Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad
Szczegóły |
Tytuł |
Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
(TRACE)
Przełożyła: Agnieszka Fulińska
2007
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
•1•
•2•
•3•
•4•
•5•
•6•
•7•
•8•
•9•
• 10 •
• 11 •
• 12 •
• 13 •
• 14 •
• 15 •
• 16 •
• 17 •
• 18 •
• 19 •
• 20 •
Strona 4
• 21 •
• 22 •
• 23 •
• 24 •
• 25 •
• 26 •
• 27 •
• 28 •
• 29 •
• 30 •
• 31 •
• 32 •
• 33 •
• 34 •
• 35 •
• 36 •
• 37 •
• 38 •
• 39 •
• 40 •
• 41 •
• 42 •
• 43 •
• 44 •
• 45 •
• 46 •
Strona 5
• 47 •
• 48 •
• 49 •
• 50 •
• 51 •
• 52 •
• 53 •
• 54 •
• 55 •
• 56 •
• 57 •
• 58 •
Strona 6
Dla Ruth i Grahama:
nie znam innych ludzi takich jak wy i kocham was.
Dziękuję też Julii Cameron
za poprowadzenie mnie drogą artystów.
Charlie, Marty i Irene
ta książka jest również dla was.
Wy wszyscy sprawiliście że stało się to możliwe
Strona 7
•1•
Na widok żółtych buldożerów zagarniających ziemię i cegły ze starego
miejskiego biurowca, który widział więcej śmierci niż większość
współczesnych wojen, doktor Kay Scarpetta zwalnia i prawie zatrzymuje
wypożyczonego suva. Wstrząśnięta widokiem zniszczenia, wpatruje się w
brudnożółte maszyny unicestwiające jej przeszłość.
– Ktoś powinien był mnie uprzedzić – mówi.
Tego szarego grudniowego poranka miała raczej niewinne zamiary.
Chciała jedynie zanurzyć się nieco w nostalgicznych wspomnieniach i
przejechać obok dawnego biura, nie mając pojęcia, że miasto postanowiło
wyburzyć budynek. Ktoś powinien był jej powiedzieć. Byłoby uprzejmie i
miło, gdyby ktoś przynajmniej napomknął, przynajmniej wspomniał: „A
tak przy okazji: ten budynek, w którym pracowałaś, gdy byłaś młoda, pełna
nadziei i planów na przyszłość, gdy wierzyłaś w miłość – no cóż, ten
budynek, za którym wciąż tęsknisz i o którym wciąż myślisz ciepło, został
przeznaczony do rozbiórki”.
Buldożer rusza z łopatą wzniesioną do ataku, a mechaniczny szum brzmi
jak ostrzeżenie, zapowiedź niebezpieczeństwa. Powinnam była posłuchać,
myśli Kay, patrząc na popękany, zryty beton. Brakuje już połowy fasady jej
starego biura. Kiedy poproszono ją o przyjazd do Richmondu, powinna
była zwrócić większą uwagę na swoje przeczucia.
Strona 8
– Mam sprawę, w której chyba będziesz mogła pomóc – wyjaśnił doktor
Joel Marcus, obecny główny specjalista od medycyny sądowej w Wirginii,
który przyszedł na jej miejsce. Zadzwonił wczoraj po południu, a ona
zlekceważyła wewnętrzny głos.
– Oczywiście, doktorze Marcus – odpowiedziała mu przez telefon,
kręcąc się po kuchni swojego domu na południu Florydy. – W czym mogę
panu pomóc?
– Martwa czternastolatka w łóżku. Znaleźli ją dwa tygodnie temu, około
południa. Miała grypę.
Powinna była spytać doktora Marcusa, dlaczego zadzwonił właśnie do
niej. Ale nie zwracała uwagi na swoje odczucia.
– Wróciła do domu ze szkoły? – spytała.
– Tak,
– Sama? – Przyciskając telefon brodą do ramienia, mieszała burbona z
miodem i oliwą.
– Tak.
– Kto ją znalazł i jaka jest przyczyna śmierci? – Wlała marynatę do
plastikowej torby z chudą polędwicą wołową.
– Jej matka. Brak konkretnej przyczyny śmierci – odpowiedział. – Nic
podejrzanego poza tym, że wyniki sekcji, a raczej ich brak, sugerują, że
dziewczyna powinna żyć.
Kay wcisnęła plastikową torbę z mięsem i marynatą do lodówki i
otworzyła szufladę z ziemniakami, tylko po to, żeby ją od razu zamknąć –
zmieniła zdanie. Lepszy będzie pełnoziarnisty chleb. Nie mogła ustać w
miejscu, a tym bardziej usiedzieć, była podenerwowana i ze wszystkich sił
starała się tego nie okazać. Dlaczego ten facet dzwoni właśnie do niej?
Powinna była zapytać.
– Z kim mieszkała? – spytała.
Strona 9
– Wolałbym omówić szczegóły osobiście – odparł. – To bardzo delikatna
sprawa.
Zamierzała powiedzieć, że właśnie wybiera się na dwutygodniową
wycieczkę do Aspen, ale te słowa nie padły, a teraz nie są już prawdą. Nie
wybiera się do Aspen. Wybierała się, owszem, od miesięcy, tak naprawdę
jednak nigdy się nie wybrała i teraz też się nie wybierze. Nie umiała
skłamać w tej sprawie, zamiast tego posłużyła się zatem zawodowym
wykrętem, że nie może przyjechać do Richmondu, ponieważ jest właśnie w
połowie trudnej sprawy, chodzi o bardzo dziwną śmierć przez powieszenie,
której rodzina nie chce uznać za samobójstwo.
– A jaki jest problem z tym powieszeniem? – spytał Marcus, a im dłużej
mówił, tym mniej go słyszała. – Rasowy?
– Ten człowiek wspiął się na drzewo, założył pętlę na szyję i skuł sobie
ręce na plecach, żeby nie zmienić zdania – odpowiedziała, otwierając
kolejną szafkę w jasnej, pogodnej kuchni. – Gdy zeskoczył z gałęzi, lina
ściągnęła skórę, zniekształcając mu twarz tak, że wyglądała jak
wykrzywiona z bólu. Niech pan spróbuje wytłumaczyć to i te kajdanki
rodzinie z Missisipi, z głębokiej prowincji, gdzie ukrywanie się to
codzienność, a geje wręcz przeciwnie.
– Nigdy nie byłem w Missisipi – odpowiedział szczerze jej następca, ale
równie dobrze mógł mieć na myśli, że nie obchodzą go ani powieszony, ani
też żadna inna tragedia, która nie ma bezpośredniego związku z jego
życiem, ale Kay tego nie usłyszała, ponieważ nie słuchała.
– Chętnie bym panu pomogła – powiedziała, otwierając nową butelkę
oliwy z pierwszego tłoczenia, mimo że wcale nie potrzebowała jej otwierać.
– Ale chyba nie byłoby wskazane, żebym zajmowała się sprawami, które
należą do pana, doktorze Marcus.
Strona 10
Czuła złość, jednak ukrywała to przed samą sobą, krążąc po wielkiej,
świetnie wyposażonej kuchni z urządzeniami z nierdzewnej stali, blatami z
polerowanego granitu i wspaniałym widokiem na Wewnętrzny Kanał
Przybrzeżny. Była zła z powodu Aspen, lecz nie chciała się do tego
przyznać. Była po prostu zła, a poza tym nie miała ochoty przypominać
doktorowi Marcusowi, że została wyrzucona z pracy, w której on teraz
czuje się tak świetnie, i właśnie dlatego opuściła Wirginię z zamiarem
niepojawiania się tam nigdy więcej. Ale jego przedłużające się milczenie
zmusiło ją do powiedzenia, że nie rozstała się z Richmondem w przyjaźni i
on powinien o tym wiedzieć.
– Kay, to było dawno – odrzekł.
Ona z profesjonalnym szacunkiem tytułuje go doktorem Marcusem, a
ten człowiek mówi do niej po imieniu! Zdumiała się, jak bardzo ją to
zirytowało, ale wytłumaczyła sobie, że on jest miły i uprzejmy, ona zaś
obrażalska i przeczulona; doszła wręcz do oskarżenia samej siebie o
najgorszą możliwą małostkowość: może po prostu jest zawistna, więc
życzy mu porażki. To przecież oczywiste, że będzie do niej mówił per Kay,
a nie doktor Scarpetta, pomyślała, znów nie wsłuchując się we własne
odczucia.
– Mamy nową panią gubernator – ciągnął. – Zapewne nawet nie ma
pojęcia, kim jesteś.
Teraz na odmianę sugeruje, że doktor Scarpetta jest tak mało ważna i
beznadziejna, że pani gubernator nigdy o niej nie słyszała. Ten człowiek po
prostu ją obraża! Bzdury, powiedziała sama sobie.
– Nowa pani gubernator zajmuje się przede wszystkim gigantycznym
deficytem budżetowym stanu i potencjalnymi celami ataków
terrorystycznych, jakie mamy tu, w Wirginii...
Strona 11
Kay właśnie próbowała wyperswadować sobie negatywne uczucia do
faceta, który przyszedł na jej miejsce. Potrzebował pomocy w trudnej
sprawie, dlaczego więc nie miałby do niej się zwrócić? Przecież nawet
dużym korporacjom zdarza się prosić wywalonych wcześniej dyrektorów
wykonawczych o radę lub konsultację. A poza tym ona wcale nie jedzie do
Aspen.
– ... elektrownie jądrowe, bazy wojskowe, Akademia FBI, nie całkiem
tajna baza szkoleniowa CIA, Federalny Bank Rezerw. Gubernator nie
będzie robić żadnych problemów, Kay. Prawdę mówiąc, jest zbyt ambitna,
zbyt skoncentrowana na przyszłej karierze w Waszyngtonie, żeby
przejmować się tym, co dzieje się w moim biurze – kontynuował miękkim
południowym akcentem, usiłując pozbawić ją wrażenia, że powrót do
miasta, z którego została wygnana raptem pięć lat temu, może spowodować
jakieś niesnaski – ba, nawet zostać zauważony. Nie była do końca
przekonana, ale myślała o Aspen. Myślała o Bentonie, o tym, że on jest w
Aspen bez niej. Mam nadmiar czasu, uznała, mogę wziąć jeszcze jedną
sprawę, ponieważ nagle mam nadmiar czasu.
Tak więc teraz jedzie wzdłuż budynku, który był jej miejscem pracy we
wczesnych latach kariery, a tamten okres teraz wydaje się tak całkowicie
zamknięty jak to tylko możliwe. Chmury pyłu unoszą się z pobojowiska, w
które zmieniły jej dawne biuro żółte, podobne do owadów maszyny.
Stalowe ostrza i łopaty huczą i brzęczą wśród betonu i gruzu. Ciężarówki i
koparki suną przed siebie i skaczą. Opony miażdżą podłoże, pękają stalowe
pręty.
– W porządku – mówi Kay – może i dobrze, że to widzę. Ale ktoś
powinien był mnie uprzedzić.
Siedzący na miejscu pasażera Pete Marino przygląda się w milczeniu
zagładzie niskiego, obskurnego budynku stojącego na obrzeżach dzielnicy
Strona 12
bankowej.
– Dobrze, że ty to też widzisz, kapitanie – dodaje Kay, mimo że on nie
jest już kapitanem, ale kiedy nazywa go kapitanem, co nie zdarza się często,
znaczy to, że jest dla niego miła.
– Skoro tak uważasz, pani doktor – mruczy Marino z sarkazmem, który
jest dla niego tak zwyczajnym tonem, jak środkowe c dla fortepianu. – No
ale masz rację. Ktoś powinien był ci powiedzieć, a tym kimś jest ów ósmy
cud świata, co przyszedł po tobie. Błaga cię o przyjazd tutaj, mimo że twoja
stopa nie postała w Richmondzie od pięciu lat, ale nie zada sobie trudu, by
wspomnieć, że stary lokal właśnie żegna się z życiem.
– Na pewno nie przyszło mu to do głowy.
– Mały dupek – stwierdza jej towarzysz – Już go nienawidzę.
Tego ranka Marino wysyła w świat doskonale zaplanowaną, złowieszczą
mieszankę sygnałów: czarne bojówki, czarne policyjne buty, czarna kurtka
z tworzywa sztucznego i bejsbolówka z logo policji Los Angeles. Dla Kay
Scarpetty jest to oczywisty znak: przyjaciel chce wyglądać jak wyrzutek z
wielkiego miasta, ponieważ wciąż czuje żal do ludzi z jego małego,
upartego miasteczka, którzy go poganiali, traktowali źle i pomiatali nim,
kiedy był tu detektywem. Rzadko przychodzi mu do głowy, że zasłużył
sobie na prawie wszystkie nagany, zawieszenia w obowiązkach,
przeniesienia i degradacje, i że zazwyczaj prowokował ludzi do
nieuprzejmych zachowań.
Wciśnięty w siedzenie, z nieodłącznymi okularami przeciwsłonecznymi,
Marino wygląda zdaniem doktor Scarpetty nieco głupkowato, mimo że ona
skądinąd wie, że jej przyjaciel nienawidzi wszystkiego, co ociera się o
sławę, a w szczególności przemysłu rozrywkowego i ludzi, wliczając w to
policjantów, starających się dostać do showbiznesu. Czapeczka jest
zmyślnym prezentem od siostrzenicy Kay, Lucy, która właśnie otworzyła
Strona 13
biuro w Los Angeles, czy też Lost Angeles, jak Marino zwykł nazywać to
miasto. I oto on, powracający do własnego zagubionego miasta, do
Richmondu, zainscenizował ów gościnny występ tak, żeby wyglądać
całkowicie inaczej niż zwykle.
– Ha – mruczy niskim głosem. – Nici z Aspen. Podejrzewam, że Benton
jest nieźle wkurzony.
– Prawdę mówiąc, właśnie pracuje nad jakąś sprawą – odpowiada Kay. –
Więc kilkudniowe spóźnienie nie zaszkodzi.
– Kilkudniowe, niech mnie. Nic nigdy nie trwa kilka dni. Założę się, że
nigdy nie pojedziesz do Aspen. Nad czym on teraz pracuje?
– Nie powiedział, a ja nie pytałam. – To wszystko, co zamierza na ten
temat powiedzieć, ponieważ nie ma ochoty rozmawiać o Bentonie.
Marino wygląda przez okno i przez chwilę milczy, a doktor Scarpetta
niemalże słyszy jego myśli o jej związku z Bentonem Wesleyem. Wie, że
detektywa zżera ciekawość w tej kwestii – i to zapewne bez przerwy i mało
przyzwoicie. Marino domyśla się jakoś, że ona zachowuje dystans wobec;
Bentona – fizyczny dystans – odkąd z powrotem się zeszli, a świadomość,
że przyjaciel domyśla się tego, irytuje Kay i w jakiś sposób upokarza. Ale
jeśli ktoś by to mógł podejrzewać, to właśnie on.
– Wiesz, straszny obciach z tym Aspen – odzywa się Marino. – Ja bym
się wkurzył.
– Przyjrzyj się dobrze – odpowiada doktor Scarpetta, mając na myśli
budynek, który na ich oczach ulega zniszczeniu. – Patrz, póki tu jesteśmy –
dodaje, ponieważ nie chce rozmawiać o Aspen, Bentonie i o tym, dlaczego
nie jest tam z nim, ani też o tym, jak mogłoby lub nie mogło być. Kiedy
Bentona nie było przez te wszystkie lata, zniknęła też jakaś cząstka jej
samej. Kiedy powrócił, niecała ta cząstka wróciła, a Kay nie ma pojęcia
dlaczego.
Strona 14
– No cóż, myślę, że już najwyższy czas, żeby rozwalili tę ruderę – mówi
Marino, wyglądając przez okno po swojej stronie. – Myślę, że to z powodu
Amtraku. Słyszałem, że ponoć potrzebują tu kolejnego parkingu, bo
otwierają stację przy Main Street. Nie pamiętam, kto mi to mówił. Już jakiś
czas temu.
– Byłoby więc miło, gdybyś ty mi powiedział.
– To było jakiś czas temu. Nawet nie pamiętam, od kogo to słyszałem.
– Chciałabym wiedzieć o takich rzeczach.
Marino spogląda na nią z uwagą.
– Nie mam pretensji o to, że jesteś nie w humorze. Ostrzegałem cię
przed przyjazdem. A teraz widzisz, co nas wita. Nasze dawne biuro rozpada
się pod obstrzałem kuli wyburzeniowej. To zły znak, jeśli interesuje cię
moje zdanie. Jedziesz ze trzy kilometry na godzinę. Może powinnaś
przyspieszyć.
– Wcale nie jestem nie w humorze – odpowiada doktor Scarpetta.
– Ale lubię, jak się mnie informuje. – Jedzie powoli, przypatrując się
staremu biurowcowi.
– Mówię ci, że to zły znak – powtarza Marino, patrząc najpierw na nią, a
potem przez okno.
Doktor Scarpetta nie przyspiesza, ponieważ przygląda się dziełu
zniszczenia, a potem prawda staje jej jasno przed oczami, w miarę jak
okrążają budynek. Dawne biuro koronera i laboratorium wydziału badań
sądowych jest na najlepszej drodze do przemiany w parking obok
odnowionej stacji kolejowej przy Main Street – stacji, na której nie
widziano żadnego pociągu przez całe dziesięć lat, kiedy Kay i Marino tu
pracowali. Potężny neogotycki budynek o elewacji w kolorze krwi przez
długi okres pozostawał w uśpieniu aż wreszcie, po kilku agonalnych
drgawkach, został zamieniony na centrum handlowe, które wkrótce upadło,
Strona 15
a następnie w biurowiec, który szybko zamknięto. Jego wysoka wieża
zegarowa stanowiła stały punkt w krajobrazie, górując nad potężnymi
zakrętami trasy I-95 i wiaduktami kolejowymi: upiorna biała twarz z
delikatnymi dłońmi zastygłymi w czasie.
Richmond idzie naprzód bez niej. Stacja przy Main Street została
wskrzeszona i stała się ważnym węzłem Amtraku. Zegar chodzi. Wskazuje
godzinę ósmą szesnaście. Nie działał przez wszystkie te lata i regularnie
pojawiał się w lusterkach samochodu doktor Scarpetty, gdy jeździła tam i z
powrotem, by zajmować się zmarłymi. Życie w Wirginii toczy się dalej, ale
nikt nie raczył jej o tym poinformować.
– Nie wiem, czego się spodziewałam – mówi Kay, rzucając spojrzenie w
boczne okno. – Że wyprują z niego flaki, zamienią na magazyn, archiwa, a
może spichlerz stanowy? Ale nie że go zburzą.
– Prawdę mówiąc, dawno powinni go zburzyć – stwierdza zdecydowanie
przyjaciel.
– Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że to się nigdy nie stanie.
– To nie był żaden architektoniczny cud świata – tłumaczy Marino, a w
jego głosie pojawia się nagle wrogość wobec starego budynku.
– Betonowe paskudztwo z lat siedemdziesiątych. Myślę sobie o tych
wszystkich umarlakach, którzy się tam przewinęli. Ludziach z AIDS,
meneli z gangreną. Zgwałconych, uduszonych i zadźganych kobietach i
dzieciach. Szaleńcach, którzy rzucili się z dachów albo pod pociąg.
Ta rudera widziała wszelkie przypadki. Nie mówiąc już o tych różowych
gumiastych ciałach w zbiornikach na dole. To przyprawiało mnie o
prawdziwy dreszcz. Pamiętasz, jak ich wyciągali z tych kadzi, z łańcuchami
i hakami w uszach? Całych nagich i różowych jak Trzy Małe Świnki, z
podkurczonymi nogami. – Podciąga kolana, żeby pokazać jak; czarne
bojówki przesuwają się w stronę okularów.
Strona 16
– Wcale nie tak dawno nie mogłeś tak podnieść nóg – zauważa Kay. –
Trzy miesiące temu ledwie zginałeś kolana.
– Aha.
– Mówię poważnie. Chciałam powiedzieć coś miłego na temat twojej
kondycji.
– Nawet pies jest w stanie unieść nogę, pani doktor – żartuje Marino,
któremu komplement najwyraźniej poprawił humor, a Kay czuje wyrzuty
sumienia, że go wcześniej nie pochwaliła. – Oczywiście pod warunkiem, że
mówimy o samcu.
– Naprawdę jestem pod wrażeniem. – Przez lata martwiła się, że
okropny tryb życia doprowadzi go do śmierci, a teraz, kiedy w końcu podjął
jakiś wysiłek, ona przez ileś miesięcy nawet go nie pochwaliła. Potrzeba
było zburzenia starego budynku, żeby powiedziała mu coś miłego. –
Przepraszam, że wcześniej o tym nie wspomniałam – dodaje. – Mam
nadzieję, że to nie tylko kwestia jedzenia białek i tłuszczów.
– Jestem teraz chłopakiem z Florydy – odpowiada Marino radośnie. – Na
diecie South Beach, to fakt, ale z pewnością nie wyleguję się na plaży. Za
dużo tam pedałów.
– Nie powinieneś tak się wyrażać – rzuca Kay, bo nienawidzi, kiedy
przyjaciel tak mówi, co jest zresztą powodem, dla którego on to robi.
– Pamiętasz ten piec? – Marino wraca do wspomnień. – Zawsze się
wiedziało, kiedy palą ciała, bo z komina szedł dym. – Wskazuje na czarny
komin krematorium na szczycie starego zniszczonego budynku. – Kiedy go
widziałem, nie miałem szczególnej ochoty znaleźć się w pobliżu i wdychać
tego powietrza.
Doktor Scarpetta przejeżdża wzdłuż tylnej ściany budynku, jeszcze
nienaruszonej i wyglądającej dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widziała ją
po raz ostatni. Parking jest pusty, jeśli nie liczyć wielkiej żółtej maszyny
Strona 17
zaparkowanej niemal w tym samym miejscu, w którym Kay parkowała,
będąc tu szefową: na prawo od masywnych drzwi windy towarowej we
wnęce. Przez moment słyszy zgrzytliwe skrzypienie rozchylających się
drzwi, kiedy naciskano wielkie zielone i czerwone guziki. Słyszy głosy,
warkot silników karawanów i karetek, otwieranie i zatrzaskiwanie drzwi,
stukot kółek noszy przewożących zawinięte ciała w dół i w górę po
podjeździe: umarli podróżujący w obie strony dniem i nocą, nocą i dniem.
– Przyjrzyj się dobrze – mówi do Marina.
– Przyjrzałem się, gdy pierwszy raz okrążałaś budynek – odpowiada
detektyw. – Zamierzasz tak jeździć w kółko przez cały dzień?
– Tylko dwa okrążenia. Przyjrzyj się dobrze.
Skręciwszy w lewo w Main Street, doktor Scarpetta przyspiesza nieco w
pobliżu miejsca zniszczenia, myśląc, że lada moment będzie ono wyglądało
jak świeży kikut po amputacji. Kiedy w polu widzenia pojawia się znów
parking z tyłu budynku, Kay zauważa mężczyznę w oliwkowych spodniach
i czarnej kurtce stojącego obok wielkiej żółtej maszyny i majstrującego coś
przy silniku. Jest pewna, że maszyna sprawia kłopoty, i wolałaby, żeby ten
człowiek nie stał przed wielkim czarnym kołem, cokolwiek trzeba tam
zrobić.
– Może zostawisz bejsbolówkę w samochodzie – proponuje
przyjacielowi.
– Co? – pyta ten, zwracając ku niej szeroką, zniszczoną twarz.
– Słyszałeś co. Drobna przyjacielska rada dla twojego dobra – mówi,
gdy maszyna i stojący przy niej facet znikają z pola widzenia.
– Zawsze mówisz, że coś jest przyjacielskie i dla mojego dobra –
odpowiada Marino. – I nigdy tak nie jest. – Zdejmuje czapeczkę policji Los
Angeles i przygląda się jej z uwagą, a na jego łysinie perli się pot. Z
Strona 18
własnej woli pozbył się nędznych resztek szpakowatych włosów, które
pozostawiła mu łaskawie natura.
– Nigdy mi nie powiedziałeś, dlaczego zacząłeś golić głowę – mówi
doktor Scarpetta.
– Nigdy nie pytałaś.
– Teraz pytam. – Skręca na północ, oddalając się od budynku w stronę
Broad Street i jadąc na granicy dozwolonej prędkości.
– To kwestia wewnętrznego przekonania – wyjaśnia Marino. – Chodzi o
to, że kiedy nie masz za dużo włosów, możesz się równie dobrze ich
pozbyć.
– Dość sensowne – przyznaje Kay.
– Równie sensowne jak każdy inny powód.
Strona 19
•2•
Relaksując się na ogrodowym leżaku, Edgar Allan Pogue wpatruje się w
swoje nagie palce u nóg. Z uśmiechem wyobraża sobie reakcje różnych
ludzi, kiedy się dowiedzą, że ma teraz dom w Hollywood. Drugi dom,
poprawia sam siebie. On, Edgar Allan Pogue, posiada drugi dom, do
którego może przyjechać po słońce, zabawę i odrobinę prywatności.
Nikt nie zapyta, o jakie Hollywood chodzi. Na samą wzmiankę o
Hollywood ludzie wyobrażają sobie ogromny biały napis na wzgórzach,
wille otoczona murem, sportowe kabriolety i pięknych uprzywilejowanych
– lokalne bóstwa. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że Hollywood Edgara
Allana Pogue’a leży w hrabstwie Broward, mniej więcej godzinę jazdy na
północ od Miami, no i nie przyciąga sławnych i bogatych. Powie najpierw
swojemu lekarzowi, myśli z ukłuciem żalu. Właśnie tak – pierwszy dowie
się lekarz, więc następnym razem nie ucieknie ze szczepionką na grypę,
myśli Pogue z ledwie zauważalnym odcieniem lęku. Żaden lekarz nie
odważy się pozbawić szczepionki na grypę pacjenta z Hollywood,
jakkolwiek trudno dostępna by była, stwierdza w duchu Pogue tym razem z
gniewem.
– Widzisz, kochana mamusiu, jesteśmy na miejscu. Naprawdę. To nie
sen – mówi niewyraźnie, jak człowiek trzymający w ustach coś, co
przeszkadza mu w swobodnym poruszaniu wargami i językiem.
Strona 20
Równe białe zęby zaciskają się mocniej na drewnianym ołówku.
– A myślałaś, że ten dzień nigdy nie nadejdzie – ciągnie nadal z
ołówkiem w zębach, aż kropelka śliny ścieka mu z warg na podbródek.
– „Nigdy do niczego nie dojdziesz, Edgarze Allanie. Cienias, cienias,
cienias – mówi z ołówkiem w zębach, naśladując złośliwy ton i niewyraźny,
zapijaczony głos matki. – Nieudacznik z ciebie, Edgarze Allanie, ot co.
Zero, kompletne zero”.
Leżak stoi pośrodku zatęchłego, niewietrzonego pokoju, ale to
dwupokojowe mieszkanie nie znajduje się dokładnie pośrodku drugiego
piętra w szeregowcu z oknami wychodzącymi na Garfield Street.
Ulica, nazwana tak na pamiątkę amerykańskiego prezydenta, biegnie ze
wschodu na zachód między Hollywood Boulevard i Sheridan. Jasnożółta
szeregówka nazywa się z niejasnych powodów Osiedlem Garfielda.
Jedynym powodem może być kłamliwa reklama. Nie ma tu ogródka czy
choćby skrawka zieleni, tylko parking i trzy chude palmy o potarganych
liściach, przypominających Edgarowi Allanowi motyle, które w
dzieciństwie zwykł przypinać szpilkami do tektury.
– „Nie masz kręgosłupa – oto twój problem”.
– Przestań, mamo, przestań natychmiast. To nieładnie tak mówić. Gdy
dwa tygodnie temu wynajmował swój drugi dom, nie kłócił się o cenę,
aczkolwiek dziewięćset pięćdziesiąt dolarów za miesiąc to kosmiczna suma
w porównaniu z tym, ile płaciłby za mieszkanie w Richmondzie – pod
warunkiem że w ogóle płaciłby czynsz. Ale tu nie jest łatwo znaleźć
odpowiednie lokum, a Pogue nie wiedział, od czego zacząć, gdy dotarł w
końcu do hrabstwa Broward po szesnastogodzinnej jeździe i zmęczony, ale
także rozradowany zaczął się rozglądać po okolicy w poszukiwaniu miejsca
na nocleg – zdecydowany, że nie chce zatrzymywać się w motelu nawet na
jedną noc. Stary biały buick był załadowany po sufit dobytkiem, a Pogue