miesięcy.
- Myślałem o pięciu.
- Da się zrobić. Za dopłatą. Ile sztuk?
- Trzy.
Ling nie miał pojęcia, po co komu aż trzy generatory kawitacyjne. Nie znał firmy specjalizującej
się w poszukiwaniach surowców, która miałaby więcej niż jeden.
- Z chwilą wpłynięcia zaliczki rozpoczniemy realizację zamówienia.
Strona 19
- Jutro będzie przelew.
- A wysyłka dokąd? Do Kanady?
- Za pięć miesięcy otrzyma pan szczegółowe instrukcje.
Przed nimi wznosiły się krzywizny ultranowoczesnego lotniska projektu Kurokawy. Peterson od
dawna milczał.
- Mam nadzieję, że zdąży pan na samolot - odezwał się Ling.
- Słucham? A tak, zdążę. Spokojnie.
- Wraca pan do Kanady?
- Tak.
Ling zatrzymał się przy terminalu międzynarodowym. Wysiedli i podali sobie ręce. Peterson
zarzucił torbę na ramię. Nie miał więcej bagażu.
- No cóż - powiedział. - Czas na mnie.
- Miłego lotu.
- Dziękuję. I życzę tego samego. Wraca pan do Hongkongu?
- Nie. Muszę najpierw pojechać do fabryki, dopilnować uruchomienia produkcji.
- To gdzieś niedaleko?
- Tak, w Pudu Raya. Parę kilometrów stąd.
- No to do widzenia.
Peterson pomachał mu jeszcze i wszedł do terminalu. Ling wrócił do wozu i odjechał spod
wejścia, kiedy zauważył leżący na fotelu telefon komórkowy Petersona. Zatrzymał się i obejrzał
przez ramię. Petersona nie było już widać. A telefon był lekki, jakby plastikowy - jeden z tych tanich,
niemal jednorazowych aparacików na kartę. Peterson na pewno miał drugą komórkę.
Ling pomyślał o swoim znajomym, który mógłby wyśledzić właściciela karty. Może udałoby się
dowiedzieć czegoś więcej o kliencie? To by nie było takie złe.
Schował telefon do kieszeni i ruszył na północ, do fabryki.
Shad Thames Piątek, 21 maja Godz. 11.04
Strona 20
Richard Mallory podniósł wzrok znad biurka. - Tak?
Mężczyzna, który stał w drzwiach, miał szczupłą sylwetkę, bladą cerę, jasnego jeżyka na głowie
i wyglądał na Amerykanina. Obrazu dopełniały niedbały sposób bycia i ubranie - brudne adidasy i
wyblakły (dawniej granatowy) dres. Wyglądał jak człowiek, który właśnie szedł pobiegać, ale po
drodze wpadł do biura.
Biuro było siedzibą Design/Quest, nowoczesnego studia graficznego przy Butler’s Wharf, w
odnowionej dzielnicy dawnych magazynów przy londyńskim Tower Bridge, większość pracowników
ubierała się zatem dość swobodnie. Mallory był wśród nich wyjątkiem: jako szef nosił białą koszulę
i spodnie od garnituru. I uwierające półbuty. Były niewygodne, ale modne.
- Czym mogę panu służyć?
- Przyszedłem po przesyłkę - wyjaśnił Amerykanin.
- Nie rozumiem... Jaką przesyłkę? Jeżeli przyszła DHL-em, to będzie u sekretarki.
- Nie świruj, gościu! - zirytował się Amerykanin. - Daj mi tę zasraną paczkę!
- OK, OK, już się robi. - Mallory wstał. Amerykanin chyba się zmitygował, bo dodał
pojednawczo:
- Ładne plakaty. - Wskazał ścianę za plecami Mallory’ego. - Sami je robicie?
- Sami. W tej firmie.
Na ścianie wisiały dwa plakaty, identyczne, przedstawiające ziemski glob zawieszony w
czarnej pustce kosmosu. Różniły się tylko podpisami. Na jednym napisano Ratujmy Ziemię i, poniżej,
Nie mamy drugiego domu, na drugim Ratujmy Ziemię i Nie mamy dokąd pójść. Nieco z boku wisiało
oprawione w ramkę zdjęcie blondynki w koszulce z napisem Ratujmy Ziemię i Jest nam z tym do
twarzy.
- To z naszej kampanii Ratujmy Ziemię - wyjaśnił Mallory. - Ale ją odrzucili.
- Kto?
- Międzynarodowy Fundusz Ochrony Przyrody.
Mallory minął Amerykanina i wyszedł na tylne schody prowadzące do garażu.
- Dlaczego jej nie chcieli? Nie podobała się im?
- Podobała. Ale Leo zgodził się zostać ich rzecznikiem, więc go wykorzystali. Zrobili filmiki.
U dołu schodów przesunął kartą przez czytnik. Szczęknął zamek, drzwi się otworzyły. Weszli do