Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad

Szczegóły
Tytuł Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cornwell Patricia - Kay Scarpetta (13) - Ślad - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 (TRACE) Przełożyła: Agnieszka Fulińska 2007 Strona 3 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja •1• •2• •3• •4• •5• •6• •7• •8• •9• • 10 • • 11 • • 12 • • 13 • • 14 • • 15 • • 16 • • 17 • • 18 • • 19 • • 20 • Strona 4 • 21 • • 22 • • 23 • • 24 • • 25 • • 26 • • 27 • • 28 • • 29 • • 30 • • 31 • • 32 • • 33 • • 34 • • 35 • • 36 • • 37 • • 38 • • 39 • • 40 • • 41 • • 42 • • 43 • • 44 • • 45 • • 46 • Strona 5 • 47 • • 48 • • 49 • • 50 • • 51 • • 52 • • 53 • • 54 • • 55 • • 56 • • 57 • • 58 • Strona 6 Dla Ruth i Grahama: nie znam innych ludzi takich jak wy i kocham was. Dziękuję też Julii Cameron za poprowadzenie mnie drogą artystów. Charlie, Marty i Irene ta książka jest również dla was. Wy wszyscy sprawiliście że stało się to możliwe Strona 7 •1• Na widok żółtych buldożerów zagarniających ziemię i cegły ze starego miejskiego biurowca, który widział więcej śmierci niż większość współczesnych wojen, doktor Kay Scarpetta zwalnia i prawie zatrzymuje wypożyczonego suva. Wstrząśnięta widokiem zniszczenia, wpatruje się w brudnożółte maszyny unicestwiające jej przeszłość. – Ktoś powinien był mnie uprzedzić – mówi. Tego szarego grudniowego poranka miała raczej niewinne zamiary. Chciała jedynie zanurzyć się nieco w nostalgicznych wspomnieniach i przejechać obok dawnego biura, nie mając pojęcia, że miasto postanowiło wyburzyć budynek. Ktoś powinien był jej powiedzieć. Byłoby uprzejmie i miło, gdyby ktoś przynajmniej napomknął, przynajmniej wspomniał: „A tak przy okazji: ten budynek, w którym pracowałaś, gdy byłaś młoda, pełna nadziei i planów na przyszłość, gdy wierzyłaś w miłość – no cóż, ten budynek, za którym wciąż tęsknisz i o którym wciąż myślisz ciepło, został przeznaczony do rozbiórki”. Buldożer rusza z łopatą wzniesioną do ataku, a mechaniczny szum brzmi jak ostrzeżenie, zapowiedź niebezpieczeństwa. Powinnam była posłuchać, myśli Kay, patrząc na popękany, zryty beton. Brakuje już połowy fasady jej starego biura. Kiedy poproszono ją o przyjazd do Richmondu, powinna była zwrócić większą uwagę na swoje przeczucia. Strona 8 – Mam sprawę, w której chyba będziesz mogła pomóc – wyjaśnił doktor Joel Marcus, obecny główny specjalista od medycyny sądowej w Wirginii, który przyszedł na jej miejsce. Zadzwonił wczoraj po południu, a ona zlekceważyła wewnętrzny głos. – Oczywiście, doktorze Marcus – odpowiedziała mu przez telefon, kręcąc się po kuchni swojego domu na południu Florydy. – W czym mogę panu pomóc? – Martwa czternastolatka w łóżku. Znaleźli ją dwa tygodnie temu, około południa. Miała grypę. Powinna była spytać doktora Marcusa, dlaczego zadzwonił właśnie do niej. Ale nie zwracała uwagi na swoje odczucia. – Wróciła do domu ze szkoły? – spytała. – Tak, – Sama? – Przyciskając telefon brodą do ramienia, mieszała burbona z miodem i oliwą. – Tak. – Kto ją znalazł i jaka jest przyczyna śmierci? – Wlała marynatę do plastikowej torby z chudą polędwicą wołową. – Jej matka. Brak konkretnej przyczyny śmierci – odpowiedział. – Nic podejrzanego poza tym, że wyniki sekcji, a raczej ich brak, sugerują, że dziewczyna powinna żyć. Kay wcisnęła plastikową torbę z mięsem i marynatą do lodówki i otworzyła szufladę z ziemniakami, tylko po to, żeby ją od razu zamknąć – zmieniła zdanie. Lepszy będzie pełnoziarnisty chleb. Nie mogła ustać w miejscu, a tym bardziej usiedzieć, była podenerwowana i ze wszystkich sił starała się tego nie okazać. Dlaczego ten facet dzwoni właśnie do niej? Powinna była zapytać. – Z kim mieszkała? – spytała. Strona 9 – Wolałbym omówić szczegóły osobiście – odparł. – To bardzo delikatna sprawa. Zamierzała powiedzieć, że właśnie wybiera się na dwutygodniową wycieczkę do Aspen, ale te słowa nie padły, a teraz nie są już prawdą. Nie wybiera się do Aspen. Wybierała się, owszem, od miesięcy, tak naprawdę jednak nigdy się nie wybrała i teraz też się nie wybierze. Nie umiała skłamać w tej sprawie, zamiast tego posłużyła się zatem zawodowym wykrętem, że nie może przyjechać do Richmondu, ponieważ jest właśnie w połowie trudnej sprawy, chodzi o bardzo dziwną śmierć przez powieszenie, której rodzina nie chce uznać za samobójstwo. – A jaki jest problem z tym powieszeniem? – spytał Marcus, a im dłużej mówił, tym mniej go słyszała. – Rasowy? – Ten człowiek wspiął się na drzewo, założył pętlę na szyję i skuł sobie ręce na plecach, żeby nie zmienić zdania – odpowiedziała, otwierając kolejną szafkę w jasnej, pogodnej kuchni. – Gdy zeskoczył z gałęzi, lina ściągnęła skórę, zniekształcając mu twarz tak, że wyglądała jak wykrzywiona z bólu. Niech pan spróbuje wytłumaczyć to i te kajdanki rodzinie z Missisipi, z głębokiej prowincji, gdzie ukrywanie się to codzienność, a geje wręcz przeciwnie. – Nigdy nie byłem w Missisipi – odpowiedział szczerze jej następca, ale równie dobrze mógł mieć na myśli, że nie obchodzą go ani powieszony, ani też żadna inna tragedia, która nie ma bezpośredniego związku z jego życiem, ale Kay tego nie usłyszała, ponieważ nie słuchała. – Chętnie bym panu pomogła – powiedziała, otwierając nową butelkę oliwy z pierwszego tłoczenia, mimo że wcale nie potrzebowała jej otwierać. – Ale chyba nie byłoby wskazane, żebym zajmowała się sprawami, które należą do pana, doktorze Marcus. Strona 10 Czuła złość, jednak ukrywała to przed samą sobą, krążąc po wielkiej, świetnie wyposażonej kuchni z urządzeniami z nierdzewnej stali, blatami z polerowanego granitu i wspaniałym widokiem na Wewnętrzny Kanał Przybrzeżny. Była zła z powodu Aspen, lecz nie chciała się do tego przyznać. Była po prostu zła, a poza tym nie miała ochoty przypominać doktorowi Marcusowi, że została wyrzucona z pracy, w której on teraz czuje się tak świetnie, i właśnie dlatego opuściła Wirginię z zamiarem niepojawiania się tam nigdy więcej. Ale jego przedłużające się milczenie zmusiło ją do powiedzenia, że nie rozstała się z Richmondem w przyjaźni i on powinien o tym wiedzieć. – Kay, to było dawno – odrzekł. Ona z profesjonalnym szacunkiem tytułuje go doktorem Marcusem, a ten człowiek mówi do niej po imieniu! Zdumiała się, jak bardzo ją to zirytowało, ale wytłumaczyła sobie, że on jest miły i uprzejmy, ona zaś obrażalska i przeczulona; doszła wręcz do oskarżenia samej siebie o najgorszą możliwą małostkowość: może po prostu jest zawistna, więc życzy mu porażki. To przecież oczywiste, że będzie do niej mówił per Kay, a nie doktor Scarpetta, pomyślała, znów nie wsłuchując się we własne odczucia. – Mamy nową panią gubernator – ciągnął. – Zapewne nawet nie ma pojęcia, kim jesteś. Teraz na odmianę sugeruje, że doktor Scarpetta jest tak mało ważna i beznadziejna, że pani gubernator nigdy o niej nie słyszała. Ten człowiek po prostu ją obraża! Bzdury, powiedziała sama sobie. – Nowa pani gubernator zajmuje się przede wszystkim gigantycznym deficytem budżetowym stanu i potencjalnymi celami ataków terrorystycznych, jakie mamy tu, w Wirginii... Strona 11 Kay właśnie próbowała wyperswadować sobie negatywne uczucia do faceta, który przyszedł na jej miejsce. Potrzebował pomocy w trudnej sprawie, dlaczego więc nie miałby do niej się zwrócić? Przecież nawet dużym korporacjom zdarza się prosić wywalonych wcześniej dyrektorów wykonawczych o radę lub konsultację. A poza tym ona wcale nie jedzie do Aspen. – ... elektrownie jądrowe, bazy wojskowe, Akademia FBI, nie całkiem tajna baza szkoleniowa CIA, Federalny Bank Rezerw. Gubernator nie będzie robić żadnych problemów, Kay. Prawdę mówiąc, jest zbyt ambitna, zbyt skoncentrowana na przyszłej karierze w Waszyngtonie, żeby przejmować się tym, co dzieje się w moim biurze – kontynuował miękkim południowym akcentem, usiłując pozbawić ją wrażenia, że powrót do miasta, z którego została wygnana raptem pięć lat temu, może spowodować jakieś niesnaski – ba, nawet zostać zauważony. Nie była do końca przekonana, ale myślała o Aspen. Myślała o Bentonie, o tym, że on jest w Aspen bez niej. Mam nadmiar czasu, uznała, mogę wziąć jeszcze jedną sprawę, ponieważ nagle mam nadmiar czasu. Tak więc teraz jedzie wzdłuż budynku, który był jej miejscem pracy we wczesnych latach kariery, a tamten okres teraz wydaje się tak całkowicie zamknięty jak to tylko możliwe. Chmury pyłu unoszą się z pobojowiska, w które zmieniły jej dawne biuro żółte, podobne do owadów maszyny. Stalowe ostrza i łopaty huczą i brzęczą wśród betonu i gruzu. Ciężarówki i koparki suną przed siebie i skaczą. Opony miażdżą podłoże, pękają stalowe pręty. – W porządku – mówi Kay – może i dobrze, że to widzę. Ale ktoś powinien był mnie uprzedzić. Siedzący na miejscu pasażera Pete Marino przygląda się w milczeniu zagładzie niskiego, obskurnego budynku stojącego na obrzeżach dzielnicy Strona 12 bankowej. – Dobrze, że ty to też widzisz, kapitanie – dodaje Kay, mimo że on nie jest już kapitanem, ale kiedy nazywa go kapitanem, co nie zdarza się często, znaczy to, że jest dla niego miła. – Skoro tak uważasz, pani doktor – mruczy Marino z sarkazmem, który jest dla niego tak zwyczajnym tonem, jak środkowe c dla fortepianu. – No ale masz rację. Ktoś powinien był ci powiedzieć, a tym kimś jest ów ósmy cud świata, co przyszedł po tobie. Błaga cię o przyjazd tutaj, mimo że twoja stopa nie postała w Richmondzie od pięciu lat, ale nie zada sobie trudu, by wspomnieć, że stary lokal właśnie żegna się z życiem. – Na pewno nie przyszło mu to do głowy. – Mały dupek – stwierdza jej towarzysz – Już go nienawidzę. Tego ranka Marino wysyła w świat doskonale zaplanowaną, złowieszczą mieszankę sygnałów: czarne bojówki, czarne policyjne buty, czarna kurtka z tworzywa sztucznego i bejsbolówka z logo policji Los Angeles. Dla Kay Scarpetty jest to oczywisty znak: przyjaciel chce wyglądać jak wyrzutek z wielkiego miasta, ponieważ wciąż czuje żal do ludzi z jego małego, upartego miasteczka, którzy go poganiali, traktowali źle i pomiatali nim, kiedy był tu detektywem. Rzadko przychodzi mu do głowy, że zasłużył sobie na prawie wszystkie nagany, zawieszenia w obowiązkach, przeniesienia i degradacje, i że zazwyczaj prowokował ludzi do nieuprzejmych zachowań. Wciśnięty w siedzenie, z nieodłącznymi okularami przeciwsłonecznymi, Marino wygląda zdaniem doktor Scarpetty nieco głupkowato, mimo że ona skądinąd wie, że jej przyjaciel nienawidzi wszystkiego, co ociera się o sławę, a w szczególności przemysłu rozrywkowego i ludzi, wliczając w to policjantów, starających się dostać do showbiznesu. Czapeczka jest zmyślnym prezentem od siostrzenicy Kay, Lucy, która właśnie otworzyła Strona 13 biuro w Los Angeles, czy też Lost Angeles, jak Marino zwykł nazywać to miasto. I oto on, powracający do własnego zagubionego miasta, do Richmondu, zainscenizował ów gościnny występ tak, żeby wyglądać całkowicie inaczej niż zwykle. – Ha – mruczy niskim głosem. – Nici z Aspen. Podejrzewam, że Benton jest nieźle wkurzony. – Prawdę mówiąc, właśnie pracuje nad jakąś sprawą – odpowiada Kay. – Więc kilkudniowe spóźnienie nie zaszkodzi. – Kilkudniowe, niech mnie. Nic nigdy nie trwa kilka dni. Założę się, że nigdy nie pojedziesz do Aspen. Nad czym on teraz pracuje? – Nie powiedział, a ja nie pytałam. – To wszystko, co zamierza na ten temat powiedzieć, ponieważ nie ma ochoty rozmawiać o Bentonie. Marino wygląda przez okno i przez chwilę milczy, a doktor Scarpetta niemalże słyszy jego myśli o jej związku z Bentonem Wesleyem. Wie, że detektywa zżera ciekawość w tej kwestii – i to zapewne bez przerwy i mało przyzwoicie. Marino domyśla się jakoś, że ona zachowuje dystans wobec; Bentona – fizyczny dystans – odkąd z powrotem się zeszli, a świadomość, że przyjaciel domyśla się tego, irytuje Kay i w jakiś sposób upokarza. Ale jeśli ktoś by to mógł podejrzewać, to właśnie on. – Wiesz, straszny obciach z tym Aspen – odzywa się Marino. – Ja bym się wkurzył. – Przyjrzyj się dobrze – odpowiada doktor Scarpetta, mając na myśli budynek, który na ich oczach ulega zniszczeniu. – Patrz, póki tu jesteśmy – dodaje, ponieważ nie chce rozmawiać o Aspen, Bentonie i o tym, dlaczego nie jest tam z nim, ani też o tym, jak mogłoby lub nie mogło być. Kiedy Bentona nie było przez te wszystkie lata, zniknęła też jakaś cząstka jej samej. Kiedy powrócił, niecała ta cząstka wróciła, a Kay nie ma pojęcia dlaczego. Strona 14 – No cóż, myślę, że już najwyższy czas, żeby rozwalili tę ruderę – mówi Marino, wyglądając przez okno po swojej stronie. – Myślę, że to z powodu Amtraku. Słyszałem, że ponoć potrzebują tu kolejnego parkingu, bo otwierają stację przy Main Street. Nie pamiętam, kto mi to mówił. Już jakiś czas temu. – Byłoby więc miło, gdybyś ty mi powiedział. – To było jakiś czas temu. Nawet nie pamiętam, od kogo to słyszałem. – Chciałabym wiedzieć o takich rzeczach. Marino spogląda na nią z uwagą. – Nie mam pretensji o to, że jesteś nie w humorze. Ostrzegałem cię przed przyjazdem. A teraz widzisz, co nas wita. Nasze dawne biuro rozpada się pod obstrzałem kuli wyburzeniowej. To zły znak, jeśli interesuje cię moje zdanie. Jedziesz ze trzy kilometry na godzinę. Może powinnaś przyspieszyć. – Wcale nie jestem nie w humorze – odpowiada doktor Scarpetta. – Ale lubię, jak się mnie informuje. – Jedzie powoli, przypatrując się staremu biurowcowi. – Mówię ci, że to zły znak – powtarza Marino, patrząc najpierw na nią, a potem przez okno. Doktor Scarpetta nie przyspiesza, ponieważ przygląda się dziełu zniszczenia, a potem prawda staje jej jasno przed oczami, w miarę jak okrążają budynek. Dawne biuro koronera i laboratorium wydziału badań sądowych jest na najlepszej drodze do przemiany w parking obok odnowionej stacji kolejowej przy Main Street – stacji, na której nie widziano żadnego pociągu przez całe dziesięć lat, kiedy Kay i Marino tu pracowali. Potężny neogotycki budynek o elewacji w kolorze krwi przez długi okres pozostawał w uśpieniu aż wreszcie, po kilku agonalnych drgawkach, został zamieniony na centrum handlowe, które wkrótce upadło, Strona 15 a następnie w biurowiec, który szybko zamknięto. Jego wysoka wieża zegarowa stanowiła stały punkt w krajobrazie, górując nad potężnymi zakrętami trasy I-95 i wiaduktami kolejowymi: upiorna biała twarz z delikatnymi dłońmi zastygłymi w czasie. Richmond idzie naprzód bez niej. Stacja przy Main Street została wskrzeszona i stała się ważnym węzłem Amtraku. Zegar chodzi. Wskazuje godzinę ósmą szesnaście. Nie działał przez wszystkie te lata i regularnie pojawiał się w lusterkach samochodu doktor Scarpetty, gdy jeździła tam i z powrotem, by zajmować się zmarłymi. Życie w Wirginii toczy się dalej, ale nikt nie raczył jej o tym poinformować. – Nie wiem, czego się spodziewałam – mówi Kay, rzucając spojrzenie w boczne okno. – Że wyprują z niego flaki, zamienią na magazyn, archiwa, a może spichlerz stanowy? Ale nie że go zburzą. – Prawdę mówiąc, dawno powinni go zburzyć – stwierdza zdecydowanie przyjaciel. – Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że to się nigdy nie stanie. – To nie był żaden architektoniczny cud świata – tłumaczy Marino, a w jego głosie pojawia się nagle wrogość wobec starego budynku. – Betonowe paskudztwo z lat siedemdziesiątych. Myślę sobie o tych wszystkich umarlakach, którzy się tam przewinęli. Ludziach z AIDS, meneli z gangreną. Zgwałconych, uduszonych i zadźganych kobietach i dzieciach. Szaleńcach, którzy rzucili się z dachów albo pod pociąg. Ta rudera widziała wszelkie przypadki. Nie mówiąc już o tych różowych gumiastych ciałach w zbiornikach na dole. To przyprawiało mnie o prawdziwy dreszcz. Pamiętasz, jak ich wyciągali z tych kadzi, z łańcuchami i hakami w uszach? Całych nagich i różowych jak Trzy Małe Świnki, z podkurczonymi nogami. – Podciąga kolana, żeby pokazać jak; czarne bojówki przesuwają się w stronę okularów. Strona 16 – Wcale nie tak dawno nie mogłeś tak podnieść nóg – zauważa Kay. – Trzy miesiące temu ledwie zginałeś kolana. – Aha. – Mówię poważnie. Chciałam powiedzieć coś miłego na temat twojej kondycji. – Nawet pies jest w stanie unieść nogę, pani doktor – żartuje Marino, któremu komplement najwyraźniej poprawił humor, a Kay czuje wyrzuty sumienia, że go wcześniej nie pochwaliła. – Oczywiście pod warunkiem, że mówimy o samcu. – Naprawdę jestem pod wrażeniem. – Przez lata martwiła się, że okropny tryb życia doprowadzi go do śmierci, a teraz, kiedy w końcu podjął jakiś wysiłek, ona przez ileś miesięcy nawet go nie pochwaliła. Potrzeba było zburzenia starego budynku, żeby powiedziała mu coś miłego. – Przepraszam, że wcześniej o tym nie wspomniałam – dodaje. – Mam nadzieję, że to nie tylko kwestia jedzenia białek i tłuszczów. – Jestem teraz chłopakiem z Florydy – odpowiada Marino radośnie. – Na diecie South Beach, to fakt, ale z pewnością nie wyleguję się na plaży. Za dużo tam pedałów. – Nie powinieneś tak się wyrażać – rzuca Kay, bo nienawidzi, kiedy przyjaciel tak mówi, co jest zresztą powodem, dla którego on to robi. – Pamiętasz ten piec? – Marino wraca do wspomnień. – Zawsze się wiedziało, kiedy palą ciała, bo z komina szedł dym. – Wskazuje na czarny komin krematorium na szczycie starego zniszczonego budynku. – Kiedy go widziałem, nie miałem szczególnej ochoty znaleźć się w pobliżu i wdychać tego powietrza. Doktor Scarpetta przejeżdża wzdłuż tylnej ściany budynku, jeszcze nienaruszonej i wyglądającej dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widziała ją po raz ostatni. Parking jest pusty, jeśli nie liczyć wielkiej żółtej maszyny Strona 17 zaparkowanej niemal w tym samym miejscu, w którym Kay parkowała, będąc tu szefową: na prawo od masywnych drzwi windy towarowej we wnęce. Przez moment słyszy zgrzytliwe skrzypienie rozchylających się drzwi, kiedy naciskano wielkie zielone i czerwone guziki. Słyszy głosy, warkot silników karawanów i karetek, otwieranie i zatrzaskiwanie drzwi, stukot kółek noszy przewożących zawinięte ciała w dół i w górę po podjeździe: umarli podróżujący w obie strony dniem i nocą, nocą i dniem. – Przyjrzyj się dobrze – mówi do Marina. – Przyjrzałem się, gdy pierwszy raz okrążałaś budynek – odpowiada detektyw. – Zamierzasz tak jeździć w kółko przez cały dzień? – Tylko dwa okrążenia. Przyjrzyj się dobrze. Skręciwszy w lewo w Main Street, doktor Scarpetta przyspiesza nieco w pobliżu miejsca zniszczenia, myśląc, że lada moment będzie ono wyglądało jak świeży kikut po amputacji. Kiedy w polu widzenia pojawia się znów parking z tyłu budynku, Kay zauważa mężczyznę w oliwkowych spodniach i czarnej kurtce stojącego obok wielkiej żółtej maszyny i majstrującego coś przy silniku. Jest pewna, że maszyna sprawia kłopoty, i wolałaby, żeby ten człowiek nie stał przed wielkim czarnym kołem, cokolwiek trzeba tam zrobić. – Może zostawisz bejsbolówkę w samochodzie – proponuje przyjacielowi. – Co? – pyta ten, zwracając ku niej szeroką, zniszczoną twarz. – Słyszałeś co. Drobna przyjacielska rada dla twojego dobra – mówi, gdy maszyna i stojący przy niej facet znikają z pola widzenia. – Zawsze mówisz, że coś jest przyjacielskie i dla mojego dobra – odpowiada Marino. – I nigdy tak nie jest. – Zdejmuje czapeczkę policji Los Angeles i przygląda się jej z uwagą, a na jego łysinie perli się pot. Z Strona 18 własnej woli pozbył się nędznych resztek szpakowatych włosów, które pozostawiła mu łaskawie natura. – Nigdy mi nie powiedziałeś, dlaczego zacząłeś golić głowę – mówi doktor Scarpetta. – Nigdy nie pytałaś. – Teraz pytam. – Skręca na północ, oddalając się od budynku w stronę Broad Street i jadąc na granicy dozwolonej prędkości. – To kwestia wewnętrznego przekonania – wyjaśnia Marino. – Chodzi o to, że kiedy nie masz za dużo włosów, możesz się równie dobrze ich pozbyć. – Dość sensowne – przyznaje Kay. – Równie sensowne jak każdy inny powód. Strona 19 •2• Relaksując się na ogrodowym leżaku, Edgar Allan Pogue wpatruje się w swoje nagie palce u nóg. Z uśmiechem wyobraża sobie reakcje różnych ludzi, kiedy się dowiedzą, że ma teraz dom w Hollywood. Drugi dom, poprawia sam siebie. On, Edgar Allan Pogue, posiada drugi dom, do którego może przyjechać po słońce, zabawę i odrobinę prywatności. Nikt nie zapyta, o jakie Hollywood chodzi. Na samą wzmiankę o Hollywood ludzie wyobrażają sobie ogromny biały napis na wzgórzach, wille otoczona murem, sportowe kabriolety i pięknych uprzywilejowanych – lokalne bóstwa. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że Hollywood Edgara Allana Pogue’a leży w hrabstwie Broward, mniej więcej godzinę jazdy na północ od Miami, no i nie przyciąga sławnych i bogatych. Powie najpierw swojemu lekarzowi, myśli z ukłuciem żalu. Właśnie tak – pierwszy dowie się lekarz, więc następnym razem nie ucieknie ze szczepionką na grypę, myśli Pogue z ledwie zauważalnym odcieniem lęku. Żaden lekarz nie odważy się pozbawić szczepionki na grypę pacjenta z Hollywood, jakkolwiek trudno dostępna by była, stwierdza w duchu Pogue tym razem z gniewem. – Widzisz, kochana mamusiu, jesteśmy na miejscu. Naprawdę. To nie sen – mówi niewyraźnie, jak człowiek trzymający w ustach coś, co przeszkadza mu w swobodnym poruszaniu wargami i językiem. Strona 20 Równe białe zęby zaciskają się mocniej na drewnianym ołówku. – A myślałaś, że ten dzień nigdy nie nadejdzie – ciągnie nadal z ołówkiem w zębach, aż kropelka śliny ścieka mu z warg na podbródek. – „Nigdy do niczego nie dojdziesz, Edgarze Allanie. Cienias, cienias, cienias – mówi z ołówkiem w zębach, naśladując złośliwy ton i niewyraźny, zapijaczony głos matki. – Nieudacznik z ciebie, Edgarze Allanie, ot co. Zero, kompletne zero”. Leżak stoi pośrodku zatęchłego, niewietrzonego pokoju, ale to dwupokojowe mieszkanie nie znajduje się dokładnie pośrodku drugiego piętra w szeregowcu z oknami wychodzącymi na Garfield Street. Ulica, nazwana tak na pamiątkę amerykańskiego prezydenta, biegnie ze wschodu na zachód między Hollywood Boulevard i Sheridan. Jasnożółta szeregówka nazywa się z niejasnych powodów Osiedlem Garfielda. Jedynym powodem może być kłamliwa reklama. Nie ma tu ogródka czy choćby skrawka zieleni, tylko parking i trzy chude palmy o potarganych liściach, przypominających Edgarowi Allanowi motyle, które w dzieciństwie zwykł przypinać szpilkami do tektury. – „Nie masz kręgosłupa – oto twój problem”. – Przestań, mamo, przestań natychmiast. To nieładnie tak mówić. Gdy dwa tygodnie temu wynajmował swój drugi dom, nie kłócił się o cenę, aczkolwiek dziewięćset pięćdziesiąt dolarów za miesiąc to kosmiczna suma w porównaniu z tym, ile płaciłby za mieszkanie w Richmondzie – pod warunkiem że w ogóle płaciłby czynsz. Ale tu nie jest łatwo znaleźć odpowiednie lokum, a Pogue nie wiedział, od czego zacząć, gdy dotarł w końcu do hrabstwa Broward po szesnastogodzinnej jeździe i zmęczony, ale także rozradowany zaczął się rozglądać po okolicy w poszukiwaniu miejsca na nocleg – zdecydowany, że nie chce zatrzymywać się w motelu nawet na jedną noc. Stary biały buick był załadowany po sufit dobytkiem, a Pogue